Spis tresci
Intro Wreszcie możemy przedstawić wam rezultaty naszej pracy z kilku ostatnich miesięcy. Niestety przygotowanie tak obszernego magazynu rozwleka w czasie opracowanie do publikacji artykułów, a także ich składu. Nie pozwala to zachować pełnej kontroli nad powstawaniem materiałów oraz regularności edycji magazynu. Nie pozwala też na wyeliminowanie naszych problemów. Do czego nie możemy się ciągle przyzwyczaić. Prawdopodobnie z tych powodów następne numery będą mniej obszerne, lecz nie jest to pewnik. Ten numer też miał być mniejszy… Na okładce 54-tego numeru znajduje się Jag Panzer. Niemiecka wytwórnia High Roller Records najpierw postanowiła przypomnieć początki tego bandu wydając albumy "Tyrants", "Ample Destruction", "Shadow Thief" i "Chain of Command" na nośnikach CD i LP. To był bodziec dla nas, aby przypomnieć o tym znakomitym zespole. Fakt ten wykorzystali również szefowie festiwalu Keep It True, zapraszając Amerykanów na ich siedemnastą edycję (kwiecień 2014). Z zapowiedzi samej kapeli widać, że z takiej okazji skorzystali i inni (koncerty w Grecji i Austrii). Prawdopodobnie zmobilizowało to załogę do ponownej reaktywacji, więc być może nie długo będziemy cieszyć się kolejnymi dokonaniami Amerykanów. Jag Panzer nie był jedynym kandydatem na okładkę. Tym razem udało się zaaranżować wywiady z zespołami z tzw. wyższej półki tj. Death Angel, Annihilator, Kreator, Testament. Z automatu kapele te były brane pod uwagę jako pretendenci na okładkę. Jednak ich promotorzy nie zdołali podołać wszystkim obowiązkom, bowiem w kluczowym momencie, nie potrafili zaproponować odpowiednich zdjęć. W ten oto sposób Jag Panzer nie miał konkurencji. W poprzednim numerze prezentowaliśmy wam nowy band, Death Dealer. Przypomniało to nam, że przez przerwę w wydawaniu magazynu straciliśmy wywiad z Sean'em Peck'iem o Cage. Postanowiliśmy tą stratę nadrobić… Swoje trzydziesto lecie muzycznej kariery obchodzi Blaze Bayley. Z tej okazji przeprowadziliśmy z jubilatem wywiad i przypomnieliśmy o większości płyt, w nagrywaniu których uczestniczył Blaze… W planach mieliśmy wywiad z Crimson Glory. Z wiadomych przyczyn pozostało na krótkim przypomnieniu historii zespołu oraz jego
dorobku artystycznego… Masters of Metal to nowa nazwa na scenie klasycznego heavy metalu. Jednak okazuje się, że to nie mniej, nie więcej, a kontynuacja Agent Steel… Jest też wywiad z nowym wokalistą Arii, Michaiłem Żytniakowem. Bardzo zależało nam aby ten wywiad wyszedł przed koncertem. Niestety wyszło, jak wyszło… I to tylko początek... Jak w wypadku poprzednich numerów, większość materiałów jest rozbita między heavy metalem a thrash metalem. Oczywiście każdy z odłamów prezentowany jest przez różnorodne zespoły, które grają swój styl w przeróżnych barwach. Znajdziemy w nich ekipy od starych po przez zupełnie nowe, od tych znanych po przez zupełnie nieznane, od ostrzejszych po te łagodniejsze, itd. Z resztą rzućcie okiem na nazwy. W obozie - heavy metal mamy m.in.: Anvil, Jacobs Dream, Atlantean Kodex, Black Soul Horde, Hellish War, ASKA, Sinister Realm, Sign Of The Jackal, Karion, Syron Vanes, Gloryful, Night Demon, Witch Cross, Axxion, Electro_Nomicon, Midnight Messiah, Screamer, Ashes Of Ares, White Wizzard, ShadowKiller, Iron Kingdom, King Leoric, Metal, Wolfs Moon. W frakcji - thrash metal - są za to m.in.: Taunted, Attomica, FKU, Blood Feast, Astharoth, Protector, Havok, Hunter, Fueled By Fire, Andralls, Vindicator, Metaliator, Repulsor, Hells Domain, Nuclear Aggressor, Woslom, Cold Steel, Pessimist, Exarsis, Komutator, Critical Solution. Jest miejsce także na inne podgatunki. Tak też mamy tych od melodii Sabaton i Cellador, tych co z progresem są za pan brat, Queensryche, James La Brie, Max Pie, Artlantica. Majestat doom metalu reprezentuje coraz ciekawszy i lepszy Evangelist. Od jakiegoś czasu jest moda na granie w stylu nawiązującym do lat siedemdziesiątych tj. mieszanka hard rocka, bluesa, psychodelii itd. Bodajże najciekawszym przedstawicielem tego nurtu jest Scorpion Child. Całość zamykają, relacja z Headbangers Open Air 2013 oraz recenzje. Liczymy, że zawartość was zaintryguje i z chęcią poświęcicie się lekturze najnowszego numeru (po raz kolejny przymykając oko na nasze ciągle nie rozwiązane problemy).
Konkurs 1. Jak nazywał się zespół, w którym Cliff Burton grał przed dołączeniem do Metalliki? 2. W jakim mieście urodził się i mieszkał Cliff Burton? 3. Jaki nosi tytuł film poświęcony Cliffowi Burtonowi? Zapraszamy po raz kolejny do konkursu, w którym można wygrać ciekawą składankę z Metal On Metal Records. Tym razem będzie to "Compendium Of Metal Vol.5". Znajdziecie na niej kilka muzycznych propozycji wyjętych z jakże ciekawego katalogu tej wytwórni. O czym zapewne prawdziwych maniaków nie musimy informować. 1. Wymień wszystkie europejskie zespoły, których płyty zostały wydane przez Metal On Metal Records. 2. Jaki jest jej tytuł pierwszej płyty CD (nie licząc składanki) wydanej przez Metal On Metal Records? W którym roku i miesiącu została wydana? 3. Jaki jest wyuczony i nadal wykonywany zawód założycielki Metal On Metal Records, Jowity Kamińskiej-Peruzzi?
Za sprawą wydawnictwa SQN na półkach księgarskich znalazła się ciekawa książka o tytule "Żyć znaczy umrzeć. Cliff Burton, historia życia legendarnego basisty zespołu Metallica". Pozycja ta jest nagrodą naszego kolejnego konkursu. Aby przekonać się, że jest to warta zachodu książka, zachęcamy do przeczytania naszej recenzji, która jest wewnątrz nowego magazynu. Aby wziąść udział w konkursie wystarczy, że zainteresowani odpowiedzą na przygotowane pytania, a prawidłowe odpowiedzi przyślą na adres redakcji. Przypominamy, że od niedawna odpowiedzi można przysyłać na adres e-mail: redakcja@hmp-mag.pl
Przypominamy, odpowiedzi prosimy przesyłać na adres redakcji na kartach pocztowych lub na adres email: redakcja@hmp-mag.pl. Życzymy powodzenia w zabawie! Heavy Metal Pages ul. Balkonowa 3/11 03-329 Warszawa Uwaga! Wysyłając odpowiedzi na elektroniczny adres podpisujcie się swoim imieniem i nazwiskiem oraz podajcie aktualny adres pocztowy. Osoby podpisane pseudonimem nie będą brały udziału w konkursie.
3 Intro 4 Jag Panzer 7 Death Angel 10 Annihilator 14 Kreator 17 Cage 20 Blaze Bayley 26 Testament 28 Masters Of Metal 30 Crimson Glory 32 Aria 33 Sabaton 34 Anvil 36 Taunted 38 Attomica 39 FKU 40 Blood Feast 42 Astharoth 44 Protector 45 Havok 46 Jacobs Dream 48 Atlantean Kodex 50 Black Soul Horde 51 Evangelist 52 Hellish War 54 ASKA 56 Sinister Realm 58 Sign OF The Jackal 60 Karion 63 Syron Vanes 64 Gloryful 65 Night Demon 66 Witch Cross 68 Axxion 69 Electro_Nomicon 70 Midnight Messiah 72 Screamer 73 Ashes Of Ares 74 White Wizzard 76 Cellador 78 ShadowKiller 79 James LaBrie 80 Iron Kingdom 82 King Leoric 84 Queensryche 84 Scorpion Child 86 Metal 87 Max Pie 88 Wolfs Moon 90 Hunter 92 Fueled By Fire 94 Andralls 96 Vindicator 98 Metaliator 100 Repulsor 101 Hells Domain 102 Nuclear Aggressor 104 Woslom 105 Cold Steel 106 Pessimist 107 Exarsis 108 Komutator 109 Artlantica 110 Critical Solution 111 Headbangers Open Air 2013 114 Decibels` Storm 145 Old, Classic, Forgotten... 154 Visual Decay
3
Tyrani twardsi niż stal Obiektywnie rzecz ujmując, Jag Panzer z grubsza jest synonimem amerykańskiej undergroundowej sceny power metalowej. Przyznam szczerzę, że niewiele jest takich albumów, które zrobiły na mnie wrażenie, tak jak uczyniło to opus magnum "Ample Destruction". Co prawda dalsze dokonania tej grupy muzycznej nigdy nie urywały mi witalnych części ciała, to jednak debiutancka płyta zdecydowanie jest kwintesencją tego, co w muzyce metalowej najważniejsze. W dodatku, mimo upływu czasu, nie zdezaktualizowała się ani na jotę, dalej reprezentując cechy mocarnego wydawnictwa muzycznego. Legenda amerykańskiego metalu została rozwiązana w 2011 roku, po trzydziestu latach funkcjonowania. Na szczęście dotarła do nas wieść, że zespół zreaktywuje się na kolejną edycję festiwalu Keep It True w 2014 roku. To będzie świetna uczta dla maniaków heavy metalu! Mieliśmy okazję podpytać Marka Briody'ego, założyciela i gitarzystę Jag Panzer, który wokół swej ukochanej kapeli robił też znacznie więcej - tworzył okładki, zajmował się miksami, inżynierią dźwięku, promocją i innymi aspektami działalności tworzenia muzyki. Dzięki temu można się dowiedzieć kilku ciekawych faktów z przeszłości zespołu, co rozwieje pewne cienie niewiedzy z jego historii. Zapraszam do lektury! HMP: Witaj! Ostatnie wydarzenia w waszym obozie są silnie powiązane z waszą przeszłością, a zwłaszcza jej wczesnym okresem. Zostały wydane godne remastery waszych najstarszych nagrań. Ponadto zagracie też Special Early Days Show na Keep It True 2014. Wielu muzyków nie jest zainteresowanych roz mowami o swoich dawnych dokonaniach i woli się koncentrować na nowszym dorobku artystycznym. A jak jest z tobą? Mark Briody: Zależy mi na wszystkim, co jest związane w jakikolwiek sposób z Jag Panzer. Zawsze jestem otwarty na takie tematy. Nasze wczesne nagrania cieszą się wielkim zainteresowaniem, dlatego sądzę, że to byłoby niemądre z mojej strony, gdybym nie chciał o nich rozmawiać. Większość aktualnych członków
tego które drzwi staną przed nami otworem. Dla przykładu, SPV daje opcję na następny album. Nie wiemy jeszcze czy uda nam się skorzystać z tej możliwości. Jeżeli nie, wtedy będziemy musieli rozpocząć poszukiwania innej chętnej wytwórni. Ponadto musimy się zorientować jakie opcje tras koncertowych są dla nas dostępne. Czego możemy się spodziewać na setliście, którą przygotujecie na KIT 2014? Tylko klasyków czy też utworów z późniejszych albumów? Zagramy wszystko z "Ample Destruction" - to jest pewne - i doprawimy to innymi utworami ze wczesnego okresu działalności kapeli. Będzie też kilka niespodzianek. Nie chcę ujawniać teraz wszystkich szczeFoto: High Roller
stwem, że trudno je było nazwać poważnymi ofertami. To nie była kwestia wyręczania wytwórni w jej obowiązkach, po prostu każdy w zespole musiałby do takich tras dopłacić z własnej kieszeni przynajmniej tysiąc dwieście dolarów. I to za zupełną podstawę - bez sprzęty i technicznych. Nie mogliśmy sobie pozwolić na finansowanie eskapad koncertowych z własnej kiesy. Staraliśmy się zagrać na jakiś festiwalach jednak nie spotkaliśmy się z dużym zainteresowaniem. Do dziś nie rozumiem dlaczego, zwłaszcza, że "Scourge of the Light", który wtedy nagraliśmy spotkał się z fantastycznym przyjęciem i wspaniałymi recenzjami. Skupmy się na początkach Jag Panzer. Jak wiadomo, obecna nazwa zespołu nie była waszym pierwszym wyborem na szyld pod którym zamierzaliście grać i tworzyć. Wcześniej byliście znani pod nazwą Tyrant, jednak nie jest to pierwsza odsłona waszego zespołu. Jak wyglądała sprawa nazewnictwa kapeli zanim wybraliście nazwę Tyrant? Mieliśmy kilka naprawdę durnych nazw! Nie mogliśmy się zdecydować jak nazwać zespół. Jednym z pierwszych wyborów był Roller. W końcu stanęło na Tyrant. Kilku członków Jag Panzer grało w zespole Purple Haze, kiedy byliśmy bardzo młodzi. Jaka była wasza reakcja, gdy się dowiedzieliście, ze powinniście zmienić nazwę, gdyż ta, którą stosowaliście, była już zajęta? Czy była to wyłącznie wasza decyzja czy ktoś wam to zasugerował? Prawdę powiedziawszy pierwszy raz o konieczności zmiany nazwy mówił nam Mike Varney. Uważał nas za dobry zespół, jednak nie był zainteresowany podpisaniem z nami kontraktu. Jemu zawsze bardziej odpowiadały zespoły, gdzie pierwsze skrzypce grali wirtuozi gitary. Jednak wysłał mi grzeczny i długi list w którym zawarł bardzo wiele rad i uwag. Jedną z nich było wskazanie, że w Stanach istnieje cała masa bandów o nazwie Tyrant. Czy pamiętasz jeszcze wasz pierwszy występ? Co wtedy graliście? Nasz pierwszy występ odbył się na konkursie talentów w naszej szkole. Zagraliśmy "Rock and Roll" Led Zeppelin. Wyszło nam naprawdę fatalnie! Jednak granie nam się spodobało i tuż po tym koncercie planowaliśmy następne. Zaczęliśmy grać w barach utwory innych zespołów. Następnego dnia zwykle mieliśmy szkołę, więc to było bardzo wyczerpujące. Na reedycji EPki "Tyrants" znajduje się kilka utworów, które nie były obecne na oryginalnym wydaniu. Dlaczego wtedy nie trafiły na płytę? Uważaliśmy, że nie są tak dobre jak te, które w końcu znalazły się na płycie, dlatego ich nie wrzucaliśmy. To nie są dobre utwory, jednak uważam, że ludzie powinni je teraz poznać, by móc usłyszeć jak nasz styl zmieniał się z biegiem czasu. Większość z tych utworów zostało nagranych w Startsong Studios. To są owoce jednej sesji nagraniowej? Nie, to są nagrania z różnych okresów. Startsong mieściło się bardzo blisko i mieli dobre ceny, więc co jakiś czas robiliśmy zrzutkę i szliśmy tam nagrywać za każdym razem, gdy napisaliśmy jakiś utwór. Zawsze się dobrze czuliśmy w Startsong i nagrania tam to był kawał dobrze spędzonego czasu i pieniędzy.
Jag Panzer był obecna przy nagrywaniu pierwszych sesji nagraniowych, więc jest to temat aktualny i ma bezpośredni związek z bieżącymi sprawami zespołu.
gółów, jednak uważam, że fani metalu będą co najmniej bardzo zadowoleni z tego, co zamierzamy dla was przygotować...
Co się stało, że postanowiliście zreaktywować Jag Panzer? Informacja o tym spadła trochę jak grom z jasnego nieba. Czy maczał w tym palce Oliver Weinsheimer, organizator KIT? Oliver jest naszym przyjacielem od wielu, wielu lat. Współpraca z nim była zawsze przyjemnością. Rzeczywiście zaczął temat ponownego występu Jag Panzer na Keep It True. Granie na tym festiwalu to zawsze jest wielki zaszczyt, a że wszyscy pamiętamy jak grać wczesny materiał, to stwierdziliśmy - czemu nie?
Czy powrót do zespołu Joey'a Tafolli jest trwały czy łączycie z nim swoje siły tylko dla występu na KIT? Istnieje spora szansa, że Joey wróci do nas na stałe. Musimy ocenić jakie możliwości się pojawią przed zespołem w przyszłości...
Czy powrót na scenę Keep It True oznacza, że wracacie z powrotem do akcji jako aktywny i koncer tujący zespół? Czy planujecie coś jeszcze? Możliwe, możliwe... Wszystko tak naprawdę zależy od
4
JAG PANZER
Co stało za rozwiązaniem zespołu w 2011 roku? Po odejściu Christiana Lasegue'a wydaliście oświadczenie, w którym mówicie, że "nie możecie iść na przód jako zespół" pomimo znalezienia odpowiedniego zastępcy. Co jeszcze wpłynęło na rozpad kapeli? Wydaję mi się, że wielu ludzi nie zrozumiało tego, co tak naprawdę doprowadziło do naszego rozpadu. Wszyscy pozostaliśmy przyjaciółmi, jednak zwyczajnie nie mieliśmy jak dalej iść naprzód jako zespół. Wszystkie opcje na trasy koncertowe były takim zdzier-
Styl muzyczny jaki prezentujecie na "Tyrants" różni się nieco od "Ample Destruction". Czyżby miało na to wpływ dokoptowanie Joey'a Tafolli do składu? Joey wniósł do zespołu bardzo wiele inspiracji Rainbow. To się dobrze zmieszało z moimi inspiracjami Sabbathami z Dio oraz NWOBHM. Bardzo dobrze nam się razem pracowało, załapaliśmy wspólną chemię prawie od razu. Wpłynęło to bardzo dobrze na zespół. Czytałem, że na krótko przenieśliście się do Kaliforni. Czy to prawda? Jaki był sens tej przeprowadzki? Przecież wszystkie wasze utwory z "Tyrants" i "Ample Destruction" zostały zarejestrowane w Colorado... Wyjechaliśmy do Kalifornii, gdyż wtedy wydawało nam się, że tego właśnie potrzebuje nasz zespół, by otrzymać dobrą ofertę na kontrakt z wytwórni. Taka wtedy była Kalifornia, jawiła się jako kraina wielkich możliwości dla młodych metalowych zespołów. Jednak gdy tam dotarliśmy okazało się, że jesteśmy kolejną z tysiąca kapelek, która wpadła na taki pomysł! Staraliśmy się zorganizować koncerty, jednak właściciele klubów nigdy o nas nie słyszeli, więc nie mogliśmy liczyć na ściany Marshalli za plecami, tak jak co po-
niektóre zespoły. Byliśmy raptem narwanymi nastolatkami z Kolorado. Tam jednak dołączył do nas Joey, więc nie można jednoznacznie stwierdzić, że ten wyjazd był zmarnowanym wysiłkiem. Arcydzieło, jakim jest "Ample Destruction", nadal jest postrzegane jako wasz najlepszy album oraz jako jedna z najlepszych płyt power metalowych. Wszystkie wasze następne płyty nieuchronnie są porówny wane do waszego debiutu. Jaka jest dzisiaj twoja opinia i odczucia względem tego wydawnictwa? Biorąc to wszystko pod uwagę, trudno nie odnieść wrażenia, że "Ample Destruction" to świetny album. Jestem z niego niezmiernie dumny. Prawdę powiedziawszy wydaję mi się także, że niektóre z naszych następnych wydawnictw były jeszcze lepsze. Miały lepsze kompozycje, a nasza technika gry ulegała stałej poprawie. Z drugiej strony, jestem świadom, że bardzo wielu fanów się ze mną nie zgodzi. Kim jest ta wojowniczka, która pojawia się na okładkach do "Tyrant" i "Ample Destruction"? Dlaczego nie umieściliście jej na późniejszych albumach studyjnych? Nazywa się Terrorzonia i została stworzona przez Keitha Austina, który narysował okładki do tych dwóch pozycji. Użyliśmy także jego starego malunku do okładki "The Decade of the Nail Spiked Bat". Nie wykorzystywaliśmy jej wizerunku później, gdyż jest to postać Keitha i jest ona dla niego bardzo ważna. Zawsze planował zrobienie komiksu, gdzie miała być główną bohaterką, a także innych prac z nią związanych. Dlaczego "Black Sunday" nie pojawił się na pierwszym wydawnictwie "Ample Destruction"? Podoba mi się ten utwór, ale został nagrany w sposób raptowny i niespodziewany. Nie poświęciliśmy nawet czasu, by go nagrać i zmiksować jak pozostałe utwory z "Ample Destruction". Mieliśmy jakieś 10 minut podczas jednej z ostatnich sesji, więc pomyśleliśmy, że nagramy "Black Sunday" w jednym podejściu. I to właśnie je można usłyszeć jako bonus na reedycji. Azra Records było raczej małą wytwórnią. Nie dostaliście żadnych godnych uwagi ofert od więk szych labeli? W tym samym czasie mieliśmy też propozycję przystania do Metal Blade. Byli jednak bardzo młodą marką na rynku. Azra zaoferowała nam możliwość wydania naszego albumu z kolorową okładką i na picture disku. To było coś! Większość wytwórni w USA skupiała się na niskobudżetowych wydawnictwach. Nie mieliśmy wtedy pojęcia, że Metal Blade stanie się swoistą potęgą na metalowym rynku muzycznym. Nie żałuję jednak faktu, że związaliśmy się wtedy z Azrą. To był dobry kontrakt jak na tamte czasy, a sama firma, jak i ludzie z niej, byli naprawdę wspaniali. Dlaczego "Shadow Thief" nie został wydany jako longplay? Mamy na nim osiem utworów, prawie czterdzieści minut muzyki i całkiem dobrą jakość dźwięku. "Shadow Thief" to raptem demówki, które zostały szybko nagrane i nie poświęcono im wiele czasu na dopracowanie brzmienia. W mojej opinii te utwory są przefantastyczne, jednak zamierzaliśmy użyć ich na konkretnym, prawdziwym albumie, a nie wydawać ich jako demo czy EP. Udało się przykuć uwagę jakieś wytwórni materiałem "Shadow Thiefa"? Nawet kilka większych wytwórni zainteresowało się tymi nagraniami, jednak koniec końców nie otrzymaliśmy żadnej oferty. Utwory z "Shadow Thief" miały na celu wyłącznie przykuć uwagę organizacji metalowego przemysłu muzycznego i w efekcie zaowocować kontraktem na płytę długogrającą. Gdyby to się powiodło to poszlibyśmy do studia nagrać te utwory w poprawnym brzmieniu i z dobrym miksem. Wśród tych demówek znajduje się dość szczególny cover, mianowicie "In A Gadda Da Vida". Jedna z wytwórni, z którymi prowadziliśmy, rozmowy chciała byśmy nagrali naszą muzyczną adaptację tej kompozycji. Tak też zrobiliśmy. Graliśmy ją także na żywo. Stała się nawet całkiem popularna na koncertach tutaj w Colorado Springs. Reedycja "Shadow Thief" ma zupełnie inną okładkę. Dlaczego? Czy to oznacza, że nie podoba wam się tamta z pierwotnego wydawnictwa? "Shadow Thief", który trafił do ogólnego obiegu jest bootlegiem. Na tym bootlegu znajduje się okładka za-
czerpnięta z singla "Death Row" z EPki "Tyrants". Ta okładka jest w porządku, jednak należy do innej płyty, a nie do "Shadow Thiefa". Dlaczego kolejność utworów na wznowieniu jest zmieniona? Kolejność jest zmieniona w porównaniu z wydawnictwem bootlegowym. Nie wiem dlaczego goście, którzy puścili to wtedy do obiegu ustawili taki porządek utworów. My nigdy byśmy nie rozmieścili kompozycji w takim porządku! Czy interesowaliście się innymi zespołami, które grały w mniej lub bardziej podobnej do was manierze? Jakie inne rówieśnicze dla was zespoły lubiłeś i podziwiałeś? Jestem wielkim fanem całego ruchu NWOBHM i wielu amerykańskich zespołów, które pojawiły się mniej więcej w tym samym okresie. Nie wydaję mi się, by przypominały brzmienie Jag Panzer, ale zawsze lubiłem Riot, Warlord, Savage Grace i tak dalej. "Chain of Command" miał być w zamierzeniu drugim waszym albumem. Czy zarejestrowanie utworów, które nagraliście wtedy na to wydawnictwo, było finansowane z waszej kieszeni czy też udało wam się podpisać umowę z którąś z wytwórni? Sami zapłaciliśmy za sesje nagraniowe. Mieliśmy jednak nadzieję, że trafi nam się kontrakt, który zwróci nam koszty poniesione w studio. Znów zainteresowaliśmy sobą kilka wytwórni i znów nie udało się osiągnąć porozumienia z żadną z nich. Szkoda, że ten album nie wyszedł w tamtym czasie. Powinien zostać wydany tuż po tym jak został zarejestrowany. To naprawdę porządny materiał. Pewnie słyszysz to pytanie bardzo często, jednak dlaczego "Chain of Command" nie został ukończony i wydany, wtedy gdy być powinien? Szukaliśmy kontraktu, który zapewniłby nam trasę promocyjną. W tamtym okresie w ogóle nie graliśmy poza granicami stanu Kolorado. Dlatego to było dla nas bardzo istotne, by ze strony wytwórni było zapewnione wsparcie trasy. Nie udało nam się pozyskać takiej oferty, dlatego nieukończony "Chain of Command" trafił do szuflady. Wydawnictwo zwane "Historical Battles: The Early Years" jest po brzegi wypakowane waszym mocarnie zremasterowanym wczesnym materiałem. Mamy tutaj reedycje "Tyrants", "Shadow Thiefa", "Ample Destruction" i "Chain of Command" doładowane masą bonusów. Czy macie w zanadrzu jakieś jeszcze nieprezentowane wcześniej nagrania czy odsłoniliś cie już wszystkie karty? Wiesz, głód nigdy nie zostanie zaspokojony... Na "Historical Battles..." trafiło dosłownie wszystko. Przejrzeliśmy każdą kasetę nagraniową, którą mieliśmy i wszystko to, co znaleźliśmy, trafiło na te wznowienia. Utrzymujesz, że Jag Panzer nigdy oficjalnie nie zaw iesił działalności aż do roku 2011. Co w takim razie robiliście przez te kilka lat, które rozdzielają sesje nagraniowe "Shadow Thiefa" i premierę "Dissident Alliance"? Ciągle koncertowaliśmy w swojej okolicy. Robiliśmy też ponowne miksy niektórych naszych wcześniejszych utworów, gdy Metal Blade i Mausoleum wydawało wznowienia "Ample Destruction". Spędziłem także dużo czasu tworząc i komponując. Bardzo wiele opinii na temat kolejnego waszego dzieła studyjnego - "Dissident Alliance" jest bardzo ostrych. Przyjął się pogląd twierdzący, że to wasz najsłabszy album. Wydaję mi się, że nie jest to do końca prawda. Ta płyta jest utrzymana w duchu Overkillowych "Horrorscope" i "Years of Decay", a nawet momentami przebija się na niej "Vulgar Display of Power" Pantery. A jaka jest twoja opinia o tym albumie? Co wpłynęło na was, że powzięliście decyzję o zmianie stylu na bardziej thrashowy? Jag Panzer zawsze był konglomeratem wszystkich jego członków. To zespół muzyków. Nie jest tak, że jest to Jag Panzer Marka Briody'ego i koniec. Każdy członek zespołu ma takim sam udział w podejmowaniu decyzji co pozostali. Na "Dissident Alliance" większość zespołu chciała nagrać kilka utworów w bardziej thrashowej stylistyce. Brzmiało to nieźle, więc postanowiliśmy spróbować. Uważam "Dissident Alliance" za dobry album, jednak jego produkcja jest potwornie zwalona. Gdyby brzmienie było lepsze, bardziej cięższe i bardziej skompresowane, to myślę, że fani bardziej by docenili naszą pracę.
Stworzyłeś okładki do trzech płyt: "Dissident Alliance", "Fourth Judgement" i "The Age of Mastery". Co wpłynęło na ciebie, że postanowiłeś wziąć sprawy w swoje ręce i nie zatrudniać innych artystów? Zabrałem się za tworzenie tych okładek, ponieważ miałem określoną wizję przed moimi oczami, którą chciałem spełnić tak dokładnie jak tylko się da. Nie udało mi się znaleźć grafików, którzy chcieli się za to zabrać, gdyż mieliśmy bardzo niski budżet. Nikt nie chciał pracować za taką stawkę jaką oferowałem. Dlatego okładki zrobiłem samodzielnie. Jednak wielu fanom, a także ludziom z wytwórni płytowej, nie podobały się moje dzieła, więc skończyłem z robieniem okładek dla Jag Panzer. Chociaż moją pracą jest także okładka, która widnieje na przodzie wydawnictwa DVD: "The Era of Kings and Conflicts". Jakich technik graficznych i rysowniczych używałeś przy tworzeniu tych okładek? Używałem programów komputerowych do tworzenia grafik 3D takich jak 3D Studio i Lightwave. To, co osiągnąłem dzięki nim może wyglądać prymitywnie w dzisiejszych czasach, ale wtedy to były bardzo dobre programy graficzne. Łączyłem także zdjęcia i obrazki z grafikami 3D razem ze sobą w Photoshopie. Kim jest Steve Barkus, twórca okładki do "Thane to the Throne" i wewnętrznej szaty graficznej na "The Age of Mastery"? Nie namierzyłem, by wykonywał jakieś inne prace rysownicze dla branży muzycznej... Steve jest utalentowanym artystą i rzemieślnikiem. Specjalizuje się w wytwarzaniu broni. Spod jego ręki wychodzą naprawdę kozackie miecze! Nie wydaję mi się, by stworzył jeszcze jakieś okładki do albumów muzycznych, jednak nie jestem tego w stu procentach pewien. Gdy patrzysz na okładki wszystkich swych nagrań, którą byś wskazał jaką tą, która najlepiej oddaje ducha i klimat Jag Panzer? Zdecydowanie ta z "The Scourge of Light". Uwielbiam ją! Posiada niezwykły i genialny styl. Ta dżungla sprawia, że aż się dostaje gęsiej skórki. Okładka idealnie odzwierciedla wszystko to, co chciałem by się na niej znalazło. Skoro porównujemy już nagrania. Który album, według ciebie, był najbardziej istotny dla twej muzycznej kariery? Powiem za głosem fanów, że "Ample Destruction". Był to nasz pierwszy i prawdopodobnie najbardziej popularny album studyjny. Dla mnie osobiście równie ważnym jest "The Scourge of the Light". Mogliśmy poświęcić wiele czasu na jego nagranie i dopracowanie. Jego okładka i szata graficzna są niesamowite. Rozpiera mnie duma za każdym razem, gdy moje myśli wędrują w stronę tego wydawnictwa. Który utwór lubisz najbardziej wykonywać na żywo? To będzie "Black" z płyty "Fourth Judgement". Fani też za nim szaleją, gdy gramy go na żywo. To wielka przyjemność móc go wykonywać. Ma taki fajny chwytliwy riff. Podoba mi się jego ciężkość i dynamizm. Jesteś osobą dość aktywną w Internecie. Skorzystam więc z okazji i spytam cię czy postrzegasz Sieć jako ważny wektor promocyjny dla swej muzyki czy też uważasz ją za bezpośrednią przyczynę osłabiania finansowego kapel i ich rozwoju, poprzez proceder piractwa muzycznego? Internet ma dwie strony, tę dobrą i tę złą. To idealne źródło promocji swoich dokonań. Dzięki niemu jesteśmy w stałym kontakcie z fanami, wytwórniami i dziennikarzami muzycznymi. Jednak w jego mrocznych uliczkach czai się także widmo piractwa. Odnoszę wrażenie, że wielu ludzi nie rozumie jak bardzo to szkodzi zespołom. Wytwórnie tracą pieniądze, gdyż nie sprzedają tyle płyt ile powinny i przez to obcinają budżet zespołom na trasy i następne nagrania. Wielkie dzięki, że poświęciłeś nam tyle swojego czasu. To był dla mnie prawdziwy zaszczyt. Nie mogę się doczekać waszego występu na Keep It True. Pozdrawiam i życzę powodzenia! Dziękuję za wywiad. Zadałeś bardzo ciekawe pytania. Do zobaczenia. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
JAG PANZER
5
Jag Panzer - Tyrants 2013/1983 High Roller
Dzięki wznowieniu tego wydawnictwa przez High Roller Records, mamy okazję poznać początki legendarnej dla amerykańskiej sceny power metalowej kapeli Jag Panzer. Na wznowieniu, oprócz czterech pierwszych utworów, które były obecne na oryginalnym wydawnictwie, został umieszczony "Tower of Darkness", czyli odrzut z sesji nagraniowej EPki oraz kilka utworów nagranych w mniej więcej tym samym okresie. Z czym mamy dzięki temu do czynienia? Z Jag Panzer w surowej i jeszcze nie ociosanej formie. Utwory są pełne prostych heavy metalowych riffów, które jednak są przepełnione do cna młodzieńczą energią i niepohamowanym entuzjazmem. Wczesne kompozycje Jag Panzer są pełne nieskomplikowanych melodii i siermiężnych perkusji. Jednak to wszystko tworzy spójną, elektryzującą mieszaninę. Na tym nagraniu wyróżnia się przede wszystkim mocny, przeszywający głos Harry' ego Conklina. Jego rozkazujące, nie znoszące sprzeciwu zaśpiewy czynią z niego bardzo charyzmatycznego wokalistę. W bonusowych utworach, których jest bagatela siedem, nie licząc "Tower of Darkness", słychać, że na początku swej kariery muzycznej, Tyrani z Kolorado mocno inspirowali się Rainbow oraz UFO. Nie kopiowali jednak stylu tych tuzów hard rocka, lecz na kanwie ich muzyki starali się wykuć własne, oryginalne i charakterystyczne brzmienie. Jak pokazuje "Ample Destruction" - te ambicje się spełniły. Ciekawostkami są utwory "Under the Knife", który jest bardzo wczesną formą mocarnego "Reign of Tyrants" oraz wczesne wersje "The Crucifix" i "Battle Zones". Już wtedy można było wyczuć niesamowity potencjał jaki nosiła ze sobą muzyka Jag Panzer. Reedycja "Tyrants" ma genialne i zadziwiająco czyste brzmienie. Osoba odpowiedzialna za remaster odwaliła dobrą, koronkową robotę. Najlepsze jest to, że tę płytę można dostać nie tylko na winylu lub na płycie CD, ale także w dokoksanym czteropaku winylowym, zatytułowanym "Historical Battles: The Early Years". Prawdziwa uczta dla winylowych wyjadaczy!
Jag Panzer - Ample Destructio n 2013/1984 High Roller
Bez cienia wątpliwości, pierwszy album studyjny metalowych jeźdźców z Kolorado jest dziełem szczególnym, niesamowitym i oszałamiającym. Wydany pierwotnie w 1984 roku, czyli prawie trzy dekady temu, nadal jest jednym z najbardziej szczytowych osiągnięć amerykańskiej sceny muzycznej. "Ample Destruction" to sztandarowy przykład tego, co jest istotne oraz
6
JAG PANZER
ważne w prawdziwym artyzmie muzyki power metalowej. Można śmiało rzec, że jest to jedno z najważniejszych dzieł amerykańskiej sceny, obok takich albumów jak "Master Control" Liege Lord, "Burning Star" Helstar, Crimson Glory, Metal Church czy "Thundersteel" Riot. Jag Panzer, niespełna trzydzieści lat temu, zaznaczyło wyraźnie swoją obecność w metalowym undergroundzie i do dzisiaj muzyka nagrana na ich pierwszym krążku rezonuje w świadomości każdego prawdziwego maniaka metalu. Co jest w tym nagraniu takiego magicznego? Chaos i rzeź zaczynają się już od pierwszych dźwięków pierwszego utworu. Bez zbędnych wstępów i atmosferycznych intro Jag Panzer uderza mocą i agresją "Licensed To Kill". Szybkie i tętniące gniewną mocą gitary, dudniący i gęsty bas, a temu wszystkiemu towarzyszy melodyjny, przeszywający głos Harry'ego "Tyranta" Conklina, który bawi się wysokościami i barwą śpiewu wedle swoich upodobań. Niesamowite harce gitar solowych są szczodrze zakrapiane prostymi, chwytliwymi i niesamowitymi riffami. "Ample Destruction" z perspektywy czasu, tych wszystkich lat, które obradzały wspaniałymi albumami heavy metalowymi, jawi się jak arcydzieło czystej wody. Piątka tyranów stworzyła swój debiut niczym wielki mistrz ludwisarski odlewający swoje szczytowe osiągnięcie, które stało się wyrazem jego ostatecznego kunsztu i potęgi artyzmu. "Jedynka" Jag Panzer się nie zdezaktualizowała i dalej może służyć jako wzorzec idealny prawdziwego metalowego albumu. Śmiało można wysnuć tezę, że Międzynarodowe Biuro z Svres powinno mieć u siebie egzemplarz tego albumu na honorowym piedestale. "Ample Destruction" słucha się świetnie, nie tylko jako całość. Pojedyncze kawałki osobno też hojnie sypią naokoło iskrami żywej energii. Cały album, od wspomnianego "Licensed To Kill" po klimatyczny i przepojony epickością "The Crucifix", to podniosła ceremonia ku chwale metalowych bogów. Jag Panzer szczodrze obdarowuje nas mocnymi dźwiękami i do szpiku przepełniającą energią. Kunszt tego zespołu jest widoczny nie tylko w warstwie muzycznej i aranżacyjnej, lecz także w warstwie lirycznej. Teksty Harry'ego Conklina są pełne wzniosłego patosu i agresywnej bezpośredniości. Tak jak w barbarzyńskim refrenie: "You put their heads on the grinding wheel/ Give 'em hell 'cause you're harder than steel" lub bezkompromisowym zaśpiewie: "I'm a man who shows no mercy for the weak/ No mercy!", to wydawnictwo nie bierze jeńców. Choć "Ample Destruction" obraca się wokół spójnej tematyki, to w błędzie są ci, którzy mogą zbluźnić twierdzeniem, że jest to nudne łojenie na jedno kopyto. Utwory są łatwo od siebie rozróżnialne, zarówno dzięki zróżnicowanym aranżacjom i riffom, jak wokalizom i melodiom. Jest to zadziwiające jak na monolityczny album, który słucha się w całości jednym tchem i który wybrzmiewa niczym potężny dzwon wspomniany wcześniej. Siarczyste, chwytliwe hymny i wspaniałe kompozycje to istna woda na młyn każdej prawdziwej heavy metalowej duszy. Ten album-pomnik był wielokrotnie wznawiany sumptem różnych wytwórni. Teraz mamy okazje powitać kolejne wznowienie, które przyszykował nam High Roller Records. "Ample Destruction" zostało ponownie wydane na CD i kolorowych winylach, a także w winylowym czteropaku "Historical Battles: The Early Years" na który składają się nagrania Jag Panzer zarejestrowane do 1987 roku. Spektrum wyboru jest ogromne i stanowi prawdziwą ucztę dla kolekcjonerów jak i interesującą pozycję dla przeciętnego fana old-schoolowego metalu. To nagranie solidnie tobą potrząśnie i przygniecie swym ołowianym majestatem do podłoża, tak jak w utworze "Cardiac Arrest": "Gonna break ya, shake ya, slide you on your back / Use all my metal power to give you a heart attack!". Jeżeli ktoś nie zna tego dzieła, jest muzycznym ignorantem, ewentualnie osobą ubogo zainteresowaną muzyką metalową. "Ample Destruction", jak sama nazwa wskazuje, obfituje w chęć szerzenia zniszczenia. Ten
album miażdży, nawet trzydzieści lat później.
Da Vida", który był obecny na oryginalnej wersji nagrania. Reedycja "Shadow Thief" jest genialnym posunięciem, dzięki któremu fani Jag Panzer mogą wypełnić pewną "białą plamę" w twórczości tej kapeli. Przyzwoite reedycje, zremasterowane z dbałością o szczegóły i nastawione na zachowanie dawnego stylu, klimatu i brzmienia, są jednym z dobrodziejstw przemysłu muzycznego. Raduje me serce fakt, że nie wszystkie wytwórnie są nastawione na promocje zespołów komercyjnych, których istnienie w głównej mierze jest zorientowane wyłącznie na zysk, lecz także szukają profitów poprzez dobrze przygotowane reedycje, które posiadają niewątpliwe walory artystyczne.
Jag Panzer - Shadow Thief 2013/1986 High Roller
Cieszę się, że takie wydawnictwa są wznawiane. Nagrania tak zapyziałe i mało znane, że nawet oddani fani zespołu nie zawsze je znają lub o nich pamiętają. Odrestaurowywanie i przywracanie do życia takich zapisów jest pochwały godnym przedsięwzięciem. High Roller Records, przy okazji wznawiania innych materiałów Jag Panzer z ich wczesnego okresu, wzięło też na warsztat płytę zatytułowaną "Shadow Thief". Na niej znalazły się efekty dwóch sesji nagraniowych z 1986 roku, które teraz zostały zremasterowane z oryginalnych taśm demo. Dzięki koronkowej pracy, włożonej w odkurzanie tego zapomnianego dzieła, mamy okazje usłyszeć jak wyglądały kolejne stadia ewolucji brzmienia Jag Panzer, między ponadczasowym "Ample Destruction", a jego docelowym spadkobiercą "Chain of Command". Utwory na "Shadow Thief" nie mają jakości nagrań, które zwykle są umieszczane na albumach, jednak jak na nagrania demo są zmiksowane bardzo sprawnie, a po pieczołowitym remasteringu można pokusić się o stwierdzenie, że brzmią bardzo dobrze. Płyta "Shadow Thief" to swoista kronika okresu historii jednego z bardziej wpływowych zespołów w undergroundzie metalowym. Kolejność utworu została trochę przearanżowana, przez to pierwszym utworem jest "Lustful and Free" z którego bije prawdziwy styl Jag Panzer ostro romansujący z wpływami Iron Maiden i Black Sabbath ery Dio. Po dynamicznym wstępie, na kolejny ogień poszły nieco łagodniejsze i stonowane utwory. "Fallen Angel" mocno kojarzy się z muzyką serwowaną nam przez Cloven Hoof na swym genialnym "Dominator". Zwłaszcza maniera śpiewania jest podobna. "Out of Sight, Out of Mind" jest ciekawą mieszaniną power metalu z AOR okraszoną patentami rodem ze ska. Zwłaszcza funkująca gitara i perkusja, która czasem wpada w hi-hatową czkawkę, kieruje skojarzenia na inne tory muzyczne niż heavy metal. Mocny eklektyzm aż bije z tego utworu. Następny "Take This Pain Away" jest poprawnym, rzewnym balladzichem. Jednak nie jest to kompozycja porywająca i długo zostająca w pamięci. Można rzec, że kulminacyjnym momentem tego wydawnictwa jest tytułowy utwór "Shadow Thief", gdyż jest to najbardziej zapadający w pamięć wałek z tej płyty. Poza tym jest to genialny power metalowy hit, godny by go wymieniać w jednej linii z numerami z dziejowego "Ample Destruction", opus magnum Jag Panzer. Niestety liryki są w gorszej formie, widać, że Harry Conklin się nie przyłożył do pisania tekstu, tak jak powinien, jednak jest to jedyna wada tego utworu. "Viper" oraz "Lying Deceiver" są analogicznie mocarnymi utworami, w których ujarzmiono potencjał Jag Panzer. Ich aranżacje i riffy automatycznie przywodzą na myśl Rainbow, a wokale znowu bardzo silnie kojarzą się z manierą śpiewania Russa Northa z wspomnianego wcześniej Cloven Hoof. Co ciekawe, najlepsze utwory zostały zostawione na sam koniec, gdyż znajdują się na stronie B płyty winylowej. Do reedycji został dodany także nowy, niepublikowany wcześniej utwór "Eye of the Night" oraz cover "In A Gadda
Jag Panzer - Chain of Command 2013/2004/1987 High Roller
"Chain of Command" to ostatni album na którym jest widoczny stu procentowy Jag Panzer, jeszcze bez thrashowych naleciałości (znanych z "Dissident Alliance") i bez cukierkowego power metalowego pudru. Co prawda brzmienie "Chain of Command" jest miękkie w porównaniu do "Ample Destruction", jednak jest to mocna pozycja, pełna dźwięcznego 80's heavy metal. Nagrania składające się na tę płytę zostały zarejestrowane w 1987 roku. Niestety album nie ukazał się oficjalnie, aż do roku 2004. Większość utworów znalazła się na innych albumach w nagranych na nowo wersjach: "Chain of Command", "Burning Heart" i "Sworn To Silence" wylądowały na "The Age of Mastery", a "Shadow Thief" został dodany do "The Fourth Judgement". Ponadto część utworów był albo obecna na bootlegu "Shadow Thief", albo na składance "Decade of the Nail-Spiked Bat", na której znalazły się nagrane na nowo utwory z wczesnego okresu działania Jag Panzer. Dzięki temu praktycznie wszystkie kompozycje zostały zarejestrowane także z Harrym Conklinem za mikrofonem. Można więc porównać jak on radził sobie z tymi kompozycjami, a jak to robił Bob Parduba, z którym było nagrywane oryginalne "Chain of Command". Najnowsza reedycja "Chain of Command" zawiera, oprócz jedenastu pierwotnych utworów, dwa bonusy - "When The Walls Come Down" oraz wersja live "Battle Zones" z Pardubą na wokalu. Utwory zostały zremasterowane z oryginalnych taśm i nagrań ze studio. Świetna sprawa, że takie wydawnictwo zostało ponownie wskrzeszone. Zwłaszcza, że znajdują się na nim świetne kompozycje - wolne i melodyjne, szybkie i pędzące oraz prawdziwe hity. Ten album to prawdziwe uroczysko - jeżeli wejdziesz na jego teren, pochłonie cię bez reszty. Można spokojnie rekomendować, można z czystym sumieniem polecać i zdecydowanie warto przesłuchać. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
zek. Mark napisał ten tekst, ale wątpię, żeby zaczerpną pomysł z gry. On nie grywa w gry komputerowe.
Bay Area. Mekka każdego metalowca. Tam zaczęło się całe extremum. Jest to także miejsce pochodzenia wielu wspaniałych, acz niedocenianych kapel. Niestety. Death Angel jest jedną z nich. Osobiście uwielbiam ich muzykę i uważam ich za jednych z najlepszych metalowych muzyków. Podoba mi się wszystko, co stworzyli. Jednak wielu mówi, że za Death Angel lekkie, że nie ma pierdolnięcia, że nie gra jak Exodus czy Dark Angel. Przecież nie wszystko musi tak brzmieć. Thrash nie musi być tylko agresy-
wny. Może być nawet finezyjny. I takie jest Death Angel, czego dowodzi ich ostatnia płyta. Niestety nie mając możliwości przesłuchania albumu przed wywiadem musiałem opracować inne pytania. Jednak, już po wywiadzie, troszkę udało mi się posłuchać i jestem pod ogromnym wrażeniem. Płyta ma tchnienie "Ultra-Violence" - finezja, melodyka ale z ogromną agresją. Zresztą posłuchajcie Roba co mówi o tym, jak album powstawał, o zespole i o tym dlaczego Death Angel miało tak ogromną przerwę w twórczości.
Wilk w owczej skórze HMP: 11 października wydany zostanie nowy album Death Angel - "The Dream Calls For Blood" . Proszę, opowiedz mi o nim. Rob Cavestany: A miałeś okazję go już przesłuchać? Niestety nie. Ok, w takim razie zrobię co w mojej mocy, żeby jak najlepiej ci go opisać. Patrząc na wszystkie albumy Death Angel, to będzie prawdopodobnie nasz najcięższy album. Wiem, że wielu muzyków mówi tak o swoich albumach, ale ja uważam, że ten naprawdę taki jest. Zresztą sam będziesz miał okazję go ocienić, kiedy go usłyszysz. Album był dla nas dużym wyzwaniem pod względem technicznym. Poza technicznością, jest on także chwytliwy. Słuchaj stary, produkcja jest zajebista! "The Dream Calls For Blood" jest mocna i czysta, szorstka, głośna, ostra i drapieżna jednocześnie. Jest ona nowoczesna, ale ma też posmak "old schoolu". Wszystko, czego chcieliśmy na tym albumie, znalazło się na nim. Jest on dużo mocniejszy i intensywniejszy niż "Relentless Retribution", które już wtedy było dla nas moce i intensywne.
muzyka. Okładka "The Dream Calls For Blood" jest bardzo podobna do okładki "Relentless Retribution". Dlaczego? Czy nowy album jest albumem koncepcyjnym lub testy na obu albumach oscylują wokół tej samej tematyki? To jest kontynuacja historii. To koncept pomiędzy dwoma albumami, więc definitywnie "The Dream Calls For Blood" jest drugą częścią tego, co się miedzy nimi wydarzyło. Okładka jest… wiesz lubimy używać dużo metafor. Każdy malutki detal, wszystko coś konkretnego dla nas znaczy, pokazuje dokładnie to, przez co przechodzimy, co doświadczamy. Artysta, który wykonał okładkę (Brent Elliott White - przyp. red.) sportretował to, co się dzieje z wilkami na dwóch różnych okładkach. To jest właśnie historia, która przydarza się wilkom. Jeśli wgryziesz się w to wszystko dokładnie,
Ok... (Śmiech) Mark prędzej powiedziałby ci z pamięci nazwy wszystkich barów z okolicy i drinków w nich robionych, ale nigdy nie będzie ci wstanie wymienić z nazwy żadnej gry komputerowej (śmiech). Jak wygląda podział obowiązków w Death Angel? Ty jesteś głównym kompozytorem, lwią część tekstów pisze Mark Osegueda. Czy inni członkowie zespołu też biorą udział w procesie tworzenia? Taki jest nasz sposób pracy przy "Rellentless Retribution" i przy nowym albumie. Ja napisałem całą muzykę, a Mark, tak jak mówisz, stworzył lwią część tekstów. Współpracowaliśmy przy ustalaniu melodii i momentów, w których wchodzi wokal. Na tym albumie - "The Dream Calls For Blood" najwięcej tekstów Mark napisał w oparciu o muzykę, która powstała wcześniej. Wyjątkiem jest ostatni utwór, do którego ja napisałem słowa. Tworząc, współpracujemy ze sobą nawzajem, sugerujemy sobie różne pomysły. Lubimy współpracować, sprawia nam to przyjemność. Dy pracujemy razem, zachodzi między nami pozytywna chemia. Muzycznie, reszta chłopaków... wiesz, ja aranżuje utwory, nagrywam dema. Na początku pracuje z Willem, wchodzimy do studio, opracowujemy bębny, ćwiczymy gitary, rytm, bicie, składamy wszystko, później wszyscy, reszta przychodzi, dorzuca coś od siebie, i tak to powstaje. A co jest pierwsze? Muzyka, czy słowa? Muzyka, definitywnie muzyka. Po reaktywacji, Death Angel jest pod skrzydłami Nuclear Blast już przez ponad 10 lat. Teraz jest to jedna z najlepszych wytwórni płytowych na świecie. Opowiedz mi coś o waszej współpracy. Jest zajebista! Bez porównania lepsza niż współpraca z poprzednimi wytwórniami. Miałem do czynienia z
Wspomniany przed chwilą, wasz poprzedni album został nagrany w Audiohammer na Florydzie i zmiksowany w Nowym Yorku. Gdzie został wypro dukowany "The Dream Calls For Blood"? Do produkcji tego albumu wybraliśmy dokładnie to samo studio, co do produkcji "Relentless Retribution". Dlaczego wybraliście właśnie ich? Ponieważ byliśmy bardzo usatysfakcjonowani tym, w jaki sposób nagrali "Relentless Retribution". Byliśmy zadowoleni z każdej jego części, więc od razu planowaliśmy współpracę z tą samą ekipą. Zanim zaczęliśmy ponownie współpracować, upewniliśmy się, że każdy z tej ekipy jest tak samo jak my podekscytowany tym projektem. Celem było definitywne pokonanie pierwszej części, bo te płyty to tak jakby pierwsza i druga część. Jestem pewien, że druga część zdecydowanie zmiażdży pierwszą. Każdy z ekipy się z tym zgodzi. Chcemy osiągnąć z tą płytą sukces i dobrze się przy tym bawić. Tytuł nowego albumu brzmi bardzo majestatycznie i epicko. Skąd wziął się pomysł na tę nazwę? Och, świetnie. Na albumie znajduje się kawałek noszący tytuł "The Dream Calls For Blood", to tytułowy utwór, a te słowa, to wers refrenu. Mark napisał ten kawałek i wmyślił tytuł. Tak jak mówisz, to epickość majestatyczność. Poza tytułem są one motywem przewodnim całego albumu. Staramy się włożyć w muzykę jak najwięcej naszej energii, dzięki czemu stanie się ona prawdziwa. Trzeba dawać z siebie wszystko, poświęcenie jest konieczne, żeby osiągnąć prawdziwy sukces. Trzeba uświadomić sobie swój cel i marzenia. Oczywiście dla nas tym marzeniem jest zespół; muzyka, która jest dla nas przygodą, podróże z nią związane i trzymanie się razem jako Death Angel. Chcemy kontynuować to, co robimy teraz, najlepiej jak tylko możemy. Robimy to już bardzo długo i przez ten czas nauczyliśmy się, że każdy sukces wymaga poświęceń, trzeba krwi aby spełnić marzenia, co znaczy, że trzeba wkładać całego siebie w to, co się robi, bo inaczej nie uda się niczego osiągnąć. Za poświęcenie, które w to włożysz, w przyszłości zostaniesz wynagrodzony. Według mnie granie w zespole, jest nieodłącznie związane z tą teorią. Wyrośliśmy już chlania, z robienia sobie na złość, z negatywnych emocji, które pojawiały się wśród nas. Zamieniliśmy je na coś pozytywnego. Tym czymś jest
Foto: Nuclear Blast
złapiesz sens. Myślę, że mogę ci to dokładnie wytłumaczyć, o ile nie wolisz, żeby zostało to dla ciebie tajemnicą i zagadką (śmiech). W takim razie opowiedz mi o czaszce na głowie wilka na okładce. Czaszka na głowie wilka to szkielet, truchło. Znasz takie powiedzenie: wilk o owczej skórze? Mówi ono, że gdy wilk jest przebrany za owcę, może przechytrzyć je, czy kogokolwiek tam chce, a na koniec wyskoczyć z ciała i ukazać swoje prawdziwe oblicze. Pierwszy numer na nowym albumie nosi nazwę "Left For Dead". Czy ta nazwa i cały tekst mają jakiś związek z grą komputerową o tym samym tytule? Z grą komputerową? Tak, jest, gra o takiej samej nazwie jak wasz utwór. Niech będzie, przyjacielu. Szczerze powiedziawszy nie mam pojęcia czy oba te tytuły mają ze sobą jakiś zwią-
czterema czy pięcioma wytwórniami przy różnych projektach i żadna z tych współpracy nawet nie zbliżyła się do jakości jaką zaoferował nam Nuclear Blast. Praca z Nuclear Blast, to jak praca z przyjaciółmi. Jak wiesz, mają dobrą opinię, są znani z robienia metalu i rzeczywiście, dla mnie są najpotężniejsi i tworzą najpotężniejszą i najbardziej ekstremalną muzykę. Stary, jesteśmy bardzo szczęśliwi z współpracy z Nuclear Blast. To jest zajebista relacja, zarówno pod kątem zawodowym jak i osobistym. Death Angel rozpadło się w 1991 roku i reaktywowało się dziesięć lat później. Wiem, że mieliście wypadek samochodowy w 1991 roku ale nie znam żadnych detali. Co mógłbyś mi opowiedzieć o tamtym wydarzeniu? W rzeczywistości wypadek miał miejsce w 1990 roku. Był to listopad. Byliśmy wtedy w trasie koncertowej z albumem "Act III". To był nasz trzeci album, i ten album był dla Geffen. Byliśmy w trasie już przez trochę
DEATH ANGEL
7
czasu, około roku. Byliśmy w drodze, wyjechaliśmy z koncertu w Arizonie, będąc w trasie do Las Vegas, gdzie miał się odbyć następny koncert. Kierowca zasnął za kierownicą. Jechaliśmy wtedy bardzo szybko. Mieliśmy straszliwy, przerażający wypadek. To cud, że przeżyliśmy! Każdy z nas miał jakieś urazy, ale nikt nie był w tak złym stanie jak nasz perkusista. Był w stanie krytycznym! To naprawdę cud, że on nadal jest wśród żywych! To wydarzenie było dla nas bardzo brutalne. To chyba najgorszy dzień mojego życia. To mogło spowodować całkowity koniec Death Angel. Gdyby nie wypadek, wziąłbyś udział w Clash of the Titans Tour, prawda? Tak, to prawda. Poza tym byliśmy podczas rozmów, których tematem było supportowanie Judas Priest podczas trasy po Europie, co byłoby spełnieniem naszych marzeń. Jesteś jednym z założycieli Death Angel. Co skłoniło Was do założenia zespołu? Zaczynaliśmy jako gówniarze. Nie umieliśmy nawet poprawnie grać na instrumentach. Główną inspiracją do założenia Death Angel było nasze wspólne dzieciństwo - razem dorastaliśmy, razem bujaliśmy się po mieście. Znamy się praktycznie od urodzenia, spędzaliśmy razem wolny czas. Wciągnęliśmy się w muzykę. Dla nas wielkim zespołem był wtedy Kiss. W 1979 roku, kiedy miałem jedenaście lat, nasi rodzice zabrali nas na koncert Kiss do San Francisco. Byliśmy zachwyceni i w momencie, kiedy wychodziliśmy z koncertu wpadliśmy na pomysł, żeby założyć zespół, tak jak zrobili to Kissi. Nasza obsesja na tym punkcie mobilizowała nas do działania. Wzięliśmy instrumenty i nauczyliśmy się na nich grać, w tym samym czasie próbując stworzyć zespół. Już wkrótce graliśmy i staraliśmy się stworzyć coś oryginalnego. Wciągnęło nas to i popchnęło do dalszej pracy. Zakochaliśmy się w muzyce. Graliście wiele koncertów w Polsce. Mam wrażenie, że bardzo lubicie występować w naszym kraju. Wasz pierwszy koncert u nas odbył się w 2008 roku. Który z koncertów w Polsce wspominacie najczęściej? Było ich kilka, więc trudno jest mi przypomnieć sobie każdy z osobna, ale są dwa koncerty, które pamiętam najlepiej, Jednym z nich jest nasz pierwszy koncert w waszym kraju. To było hmmm, no kurwa, nie jestem pewien. To była chyba Warszawa albo jakieś inne miejsce, Wrocław? Tak, tak, Wrocław... Tak, grywaliśmy tam czasami. Nie mogę sobie przypomnieć nazwy miejsca (klub Firlej - przyp. red.), w którym obywał się koncert, ale graliśmy tam wtedy i byliśmy headlinerem. To była trasa koncertowa "Killing Season". Było kurewsko gorąco, jeśli mam na myśli gorąco, to naprawdę gorąco. To był zajebisty występ, było epicko, po prostu epicko! Pamiętam, że zanim wyszliśmy na scenę, wokoło stało się ciemno. Elektryka padła. Więc w łazience zrobiło się kompletnie czarno. Na scenie też nie było światła. Klimatyzacja się zepsuła ze względu na problemy z elektryką, a po tym wszystkim wyszliśmy na scenę i daliśmy koncert. To było jedno z najbardziej epickich show jakie pamiętam. Mieliśmy zajebisty power, i publika też była szalona! To jeden z moich ulubionych koncertów. Publiczność w Polsce jest taka, że wiesz, nie chciałbyś z nimi zadzierać. Zrobili taki rozpierdol, jaki my lubimy. Polacy nigdy nas nie zawiedli, kiedy wracaliśmy do Polski. Był też taki festiwal, cholera... stary, nie pamiętam nazwy. Grał tam Vader, chyba nawet Hirax, pamiętasz takie show? Hmmm... z Hiraxem graliście na PoserKill i Silesian Massacre... Z Vader na United Titans i Metalfeście... ...To też był zajebisty koncert. Ludzie szaleli i bawiliśmy się świetnie! Zawsze czekamy z niecierpliwością na jakiekolwiek koncerty w Polsce, bo wiemy, że każdy z nich będzie dziką nocą. Pamiętasz jakieś zabawne historie z koncertów w Polsce? Tak jak już mówiłem, raz zgasło nam światło. Elektryczność padła. Śmieszne było to, że w tym czasie Mark był pod prysznicem. To był nasz pierwszy koncert w tym klubie, więc nie znaliśmy go jeszcze i nie wiedzieliśmy, co gdzie jest. Nawet znalezienie drzwi było problemem po ciemku. Dodatkowo jeszcze Mark pod tym prysznicem, gdzie było ciemno, jak smoła (na polskie "jak w dupie u murzyna"). Do tej pory się z tego śmiejemy. A który wszystkich koncertów jest Waszym ulubionym? Gracie bardzo często na całym świecie.
8
DEATH ANGEL
Graliśmy tak dużo koncertów, że naprawdę trudno mi opowiedzieć na to pytanie. My akurat jesteśmy tymi szczęściarzami, że grywamy bardzo wiele koncertów. Nie mam jednego, ulubionego koncertu. Hmmm... mogę wydłubać jeden z nich .... Na przykład ostatnio graliśmy na Hell Fescie we Francji. Graliśmy tam nasz debiutancki album - "Ultra-Violence". Graliśmy go od początku do końca. Niektórzy ludzie spodziewali się tego, ale inni nic o tym nie wiedzieli. Było zajebiście! Wasz ostatni koncert w Polsce odbył się na polskiej edycji Metalfestu. Tam też graliście całe "Ultra- Violence". Dlaczego zdecydowaliście na taki krok? W ostatnich latach wśród zespołów metalowych bardzo popularne stało się granie ich pierwszych albumów ponownie. Zdecydowaliśmy się na taki krok z okazji dwudziestej piątej rocznicy wydania tego albumu. Chcieliśmy uczcić w ten sposób te 25 lat, które minęło. To jest pierwszy powód, ale nie jedyny. Jest jeszcze jeden, sekretny powód dlaczego zdecydowaliśmy się zrobić trasę z "Ultra-Violence". To był czas, w którym zaczynaliśmy pisać muzykę do naszego nowego albumu. Ja zazwyczaj tworzę będąc w trasie. Chcieliśmy zebrać, jak najlepszy materiał na kolejny album i wiedziałem, że jeśli będziemy grali "Ultra-Violence" na żywo, cały album, kiedy grasz to każdej nocy, a w między czasie piszesz nową muzykę, wtedy wpływ pierwszego albumu daje natchnienie do napisania nowej muzyki, która będzie zajebista. No i to właśnie powody naszej decyzji. Personalnie, moim ulubionym albumem Death Angel jest "Act III", nie gracie zbyt często kawałków z tej płyty. Czasami pojawiają się niektóre z nich, na przykład w 2010 roku. Dlaczego nie zagraliście "Act III" w całości? Zagranie "Act III" w całości jest skomplikowane. To jest dużo trudniejszy album niż inne do zagrania na żywo. Poza tym, musiałby się przytrafić jakiś powód do zrobienia tego, tak jak było to z "Ultra-Violence", które zagraliśmy z okazji dwudziestej piątej rocznicy wydania. Co więcej, jest to wyjątkowy album, ponieważ jest on debiutem. Tak więc, żeby zagrać tak wyjątkowy set, musi się przytrafić naprawdę ważna okazja. Po prostu mamy wiele płyt i wybieramy po kilka kawałków z każdego i mieszamy. W różnych setach mamy mniej lub więcej kompozycji z "Act III", jak z każdej z innych płyt. Definitywnie planujmy zagrać kilka kawałków z "Act III" w naszym nowym secie. Śpiewałeś w kilku utworach Death Angel, wiem, że śpiewałeś w "Room With a View". Są jakieś inne numery Death Angel, w których ty śpiewasz? Śpiewam na każdym naszym albumie. Tak, ale mam na myśli większe partie wokalne. Zazwyczaj śpiewam chórki i harmonie, ale na każdym albumie śpiewam w jakiś momentach. W tym momencie trudno jest mi przypomnieć sobie każdą z nich, ale na przykład na "Ultra-Violence" śpiewam dużą część pierwszego numeru - "Thrashers". Na "Frolic Through the Park" śpiewam poszczególne wersy w kawałku "Confused" i hmmm… chyba w otwieraczu "3rd Floor", pewnie jakieś harmonie. Na "Act III" śpiewam całe intro do "Room With a View" i śpiewam jeszcze pierwszy i ostatni wers "Stagnant". Jezu!!! Na "Art of Dying" śpiewam "Word to the Wise", poza tym śpiewam z Markiem w harmonii przy "The Devil Incarnate". Na "Killing Season" śpiewam główną część w ostatnim utworze. Na "Rellents Retribution", całe "Volcanic" i części "Claws In So Deep"... więc jak widzisz, jak do tej pory śpiewałem na każdym z albumów. "The Dreams Calls for Blood" jest pierwszym albumem, na którym nie śpiewam ani linijki.... aaaaa nie, sorry, to nie prawda, śpiewam jedną, maleńką część w ostatnim tracku. W "Territorial Instinct" śpiewam trochę głównych wokali, no i harmonie z Markiem. Jak często macie próby? Wiem, że Annihilator ma próby dopiero na tydzień przed trasą koncertową. Jak to jest w Death Angel? To zależy od tego w takim stadium się obecnie znajdujemy. Jeśli jesteśmy pomiędzy dwoma trasami, jeżeli jesteśmy w trasie przez sześć tygodni i mamy tylko kilka tygodni przerwy przed kolejną trasą, nie ma prób, ponieważ sam trasa jest na tyle ciężka, że potrzebujemy odpoczynku. W takim przypadku mamy próby jedynie na tydzień przed trasą. Musze powiedzieć też, że nigdy nie wyszliśmy na scenę bez wcześniejszej próby, a nawet dwóch. Robimy to by się upewnić czy jesteśmy w formie i by rozgrzać się przed występem. Jeżeli mamy dłuższą przerwę, mamy też więcej prób. W sytuacji takiej jak teraz, naszymi próbami było nagrywanie nowej
płyty. Jeszcze nie mieliśmy tradycyjnej próby, na której gralibyśmy już cały nowy materiał po prostu go trenując. Póki co, każdy ćwiczy swoje partie we własnym zakresie, tak jakby odrabia swoją pracę domową. Ćwiczymy teraz każdy najmniejszy szczegół. W przyszłym tygodniu zaczynamy normalne próby na których będziemy grali wszystkie nowe kawałki. Będzie to trwało pięć tygodni po cztery razy w tygodniu, aż do rozpoczęcia trasy. Więc jeśli o nas chodzi, my mamy bardzo częste próby. Trenujemy agresywnie. Byłeś członkiem kilku zespołów. Grałeś w Smokestack, w Swarm, w The Organization i w The Past. Co mógłbyś opowiedzieć mi o tych zespołach? Każdy z tych zespołów jest inny. Grałem w nich wtedy, kiedy Death Angel nie istniało, pomiędzy wypadkiem, a reaktywowaniem się. Cały czas grałem dużo muzyki, były to jednak różne style, różne projekty z różnymi ludźmi by uwolnić z siebie muzyczną ekspresję. Smokestack był według mnie bluesowo-funkowo-rockowo-groove'owym-organicznym, przyjemnym i imprezowym jammem. Grałem tam z Andym z Death Angel i Johnem Menora, który grał w D.R.I.. The Past to szorstki projekt, który w pełnej wersji skupiał wszystkich muzyków Death Angel, oprócz Marka. Mój przyjaciel z tamtych czasów Mike, moja kuzynka Karen Smith - śpiewała, nawet mój przyjaciel Wane, który grał na saksofonie. Mieliśmy wszystko, począwszy od akustycznego duo, co praktycznie znaczyło, że grałem Ja i Gus (Pepa - przyp.red). Cały czas graliśmy razem, ale akustycznie. W zależności od tego kto dochodził lub odchodził, byliśmy większą lub mniejszą grupą. The Organization jest rockowym zespołem, który powstał po rozwiązaniu Death Angel. Grałem tam z Dennisem, Andym i Gusem z Death Angel, brakowało tylko Marka. Śpiewał Andy i ja. Stworzyliśmy dwa albumy we wczesnych latach '90. The Past było przejściem pomiędzy Death Angel a czymś nowym. Po The Past stworzyliśmy The Organization, po którego rozpadzie pojawiło się Smokestack, no i po nim, razem z Markiem i Andym (Galeon - przyp. red.) oraz Michaelem Isaiahem założyliśmy zespół nazwany Swarm. Graliśmy przez jakiś czas. Byliśmy w trasie kilka miesięcy w Ameryce Północnej, otwierając koncerty Jerrego Cantrella. To był zajebisty czas w trasie. Później Swarm bezpośrednio przekształcił się w Death Angel. Dlaczego Mark Osegueda nie był członkiem The Organization? Przecież poza nim, byli tam wszyscy członkowie Death Angel? Zgadza się. Ale przecież gdyby on był wtedy z nami bylibyśmy po prostu Death Angel (śmiech). Po prostu The Organization powstało dlatego, że Death Angel się rozpadło. Po tym, jak wydarzył się wypadek, Mark opuścił zespół, przeprowadził się do Nowego Jorku, który jest z zupełnie drugiej strony naszego kraju, więc nie mogliśmy nic zrobić. Musieliśmy przeboleć ten szok i wspierać Andy'ego, który wciąż wracał do zdrowia w szpitalu. Rok po tym, jak Andy wrócił do sprawności, zaczął znowu grać na bębnach. Nie wiedzieliśmy co ze sobą zrobić i finalnie, miesiąc później zaczęliśmy jammować i tworzenie akustycznej muzyki ponieważ Andy nie grał na bębnach tak sprawnie jak przed wypadkiem. My też graliśmy wolniej. W taki sposób przekazywaliśmy emocje, które kłębiły się w naszych wnętrzach. W momencie kiedy Andy zauważył, że jest gotowy na powrót do formy z przed wypadku, stworzyliśmy The Organization i staraliśmy się iść naprzód zostawiając Death Angel w tyle i nie wracać do tego co się wydarzyło. W jaki okolicznościach Ted, Will i Damien dołączyli do Death Angel? Przed tym jak się reaktywowaliśmy w 2001 roku, bardzo długo nie graliśmy razem. Ja, Andy i Mark graliśmy co prawda razem w Swarm przez kilka lat, byliśmy też ze Swarm od kilu lat, też w trasie z Jerry Cantrell Band, kiedy to się wydarzyło. Zdaliśmy sobie sprawę, że możemy zagrać koncert na reunion. Zaczęliśmy robić próby utworów w trasie z Jerrym Cantrellem. Chcieliśmy zachęcić Gasa i Dennisa do ponownego dołączenia do nas. Pogadaliśmy z nimi, ale Gas zamieszkał bardzo daleko, odkąd grał z nami. Nie czułby się komfortowo wracając do tego wszystkiego. Wiesz, nie obwiniam go o nic. Gdyby wrócił do Death Angel, byłoby to otworzenie puszki Pandory. Więc odkąd Gus nie chciał do nas wrócić natychmiast zwróciliśmy się do Teda, który był dla nas jak brat. Znał Death Angel przez wszystkie te lata, kiedy z nim nie graliśmy. Byłem pewien, że Ted jest dobrą osobą na to miejsce. Dołączył do nas natychmiast po reaktywacji. Kilka lat później, kiedy Death Angel nadal trzymało się przy życiu, i wydaliśmy dwa albumy, nadszedł czas na Andy'ego i
Dannisa. Andy opuścił zespół i o mało co znowu się nie rozpadliśmy. Mogliśmy zapomnieć o zespole, albo kontynuować to, co robiliśmy do tej pory z nowymi członkami. Skontaktowaliśmy się z naszymi dobrymi przyjaciółmi Willem i Damienem. Niedawno przed tym tak naprawdę się zakolegowaliśmy. Obydwaj byli z San Francisco Bay Area, widywaliśmy ich w tych okolicach od wielu lat, więc idealnie do nas pasowali. Wypróbowaliśmy ich czy są mocni. Jeśli nie okazaliby się mocni, powiedzielibyśmy im "pieprzcie się". Dzięki Bogu, byli zajebiści i dzięki nim teraz jesteśmy lepsi niż dotychczas. Zdecydowanie tak! Możemy usłyszeć to na koncertach. Poza graniem z Death Angel, Ted, Will i Damian grają obecnie w Scarecrow. Jak łączą te dwa zespoły? Scarecrow obecnie jest nieaktywne. Chłopaki nie mogłyby dobrze działać z racji tego, że Death Angel zajmuje im tak dużo czasu. Szkoda, że przez to Scarecrow nie może funkcjonować, ale gdy nie jesteśmy w trasie, Damien i Will biorą udział w różnych muzycznych projektach. Chcą jammować, chcą piąć się w górę. Ja w tym czasie jestem zajęty w studio pisząc, produkując, miksując, żeby być gotowym do trasy, do wydania albumu. Więc kiedy ja robię to wszystko, chłopaki mają czas na inne projekty.
łem nawet lekcje z grania na perkusji, ale perkusja jest bardzo głośna przez co nie mogłem ćwiczyć w nocy, bo pobudziłbym wszystkich mieszkańców domu. Przełączyłem się wiec na gitarę i grałem nocami. Do trzynastego roku życia brałem lekcje gry na bębnach, ale byłem tymi lekcjami znudzony ponieważ perkusja nie była moją pasją. I wtedy powiedziałem sobie, że od tej pory będę brał mniej lekcji, ale pójdę do szkoły muzycznej by nauczyć się teorii, akordów i zdobyć większą wiedzę na temat gitary, co jest bardzo dobrą rzeczą, ale i tak w większości jestem samoukiem Miksowałeś i produkowałeś każdy z albumów Death Angel. Czy masz jakieś wykształcenie z tym związane czy po prostu lubisz to robić? Nie mam żadnego wykształcenia w tej materii, ale najwięcej nauczyłem się w praktyce przy nagrywaniu na-
Czy to prawda, że producent waszego pierwszego demo to Kirk Hammett z Metalliki? Tak to prawda. To było demo "Kill As One". To było bardzo dawno temu. Zgadaliśmy się z Kirkiem. Byliśmy zaprzyjaźnieni Metalliką. Chodziliśmy wzajemnie na swoje koncerty. Kirk był od nas starszy i miał więcej doświadczenia. Nasz manager też znał go bardzo dobrze, więc spotkaliśmy się i bardzo dobrze bawiliśmy, nagrywając to demko. Świetne przeżycie! Nigdy tego nie zapomnę. To było dla nas bardzo ważne ponieważ pozwoliło nam przybliżyć się do pierwszych kroków z debiutanckim albumem. To bardzo ważny etap w naszej karierze. Utrzymujecie ten kontakt? Tak, widujemy się od czasu do czasu ale i oni i my jesteśmy strasznie zajęci. Mark i Kirk są najlepszymi
Słyszałem też, że Andy Galeono, Dennis Pepa i Gus Pepa to Twoi kuzyni. Masz z nimi kontakt po tym jak wasze drogi w Death Angel się rozeszły? Tak, widujemy się. Najwięcej czasu spędzam z Gusem. Co jakiś czas widzę się z Andym, ale nie jest to zbyt często. Ogólnie ostatnio bardzo rzadko mam czas na spotkania z przyjaciółmi z powodu koncertów, wielu godzin spędzonych w studio i tak dalej. W tym momencie Death Angel pożera całe moje życie! Przez to nie widuję się zbyt często z tymi, którzy nie są członkami Death Angel. W latach '90 wśród thrash-metalowych zespołów bardzo popularne było "hejtowanie" zespołów hairmetalowych. Czy też należeliście do tej grupy i jak to wygląda obecnie? Obecnie wygląda to zupełnie inaczej niż wtedy, ponieważ wszyscy są już teraz starsi. Szczerze mówiąc według mnie nie ma aż takiego "hejtu" na hair metal, z tego co sam widzę. Scena heavy metalowa kompletnie zdominowała generację metalu, dlatego scena hair metalowa nie siedziała w mojej głowie. Ogólnie oni są spoko. Miażdżą. Myślę, że są zespoły hair metalowe, grające szybko, ciężko, które mają spore jaja i przesłanie. Mam na myśli np. Mötley Crüe. Był taki czas, że mogłem mówić o nich nawet jako o pozerach ale oni nigdy nie kroczyli tą prawdziwą ciemnością. Oni po prostu chcieli grać rock&roll, więc zwracam im honor i ich szanuję. Dla mnie, jak widzisz to wszystko było raczej dla zabawy niż dla realnego "hejtu". Nawet jeśli śpiewamy o zabijaniu pozerów, nie zabijamy ich w rzeczywistości, to raczej rozrywka, zabawa, śmiechy. Nie lubiliśmy pozerów, jednak nie traktowaliśmy ich tak, nie katowaliśmy, tak jak robił to Paul Baloff. Boże pobłogosław nas wszystkich. Mam jeszcze jedno małe pytanko a propos Teda. Słyszałem, że jest on nazywany World Smalles Samoan. Co to znaczy? (Śmiech). Mark nazywa tak Teda dla zabawy. On jest z Filipin i kiedy był młody był uważany za Samoańczyka, więc Mark dla żartu nazywa go najmniejszym Samoańczykiem świata bo on jest potwornie malutki i chudziutki! Kolejne moje pytanie dotyczy twoich gitar. Masz Custom's Jacksony, ale kształt tych gitar jest bardzo unikalny. Czy Jackson zrobił tą gitarę specjalnie dla ciebie? Tak, zaprojektowałem ten kształt z Groverem Jacksonem, kiedy jeszcze był właścicielem tej firmy. Zaprojektowaliśmy go razem w latach 1998 lub 1999. Wtedy też się zaprzyjaźniliśmy. Zbudował dla mnie tę gitarę. Jestem bardzo dumny z tego, że oprócz mnie jedyną osobą, której Grover Jackson zaprojektował gitarę był Randy Rhoads, więc to zaszczyt. A jak zacząłeś swoją przygodę z gitarami? Kiedy byłem młody, mój ojciec miał gitarę akustyczną w domu, ale nigdy nie potrafił grać na gitarze, tylko ją posiadał. Dobrze dla mnie! Wziąłem ją i zacząłem się uczyć na niej grać robiąc wokoło wiele zamieszania. Miałem wtedy około dziesięciu lat. Jakoś około dwunastego roku życia moi rodzice zapisali mnie na lekcje gry na gitarze, ponieważ naprawdę chciałem nauczyć się grać. Tak w ogóle to zaczynałem od perkusji, mia-
Foto: Nuclear Blast
szych nagrań demo i płyt. Już w bardzo młodym wieku miałem wieloślad. Dużo nagrywałem, miksowałem i eksperymentowałem z tym sprzętem. Uczyłem się, jak to robić tylko przy użyciu moich uszu. Finalnie, wkręciłem się w to, dużo się nauczyłem, to mnie pochłonęło. Biznes muzyczny jest według mnie bardzo niepoukładany. Czy w dzisiejszych czasach trudno jest zarobić dobre pieniądze na muzyce? Wiem, że muzycy często zmuszeni są do zarobkowej pracy, zupełnie niezwiązanej z zespołem. Na przykład goście z Anvila mają firmę kateringową czy coś w tym stylu. To zależy. Widzisz jak długo działa nasz zespół i widzisz też jak jest znany. Niektórzy mogą powiedzieć nawet, że jesteśmy zespołem legendarnym dla tej generacji. Pracowaliśmy nad tym całe nasze życie, całe życie poświęciliśmy muzyce. Stale jesteśmy w trasie, stale gramy koncerty i pracujemy i nadal nikt w zespole nie jest w stanie utrzymać się tylko z muzyki. Każdy z nas musi pracować też w inny sposób, po prostu by przetrwać. To bardzo trudne i brutalne, ale nie poddajemy się w realizowaniu naszej pasji. Po prostu robimy to, co kochamy i mam nadzieję, że utrzymamy tę ciężką pracę i osiągniemy wyższy pułap sukcesu, tak aby z tworzenia muzyki dało się żyć. To byłoby cudowne, ponieważ wtedy moglibyśmy dać ludziom więcej muzyki. W takim razie gdzie pracujesz poza Death Angel? Kiedy mam wystarczająco czasu na pracę, zazwyczaj daję lekcje gry na gitarze, ale to jest bez sensu, bo muszę pozwolić odejść moim uczniom ze względu na zaczynającą się trasę. Nie mogę przecież kazać im czekać na mnie przez długie miesiące. Wtedy muszą znaleźć innych instruktorów, więc obecnie mogę dawać lekcji tylko do czasu do czasu, ponieważ Death Angel przez ostatnie trzy lata pochłania cały mój czas, więc nie mam możliwości podjąć jakiejkolwiek innej pracy, ponieważ zajmuję się tym co jest związane z zespołem. Piszę teksty, zajmuję się produkcją, jestem też call managerem, wciąż zespół jest dla mnie pracą o pełnym wymiarze godzin. Lecz kiedy kończy się trasa, merchandise nie działa, kasy też nie ma i wtedy właśnie jest trudno.
przyjaciółmi więc spędzają razem każdy wolny czas, więc tak, widujemy się. Co mógłbyś poradzić młodym zespołom? Co powinny robić, od czego zaczynać? Najlepszą radą jaką mogę dać, mówiąc krótko, jest podążanie za swoim sercem. Trzeba starać się wynieść jak najwięcej ze swojej duszy i wnętrza. Najlepsza muzyka to taka, która pochodzi z wnętrza siebie samego. Trzeba też dużo ćwiczyć. To jest droga, dzięki której odnajdziesz swoją własną oryginalność i niepowtarzalność w muzyce. Kolejną rzeczą jest definitywne otwarcie swoich uszu, swoich myśli i serca na słuchanie bardzo różnych rodzajów muzyki, aby dostarczyć sobie różnorodności dźwięków, czyli narzędzi, na których możesz pracować. Są różne rodzaje muzykalności, przy których różnie się pracuje. Trzeba bardzo dużo ćwiczyć i przede wszystkim nie można być leniwym. Trzeba spiąć się dużo bardziej niż myślisz, że jesteś w stanie. I każdy z muzyków, których znam powie ci dokładnie to samo. Jeśli się nie zepniesz, nic nie osiągniesz. Trzeba mieć na uwadze swój interes, dobrze dobierać ludzi, którym się zaufa, chodzi o management, agencje koncertowe i wytwórnie. Trzymaj głowę na karku. Nie daj się wciągnąć w wielkie imprezowanie i powodzenia! Daj z siebie tak wiele, jak tylko jesteś w stanie i pracuj tak ciężko jak możesz. Dzięki wielkie za wywiad i mam nadzieję niedługo zobaczyć was w Katowicach. Może ostatnie słowa dla fanów? Dzięki za wspieranie Death Angel! Dzięki za wysłuchanie mnie w tym wywiadzie i przede wszystkim dziękuję za słuchanie naszej muzyki. Zachęcam do posłuchania naszego nowego albumu "The Dream Calls For Blood". Mam nadzieję, że tobie też płyta się spodoba i że będziesz się dobrze bawił na naszym koncercie. Thrash wraca do Polski!!! Jesteśmy tym bardzo podekscytowani, ponieważ jesteście świetnymi fanami, i koncerty u was należą do naszych ulubionych więc nie możemy się doczekać, by znowu was zobaczyć. Mateusz Borończyk Tłumaczenie: Anna Kowalczyk
DEATH ANGEL
9
Szybko zdałem sobie sprawę, że jest to projekt bardziej solowy Scenę metalową lat '80 można podzielić na kilka rejonów, w których intensywność powstawania kapel i wpływ muzyki był największy. Jednym z tych rejonów była Kanada. Mimo, iż sama, aż tak ogromnej ilości kapel, jak na przykład Stany nie miała, praktycznie każda z nich miała coś w sobie bardzo unikalnego, niespotykanego nigdzie indziej. Były klasyczne kapele heavy metalowe jak Anvil, były bez precedensowy speed jak Razor czy Exciter i byli też przedstawiciele technicznej strony metalu, jak Voivod czy właśnie Annihilator. O ile Voivod wszedł w bardziej progresywne klimaty, z połamaną melodyką, o tyle Annihilator grał zawsze trochę bardziej amerykańsko i melodyjnie. I to mu dało sukces, ponieważ jest jednym z głównym kanadyjskich metalowych towarów eksportowych, wydał czternaście pełnych albumów, sprzedał ponad dwa miliony ich kopii na całym świecie, koncertuje na całym globie, gra na wszystkich ważniejszych metalowych festiwalach świata i u boku chyba większości istniejących kapel. A to wszystko dzięki jednej osobie - Jeffa Watersa. To człowiek orkiestra, kompozytor, frontman i ojciec Annihilator. Jeśli chcecie się dowiedzieć, jak wyglądały początki zespołu, na czym obecnie gra Jeff, dlaczego nie gra w Megadeth i co łączy go z polskim barszczem to zapraszam do lektury! HMP: Cześć Jeff, po przesłuchaniu waszego najnowszego albumu jestem pod ogromnym wrażeniem. Cholernie dobry kawałek materiału. Pokazaliście jak należy grać thrash w dzisiejszych czasach. Jest jednocześnie techniczny i melodyczny. Nie ma na nim niczego co jest zbędne, nie jest przekombinowany, jak albumy niektórych kapel. Momentami wręcz przeciwnie. Cholernie dobry i zróżnicowany album, gratu luję. Jeff Waters: Heh, dzięki. Jak wyglądał proces tworzenia albumu? Ty jesteś głównym kompozytorem i wymyślałeś kawałki w domu, na kanapie, czy na przykład w trasie? Taak, zawszę piszę w swoim studio, zdaje mi się, że
tu przerwę od pisania. Tworzyłem nowy materiał rok w rok, począwszy od 1994. I ta przerwa to był doskonały pomysł. Dave zasugerował, że da nam to mnóstwo świeżych pomysłów i nowego spojrzenia, i prawdopodobnie miał rację. Czy Dave Padden miał duży wpływ na proces tworzenia albumu? Nie, raczej muzyka jest tylko mojego autorstwa. Siedziałem w studio, pisałem riffy, później składałem je do kupy. Następnie, gdy wszystko było gotowe, wybierałem najlepsze kawałki, najlepszą muzykę, wysyłałem ją do Dave'a, żeby spojrzał na nią, wyraził swoją opinię, zaznajomił się z nowym materiałem. Po tym, z reguły piszę teksty do utworów. Dave pisze… może dwa
Foto: UDR Music
mam je od jakiegoś 1994 roku. Staram się pisać riffy jak jestem w trasie, napisałem kilka, ale wiesz, podczas trasy jest za dużo ciekawych rzeczy do robienia, a siedzenie z tyłu autobusu nie jest fajne (śmiech). Zasadniczo zrobiłem sobie trzyletnią przerwę, kiedy ja i Dave Padden, mój wokalista, gitarzysta i partner w Annihilator, postanowiliśmy, że zagramy sporo koncertów, weźmiemy udział w Guitar Clinics (targi gitarowe - przyp. red.), popracujmy trochę w studio, zagrajmy kilka tras po Ameryce Południowej, na festiwalach, ale weźmy sobie trochę czasu wolnego. I tak w roku 2011, 2012… prawdopodobnie jakieś dwa i pół roku przerwy od pisania. Byliśmy bardzo zajęci, ale akurat nie tworzeniem nowego materiału i okazało się to wszystko dobrym pomysłem. Dało nam to dużo energii, wróciliśmy i zaczęliśmy tworzyć nową płytę w styczniu tego roku. I wróciliśmy dokładnie wtedy, kiedy byliśmy gotowi. Chcieliśmy wziąć sobie po pros-
10
ANNIHILATOR
teksty na album, kiedyś dawno temu, powiedziałem mu, że jak chce, może napisać teksty do całego albumu, ale z reguły kończy się na jednym, lub dwóch utworach, wtedy wiem, że ja będę musiał napisać około sześciu czy siedmi tekstów. Zawsze czekam na to, co on napisze, następnie ja się zabieram za teksty. Na najnowszym albumie, Dave napisał chyba jeden i pół tekstu, Danko Jones (kanadyjski muzyk hard rockowy - przyp.red.) nasz przyjaciel napisał tekst do utworu "Wrapped", ja napisałem teksty do reszty. Gdzie dokładnie był nagrywany album? Jest bardzo dobrze zmiksowany, ma nowoczesne brzmienie, które jednocześnie trąca oldschoolem, co zdecydowanie jest na plus. Wiesz, album był nagrywany tam gdzie zawsze… Od 1995 każdy album był nagrywany w moim studio, więc tak naprawdę to nic nowego. Jeśli zaś chodzi o brzmie-
nie, to wiesz… zawsze starasz się wydobyć jak najlepsze brzmienie pierwszych instrumentów, które nagrywasz. Nie można spędzić jakiś dwóch miesięcy na brzmieniu gitar, tylko dwa dni, lub czasami nawet dzień, i wtedy gdy to zrobisz, przechodzisz do podstaw, do perkusji, do innych dźwięków. Tak naprawdę, gdy zrobisz to raz i powiesz: "podoba mi się to brzmienie", wtedy łączysz wszystko razem i zaczynasz miksować. Tworzysz takie brzmienie, jakie ci się podoba i masz nadzieje, że stworzyłeś najlepsze tym razem (śmiech). Wydaje mi się, że teraz wszystkie kawałki, brzmienia zespoliły się ze sobą naprawdę dobrze. To jest takie jakby hałaśliwe, thrashowe brzmienie ale jednocześnie wystarczająco czyste i klarowne, żeby móc usłyszeć każdy instrument i wokal. "Feast" zostanie wydane nakładem wytwórni UDR Music, do której należą takie legendy jak Motörhead, Saxon czy Girlschool. Chyba dobrze się Wam z nimi współpracuje. Pytam, bo byliście już pod szyldami wielu wytwórni jak AFM, Steamhammer, Earache, czy Roadrunner, o którym chyba każdy muzyk mówi, że to najbardziej wyłudzająca pieniądze wytwórnia. Wow, wiesz mieliśmy Roadrunnera, Music For Nations, SPV począwszy od naszych wczesnych dni do roku około 2000, to wszystko. Jednak około 2004 roku podpisaliśmy umowę z AFM Records. Nagraliśmy wtedy album "All For You", który był pierwszym nagranym z Davem Paddenem. Po nagraniu tego albumu, zaczęliśmy pracować nad kolejnym, "Schizo Deluxe", który jest według mnie i Dave'a najlepszym albumem, jaki razem zrobiliśmy, włączając w to także najnowszy krążek. Jednak zaraz przed tym, jak zaczęliśmy tworzyć tamten album, przed tym jak został wydany, szef AFM Records zginął w wypadku samochodowym. To był bardzo trudny czas dla jego rodziny, dla firmy, dla nas. Tym samym "Schizo Deluxe" został wydany w czasie, gdy wytwórnia nie była bardzo stabilna, było w niej trochę bałaganu. Opuściliśmy ją wtedy. To nie była jej wina, czy nasza, po prostu zdarzył się okropny wypadek. Kolejna wytwórnia to SPV. Był rok 2007 i wydawaliśmy "Metal". I to był pierwszy album, przy którym wytwórnia naprawdę nas wywindowała na wyższy "level", sprzedaż była wysoka. I zaraz po tym jak skończyliśmy trasę promującą ten album, SPV powiedziało nam, że zbankrutowało. Ogłosiło niewypłacalność w niemieckim sądzie. Generalnie oznaczało to, że wytwórnia jest bez kasy, za dużo wydała i musi przestać działać. Wtedy byliśmy zmuszeni od niej odejść. Okazało się to dla nas fartem. Tak więc jak widzisz, były dwie wytwórnie, nad którymi nie mieliśmy żadnej kontroli, w jednej zmarł właściciel, druga zbankrutowała. Później, w 2010 roku podpisaliśmy kontrakt z Earache Records na album "Annihilator". Ten album, sprzedał się nawet lepiej niż poprzedni, byliśmy bardzo szczęśliwi, że dużo płyt sprzedało się w Europie. Album prasie się podobał, fanom się podobał, jednak ja sam podpisałem z wytwórnią krótkoterminowy kontrakt, ponieważ nie miałem do niej zaufania, po tym wszystkim co stało się z dwiema poprzednimi, nie chciałem podpisywać długoterminowej umowy na przykład na… pięć albumów czy trzy. Chciałem to zrobić na jeden album. To było dobre wyjście, bo nagle pojawiło się UDR Records, powiedziało, że ma dla nas znacznie lepszą ofertę. Pracowali naprawdę ciężko. Co więcej, pracowałem też z tymi ludźmi wcześniej. UDR to ludzie, którzy pracowali wcześniej głównie w SPV Records. Tym samym, byliśmy już zaprzyjaźnieni, znałem ich, więc przeniesienie się było w miarę łatwą decyzją. Moja umowa z nimi jest także na jeden album, tylko na "Feast". Może złożą mi ponowną ofertę za kilka miesięcy, a może nie… Wiesz jest mnóstwo wytwórni… Century Media, Nuclear Blast, EMI, jednak UDR pracuje naprawdę dobrze i to oczywiste, że chciałbym z nimi zostać. "Feast" (uczta - przyp.red.) - cholernie dobry tytuł na płytę. I ta okładka. Skąd ten tytuł? Uważasz, że grozi ludziom epidemia zombie? Wiesz, to zabawne, bo nasz ostatni album z 2010 roku miał na okładce kombinację Alison Hell, która pojawiała się u nas na wielu albumach i Lindy Blair z filmu Egzorcysta. Na tej okładce wygląda trochę jak zombie. I nasza najnowsza okładka została zrobiona ponownie przez tego samego węgierskiego artystę, Gyula (chodzi o Gyulę Havancsak - przyp. red.). Robił on nasze okładki przez ostatnie 10 lat. Kiedy wyszedł z konceptem na najnowszą okładkę, powiedziałem mu: "O nie, nigdy więcej zombie, mamy już okładkę z zombie, nie chcemy więcej takich". Jednak gdy pokazał mi projekt, zobaczyłem, że jest on naprawdę fajny, i pomyślałem:
"Chwila moment. Mimo, że już mamy podobny koncept, i jest to stara i wielokrotnie użyta wizja, zwłaszcza jak na okładkę w 2013 roku, to kurwa… wyglądał niesamowicie". Jedyna rzecz, której mu brakowało, to żeby wyglądał trochę bardziej jak kreskówka fantasy. Wtedy zatrudniliśmy modelkę z Hiszpanii, żeby przebrała się za zombie, zrobiliśmy jej zdjęcia i wrzuciliśmy je na okładkę. To ona jest właśnie tym dużym zombie na okładce. To była jedna z tych rzeczy, którą byliśmy zachwyceni, okładka jest absolutnie perfekcyjna. Gdy wytwórnia powiedziała, żeby zrobić ją w 3D, powiedzieliśmy "Ooo tak, teraz mamy naprawdę dobrą okładkę". I to jest właśnie ważne. Wiele kapel, podobnie zresztą wytwórni, zapomniało, że dobrze jest mieć zajebistą okładkę i booklet. Gdy winyle i różne nagrania wracają na rynek, to doskonały czas aby mieć dobre obrazy na płycie. Wydaje mi się, że wiele kapel i wytwórni zdaje sobie wreszcie z tego sprawę. Przecież jeden z głównych powodów, dlaczego metal był tak popularny w latach '80, to właśnie przez niesamowite okładki. Annihilator nigdy nie zagłębiał się bardzo w polity czne tematy. Obecnie, żyjemy w czasach kryzysu, nasuwa się pytanie, czy te tematy mają wpływ na twoją twórczość? Nie, nie bardzo. Owszem, czasami widzę różne rzeczy w wiadomościach, czy gazecie, lub jeżdżę do innych krajów i wtedy widzę, słyszę co się dzieje, słyszę jak ludzie rozmawiają… Na przykład utwór "Syn. Kill 1" z naszego albumu z 1996 roku "Refresh The Demon" opowiada o terroryzmie. "Set the World on Fire" z 1993 roku był o dyktaturze, o upadku, niszczeniu wszystkiego. Lecz mimo to, wiesz, nie interesuję się za bardzo polityką, jestem lekkim politycznym ignorantem, nie śledzę za bardzo tego co się dzieje. Wiesz, Kanada jest naprawdę miłym krajem, mamy owszem wiele problemów, jak każde państwo, jednak nasz rząd w porównaniu, do niektórych innych państw jest naprawdę dobry, mamy dobre prawo, dobry system, fantastycznie stabilną gospodarkę, więc nie jestem za bardzo osobiście dotknięty wszystkimi tymi złymi sprawami. Mam takie utwory, jak "Stonewall" czy inne, które dotykają problemów środowiska, jednak to tyle, nic więcej, to po prostu nie mój konik, nie mój styl. Na perkusji na nowej płycie gra młody Mike Hershaw. Naprawdę dobry perkusista, a nie grał dotychczas na żadnych znanych albumach. Jak udało Ci się go znaleźć? Zagrzeje miejsce na dłużej? Tak, grał w kilku małych lokalnych kapelach w Grimsby w Ontario, pod Toronto. Poznałem go przez naszego basistę Alberto, z którym gramy przez ostatnie trzy lata. Są przyjaciółmi, i chłopak jest naprawdę w porządku. Wiesz, ja z Dave'em jesteśmy partnerami w Annihilator od dziesięciu lat, mamy w kapeli Alberto od trzech lat, a Mike od jakiś dwóch czy trzech lat. To był pierwszy raz, kiedy nie usiedliśmy z Dave'em i nie powiedzieliśmy: "Hej chodź, znajdziemy nowego perkusistę na nowy album, nowego basistę też!". Tak zwykle tak robimy, zatrudniamy nowych muzyków na trasę. Tym razem tak nie było, nawet o tym nie pomyśleliśmy. W tym momencie wygląda to bardziej jak zespół. Roszady w składzie to praktycznie norma. Miałeś masę cholernie dobrych muzyków, chyba nawet ponad trzydziestu przewinęło się przez Annihilator. Masz do dziś kontakt z którymś z nich? I czemu te roszady były tak liczne? Tak, część chłopaków z którymi grałem wracała po wielu latach na trasy, może kiedyś do nich zadzwonię i powiem: "Hej chciałbyś zagrać z nami w trasie?" Jest zdaje się dwóch czy trzech kolesi, z którymi zupełnie nie rozmawiam. Wiesz, z tym wszystkim jest tak, że to zaczęło się na początku, kiedy robiłem dema na własną rękę i po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że gram lepiej na basie niż nasz basista, wychodziłem z lepszymi liniami basowymi, siadałem niekiedy za perkusją i pokazywałem perkusistom co mają grać, tak jak chcę, czy pisałem teksty i pokazywałem wokalistom co mają śpiewać tak jak chcę, grałem wszystkie partie gitar. I tak naprawdę bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że jest to bardziej projekt solowy, a o zespole mowa jest wtedy, kiedy większość muzyków, a przynajmniej dwóch czy trzech, wnosi coś do kapeli, bierze udział w jego każdym procesie. I w tym przypadku, byłem jedynym, który to robił, więc tak naprawdę zaczął się to solowy projekt, do którego zatrudniałem tylko muzyków do śpiewania, nagrywania, na trasy. Tym samym wielu fanów na początku wnioskowało, że tak często zmieniam skład ponieważ nie mogę utrzymać
tak długo jednego składu, jednak nie zdawali sobie sprawę, że ja nie chciałem tego robić. Chciałem grać z różnymi muzykami, szczególnie perkusistami. Chciałem zmieniać rzeczy, zmieniać brzmienie, wokalistów, style, robić różne rzeczy. Teraz jednak, jak mija dziesięć lat, Dave Padden jest dla mnie jak partner w zespole. Do tego mając Ala i Mike'a na trasy, czuję, że nie ma potrzeby niczego zmieniać. Rzeczywiście, podczas nagrywania płyty "King of The Kill", przyznałeś się, że Annihilator to tylko twój projekt, nie zespół. Jaki był wtedy odzew fanów? Tak, "King of the Kill" to album, na którym to ja napisałem partie bębnów, teksty, ja zaśpiewałem na albumie, ja zagrałem wszystkie partie basu, gitar, wyprodukowałem, zmiksowałem, zmasterowałem sam. Sam zrobiłem projekt, koncept okładki, ja zajmowałem się całym biznesem, managementem kapeli, umowami ze sklepami, z wytwórnią, o publikację i reklamę, sprawami związanymi z trasami koncertowymi, więc było oczywiste, że był to mój solowy projekt. Technicznie wciąż jest. Jutro mogę iść, zebrać nowych muzyków i stworzyć zupełnie nową płytę. Jednak, od jakiegoś trzeciego czy drugiego roku kiedy Dave jest w kapeli zacząłem dzwonić do niego, pytać się o opinie, o umowy, o trasy, o wzory koszulek, o muzykę i teksty. Nawet o gitary i wzmacniacze. Tym samym bardzo szybko zaczęło to być Jeff Waters / Dave Padden Project. I myślę, że tak teraz wszystko wygląda. Właśnie, Dave Padden trzyma się bardzo długo w kapeli, już dziesięć lat i nie zanosi się na to byś się go pozbył. Moim zdaniem pasuje do Annihilator. Potrafi zaśpiewać zarówno łagodnie jak i bardzo ostro, co zostało zaprezentowane na nowej płycie. Chyba dobrze się dogadujecie. Jak wygląda i wyglądała Wasza współpraca przez ostatnie dziesięć lat? Tak właściwie, ta współpraca wygląda perfekcyjnie, kiedy zaczął śpiewać na naszym pierwszym albumie "All For You" był gitarzystą, nie wokalistą. Lubił i chciał śpiewać, ale nigdy wcześniej tego nie próbował. Więc kiedy przyszedł do kapeli na początku 2003 roku, był zupełnie "nowy" w śpiewaniu. Na scenie czuł się zestresowany, niepewnie, nie wiedział jak się zachowywać na scenie, nie wiedział co mówić do publiczności. On ma jakieś dziesięć różnych stylów wokalu. Począwszy od tradycyjnego, takie jak jak Dickinson czy Halford, po Toma Arayę ze Slayera, aż do nowszych form metalu, a nawet popu. Więc tak naprawdę, ma wszystko w sobie. Ale co w nim zawsze lubiłem, to to, że był fanem metalu, totalnie prawdziwym, który słucha muzyki przez sześć godzin dziennie, codziennie. Jest w 100% metalowcem. Jednak, podobnie jak ja słucha wielu odmian muzyki i wielu różnych typów metalu i gra na gitarze. Jednak zajęło mu dopiero około roku, zanim odnalazł swój styl wokalu. Kiedy pracowaliśmy nad albumem "All For You", miał na nim około dziesięciu różnych typów śpiewu. Na następnym albumie "Schizo Deluxe", powiedziałem do niego: "Chodź wybierzemy trzy najlepsze wokale jakie masz". I to podziałało. Ograniczyliśmy do trzech barw głosu, które lubi i w których był dobry. Dodatkowym plusem, dobrze się z nim pracuje. Dave mieszka w Vancouver na zachodnim wybrzeżu, ja natomiast na wschodzie w Ottawie, więc kiedy nie jesteśmy w trasie lub w studiu, nie widzimy się, jesteśmy rozdzieleni, nie rozmawiamy często, wymienimy ze sobą kilka e-maili, więc kiedy przychodzi do nagrywania lub tras, jesteśmy jakby to powiedzieć... cieszymy się, że możemy się znów zobaczyć. I to jest chyba dobre, nie uważasz? Bo kiedy za często się widzisz to masz problemy. Ja jednak mam to szczęście, że Dave żyje dosyć daleko i ta znajomość może trwać wiecznie. Uważam, że masz świętą rację, sam ostatnio tego doświadczyłem. Teraz mam pytanie, jak często Annihilator ma próby w obecnych czasach? Raz na miesiąc, raz na dwa miesiące? O, nie, nie, zbieramy się całym składem, jakiś tydzień przed tym jak zaczynamy trasę koncertową czy tydzień przed tym jak robimy gig na festiwalu. Tak jest ponieważ każdy żyje w różnych częściach Kanady i jak dobrze wiesz, Kanada jest drugim największym krajem na świecie, zaraz po Rosji, wiesz, jak wezmę samolot i polecę do domu Dave'a Paddena, zajmuje mi to jakieś sześć godzin lotu, więc, nie zbieramy się nigdy za wyjątkiem czasu przed trasami koncertowymi i festiwalami. A nie myślałeś kiedyś, żeby zostać wokalistą na stałe? Na "King of the Kill", ty nagrałeś wszystkie wokale i brzmiałeś dla mnie śmiercionośnie.
Dzięki, wiesz, także nagrałem kolejny album "Refresh the Demon" i kolejny "Remains", jednak tu chodzi bardziej o wolność oraz o to, żeby nie śpiewać na żywo. Lubię śpiewać, jednak w całym naszym secie trwającym czy to 45 minut, czy to godzinę, czy nawet dwie, lubię śpiewać może w sześciu kawałkach. I to wystarczająco dużo dla mnie. Wolę bardziej, po prostu, grać na gitarze, biegać w koło, pocić się, niż stać za mikrofonem. Jednak śpiewam, na niektórych albumach na przykład jeden utwór. Na najnowszej płycie jest to "Demon Code", w reszcie śpiewam chórki, wokale w tle, tego typu sprawy. To mnie wystarcza, jestem bardziej muzykiem niż wokalistą. Jako dodatek do albumu, dodana została płyta "ReKill", gdzie ponownie nagraliście największe przeboje zespołu. Brzmi to cholernie mocarnie, niektóre kawałki nabrały więcej mięsa. Dlaczego zdecydowałeś się na taki zabieg? Dave i ja nigdy bardzo nie lubiliśmy ponownie nagrywać starych kawałków, chyba że są to utwory live. Mam płyty re-recorded Scorpionsów, Testament, Exodus, i część z nich kocham, część natomiast nie. Kocham nowe brzmienie, nowoczesne, brzmi świetnie w stereo twojego samochodu, jednak czasami to jest na zasadzie: "O nie, czemu w ogóle dotknęliście, ruszyliście klasyka"? Ponieważ głównym minusem na "ReKill", czy płytach innych kapel jest to, że nigdy nie będzie to dobre tak jak oryginał, ponieważ oryginał ma to swoje wykonanie, ludzi, brzmienie i nie uda ci się tego odtworzyć. Jednak na "Re-Kill", Dave wyszedł z dobrym pomysłem, żeby ponownie nagrać utwory, które chcemy grać live, dzięki czemu, nowi, młodzi fani będą mogli poznać nasze klasyki z wokalem Dave'a, tak jak będziemy grali je na żywo. Jednak wiesz, nie chciałem liczyć kasy za ten bonus, zrozumieliśmy, że to jest głupi pomysł, żeby prosić o kasę za "Re-Kill". Bardziej pasowała nam, jako darmowe CD jako dodatek do płyty, lub pliki na stronie wytwórni do ściągnięcia. I kiedy pojawiła się kolejna płyta "Feast" stwierdziliśmy: "Ej wrzućmy to na stronę internetową wytwórni", a oni odpowiedzieli: "Nieee, lepiej dajmy dzieciakom darmowy bonus CD". I to naprawdę fajne, ciężko nad tym pracowaliśmy, nigdy nie będziesz tak dobry jak oryginał, ale brzmi to naprawdę świetnie z wokalem Dave'a. Powrócić do tych kawałków to fajne uczucie, postarać się w niektórych odtworzyć tę magię, jaką mieliśmy w naszych wczesnych latach. To nie jest "best of", tylko zbiór tego, co chcemy grać na trasach. Na tej płycie znalazł się jeden z moich ulubionych kawałków Annihilator. Większość z tych kawałków na płycie była często grana, za wyjątkiem właśnie mojego ulubionego. Mam na myśli "Brain Dance". Ostatnio chyba graliście go w 1995r. Z tego co mówisz, zagracie go na żywo? Tak, jest to jeden z utworów, który mam na liście do podyskutowania kapelą, żeby zagrać go na żywo. Mam nadzieję, że tak się stanie. Od jakiegoś czasu bardzo modne jest wśród kapel granie swego rodzaju "klasycznych" gigów czy tras koncertowych. Mam na myśli coś takiego jak Metallica, gdy zagrała całe "Black Album" czy na przykład Thrashfest Classics. Planujecie coś takiego? Nie, raczej nie, wiesz, to jest dobre dla Metalliki, która jest znana i bogata, zawsze była i zawsze będzie. Dla Annihilatora jedyny moment, w którym pomyśle o czymś takim, będzie na sam końcu kariery, gdy jasne będzie, że nie piszę muzyki, której ludzie chcą słuchać, i może wtedy zrobię coś takiego dla zabawy. Jednak tak długo, jak będziemy mieli kontrakty z wytwórniami, i będziemy mieli fanów, którzy będą kupować muzykę i będą ją lubić, prasa będzie lubić naszą twórczość… mam na myśli, wiesz, ostatni album Annihilator coraz lepiej się sprzedaje, więc teraz nie ma ani powodu ani czasu żeby decydować się na taki krok. Czasami wytwórnie chcą, żebyś zrobił coś takiego, bo jest rocznica albumu, dwudziestolecie, coś takiego, jednak ja staram się patrzeć w przyszłość, nie myśleć o takich rzeczach. Ustawiliście ostatnio europejską trasę koncertową i ominęliście Polskę. Nie lubicie naszej publiki, czy nie macie na to wpływu przez management? Nie, to nie management, lecz agencja koncertowa. Chciała zrobić jakby część pierwszą trasy z pewnymi krajami przez miesiąc, nie dwa miesiące, gdzie byśmy zawitali wszędzie. Pierwsza będzie w październiku i listopadzie, i nie dotrzemy do Portugalii, Włoch, Grecji, Polski, Rumunii i innych. Później, w grudniu lecę do
ANNIHILATOR
11
Japonii, do tego mam jeszcze inne plany, i może wrócimy w marcu 2014 roku i zawitamy do wszystkich miejsc, w których się nie pojawiliśmy wcześniej. Później oczywiście są letnie festiwale. Taki jest plan. A, jednak między nimi postaramy się zrobić krótką trasę, dwu-, może trzytygodniową z inną kapelą, która była by co-headlinerem lub gościem specjalnym. Widziałem was na żywo raz w 2010 roku w Progresji i był to cholernie dobry i żywiołowy koncert. Niesamowicie wypadacie na żywo, a ty Jeff jesteś wulka nem energii. Nie było momentu, może oprócz ballad, żebyś nie biegał po scenie. Patrzę w jedno miejsce i nagle pojawiasz się w innym. Jak udaje ci się nagromadzić tyle energii w sobie? Wow... Jest kilka powodów. Pierwszy to kocham Angusa Younga. Nie mam w sobie tyle energii, ile on gdy był młody, ale nikt nie ma! Angus Young we wczesnych latach był najbardziej energicznym muzykiem wszech czasów. Uwielbiam pot, energię, kocham robić błędy podczas gry, nie chcę grać idealnie wszystkiego, robić dużych błędów przez bieganie wkoło, upadki, uderzenie w coś. Ale też dlatego, że kocham to co robię. To swego rodzaju "haj". Przypomina mi to niemalże uczucie na przykład skakania ze spadochronu: mnóstwo adrenaliny, zabawa, muzyka, którą ja tworzę. Ludzie to lubią, uśmiechają się, śpiewają wraz z nami czy machają głowami. Wiesz, to prawdopodobnie najlepsza praca na świecie, gdy tworzysz muzykę, którą kochasz, ludziom też się ona podoba, to swego rodzaju fun, adrenalina i właśnie "haj". Jesteś bardzo przyjazną osobą, robiłeś sobie z fanami zdjęcia, nawet ze mną, i mam nawet Twój autograf na kamizelce. Zupełnie nie gwiazdorzysz. Grałeś jednak na festiwalach z wieloma zespołami i jak odnosisz się do muzyków, którzy zachowują się jakby byli bogami? Wiesz, po prostu się uśmiecham. Wiadomo, że musisz mieć pewne ego, postawę, aby być muzykiem, aby wyjść na scenę. I ja też to mam. Dla niektórych ludzi jest ono jednak za duże, nie mają go pod kontrolą. I to zdarza się wielu muzykom, nie wszystkim, ale jest mnóstwo kapel, które zaczynają myśleć, że są wyjątkowe i tylko oni się liczą w przemyśle muzycznym lub metalu. Jednak oni tego nie rozumieją, mimo, że ich muzyka i teksty pochodzą od innych kapel, które na nich wpłynęły. Ja na przykład inspiruję się wszystkim, począwszy od Priest, Maiden, przez Slayera, do Scorpions, AC/DC, Exodus - wiesz o co chodzi Razor, Anvil, Exciter, dosłownie wszystkim. To, o czym mnóstwo muzyków zapomina to, to, że zaczynają imprezować za dużo, mają za duże mniemanie o sobie i myślą, że są jednymi dobrymi muzykami, jedynym dobrym zespołem i najważniejszym zespołem. Fakt jest jednak taki, że nie są najważniejszą kapelą, ponieważ najważniejsze kapele były przed nimi. Są jedynie jedną tysięczną dobrych muzyków, i jedną setką dobrych kapel i powinni cieszyć się z miejsca, które zajmują, być zadowolonym, że mają możliwość w ogóle w tym uczestniczyć. Na jednym festiwalu, na którym graliśmy jakiś czas temu, to nie było Wacken, lecz przed nim, z tego co pamiętam to chyba Sonisphere w Hiszpanii, w Madrycie. My graliśmy, grał Megadeth, grało Alice In Chains i Rammstein. Przecież zdajesz sobie sprawę, że każda z tych kapel jest wielka, wszyscy muzycy są niesamowici w tym co robią. I ci którzy myślą, że są jedyni w swoim rodzaju, gubią cel życia i cel bycia muzykiem. Mają przecież pracę i sławę dzięki innym. Dlaczego więc pretendują do bycia twórcami, tymi, którzy uważają się za najważniejszych? Jednak wiesz jak radzę sobie z takimi osobami? Po prostu się uśmiecham, słucham ich, jak opowiadają o sobie i swoich kapelach, jakie są wspaniałe, uścisnę im dłoń, mówię: "Miło było cię poznać" i po prostu odchodzę. Jak wspominasz pierwszy koncert Annihilator w Polsce? Była to trasa "Citeria for a Black Widow" i zagraliście w Warszawie, Katowicach i Poznaniu. Graliście wtedy z Overkillem. Jak wspominasz te koncerty i czemu tak późno do nas zawitaliście? Overkill pierwszy raz był już u nas w 1987 roku. Nie chcieliście wcześniej? Hmm, prawdę mówiąc nie mam pojęcia. To pewnie przez agencję koncertową, oni dają plan trasy, terminarz, gdzie dokładnie masz koncertować i to po prostu robisz. To nie jest coś, w co jestem naprawdę zaangażowany. Wydaje mi się, że można decydować gdzie się chce zagrać, gdy jest się "dużą" kapelą. Wiesz, nawet teraz, Annihilator jest na łasce agencji bookingowej. I
12
ANNIHILATOR
kiedy zapytam: "Dlaczego nie możemy zagrać w pozostałych państwach w październiku i listopadzie?", tour agent odpowiada: "Nie, to nie jest najlepszy czas, żeby tam koncertować, rozmawialiśmy z polskimi promotorami, z włoskimi promotorami, z portugalskimi promotorami, greckimi promotorami, i każdy z nich powiedział, że to nie jest dobry czas, że teraz nie są w stanie dać wystarczająco pieniędzy, dzięki którym było by nas stać, żeby grać tam", więc jak widzisz, wiele nie zależy od kapeli, ale od agencji bookingowej… Chyba, że nazywasz się Metallica (śmiech). Mam rozumieć, że nie wiesz zatem kiedy zawitacie do naszego kraju? Macie tutaj ogromną ilość fanów, a nie koncertujecie tutaj zbyt często. Niee, tak jest z wieloma państwami, zależy to od agencji, kiedy trzeba zebrać trasę do kupy. Ma to jednak drugą stronę medalu, kiedy ludzie pytają się mnie, czemu nie przyjechaliśmy do ich kraju, i wtedy odpowiadam na facebooku: "Ponieważ żaden promotor w waszym kraju nie chciał nas ściągnąć" (śmiech). Mamy fanów we wszystkich tych krajach, ale czasami nie ma promotora, który chciałby nas ściągnąć. Chciałbym się zapytać o waszą trasę koncertową w 1990/91 roku. Graliście wtedy z Panterą i Judas Priest. Jak wspominasz tamte koncerty, wydarzenia, imprezy? Ach, ta trasa z Judas Priest była wspaniała, to były jakieś dwa, trzy miesiące dla nas, Pantera była wtedy zupełnie nieznana, owszem wydali "Cowboys From Hell" w Stanach, jednak nie wydali jej jeszcze w Europie, więc byli naprawdę nieznaną kapelą, jednak Rob Halford z Judas Priest, miał poczucie, że Pantera będzie naprawdę wielką i znaną, i miał rację. Nie za bardzo to wtedy rozumieliśmy, jednak Rob Halford rozumiał. I było niesamowicie, dzieliliśmy z nimi busa, to była jedna wielka impreza, totalnie dwie odmienne kultury, Oni byli swego rodzaju teksańskimi południowcami (Redneck - przyp. red.), super imprezowiczami. Jarali mnóstwo zioła, mnóstwo pili, podczas gdy my byliśmy bardziej kanadyjską kapelą. Mieliśmy amerykańskiego wokalistę, jednak on był wciąż inny niż chłopaki z Pantery. My Kanadyjczycy byliśmy bardziej za piciem alkoholu, żadnych narkotyków, byliśmy zupełnie inną kulturą, powiedział bym, że bardziej uprzejmą. Nie rzucaliśmy się jedzeniem i nie oddawaliśmy uryny, nie szczaliśmy wszędzie po autobusie (śmiech), właśnie byliśmy bardziej kulturalni. Jednak mieliśmy wspólne tematy w muzyce jak to, że Dime i ja kochaliśmy Van Halena, ciągle razem jamowaliśmy Van Halena w szatniach, gadaliśmy o muzyce, chyba najwięcej z Philem, z tego co pamiętam. To była wspaniała trasa, było mnóstwo zabawy, oni w końcu opuścili trasę, kontynuowaliśmy ją przez kolejny miesiąc już tylko z Judas Priest, i powiedziałbym, że to była najfajniejsza trasa w historii. W latach '80 thrash metal był agresywnie nastawiony przeciwko pozerstwu. Mam na myśli takie kapele jak Mötley Crüe czy Poison. Czy thrash w Kanadzie też miał ogromny konflikt z tymi kapelami? W Stanach była ogromna nagonka na hair, w Niemczech natomiast czegoś takiego zupełnie nie było. Masz na myśli kapele hair metalowe i to, gdy ciągle się ze sobą prali? Tak dokładnie... Pewnie, mieliśmy to ciągle, w Kanadzie i Stanach, jeśli byłeś naprawdę hardcore'owym fanem Slayera, którym ja byłem. Wiesz, przestałem słuchać Van Halena, Scorpions i Ratt i wszystkich tego typu kapel gdy tylko wdrożyłem się w Slayera. To była bardziej kultura, fani twierdzili, że to był jedyny rodzaj muzyki jakiego powinieneś słuchać i powinieneś lubić. To było dosyć głupie i nierozsądne, ale takie dokładnie wtedy były realia. Nie mogłeś iść na koncert Slayer w koszulce Aerosmith. Mogli się tam znaleźć ludzie, którzy przez koszulkę chcieliby się z tobą bić (śmiech). To całkiem głupie. Najśmieszniejszą częścią tego wszystkiego jest to, że kiedy patrzy się na wczesne zdjęcia Slayera z okresu ich pierwszego EP lub pierwszej płyty, widać, mieli oni make up i nastroszone włosy - lakier do włosów i makijaż. Nie wyglądali tak jak wczesna Metallica na przykład. Dokładnie, oni czy Annihilator. Kiedy my zaczęliśmy w 1984 czy 1985 roku, jeden z moich pierwszych koncertów był w Quebecu, dokładnie na prowincjach Que-
becu, i wiele osób może o tym nie wiedzieć, ale na pierwszym naszym show, nasz wokalista, w małym klubie zwanym Val-d'Or, nastroszył mi włosy jak Nikki Sixx z Mötley Crüe, i miałem wtedy na sobie, naprawdę głupie kowbojki (śmiech). To śmieszne, są "pozerzy", którzy słuchają hair metalowych kapel, a później są prawdziwe thrashowe kapele, i część z nas na początku była rzeczywiście "pozerami". Kanada ma niesamowitą scenę metalową. To ogromne dziedzictwo w postaci was, Excitera, Anvil, Voivod czy Razor. Jako kapele, jako muzycy byliście zżyci w początkowym okresie działalności? Wszyscy przecież wspólnie tworzyliście tą scenę. Czy masz kontakt z którymkolwiek z tych kapel? Tak, pewnie, jeden z kolesi, który śpiewa mnóstwo backup-wokali na naszym nowym albumie "Feast" to Dan Beehler, który był oryginalnym perkusistą i wokalistą w Exciter we wczesnych '80. Czasami rozmawiam z Dave Carlo gitarzystą Razora, tak więc znam kolesi z Exciter, kolesi z Razor, Anvil, oczywiście znam się z nimi od lat, Lips (Kudlow, gitarzysta i wokal Anvil - przyp. red.) grał na mojej płycie z 2007r. ("Metal" - przyp. red.). Wiesz, dwa pierwsze albumy Anvil, Razor i Exciter to klasyki, i tak naprawdę przez zły management zakończyły one swoją karierę w latach '80. Wiem, Anvil, czasami koncertuje, mają nawet film, jednak Razor gra czasami w różnych składach, Exciter zupełnie się zmienił, żadna z tych kapel nie nagrała żadnego klasyku oprócz kilku pierwszych. I to jest przykre, ponieważ to głównie to przez podpisanie jakiś chujowych kanadyjskich kontraktów i zły management. Same kapele, mogły dokonać niesamowitych rzeczy. Ponownie, Dan Beehler opuścił kapelę we wczesnych latach '80. I to był koniec. Anvil po albumie "Forged in Fire", podpisał kontrakt z dużą wytwórnią i zaczął upadać. I Razor to samo. "Executioner's Song", "Evil Invaders", i po tym duża popularność tej kapeli spada. I to jest smutne, ponieważ te trzy bandy wpłynęły na większość metalowych kapel, które znamy dzisiaj. Z drugiej strony taki, Devin Townsend jest wciąż jednym z najbardziej niedocenionych muzyków w Kanadzie. Jest też kilka dobrych kapel jak 3 Inches of Blood, Voivod, jednak nie ma za dużo kanadyjskich kapel metalowych, co o tym myślisz? Hm, może nie ma wielu kapel, jednak każda z nich jest dla mnie niesamowita. Wiesz, może nie każda kapela w muzyce generalnie, jednak większość kapel w Kanadzie w różnych gatunkach muzycznych, popowej, rockowej, ma bardzo oryginalny styl, nawet Nickelback, The Tragically Hip, Crash Test Dummies, Barenaked Ledies, Brian Adams. To różne kapele, różnych artystów z różnych stylów muzycznych i każda z nich jest bardzo oryginalna i muzyce, którą tworzy. I to przez to, że tutaj w Kanadzie, jesteśmy "uderzeni" przez dwa różne style. Najpierw przez Wielką Brytanię i Europę, głównie Wielką Brytanię i następnie przez Stany Zjednoczone, i stad pochodzą nasze wpływy. Przez to mamy bardzo oryginalny zestaw wpływów, inne spojrzenie, inny sposób tworzenia, przez to mamy bardzo oryginalne, ciekawe brzmienia. Najważniejszym, najistotniejszym na pewno jest Rush nikt nie jest jak oni, nikt nie brzmi tak jak Rush. Jedyną rzeczą jaką mogę powiedzieć o Rush, to to, że nie jest w 100% oryginalny w swoich wczesnych latach, kiedy Alex Lifeson był ogromnym fanem Andiego Summersa, gitarzysty Police, i to jest powód, skąd Alex Lifeson brał swoją grę rytmiczną, akordy, brzmienie. Mieli oni nawet troszkę AC/DC i Led Zeppelin w swojej wczesnej hard rockowej twórczości. Mimo tego jednak, nie znajdziesz bardziej oryginalnej i bardziej niesamowitej kapeli niż Rush, jeśli chodzi o umiejętności muzyczne i kompozytorskie. Tak naprawdę to Rush, jest zespołem, z którego jestem najbardziej dumny, że jest z Kanady. Przyznajesz, że od zawsze byłeś fanem Eddiego Van Halena. Coverowaliście nawet na "Annihilator" utwór "Romeo's Delight". W Twojej grze widać inspiracje Eddiem, nawet nie w stylu gry, ale cho ciażby zachowaniu scenicznym. Oboje jesteście strasznie żywiołowi. Udało Ci się kiedyś spotkać, poz nać czy pojammować z Eddiem? Nie, nigdy, zawsze chciałem, ale, hm… wysłał mi kilka maili, z tym, jak podobał mu się nasz cover "Romeo's Delight" z 2010 roku. To było bardzo, bardzo fajne. Wysłał mi jeszcze kilka wzmacniaczy gitarowych, jednak ja go nigdy nie poznałem. Wiesz, zawsze uwielbiałem gitarzystów, którzy po pierwsze byli dobrymi kompozytorami i umieli pisać dobre piosenki, po dru-
gie byli świetnymi gitarzystami rytmicznymi, potrafili grać partie rytmiczne, i po trzecie dobra była w ich wykonaniu gitara prowadząca. Tak więc, jak widzisz, niewielu gitarzystów na świecie, potrafi te trzy rzeczy dobrze, teraz mogę wymienić Eddiego Van Halena… kto jeszcze, hmm, pomyślmy. James Hetfield jest świetnym kompozytorem i gitarzystą rytmicznym, ale nie jest dobrym solowym gitarzystą, Dave Mustaine jest bliżej tego, ponieważ pisze świetne piosenki, niesamowicie gra na gitarze rytmicznej i jest dobrym gitarzystą solowym. Jednak Glenn Tipton i Eddie Van Halen są najlepszymi dwoma muzykami, którzy potrafią wszystkie te trzy rzeczy niesamowicie. I nie ma wielu osób, które to potrafią, jest mnóstwo gitarzystów których znam i ja, i Ty, którzy jednak są dobrzy w jednej lub dwóch rzeczach. Wiesz Malcolm Young jest jednym z najlepszych kompozytorów i gitarzystów rytmicznych w historii, jednak Angus to ten, który gra solówki oczywiście. Mam nadzieję, że jestem w tej kategorii. Robię wszystkie trzy rzeczy bardzo dobrze, naprawdę mam taką nadzieję. Nie mi o tym decydować, ale tak czy siak, Alexi Laiho jest świetny w tych trzech rzeczach, Michael Amott, Randy Rhoads - jest nas kilku. Jednak wiesz, jest różnica, część ludzi, mówi "ooh, shredderzy" jak Steve Vai, Joe Satriani, Yngwie Malmsteen i ci kolesie są na absolutnym szczycie jeśli chodzi o solówki, jednak Van Halen bije wszystkich na głowę, ponieważ potrafi napisać niesamowite piosenki ale i jednocześnie gra niesamowite partie rytmiczne. I właśnie dlatego w mojej opinii - to tylko moje zdanie - to Eddie Van Halen i Glenn Tipton są najlepszymi gitarzystami w historii. Osobiście uważam, że jesteś świetny w komponowa niu, rytmice i solówkach. Wracając do sedna, kiedyś krążyła plotka, że twoja ówczesna dziewczyna kazała ci wybierać między nią, a Annihilatorem i oczy wiście wybrałeś kapelę. Czy jest to prawda? I jeśli tak jest, to chyba cała metalowa społeczność jest ci wdzięczna za dobrą decyzję (śmiech). O mój Boże, nie, nic takiego nie miało miejsca, to głupie, ale nawet śmieszne. Chodziło pewnie raczej o sprawę z moją żoną związane z tym ścięcie włosów. Generalnie, ściąłem moje włosy wiele, wiele lat temu, coś około chyba 1996 roku dokładnie już nie pamiętam daty, ściąłem je ponieważ szedłem do sądu, na rozprawę rozwodową i chciałem dostać opiekę nad moim synem. Tak mój prawnik mi wtedy doradził, że mam większą szansę na to, aby dostać opiekę nad synem, gdy zetnę włosy i nie będę wyglądał jak muzyk heavy metalowy, bowiem sędziowie to starsi ludzie, około sześćdziesiątki, którzy są bardzo konserwatywni. Natomiast, jeśli pójdę do sądu w długich włosach i powiem, że gram w metalowej kapeli, która nazywa się Annihilator, nie ma opcji, że dostanę opiekę nad swoim synem. Tak więc ściąłem włosy, na rozprawę sądową, żeby dostać opiekę nad moim synem Alexem, którą dostałem i wychowuję go sam odkąd był małym dzieckiem. Podobno w latach '90 dostałeś propozycję od Dave Mustaine grania w Megadeth, ale nie chciałeś zostawić Annihilator. Czy jest to prawda? I jak to dokładnie wyglądało? Pytam się, ponieważ Dave nie pisze nic o tym fakcie w swojej autobiografii. O tak, w 1989 roku mieliśmy trasę z Testament, i Dave wtedy do mnie zadzwonił i zapytał czy przyjdę na przesłuchanie, ale miał oprócz tego jeszcze Martiego Friedmana, Dimebaga, którzy byli zainteresowani, nie byłem jedyny, jednak odpowiedział mu: "dzięki wielkie, to duży zaszczyt dla mnie", jednak właśnie wypuściłem nasz pierwszy album "Alison Hell" z Roadrunner Records, który okazał się dużym sukcesem, nie mogłem tego tak zostawić. To był zaszczyt, jednak po tym nie rozmawiałem z Davem przez wiele lat. Dopiero jakieś dwanaście, trzynaście lat później Dave zadzwonił do mnie i zapytał się czy nie zagrał bym kilku solówek. Miał wtedy problemy z Chrisem Polandem (okres nagrywania albumu "The System Has Failed"). Odpowiedziałem mu wtedy: "Pewnie, z chęcią to zrobię" i następnego dnia oddzwonił i powiedział, że już wszystko jest okej, że on oraz Chris Poland rozwiązali swoje problemy i Chris nagra solówki. Odpowiedziałem mu, że w porządku, nie ma żadnego problemu, jeśli kiedykolwiek by mnie potrzebował niech do mnie zadzwoni. I przez te lata, może kilka razy do mnie zadzwonił z reguły jak miał jakąś kłótnię z gitarzystą, lub szukał takowego, jednak to nigdy nie była dosyć poważna oferta, lub coś takiego. Ale jesteśmy przyjaciółmi i jest naprawdę dobrym kolesiem. I tak wygląda ta historia. Jest naprawdę w porządku kolesiem i
spotykamy się czasami raz na jakiś czas. Jesteś bardzo czynnym internautą. Wrzucasz mnóst wo zdjęć na swój profil Facebook, rozmawiasz z fana mi, integrujesz się z nimi. Jakiś czas temu wrzuciłeś też zdjęcie swojego nowego tatuażu. Jest nim wąż, California Mountain King Snake i Alice we wciele niu diabła. Co ten tatuaż dokładnie oznacza? A tak, hm, zacząłem tatuować się dosyć późno w swoim życiu, dopiero jakiś rok, lub dwa temu, nie wiem czemu, po prostu powiedziałem ok, zabawię się i sobie coś wytatuuję. Nie wiedziałem do końca jeszcze co, ale będę jeszcze nad tym pracował. Właśnie nie dawno rozmawiałem z tatuażystą, który robił mi węża na ręku i napisałem mu: "Ej słuchaj, potrzebuję czegoś więcej na tym ręku", więc mam nadzieje, że w następnym tygodniu będę miał kolejny, jeszcze nie wiem co to będzie (śmiech). Na zdjęciach z 70 000 Tons of Metal widziałem mnóstwo Twoich wspólnych zdjęć z Alexi Laiho z Children of Bodom. Jesteście chyba bardzo dobrymi
skie firmy są w 100% zaangażowane w zrobienie jak najlepszego sprzętu. Wkładają w to całe swoje życie, tak, aby ich produkt był dobry, znany i doceniony poza granicami Polski. Jest wielu utalentowanych ludzi w Polsce, to jest tak, jak w wielu krajach, że ciężko jest wybić produkt na świat, ponieważ jest tak dużo wielkich amerykańskich, brytyjskich i niemieckich, które mają dużo więcej kasy, dużo większą dystrybucję. Uważam, że było naprawdę fajnie i ciekawie współpracować z nimi, pomagać tym firmom się wybić. W tym samym czasie, te firmy dawały mi kurewsko dobre gitary i niesamowite wzmacniacze, co było dobre. Aż po jakimś czasie… wiesz, jestem gitarzystą i próbuje różne gitary, różne rzeczy i odkryłem że Gibson i Epiphone zrobią dla mnie gitarę, którą wrzuci się do sklepów i będzie można sprzedać dzieciakom za niższą cenę i będą mieli gitarę ze średniej półki. Większość ludzi będzie stać, żeby tę gitarę kupić co było bardzo interesującą rzeczą dla mnie. Po tym, umowa z Laboga wygasła, po tej firmie, współpracowałem z firmą Hughes & Kettner z Niemiec, i potem, znowu, kilka lat temu przerzuciłem się na firmę Eddiego Van Halena,
Foto: UDR Music
kumplami? Tak pewnie, wiesz, oboje jesteśmy zajęci i jesteśmy w różnych częściach świata, jednak zawsze trzymamy się w kontakcie, zagrałem jedno solo, na bonusowym utworze umieszczonym na japońskiej edycji ich najnowszej płyty. Ciągle rozmawiamy o tym, żeby wpadł kiedyś do mnie, na małe wakacje, spotkać się. Wiesz, świetnie jest mieć dobrych przyjaciół, kiedy się podróżuje się cały czas i jest się w różnych częściach świata, jednak kiedy się wreszcie zobaczymy i spotkamy, jest sporo zabawy. Wiesz Alexi ma dosyć bogatą reputację dzięki temu, że lubił sobie dużo wypić, a moja publiczna historia jest taka, że nie pije alkoholu od czternastu lat, więc wydaje mi się, że Alexi lubi się ze mną spotykać, ponieważ nie jest to jedna wielka impreza, a po prostu relaks z gadaniem o życiu i po prostu odpoczywanie. Przez wiele lat grałeś na gitarach firmy Gibson, później jednak związałeś się z polską firmą gitar Ran Guitars. Teraz jednak obecnie grasz na swoich syg nowanych gitarach Epiphone. Dlaczego zrezyg nowałeś ze współpracy z firmą Ran Guitars? Również grałem na wzmacniaczach firmy Laboga, która jest polską firmą, do tego moja ciotka jest Polką (śmiech). Miałem wiele polskich świąt, przez wiele lat tradycją w mojej rodzinie było, przez 20 lat, chodzenie w Wigilię Świąt Bożego Narodzenia do mojej cioci, na tradycyjny wigilijny polski obiad. Mieliśmy barszcz (co w ustach Jeffa brzmi jak "borsz" z miękkim b na początku - przyp. red.), mnóstwo typowego polskiego jedzenia. Przez lata miałem więc kontakt z wieloma polakami i polskimi krewnymi. Myślę, że w 2006, może 2005 roku przez kilka powodów przestałem korzystać z wzmacniaczy Laboga, gitar oraz usług polskiej firmy produkującej kable. To całkiem śmieszne, jak wyglądał mój związek z Polską przez te kilka lat. Było z tym wszystkim sporo zabawy, ponieważ odkryłem, że pol-
ma on wzmacniacz o nazwie EVH 5153, no i nadal jestem związany z Epiphone i Gibson, ale teraz jestem znowu w trakcie rozmów z Hughes & Kettner. Wiesz, takie muzyczne sprawy, po prostu lubię próbować różnych rzeczy. Na koncertach często grasz na podświetlanej V'ałce. Sam zrobiłeś tą gitarę czy ktoś ją dla ciebie wykonał. Nie, to jest po prostu gitara Gibsona, którą dla mnie zrobili, a później wysłałem ją do pewnej firmy w Anglii i zapytałem: "dacie rade wsadzić mi do tej gitary światła?" tak wiesz, dla zwykłej zabawy. Miałem tylko jedną gitarę podświetlaną lampkami LED, ale zepsuła się w trasie, wiesz, mnóstwo potu, ciepłej i zimnej pogody, wilgotności. Uderzenia o wszystko, granie, autobusy, różne wstrząsy, nie przetrwała dosyć długo, zepsuła się w trasie z Annihilator. Tak więc, została mi jedna, ale nie jest w zbyt najlepszej kondycji. Myślę nad tym, żeby ją sprzedać, może jakiś fan chciałby ją nabyć. W jakim wieku rozpocząłeś grać na gitarze i czy nauka gry na gitarze przychodziła ci z łatwością? Zacząłem grać na gitarze, myślę mając około siedmiu lat, ale na zasadzie po prostu brania jej i mocnego uderzania w struny, nie brałem żadnych, poważnych lekcji, aż miałem dwanaście lat. Później brałęm kilka lat lekcji na gitarze klasycznej, rok jazzu, tak więc nie miałem zbyt dużo nauki czy szkolenia, ale znałem podstawy, a to był całkiem dobry start. Ok, to już niestety koniec, to był zaszczyt rozmawiać z jednym z moich ulubionych kompozytorów i muzyków metalowych. Dzięki za wywiad. Wielkie dzięki, mam nadzieje, że zobaczymy się w marcu na koncercie, Pozdrawiam!!! Mateusz Borończyk
ANNIHILATOR
13
Muzyka jest moim hobby Kreatora nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Ta kapela to moc sama w sobie. Światowa metalowa czołówka. Kapela, która tworzyła thrash metal i stworzyła jedną z jego najbrutalniejszych form. Jednak niech brutalność Was nie zmyli. Kreator zawsze był mocno związany politycznie, poruszał trudne, socjalne tematy. Nie wszystkie jego teksty traktowały o wojnie i śmierci. Głową Kreatora jest Mille Petrozza, jednak nie wolno zapominać o niesamowitym gitarzyście solowym jakim dysponuje ta formacja. Fin Sami Yli-Sirnio jest muzykiem z krwi i kości. Doskonały eklektyczny gitarzysta, udzielający się w wielu kapelach. Jest jedną z nielicznych osób, jak nie jedyną w tym biznesie, która potrafi doskonale grać na sitarze. A przede wszystkim jest niesamowicie sympatyczny i szczery. Mimo, iż z poglądami muzyków można się nie zgadzać, nie sposób odmówić mu miłego usposobienia do rozmówcy. Zapraszam na wywiad z Samim. Dzięki niemu spojrzycie na Kreator i życie muzyka w ogóle z trochę innej perspektywy. HMP: Cześć Sami, jak tam u Ciebie? Nie mogę się doczekać i jestem ogromnie ciekaw Waszego nowego koncertu na DVD zatytułowanego "Dying Alive". Koncert został nagrany 22 grudnia w Turbinenhalle w Niemczech. Dlaczego wybraliście akurat ten koncert, to miejsce? Sami Yli-Sirnio: Cześć, ja również jestem ciekaw dlaczego ten koncert (śmiech). Ja po prostu grałem na tym koncercie, grudniowa trasa była naprawdę niezła. Graliśmy z Morbid Angel, Nile no i Fueled by Fire. To był ostatni koncert tej trasy, więc pewnie dlatego został wybrany. Na ten pomysł wpadł Mille i kiedy go nam przedstawił stwierdziliśmy, że jest całkiem niezły. Wiesz, produkcja całej trasy jak i DVD jest naprawdę dobra. Poza tym, na trasie mieliśmy duże możliwości i trzeba było jakoś je wykorzystać. Promocja nowego albumu, z którego jesteśmy dumni,
oczywiście kreatorowe klasyki. Do tego, na DVD wrzucone są różne scenki zza kulis, wywiady z ludźmi z tłumu, z ludźmi z ekipy dźwiękowców, po prostu z ludźmi, którzy byli odpowiedzialni za dźwięk tego koncertu, jego warstwę techniczną, jak i z tymi, którzy przyszli go po prostu obejrzeć. Dodane do tego będą jeszcze teledyski, jeden z nich został stworzony przez Grupę 13 (chodzi o teledysk "Phantom Antichrist", zrealizowany przez tę polską grupę filmową - przyp. red.). Teledysk do "Phantom Antichrist" i "Civilization Collapse" będzie na DVD w najlepszej możliwej jakości, zdecydowanie lepszej niż ta, którą znajdziemy na YouTube. Dlatego, na tym DVD jak widzisz, nie będzie tylko samego koncertu, tym samym jest to bardzo interesująca pozycja dla fanów i tych ciekawych naszej muzyki. Na uwagę zasługuje miks tego koncertu. Został zrobiony przez tych saFoto: Nuclear Blast
genialny set koncertowy, niszczące dekoracje na scenie przedstawiające to co na okładce "Phantom Antichrist" - dobrze było by to gdzieś umieścić. I właśnie dlatego zdecydowaliśmy się to sfilmować. Co więcej, publiczność na tym koncercie była niesamowita. Wspierała nas w 100 %, więc, to jest chyba dobry powód. To był naprawdę zajebisty koncert. "Dying Alive" ma bardzo zróżnicowany set utworów. Jest to regularna setlista z trasy Phantom Antichrist czy mieliście kilka specjałów na tym koncer cie? Tak, większość utworów z setu, są to utwory z nowego albumu. Chcieliśmy go dobrze promować. No i
14
KREATOR
mych ludzi, którzy miksowali "Phantom Antichrist", dlatego będzie brzmiał możliwie najlepiej. Za jakiś czas będziemy mieli konferencje prasową w Essen odnośnie nowego wydawnictwa. "Phantom Antichrist" został wydany blisko rok temu i do dziś zbiera wiele różnorodnych recenzji. Jedni mówią, że to niesamowicie dobry, mocny i agresywny album, inni natomiast narzekają, że nowy Kreator jest zbyt melodyczny. Dla mnie "Phantom Antichrist" jest thrash metalowym albumem roku, z zajebistym brzmieniem, melody cznymi harmoniami, ale także mocno nawiązującym do korzeni Kreator. Jaki jest Twój stosunek
do recenzji płyt i tej krytyki? Wiesz tak naprawdę to nie czytałem za wiele recenzji na temat tej płyty. Czytałem raptem kilka, które były pozytywne więc... Pisali w nich głównie, że są zachwyceni płytą, że przebija swoją poprzedniczkę "Hordes of Chaos", ma więcej ekspresji, jest bardziej urozmaicona. Jeśli chodzi o nas, to na pewno więcej czasu spędziliśmy nad tym albumem w studio. Bardziej go dopracowaliśmy, dopieściliśmy, więcej trenowaliśmy nwszystkie partie i wokale. Wychodząc naprzeciw temu wszystkiemu, większość recenzji była świetna, album się podobał. A jeśli komuś się ten album nie podobał, to przecież gusta, opinie mogą się różnić. Każdy ma do tego pełne prawo (śmiech). Trzeba być jednak dumnym z tego, co się zrobiło. Kiedy przyszedłeś do Kreatora, zespół miał podpisany kontrakt ze Steamhammer. Jednak od czasu wydania "Phantom Antichrist" zespół związany jest z niemieckim gigantem Nuclear Blast. Dlaczego zdecydowaliście się zmienić wytwórnię? Wiele niemieckich thrash metalowych i heavy metalowych kapel związanych jest ze Steamhammer. Tak, generalnie byliśmy związani ze Steamhammer przez wiele lat i byli naprawdę dobrą wytwórnią według nas. Ale głównym powodem rozstania był fakt, że nie chcieli już z nami współpracować. Było to spowodowane jakimiś trudnościami jakie mieli z niewypłacalnością. Trochę nam się to nie podobało, ale trudno, zdarza się. W tym samym czasie mieliśmy możliwość nagrania dla nich albumu, ale okazało się, że nie będą z nami w ogóle współpracować. W końcu wylądowaliśmy pod skrzydłami Nuclear Blast, co okazało się genialne. Ale dobra wiadomość, jeśli chodzi o SPV jest taka, że zdecydowało się nadal funkcjonować, więc nie jest to jeszcze koniec. Wyglądało na to, że ta wytwórnia zupełnie upadnie, straci wszystkie pieniądze, jednak nadal funkcjonują i wydają płyty. Cieszę się z tego, że udało im się wyjść z tych problemów. Wiesz, ja osobiście widzę różnicę między kontraktem ze Steamhammer i Nuclear Blast. Kiedy mieliście umowę ze Steamhammer, graliście na przykład mniejsze koncerty niż z Nuclear Blast. Teraz jesteście headlinerem na masie festiwali. (Śmiech) wiesz, nie do końca zależy to od wytwórni płytowej. Zależy to raczej, od tego, kto bukuje koncerty. No i to oczywiste, że każda kapela woli grać większe koncerty, to zdecydowanie korzystniejsze dla nich. Trasa koncertowa związana z nowym albumem, nie miała nic wspólnego z wytwórnią płytową. Wszystko ustalili ludzie, którzy bookowali nam koncerty. Wiesz, album wyszedł genialnie, więc wytwórnia nie miała po co się w niego wtrącać (śmiech). Pod koniec 2012 Nuclear Blast wydało genialny split o nazwie "The Big Teutonic Four". Nagraliście na nim cover Iron Maiden "The Number of the Beast". Dlaczego akurat wybraliście ten utwór i jak przebiegała współpraca między Wami, a Tankard, Sodom i Destruction? Oryginalnie, ten utwór został nagrany dla Metal Hammera, ponieważ chcieli oni wydać jakąś składankę na rocznicę albumu Iron Maiden "The Number of the Beast". Wiesz, w 2012 minęło 30 lat, odkąd "The Number of the Beast" został wydany. Szczerze, nie wiem czemu Metal Hammer nigdy nie wydał tego swojego albumu. Zapytali się nas po prostu czy nie chcieli byśmy nagrać naszej wersji "Number of the Beast". Na początku stwierdziliśmy, i powiem Ci, że to naprawdę zły pomysł (śmiech). Jednak kiedy skończyliśmy nagrywać album, zobaczyliśmy, że zostało jeszcze trochę czasu w studio i stwierdziliśmy, że spróbujemy go nagrać, tylko jeden utwór, zobaczyć co z tego wyjdzie, w końcu każdy z nas jest fanem Iron Maiden (śmiech). Na początku myśleliśmy, żeby wydać go jako utwór bonusowy do albumu "Phantom Antichrist", jako coś extra, na przykład jako utwór strony B singla "Phantom Antichrist". I nagle, z jakiegoś powodu Nuclear Blast stwierdził, że chce wydać coś takiego, żeby każda z kapel z Teutonic Four nagrała jakiś cover. Padł pomysł, żeby coverować Iron Maiden i Motörhead. Więc to wszystko miało sens. Wydali to, aby promować wspólny koncert i wyszło całkiem nieźle. Ostatecznie "Number of the Beast" został nagrany jako cover, ale bardziej jako żart, a nie jako coś naprawdę poważnego (śmiech). Raczej jak coś ekstra, ale nie po to, żeby znalazło się na albumie "Phantom Antichrist".
Może i tak, ale wiesz, uważam, że bardzo fajnie wam wyszedł ten utwór. Ma moc. Serio? Och, dzięki, to wiele dla nas znaczy. Wiesz, coverowanie innej kapeli jest zawsze trudne, ale dziękuję, naprawdę dziękuję, jesteśmy zaskoczeni, że krytycy tak przychylnie oceniają ten cover. Dlaczego nigdy nie stworzyliście trasy koncertowej Teutonic Four? Było wiele koncertów, na których grała każda kapela, ale właściwie nie było takiej trasy. W jednym z wywiadów przeczytałem, że Tom Angelripper nie chce zagrać wspólnego tournée. Wiesz… osobiście nie miałbym nic przeciwko temu pomysłowi, sprawa jednak polega na tym, że mamy inne agencje bukingowe, i po wydaniu najnowszej płyty, jest tak dużo zabukowanych tras, koncertów… kolejną rzeczą jaką robimy, na przykład jest trasa po stanach z Overkill, koncerty w Azji, do tego planowane jest w tym roku tournée po Ameryce Południowej. No i jeszcze trasa po Europie południowej w marcu 2014, po prostu promotorzy nie zabukowali żadnej trasy tego typu, to był tylko jeden koncert na ten Beastival Festival. Graliśmy z Destruction w Ostrawie, jakieś dwa tygodnie temu. Wiesz, goście z Destruction i Sodom to nasi dobrzy przyjaciele, graliśmy wspólnie trasy, ale to było wiele lat temu, jakieś dziewięć, to była jakaś europejska trasa (dokładnie 11 lat temu, w 2002 - przyp. red.). Po prostu koncerty całej czwórki nie są zaplanowane na najbliższą przyszłość. Jeśli Tom powie, że nie chce takiej trasy robić, to nie będziemy musieli (śmiech). Szkoda, bo wiesz, nie miałbym nic przeciwko.
wpadł na ten pomysł, gdy grał w zespole Mannhai, napisał kilka utworów, które po prostu nie za bardzo pasowały do stylistyki stoner rockowej kapeli. Postanowił wtedy, że założy grupę która będzie grała… progressive, wiesz trudno zdefiniować stylistykę Barren Earth. Cechują ją bardzo duże wpływy death metalu, mieliśmy death metalowy wokal (śmiech). No i tak w gruncie rzeczy to powstało. Wiesz, mieliśmy na początku kilka prób blisko miejsc w których mieszkamy, jammy były naprawdę dobre - tak w gruncie rzeczy graliśmy, tworzyliśmy, nagraliśmy kilka rzeczy. Później założyliśmy profil kapeli na Facebooku, następnie podpisaliśmy kontrakt z Peaceville Records. Odbyliśmy nawet trasę po stanach z Finntroll (śmiech). Odbyło się to w zasadzie przez przypadek, ale powstaniu kapeli przyświecało tworzenie muzyki, czerpanie z tego przyjemności i spotykanie się z przyjaciółmi. To właśnie to, o co chodzi
może dobre, były bardziej solowymi albumami, nie nagrywane jako zespół Kreator. Ale powstanie tego albumu było dobrym pomysłem, nie można cały czas tworzyć tego samego. Dla muzyka ważne jest, żeby tworzył to, co chce i to, co czuje. Tak czy siak, uważam, że obecnie, wiemy gdzie się znajdujemy, w czym jesteśmy osadzeni, jednak cały czas chcemy się rozwijać i wydaje mi się, że słychać to w albumie "Phantom Antichrist". Czuć w nim większą, szerszą ekspresję niż na poprzednim albumie. Jak wygląda twój udział w tworzeniu, pisaniu utworów do Kreator? Wiem, że ostatnie słowo należy do Mille, ale czy wychodzisz z inicjatywą z jakimś riffem lub utworem? Tak, pewnie, oczywiście, to Mille jest kompozytorem utworów, ale kiedy je aranżujemy, ja też decyduje co znajdzie się na albumie, jak pewne formy będą wy-
Foto: Nuclear Blast
A jak wyglądają relacje między wami, między Kreatorem, a resztą kapel z Big Teutonic Four? Świetnie, naprawdę świetnie. Graliśmy wiele wspólnych koncertów i to naprawdę wspaniali kolesie. Na wielu naszych koncertach był Mike (Schmier - przyp. red.) i to naprawdę zajebisty koleś. Jeden nawet z byłych członków Sodom, zagrał trasę z Kreatorem, przy okazji Endorama Tour. Tak więc, relacje są naprawdę świetne, nie ma się o co martwić (śmiech). Wiesz, nie mamy na razie zaplanowanych żadnych wspólnych gigów w przyszłości, ale to ze mną nie ma nic wspólnego. Może znajdzie się ktoś, kto będzie chciał się tego podjąć. Jednak trzeba nad tym pracować, ale to nie zależy od nas. Pewnie, że chcielibyśmy zagrać taka trasę, ale nie mamy na to po prostu żadnego wpływu. Oprócz Kreatora, jesteś również gitarzystą w dwóch innych kapelach. Pierwsza z nich nazywa się Waltari. Co możesz powiedzieć o tej grupie? Więc, hm… tego lata zagramy kilka koncertów na festiwalach w Europie jak na Hellfest czy Masters of Rock w Czechach. Będę torturowany, bo tego samego dnia gram koncert z Kreator. Powiedzieli, że jestem doskonałym gitarzystą i dam radę. Są również plany na nowy album Waltari, jednak nie ma dokładnie zaplanowanej daty wejścia do studia, nagrań, wydania albumu. Bardzo chciałbym nagrać ten album, ponieważ w Waltari gram z przyjaciółmi z dzieciństwa (śmiech) i lubię jak to wszystko współpracuje. Wiesz, Kreator jest moim priorytetem i zajmuje większość mojego czasu. Kolejna kapela, w której pracuję, nazywa się Barren Earth. Nagraliśmy dwa albumy pod skrzydłami wytwórni Peaceville, ostatni album w 2012 roku. Obecnie akurat szukamy nowego wokalisty, ponieważ były problemy z terminarzem Mikko Kotamaki, wokalistą Swallow The Sun, jak i Barren Earth. Dostaliśmy już kilka naprawdę fajnych ofert. Z pewnością nagramy album, jednak termin jego nagrania musi być otwarty, z powodu wokalisty, którego musimy znaleźć. To chyba tyle na temat tych kapel. No i oczywiście obydwie grupy istnieją i będą istnieć, ponieważ odkąd byłem dzieckiem, zawsze chciałem tworzyć muzykę z jak największą liczbą osób jak to możliwe, żeby czerpać nowe inspiracje, poznawać nowych ludzi i uczyć się od nich jako muzyk, oraz żeby odkrywać nowe brzmienia, to naprawdę dla mnieważne. Właśnie, Barren Earth to bardzo młoda kapela, w której grają członkowie, "na co dzień" udzielający się w masie innych kapel. Jak powstało Barren Earth i kto jest pomysłodawcą stworzenia tej grupy? Grupę założył basista Olli-Pekka Laine. Pisze on również kawałki do Barren Earth. Tak czy siak,
w tej grupie. To dobra odskocznia, ponieważ każdy z nas gra w innej kapeli, mamy zamiar nagrać płytę i jakoś to się potoczy. Jesteś bardzo eklektycznym gitarzystą. Grasz wiele odmiennych form metalu. Czy masz jakiś poboczny projekt, w którym grasz zupełnie inny rodzaj muzy ki? Mam na myśli nie-metal? Hm, więc… nagrałem kiedyś demo w studio, grając jakieś lekkie klimaty. Ale także, grałem na sitarze na wielu, wielu albumach. Jestem w tym całkiem dobry, a niewiele ludzi potrafi na nim grać. Grałem na sitarze, na albumie Nightwish - "Once", na "Solar Soul" Samaela, na albumie Grim Inc., na którym grał Dave Lombardo, no i na wielu wielu innych albumach. Wiesz, odkąd jestem w Kreatorze, udało mi się zagrać na wielu naprawdę ciekawych albumach. Wiesz, moja muzyka jest moim hobby… moją profesją i hobby, tak więc mogę to robić cały czas (śmiech). Kiedy przyszedłeś do Kreatora, formacja ta nawróciła się, powróciła do swoich korzeni i zaczęła na nowo grać thrash metal. Nie wiem czy to Twoja "sprawka", że Kreator zaczął na nowo grać swój oldschoolowy thrash, ale w imieniu całego metalowego społeczeństwa "Dzięki Wielkie". (Głośny, wyraźny śmiech) Wiesz, uważam, że "Violent Revolution" nie jest do końca dobrym albumem. Wracając do czasów przejścia w kolejne millenium, to był pomysł Mille i Jurgena, może chodziło o powrót do korzeni, ale zdali sobie sprawę, jaką muzyką Kreator jest i jaką powinien być. I to po prostu bardziej agresywna forma, interpretacja thrash metalu razem z innymi kapelami z tej pierwszej fali thrashu. Uważałem, że to genialny pomysł aby to zrobić, ponieważ takie albumy jak "Endorama", mimo iż
glądać. Gramy utwory razem, wspólnie i decydujemy co jest lepsze, co gorsze, co zostanie, co wyleci. Wiesz, wiadomo, że Mille jest głównym kompozytorem, ale jeśli chodzi o aranżowanie utworów, w zespole jest demokracja, każdy ma na nie wpływ, więc uważam, że miałem wpływ tak na jedną czwartą materiału. Który z utworów na Phantom Antichrist jest two jego autorstwa? Nie mam na myśli tylko solówek, ale także riffy i ogólnie całą kompozycję. Masz na myśli DVD? Na DVD i na albumie. Hm, utwór "Death to the World", kawałek tytułowy, "From Flood into Fire", na który miałem na prawdę duży wpływ, "United in Hate", na każdy z tych kawałków miałem wpływ, współtworzyłem. No i intro, oczywiście jest mojego autorstwa - "Mars Mantra". Mój pierwszy koncert Kreator był na polskiej edycji Metalfest. To było niesamowite show, które totalnie mnie zmiotło. Wasz drugi gig, na którym Was widziałem, był w progresji z Morbid Angel i Nile. Na tym koncercie, zagrałeś na prawdę kozackie solo na gitarze akustycznej. Kto wpadł na ten pomysł? Tak, to było akustyczne intro do utworu "United in Hate". Utwór ten znalazł się już na jednym z pierwszych dem na płytę. Po prostu wziąłem go, zmieniłem kilka nut, coś tam dodałem i zagrałem go na akustycznej gitarze. Praktycznie to ja wpadłem na pomysł zagrania go. Wiesz, intro do "United in Hate" jest trochę krótkie, więc wziąłem outro z utworu "Violent Revolution", dodałem do tego intro z "United in Hate", zmieniłem kilka dźwięków i jakoś to powstało. Dlatego właśnie może być ono troszkę inne od
KREATOR
15
tego które znajdziesz na płycie, są tam pewne, krótkie momenty, na których jest tak jakby inny nastrój. Na krótkich festiwalowych koncertach gramy normalne intro, ale w Warszawie wyszło naprawdę nieźle. Jednym z doskonałych pomysłów, moim zdaniem, było to wykorzystanie utworu "Personal Jesus" w wykonaniu Johnnego Casha i użycie go jako intro do całego koncertu. Uwierz mi, dla mnie brzmiało to niesamowicie. Tak, to intro do filmu, który jest puszczany przed naszymi koncertami. Wydaje mi się, że to Mille wpadł na ten pomysł. Pierwszym intrem jest właśnie "Personal Jesus", jako wstęp do filmu o Kreator puszczanego na początku. Kolejnym interm do koncertu jest "Mars Mantra", tak więc każde show ma dwa intra. Naprawdę mocarnie to wygląda i brzmi na żywo, wydaje mi się, że Mille chciał uzyskać odpowiedni nastrój przed gigiem. Uważam, że to był zajebisty pomysł. Granie tras w klubach daje fanom satysfakcję z doświadczenia tego, bo wiadomo, że na festiwalowych gigach jest to trudne. Który z koncertów Kreator w Polsce najbardziej zapadł Ci w pamięć? I jak wspominasz Twój pier wszy koncert w naszym kraju? Mój pierwszy koncert w Polsce… musiał być z Waltari, jakoś w latach '90, ale jedno z naprawdę, naprawdę dobrych show z Kreatorem w Polsce, było dokładnie w Katowicach, to była arena sportowa, jakiś
sówkę. Wiem, że to brzmi trochę żałośnie, ale cóż zrobić (śmiech). Dlaczego zdecydowaliście się pracować z Grupą 13 z Wrocławia? Odwalili oni kawał niesamowitej roboty z teledyskiem "Phantom Antichrist". "Civilization Collapse" był zrobiony przez tę samą grupę czy zupełnie innych ludzi? Naszą odpowiedzią na to pytanie musi być sama ich praca. Wybraliśmy ich, ponieważ stworzyli najlepsze metalowe teledyski wszechczasów. Są naprawdę straszne i przerażające, dokładnie takie, jakie powinny być metalowe teledyski. I wiesz, w obecnych czasach, teledyski muzyczne, nie są już tak pokazywane jak kiedyś, przynajmniej metalowe teledyski. Nie jest tak jak dawniej, gdy ludzie głównie poznawali daną kapelę przez teledyski. Ale to dobrze, czasy się zmieniają. My chcieliśmy mieć dobry teledysk, dawno takiego nie zrobiliśmy, a oni są jedną z ostatnich grup, która robi teledyski muzyczne. Dokładnie wiedzą co robią, mają wizję. I to jest powód dlaczego ich wybraliśmy. "Civilization Collapse" został zrobiony również przez nich, czy przez inną grupę? Och, nie, nie, jego reżyserował i wybierał zdjęcia reżyser nazywający się Matthias Kollek, i to jest ten sam koleś, który wyreżyserował nasze DVD "Dying Alive". Dlatego byliśmy zadowoleni z jego współpracy. Jednak "Phantom Antichrist" to jest to, co jest naprawdę niesamowite. Wygląda śmiertelnie, jest
multikulturowej tolerancji dla wszystkiego, nawet dla zachowań patologicznych. Imigranci zawsze mieli problem z integracją się w społeczeństwie, do którego się przenieśli. Często wiąże się to z faktem, że przenieśli się oni z niestabilnych i niepewnych warunków i nie mają łatwego życia aby ponownie zacząć. Wyobraź sobie życie w Syrii 2016 na przykład. Każdy religijny fundamentalizm, czy to islamski czy chrześcijański, miał tylko negatywne konsekwencje w jakimkolwiek społeczeństwie czy państwie. Wydaje mi się, że historia dowiodła tego bardzo dużo razy. Bez względu na to jakie problemy wyrosły z imigracji w Europie, wieżę, że każdy człowiek powinien mieć prawo żyć gdziekolwiek, gdzie tylko chce na tej planecie. Oczywiście to utopia i przed ludźmi jeszcze długa droga zanim to wszystko się ziści. Multikulturowa tolerancja musi być szczera w pracy i wymagać wiele od obojga stron. Skoro już jesteśmy przy temacie polityki, jaka jest Twoja opinia o rządach Angeli Merkel? Wiesz, w ostatnich latach, Niemcy stały się jedną ze światowych potęg oraz najważniejszym i najwięcej znaczącym państwem w UE. Ekonomia niemalże każdego Europejskiego państwa zależy od decyzji niemieckiego rządu. Nie mogę powiedzieć, że jestem fanem Merkel. W mojej opinii Niemcy w ubiegłych, przeszłych latach odgrywały zbyt protekcjonalną rolę w kwestii Unii Europejskiej. Wciąż jako najważniejszy kraj w UE czasami musi to robić. Niestety ubiegłe lata były wypełnione mnóstwem problemów ekonomicznych, ale wierzę, że korzenie tych problemów leżą bardziej w całej strukturze Unii Europejskiej i Unii Gospodarczej i Walutowej, tak jak korupcja. Jednak nie mam pozycji, aby zaoferować jakiekolwiek rozwiązanie dla tych problemów. Nie posiadam odpowiednich informacji oraz nie wiem nawet jak zacząć myśleć o oferowaniu pewnych rozwiązań. Wszyscy politycy, którzy skończyli wysoko w łańcuchu pokarmowym, muszą być chytrzy i mają umiejętność oczyszczania sobie drogi dotarcia do swojej pozycji, często przez zagrywki nie fair. Jednak, nie zazdroszczę życia politykom. Ciężko jest zarabiać dobre pieniądze tylko z muzy ki w obecnych czasach. Masz jakąkolwiek regularną pracę, czy inne źródło utrzymania? Czy Kreator jest twoim jedynym źródłem dochodu? Jestem muzykiem, jednak kiedy kapele nie są akurat aktywne, mam inne źródła dochodu, jednak nie mam żadnej "regularnej płacy". Życie muzyka nie jest łatwe. Jest wypełnione upadkami i wzlotami oraz nigdy nie ma gwarancji na przyszłość.
Foto: Nuclear Blast
metalowy festiwal (Mystic Festival w 2002 roku w katowickim Spodku - przyp. red.), na którym grały… o Jezu było tam mnóstwo kapel, jedną z nich była fińska kapela Sinergy, w której na gitarze grał Alexi Laiho, więc był tam mój fiński przyjaciel. Generalnie to był bardzo fajny festiwal, zagraliśmy tam naprawdę dobry koncert. Później z tej trasy zostało wydane nasze pierwsze DVD, "Live Creation". Możesz na nim zobaczyć jak wyglądał set, bo wyszło naprawdę fajnie. No i ostatni koncert w Warszawie był naprawdę udany. No może poza tym problemem z elektryką. Siadł przecież w trakcie koncertu Nile, to nie było fajne. Tak, coś było wtedy nie tak. Szkoda, bo Nile naprawdę zagrał zajebiście. Pamiętasz jakieś śmieszne historie z koncertów w Polsce? Tak, pamiętam, na przykład, że w Katowicach, na tym festiwalu, była to duża hala, i z jakiegoś niewiadomego powodu nie dostaliśmy przepustek na backstage, no i w końcu chcieliśmy wejść na scenę i zrobić soundcheck, ale ochrona nas na nią nie wpuściła (śmiech). To był więc lekki problem (śmiech). Ale było śmiesznie, nikt nie był obrażony, nie był zły. Albo na przykład jak byłem ostatnim razem w Krakowie, stwierdziłem, że przejdę się do centrum miasta, bo słyszałem, że to naprawdę piękne miasto, ale się zgubiłem (śmiech) i musiałem wezwać tak-
16
KREATOR
bezapelacyjnie najlepszym teledyskiem, jaki kiedykolwiek mieliśmy. Na głównej okładce "Civilization Collapse", widz imy płonącą niemiecką flagę. Dlaczego zdecydowaliście się na taki krok? Nie wydaje mi się, żebyście byli kapelą anty-niemiecką. Jaka jest wasza interpretacja tej flagi? Utwór "Civilization Collapse" mówi o końcu kapitalizmu i upadku Zachodu. Utwór był także inspirowany zamieszkami, jakie miały miejsce w Grecji oraz wielu innych krajach na całym świecie. To jest pewnego rodzaju protest-song i traktuje o przeciwstawieniu się, stawieniu czoła opresji. Fakt, że niemiecka flaga została wybrana na tę okładkę, jest po to, żeby zaznaczyć, przekazać ludziom wiadomość, że koniec ka-pitalizmu rozpoczyna się wszędzie na świecie. Dla mnie jako Fina, jest to trochę zabawne, że ta flaga została wybrana… Kreator zawsze był mocno zaangażowaną politycznie kapelą. Ostatnio Niemcy i inne państwa z zachodniej i północnej Europy mają spory problem społeczny - islamizacja. Proszę nie zrozum mnie źle, nie jestem rasistą, jednak islamiści mają problem z praktycznie każdym aspektem życia, szczególnie w państwach, do których wyemigrowali. Co o tym wszystkim myślisz? O tej fałszywej i obłudnej
Okej, teraz kilka lżejszych pytań. Kiedy dokładnie zacząłeś słuchać heavy metalu? Jak zacząłeś swoją przygodę z heavy metalem? Kiedy miałem około 13, 14 lat. Dawno temu. W połowie lat '80. Skończyłem będąc pełnoetatowym muzykiem bardziej lub mniej przez przypadek po zaczęciu nagrywania i koncertowania z Waltari w 1990 roku. Mnóstwo kapel przychodziło i odchodziło. Teraz Kreator jest moim priorytetem. Moim zdaniem doskonale pasujesz do Kreatora. Jaka historia stoi za twoim przyjściem do tej kapeli? To było w 1997 roku, dołączyłęm do Kreatora jako zastępstwo za poprzedniego gitarzystę, który cierpiał z powodu zakażenia ścięgna. Po tym jak on odszedł z kapeli, zapytano się mnie czy nie zostanę na stałe. Dopiero co wtedy przeprowadziłem się powrotem do Finlandii, ale chętnie przyjąłem ofertę. Jak w tych czasach wyglądają próby w Kreator? Gracie ze sobą każdego miesiąca, czy na przykład rzadziej? Na chwilę obecną rzadko. Zawsze przed wejściem do studia, robimy mnóstwo prób, jakieś pięć razy w tygodniu. To tylko podczas pisania utworów i procesu aranżacji. Zaraz po tym gramy koncerty. Dziękuję za rozmowę, mam nadzieje że zobaczymy się jeszcze w Polsce. Może ostatnie słowo dla Polskich fanów? Dzięki za twoje zainteresowanie i dzięki każdemu, kto wpadł na nas ostatni koncert w Polsce. Mam nadzieje, że niedługo się zobaczymy! Mateusz Borończyk
podążaliśmy polegał na tym, aby uzyskać coś trochę jak pierwszy album Fight, ciężki, ale nadal ze śpiewaniem. Zaczęliśmy w szczytowym okresie ruchu grunge w 1992 roku, trzymaliśmy się grania oldschoolowego heavy metalu, a na sobie mieliśmy skóry i kolczyki.
Poczuj prawdziwą moc amerykańskiego power metalu Cage to jedna z tych kapel, która pokazała, że można jeszcze czymś zaskoczyć w w gatunku "power metal". To właśnie w tej grupie śpiewa Sean Peck, który jest jednym z najlepszych wokalistów heavy metalowych ostatnich lat. Jego charyzma, pracowitość i wzorowanie się na Robie Halfordzie uczyniły jego, oraz jego zespół znanym. I właśnie z nim udało mi się przeprowadzić wywiad dotyczący całego przekroju jego kariery. HMP: Witam! To zaszczyt prowadzić wywiad z jedną z tak ważnych osób z heavy metalowego świa ta. Jesteś jednym z najbardziej utalentowanych wokalistów, twoja popularność rośnie... jakie są twoje odczucia, gdy zdajesz sobie z tego sprawę? Sean Peck: Ha! Najpierw chciałbym podziękować tobie i twojemu świetnemu magazynowi za wywiad i niesamowitą uwagę, jaką przykładacie do detali. To będzie zabawne. Przebyłem długą drogę nagrywając sześć albumów z Cage i teraz pierwszy z Death Dealer. Od momentu, kiedy powstał Death Dealer, moje notowania zdecydowanie wzrosły i teraz więcej ludzi wie kim jestem. To naprawdę satysfakcjonujące. Pod koniec 2014 roku wydam coś nowego, co prawdopodobnie podniesie mój profil jeszcze bardziej, bazując na tym z kim będę pracował, ale to jest super tajna wiadomość! Właśnie, tym roku dałeś się poznać fanom heavy metalu za sprawą Death Dealer. Muszę ci pogratulować waszego debiutanckiego albumu. Z pewnością pokazaliście jak powinno się grać heavy i power metal. Czy trudno było wam zebrać się jako zespół i w natłoku pracy związanej z własnymi kapelami nagrać coś nowego pod innym szyldem? Tak, to mój pierwszy raz, kiedy pracuję nad dwoma albumami na raz, tak jak teraz. Pracuję nad kolejną płytą Death Dealer i nowym Cage, który będzie horrorkoncept albumem. Różnica między tymi dwoma organami pracy i tematami sprawia, że tym razem jest łatwo, ponieważ każdy pomysł, który nie pasuje do naszego konceptu, trafia od razu do Death Dealer. Jednak kiedy zaczynaliśmy z Death Dealer, Cage zrobiło sobie krotką przerwę, a Dave Garcia pracował nad swoim albumem solowym, Hellscream, który zapowiada się naprawdę dobrze! To pozwoliło nam całkowicie skupić się na albumie i uruchomieniu zespołu, co pochłonęło ogromna ilość pracy, ale wyszło świetnie! Zgodzisz się, że wasze nazwiska ułatwiły promocję "Warmaster"? Tak, zdecydowanie. Granie w zespole z kimś takim jak Ross The Boss i Mike Davis z Hallford bardzo pomogło nam zwrócić na siebie uwagę. Kiedy wydaliśmy pierwszy komunikat prasowy i próbki utworów, w ciągu pierwszej godziny na naszej stronie zanotowano ponad 17000 wejść. Rzuciło nas to na kolana! Myślę, że cały pomysł tej super-grupy dla wielu ludzi był bardzo intrygujący już po spojrzeniu na skład. Mogą usłyszeć kawałki, które sprzedawaliśmy, ponieważ można mówić o dobrej grze przez połączenie świetnych muzyków, ale to utowry są prawdziwym testem. Album zawiera po prostu świetne numery. Usprawiedliwione jest to składem i myślę, że to jedna z kilku "supergrup", która nie zawiodła fanów metalu. Na dzień dzisiejszy jesteś wokalistą dwóch zespołów. Powiedz jak chcesz pogodzić pełnienie tej funkcji zarówno w Cage i w Death Dealer? Cóż, jak dotąd nie mieliśmy żadnych konfliktów w harmonogramie, więc jest naprawdę fajnie. Cage jest tutaj, w San Diego, więc jammuję z nimi co tydzień, a Death Dealer musi przejść przez poważną organizacje trasy, żeby grać na żywo. Nadal jednak będziemy to robić. Jak na razie jest w porządku. Nie obawiasz się, że nie uda ci się udźwignąć takiego ciężaru? Ha! Człowieku, daj spokój! Jestem Sean Peck! Oczywiście, że podejmę to metalowe wyzwanie przejmę tron! Zmusiło mnie to tylko do polepszenia swojej wokalnej formy i ciężkiej pracy nad utrzymaniem głosu w formie.
Death Dealer stylistycznie nie różni się bardzo od twojego macierzystego zespołu Cage. Znakomitym przykładem tego są takie utwory jak "Warmaster" czy "Death Dealer". Nie myślałeś, żeby stworzyć kapelę, która będzie grać inną muzykę niż tą z której zasłynąłeś w Cage?
Możesz wyjaśnić dlaczego kapele nazwaliście Cage? Jest związana z tym jakaś historia? Nie bardzo. To był metal, ona była wolna, zrobiliśmy z niej swój znak towarowy i stała się nasza. Chcieliśmy znowu coś jednosylabowego, jak Fight, więc wzięliśmy Cage. Cage powstał w 1992 roku. Jak samym mówiłeś, w tym czasie popularność zdobywał grunge, a heavy metal był nieco mniej popularny i przeżywał kryzys. Dlaczego postanowiliście grać właśnie ten gatunek? To kochaliśmy i znaliśmy. Dobrze nam służył ponieważ była w nim luka, a my szybko wypełniliśmy pustkę. Pozwoliło nam to grać na wszystkiego rodzaju wielkich koncertach w naszej wczesnej karierze, jak otwieranie show Iron Maiden, Judas Priest i wielu innych. Słuchając twojego śpiewu można wychwycić wpływy Roba Halforda z Judas Priest, czy też Kinga Diamonda...
Foto: Cage
Pracowałem z kilkoma dobrze znanymi, bardziej hardrockowymi chłopakami i paroma przyjaznymi dla rocka stacjami przez chwilę, co było interesująca odmianą. Pod względem tekstowym trudno było tez pisać o dziewczynach, miłości i całym tym gównie. Właściwie, to było dobre ćwiczenie. Kieruję się emocjami i tym, czy czuję muzykę. Jeżeli mnie poruszy, wchodzę w to. To gatunek i typ brzmienia, który naprawdę motywuje mnie. Takie zbytnie odbieganie od niego, na przykład śpiewając jakieś country, albo coś, kompletnie mnie nie interesuje. Pracuję nad wydawnictwem z gitarzystą z Syrii. Jego muzyka bardzo mi się spodobała więc zgodziłem się na współpracę. Projekt nazywa się Iron Empire. W tym stylu chodzi głównie o hardkorowy metal. Myślę, że barwa mojego głosu i styl jest rozpoznawalny, więc wszystko może brzmieć jak Cage i Death Dealer, cokolwiek zrobię. Zostawmy teraźniejszość i skupmy się na przeszłości. Zaistniałeś w metalowym świecie dzięki Cage. Skąd się wziął pomysł na założenie kapeli? Zaczynałem w zespole o nazwie Tax Evasion grając dużo kawałków podczas imprez na uczelniach. Chcieliśmy włączyć w to także Iron Maiden, Priest, ku przerażeniu wielu ludzi, ale nam się podobało. Właściwie graliśmy z tym zespołem przed paroma wielkimi imprezami. Później, moim pierwszym oryginalnym zespołem był Nomad. Wiele z naszych piosenek trafiło na "Unveiled". Nadal uwielbiam tą nazwę i zawsze rozmawiamy o tym, żeby nagrać ten materiał jeszcze raz, prawidłowo. Ten zespół i zespół Dave'a Garcii, Crusher, rozdzieliły się mniej więcej w tym samym czasie. Zebraliśmy materiał w postaci członków obu grup oraz muzyki i założyliśmy Cage. Plan, za którym
Głównie to Halford miał na mnie wpływ. Jego głos jest po prostu najlepszy. Nikt nigdy go nie pobije. Siła i jad, którym pluje kiedy śpiewa nie mają sobie równych. Po prostu śpiewałem trochę Priest, Maiden i starego Queensryche kiedy zaczynałem. Zajęło trochę czasu zanim udoskonaliłem swój własny styl i wokalnie się odnalazłem, ale teraz mogę śpiewać wszystko. Zawsze jestem porównywany do Halforda, ale nie wydaje mi się, żebym brzmiał jak on. To dla mnie największy komplement. Rzeczy w stylu Kinga Diamonda zacząłem robić dopiero w mojej późniejszej karierze. Bardzo lubię wiele albumów Kinga, a melodie jego wokalu są zazwyczaj zabójcze. Tak więc jak w utowrze "Curse Of The Heretic" czasami celowo skaczę do całkowitej imitacji albo zdzierania z Kinga Diamonda, ha! Jednak wydaje się, że ludzie to kochają! Cage ma na swoim koncie ma wiele hitów i udanych albumów, jednak najmniej przekonujący jest debiu tancki album "Unveiled". Czy wynika to z faktu, że to był wasz pierwszy album i nie byliście pewni swo jego? Dzięki temu albumowi zostaliśmy ogłoszeni najlepszym nowym zespołem roku magazynu Rock Hard i otrzymaliśmy więcej czasu antenowego niż przy którymkolwiek z albumów. "Buried In The Box" z jakiegoś powodu stało się prawie przez chwilę hitem radiowym. Uwielbiam utwory takie jak "Shoot To Kill", "Dancing Around The Fire", "Devil Inside" i "Disaster". Z całego albumu godnym zapamiętania jest "Asta La Vista", który jest zapowiedzią tego, zaczęliście grać później. Dlaczego nie udało się na "Unveiled" umieś cić więcej szybszych utworów? Prawdopodobnie to zasługa naszego perkusisty. Był
CAGE
17
bardzo ograniczony. Możesz powiedzieć jaka jest granica pomiędzy "Astrology" i tym co osiągnęliśmy na "Science Of Annihilation". Z nowym perkusistą wypuściliśmy jeszcze większą szybkość. Jednak ten album służył nam bardzo dobrze. Drugi album w waszej karierze to zmiana o kilka stopni. Więcej agresji, przebojowości, więcej ciekawych kompozycji i zaczęło to brzmieć jak późniejszy Cage. To także głównie zasługa nowego perkusisty, który mógł uwolnić szybsze, bardziej złożone takty i tworzenia przez cały czas z Ericiem Hortonem, który pomagał jedynie przy części "Unveiled". "Astrology" to zdecydowanie nasz najbardziej progresywny album. Wszyscy zauważają jedynie bębny, ale wszyscy stawaliśmy się lepsi jako grupa i jako indywidualni muzycy. Miks tego nagrania jest nadal zły. Zmianie uległo komponowanie, ale też i twój śpiew... Stawałem się lepszy w naturalny sposób. To był piekielny album do nagrania, byliśmy w Las Vegas i tamtejsze powietrze naprawdę namieszało. Pamiętam jak kończyliśmy jakąś część w San Diego i było o wiele łatwiej w porównaniu ze studiem w Vegas. Chciałbym troszkę pozostać przy tym albumie, ponieważ jest to jeden z waszych najlepszych albumów. Czy ciężko było stworzyć takie petardy jak "Final Solution" czy "Echelon"? "Final Solution" był świetnym kawałkiem i nie miałem w nim na myśli nic nazistowskiego, to utwór o astro-
ligą. Byłem bardzo niepewny tego młodego związku i napisałem tę piosenkę w zasadzie o nas. Mieliśmy trudny okres i powiedziałem jej, żeby wpadła do studia kiedy miksowaliśmy ten utwór. Stopiła ją z powrotem prosto w moje ramiona! Heavy metal na ratunek! Nie napisze kolejnej piosenki o miłości, bo wypadłaby przy niej blado. Przełomowym albumem dla Cage jest bez wątpienia "Darker Than Black". To wraz tym albumem pojawił się Marc Sasso, który do dzisiaj zajmuje się rysowaniem dla was okładek. Jego komiksowy styl świetnie pasuje do waszej muzyki. Jak doszło do nawiązania współpracy z nim? Dopiero co skończył okładkę do "Killing The Dragon" Dio. Mój manager powiedział, że powinniśmy się do niego odezwać. Zadzwoniłem i naprawdę zaiskrzyło między nami przez telefon. Jest wielkim fanem metalu. Od tego momentu współpracowaliśmy przy wielu koncepcjach i pomysłach okładek. Oczywiście poprosiłem go, żeby zrobił okładkę również dla Death Dealer. On i ja jesteśmy w stanie wytworzyć wielkie dzieła sztuki, głównie z jego talentu i mojego szczypania. Obóz Halford zapoznał się z nim za pośrednictwem Roya Z i zrobili razem niezły interes. W przyszłości będziemy pracować nad czymś z jeszcze większym zaangażowaniem, prawdopodobnie z Death Dealer, wymieniając się pomysłami. Inną znaczącą zmianą było pojawienie się Anthonego Waynea Macginnesa. Zgodzisz się z tym, że
i widać tego efekty. Massacre Records zwariowali kiedy dostali album, zwalił ich z nóg. "Darker Than Black" jest jeszcze agresywniejszy niż "Astrology". Znowu przypisze to temu, że Dave wyszedł ze swojej skorupy. Zrobiliśmy wtedy razem parę naprawdę świetnych utworów. Teraz wzięliśmy niektóre z nich do naszego setu, z "Philadelphia Experiment" i "White Magic". Myślę, że czuliśmy, że mieliśmy naprawdę mocny skład i możemy zdobyć z nim świat. W takich utworach jak "Kill the Devil" czy mrocznym "Eyes of Obsidian" słychać elementy thrash metalu. Jak udaje wam się nawiązać do tylu gatunków, do takich zespołów jak Judas Priest czy Iced Earth, jednocześnie pozostając wiernym swojemu własnemu stylowi? Chcieliśmy pokazać metalowemu światu, że z łatwością potrafimy się zanurzyć w każdy gatunek. Wszystko co dla mnie się liczy to, to, czy utwór jest świetny, czy nie. Wytwórnia naprawdę zwariowała przy kompozycji "Eyes Of Obsidian", spodobała im się. Mieliśmy również przyjemność pracować nad tym nagraniem z Royem Z, co było naprawdę fajne. On i ja staliśmy się dobrymi przyjaciółmi i teraz jego inny kolega, Mike Davies, jest w moim zespole Death Dealer. "Kill The Devil" jest jednym z naszych ponadczasowych klasyków. Czy wspomniany przez ciebie "Philadelphia Experiment" powstała pod wpływem filmu o tym samym tytule? Filmy czy tez komiksy są twoim natchnie niem? Jak już powiedziałem, wszyscy krzyczeli do nas, żebyśmy zagrali tą piosenkę na żywo, a my zrobiliśmy to po raz pierwszy. Uwielbiam ją, darzę ją szczególnym uczuciem. Wiedziałem o tym nie z filmu, ale raczej z rzeczywistego wydarzenia. Znowu przeprowadziłem wiele badań, żeby poinformować słuchacza o tej niesamowitej historii. Album zawiera także piosenkę "Secrets Of Fatima", która jest jeszcze bardziej niezwykłą historią. Moim zdaniem najlepszym utworem z tej płyty jest "White Magic". Definicja stylu Cage. Zgodzisz się z tym? Cóż, początkowo był to stary numer Nomad pod tytułem "Boiling Witches". Zaczęliśmy ją po prostu grać znowu na żywo, co było pomysłem nowych chłopaków. Chciałem w niej pokazać, że mógłbym zmieścić wokale death metalowe, wokal Cradle Of Filth i wokale power metalowe w jednym kawałku. W 2002 roku nie byłem świadomy każdego kto to robi, więc chciałem się trochę popisać. Chłopaki usłyszeli to dzień po tym, jak nagrałem całość i wszyscy zwariowali. Nie mieli pojęcia, że pójdę w tym kierunku. Niektórym dziennikarzom się to nie podobało, ale było hardcorowo.
Foto: Cage
logii. Patrząc wstecz zastanawiam się dlaczego nikt nigdy nic o tym nie powiedział? No cóż. "Echelon" kocham, ponieważ te tematy były na ostrzu i wyprzedzały swoją epokę. Byłem bardzo dumny z moich poszukiwań i zdolności kształcenia. "Echelon" jest teraz głośnym tematem w USA, ludzie w końcu wiedzą i boją się. Jej refren wzięliśmy z naszej CD "Lost" z numeru pod tytułem "Season To Die", której nigdy nie wydaliśmy. "Psychotically Deranged", "Souls and Flesh" i "Fountain of Youth" również były zabójcze. Niektórzy ludzie narzekają jednak na ten album. Z kolei utwór "The Edge" brzmi jak mieszanka stylu Halforda i Black Sabbath. Zgodzisz się z tym? Kocham ten kawałek! Kończymy każdy koncert riffem z tego utworu. Naprawdę odzwierciedla to, co czułem i przez co w tamtym czasie przechodziłem. Żyłem pełnią życia i spełnionym życiem na krawędzi. To był bardzo przejściowy okres dla zespołu ponieważ Eric Horton odchodził, a ja wchodziłem w poważny związek z moją długoletnią dziewczyną, był tez niepokój związany z 2000 rokiem i można poczuć energię w całym albumie. Prawdziwy chaos. Czym się inspirowałeś przy kreowaniu klimatu w "Souls and Flesh"? Jestem z moją dziewczyną, Pauliną, już trzynaście lat i właśnie wtedy po raz pierwszy ją zobaczyłem i zacząłem się z nią spotykać. Wyglądała jak Barbara Eden z "Marzę o Jeannie" i stało się jasne, że jesteśmy bratnimi duszami. Była taka gorąca i jednocześnie poza moją
18
CAGE
jest on bardzo dobrym gitarzystą, który zrobił wiele dla Cage? On, a może Erc Horton? Eric był świetnym gitarzystą, ale nie tak dobrym twórcą jak Anthony. Musiałem aranżować większość tego, co tworzył Horton. Był ze mną w Nomad i wtedy był potworem metalu, ale z czasem zaczął grać wolniejsze, bardziej bluesowe rzeczy i tłumić Dave'a Garcię. Kiedy Anthony zjawił się na pokładzie, Dave po prostu eksplodował. On, Anthony i ja napisaliśmy wtedy kilka zabójczych piosenek. Uważąm Anthony'ego za muzycznego geniusza. Był bardzo spokojnym facetem, który miał niesamowite ucho do melodii. Zawsze siekałem jego utwory i kombinowałem z nimi, używałem części z jednej kompozycji w innej. Bardzo go tym wkurzałem, ale ostatecznie stwierdził, że też mam do tego dar, a dowodem na to był sukces trzech albumów na jakich grał z nami. Jednak to Dave był tak naprawdę głównym człowiekiem po tym jak odszedł Horton. Ja i on stworzyliśmy niesamowity twórczy duet. Jesteś wielki fanem Judas Priest i ich albumu "Painkiller"? Bo właśnie od momentu "Darker Than Black" Cage przywołuje czasy Judas Priest z czasów "Painkiller". Czyżby hołd złożony jednemu z najważniejszych albumów w historii metalu? Tak, to mój ulubiony album Judas Priest i staram się, żeby każda z moich płyt brzmiała jak on, ha! Znowu, to był pierwszy album Anthony'ego i Dave'a, przy którym nie musieli się martwić co powie Eric Horton
Rok 2007 był rokiem power metalu. Wyszło w tym czasie wiele znakomitych płyt i to wydane przez tuzy europejskiego power metalu. Cage również wydał w tym czasie album i "Hell Destroyer" świetnie sobie poradził z konkurencją i był to jeden z najciekawszych wydawnictw roku 2007. Przez wielu fanów, również i przeze mnie "Hell Destroyer" uważany jest za najlepsze wydawnictwo Cage. Jak się do tego odniesiesz? To trudne pytanie, moim ulubionym jest "Science of Annihilation". Powiedziałbym, że gdyby zrobiono ankietę, to "Hell Destroyer" byłby numerem jeden, a "Darker Than Black" znalazłby się zaraz za nim. Zdobył dwanaście nagród za album roku. Uwielbiam jego grafikę, to chyba moja ulubiona okładka Cage. Słuchając tytułowego "Hell Destroyer" nie trudno dostrzec nawiązania do Judas Priest i "Painkillera". Czy trudno tworzy się utwory utrzymanej w takiej konwencji? Często to robimy, bo to uwielbiam. Nawiązaliśmy do niego również na albumie Death Dealer, "War Master". Chciałem to zrobić tak, jakby "Painkiller" był koncept albumem. Zajęło nam cztery lata, żeby napisać i nagrać tą płytę. To było ogromne przedsięwzięcie. "Metal Devil", "Hell Destroyer" i "I am the King" prawdopodobnie będziemy grać na każdym koncercie. Czyli "Hell Destroyer" jest koncept albumem? Tak, oczywiście. Chciałem napisać finałową historię Niebo vs. Piekło z Armagedonem i wykonanie go nawet 100 lat po Apokalipsie, czego żaden inny zespół nie odważy się spróbować! Zrobiliśmy nawet sequel na "Supermacy of Steel" pod nazwą "Hell Destroyer vs. Metal Devill". Z 32-stronicową książeczką i grafiką to
arcydzieło. O ile pamiętam, okładka zdobyła szóste miejsce na liście najlepszych okładek power metalowych. Moim zdaniem powinna być numerem jeden. Na tej płycie pojawia się w formie bonusa "King Diamond". Czy jest to hołd dla Kinga Diamonda? Tak, oczywiście. Ma świetne melodie i wokal. Nie jestem jednak w ogóle fanem jego miłości do diabła. To duży błąd. To był pierwszy utwór, który napisaliśmy na album i to jeszcze zanim zdecydowaliśmy się wybrać ścieżkę koncept albumu. Był tak dobry, że zdecydowaliśmy się go zatrzymać i dodać jako bonus, chociaż mieliśmy tyle muzyki, że ledwo zmieściła się na jednej płycie. To jeden z tych utworów, które na żywo gramy zazwyczaj jako bis i chyba stał się ulubionym fanów. Potraficie też stworzyć bardziej uniwersalne melodie, czego przykładem jest znakomity "I am the King". Zgodzisz się że to jeden z waszych najlepszych utworów, który pokazuje jak duży nacisk kładziecie na zapadające w pamięci melodie? Zgadza się. Wracamy do niej zawsze, a tłum za każdym razem ją uwielbia. Anthony i ja napisaliśmy ją dokładnie przy tym samym biurku, przy którym odpowiadam teraz na twoje pytania. Mam flashback! Jego riffy wersów i mój przedrefren, i melodia refrenu były po prostu idealne w tym numerze. Publiczność zawsze bardzo się przy niej wczuwa. "Abomination" wyróżnia się melodyjnością przesiąkniętą Iron Maiden. Zgodzisz się z tym? To brzmi dobrze. Niektórzy ludzie naprawdę kochają z jakiegoś powodu ten numer. Ma bardzo progresywną środkową sekcję, ale refren był czymś nad czymś przez jakiś czas już siedziałem i w końcu znalazłem idealny moment, żeby go użyć. Po prostu pasuje do klimatu "Hell Destroyer". To naprawdę wielkie szczęście jak utwory się razem dopasowały.
rekrutacji? Jak oceniasz ich umiejętności? Norm Leggio zadzwonił do swojego przyjaciela. Steve grał dla nas na basie przez chwilę, a później przeniósł się na gitarę. Pete był już od dawna basistą z San Diego, który jest nomadą różnych stylów i teraz gra w tribute bandach. Steve i Norm odeszli niedawno, co właściwie okazało się pozytywne, ponieważ nasz najnowszy skład jest zdecydowanie ulepszony we wszystkich dziedzinach. "Doctor Doom" to jedna z najlepszych kompozycji na "Supremacy of Steel", który przypomina mi choćby "White Magic". Co ty sądzisz o tym kawałku? Cóż, w większości jest zrobiony przeze mnie. Graliśmy go ostatnio dość często na żywo. Jestem wielkim fanem komiksów i po prostu miało sens, aby napisać piosenkę o jednym z moich ulubionych czarnych charakterów. Kolejny hołd trahsującego speedu, który równa z ziemią! Innym znakomitym utworem z tej płyty jest "Annaliese Michel", który brzmi jak utwór w stylu Kinga Diamonda. Klawisze, twój wokal i klimat grozy są tego znakomitym dowodem. Tak. Dave Garcia napisał całą piosenkę, a ja chciałem, żeby to był nasz utwór w stylu Kinga Diamonda. Dodał na początku trochę dziwnych klawiszy. Znalazłem prawdziwą historię, która została przedstawiona w filmie "Egzorcyzmy Emily Rose", ale zdecydowałem się użyć jej prawdziwego imienia zamiast tego fikcyjnego. Historia jest tak niesamowita, że nie mogłem
lałym tłumem. To prawdziwa zapłata za cała tą ciężka pracę. Zdarzyło Ci się kiedyś zrobić coś szalonego podczas koncertów? Wniosłem na scenę 2,5 metrowego pytona, kiedy otwieraliśmy koncert Judas Priest. Zaplątałem się w guitar rig K. K. Downinga i tylko cudem udało mi się go nie oplątać. Oni oszaleli! Oczywiście jest też incydent z Blazem Bayley'em, ale teraz jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. A planujesz w przyszłości zrobić wspólną trasę kon certową Death Dealer i Cage? Hmm… nie myślałem o tym. Na razie Death Dealer w listopadzie 2013 będzie jeździł po Ameryce Południowej, a po Europie latem 2014. Cage będzie koncertował w Europie w marcu 2014 roku. Plany na przyszłość? Pracuję nad wydawnictwem Iron Empire z moim przyjacielem z Syrii i nad ogromnym, monumentalnym projektem z paroma innymi świetnymi wokalistami, który jest ściśle tajny. Death Dealer również będzie koncertować i tworzyć następne nagrania. Obecnie Cage pracuje nad nowym albumem i koncertuje z nowym składem. Mamy gitarzystę, Casey'a Traska, który jest 22-letnim fenomenem przypominającym mi bardzo Anthony'ego. Ma niesamowitą prezencję na scenie i po prostu żyje dla metalu. Nasz nowy perkusista to Sean Elg, który jest lepiej znany jako Thrash Machine, jest kolejnym młodym chłopakiem, praw-
W roku 2009 wydaliście "Science of Annihilation". Ten album cechuje się niezłą dynamiką i dominują właściwie szybkie kawałki. Z czego wynika ta zmiana? Czyżby zmiana perkusisty odegrała w tym aspekcie znaczącą rolę? Kiedy znaleźliśmy nowego perkusistę, Norma Leggio, bardzo dobrze wpłynął na naszą muzykę i to pozwoliło nam na eksperymentowanie z pewnymi thrashowymi beatami i szybkością, na co wcześniej byśmy się nie odważyli. Dla nas to było naturalny kierunek, którym podążaliśmy, a i mi i Dave'owi Garcii bardzo się podobał. Anthony walczył z tym trochę, ale i tak przyczynił się do kilku dobrych kawałków na tym albumie, które w przeciwnym razie byłby tylko moje i Dave'a. Jak już powiedziałem, to mój ulubiony album i kocham każdy kawałek. Utwory takie jak "Scarlet Witch", "Planet Crusher", "Black River Falls" i "Speed Kills" zawsze znajdują się na koncertowej setliście. Zawsze, kiedy gramy thrashowy albo death metalowy koncert opieramy się głównie na tej płycie. Czy chcieliście osiągnąć bardziej thrash metalowy wydźwięk? Słuchając " Speed Kills" można odczuć takie wrażenie. Wziąłem to z mojego ulubionego utworu Judas Priest, "The Sentinel". Napisałem fikcyjną historię bohatera o nazwie The Wrecker i ją rozwinąłem. Zawsze odczuwamy potrzebę hamowania tej piosenki na żywo zanim kompletnie odlecimy! Ostatnim wydawnictwem Cage jest "Supremecy of Steel", który ukazał się w roku 2011. Śmiało można stwierdzić, że jest to jeden z waszych najlepszych albumów, który można ustawić obok "Hell Destroyer" czy "Darker Than Black". Jakie jest twoje odczucie? Trudno powiedzieć. Na pewno był to ulubiony album fanów, a media oceniały go również bardzo wysoko. Numery takie jak "Metal Empire" i "War Of The Undead" są bardzo dobrze odbierane. Naprawdę przestraszyliśmy ludzi w "Bloodsteel" wychodząc z orkiestracją, mocnym uderzeniem i black metalowym wrzaskiem. Myślę, że ustawiliśmy poprzeczkę wysoko tylko z kilkoma świetnymi utworami album po albumie. "King of the Wasteland" wyróżnia się niesamowitym klimatem i złożoną formą. To jedna z wielu perełek tego albumu. Skąd pomysł się wziął na ten kawałek? Usłyszałem gitarową melodię, która podsunęła mi pomysł na melodię refrenu i to była podstawa. Napisałem ją jako pewnego rodzaju sequel do utworu "Speed Kills", kiedy wróci Wrecker! Z jakiegoś powodu nigdy nie wychodziła dobrze na żywo, więc przestaliśmy ją grać. Niektóre utwory po prostu takie są. Nowy album i nowi ludzie. Pojawia się gitarzysta Steve Brogden i basista Pete Stone. Jak doszło do ich
Foto: Cage
uwierzyć w to, że nikt wcześniej nie napisał o tym utworu. Kręci cię taka tematyka? Opętanie, walka z demonem? Kocham to! Właśnie dlatego zrobiłem "Hell Destroyer". Religijne konspiracje i historie o rzeczach nadprzyrodzonych są fascynujące. Sam miałem kilka spotkań, które były niesamowicie głębokie, więc wiem, że to gówno jest prawdą. Widziałem to dwa razy na własne oczy! Kiedy można się spodziewać nowego albumu Cage? Będziemy próbować wydać go w pierwszym kwartale 2014 roku, ale z nowym składem chcieliśmy wrócić do wielu kawałków i poprawić je. To będzie horror koncept album bazujący na historii, którą sam napisałem. Powinien być podobny do Abigail. Ma bardzo HP Lovercraftowy charakter. Akcja dzieje się w Londynie w 1869 roku, ale zawiera również kilka flashbacków z egipskimi scenami. Napisałem 90-stronową mini powieść, która pojawi się wraz z albumem i chyba zrobię też do niej audio booka. Zawsze staramy się myśleć o jakichś twórczych rozwiązaniach, żeby utrzymać metal i produkt świeżymi. Czujesz się spełnionym muzykiem? Chciałbyś jeszcze czymś zaskoczyć kiedyś swoich fanów? Czuję, że nadal jest dużo do zrobienia. Teraz, kiedy mam dwa zespoły, może otworzyć się więcej drzwi dla obu grup. Po prostu chcę występować przed rozsza-
dopodobnie najlepszym perkusistą jakiego kiedykolwiek mieliśmy. Jest również świetnym wykonawcą i dobrze się na niego patrzy. Nasz nowy basista jest znany jako Dwight Magic na cześć utworu "White Magic". Gra na bezprogowym 6-strunowcu i jest maniakiem tego instrumentu. Później są jeszcze goście z oryginalnego składu, czyli ja i Dave Garcia. Można się w niedalekiej przyszłości spodziewać, że odwiedzisz Polskę ze swoimi zespołami? Tak, mamy wielu przyjaciół i fanów w Polsce. Zawsze mieliśmy duże wsparcie tamtejszych mediów. Z pewnością wybierzemy się na wycieczkę i koncert do tego wspaniałego kraju. Na ostatniej trasie Cage najlepszy posiłek zjedliśmy w polskim Steak Housie, niebo w gębie! Dziękuje za poświęcony czas Sean i za zgodzenie się na wywiad. Jakieś ostatnie słowo do fanów Twojego głosu? Dziękuję za ten świetny wywiad i wielkie uznanie i podziękowania za wasze ogromne oddanie heavy metalowi. To właśnie dzięki takim ludziom jak ty, Łukasz, wiem że warto to wszystko robić, moi prawdziwi przyjaciele. Najlepsze dopiero przed nami ludzie! Hailz to you all! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska
CAGE
19
Urodzony by być wokalistą heavy metalowym Jeden z najbardziej charyzmatycznych wokalistów heavy metalowych, który dał się poznać jako frontman rockowego Wolfsbane. Człowiek, który został wokalistą Iron Maiden i potem założył swój zespół o nazwie Blaze. Obecnie działa pod szyldem Blaze Bayley i muzycznej emeryturze ani myśli. W wywiadzie opowie o swojej przeszłości, życiowych rozterkach i planach na przyszłość. HMP: Witaj Blaze, to zaszczyt prowadzić wywiad z ikoną heavy metalu, z osobą która dała się poznać jako dobry wokalista i jeszcze lepszy kompozytor. Powiedz, jak to jest być osobą, która tyle osiągnęła, która ma własny band i która śpiewała w najbardziej znanym zespole heavy metalowym - Iron Maiden? Blaze Bayley: Jestem szczęśliwy, że to co kocham jest moją pracą. Wielu muzyków walczy, żeby przetrwać. Szczęściarz ze mnie, że mam wsparcie ze strony fanów. W tym roku nowy album się nie pojawił, mamy za to składankę "Soundtrack of My Life", który zawiera najważniejsze utwory z twojej kariery solowej. Skąd pomysł na takie wydawnictwo? Jaki był cel jego wydania? Moja żona podsunęła mi pomysł zrobienia albumu "best of" i zbiegło się to z moim jubileuszem bycia wokalistą od 30 lat. Udało mi się znaleźć parę piosenek, które znalazły się na południowoamerykańskich albumach, a wcześniej nie były dostępne dla szerszej publiczności. Napisałem też dwa nowe utwory z Rickiem Plesterem. Postrzegam ten album jako punkt w czasie i od teraz będę się skupiał na mojej karierze solowej. Czy rozpoczęły się prace nad nowym albumem studyjnym? W jakim kierunku zamierzasz pójść? Mam pomysł na album. Dwie piosenki na "Soundtrack of My Life" mogą dać wam wskazówkę, w jakim kierunku mogę się udać. Nic nie jest jeszcze ustalone, ale myślę o kolejnym koncept albumie, który będzie następcą "Tenth Dimension". To duże przedsięwzięcie i jeżeli uda mi się je pociągnąć, płyta powinna ukazać się w 2015 roku. Jeśli chodzi o rok 2013 to na pewno warto odnotować trasę koncertową, podczas której grałeś swoje przeboje w wersji akustycznej. Jak została przyjęta taka wersja koncertów? Chciałem zrobić coś odmiennego po "King of Metal" i naprawdę bardzo podobała mi się praca nad "The Clansman" oraz "Soundtrack of My Life" z Thomasem Zwijsenem. Podsunęło mi to pomysł na wydanie EP-ki. Byłem w kontakcie z moim promotorem w Brazylii i powiedziałem mu, że chciałbym, żeby moja następna trasa była akustyczna. Spodobał mu się pomysł. Okazał się on wielkim sukcesem i udało mi się z nim zjeździć całą Europę. Trasa kończy się w grudniu w Brazylii. Przy akustycznym graniu jest większy nacisk, więc jeżeli idzie dobrze, jest to bardzo satysfakcjonujące. Skoro mówimy o trasach koncertowych, powiedz jak się koncer towało razem z innym byłym wokalistą Iron Maiden, Paulem Di'Anno? Paul Di'Anno jest bardzo zabawnym gościem, a koncertowanie z nim to ogromna frajda. Lubię śpiewać moje stare mai-
20
BLAZE BAYLEY
denowe piosenki. Masz zapewne dużo wspomnień z tras koncertowych i nie jedno przeżyłeś... powiedz jakie jest twoje naj gorsze wspomnienie, a jakie najlepsze? Jeden z moich fanów przyszedł na koncert i wręczył mi kosz żywych krabów, które złapał tamtego ranka. Po koncercie położył kraby na stole sklepiku i powiedział mi, że pochodzą z Morza Czarnego. To był jeden z najlepszych momentów. Najgorsze wspomnienia są wtedy, kiedy koncerty zostają odwołane, a promotorzy mnie zawodzą, ponieważ najbardziej cierpią na tym fani.
Zostawmy teraźniejszość i cofnijmy się nieco w cza sie i powiedz jak doszło do tego że zostałeś wokalistą metalowym a nie np. gitarzystą? Kto był twoim idolem i kto Cię zainspirował? Widziałem Ronniego Jamesa Dio w Birmingham Odeon podczas trasy "Holy Diver". Wpłynęło to na mnie i sprawiło, że zapragnąłem zostać heavymetalowym wokalistą. Twoim pierwszym zespołem z prawdziwego zdarzenia był Wolfsbane. Możesz opisać jak doszło do jego założenia? Widziałem ogłoszenie w Tamworth Herald, w którym było napisane, że potrzebny jest heavymetalowy wokalista bez doświadczenia. Poszedłem do domu Jeffa, basisty, i przesłuchali mnie w garażu na tyłach domu. Słuchając pierwszych płyt Wolfsbane można odnieść wrażenie, że chcieliście przywrócić do łask brytyjski rock, czy też punk rock. Pod względem stylu się wyróżnialiście. Dlaczego wasz start i wydanie debiutanckiego albumu "Life Fast, Die Fast" spotkał się z takim chłodnym przyjęciem? Brzmienie tego albumu nie było takie, jak chcieliśmy. Producent sprawił, że brzmiało tak jak on tego chciał, więc niezbyt dobrze nas reprezentowało. Chcieliśmy ruszyć w trasę po Europie naszym vanem, ale nikt nie chciał nam na to pozwolić. Długo drążyliście styl rockowy, aż nagle w 1994 roku wydaliście "Wolfsbane", który okazał się bardziej metalowym albumem niż poprzednie. Z czego wynikała ta zmiana? Nie była to świadoma decyzja. Po prostu tacy wtedy byliśmy. Zawsze mają na ciebie wpływ rzeczy, które zdarzyły się w twoim życiu, a dookoła dużo się dzieje, więc po prostu tak właśnie czuliśmy w tamtym momencie. Takie szybkie petardy jak "Violence" czy "Protect & Survive" do dzisiaj robią wrażenie. Kto był odpowiedzialny za proces komponowania? Napisałem teksty i melodie. Jeff, Jase i Danger stworzyli muzykę. Tak było z całym albumem. Jakie jest według ciebie największe osiągnięcie Wolfsbane? Bycie supportem Ozzyego Osbourne'a na Wembley i zagranie na żywo w krajowej rozgłośni radiowej Wielkiej Brytanii były dla mnie największymi osiągnięciami z Wolfsbane. Po pięciu latach w Wolfsbane zadzwonił do ciebie Steve Harris z Iron Maiden... Wolfsbane supportowało Iron Maiden podczas trasy "No Prayer For The Dying". Steve obserwował mnie wtedy i kiedy nadarzyła się okazja zaprosili mnie na przesłuchanie. Twój głos znakomicie odnalazł się na albumie "The X Factor". Płyta jest mroczna, ponura, odzwierciedlające ciężkie czasy dla Steve'a Harrisa. A Twój głos znakomicie się w tym odnalazł. Dzięki temu ten album jest inny niż poprzednie. Jak został on przyjęty przez fanów? Dominowały pozytywne emocje czy negatywne? Fani zareagowali różnie. Wydawało się, że skandynawskim fanom naprawdę się spodobało i Iron Maiden stało się tam większe niż kiedykolwiek. W Ameryce chyba się nie spodobało. Niektórym fanom sprawiło trudnoFoto: Blaze Bayley ści dostosowanie się do nowego
głosu i stylu albumu.
ale Blaze Bayley.
Jednym z największych hitów na tej płycie jest "Sign of the Cross". Pamiętasz coś z sesji nagraniowej do tego kawałka? Pokój był bardzo ciemny, z tylko jedna lampką. Nigdy nie spotkałem mnicha.
Jaką rolę odegrał tutaj Metal Mind Productions? Czy ta wytwórnia dała ci powód żeby znów wrócić na scenę? Byli odpowiedzialni za DVD. Dzięki ich pomocy mogłem założyć nowy zespół i zacząć od nowa. "Alive in Poland" było prawdziwym punktem zwrotnym ponieważ nie miałem wtedy ani zespołu, ani pomysłów na piosenki.
"Virtual XI" był już bardziej radosnym albumem i bardziej przebojowym. Szybki otwieracz "Futureal", epicki "The Clansman" czy "The Educated Fool" to kawałki o których tak łatwo nie da się zapomnieć. Skąd taka nagła zmiana nastroju? Jak dla mnie nie było to takie nagłe. Napisałem mniej tekstów na "Virtual XI". Większość mroku pochodzi ode mnie więc skoro Steve stworzył większość tekstów, płyta wyszła mniej mroczna. Jak doszło do tego, że nie nagrałeś więcej albumów z Iron Maiden i musiałeś podążać własną drogą zakładając kolejny band sygnowany szyldem Blaze? Ponieważ z Iron Maiden mnie wykopali. Powiedz, czy ciężko było znaleźć nowych muzyków? Ruszyć na nowo z nowym zespołem? Raczej nie. Jest wielu utalentowanych muzyków, którzy chcą ze mną pracować. Wspaniale jest dać im taką możliwość. Debiutancki album "Silicon Messiah" to album który w pełni odzwierciedla Twoją przeszłość, twój okres w Iron Maiden i Wolfsbane, jednocześnie ukazuje Twój nowy charakter. Agresja, dobre melodie, mrok znany z "The X Factor" - to wszystko można było znaleźć w Twoim nowym zespole. Czy taki był zamiar? Czy to właśnie starałeś się wykreować? Nie, chciałem mieć tradycyjne heavymetalowe brzmienie z dwoma gitarami prowadzącymi, interesujące teksty i silne melodie. Brzmienie pochodziło o muzyków, których wybrałem. Steve Wray był bardzo zainspirowany Dimebag, a na Johna Slatera duży wpływ miał Tony Iommi z Black Sabbath. Jednym z największych przebojów z tej płyty jest "Born As Stranger", który mógłby znaleźć się na albumie Iron Maiden. Jak doszło do stworzenia tego hitu? Refren miałem gotowy już od długiego czasu. Refren i melodię. Oparłem słowa na jednej z moich ulubionych książek science-fiction. Dwa lata później ukazał się "Tenth Dimension", który pokazuje że Twój głos świetnie odnajduje się w mrocznym, ciężkim heavy metalu. Album był jeszcze bardziej dojrzały i bardziej agresywny. Twoja pozycja się umacniała, a fani mieli kolejną dawkę przebo jów. Czy trudno było nagrać równie dobry album co debiut? Co Ciebie inspirowało przy tworzeniu albu mu? Nikt nie naciskał na mnie w sprawie wydania dobrego albumu. "Silicon Messiah" nie odniósł komercyjnego sukcesu. Zawsze staram się wykonywać dobrze swoją pracę, bez względu na wszystko. Nacisk na "Tenth Dimension" wziął się z pomysłu koncept albumu. To muzyczne i tekstowe połączenie wszystkich utworów ze sobą. Jestem bardzo dumny z tego albumu. Twoje prywatne życie nie było usłane różami, pojawiło się wiele komplikacji i problemów i to znalazło odbicie na kolejnym albumie "Blood & Belief". Czy dzięki tym zawirowaniom życiowym miałeś więk szego kopa do komponowania? Miałeś powód żeby dać upust swoim emocjom w muzyce? Przy pracy nad "Blood and Belief" zdecydowałem się wykorzystać więcej tematów z mojego prywatnego życia w tekstach. Szukałem inspiracji, a miałem kilka notatek i rzeczy, które zapisałem w moim prywatnym pamiętniku. Zdecydowałem się wykorzystać je na albumie. "10 Seconds" opowiada o filmie, więc nie wszystkie utwory są osobiste. Po nagraniu trzech albumów albumów, zespół Blaze jakby przestał istnieć. Dlaczego do tego doszło? Możesz wyjaśnić tą całą sytuację oraz fakt że powró ciłeś z nowym zespołem pod szyldem Blaze Bayley? Dlaczego nie wykorzystałeś ponownie nazwy Blaze? Jest drużyna hokejowa, raper i marka ubrań noszące nazwę Blaze, było więc bardzo trudno powiązać tę nazwę z wokalistą Iron Maiden i Wolfsbane. Kiedy zebrałem nowy zespół, chciałem żeby nazywał się Blaze Bayley, co sprawdziło się o wiele lepiej. Gdybym mógł to zrobić jeszcze raz, to nie nazwałbym zespołu Blaze,
Jednym z twoich najlepszych wydawnictw jest bez wątpienia "The Man Who Would Not Die". Jest to kopalnia hitów i każdy utwór zasługuje na uwagę. Zwłaszcza "Samurai" czy "Robot", które znakomicie oddają ducha Iron Maiden. Gdzie szukałeś inspiracji? Miałem problem z wytwórnią SPV i wiele z tekstów na tym albumie mówi o przetrwaniu tej sytuacji. Z tym samym składem nagrałeś kolejny znakomity album, a mianowicie "Promise and Terror" i po raz kolejny wybrałeś się w mroczne, ponure rejony heavy metalu... Nie miałem o czym pisać oprócz tego, co działo się w moim życiu osobistym. Również historie o Galiliahu i Leningradzie zainspirowały mnie do stworzenia kawałków na "Promise & Terror". W roku 2011 znowu doszło do zmiany składu zespołu... Niemożliwe było działanie dalej w taki sposób. Wpadłem w ciężką depresję przez stres związany z zespołem. Stawał się dla mnie coraz bardziej ograniczający, a koszt utrzymania zespołu razem spoczywał tylko na mnie i stał się dla mnie zbyt duży. Niestety album "The King of Metal" wypada blado przy poprzednich wydawnictwach. Czyżby zmiana składu odbija swoje piętno na muzyce? Czy przyczyn należy upatrywać gdzie indziej? Nie sądzę, żeby to był zły album, jest po prostu inny. Utwory na nim są bardzo dobre. Słuchacze musieli się do niego po prostu przyzwyczaić. Nadal przychodzą do mnie fani, żeby powiedzieć, że bardzo podoba im się album, jest mi więc bardzo miło. Czy trudno jest być członkiem dwóch zespołów? Czy reaktywowany Wolfsbane nie koliduje z kapelą Blaze Bayley? Który zespół jest ci bliższy? Bardzo trudno jest połączyć Wolfsbane z moją własną pracą ponieważ wszyscy w Wolfsbane robią inne rzeczy. Kiedy zaczynaliśmy, wszyscy byliśmy młodymi ludźmi, którzy mieszkali z rodzicami. Teraz każdy z nas ma własną rodzinę, dzieci i różne zobowiązania. Niektórzy nie mogą spędzać wiele czasu z daleka od domu i różnych innych spraw. Blaze Bayley jest zdecydowanie pierwszy i zawsze nim będzie. To jest to co lubię robić i gdzie czuję, że muszę być. Czy możemy kiedyś spodziewać się trasy koncer towej Blaze'a Bayley'a obok Iron Maiden? Albo przy najmniej wspólnej trasy z Wolfsbane? Jeżeli Iron Maiden poprosi mnie o specjalny koncert z Paulem Di'Anno i Brucem, to z chęcią się zgodzę, jeżeli tylko będę wtedy dostępny. Myślę, że fani Iron Maiden mieliby wielką frajdę. Widziałem twoją listę koncertów na rok 2014 i widziałem, że odwiedzisz Polskę po raz kolejny. Czy nasz kraj jest ci bliski? Tak, Polska ma w moim miejscu szczególne miejsce ponieważ na trasie "The X-Factor" dotarliśmy do hotelu około piątej rano, a tam czekało na nas około 200 polskich fanów, którzy śpiewali "Look For The Truth", jedną z piosenek, do której napisałem cały tekst i melodię. Nigdy wcześniej tam nie byłem, a fani tak ciepło mnie przywitali. Dziękuje za wywiad, do zobaczenia na koncertach w Polsce w roku 2014. Chciałbyś przekazać słowo do polskich fanów? Chciałbym podziękować wszystkim fanom za wsparcie przez ostatnie lata i mam nadzieję zobaczyć Was znowu w przyszłym roku na trasie "Soundtrack of My Life". Daty koncertów możecie sprawdzić na mojej stronie internetowej. Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska
BLAZE BAYLEY
21
Wolfsbane - Life Fast Die Fast 1989 Def American
"Żyj szybko, umieraj szybko" - to brzmi jak slogan promujący film pod tytułem "Szklana pułapka". Jednak nie tym razem. Taki właśnie nosi tytuł debiutancki album dość rozpoznawalnej brytyjskiej formacji Wolfsbane. Grupa zrodziła się w 1984 roku i ich celem było przywrócenie do łask hard rocka, AOR i nawiązanie do korzeni brytyjskiego rocka z lat 70. Takie kapele jak Thunder czy właśnie Wolfsbane były zespołami, które miały wznowić zainteresowanie starym rockiem zakorzenionym w brytyjskiej tradycji. Wolfsbane nigdy nie należał do najlepszych kapel i nigdy może nie zdobył większej popularności, jednak potrafił się wyróżnić na tle innych grup z tego nurtu. Po latach kapela jest znana i właściwie w dużej mierze dzięki popularności wokalisty Blaze'a Bayleya. W 1989 roku Wolsbane wydał swój debiutancki album "Life Fast Die Fast". Na tej płycie zespół świetnie pokazał swoje prawdziwe oblicze. Muzycy zademonstrowali co im w duszy gra, a mianowicie hard rock, rock lat 70 i heavy metal. Udało im się wymieszać te nurty i stworzyć bezkompromisową, chuligańską kapele mającą uliczny charakter. Wolfsbane stał się formacją oryginalną i niepowtarzalną. Zawdzięczał to właściwie dwóm osobom. Jedną z nich był wokalista Blaze, który swoim wokalem starał się nadać kompozycjom zadziorności i młodzieńczego szaleństwa, co słychać w takim "Money To Burn" czy "All Or Nothing". Drugą osobą która odegrała znaczącą rolę w muzyce Wolfsbane był gitarzysta Jase Edwards - muzyk niedoceniony. Na debiucie rozpieszcza nas ciekawymi melodiami i pomysłowymi riffami. Pod tym względem debiut wypada dobrze bo jest tam niezły rozrzut stylistyczny. Trochę glam metalu, trochę heavy metalu i rocka lat 70. Materiał jaki znalazł się na płycie jest bardziej rockowy aniżeli metalowy, który na tle konkurencji wypadał średnio. Tematyka dotyczyła oczywiście seksu, narkotyków i rock'n rolla. Choć produkcją zajął się sam Rick Rubin, to płyta pod tym względem wypada blado. Na co warto zwrócić uwagę? Z pewnością na szybki "Man Hunt", rytmiczny "Killing Machine" czy rock'n rollowy "Pretty Baby". Choć album miał w sobie energie, choć nie brakowało pomysłów, to jednak gdzieś została położona kwestia aranżacji i brzmienia. Ostatecznie Wolfsbane poniósł klęskę jeśli chodzi o przyjęcie debiutanckiego albumu i nie wiele by brakowało a na tym by się zakończyła ich kariera. (3)
Wolfsbane - Down Fall The Good Guys 1991 Def American
Niezbyt duże zainteresowanie debiutanckim albumem "Live Fast Die Fast" nie zniechęcił Wolfsbane do dalszego nagrywania i koncertowania. To też w 1991 roku zespół wydał swój drugi album zatytułowany "Down Fall The Good Guys". Choć w zespole pojawił się nowy perkusista, a mianowicie Steve Danger, styl zespołu się nie zmienił, podobnie jak dążenie do zarażania słuchaczy miłością
22
BLAZE BAYLEY
do rocka lat 70, będącego zakorzenionego w brytyjskiej tradycji. To co zaprezentował Wolfsbane na debiutanckim albumie nie spotkało większego zainteresowania, ale jakoś zespół nie zboczył z kursu i na drugim krążku dalej gra muzykę w której spotyka się glam metal, punk rock, rock lat 70 i heavy metal. Zostało poprawione brzmienie, które było minusem poprzedniego wydawnictwa, ale niestety kosztem samego materiału. Całość brzmi niespójnie i chaotycznie. Brakuje stabilności jeśli chodzi o jakość i poziom muzyczny. Raz pojawiają się dość dobre kompozycje jak "The Loveless", czy "Ezy", a raz nie zdające się do słuchania jak np. "Smashed and Blind". Tutaj zespół starał się jak najbardziej oddalić od heavy metalu i to się okazało niezbyt dobrym posunięciem. Ciężko tutaj wyróżnić jakiś kawałek bo wszystkie są niższych lotów. Dobrą energię mają w sobie "Black Lagoon" czy też "Catholic Ray Clinic". Nie są to kompozycje bez skazy, ani też w pełni dopracowane, ale dobrze wypadają na tle innych. Wśród rockowych kawałków dobrze wypada też "Broken Doll". Niezbyt przemyślany i spójny materiał, który został ubarwiony specyficznym wokalem Blaze'a i dobrą grą Edwardsa, który tym razem jest bardziej wyrazisty. Niby więcej mocy, a jednak sam album wypada blado. Więcej energii i ciekawych melodii miał debiut, ale to nie powstrzymało Wolfsbane przed dalszym działaniem i nagrywaniem. Jest to bez wątpienia najsłabszy album tej formacji. (2)
Wolfsbane - Massive Noise Injection 1993 Bronze
Kiedy można mówić o dobrym albumie koncertowym? Na pewno kiedy zespół lepiej się prezentuje niż na albumie studyjnym, kiedy utwory brzmią o wiele lepiej na żywo, kiedy całość ma w sobie magię. Do grona takich albumów koncertowych można śmiało zaliczyć "Massive Noise Injection", który ukazał się w 1993 roku. Może i pierwsze albumy tego zespołu pozostawiały wiele do życzenia, może Blaze bywał niepewny i nieco nieokrzesany, a Jason Edwards jakby nie pokazywał wszystkich swoich sztuczek, tak na tym wydawnictwie na żywo wszystko błyszczy. Blaze Bayley pokazuje że jest frontmanem z krwi i kości, który potrafi rozgrzać publikę i zabawić przez całe show, zaś Jason Edwards niczym czarodziej wygrywa sporo zróżnicowanych i chwytliwych melodii, a wszystko zagrane z większym luzem i pomysłowością. Co ciekawe utwory, które na
płycie nie zachwycały tutaj jakby nabrały rumieńców i bardziej zapadały w pamięci. Dzięki takim utworom jak "Money To Burn" czy "Temple Of Rock" można się szybko przekonać, że Wolfsbane to kapela, która znakomicie radziła sobie na żywo. Duża dawka energii, dobrej zabawy i emocji, który czynią ten koncert bardzo żywym. Setlista jaką tutaj zespół zagrał jest taką pigułką Wolfsbane i nie zabrakło takich rasowych hitów jak "Black Lagoon" czy "Protect & Survive". Szukacie najlepszych utworów Wolfsbane na jednej płycie? Szukacie znakomitego koncertu, gdzie góruje dobra zabawa, szaleństwo i emocje? Chcecie się dobrze bawić przy rockowej muzyce? Możecie być pewni, że Blaze Bayley i Wolfsbane za sprawą "Massive Noise Injection" zgotują wam koncert z prawdziwego zdarzenia... w domu. Gorąco polecam. (5)
"My Face" też potrafią dostarczyć emocji i ciekawych przeżyć. Właściwie każdy utwór potrafi zaintrygować. Udało się na pożegnanie nagrać znakomity album utrzymany w heavy metalowej konwencji z lekkim zatarciem hard rockowym i punkowym. Tutaj wszystko zostało dopasowane, przemyślane i stworzone z głową. Lepsze brzmienie, ciekawsze kompozycje i lepsza forma muzyków i w efekcie mamy najlepszy album Wolfsbane. Blaze przeszedł do Iron Maiden, a kapela przestała istnieć. Nic dziwnego w końcu Blaze był głównym motorem napędowym Wolfsbane. To on był jego liderem. Choć kapela powróciła to już nie z takim zapałem i pomysłami jak na "Wolfsbane". (4,8)
Wolfsbane - Wolfsbane Save The World 2012 Self-Released
Wolfsbane - Wolfsbane 1994 Bronze
Wolfsbane wydawał albumy, jednak ich popularność nie wzrastała. Zaczynały się dodatkowo pojawiać tarcia w zespole między Blazem a pozostałymi członkami. Wynikało to z tego, że wokalista Wolfsbane chciał podążać bardziej heavy metalową ścieżką, a jego koledzy chcieli iść drogą punkowców. Nie ciekawą sytuację w obozie Wolfsbane potwierdzał również zerwany kontrakt z Def American. Koniec kapeli zbliżał się wielkimi krokami i żeby pożegnać się z fanami godnie, postanowili nagrać album, po którym będą mogli zejść ze sceny godnie. Album zatytułowany "Wolfsbane" który ukazał się w 1993 roku to najciekawsze wydawnictwo tej brytyjskiej kapeli. Przyczyn które sprawiły że ten album brzmi znacznie lepiej od poprzednich krążków jest całkiem sporo. Od czego by tu zacząć? Może od tego, że stylistycznie Wolfsbane na swoim ostatnim albumie większy nacisk położył na heavy metalowy charakter, aniżeli punkowy czy rockowy. Brzmienie, które do tej pory było mankamentem stało się o dziwo atutem. Wygenerowanie brudnego, soczystego, naturalnego brzmienia dodało uroku całości. Gitarzysta Jese Edwards na tym albumie rozwinął skrzydła i pokazał, że potrafi grać z pasją i że zagranie ciekawego riffu nie stwarza mu problemu. Techniki też nie można mu odmówić. Nie byłoby mowy o tak znakomitym albumie gdyby nie też wysoką forma Blaze'a, który śpiewa drapieżnie, energicznie, żywiołowo jak nigdy przedtem. Dzięki temu wszystkiemu kompozycje nabrały innego wymiaru, lepszej jakości, bardziej wyrazistego wydźwięku. Materiał zróżnicowany i nie można narzekać na monotonność. Już otwierający "Wings" pokazuje, że Wolfsbane w metalowej formule wypada bardzo dobrze i nawet nie ma większych problemów z wykreowaniem rasowego przeboju. Kto lubi nieco szybsze tempo ten zachwyci się "Violence" czy "Protect & Survive". Pojawiają się tutaj też rock'n'rollowe elementy, czego dowodzi choćby "Beutiful Lies". Dobry hard rock też tutaj występuje, co słychać w takim "Black Machine", który nasuwa na myśl poprzednie wydawnictwa. Nawet wolniejsze momenty jak te w
Rok 2012 był pełen różnych wydarzeń, ale jednym z najbardziej szokujących był powrót Wolfsbane z nowym albumem, zatytułowanym "Wolfsbane Save The World". Informacje o reaktywacji kapeli w pierwotnej formie pojawiały się już w roku 2010, jednak mało kto dawał wiarę że to wszystko dzieję się naprawdę. Ten zwrot i wydanie płyty okazały się jednym z najbardziej zaskakujących powrotów po latach do grania. Pytanie jakie narzuca się czy warto było? Czy panowie mieli coś do udowodnienia? Czy udało się dopisać rozdział nowy, jednocześnie będący kontynuacją tego co było na albumie "Wolfsbane"? Czy doświadczenia Blaze z jego zespołów przełożyło się na poziom muzyczny? Niestety, ale odpowiedzi są tutaj jednoznaczne i żadna z nich nie jest pozytywna. Twórczość Blaze'a nie odbiła swojego piętna, bo sam poziom muzyki zawartej na tym albumie nie osiąga poziomu przeciętnego. Znana z wcześniejszych płyt radość z grania, chemia, umiejętność tworzenia ciekawych utworów uleciała. Wszystko wypada tutaj blado, począwszy od całej oprawy i brzmienia, formie muzyków i samych kompozycja. Blaze śpiewa jakby bez wiary, przekonania i bez energii, zaś gitarzysta Jase Edwards jakby zapomniał kim był, jak się gra ciekawe partie. Cały zespół jest tutaj cieniem siebie z lat 90. Atutem kapeli był koncertowy wydźwięk utworów i nieprzewidywalność. Zamiast tego mamy monotonność i amatorszczyznę. Wystarczy posłuchać bezbarwnych utworów w postaci "Who Are You Now", "Life Before I Die" czy też popowego "Starlight". W miarę dobrze wypada "Buy My Pain" w którym słychać echa albumu "Wolfsbane". Z jakiej strony by nie spojrzeć na ten album, jakby by go nie zaklasyfikować, to i tak werdykt jest tutaj jeden i wcale nie jest on pozytywny. Powrót Wolfsbane okazał się jedną wielką porażką, a ich album "Wolfsbane Save The World" najlepiej to oddaje. Szokujący powrót i jeszcze bardziej szokujący poziom prezentowanej muzyki. Czy warto było? Z pewnością nie. (1)
Iron Maiden - The X Factor 1995 EMI
Kiedy tworzysz pewien schemat, pewną trwałą konstrukcję, którą kreują pewni ludzie i jeśli ta całość jest przez wiele lat
kojarzona z pewnymi elementami, to zostanie ona w pamięci właśnie w takiej postaci, jakiej dała się najlepiej poznać. Iron Maiden to wielki zespół, który wzbił się na szczyty dzięki pomysłowości Steve'a Harrisa, dzięki zgranemu duetowi gitarowemu Smitha i Murray'a, dzięki mocnej, wyrazistej perkusji McBraina. Iron Maiden to też Bruce Dickinson i nie ma co ukrywać, to właśnie on przyczynił się do wielkości tego zespołu. To on go zrewolucjonizował i nadał nowej barwy. Dla wszystkich fanów zawsze Iron Maiden kojarzył się z osobą Dickinsona i odwrotnie. Jednak lata 90 były okresem kryzysu wielu zespołów i Iron Maiden nie było wyjątkiem. Wszystko sprawiło że "The X Factor" jest specyficznym albumem. Innym i zarazem bardzo dziwnym. Dla fanów odejście Dickinsona z zespołu było ciosem i nową rzeczywistością. O ile Gersa było łatwo zaakceptować, tak odejście Dickinsona i jego karierę solową już trudniej można było przetrawić. Tak oto zespół ruszył w nieznanym kierunku. Pojawiły się wątpliwości, pojawił się mrok i niepewność. Iron Maiden z jednej strony rozdarty rozstaniem z Dickinsonem, który tak wiele wnosił do zespołu, a także między własnymi trudnościami w prywatnym życiu, a z drugiej strony wybranie nowego wokalisty, a mianowicie Blaze'a Bayleya, który był innym typem wokalisty. Wyznacznikiem tej niepewności jest tutaj "x" zawarty w tytule. Z czego wynika ta dziwność albumu? Przede wszystkim z braku tego rozpoznawalnego elementu w postaci głosu Bruce'a, porzucenia pozytywnego, dynamicznego, przebojowego charakteru na rzecz bardziej ponurego, mrocznego, monumentalnego. Znakomicie ten nowy wymiar Iron Maiden zostaje uchwycony w znakomitym otwieraczu w postaci "Sign Of The Cross", który trwa 11 minut. Ta kompozycja to czysta poezja i magia. Podróż w mroczne rejony, gdzie klimat i napięcie grają pierwsze skrzypce. Takiego otwieracza Maiden nie miał w historii, ani wcześniej ani później. Szok był i pokazywał od razu, że to będzie inny album od wszystkich. Blaze nie stara się udawać drugiego Bruce'a. On próbuje wnieść do zespołu coś nowego, próbuje stworzyć Iron Maiden, który pasuje do mrocznej, ponurej barwy głosu wokalisty. Na albumie jest mniej przebojów i szybkich rozpędzonych kawałków. Właściwie tutaj takimi utworami zagranymi w znanym stylu jest "Man On The Edge" czy "Lord Of The Flies". Do grona najlepszych utworów śmiało można tutaj zaliczyć klimatyczny, mroczny "Fortunes Of War" czy nieco balladowy "Look For The Truth", który znakomicie sprawdzał się na koncertach. Niestety dalsza część płyty pokazuje, że gdzieś uleciał stary duch zespołu, że dominuje ponury klimat, przez co kompozycje wypadają dość blado. Przykładem może tutaj być "The Aftermath" czy progresywny "The Unbeliever" - dużo rozbudowanych, mrocznych kompozycji z dość stonowanym tempem i niezbyt przekonującymi melodiami. Pierwsza część albumu wypada bardzo dobrze, jednak im dalej tym gorzej. Nawet brzmienie w przypadku tego wydawnictwa jest inne. Pełne mroku, mniej jest optymizmu i to przyczynia się
również do tego, że płyta brzmi inaczej od poprzednich. Dla jednych jest to album równie dobry co poprzednie, dla innych dzieło wybitne, dla innych jest to jeden z tych słabszych albumów w karierze Iron Maiden. Mam mieszane uczucia, bo pierwsza połowa płyty zachwyca klimatem i konstrukcją utworów, niestety druga połowa męczy brakiem ciekawych pomysłów i ponurym klimatem. Blaze Bayley uczynił Iron Maiden innym, nadał mu innego charakteru i to na zawsze pozostanie odnotowane w historii zespołu. Blaze pokazał że ma swój styl, swój charakter i tożsamość. To mu pozwoliło stać się silną osobą i w dodatku rozpoznawalną, i jak czas pokazał - która również może stać się znana i to bez Iron Maiden. "The X Factor" to album dziwny, ale z pewnością warty wysłuchania. (3,9)
starczy posłuchać solówek w "The Educated Fool" czy "Don't Look to The Eyes Of Stranger" żeby się o tym przekonać. Blaze Bayley na długo nie zagościł w Iron Maiden, gdyż zespół postanowił wrócić do Bruce'a Dickinsona. Drugi album z nim na wokalu jest znacznie lepszy. Powrót do dynamicznego, przebojowego i radosnego grania, gdzie nie brakuje ciekawych melodii czy refrenów. Słucha się tego przyjemnie. Zmiana klimatu na bardziej radosny, a mniej mroczny i ponury również wyszła na dobre krążkowi. Dla jednych jeden z najsłabszych albumów "żelaznej dziewicy", a dla mnie i paru innych osób będzie to wciąż bardzo dobry album i jedno z największych osiągnięć Blaze'a Bayleya. (5,1)
muzykiem, który wie co chce grać, wie jak zaciekawić słuchacza. Nie ma problemów z tworzeniem solidnego materiału, w którym nie brakuje przebojów, ciężkich riffów i dobrych melodii. Soczyste, mocne brzmienie i mroczna okładka, tylko dopełniają całość. Takim mocnym uderzeniem Blaze rozpoczął swój nowy rozdział w karierze. (4,2)
Blaze - Tenth Dimension 2002 SPV
Blaze - Silicon Messiah 2000 SPV
Iron Maiden - Virtual XI 1998 EMI
Koniec pewnego wieku i początek millenium dla wielu było okresem wyczekiwania, nowego, lepszego świata, w którym górę weźmie technologia. Era komputerów i maszyn zbliżała się wielkimi krokami. Zmieniała się nie tylko mentalność ludzi, ale również trend muzyczny. To zjawisko nie ominęło także Iron Maiden, który na swoim kolejnym albumie zatytułowanym "Virtual XI" próbował wykreować właśnie klimat wirtualny, zgodny z duchem postępu. Jednak dla wielu słuchaczy drugi i ostatni album Iron Maiden z Blazem Baylem na wokalu to najsłabszy album. Czy aby na pewno? Kontrastując go z "The X Factor", można dostrzec wiele zmian na lepsze. Przede wszystkim udało się kapeli wyjść z mroku, z ponurego świata i wrócić prawie do tego, co prezentowali za czasów Bruce Dickinsona. Jest więcej radości w graniu, więcej dynamiki i przebojowości, która gdzieś się ulatniała na ostatnich albumach żelaznej dziewicy. "Virtual XI" to również lepsze, bardziej soczyste brzmienie i lepsza forma samego Blaze'a, który w niskich rejestrach śpiewa nie gorzej niż Bruce'a. Ożywił on nieco zespół i wniósł do zespołu sporo ciekawych pomysłów na utwory. Można jego udział w zespole ocenić bardzo pozytywnie, pomimo że nie jest tak uzdolnionym wokalistą jak Bruce Dickinson. Dla wielu fanów to wydawnictwo to najsłabszy krążek "żelaznej dziewicy", który jest zapchany utworami bez energii, bez przebojowego charakteru, z czego zespół zawsze był znany. Najsłabszy tutaj na płycie jest długi, nieco hard rockowy, mało spójny "The Angel and Gambler", który trwa prawie 10 minut. Nietypowa ballada w postaci "Como Estais Amigos" też brzmi trochę dziwnie i nie pasuje do końca do tego albumu. Dynamiczny otwieracz "Futureal" czy też epicki, rozbudowany "Clansman" przywołuje najlepsze czasy Iron Maiden z Brucem Dickinsonem. Nieco mroczny klimat i podobne konstrukcje co kawałki z "The X Factor" można wychwycić w "Lighting Strikes Twice" czy też w "When Two Worlds Collide". Poprawiona też została warstwa czysto instrumentalna, więcej tutaj uświadczymy pomysłowych, energicznych i przemyślanych popisów gitarowych. Wy-
Pewne rozdziały zostają zamknięte aby można było otworzyć zupełnie nowe. Kiedy Iron Maiden podziękował Blazowi za współpracę i razem spędzony czas, oczy fanów talentu tego wyjątkowego wokalisty zostały zwrócone właśnie na niego. Wszyscy zastanawiali się jaką drogę obierze Blaze Bayley po tym, jak miał do czynienia z punk rockowym Wolfsbane i heavy metalowym Iron Maiden, który przyniósł mu sławę i rozgłos. Czy będzie to heavy metal, a może hard rock? Czy będzie to granie w stylu Iron Maiden? Czy zupełnie coś nowego? Blaze zebrał szybko zespół i pod swoim imieniem wydał debiutancki album "Silicion Messiah", który ujrzał światło dzienne w 2000 roku. Blaze postanowił stworzył swój własny repertuar odcinając się od tego co robił z Iron Maiden. Ci którzy oczekiwali grania w stylu Iron Maiden mogli czuć się zawiedzeni, bo "Silicon Messiah" to kawał ciężkiego, mrocznego heavy metalu z posępnymi riffami. Na pewno słychać gdzieś tam echa Iron Maiden, ale najmocniej, co może się rzucać w uzy z działalności Blaze'a w Iron Maiden to klimat. Podobnie jak na "The X Factor" mamy tutaj mroczny, ponury nastrój, który świetnie się komponuje z barwą wokalną Blaze'a. Trzeba przyznać, że czuje on się świetnie w takich klimatach. Więcej tutaj słychać inspiracji Black Sabbath i twórczością Ozzy'ego, co jest dużym plusem. Debiutancki album Blaze'a to nie tylko sam wokalista, to również zgrany duet Steve Wray/ John Slater, który wie jak wygrać ciężkie, agresywne riffy, czy zapadające melodie. To, że Blaze stara się tworzyć własny materiał, który będzie utożsamiany z nim, świadczy już ponury otwieracz "Ghost In The Machine" czy mroczny i ociężały "Evolution". Warto tutaj zwrócić uwagę na stonowany "Silicion Messiah", czy też ciężki "Reach For The Horizon". Jednak wciąż największe wrażenie z tej płyty robią kawałki, w których słychać echo Iron Maiden. Przebojowy "Born As Stranger", który jest idealny na koncerty, szybki "The Brave" czy rozbudowany "Stare At The Sun" to najlepsze przykłady tego typu utworów. Moim faworytem obok takiego "Born As Stranger" pozostał wciąż "The Launch", który pokazuje, że nie tylko w mrocznych, ponurych kawałkach Blaze się sprawdza. Wokalista tym albumem pokazał, że jest pracowitym
Ciężka praca popłaca i czasami potrafi przynieść niezłe rezultaty. O tym przekonał się Blaze Bayley. Już od samego początku swojej kariery tym imponował. Potrafił tworzyć urozmaicone i pokręcone kompozycje które napędzały Wolfsbane i potem Iron Maiden. Brakowało mu jednal stabilizacji, brakowało własnego miejsca w heavy metalu. To udało się osiągnąć z własnym zespołem sygnowanym imieniem muzyka czyli Blaze. Po dobrym przyjęciu debiutu "Sillicon Messiah" ruszały pracę nad następcą i w 2002 roku pojawił się "Tenth Dimension". Słowo "kontynuacja" idealnie pasuje do koncepcji albumu, do stylu, do wydźwięku kompozycji i samego poziomu utworów. Kto poznał uroki debiutanckiego albumu Blaze'a ten nie mógł czuć rozczarowania, bo właściwie dostaliśmy udaną kontynuacją tego co prezentował debiut. Mroczny klimat, ciężkie i agresywne partie gitarowe Wraya i Slatera, dynamiczna sekcja rytmiczna i ponury, drapieżny wokal Blaze'a, który wszystko podkreślał swoją nietypową barwą głosu. Również i tym razem postawiono na soczyste brzmienie. Stylistycznie Blaze dalej gra heavy metal i to w dobrym wydaniu. "Tenth Dimension" to właściwie taka pigułka tego do czego nas przyzwyczaił już Blaze w przeciągu swojej dotychczasowej kariery. Mamy więc dynamiczne, przebojowe kawałki, które są przesiąknięte erą Iron Maiden. Wyraźnie to słychać w takich perełkach jak "Kill and Destroy", "Speed Of Light", czy "Tenth Dimension". Z kolei takie rockowe kawałki jak "Meant to Be" czy "Land Of The Blind" przywołują na myśl Wolfsbane. Na co warto zwrócić uwagę jeszcze na albumie? Na rozbudowany "Stranger To The Light" czy też energiczny "Leap Of Faith", który mimo upływu czasu wciąż robi ogromne wrażenie. Po raz kolejny Blaze nagrał solidny album umacniając jednocześnie swoją pozycję na rynku muzycznym. Na "Tenth Dimension" nie brakuje odesłań do przeszłości, ale Blaze postanowił dalej trzymać się własnego stylu, tworzyć własną muzykę, niekoniecznie bawić się w kopiowanie Iron Maiden czy Wolfsbane, za co należy się szacunek. Pozycja obowiązkowa dla fanów Blaze'a. (4,2)
Blaze - As Live As It Gets 2003 SPV
Blaze Bayley dla jednych jest znakomitym wokalistą o specyficznej manierze i mrocznym wydźwięku, zaś dla drugich słuchaczy jest słabym technicznie śpiewakiem, który gubi się w wyższych partiach. Bez względu na to, po której stronie się opowiadasz trzeba zaliczyć byłego wokalistę Iron Maiden do tego grona
BLAZE BAYLEY
23
frontmanów, którzy potrafią zrobić niezapomniane show, którzy potrafią rozgrzać publiczność. Udowodnił to nie raz, a najlepiej ten fakt potwierdzają płyty koncertowe, zarówno te sygnowane marką Wolfsbane jak i Blaze. Pod tą ostatnią nazwą ukazał się "As Live As It Gets", który śmiało można zaliczyć do jednych z najlepszych koncertowych albumów w kategorii "heavy metal". Co o tym przesądza? Przede wszystkim forma wokalna Blaze'a na tym albumie jest wyborna i słychać jego postępy, jakie dokonał od czasów Iron Maiden. Brzmi bardziej naturalnie, bardziej przekonująco i zadziorniej. Oczywiście znaczącą rolę odgrywa jego charyzma i komunikacja z publicznością i słychać to niemal w każdym kawałku i dobrym tego przykładem jest choćby "Kill and Destroy". Atmosfera tego show też jest znakomita i ma się wrażenie jakby się uczestniczyło w tym wydarzeniu, co przecież też nie zawsze udaje się odtworzyć. Jednak nie tylko Blaze wypada tutaj znakomicie. Dynamiczna sekcja rytmiczna i atrakcyjne pojedynki na solówki duetu Slater/ Wray czynią to show wyjątkowym i zapadającym w pamięci. Nie byłoby mowy o znakomitym albumie koncertowym bez odpowiedniego brzmienia, a te jest naturalne i słychać niewielką ingerencję producentów. Po raz kolejny Blaze wykazał że ma talent do nagrywania albumów koncertowych i do tworzenia znakomitych setlist. Kawałki jakie usłyszymy to prawdziwe hity i perełki jeśli chodzi o działalność Blaze'a. Znalazły się tutaj kompozycje z dwóch pierwszych albumów, czyli "Silicon Messiah" i "Tenth Dimension". Tak więc nie zabrakło takich hitów jak: "Speed Of Light", "Tenth Dimension" czy "The Brave". Na żywo jak zawsze niszczy utwór "Born As Stranger". Nie zabrakło też odesłań do wcześniejszej twórczości Blaze'a, bowiem mamy utwór Wolfsbane w postaci "Tough As Steel" czy też utwory Iron Maiden w postaci "Futureal" czy "Sign Of The Cross". Czego można chcieć więcej? Jeśli ktoś ma obiekcje co do Blaze'a bądź jego śpiewania, czy też twórczości to niech sięgnie po ten album koncertowy i przesłucha od początku do końca. Jest to płyta dobra na zmienienie swojego stosunku do tego wokalisty i jego muzyki. Znakomity album, który oddaje niesamowity klimat i emocje tego koncertu. Jeden z najlepszych metalowych albumów koncertowych, który trzeba znać. (5,5)
Blaze - Blood & Belief 2004 SPV
Ktoś powie, że Blaze Bayley miał lekko bo nagrał albumy z Iron Maiden, bo był już znany w metalowym świecie, a jego kapela, Blaze, sobie dobrze radziła i też znalazła swoje miejsce na rynku. Lecz mało kto wie, że Blaze zawdzięcza swój sukces upartości, pracowitości i trwania przy swoim. Wielu muzyków poddaje się w ciężkich chwilach, ulega nałogom i popada w problemy, ale nie Blaze, który jest prawdziwym wojownikiem. Sukces dwóch pierwszych płyt sygnowanych nazwą Blaze mogły dawać nadzieję na łatwą przyszłość, jednakże nie było to dane. Trzecia płyta zatytułowana "Blood &
24
BLAZE BAYLEY
Belief" powstawała w bólu i cierpieniu. Jednak o dziwo wiele tych negatywnych i przykrych czynników sprawiły że powstał jeden z mocniejszych albumów jakie nagrał Blaze Bayley. Nie jeden muzyk załamałby się i poddałby się na miejscu Blaze w tamtym czasie. Problemy z utrzymaniem się, pracowanie w fabryce by mieć za co żyć, problemy z alkoholem, odejście z zespołu Naylora i Singera, problemy z wydawcą i wreszcie rozstanie się z kobietą. O dziwo te wszystkie problemy spowodowały, że Blaze dał upust swoim uczuciom w muzyce. Dostaliśmy tym razem równie mroczny, drapieżny, agresywny materiał heavy metalowy, który stylistycznie nie odbiega od tego co mogliśmy usłyszeć na dwóch poprzednich płytach. Różnica polega na tym, że "Blood & Belief" jest bardziej melodyjny, bardziej dojrzały, bardziej dopracowany od strony aranżacyjnej: mięsiste, soczyste, ocierające się o nowoczesność brzmienie, ale nie to jest tutaj najważniejsze. Przede wszystkim kompozycje jakie znalazły się na tej płycie potwierdzają, że jest to jeden z najlepszych albumów Blaze, który jest mieszanką thrash metalowych patentów i tych bardziej heavy metalowych. Blazowi udało się znakomicie znaleźć złoty środek między agresją, drapieżnością, a melodyjnością. Styl to jedno, poziom to kolejna rzecz, ale nie było by mowy o znakomitym albumie gdyby nie znakomita forma Blaze, który wspina się tutaj na wyżyny swoich umiejętności, przenosząc emocje. Nie każdemu się ta sztuka udaje co słychać w takim rozbudowanym "Blood & Belief" czy ponurym, wręcz doom metalowym "Tearing Yourself To Pieces". Największymi przebojami z tej płyty jest ciężki "Alive" oraz melodyjny "Ten Seconds", w którym nie brakuje echa Iron Maiden. Balladowe zwolnienia w "Life and Death" też brzmią imponująco podobnie jak nowoczesny wydźwięk "Hollow Head". Ta płyta jest pełna dobrych i godnych uwagi melodii, popisów gitarowych duetu Slater/ Wray, którzy dwoją się i troją, żeby działo się sporo podczas kompozycji. To właśnie dzięki nim takie kompozycje jak "Will To Win" czy "Soundtrack Of My Life" brzmią jak rasowe przeboje o których nie tak łatwo zapomnieć. Prywatne życie Blaze nie było usłane różami, ale to właśnie życiowe doświadczenie, rozdarcie i emocje, które nim targały sprawiły, że wylał on to wszystko w kompozycjach. Wyraził siebie, to co czuje, gniew i frustrację w utworach na "Blood & Belief", który jest jednym z największych osiągnięć Blaze'a. Niestety ten album okazał się ostatnim sygnowanym nazwą Blaze. Znów dochodzi do zawirowań w życiu muzyka. Jednak "Blood & Belief" wciąż mimo upływu czasu jest znakomitym, rasowym heavy metalowym albumem. Ten krążek trzeba mieć w swojej kolekcji. (5,1)
Blaze Bayley - The Man Who Would Not Die 2008 Blaze Bayley Recording
Blaze Bayeley znany jest z dwóch albumów Iron Maiden, z Wolfsbane, czy też z Blaze. Jednak marka Blaze w roku 2007 przestała istnieć, bo w zespole
został tylko Blaze. Blaze nie miał zespołu, kontraktu płytowego, czy też menadżera ale pojawiło się światełko w tunelu. Tym światłem był email od naszego rodzimego Metal Mind, który zaproponował Blazowi aby nagrał DVD na Metalmanii 2007. I to wydarzenie był punktem zwrotnym w karierze Bleza. Zebrał zespół i to DVD było początkiem nowego zespołu Bayleya, który był sygnowany Blaze Bayley. Już podczas trasy koncertowej zespół zebrał kilka pomysłów i później je zarejestrowano i ciekawym pomysłem było to, że nie ważne kto wnosił pomysł na dany utwór, musiał on być uzgodniony przez wszystkich muzyków, gdyż każdy utwór miał być najlepszym, co można było stworzyć jako zespół. Pierwszy album nowo powstałej grupy nosił tytuł "The Man Who Would Not Die" i premierę miał w 2008 roku. Ciekawą okładkę do albumu zrobił wszędobylski Franco, produkcją zaś zajął się Blaze i bracia Bermudez. Co ciekawe Blaze założył własną wytwórnię płytową, żeby nikt nie okradał ich z pieniędzy. Patrząc w przeszłość, poza tym co nagrał z Iron Maiden, ten krążek jest w moim odczuciu najlepszym dziełem jaki stworzył Blaze. Wszystko zostało w nim dobrze wyważone. Mamy agresywne i w miarę ciężkie partie gitarowe, które są pierwszorzędne na tym albumie, mamy też melodie, które nie raz przypomną Iron Maiden, również nie brakuje chwytliwych refrenów. Pod względem kompozytorskim jest świetnie, pod względem muzycznym też, co więcej album brzmi równie i do tego mamy urozmaicony materiał, więc każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Zaczyna się mocno, bo od tytułowego "The Man Who Would Not Die" i taki heavy metal zawsze jest mile widziany - agresywny i melodyjny zarazem. Od samego początku zachwyca słuchacza niezwykła praca gitarzystów, która brzmi w miarę nowocześnie. Jednak melodie i refren to już szkoła Iron Maiden. Również solówki są takie, jak być powinny na albumach Dziewicy, a więc porywające i melodyjne. Blaze też w bardzo dobrej formie. Kawałek idealnie się sprawdza na koncertach. Nieco innym numerem jest "Blackmailer" nie jest tak dynamiczny, tak szybki. Cechuje go bardziej stonowane tempo, ale utwór jest jakby bardziej urozmaicony i fajnie wypada tutaj moment przyspieszenia i taki maidenowy refren. Kawałek ma klimat bardziej mroczny i brzmi ciężej. Kolejny killer na albumie. Solówki tutaj są po prostu wyborne, nie są wymuszone, czy sztuczne, tak się gra heavy metal, to jest z sercem i z miłością. Kawałek mógłby znaleźć się spokojnie na takim "Brave New World". Album jest zróżnicowany, jeszcze inaczej brzmi taki "Smile Back At Death". Jest to jeden z dłuższych kawałków na płycie i zarazem jeden z tych utrzymanych w wolniejszym tempie. Wciąż słychać dobre melodie, ciężar i chwytliwy refren. Utwór jest rozbudowany i mamy w nim mroczne i przygnębiające momenty, jest także sporo wolnych motywów. Pod względem tekstu taki "While You Re Gone" mógłby być balladą, ale nią jest. To się nazywa tekst o miłości i przemijaniu. Kawałek
napisany z myślą o żonie Bleza, która zmarła. Pod względem tekstowym jak i pod względem muzycznym jest to jeden z moich ulubionych kawałków na albumie. Utwór ma znakomity główny motyw, energiczne solówki, które są najszybszym momentem utworu, no i zapadający na długo w głowie refren - sporo odniesień do Maiden, ale najbardziej wyrazistym ukłonem w stronę dziewicy jest "Samurai". Ta pulsująca partia basowa, ten refren, ten riff i wszystko wyjęte jakby z albumu Iron Maiden. Choć sekcja rytmiczna to ukłon w stronę ekipy Harrisa, to jednak gitarzyści starą się grać bardziej drapieżnie, nieco ciężej. Jednak jak usłyszałem solówki i wyśpiewane "łoo łoo" przez Blaze to na myśl mi przyszedł "Brave New World". Jest to kolejna z moich ulubionych kompozycji na albumie. Było melodyjnie, było szybko, to teraz znów mroczniejszy i utrzymany w wolnym tempie "Crack in The System". Klimat może i niezły, a ostry riff może przyciągnąć uwagę. Jednakże sześć minut i nieco słabszy refren psują ostatecznie pomysł na utwór i brzmi to nieco słabiej niż reszta numerów na albumie. Było sporo dynamicznych utworów do tej pory, ale żaden nie przebije dynamiki i szybkiego tempa "Robot": tutaj zespół jakby wbił piąty bieg, nie ma czasu na smęty, jest za to energia i pazur. Czy taką kompozycję bym usłyszał w Iron Maiden? Raczej nie, ba nawet na pewno nie. To, co jest mocne w tym albumie to że pierwsza jego połowa, która była bardzo dobra. Bardzo podoba mi się taki "At the End Of the Day", który przypomina "While You Re Gone". Utwór coś ma z ballady, nieco wolniejsze tempo, łagodny klimat i podniosły refren. Jednak tekst i całość pozostaje w pamięci. Końcówka albumu jest bardzo energiczna i melodyjna. Tak o to mamy kolejny killer "Waiting For My Life To Begin" i pod względem instrumentalnym jest zniszczenie. Jest dynamika, są chwytliwe melodie wygrywane pod Iron Maiden, no ale tekst i sam refren pozostawiają wiele do życzenia. Kolejnym takim moim ulubieńcem jest maidenowy "Voices From The Past". Mamy tutaj ciekawy i zapadający w głowie główny motyw, mamy koncertowy refren. A nie brakuje tez bawienie się tempami i melodiami i prezentuje się okazale. Przy wymienianiu najlepszych kompozycji nie mogę pominąć "The Truth is One" bo jest to dynamiczna i bardzo drapieżna kompozycja. Melodie, riff, refren to czyste Iron Maiden i świetnie by się wpasował w taki "Brave New World". I w podobnej stylizacji jest utrzymany ostatni kawałek "Serpent Hearted Man", który idealnie podsumowuje całość. 12 kompozycji i godzina słuchania, to dość dużo jak na heavy metalowy album. Ale co ważne, Blaze Bayley stworzył materiał ciekawy, wyrównany i w miarę urozmaicony. Mamy długie, rozbudowane kompozycje, nie zabrakło też kawałków utrzymanych w średnim tempie, czy też szybkich petard. Brzmienie jest tutaj ostre jak brzytwa, ale przy takiej muzyce, przy taki stylu gry jest to wręcz koniecznie. Blaze osiągnął znakomitą formę wokalną, do tego same kompozycje są tutaj genialne i przemyślane. Nie ma silenia się na inne granie, nie ma udawania, jest za to czysty heavy metal. Jak dla mnie najlepsza płyta Blaze'a. (5,7)
Blaze Bayley - The Night That Will Not Die 2009 Blaze Bayley Recording
Czy można wybrać lepszy moment na zarejestrowania koncertu niż ten podczas wyśmienitej trasy koncertowej, który promuje dobrze przyjęty przez fanów album? Bez wątpienia nie i Blaze Bayley o tym wiedział i chciał ten znakomity moment upamiętnić na koncertowym
albumie "The Night That Will Not Die", który się ukazał w 2009 roku. W historii Blaze'a jest to najlepsze wydawnictwo koncertowe, a co za tym przemawia? W 2008 roku ukazał się "The Man Who Would Not Die", który uważam za najlepszy album Blaze'a Bayleya i to ten album promował muzyk podczas koncertu zarejestrowanego w Zeln. Zgrany zespół, w którym jest chemia, który się rozumie i który gra z miłości do heavy metalu to kolejny czynnik, który czyni to wydawnictwo znakomitym. Co jest tutaj równie ważne, to to, że klimat jest iście koncertowy, a całość brzmi naturalnie i ingerencja w brzmienie i studyjne poprawienie jest tu ograniczona. Dzięki temu album ten zyskuje na jakości. Wiele tutaj zostało przerysowane z innych wydawnictw koncertowych Blaze'a. Jest energia, dobra zabawa, kontakt Blaze'a z publiką i inne znane smaczki, aczkolwiek tutaj zabrzmiały one tak, jak powinny. Blaze mniej gada, więcej śpiewa, no i dobór kompozycji równie ciekawy. Osiem kompozycji wzięto z "The Man Who Would Not Die" co cieszy, bo to znakomity album. Usłyszeć w wersji koncertowej "Samurai", "Robot" czy urzekający "While You Were Gone" to nie zapomniane przeżycie. Oczywiście nie zabrakło utworów z działalności Blaze'a w Iron Maiden. Mamy tutaj "Man On The Edge", "Futureal" i "Edge Of Darkness". Kawałki z płyt sygnowanych szyldem Blaze też są i najbardziej cieszy pojawienie się "Leap Of Faith", który jest jednym z moich ulubionych kawałków Blaze'a Bayleya. Dzięki tym czynnikom udało się stworzyć album koncertowy, który urzeka swoją naturalnością, energią, klimatem i zestawem utworów. Znakomita forma muzyków zapewniła odpowiedni wysoki poziom. Udało się zapisać ten wyjątkowy koncert, udało się upamiętnić ten wyjątkowy wieczór, który nigdy nie umrze i zostanie na długo w pamięci. Najlepsze wydawnictwo koncertowe Blaze'a Bayley, które jest idealne na start, jeśli ktoś nie zna twórczości byłego wokalisty Iron Maiden. (5,7)
duża dawka ciekawych melodii, chwytliwych refrenów czy ostrych popisów gitarowych. Ten album jest udaną kontynuacją "The Man Who Would Not Die" i wynika z tego że udało się zachować stabilny skład zespołu, wspólne granie i pracowanie nad kompozycjami. Płyta została skonstruowana z podobnych elementów, a mianowicie charakterystycznego, mrocznego wokalu Blaze'a, dynamicznej sekcji rytmicznej oraz popisów gitarowych Walsha i Bermundeza. Ten duet naprawdę się sprawdza i płyta jest pełna różnych urozmaiceń i atrakcyjnych solówek. Można zapomnieć o nudnych i oklepanych melodiach, tutaj stawia się na pomysłowość, melodyjność i przebojowość, choć ta w nieco mniejszej ilości niż na poprzednim albumie. W zamian mamy bardziej rozbudowane, przekombinowane kawałki, w których pojawia się jakby więcej smaczków. Gdzie to można uchwycić? W mrocznym "Comfortable in Darkness", stonowanym "Letting Go Of The World" czy "City Of Bones". Nie brakuje szybkich i charakterystycznych kawałków dla tego wokalisty,w którym jest duch Iron Maiden. Najlepiej ten styl oddaje energiczny "Watching The Night Sky", dziki "Madness And Sorrow" czy marszowy "1633" z wejściem basu godnym Iron Maiden. Płyta jest urozmaicona, co dodaje tylko jeszcze większego uroku. O tej płycie można napisać wiele, ale na pewno nie będzie to jakieś złe słowo. Pomimo smętnego, ponurego klimatu, nieco przekombinowanego stylu płyta się broni. Broni się za sprawą ciekawych pomysłów, klimatu, aranżacji i samych muzyków. Ten skład, który pracował przy tej płycie jak i poprzedniej to najlepszy zespół z jakim pracował Blaze i szkoda że ten etap został zamknięty. Nowi ludzie z Blazem na czele nie potrafią oddać tego charakteru z tej płyty. Szkoda, bo Blaze pokazał za sprawą tych albumów jak znaczący jest jego zespół. "Promise And Terror" to pozycja obowiązkowa dla maniaków heavy metalu i talentu Blaze'a Bayley bo to w końcu jeden z jego najlepszych albumów. (4,5)
Blaze Bayley - Promise and Terror
Blaze Bayley - The King Of Metal
2010 Blaze Bayley Recording
2012 Blaze Bayley Recording
Wielka tragedia potrafi być dla artysty furtką do innego wymiaru, może być źródłem nowych pomysłów. Dla jednych tragedia może być tak dobijająca, że artysta pogrąża się w smutku, albo może być narzędziem, które pchnie go do wyrażenia tego wszystkiego w swojej sztuce. Jeden z najbardziej znanych wokalistów metalowych, Blaze Bayley po śmierci swojej żony postanowił dać upust swoim emocjom na płycie. Pamiętne czasy "The X Factor" ponownie powróciły na "Promise and Terror", który się ukazał w 2010 roku. Płyta ta ma wiele wspólnego z wspomnianym albumem Iron Maiden. Podobny ładunek emocjonalny lidera grupy, duża dawka melancholii, mroku, smutku i niepewności. Potwierdzeniem tego stanu rzeczy jest również mroczna okładka, soczyste, ale też nieco przybrudzone brzmienie czy też w końcu sam wydźwięk materiału. Mimo nieco innej formuły jest to dalej heavy metal do jakiego nas przyzwyczaił Blaze Bayley:
Ostatnie kilka miesięcy z życia Blaze'a Bayley'a to nieustanny ciąg zawirowań i szokujących wydarzeń. Najpierw było niesłychane przyjęcie drugiego albumu pod pseudonimem Blaze Bayley czyli "Promise and Terror". Później zaczęło się coś sypać. Kapele opuścił w 2010 Larry Peterson i jego miejsce w roli perkusisty zajął Claudio Tirincanti, a w marcu roku 2011 sam Blaze Bayley ogłosił rozwiązanie swojego zespołu z powodu zdrowotnych i finansowych. Później został wskrzeszony stary zespół Blaze'a czyli Wolfsbane i wydał nową płytę na początku roku 2012. Powrót był fatalnym posunięciem, bo nowe wydawnictwo w złym świetle stawiało samego muzyka, który sporo osiągnął zarówno będąc w Iron Maiden i działając na własny rachunek. Jedyną na dzieją na zrehabilitowanie się za sprawą reaktywowanego swojego własnego zespołu Blaze Bayley, tylko że z innymi muzykami. 8 marca tego roku premierę światową miał nowy
album Blaze'a czyli "The King Of Metal". Pod względem muzycznym mamy cięższą muzykę aniżeli na "Promise and Terror" i tutaj śmiało można skierować swoje myśli ku pierwszym albumom z serii Blaze. Oczywiście pozostał z poprzedniego albumu mroczny klimat, co nie tylko słychać, ale też widać po mrocznej frontowej okładce. Jednak nie mogę tutaj podzielić entuzjazmu innych słuchaczy. Przede wszystkim to, co mnie drażni to nieco słabsza forma wokalna Blaze'a, czasami zbyt banalne motywy, nieco gorsze umiejętności muzyków od poprzednich i słychać że nie są tacy precyzyjni pod względem technicznym. Album jednak ma też sporo atutów i chyba najmocniejszym jest melodyjność utworów i w miarę wyrównany poziom całego materiału. Zaczyna się wręcz tradycyjnie bo od mocnego uderzenia w postaci "The King of Metal" i jest to jeden z ostrzejszych kawałków jakie ostatnie stworzył Blaze. Jest nieco patentów thrash metalowych, nieco zaczerpniętym z Judas Priest z ery Rippera. Ciekawe brzmi ten nowoczesny, agresywny metal. Jest prostota, niezwykła przebojowość i jest to bez wątpienia mocne otwarcie albumu, zapowiadające niszczycielski album, co do końca nie jest prawdą. Wysoki poziom albumu podtrzymuje w dalszym ciągu nieco bardziej złożony "Dimebag" wzorowany bardziej na ostatnich dokonaniach Iron Maiden. Zwłaszcza melodyjność solówek jak i konstrukcja utworu, czyli spokojne wejście, szybsze rozwinięcie i spokojne zakończenie. Są momenty może nieco banalne, może nieco zbyt oklepane, ale całościowo utwór pretenduje do miana najlepszego. Przede wszystkim atrakcyjnie zostaje zaplanowana linia melodyjna. Sporo jest różnorodnych motywów i do gustu przypadły mi zarówno te spokojne, klimatyczne jak i te szybsze, bardziej dynamiczne. Do tego trzeba zaliczyć jedną z najlepszych solówek na albumie, której nie powstydziła by się żelazna dziewica. Nieco poziom zaniża mroczny "The Black Country" z melodyjnym intrem. Z jednej strony ciężki riff, mroczny klimat, a z drugiej mało atrakcyjna linia melodyjna i sama aranżacja. Trzeba przyznać że podstawowym filarem i największą ostoją albumu są bez wątpienia nieco bardziej zwarte i szybsze kompozycje na miarę otwieracza, czyli melodyjny "The Rainbow Fades to Black" z porywającą solówką czy też rozpędzony "Fate" z ostrym riffem i energiczną partią perkusyjną. Nie trzeba dodawać że i fani Iron Maiden pokochają ten kawałek. Oczywiście Żelazną Dziewicę można usłyszeć w drugim długim kolosie który śmiało stawiam na pierwszym miejscu z "Dimebag" czyli "Fighter". Jest nieco marszowe tempo, jest znów kilka motywów charakterystycznych dla ekipy Harrisa. Utwór rozegrany jest w typowym dla Blaze'a stylu i jest to kwintesencja jego muzyki. Można też pochwalić nieco ostry, nieco agresywny "Difficult". To byłoby na tyle jeśli chodzi o najlepsze kompozycje. Nie wiem czemu ale ballada "One More Step" jest brzydka. Wokal Blaze'a psuje nastrój i brzmi tragicznie. Sama kompozycja jest banalna i mało ciekawa. I tak samo jest z "Beginning". "Judge Me" poza ciekawym wejściem, też
nic więcej już nie oferuje. Wciąż nie opuszcza mnie wrażenie że ta płyta była tworzona szybko i bez większego pomysłu. Są tutaj stare, sprawdzone chwyty i właściwie jest kilka mocnych kawałków, ale jest też sporo takich, które strasznie męczą i porażają nieporadnością i brakiem pomysłu. Mam zastrzeżenie tez do formy wokalnej Blaze'a i w stosunku do dwóch poprzednich albumów wypada tutaj słabo. Muzycy pod względem technicznym też nie budzą większych zachwytów i wszystko jest odegrane na przyzwoitym poziomie. Jeśli szukasz dobrego heavy metalu i jeśli lubisz to co robi Blaze to jest to album dla ciebie, jeśli szukasz czegoś więcej, niestety ale ta płyta raczej cię zawiedzie. (3,9)
Blaze Bayley - Alive In Poland 2013/2007 MetalMind
Gdyby nie wydanie DVD "Alive In Poland" za sprawą Metal Mind Productions, gdyby nie wyciągnięcie ręki ze stron polskiej wytwórni płytowej, nie wiem czy Blaze Bayley znów by powrócił do świata żywych. Czy mielibyśmy kolejne albumy, koncerty? Jego sytuacja była ciężka, a to wydawnictwo odmieniło jego los. DVD ukazało się w 2007 roku i zawierał koncert z "Metalmanii" w spodku w Katowicach. Nie było osobnego wydania audio i teraz po sześciu latach mamy wersję audio. Jest to kolejny dobry dowód na to, że Blaze Bayley to urodzony frontman i potrafi robić niezłe show. Dlaczego? Przede wszystkim to uczucie, że uczestniczy się w koncercie, że całość brzmi jakbyśmy tam byli razem z Blazem. Dobrze reagująca publika to stały punkt programu w płytach koncertowych Blaze'a. Nie obeszło się również bez rozmów Blaze'a z publiką, choć niektóre gadki są tutaj jakby za długie, a opowiadanie o genezie zrodzenia się zespołu Blaze Bayley i powodach jego dłuższego milczenia na scenie metalowej potrafią znudzić i zniesmaczyć. Minusem tego wydawnictwa jest też fakt, że zespół który dał koncert na Metalmanii był świeżo skompletowany i nie do końca się "dotarli" co słychać po aranżacjach: niektóre riffy są zmienione, perkusista traci momentami rytm. Jednak mimo tych pewnych wad, płyta nadrabia znakomitą setlistą, w której znajdziemy kawałki z całej twórczości Blaze'a. Dobra dynamika, duża dawka energii i dobra publika robią swoje. Miło usłyszeć na żywo taki "Virus", "Born As Stranger" czy "Man On The Edge". Właściwie każda kompozycja brzmi dobrze i ciężko wytknąć słabszy utwór. Cieszy też fakt, że mamy tutaj rasowe przeboje kawałki jak "Born As Stranger", "Speed Of Light" czy "The Brave". Ten koncert ma dla Blaze'a szczególne znaczenie, bo dzięki niemu znów powrócił do gry, znów miał swój zespół i zapał do pracy. Sam koncert ma swoje plusy, które w ostatecznym rozrachunku biorą górą. Jest energia, dobrze dopasowana setlista i niezłe show. Słucha się tego na tyle przyjemnie, że chciałoby się wziąć udział w tym koncercie. A czyż nie o to chodzi w koncertowym albumie? (4,5)
Łukasz Frasek
BLAZE BAYLEY
25
bili. Tak więc, czasami to robimy.
Jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny Testament jest kapelą, której nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Zespół ma za sobą kawał historii z wieloma absolutnie legendarnymi albumami, jednak nie zwalnia tempa. Dopiero co wydał doskonały album, "Dark Roots of Earth", a teraz wydaje DVD o "Dark Roots of Thrash". Do tego, za lwią część kompozycji odpowiada jeden człowiek, Eric Peterson. Doskonały gitarzysta i kompozytor, który nie tylko jest odpowiedzialny za warstwę muzyczną kapeli, ale trzyma ją w ryzach i koordynuje nią. W poniższym wywiadzie, Eric opowiada o nowym DVD, powstaniu thrashu i jego absolutnym uwielbieniu do Judas Priest. HMP: Zacznijmy od waszego najnowszego koncer towego albumu, "Dark Roots of Thrash". Mam pytanie odnośnie setlisty tej płyty. Była ona oparta na secie poszczególnego koncertu czy całej trasy? Eric Peterson: Generalnie na podstawie jednej trasy koncertowej, jaką graliśmy, żeby promować "Dark Roots of Earth". Była to trasa po Ameryce Północnej i nazywała się "Dark Roots of Thrash" i graliśmy na niej u boku Overkill i Flotsam and Jetsam. Na albumie wrzuciliśmy po prostu te utwory, które graliśmy, plus trzy dodatkowe numery mianowicie "Disciples of the Watch", "Riding the Snake" i... wybacz trzeciego utworu nie pamiętam. Wrzuciliśmy na płytę jakieś 15, 16 utworów z koncertu i te dodatkowe, tak żeby było ich około dwudziestu. Jednak zestaw jest taki, jak na jednym konkretnym
użyliśmy tylko publiki, która rzeczywiście była na koncercie. Wiesz, nie wydaje mi się, że usłyszysz jakąś konkretną osobę krzyczącą coś konkretnego. Raczej po prostu krzyczących ludzi, śpiewających coś w tle, odgłosy aplauzu, bardziej w tę stronę. Na koniec koncertu możesz usłyszeć kilku ludzi, którzy totalnie świrowali, my ich widzieliśmy, jednak kamera ich nie złapała. Do tego jest jeszcze materiał filmowy zarejestrowany na backstage'u, gdzie zobaczysz nas, przygotowujących się, ogrywających jakieś kawałki, wiesz, na zasadzie czegoś ekstra. Będzie pokazana jeszcze nasza salka, gdzie mamy próby, wiesz, na zasadzie wglądu jak funkcjonuje Testament albo materiał z trasy. Uwierz mi, ciekawie jest to obejrzeć, ponieważ widzisz i słyszysz nie to co mówią ludzie, krzyczą, tylko wszystko od środka, jak to dokładnie wygląda.
Foto: Nuclear Blast
koncercie w danym mieście, czy na całej trasie? Dokładnie, był to koncert w The Paramount w Huntington w Nowym Jorku, więc to był set z pojedynczego koncertu. To dobrze, ponieważ wiesz, wolę albumy live, oparte na jednym konkretnym gigu, nie na całej trasie. Są bardziej spójne. Właśnie, to tak jak przychodzisz na koncert i oglądasz cały koncert. Tak samo z DVD. To lepiej niż na przykład tak jak album Iron Maiden "Live After Death". Jest on właściwie oparty na trzech koncertach, jednak wiele kapel z ich sławnymi koncertówkami robi tak, że jeden utwór jest z jednego gigu, drugi z drugiego i tak dalej. Ja osobiście uważam, że niszczy to atmosferę koncertu. Chciałem się zapytać co z głosami publiki. Kiedy ja słucham albu mu live, chcę słyszeć agresywnych fanów, krzyczących Twoje imię, śpiewających refreny, drących się cokolwiek tam chcą i wykrzykujących swoje płuca. I na waszym albumie nagraliście głosy publiki bardzo głośno, czy są gdzieś tam w tle? Wiesz, zdecydowanie staraliśmy się odzwierciedlić koncert, nie używaliśmy fałszywej, dogrywanej publiki,
26
TESTAMENT
Pamiętasz album Dark Angel "Live Scars", słuchałeś go kiedyś? Nie pamiętam tego jednego konkretnego, ale pamiętam ich inne albumy, które z nimi kojarzę jak "Darkness Descends". Mówię o tym, ponieważ wokalistą wtedy był Ron Rinehart, miał on specyficzną manierę, skakał po całej scenie, wręczał mikrofon ludziom z widowni, żeby śpiewali refreny, tak jak na przykład było w wypadku utworu "Never to Rise Again". Niesamowicie się tego słucha, ponieważ słyszysz tą całą agresję wydobywającą się od ludzi. Co sądzisz o takiej postawie wokalisty? Wokalisty, który wbiega do tłumu i daje im mikrofon, aby zaśpiewali refreny. Wiesz, cokolwiek pasuje kapeli (śmiech). A jak widzisz coś takiego w Testament? Wiesz, Chuck czasami daje mikrofon fanom, którzy stoją pod sceną, pewnie jest to zajebiste, jednak nie wydaje mi się żebyśmy robili tak zawsze. Wydaje mi się, że na tym koncercie mieliśmy kilku ludzi, fanów na scenie, którzy odśpiewali refren do "Into the Pit" (tutaj Eric naśladuje refren utworu i artykułuje słowa - przyp. red.). Wciągnęliśmy kilku fanów na scenę, żeby to zro-
To naprawdę super. Wracając do utworów, uważam, że to było naprawdę odważne posunięcie, aby umieścić utwory z albumu "The Gathering" jako bis, ponieważ z reguły zespoły umieszczają swoje starsze utwory w formie bisu. Jednak wy umieściliście trzy utwory z albumu z 1999 roku. W opinii fanów, ten album, jest jednym z waszych najlepszych. Tak, "The Gathering", jest taką absolutną wygraną Testament. Można powiedzieć, że "The Gathering" jest drugim "The Legacy", jednak z zupełnie innym składem. "The Gathering" jest zdecydowaną zmianą na lepsze. Nie został on jednak nagrany z oryginalnym składem, lecz… wiesz muzyka broni się sama. W tym momencie, jest to już klasyczny album. Jest jakby wszystkim, co się nam przytrafiło. Wiesz, Steve DiGiorgio, James Murphy, Dave Lombardo, no i ja i Chuck, stworzyliśmy te utwory, wszystko się idealnie zgrało i po prostu ten album zniszczył wszystko. Teraz to jest już klasyka thrashu. Zdecydowanie. Czemu akurat wybraliście Nowy Jork, na to aby nagrać w nim koncert? Tak po prostu wyszło. To był na to idealny czas, trasa trwała już dwa tygodnie i przede wszystkim nie byliśmy już zmęczeni tournée, nie było za późno. Tak mniej więcej w środku wszystkiego, kiedy jeszcze mieliśmy ten cały ogień. I tak naprawdę po prostu spróbowaliśmy, załatwiliśmy niezłą produkcję, kamerę, reżysera i to nagraliśmy. No i mieliśmy szczęście, że wyszedł nam tak niesamowity koncert. Wróćmy teraz do waszego ostatniego studyjnego albumu, "Dark Roots of Earth". Miałem problem z waszym tekstem do utworu "True American Hate". Być może przez moje braki językowe, jednak mam w głowię tak jakby dwie wersje tego utworu. Jest to krytyka polityki rządu Stanów Zjednoczonych czy jest to po prostu wielkie "spierdalaj" do wszystkich waszych wrogów, tak jak na przykład islamskich fanatyków. Która wersja jest prawdziwa? Kiedy przyjrzysz się tekstom, zobaczysz, że prawdziwa jest ta pierwsza. To zdecydowanie nie jest "spierdalaj" do kogokolwiek. Wiesz, to by się mogło zdarzyć jakiemukolwiek państwu, jednak przydarzyło się USA. Wiesz, głową tego państwa teraz jest demokrata, i tak naprawdę USA to jest Polska, Niemcy, Japonia, Iran, mam na myśli, że wszyscy żyją w tym kraju. To jest tak jakby państwo świata. Wiesz, nasze zasady, nasze prawo polega na tak jakby poprawianiu tego wszystkiego, w tych wszystkich krajach, z których imigranci przybyli. Wiesz, wszyscy ze Szwecji, Hiszpanii, Francji nie lubią zasad w swoich krajach, powiedzieli "pierdole to" i zaczęli nowe życie w Ameryce. To jest ten sen za którym podążali moi dziadkowie ze Szwecji czy moja mama z Meksyku. Kiedy tu przyszli, to było jak hasło: "zaczniemy nowe życie". Wiesz, teraz w wielu państwach, głównie w tych z bliskiego wschodu, dzieje się naprawdę duży bałagan. Mnóstwo bólu. Ludzka natura potrafi być naprawdę bezlitosna. Wiesz, nie jestem politykiem, ale potrafię dostrzec tę linię między nimi, a tym co się dzieje na świecie. Jednak ten utwór jest głównie o tym, co widzieliśmy, o tym jak ludzie nienawidzą Ameryki, tylko z tego powodu ich przekonań. Z powodu tego co słyszą i z tego co chcą usłyszeć o tym czym jest demokracja. To jest po prostu utwór o tym jak ludzie nienawidzą Ameryki, tylko dlatego że… nie wiem, są zazdrośni? Naprawdę nie wiem. To są głównie ludzie, którzy zupełnie nie widzą naszego państwa wewnątrz, nie śledzą go a mówią "nienawidzimy Ameryki, bo nasi rodzice tak mówią"(śmiech). Rozumiem, teraz pozwól, że wyrażę swoją opinię o Ameryce. Wiesz, nie mam absolutnie żadnego powodu, aby nienawidzić waszego państwa, ponieważ wasze państwo w żaden sposób mnie nie atakuje. To jest pierwszy powód. Drugi powód jest taki, że USA są jedynym państwem, które ma jeszcze tą jakby to ująć "zachodnią kulturę", że tak powiem jaja, jaja żeby bronić waszych zachodnich wartości, przekon ań. Kiedy podróżowaliście po europejskich państ wach widzieliście, że straciły one jaja, wolę, aby chronić ich kulturę. Prawdopodobnie słyszałeś o sytuacji w Londynie, gdzie grupa fanatyków zabiła Brytyjskiego Żołnierza używając noża i odcinając mu głowę. I to jest właśnie główny społeczny problem z inwazją islamskiej kultury, która stara się zabić europe jską kulturę. I w mojej opinii jesteście jedynym państ wem, które jest w stanie temu zapobiec, więc jak widzisz, nie mam zupełnie powodu was nienawidzić, nawet gdy rozpoczynacie wojnę na Bliskim Wschodzie.
Foto: Nuclear Blast
Wiesz, a propos inwazji na Bliski Wschód, to nie jest na zasadzie takiej, że wkroczyliśmy tam, aby przejąć cały kraj i podporządkować sobie. Spójrz na naszych żołnierzy, wystarczy na nich spojrzeć, chcieliśmy tam po prostu zaprowadzić porządek. Jak mówi stare przysłowie "jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny". Taka jest po prostu ludzka natura. To stare rzymskie przysłowie, "Si vis pacem para bel lum". Dokładnie, i kimkolwiek ci ludzie są, Ameryka jest wszystkimi ludźmi, ze wszystkich państw na świecie, którzy chcieli zacząć lepsze życie. To jest to, na czym oparta jest Ameryka, wszyscy ludzie i ich wartości, to jest duch wszystkich ludzi z całego świata, którzy zebrali się i powiedzieli "Chcemy demokracji, chcemy być wolni, chcemy móc robić to, czego nie mogliśmy". To może przynosić problemy, ale trzeba stawić temu czoła. Wiesz, nie twierdzę że dane wartości danych ludzi są złe, jak na przykład tych z Bliskiego Wschodu, po prostu te skrajne, ekstremalne… są po prostu szalone (śmiech). Wróćmy teraz do historii zespołu. Ostatnio słuchałem albumu "The Ritual", i powinien on być klasy fikowany jako raczej thrash metal czy power metal? Testament pracował wtedy ciężko, bez przerwy przez siedem lat. Wciąż graliśmy razem, zżyliśmy się i chcieliśmy zrobić coś, z czego każdy byłby zadowolony i dumny. To jest po prostu album kompromisów. Nagrany aby zachować Testament, aby każdy był zadowolony. Mam teraz pytanie odnośnie tak zwanej Wielkiej Czwórki Thrash Metalu: Metallica, Slayer, Anthrax i Megadeth. Wielu ludzi uważa, wielu moich przyjaciół, że to właśnie Testament powinien być na czwartym miejscu zamiast Anthrax. Co o tym uważasz? Wiesz, jako fan metalu, uważam, że te opinie oparte są na tym co Testament zrobił, co udowodniliśmy i co zrobiliśmy podczas naszej kariery. Wiesz, Anthrax dla mnie jest trochę inną kapelą metalową i to też jest pewnie powód, dlaczego jest w Wielkiej Czwórce. Wiesz, bawienie się z rapem, to tak jakby trochę tracenie swojej tożsamości, tego kim się jest. To tak jakby staranie się bycia bardziej alternatywnym. Przecież kto chce grać rap (śmiech)? Jednak strasznie podoba mi się to, co teraz robi Anthrax. Uwielbiam ich nowy album. To jest właśnie prawdziwy Anthrax dla mnie. To kim zawsze powinni pozostać i teraz są. Testament był zawsze wierny swoim korzeniom, cięższy, coś bardziej w stylu Slayera. Jednak powód dla którego nie jest w tym zestawieniu, ponieważ są w nim zespoły które tak jakby zaczęły, stworzyły swój gatunek. To są pierwsze wielkie cztery zespoły Metallica, Megadeth, Slayer i Anthrax. Te kapele były wielkie od 1983 roku do 2009 roku, kiedy rozpoczęła się trasa wielkiej czwórki i nazwa stała się oficjalna. Jeśli musisz to znów teraz zaakceptować i dowiedzieć się kto był bardziej metalowy, a kto nie, to trzeba spojrzeć z trochę innego punktu widzenia. Na przykład, żeby z czwórki zrobić piątkę i dodać do tych kapel Testament. Lecz wielka czwórka to wielka czwórka, była i będzie, i to się nie zmieni.
Właściwie to wszystko sprowadza się do 1982 czy 1983 roku, kiedy powstało "Legacy". W mojej opinii, jednym z przodków, prekursorów thrashu jest kanadyjska kapela Exciter z ich albumem "Heavy Metal Maniac", który moim zdaniem był jednym z najcięższych albumów pierwszej połowy 1983 roku, razem z "Kill'Em All". Ta z wytatuowaną ręką z nożem, która przecina drzwi? (dokładnie chodzi o wzmacniacze - przyp. red) Dokładnie. Mam ten album. Jeśli o mnie chodzi, pierwszy thrashowy zespół jaki kiedykolwiek usłyszałem, jak byłem dzieciakiem, była Metallica. Miałem nawet ich pierwsze demo. Jednak pierwszy taki utwór, jak sięgam pamięcią, to być może, "Fast as a Shark". To był pierwszy kawałek, który był naprawdę szybki, wtedy, wydaje mi się, że wszyscy, którzy go wtedy usłyszeli reagowali "wow" i byli pod ogromnym wrażeniem. Co oni w ogóle myśleli jak ją napisali (śmiech)?! A co z Venom, wpłynęła na was ta kapela? Tak zdecydowanie, Venom był ogromną inspiracją dla nas. Pamiętam jak pierwszy raz kupiłem ich singiel gdzie były utwory "Live Like an Angel, Die Like a Devil" i "In League with Satan". Kupiłem też wtedy pierwszy album Iron Maiden. Wiesz, byłem fanem Judas Priest, ciągle słuchałem "Unleashed in the East" - to jest moja biblia. Uważałem, że Iron Maiden na pompę, jest fajne i ma unikalne brzmienie, ale później natrafiłem na Venom. Wiesz, zapaliłem sobie wtedy trochę zioła, a gdy się ocknąłem byłem gdzieś na wsi, na środku jakiegoś pola. Pamiętam moment, jak kupiłem tę płytę i wydarłem z niej okładkę, ponieważ mnie przerażała (śmiech) (Śmiech) interesująca historia. Pamiętam też, że kiedy pierwszy raz jej przesłuchałem, przeraziła mnie. Ale to dobrze, że muzyka potrafi zrobić coś takiego. Zdecydowanie. Dobrze, że wspomniałeś o Judas Priest. To dobra okazja aby powrócić do tematu występów na żywo. Co sądzisz o albumie "Unleashed in the East"? Nie uważasz, że jest bardziej studyjny niż koncertowy? Wiesz, to jest album koncertowy, ale pewnie wszystko już się zmiksowało, pomieszało. Wiesz, to jest jeden z najlepszych albumów, nie ma na świecie nic równie doskonałego. Tak naprawdę, każdy chce być nimi, oni mają wszystko, zespół, umiejętności, pomysły. Są absolutnie ponadczasowi. To nie jest hard rock z lat '60 w którym zastanawiają się co robią. To jest wciąż niesamowicie ciężkie, wciąż aktualne i miażdżące. Oczywiście moim zdaniem. To już było niestety ostatnie pytanie. Dziękuję ci za możliwość porozmawiania z tobą i prawdopodobnie zobaczymy się w przyszłości, na jakimś koncercie w Polsce lub jakiś festiwalach w Europie. Dzięki wielkie trzymaj się! Dzięki, też się trzymaj! Mateusz Borończyk & Jakub "Ostry" Ostromęcki
TESTAMENT
27
sporo materiału, ale wyrzuciliśmy te nagrania i zarejestrowaliśmy wszystko ponownie ze śpiewem Berniego.
Prawowita kontynuacja Agent Steel Założyciele jednego z najlepszych zespołów metalowych, który dał podwaliny pod speed metal, powracają. Któż z nas nie pamięta Agent Steel, który w latach 80-tych zrobił furorę? Potem było pełno zawirowań i zmian stylistycznych, w których zespół odszedł nawet w stronę technicznego thrash metalu. Póki co, Agent Steel nie funkcjonuje, ale jest Masters of Metal, który został założony w 2011roku przez byłych muzyków tej kapeli i właśnie promuje swój mini album. Udało się porozmawiać z założycielami Masters of Metal, o tym, czym zajmują się teraz, o przeszłości Agent Steel i o tym, co czeka ich w przyszłości. HMP: Witam, to zaszczyt prowadzić wywiad z ludź mi, którzy stworzyli jedną z legend speed i thrash metalu. Czujecie się jak gwiazdy, które miały ogromny wpływ na scenę metalową? Juan Garcia: Dzięki za komplement. Wielu ludzi wspomina nam, że nasza muzyka miała na nich wpływ. Czasami pochwały pochodzą od nowszych jak i starszych zespołów oraz muzyków. Od fanów heavy metalu również. To oczywiście bardzo pochlebne, ale ja osobiście nie czuję się gwiazdą. Szczerze mówiąc, kiedy zaczynałem grać, wpływ miały na mnie wtedy nie tylko zespoły heavymetalowe, ale również wczesne zespoły punkowe, więc połączenie tych dwóch różnych stylów stworzyło coś szczególnego dla mnie. Bernie Versailles: Nigdy nie czułem się jak gwiazda tylko dlatego, że byłem w Agent Steel. Kiedy ludzie proszą mnie o autograf albo chcą sobie zrobić zdjęcie, postrzegam to jako wskazówkę, że nasza muzyka ich dotknęła w jakiś sposób. Dzięki temu czuję, że robię coś dobrego w swoim życiu. Sława nie jest moim celem. Jest nim za to bycie świetnym muzykiem i twórcą.
Apocalypse" i "Unstoppable Force" w latach '80. Materiał Agent Steel jest bez wątpienia niesamowity. W przeszłości mieliśmy trudności z wokalistą. Ten zespół pozostanie czteroosobowy. Do tej pory nie ujawniałeś się jako wokalista, to ciekawe, bo masz czym się pochwalić. Masz wyrazisty, zadziorny i pełen agresji wokal, w którym słychać coś z wokalu Kaia Hansena z wczesnego Helloween. Dlaczego zdecydowałeś się na taki krok? Bernie Versailles: Dziękuję za wielki komplement! Kai Hansen i Helloween są świetni. Nie planowałem zostać głównym wokalistą, ale po show w Japonii w 2010 roku byłem tak sfrustrowany faktem, że jedna osoba może naprawdę zdusić rozwój zespołu i kierunek. Kiedy przyjechałem do domu zacząłem pisać i nagrywać wokale do nowego materiału, który Juan, Rigo, Bobby i ja stworzyliśmy. Kiedy wysłałem im utwory, wszystkim się spodobało to, co usłyszeli, a ja byłem gotowy zostać wokalistą. Jednak zbliżał się nasz show na 70000 Tons of Metal Cruise. Nie czuliśmy, że mieliśmy wystarczająco dużo czasu, żeby poćwiczyć Foto: No Remorse
Ciężko było znaleźć dobrego wokalistę? Juan Garcia: Nie jest trudno znaleźć dobrego wokalistę. Trudność polega na chemii w dogadywaniu się. Myślę, że jesteśmy pełnymi szacunku ludźmi, ale z jakiegoś powodu mamy wiele problemów z wokalistami. Dlatego będziemy kontynuować działalność w czwórkę. Jaka była wasza motywacja by powrócić z nowym materiałem, nowym zespołem? Dlaczego akurat teraz? Bernie Versailles: Motywacja to konsekwencja bycia artystą. Muszę wyrażać siebie muzycznie, bez względu na wszystko. Jeśli byłbym nieznany to i tak bym pisał i nagrywał muzykę, grał w zespole. To trzyma mnie przy zdrowych zmysłach, na ziemi i jestem szczęśliwy. Kwestie prawne związane z zatrzymaniem nazwy Agent Steel budziły wiele obaw. Chcieliśmy skupić się na muzyce, nie na prawnikach, salach sądowych i opłatach prawnych. Tak więc Juan wpadł na pomysł nazwy Masters of Metal, co pochodzi od tekstu naszej najsłynniejszej kompozycji, "Agents of Steel". Na początku nie byłem zbyt zachwycony tą nazwą, ale dojrzała we mnie i teraz ją lubię. Byliśmy wykończeni wokalistami i wszystkimi problemami z nimi związanymi. Kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że fani lubią mój wokal zdecydowaliśmy się kontynuować działalność jako "nowy" zespół z nową nazwą. Juan Garcia: Ostatnim albumem, który wypuściliśmy był "Alienigma" z Mascot Records w 2007 roku. Masters Of Metal jest jak prawowita kontynuacja Agent Steel. Utwory są aktualne, ekscytujące i pełne pozytywnej energii. Mamy pełny album nowo napisanego materiału i chcielibyśmy wydać go dla fanów. Nasza EP-ka z czterema utworami jest jedynie smaczkiem tego co obecnie tworzymy. Właśnie, nie jest to pełen album, ale mamy na nim próbkę tego czego można się po was spodziewać. Dalej jest to speed/thrash metal, z którego byliście znani w Agent Steel. Nie myśleliście ani przez chwilę grać coś innego? Juan Garcia: Ten temat podnosiliśmy kilka razy i to bardzo dobre pytanie, ale szczerze mówiąc, to całym sercem jestem za muzyką heavymetalową, która motywuje mnie w życiu. Mini album promował energiczny i agresywny "Chameleon", który znakomicie przypomina czasy Agent Steel. Kto stworzył utwór? Czy jest on wyz nacznikiem tego co znajdzie się na pełnym albumie? Juan Garcia: "Chameleon" jest odą dla starej szkoły thrash/speed metalu. Większość numerów, które napisaliśmy bardzo różni się między sobą. Mamy szybkie utwory, ale także ciężkie kawałki w wolniejszym tempie. Osobiście lubię szybkie utwory i napisałem główne riffy do "Chameleon", ale pozostali członkowie zespołu również mieli wkład w strukturę tego kawałka. Jestem podekscytowany naszym nowym materiałem. Myślę, że ten zespół ma dużo do zaoferowania fanom heavy metalu. Jesteśmy prawdziwym rarytasem.
Obecnie nie ma już Agent Steel, jest za to Masters of Metal. Dlaczego doszło do zmiany nazwy? Dlaczego nie udało się wam dalej grać pod szyldem Agent Steel? Juan Garcia: Agent Steel ma w tej chwili przerwę, podobnie jak kiedyś w przeszłości, ponieważ napotkaliśmy na pewne przeszkody związane z naszą reaktywacją w 2010 roku z Johnem Cyriisem. Nie jesteśmy pewni, co w przyszłości stanie się z Agent Steel. W międzyczasie jesteśmy podekscytowani tym, że nadal wydajemy nową muzykę i napisaliśmy nowe utwory, a zamiast nowego wokalisty postanowiliśmy iść dalej jako zespół złożony z czterech osób pod nazwą Masters of Metal. Agent Steel może nadal działać, jednak nie chcemy sporów związanych z używaniem nazwy. Zobaczymy co się będzie działo. Tymczasem nagrywamy i występujemy jako Masters of Metal. Czyli dlatego nie udało się Cyriisa zwerbować do Masters Of Metal? Juan Garcia: John Cyriis jest świetnym wokalistą, który napisał i nagrał świetne wokale na "Skeptics
28
MASTERS OF METAL
ze mną na wokalu, więc przyprowadziliśmy Ricka Mythiasina z Steel Prophet. Odwalił kawał przyzwoitej roboty, a ludzie chyba naprawdę zaakceptowali go jako wokalistę. Odsunąłem się więc i pozwoliłem mu przejąć obowiązki wokalisty. Prawdę mówiąc trochę mi ulżyło, bo wiedziałem, że śpiewanie i granie na gitarze w tym samym czasie będzie oznaczało dla mnie 2 - 3 razy więcej pracy! Cóż, mamy już takie szczęście, że w grudniu zaczęły się problemy z wokalistą, kilka tygodni przed ważnym koncertem w Hollywood. Chociaż znowu nie mieliśmy dużo czasu, żeby się przygotować, zdecydowałem, że choćby nie wiem co, zaśpiewam podczas tego show. W głębi duszy wiedziałem, że od tego koncertu zależy nasz dalszy los, czy nadal będziemy zespołem, czy będziemy musieli zrezygnować. W tym momencie szukanie nowego wokalisty byłoby śmieszne. Od pierwszej minuty kiedy graliśmy wiedziałem, że tłum zaakceptował moje śpiewanie, a ten koncert był jednym z naszych najlepszych występów. Juan Garcia: Myślę, że Bernie robi świetną robotę na wokalu nie tylko na nagraniach, ale tez na żywo. Pierwotnie to Rick Mythiasin miał śpiewać w tym projekcie, ale po prostu nam nie wyszło. Nagrał z nami
Do tego kawałka został nakręcony prosty klip. Możecie zdradzić w jakiej lokalizacji był on kręcony? Bernie Versailles: Klip do "Chameleon" był kręcony w tym samym miejscu, gdzie zostało zrobione zdjęcie zespołu przy okazji "Mad Locust Rising" w 1986 roku. To pustynna lokacja oddalona o kilka godzin od Los Angeles. Formacje skalne w tej okolicy są niesamowite. Ponieważ sesja zdjęciowa w 1986 roku odbywała się wieczorem nie można zobaczyć pięknych klifów. Skorzystaliśmy więc tym razem ze światła dziennego, żeby nakręcić teledysk. Juan Garcia: Wideo zostało wyprodukowane przez nas, a Bernie reżyserował i edytował cały projekt. Staje się w tym coraz lepszy. Dopiero co skończyliśmy nasz kolejny klip do utworu "M K Ultra", który zawiera tekst naprawdę prowokujący do przemyśleń na temat eksperymentów nad kontrolą umysłu. Wyprodukowaliśmy wideo z tekstem, żeby oglądający mogli widzieć słowa. Na mini albumie gościnnie się pojawili Sean Peck i James Rivera w utworze "Lunacy". Jak wam się razem współpracowało? Dlaczego akurat wybór padł na nich? Juan Garcia: Znałem obu, Jamesa Riverę i Seana Pecka, już od jakiegoś czasu i bardzo podobał mi się sposób w jaki śpiewają. Jak dla mnie, ich głosy idealnie pasują do "Lunacy". Chciałem stworzyć kompozycję z gościnnymi wokalami, które wszystkich rozpieprzą.
Jesteście znani dzięki Agent Steel. Cofnijmy się nieco w czasie i skupmy się teraz nieco na waszym okresie w tamtym zespole. Kapela została założona w roku 1984. Jakie to było uczucie, wchodzić na scenę, kiedy to wiele zespołów już miało zapewnione miejsce na rynku, oraz kiedy była taka silna konkurencja? Juan Garcia: Dla mnie Agent Steel jest inne niż wiele zespołów. Nasze teksty odróżniają nas od większości grup, również nasz speedmetalowy styl jest unikalny. Daliśmy wtedy wiele koncertów ze Slayerem, Exodusem, Anthraxem i Overkill. Nigdy nie postrzegałem tego jako zawody. Chodziło raczej o nastawienie i zabawę, tworzenie muzyki, która dla nas była czymś szczególnym. Bernie Versailles: Ledwo skończyłem 18 lat, kiedy dołączyłem do Agent Steel. "Skeptics Apocalypse" nie było wtedy jeszcze wydane. Speed metal był dla mnie nowością, był tak ekscytującym i wymagającym stylem do grania. Nie byłem świadomy współzawodnictwa, marketingu czy przemysłu muzycznego. Po prostu chciałem grać muzykę, która sprawiała, że moje serce biło, a krew płynęła.
Względem debiutu "Unstoppable Force" jest bardziej dojrzałym i dopieszczonym technicznie albumem. Czy to był naturalny wynik ewolucji muzyki Agent Steel? Bernie Versailles: Tak, chyba stawaliśmy się lepszymi muzykami. Byliśmy w świetnym studio, Morrisound w Tampie na Florydzie. Działo się dla nas dużo dobrych rzeczy. Byliśmy w dobrym stanie umysłu. Myślę, że to odbiło się w muzyce. Juan Garcia: Materiał był bardziej spontanicznie napisany i to był pierwszy raz, kiedy pracowaliśmy z producentem Danem Johnsonem oraz świetnymi inżynierami, Tomem i Jimem Morrisem w słynnym Morrisound Studio w Tampie na Florydzie. Jednym z moich ulubionych utworów z tego wydawnictwa jest "Rager". Kto stworzył ten utwór i z czego czerpaliście inspiracje?
zdaniem do upadku Agent Steel. Juan Garcia: Agent Steel miał podpisać właśnie duży kontrakt płytowy, a zespół się rozpadł. Z moich obserwacji wynika, że sami się zniszczyliśmy. Również ego odegrało dużą rolę w upadku zespołu, ważnym czynnikiem była także nasza firma zarządzająca, która podejmując decyzje, nie kierowała się tym, co było najlepsze dla zespołu. Choć Agent Steel na początku lat '90 już nie istniał, każdy z muzyków tej kapeli grał w jakiejś formacji. Również i ty Juan wpisaliście się w ten trend, założyłeś jeden z kultowych bandów thrash metalowych, a mianowicie EvilDead. Jak wspominasz działalność w tej kapeli? Juan Garcia: Po rozpadzie Agent Steel byłem zły na to co się stało, ponieważ byliśmy tak blisko podpisania wielkiego kontraktu płytowego. Zacząłem więc two-
Sam mówisz, że Agent Steel to kapela, która przy czyniła się do narodzin speed metalu. Wasz debiu tancki album w postaci "Skeptics Apocalypse" to już klasyka. To wydawnictwo w pełni definiuje speed metal. Jakie są wasze odczucia odnośnie tego albumu? Też uważacie go za istotny w waszej karierze? Juan Garcia: Oczywiście to było bardzo ważne wydawnictwo w naszej karierze i ważnym albumem wydanym w roku 1985. Jest bardzo unikatowy, pełny energii i niemal lekkomyślny w podejściu do stylu tworzenia kawałków. Kerrang Magazine nazwał nas "Iron Maiden on Speed". To był bardzo łatwy w nagraniu album. Każdy fan heavy/speed metalu zna wasz klasyk w postaci "Agents of Steel". Szybka petarda z mocnym, charyzmatycznym wokalem. Kto skomponował ten utwór? Juan Garcia: John Cyriis napisał słowa do tego kawałka. Muzyka została oznaczona jako stworzona przez zespół. Słyszeliście może cover tego utwory w wykonaniu polskiego Crystal Viper? Jak wam się podoba ta interpretacja? Juan Garcia: Tak, słuchałem ich wersji i z całą pewnością mogę powiedzieć, że jest fajna. Bardzo mi się podoba styl śpiewania. Debiutancki album był krótki, zwarty i treściwy. Dominowały szybkie kawałki, czasami zahaczaliście o thrash metal. Przykładem tego jest "Evil Eye/Evil Minds". Juan Garcia: "Skeptics Apocalypse" jest na pewno ponadczasowym dziełem sztuki speedmetalowej. Wszystkie piosenki rozpieprzają większość ludzi. Fajnie gra się je na żywo. Fani się cieszą, kiedy je gramy. Jeżeli zwrócisz uwagę na strukturę utworów zobaczysz, że są bardzo proste i bezpośrednie. Choć debiutancki album przyniósł sławę, jednak po jego wydaniu doszło do zgrzytów wewnątrz kapeli. Doszło do pewnych zmian w składzie... Juan Garcia: Do zmian w składzie Agent Steel przyczyniły się w tamtym czasie złe nastawienie i ego, aż w końcu zespół się rozpadł. Należy również pamiętać, że byliśmy wtedy bardzo młodzi, a management grupy również nie pomógł sytuacji. Myślę, że wiele zespołów miało tego typu problemy. Jest to bardzo niefortunne. Na drugim albumie zatytułowanym "Unstoppable Force" pojawiłeś w roli drugiego gitarzysty. Dzisiaj pełnisz rolę gitarzysty i wokalisty w Masters of Metal. Jaki miałeś wpływ na styl Agent Steel w owym czasie? Bernie Versailles: Juan i ja jesteśmy przyjaciółmi i partnerami w pisaniu od 1985 roku. Pracuje nam się razem bardzo dobrze i przychodzi nam to z łatwością. Mamy tak różne style, ale w magiczny sposób łączą się one ze sobą. Pierwszy raz pojawiłem się na albumie "Mad Locust Rising" w 1986 roku. Pomogłem stworzyć niektóre partie na ten album, łącznie z szaloną harmonią gitarową. Wiedziałem dużo o skali oraz teorii i wniosłem trochę więcej melodii i struktur podczas pisania piosenek. Juan Garcia: Kiedy Bernie zjawił się w Steel Agent wniósł dużo melodii w rozwój kompozycji, szczególnie w gitarowe solo. Ja byłem bardziej thrashowy, a on bardziej gitarową niszczarką. Dzięki temu stosowaliśmy takie mieszanki stylów.
Foto: No Remorse
Juan Garcia: Ten kawałek została skończony tydzień przed naszym wejściem do studia. Jeżeli dobrze pamiętam to tekst kończyliśmy w studio. John napisał większość "Ragera". Przyczyniłem się do niektórych partii, a Bernie dodał melodycznie świetne solo, są też w "Rager" fajne kompromisowe solówki, mieliśmy też fajne gościnne chórki Bena Meyera i Nasty Ronniego z Nasty Savage. Świetnie się bawiliśmy nagrywając tą piosenkę. "Rager" ma potencjał. W latach '80 na porządku dziennym były utwory instrumentalne, a wasz "The Day at Guyana" to prawdziwa perełka. Kompozycja trwa ponad sześć minut i pełno w niej różnych urozmaiceń, zawirowań, a wszystko zaskakuje swoją spójnością i melodyjnoś cią. Czy łatwo tworzy się takie utwory? Bernie Versailles: Wymyślanie riffów jest łatwe. Trudno jest je ze sobą połączyć i sprawić, żeby brzmiały płynnie i naturalnie. "Day at Guyana" nawet dziś mnie zaskakuje. Po tych wszystkich latach zagranie jej prawidłowo nadal jest dużym wyzwaniem! Juan Garcia: "Day at Guyana" napisałem nie tylko ja, ale także Mike Zaputil i Bernie Versailles, a nawet John Cyriis przyczynili się do riffu. Piosenka jest kombinacją wielu pomysłów jakie wszyscy mieliśmy, a ja siedziałem w domu z odtwarzaczem kaset, kopiowałem i dubbingowałem riffy razem, żeby zobaczyć czy do siebie pasują. Później zabrałem ją do przećwiczenia i pokazałem wszystkim aranżację. Właśnie dlatego utwór zabiera słuchacza w podróż. Dzisiaj to jedna z moich ulubionych kompozycji. Nagraliśmy ponownie nową wersję "Day at Guyana" jako bonus track. Dlaczego Agent Steel dopadł kryzys w momencie kiedy rósł w siłę? Dlaczego doszło w końcu do rozpadu? Bernie Versailles: Myślę, że chciwość i ego miały z tym dużo wspólnego, tak samo jak własne cele i intencje. Było sobie czterech muzyków, którzy chcieli robić świetną muzykę, być przyjaciółmi i wieść dożywotnią karierę jako artysta. Był tez jeden gość, który był skoncentrowany na zemście i oszustwie. Posiadanie tak negatywnej energii w zespole przyczyniło się moim
rzyć bardzo agresywne riffy. Razem z Melem Sanchezem z Abattoir i perkusistą, Robem Alanizem, założyliśmy EvilDead zabezpieczając się natychmiast kontraktem z SPV/Steamhammer. Nagraliśmy klasyczny album "Annihilation of Civilization". Reaktywowaliśmy się w 2009 - 2010 roku i mieliśmy nawet krótką trasę po Europie, łącznie z festiwalem Way of Darkness w Niemczech, Jalometalli w Oulu w Finlandii. Nagraliśmy też całkowicie nowy utwór, "Blasphemy Divine" i wydaliśmy go za darmo na YouTube. Jest szansa że kiedyś dojdzie do jej reaktywacji? Juan Garcia: Z całą pewnością chciałbym w przyszłości móc odbyć odpowiednią trasę z EvilDead. W 1999 roku doszło do reaktywacji Agent Steel. Czyj był to pomysł? Dlaczego akurat w tym czasie postanowiliście wskrzesić ten band? Bernie Verailles: Byłem w trasie z Fates Warning jako ich drugi główny gitarzysta w 1998 roku. Wielu fanów Agent Steel podchodziło do mnie po koncertach, niektórzy trzymali stare winyle, które podpisałem już w latach '80. Byłem w szoku, że ludzie nadal interesują się Agent Steel. Rok później zaproszono nas do zagrania na Wacken, w tamtym momencie zespół się nie zreformował. Jednak Juanowi Garcii, Chuckowi Profusowi i mi spodobał się pomysł ponownego zebrania zespołu. Skład był nie do końca taki jak w latach '80. Pojawił się basista Karlos Medina znany z EvilDead oraz Bruce Hall. Dlaczego akurat ich zwerbowaliście do Agent Steel? Bernie Versailles: Przekonaliśmy basistę, Mike'a Zaputila, żeby do nas dołączył chociaż na chwilę. Potem podjął dziwną decyzję, że nie może już tego robić. Prawie płakał kiedy odchodził. Nie mogłem tego zrozumieć. Dlatego Juan ściągnął basistę EvilDead, Karlosa Medinę. Okazał się świetnym wyborem! Wspaniałym muzykiem i niesamowitą osobą. Juan Garcia: Mike Zaputil był pierwotnie na pokładzie, ale nie mógł kontynuować pracy z zespołem z powodu problemów rodzinnych. Karlos Medina był
MASTERS OF METAL
29
Crimson Glory powstał w 1979 roku (jeszcze pod nazwą Pierced Arrow, potem Beowulf) w Sarasocie (Floryda). Przed ukazaniem się debiutu w składzie przewinęło się kilku gitarzystów (Bernardo Hernandez, Chris Campbell), basistów (Glen Barnhardt, John Colemorgan) oraz wokalistów (Tony Wise, Mark Ormes), co w znacznym stopniu przedłużyło wydanie krążka. Jednak w 1986 roku światło dzienne ujrzał, wyprodukowany przez Dana Johnsona "Crimson Glory", a w składzie znaleźli się oficjalnie: John Patrick McDonald (wokal), Jon Drenning (gitara prowadząca), Ben Jackson (gitara rytmiczna), Jeff Lords (gitara basowa) oraz Dana Burnell (perkusja).
Foto: No Remorse
moim dobrym przyjacielem, wiedziałem, że może dokopać na basie. Bernie znalazł Bruce'a Halla na wokal.
riału i wysokich wokali. Czuł się jakby był w tribute/cover bandzie Agent Steel. Przykro mi, że tak to odczuwał.
Muszę przyznać że w latach '90 Agent Steel pokazał jakby nieco inne oblicze i to słychać na "Omega Conspiracy". Więcej technicznego grania, więcej thrash metalu. Czy to był efekt uboczny działania w EvilDead? Juan Garcia: "Omega Conspiracy" jest dla mnie bardzo interesującym albumem. Myślę, że Bruce odwalił kawał dobrej roboty z tekstami. Bernie zmiksował i był inżynierem, a muzykę wyprodukowaliśmy sami. Mam swoich kilka ulubionych utworów z tego albumu, łącznie z "Illuminati is Machine" i "New Godz". Tak ciężko i zabawnie gra się je na żywo.
W końcu udało wam się zwerbować Johna Cyriisa, jednak nic wielkiego z tego nie wynikło i ostatecznie doszło do zakończenia działalności. Juan Garcia: Prawdę mówiąc, to trochę skomplikowane. Kiedy skontaktował się z nami i chciał wrócić do zespołu zapewniał mnie, że ma odpowiednie podejście, chce znowu śpiewać i rozdzielił wszystkie sprawy po równo. Uwierzyłem mu. Przeprowadziliśmy próby i zagraliśmy na Thrash Domination w Tokio, w Japonii jako nasz pierwszy koncert z Exodus, Overkill i Nevermore. Potem, niemal natychmiast pojawiły się w zespole problemy. Nie dogadywaliśmy się, ale udało nam się zagrać razem na Sweden Rock z szacunku do fanów. Zdecydowaliśmy się znowu odpocząć od siebie.
Dlaczego wtedy nie udało wam się zaprosić do współpracy Johna Cyriisa? Bernie Versailles: Po prostu nie mogliśmy namierzyć Johna Cyriisa. Nie byłem nawet pewny tego czy on żyje, ponieważ w tamtym czasie nie robił nic muzycznego, co wydawało mi się bardzo dziwne. Jak doszło do wyboru Bruce Halla? Bernie Versailles: Mój przyjaciel, Bruce Hall, był jednym z moich ulubionych wokalistów i poprosiłem, żeby spróbował. Zgodził się i naprawdę nam zaimponował. Nie tylko potrafił śpiewać czysto góry, ale też był w stanie wykonać w nowym stylu brutalne środki i doły. Wydawało mi się, że to dobra okazja, żeby rozwinąć się muzycznie i stworzyć fenomenalny, nowy materiał. Patrząc wstecz, uważam, że osiągnęliśmy to z Brucem. Albumy nagrane z Brucem charakteryzują się ciężarem, większym naciskiem na techniczny thrash metal aniżeli speed metal. Był to okres w którym Agent Steel starał się być bardziej nowoczesnym. Jak fani odebrali taką zmianę? Czy spotkaliście się z narzekaniem ze strony fanów? Bernie Versailles: Czasami fani nie lubią zmian. Chcą żyć przeszłością, ponieważ to sprawia, że czują się w określony sposób, co jest w porządku. Próbujemy zadowolić siebie tak samo jak naszych fanów. Nie możemy po prostu ciągle tworzyć tych samych rzeczy w kółko, rok po roku. Nie bylibyśmy zadowoleni, gdyby tak było. Połączyliśmy więc nowe ze starym. Nawet wtedy niektórzy fani nadal byli na nas wściekli, bo czuli, że powinniśmy po prostu przykleić się do wszystkich starych piosenek w standardowej tonacji E! Kocham utwory tego typu, ale czasami średnie tempo i wolniejsze, super ciężkie riffy również jest fajnie zagrać! Juan Garcia: Reakcje były mieszane. Nowym fanom podobały się nowe utwory, a starzy fani doceniali to, co staraliśmy się osiągnąć, ale myślę, że głęboko w środku chcieli usłyszeć bardziej speedmetalowe utwory i było to zrozumiałe. Kiedy graliśmy na żywo, graliśmy dużo klasycznego materiału i mieszaliśmy go z kilkoma nowszymi utworami. Myślę, że ostatecznie miks stylów i utworów wypadł dobrze na koncertowym froncie. Z czego wynikała decyzja Halla o odejściu? Bernie Versailles: Był coraz bardziej niezadowolony z kierunku zespołu. Nie chciał już śpiewać starego mate-
30
MASTERS OF METAL
Jakie macie plany na przyszłość? Kiedy wydacie pełen album pod szyldem Masters of Metal? Juan Garcia: Cała muzyka została już napisana i nagrana, Bernie musi skończyć wokale i zmiksować wszystko. Właśnie wypuściliśmy w Europie oficjalną EP-kę przez greckie No Remorse Records, która zawiera cztery dodatkowe, nagrane na żywo w studio bonus tracki. Chcielibyśmy ruszyć we właściwą trasę po Europie i Ameryce Południowej w 2014 roku. Bernie Versailles: W 2014 roku wydamy pełną wersję albumu "Masters of Metal". Myślę, że wszystko będzie działo się znacznie szybciej i płynniej, ponieważ jesteśmy teraz na tej samej fali. W tym zespole nie ma już dramatu! Jakieś plany związane z trasą koncertową? Zagracie utwory Agent Steel? Juan Garcia: Mamy zarezerwowany termin na zagranie na festiwalu Ages of Metal w Belgii razem z Diamond Head. Oczywiście planujemy zagrać kilka klasyków Agent Steel. Te utwory są częścią naszego DNA. Prawdopodobnie w 2014 roku będziemy koncertować dużo więcej. Bernie Versailles: Oto nasz plan na trasę… Zajebiście się bawić!!! Będziemy grać kawałki Agent Steel. Mamy je we krwi.
Crimson Glory Debiutancki krążek to potężny kopniak w twarz, choć osadzony w klasycznych, heavy metalowych klimatach, co doskonale słychać już na pierwszym numerze - "Valhalla". Mocarne gitary, kapitalna linia wokalna w wykonaniu Johna (a.k.a. Midnighta) oraz dynamiczna, szczególnie wyróżniająca się sekcja rytmiczna utwór robi spore wrażenie. Równie ciekawie prezentuje się "Dragon Lady" w którym odczuwa się ducha neoklasycyzmu, szczególnie w gitarowych partiach solowych. Dalej czekają na nas potężne, heavy metalowe niszczyciele w postaci marszowego "Azrael", nieco psychodelicznego "Mayday" (kapitalne falsety Midnighta), czy "Angels Of War". Najbardziej w pamięć zapadł mi "Heart Of Steel", który hipnotyzuje nas stonowanym, akustycznym wstępem, by potem wybuchnąć niepohamowaną energią. To doskonale skomponowany utwór z kapitalnym solo na gitarze w wykonaniu Jona Drenninga. Nie można także zapomnieć o kończącej balladzie - "Lost Reflections", która porywa nas finezyjnymi akordami oraz rewelacyjną interpretacją wokalną Midnighta. W reedycji przygotowanej przez Metal Mind znalazło się miejsce na bonus track w postaci "Dream Dancer" i trzeba przyznać, że utwór idealnie wpasował się klimat płyty. Debiut Crimson Glory okazał się bardzo świeżym i doskonale wyważonym wydawnictwem, które każdy szanujący się fan heavy/prog metalu powinien mieć na swojej półce. Jednak to jeszcze nic w porównaniu do tego co czeka nas na… (4.5)
Ostatnie słowo do fanów Agent Steel i Masters of Metal.... Juan Garcia: Chcielibyśmy podziękować nie tylko naszym fanom, ale również fanom heavy metalu na całym świecie za to, że utrzymują ducha muzyki heavymetalowej przy życiu. Aktualności na temat Masters of Metal możecie śledzić na naszym Twitterze. Możecie nas tez znaleźć na naszej oficjalnej stronie. Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska
Transcendence Panowie w swoich żelaznych maskach (dosłownie) zaczęli występować z takimi zespołami jak Anthrax, czy Celtic Frost i długo nie trzeba było czekać na ich ko-
W poszukiwaniu karmazynowej chwały W czasach, gdy Dream Theater dopiero raczkował, a Symphony X nawet nie był w planach, scenę progresywnego (heavy) metalu kreowały zupełnie inne zespoły, tworzące muzykę nieco odbiegającą od form jakie znamy obecnie. Żyjąc w cieniu takich klasyków jak: Judas Priest, Iron Maiden, czy Accept wiele formacji starało się wnieść nieco świeżości w typowe heavy/speed metalowe brzmienia. Na horyzoncie pojawił się zatem: Queensryche, Fates Warning oraz Crimson Glory i o ile dwa, pierwsze bandy każdy szanujący się fan metalu progresywnego znać powinien, to ten ostatni jest znacznie mniej rozpoznawalny. Dlaczego? Zacznijmy może od początku… lejny album. Po dwóch latach, w 1988 roku, światło dzienne ujrzał "Transcendence" i pierwsze co rzuciło się w uszy to… kapitalne brzmienie. W tym miejscu warto jest wspomnieć o bardzo kreatywnym sposobie nagrywania perkusji, które opierało się na połączeniu "żywej" perkusji z syntezatorową. Na początku partie bez talerzy zostały skomponowane na Synclavierze, a potem - w celu uzyskania efektu oddzielenia - dograno same blachy. Dało to piorunujący efekt - brzmienie perkusji było soczyste i doszło do autentycznego rozdzielenia wszystkich instrumentów. Jak wypada muzyka zawarta na "Transcendence"? To kompilacja agresywnych, heavy metalowych przebojów polana niezwykle oryginalnym, artystycznym sosem. "Lady Of Winter", "Painted Skies", czy - oparty o prozę Edgara Allana Poe - "Masque of the Red Death" to obecnie klasyczne, prog metalowe perełki. Nie zapomnę też jaki szok wywołał u mnie "Eternal World", czy "Red Sharks", głównie pod kątem partii perkusyjnych. Brzmienie tych numerów jest ponadczasowe! Wstyd byłoby nie wspomnieć o dwóch najlepszych utworach na krążku, czyli "Lonely" oraz "Transcendence". Pierwszy z nich wydaje się być spokojną balladą, która w późniejszej części atakuje nas potężnymi gitarami i obłędnym wokalem Midnighta. To zdecydowanie jeden z najbardziej rozpoznawalnych kawałków w dyskografii Crimson Glory. Natomiast utwór tytułowy to zawodowo skomponowana, mroczna ballada nasączona niezwykłymi akordami, które idealnie oddają atmosferę utworu. Album "Transcendence" to arcydzieło muzyki prog metalowej, które zainspirowało wielu, współczesnych artystów, wśród których warto jest wymienić Triosphere, Iced Earth oraz Rhapsody of Fire. W 1989 roku płyta zdobyła trzy nagrody Tampa Bay Music Awards: dla najlepszego wokalisty, za najlepsze lokalne wydawnictwo oraz najlepszy zespół metalowy. (5)
niesłusznie. Traktuję ją jako przyjemną, melodyjną odskocznię, którą porównuję chociażby do "90125" Yes, czy "Presto" Rush. Panowie zaczęli bawić się melodiami i wyszła z tego bardzo porządna wariacja w duchu hard rockowych klasyków pokroju Extreme z domieszką orientalnych brzmień. Pomimo monotematycznego podejścia, płyty słucha się rewelacyjne i utwory pokroju "Dance On Fire" (te riffy!), "In The Mood", czy bardziej progresywnego "Promise Land" od razu zapadają w pamięć. Nie zabrakło też bardzo ładnie skomponowanych ballad, wśród których warto jest wymienić midnightowego "Far Away", tudzież melancholijnego "Song For Angels", z pięknymi melodiami zagranymi na fortepianie. "Strange And Beautiful" to także znacznie większy rozmach produkcji i na krążku usłyszymy wielu gości, m.in. Johna Avarese'a (klawisze), Rona Kerbera (saksofon), Daryla Burgee (instrumenty perkusyjne) oraz Rica Sandlera (fortepian). To bardzo dobry album, choć w dużej mierze rozumiem zawód fanów oraz obawy dziennikarzy. Dla mnie to po prostu przyjemna odskocznia od heavy metalowych riffów, która momentami brzmi naprawdę rewelacyjnie. (4)
Po sukcesie 'Transcendence" przyszedł czas na zmiany w składzie. W 1991 roku Dana Burnell odchodzi z zespołu i jego miejsce "za garami"" przejmuje Ravi Jakhotia, który zasłynął z połączenia swoich umiejętności perkusyjnych z karierą DJ'a. Wiązało się to ze sporymi zmianami w Crimson Glory, czego efektem był album…
Po odejściu Midnighta w 1991 roku jego miejsce zajął David Van Landing, który zastąpił wcześniejszego frontmana w trakcie trasy promującej "Strange And Beautiful". Zespół rozpadł się w 1992 roku, a Drenning, Lords, Landing oraz Jakhotia zaangażowali się w projekt Erotic Liquid Culture, który w 1996 roku wydał swój debiutancki krążek. Muzyka kapeli kontynuowała brzmienia zapoczątkowane przez "Strange and Beautiful". Innym projektem był Crush (z Billym Martinezem na wokalu), który został oficjalnie wydany w 1995 roku za pośrednictwem Paradigm Records. Pod koniec roku 1996 roku z inicjatywy Jona Drenninga oraz jeffa Lordsa zapadła decyzja o reaktywacji Crimson Glory. Midnight odrzucił propozycję współpracy i jego miejsce zajął Wade Black (Lucian Blaque). Nowym perkusistą kapeli został znany z Savatage - Steve 'Doc' Wacholz, a Ben Jackson dołączył do reszty zaraz po rozpadzie jego projektu - Parish. Owocem ich wspólnej pracy była wydana w 1999 roku…
Strange And Beautiful
Astronomica
Płyta została skrytykowana zarówno przez fanów, jak i dziennikarzy. Dlaczego? Zarzucano jej znaczne odejście od konwencji zespołu i pójście w stronę bardziej komercyjnego brzmienia. Moim zdaniem bardzo
Panowie starali się powrócić do klasycznego, heavy metalowego brzmienia nawiązując przy tym do "Strange and Beautiful", a efekt końcowy okazał się… taki sobie. Nie powiem, że to okropny album, bo ko-
niec końców znalazło się na nim kilka, porządnych numerów. Świetnym utworem jest "New World Machine", w którym pierwsze skrzypce gra sekcja rytmiczna z wyraźnie zarysowanymi partiami gitary basowej. To dynamiczny, doskonale zaśpiewany i bardzo nośny kawałek. Niezwykle przyjemny okazał się też utwór tytułowy, który na wstępie hipnotyzuje nas fajnymi, orientalnymi akordami, by potem zaatakować nas ostrymi, hard rockowymi riffami. Kojarzony ze staroegipskimi klimatami - "Touch Of The Sun" zaskakuje nie tylko rytmicznymi połamańcami, ale też bardzo oryginalnym solo na gitarze. Warto jest też posłuchać potężnego "Cyber-Christ" (ciekawa, liryczna ekspresja), w którym dalej usłyszymy egipskie wariacje, uzupełnione mocnymi, gitarowymi riffami. Krążek kończy piękna "Cydonia", która jest najlepszym numerem na płycie, głównie ze względu na świetne, wpadające w ucho partie wokalne i kapitalne akordy. Podsumowując… "Astronomica" to bardzo nierówny album, w którym te słabe i oklepane numery (m.in. monotonny "March Of The Worlds", czy zbyt przesadzony "Lucifer's Hammer") przeplatają się z naprawdę oryginalnymi i fajnie zaaranżowanymi kompozycjami. Realizacja, jak na 1999 rok, również nie powalała, ale musze pochwalić Wade'a Blacka, który na płycie wypadł bardzo dobrze i całkiem nieźle zastąpił Midnighta. W reedycji można znaleźć dodatkową płytę z bonus trackami, która zawiera wersje demo kilku numerów z "Astronomici" oraz wykonania live takich utworów jak: "Dragon Lady", "Painted Skies", czy "Lost Reflections". Niby przyjemny dodatek, ale niektóre aranże na żywo wypadają fatalnie i słucha się ich z ogromnym bólem. (3) Po wydaniu "Astronomiki" i problemach związanych z trasą koncertową po Ameryce, nastąpił kolejny upadek Crimson Glory. Zespół po raz drugi zakończył swoją działalność, a muzycy zaczęli angażować się w inne projekty. Przełom nastąpił w 2005 roku, kiedy to formacja powróciła na scenę w pierwotnym składzie. Panowie zaczęli przygotowywać się do nagrania krążka zatytułowanego "Metatron, Lucifer and the Divine Chaos" (zmienionego potem na "Divine Chaos"), co bardzo ucieszyło fanów. Innym pomysłem było wydanie DVD z materiałem znanym z Manatee Civic Center w Bradenton, zarejestrowanym w 1989 roku. Wydawnictwo prócz samego show miało zawierać dodatki ukazujące kulisy trasy "Transcendence". Poza tym były też plany ponownego nagrania "Astronomiki" z wokalami Midnighta. Sprawa się skomplikowała kiedy to w styczniu 2007 roku, Midnight został aresztowany za jazdę samochodem pod wpływem alkoholu. Jego niezbyt stabilny stan emocjonalny zaowocował odejściem frontmana z zespołu i w konsekwencji… kolejnym rozpadem Crimson Glory. 8 lipca 2009 roku, w wieku 47 lat umiera Midnight. W ostatnich chwilach życia towarzyszyła mu najbliższa rodzina oraz muzycy Savatage, Crimson Glory i Jon Oliva's Pain. Przyczyną śmierci była niewydolność nerek i wątroby. W trakcie ProgPower USA, w 2009 roku, Crimson Glory zagrał koncert upamiętniający dla Midnighta, w którym wzięli udział m.in. Zak Stevens (Savatage), Nils K. Rue (Pagan's Mind), Ronny Monroe (Metal Church), Andy Franck (Brainstorm), Joakim Brodén (Sabaton), Michael Eriksen (Circus Maximus), Rob Rock, Mark Boals (Royal Hunt), etc. Natomiast w maju 2010 roku ich nowym wokalistą zostaje Todd La Torre, który po raz pierwszy wystąpił z nimi w październiku podczas Pathfinder Metal Fest w Marietcie (Georgia). Dwa lata później La Torre przyjmuje propozycje śpiewania w Queensryche, a efekt ich wspólnej pracy będziemy mogli usłyszeć już 24 czerwca. Kolejne trudności pojawiły się kilka miesięcy temu, w trakcie realizacji kolejnej płyty… Todd opuszcza kręgi Crimson Glory, a wydanie długo wyczekiwanego krążka zostało ponownie przesunięte… Crimson Glory pomimo wielu trudności, nie poddaje się i poszukuje nowego frontmana. Mają skromną dyskografię, nie są tak rozpoznawalni, ale tworzą potężną muzykę, z którą każdy fan muzyki progresywnej powinien się bliżej zapoznać. Zatem, kiedy możemy się spodziewać nowej płyty? Tego nawet najpotężniejsze bóstwa nie wiedzą… Nie pozostaje nam nic innego jak cierpliwie czekać i wspierać ich na każdym kroku. Miejmy nadzieję, że ten pech niebawem opuści chłopaków z Crimson Glory i odnajdą swoją długo wyczekiwaną… Chwałę. Łukasz "Geralt" Jakubia
CRIMSON GLORY
31
Do Polski po raz pierwszy przyjeżdża legenda rosyjskiej sceny heavy metalowej - grupa Aria. Dwa lata temu zespół wypuścił długo oczekiwany album "Feniks". Był to jednocześnie pierwszy album z nowym wokalistą Arii Michaiłem Żytniakowem. Pomimo wielkich obaw, zarówno album, jak i wokalista zostali przyjęci przez fanów bardzo pozytywnie. HMP miał przyjemność porozmawiać z Michaiłem Żytniakowem o współpracy z Arią, oczekiwaniach co do polskiego koncertu, a także... o kolejnym albumie.
Pierwszy polski wywiad z nowym wokalistą Arii HMP: Jak spędzasz lato w Moskwie? Dacza, nie dacza? Michaił Żytniakow: Tegoroczne lato w Moskwie - to prawdziwe lato. Jest naprawdę gorąco, co sprzyja wypoczynkowi na daczy. Chciałoby się uciec z miasta, gdzieś na przyrodę. Jednak teraz, dosłownie kilka dni temu, zrobiło się trochę chłodniej, a tak do tej pory była stała temperatura, po 27-28 stopni. Całkiem przyjemnie Rozumiem, że ogólnie odpoczywacie. Jak wam minęły koncerty na półwyspie Skandynawskim? Helsinki, Szwedzki Muskelrock? Te koncerty były dla nas czymś nowym. Występować w Niemczech, gdzie spodziewasz się obecności rosyjskojęzycznych fanów to jedno, a występować przed rodowitymi Szwedami czy Finami, to jest ludźmi, którzy w ogóle nie znają rosyjskiego - to zupełnie co innego. Kiedy tłum ludzi śpiewa piosenki nie znając języka - to niezapomniane przeżycie. A uwzględniając rozpiskę koncertów, kiedy mieliśmy dzień odpoczynku, pozwolili-
szczególności to sami fani zrobili dużo by była dobra zabawa. Ich zachowanie, ich wsparcie dla zespołów, koncertowo ich koncertowy strój. Świetne! Oni... jakieś fryzury na głowach robili... Tym właśnie różnili się od rosyjskiej publiczności, która jest bardziej ułożona i rzadko przebiera się na koncerty. Wsparcie było również na bardzo wysokim poziomie. Mimo, że wcale nie było tylu osób, ile na dużych festiwalach to nawet ta stosunkowo nieduża grupa wytworzyła dobrą atmosferę. Krótko mówiąc - było świetnie! Rozumiem. Chciałbym Cię uprzedzić, że polscy fani uważani są za jednych z najdzikszych w Europie. Słyszałem, że na świecie tylko Amerykanie i Brazylijczycy są bardziej dzicy. (Śmiech), rozumiem, że w pozytywnym tego słowa znaczeniu... Oczywiście. Jest stagediving, crowdsurfing itd. To wszystko czeka was w listopadzie. (Śmiech), w każdym razie, będzie miło wystąpić w kraju, w do którego do tej pory nie udało nam się wybrać.
robią. A ja byłem człowiekiem, który pojawił się w muzyce stosunkowo niedawno, a już "na dużej scenie", jeśli można to tak określić, byłem całkowitym nowicjuszem, więc oczekiwali czegoś gorszego. Ale ostatecznie, byłem bardzo miło zaskoczony tym, że publiczność reagowała bardzo pozytywnie. To miło. A jak osobiście odczułeś wyjście na profesjonalną scenę? I na ile trafne jest porównywanie ciebie z Timem Owensem, "Ripperem", który swego czasu dołączył do Judas Priest? (Śmiech), tak bardzo często, swoją drogą, kiedyś zadawano mi pytania dotyczące Tima Owensa. Dla wielu oczywista jest analogia z filmem Rockstar, gdzie chłopak, który był fanem słynnej grupy, nagle został jej frontmanem. Rzeczywiście, sytuacja jest bardzo podobna i kiedy mnie o to pytają, zawsze powoduje to u mnie szeroki uśmiech. Oglądałem ten film. I film mi się bardzo podoba i historia, jak się okazało, wydarzyła się na prawdę. W zasadzie też jestem tym zachwycony, zwłaszcza, że obecnie, po dwóch latach, można powiedzieć, że wszystko się już uspokoiło, że wszystko jest już mniej więcej w porządku. Ale w tamtej chwili, oczywiście było bardzo emocjonująco, ja chyba bardziej niepokoiłem się nie tym, jak się sprawdzę, a z powodu okazanego mi zaufania. Kiedy koledzy z zespołu mnie zaprosili, postawili na mnie, rzeczywiście zagrali va banque. Mało znany chłopak, który jest od nich młodszy, który pomimo tego, że lubi grupę Aria i jest gotowy dużo dla niej zrobić, nigdy nie miał styczności z tak aktywną działalnością koncertową i nie wiadomo jak się sprawdzi. Wszak, nie jest sekretem, że grupa Aria na tyle intensywnie koncertuje, ze zdarza się i po pięć dni z koncertami pod rząd. Koncert trwa dwie godziny, utwory są śpiewane dość wysoko i mają szeroki zakres, więc śpiewanie ich nie jest łatwe. Mało tego - rozumiesz, że po tym koncercie czeka następny, i następny... Oni to przeżywali chyba bardziej niż ja, zwłaszcza podczas pierwszy koncertów. I tu chciałbym zauważyć, że publiczność mnie bardzo wspierała. Ciśnienie było bardzo duże, ale teraz gdy oglądam nagrania z pierwszych koncertów pierwszej trasy, to zawsze wywołuje u mnie dobry uśmiech. Porozmawiajmy jeszcze na temat wokalu - kto jest pana idolem? Jest ich sporo, ok. dziesięciu osób. Z punktu widzenia wokalisty koncertowego, to Bruce Dickinson. Osiągnął rzeczy bliskie mistrzostwu cyrkowemu, tak doskonale pracuje oddechem. Oprócz niego - Coverdale, z młodszych Chris Daughtry. Każdy z nich jest w czymś dobry, jeden wyróżnia się techniką, inny tembrem głosu. Wydaje mi się, że to dobrze, że mam wiele wzorców. Gdybym miał tylko jeden, to można by mówić o kopiowaniu stylu, choć teraz obwiniają mnie, że wiele biorę z Kipelova. Oczywiście, jego wpływ w pewnym okresie odegrał wielką rolę, gdy stawałem się muzykiem, nie kryję tego. Gdy trafiłem do zespołu, to ciążyło mi to, niczym kamień młyński. Niektórzy mówią, że staram się go parodiować - to nie tak, ja śpiewam szczerze.
Foto: Aria
śmy sobie pobyć turystami i się zabawić. Tak na marginesie - włączę sobie film, akurat siedzę w koszulce Muskelrock. Co tyczy się samej imprezy - odbywała się w lesie, wszystko było świetnie zorganizowane. Samo miejsce wyglądało jak z dawnych radzieckich czasów - przypominało obóz pionierski. Nie wiem jak było w Polsce ale u nas takie obozy były częste i powiem tak - ta specyficzna atmosfera pionierskiego obozu miała swoją duszę. Co tyczy sie programu to był to najzwyklejszy festiwal. Występowało bardzo dużo zespołów i były dwie sceny. Głównie byliśmy zajęci przygotowaniami do występu, ale od czasu do czasu wychodziliśmy pod drugą scenę i słuchaliśmy - poziom tamtych zespołów był naprawdę wysoki. Występowały cover-bandy, które całkiem dobrze grały znane hity. Jak nam powiedzieli, tam występowały głównie miejscowe zespoły. Słyszeliśmy, że grały tam również bardziej znane grupy, jednak żadna z nich nie występowała tego samego dnia co my. A publiczność? Czymś różniła się od rosyjskiej lub ukraińskiej? Głównie tym, że znali teksty nie znając języka. Oprócz tego - zachowaniem i wyglądem. Zachowanie tamtejszych fanów było bardziej ekspresyjne, nie obrażając rosyjskiej czy ukraińskiej publiczności. Czuło sie, że ludzie przyszli na koncert żeby się dobrze bawić. Duża część zespołów starała się na scenie jak mogła, ale w
32
ARIA
Spodziewam się nowych wrażeń w związku z tą wizytą, szczególnie z koncertu. A czego konkretnie oczekujecie po przyjeździe do Polski? W pierwszej kolejności, ekspresji na koncercie, o której mówiłeś. Oprócz tego, Warszawa, jeśli nawet nie jest geograficznym sercem Europy, to jest miastem, które ma co zaoferować turystom i gościom. Oczywiście, chcielibyśmy pospacerować, obejrzeć miasto, odwiedzić i porobić zdjęcia w niektórych znanych miejscach. Oczekujemy, rzecz jasna, dobrego i ciepłego przyjęcia i dobrego koncertu, ponieważ wyjazdy za granicę są dla nas szczególnie podniosłe, w emocjonalnym sensie. Dlatego mamy nadzieję na wzajemne emocjonalne "przenikanie się" grupy i fanów. O to już zadbamy my. Powiedz proszę, jak jako wokalistę przyjmują Cię rosyjscy, ukraińscy, białoruscy "starzy" fani, którzy są w twoim wieku albo starsi? Minęły już dwa lata odkąd dołączyłem do grupy. Dokładnie dwa lata temu pracowałem już aktywnie w studio. W ciągu tych dwóch lat dawania koncertów publiczność już przywykła. Nie chcę mówić, że publiczność się "pogodziła", dlatego, że pozytywne nastwienie widoczne było już na pierwszych koncertach, w ramach trasy "Feniks". Szczerze mówiąc, szykowałem się na gorszy odbiór. Moich dwóch poprzedników było prawdziwymi profesjonalistami, dlatego dobrze wiedzieli co
Wracając do tematu występów, czy Aria nadal wyrzuca telewizory z okna? Ja w zasadzie - może kogoś tym zasmucę - prowadzę mało rockandrollowe życie, nawet raczej stateczne. Chłopaki, jak mi się wydaje, swoje już wyrzucili przez okno w swoim czasie i chyba jest teraz spokojniej. Oczywiście, znajduje się czas na radość, jakieś żarty, może mniej ekstrawaganckie i szokujące niż dawniej. Wesoła atmosfera w zespole się nasila w okresie koncertów. Gdy zaczynamy pierwszy występ, gdy wyjeżdżamy w trasę, nawet, gdy składa się ona z trzech miast jesteśmy weseli, zaczyna panować taki atmosfera, ponieważ pojawia się przedsmak. Taki nastrój koncertowy w zespole jest żywy i chyba będzie żywy zawsze. Może nie tacy powściągliwi, ale i weseli sami z siebie tworzymy jakieś przygody, ale to dobrze. Jasne. Chciałbym przejść do pytań dotyczących ostatniego albumu, "Feniks". Przede wszystkim, do którego utworu powstanie teledysk? Minęło już dwa lata i nie ma żadnego. Nagrywanie teledysków w Rosji nie jest dzisiaj wdzięcznym zajęciem. Na nakręcenie średniego teledysku nie pozwala nam nasz poziom i smak. A jeśli nakręcić drogi, to pojawia się inny problem - gdzie go puszczać? Można oczywiście od razu opublikować w Internecie za darmo, aby publiczność mogła go oglądać i opowiadać, że grupa żyje i nadal coś robi. I to jest przeszkoda, która nas powstrzymuje. Myśleliśmy o tym, rozmawialiśmy, do którego utworu mógłby powstać klip. Ale doszliśmy do wniosku, będzie to co najmniej wybrakowane. Problem w tym, że straciliśmy już "formatowe" środki masowej informacji, tzn. nie ma specjalnego kanału telewizyjnego, który nadawałby tego rodzaju muzykę. Dzisiaj dla
ciężkiej muzyki w rosyjskiej telewizji po prostu nie ma miejsca. Kiedyś mieliśmy kanał MTV, ale on teraz zmienił radykalnie format i dzisiaj nie ma gdzie już posłuchać tego rodzaju muzyki, jest coraz trudniej. No tak, szkoda. Kontynuujmy dalej temat albumu. Zauważyłem, że pojawiły się na nim dawno niesłyszane u Arii motywy "obywatelskie", które Aria dość dawno temu wykorzystywała, a które pojawiły się na "S kiem ty?"i "Szto wy sdiełali s waszej miećtoj?". Naturalnie mam na myśli "Ciornyj kwadrat". Gdybyś mógł powiedzieć nam parę słów o tym utworze. Tak, tu masz rację, dlatego, że właściwie cała twórczość Arii to zasadniczo nasz nastrój, nasze spostrzeżenia dotyczące tego, co dzieje się wokół. Tak wyszło, powiem tak: grupa Aria w swojej ponad dwudziestopięcioletniej historii przeżyła niejedne niepewne czasy w Rosji. To znaczy, chociażby i rozpad Związku Radzieckiego, i niepewne lata dziewięćdziesiąte, kiedy działo się u nas dość nieciekawie. I w zasadzie utwór "Ciornyj kwadrat" to przede wszystkim myśli jednego z autorów, szczególnie Witalija Dubinina, który skomponował ten utwór. To, co dzieje się u nas w kraju, to mu, delikatnie mówiąc, niezbyt odpowiada. I dlatego właśnie narodził się ten utwór. No tak. A co myślisz o obecnej sytuacji politycznej w Moskwie i o Aleksieju Nawalnym? Poproszono mnie, bym zadał to pytanie. Cóż, w zasadzie jestem mniej radykalny niż Witalij. I chociaż też mam dość dużo pytań do obecnej władzy, dotyczących po pierwsze korupcji, która pewnie zasadniczo zawsze była wielkim problemem Rosji, a na dzień dzisiejszy zapewne sięgnęła tak niebotycznych granic, że nie mam absolutnie zamiaru się na to godzić. Inna kwestia, że pojawia się zawsze takie problematyczne pytanie: kto mógłby sprawić by było lepiej? I jeśliby przypomnieć jeszcze raz Nawalnego, nie sądzę, że to jest ten człowiek, który by mógł wziąć, to znaczy stanąć na czele państwa i doprowadzić do jakichś zmian, dzięki którym ludzie by na pewno odetchnęli z ulgą. Wydaje mi się, że najprościej jest dziś właśnie krytykować władzę, a trudniej podjąć jakieś realne kroki, by coś zmienić. Dlatego ja, z jednej strony, zgadzam się z Witalijem, że można odnieść takie wrażenie, że nasz tunel zdaje się nie mieć końca. I kiedy się to skończy, nie wiadomo. Z drugiej strony większość ludzi dziś zgodzi się, że obecnie nastąpiła pewna stabilizacja w kraju. 10-15 lat temu było znacznie gorzej. Po pierwsze chodzi mi o stabilność, choć oczywiście chciałoby się, żeby władze kraju podejmowały działania, by ciągle poprawiać sytuację, zwłaszcza, że jest w jakich dziedzinach. A co sądzisz o sytuacji z Pussy Riot? Stosunek do Pussy Riot mam negatywny, ale sama sytuacja nie jest prosta. Jedna sprawa - samo przewinienie. Wiara to oczywiście kwestia intymna, ale te dziewczyny zbezcześciły główną świątynię kraju, a to było oburzające. Druga kwestia, na ile adekwatny był wyrok sądu. Rosyjski sąd okazał się o wiele surowszy od powszechnie przyjętych norm. Stąd przyjęcie projektów ustaw, z którymi z gruntu się nie zgadzam - o obrazie uczuć religijnych. To dość złożony problem, i wsadzać go w sztywne ramy prawodawstwa nie jest całkiem właściwe. Wróćmy do muzyki. W grupie jest teraz trzech kompozytorów: Dubinin, Chołstynin i Popow. A jak to wygląda w twoim przypadku? Skomponowałeś coś, będziesz coś komponował, może na nowym albumie pojawi się utwór Twojego autorstwa? Nie chciałbym robić żadnych publicznych deklaracji, dopóki nie pojawi się chociaż jeden utwór mojego autorstwa lub chociażby współautorstwa. Niewątpliwie, odkąd zostałem pełnoprawnym członkiem zespołu Aria, mam wystarczająco dużo wolnego czasu, który mogę poświęcić muzyce. Pierwsze próby pisania już podjąłem, co z tego wyjdzie - czas pokaże.
Szwedzkie imperium metalowe kontratakuje Niemal nikt tak nie odwiedza często naszego kraju jak oni, nikt w ostatnich latach nie zdobył takiej popularności w naszym kraju, co właśnie szwedzki zespół Sabaton. Nagrał dwa utwory, które opowiadają o Polsce, co więcej, teraz promuje nowe DVD, na którym znajdziemy koncert zarejestrowany podczas festiwalu Woodstock. O historii zespołu, zmianach w składzie i planach na przyszłość udało się porozmawiać z basistą Sabaton, który gra w zespole od momentu założenia. HMP: Witam, to prawdziwa przyjemność móc przeprowadzić wywiad z Sabatonem. W dzisiejszych czasach jesteście jednym z najbardziej rozpoznawalnych zespołów heavymetalowych, a wasza popularność w naszym kraju jest ogromna. Komu i czemu zawdzięczacie wasz sukces? Pär Sundström: Powiedziałbym, że dużej ilości pracy. Od 2005 roku daliśmy około 700 koncertów i wydaliśmy pięć albumów, plus te na żywo. To całkiem dużo czasu spędzonego zarówno w studiu, na tworzeniu muzyki i w trasie. Nigdy nie mieliśmy dość i zawsze chcieliśmy pójść dalej, zrobić więcej i coś większego. Zawsze inwestowaliśmy w zespół, więc jeżeli mamy jakieś pieniądze z koncertów to inwestujemy je właśnie tak: na trasę po miejscach, w których nie dostaniemy pieniędzy, albo na zbudowanie większego show. Wasza najnowsza płyta to "Swedish Empire". Czy możesz nam powiedzieć, co zawiera to nowe DVD? Główna część została nagrana w Polsce na festiwalu Woodstock zeszłego lata. Była to bardzo łatwa decyzja po tym jak zobaczyliśmy zdjęcia i filmy z tamtejszych poprzednich koncertów. W edycji rozszerzonej DVD można też znaleźć show ze Szwecji, Anglii i Niemiec. Chcieliśmy, żeby to DVD pokazało Sabaton na wiele różnych sposobów. Mamy wielkie show na Woodstock, koncerty klubowe w Niemczech i Wielkiej Brytanii, a ostatecznie arenashow w której byliśmy główną gwiazdą w Szwecji. Fani, którzy chcą zająć sobie cały wieczór powinni szukać wydania w formie dużego earbooka, który zawiera około sześciu godzin koncertów. Czy te wszystkie koncerty na "Swedish Empire" pochodzą z waszej ostatniej trasy "Carolus Rex"? Wszystkie koncerty na nadchodzącym DVD zostały zarejestrowane podczas naszej trasy. Jednak było to w trochę innych czasach, dlatego poszczególne setlisty różnią się od siebie. A jak wspominacie gig na Woodstock i współpracę z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy? Cóż, czuliśmy dużą presję i masę adrenaliny, kiedy graliśmy, więc później niewiele pamiętaliśmy. Kiedy nagrywamy koncert nie możemy się zrelaksować i cieszyć się występem, więc mogliśmy cieszyć się show dopiero wtedy, kiedy oglądaliśmy sfilmowane materiały, miesiące później. Jeżeli chodzi o organizację, to pamiętam, że zaczęliśmy rozmowy na ten temat bardzo wcześnie. Nawet przyjechaliśmy do Polski, żeby omówić szcze-
góły. Organizatorzy byli bardzo pomocni. I w tym momencie chciałbym zapytać o waszą relację z naszym krajem. Dlaczego Polska jest Wam taka bliska? Dlaczego tak bardzo lubicie tu wracać? Po pierwsze, to całkiem duży kraj, więc nie wydaje mi się, żebyśmy dawali tu tak wiele koncertów. Wyobraź sobie, że Polska ma ok. 40 milionów mieszkańców, podczas gdy w Szwecji jest ich tylko ok. 9 milionów. W Szwecji dajemy może z 16 koncertów w trakcie trasy, a w Polsce nawet nie połowę z tego. Jednak każdy show w Polsce jest wspaniały. To jeden z krajów, gdzie zawsze wyprzedajemy bilety i mamy naprawdę świetną publiczność. Porównując nas z innymi artystami, to faktycznie dużo gramy w Polsce i bardzo nas to cieszy! Czy mógłbyś porównać wasze ostatnie DVD, "Swedish Empire" z "World War Live: Battle of the Baltic Sea"? Nie bardzo, to dwie różne rzeczy. "Battle of The Baltic Sea" to tylko CD, więc nie ma wizji, poza koncertem bonusowym z 2008 roku. To wydawnictwo było również realizowane z poprzednim składem zespołu. Teraz chcieliśmy pokazać Sabaton, który dorósł na wszystkie sposoby od momentu wydania "Carolus Rex", Ostatecznie jestem bardzo dumny z nowego DVD. Co może zaskoczyć polskich fanów czekających na "Swedish Empire"? Mam nadzieję, że niektórzy z nich będą mogli rozpoznać siebie w tłumie. Czy kiedykolwiek myśleliście o tym, żeby nagrać cały album o Polsce i wojnach jakie się tu działy? Nie i to się nie zdarzy. Reszta świata nie byłaby z tego zadowolona. "Carolus Rex" to wasz ostatni album. Jak zareagowała na niego publiczność? Cieszę się, że fani docenili to, że w końcu śpiewamy o czymś innym, o historii Szwecji. Świetnie, że mogliśmy to zrobić. Skąd wziął się pomysł na wersję tekstów w Waszym ojczystym języku? Stwierdziliśmy, że pomysł ze szwedzkim byłby zabawny na początek, ale później doszliśmy do wniosku, że brzmi świetnie, więc zostaliśmy przy tym. Zrobiliśmy tak cały album. Czy planujecie powrócić do nagrywania po angiel sku?
A wiadomo już coś odnośnie nowego albumu? Na ten temat ciężko prognozować. Początkowo określasz sobie jakiś termin, a później okazuje się, że jest on nierealny - np. materiał nie jest gotowy i tego typu problemy. Na dzień dzisiejszy zespół mocno pracuje nad nowymi utworami. Kiedy będzie album - na razie ciężko powiedzieć. Sami stawiamy sobie konkretne, krótkie terminy, jednak to nasze wewnętrzne ustalenia i nie chciałbym o nich mówić publicznie. Jedno jest pewne - pracujemy nad nowym materiałem i album na pewno będzie. To najważniejsze. Bardzo dziękuję za wywiad i życzę przyjemnego wypoczynku. Dziękuję za interesujące pytania! Do zobaczenia! Stanisław Lipski
Foto: Nuclear Blast
SABATON
33
Foto: Nuclear Blast
Tak. Miało sens nagrywać album po szwedzku, bo opowiadał o Szwecji. Jeżeli zrobimy coś innego to nie będzie sensu robić tego znowu po szwedzku. Dużo się zmieniło w Sabatonie od momentu ukaza nia się waszego ostatniego albumu. Proszę, powiedz cie co było powodem kłótni w zespole? Dlaczego czterech członków Sabatonu odeszło w tym samym momencie? To raczej nietypowa sytuacja. Cóż, 13 lat razem jako zespół. Zaczęliśmy w bardzo młodym wieku. Przez ten czas ludzie się zmienili, a niektórzy zmienili coś w swoim życiu. Całkowicie rozumiem i szanuję ludzi, którzy chcą założyć rodzinę i mieć bezpieczny, ciepły dom i skończyć z życiem w tourbusie. To główny powód kryjący się za tym. Czy kiedykolwiek myśleliście o tym, żeby zagrać znowu razem? Nie, mamy nowych członków zespołu, którzy doskonale do nas pasują, więc nie sądzę, żeby to się miało stać. Montelius, Sunden, Myhr i Mullback założyli zespół - Civil War i wydali swój debiutancki album. Słyszałeś "The Killer Angels"? Co myślisz o ich muzyce, albumie? Myślę, że zrobili dobry album. Życzę im jak najlepiej z nowym zespołem. Jak znalazłeś nowych muzyków? Jak wyglądają ustalenia pomiędzy Wami i "nowymi" członkami zespołu? Nie chcieliśmy oficjalnie szukać nowych ludzi, bo nie chcieliśmy robić przesłuchań. Mogliśmy skończyć z miłym gościem, który świetnie gra, a dwa miesiące później okazałoby się, że jest idiotą. Potrzebowaliśmy ludzi, który mogliśmy ufać. Popytaliśmy więc wśród naszych najbliższych przyjaciół i tak ich znaleźliśmy. Później wykonaliśmy tylko trzy rozmowy telefoniczne i wszystko było załatwione. Teraz waszym priorytetem jest DVD "Swedish Empire". Muszę jednak zapytać o nowy album. Kiedy planujecie nagrać coś nowego? Macie już jakieś nowe utwory? Tak, pracujemy nad nowym albumem. Plan jest taki, żeby wydać go przed latem w przyszłym roku. Dlatego właśnie nie koncertujemy zbyt dużo tej jesieni. Potrzebujemy czasu, żeby stworzyć nowe kawałki. Gdybyście musieli wybrać Wasz najlepszy album, to który by to był i dlaczego? Jak dotąd "Carolus Rex". Kocham go. Każdy utwór jest całkowicie w moim stylu. Na wszystkich pozostałych albumach było kilka numerów, które lubiłem bardziej i kilka takich, które lubiłem mniej. Jednak ten jest bardzo mocny od początku do końca. Sabaton gra wiele koncertów na całym świecie. Gdzie najbardziej lubicie grać i dlaczego? Moim ulubionym miejscem na koncerty jest Cypr. Fani są tam naprawdę szaleni i uwielbiam tamtejszą pogodę i atmosferę wyspy. Czy to prawda, że "Metalizer" miał być pierwotnie waszym debiutanckim albumem? Jeżeli tak, to dlaczego wydaliście dopiero w 2007 roku? Tak, nagraliśmy ten album w 2001 roku, ale przez
34
SABATON
wytwórnię, która nie chciała go wydać z powodu różnych przyczyn, zajęło nam to aż do 2007 roku. Wtedy odkupiliśmy nasze prawa autorskie do albumu i wydaliśmy go. 2 czerwca dostaliście ordery od Ministra Obrony Narodowej. Możecie nam powiedzieć za co? Jak się czujecie po dekoracji? Miło było się z nim spotkać. Nie jest dla nas normalne, jako zespołu metalowego, żeby odbierać takie honory, ale doceniamy to. To, że minister nosi garnitur i ma wysokie stanowisko nie oznacza, że nie może doceniać metalu. Po prostu nie mógł stać w pierwszym rzędzie i robić headbangingu. Zawsze dobrze jest mieć urzędników po swojej stronie. Miejmy nadzieję, że Polska teraz nie wypowie wojny Szwecji (śmiech)! Jesteście specjalistami od smash-hitów i jest ich kilka na każdym z waszych albumów. Jaka jest wasza recepta na największe hity? Hit opiera się na świetnej melodii. Bardzo niewiele zaś na gitarowych riffach, a Joakim, który pisze większość utworów, jest przeciętnym gitarzystą co czyni go idealnym. Nie może tworzyć skomplikowanych riffów i wtedy melodie muszą stać się najważniejszymi elementami. Zagraliście "40:1" po polsku i muszę przyznać, że to świetna wersja tej piosenki. Czy było trudno śpiewać po polsku? Jak długo musiałeś uczyć się języka pol skiego? Było bardzo trudno, nie planujemy robić tego na żywo. To by się nie udało. Jakie są wasze plany na przyszłość? Mamy dużo planów. Cały 2014 rok jest już zabookowany i właściwie rok 2015 też. Nowy album wyjdzie latem 2014 i ruszymy z nim w trasę, może dwuletnią. Naprawdę nie mogę się już doczekać wyruszenia w długie tournée. Kiedy Sabaton przyjedzie do Polski? Może zagracie jakiś specjalny koncert w naszym kraju? W tym momencie nie mamy zarezerwowanych żadnych koncertów w Polsce w 2014 roku, a lato jest już prawie całe zapełnione, więc nie jestem pewny czy nie będziemy musieli czekać do 2015 roku, żeby znowu się zobaczyć. Będzie jednak warto na to czekać! W porównaniu z wieloma innymi artystami często jesteśmy w Polsce, a niektórzy nawet twierdzą, że jesteśmy u Was zbyt często. Zobaczymy co da się zrobić. Dzięki za poświęcony czas. Może ostatnie słowo do polskich fanów? Zdaję sobie sprawę, że nie jest możliwe ukazać na DVD wszystkich emocji podczas koncertu Sabatonu, ale naprawdę się staraliśmy i myślę, że tym razem udało nam się bardzo dobrze uchwycić niesamowitą atmosferę tamtego koncertu. Tak więc, jeżeli w mroźne zimowe wieczory będziecie mieli apetyt na Sabaton, to nasze nowe DVD jest świetnym przyjacielem, który was ogrzeje do czasu, kiedy znowu powrócimy na polskie ziemie. Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska
Foto: SPV
HMP: "Hope In Hell" to wasz piętnasty album studyjny. Wygląda na to, że w wyjątkowo efek towny sposób obchodzicie 35-lecie zespołu, jeśli wliczyć w ten okres również początki Anvil jeszcze pod nazwą Lips? Steve "Lips" Kudlow: Większość ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, że albo kochasz to, co robisz i wtedy nie narzekasz na brak pomysłów, albo męczysz się, bo brak ci entuzjazmu. Dla nas nie ma nic pomiędzy… kochamy to, co robimy; liczy się tylko tworzenie muzyki, z której jesteśmy dumni. Wydany dwa lata temu "Juggernaut Of Justice" zyskał świetne recenzje i cieszył się sporą popularnością - w takiej atmosferze pewnie znacznie łatwiej przystępuje się do prac nad kolejnym albumem? Nigdy nie jest łatwiej… warto było nagrać tych piętnaście albumów… kiedy piszesz i nagrywasz nowy album zawsze stawiasz sobie wyzwania i dajesz z siebie wszystko. Nigdy nie narzekaliście na brak pomysłów, podobnie było pewnie i tym razem? Wszystko, co napisaliśmy zostało wydane… więc jest bardzo dobrze! Od kilku płyt zawsze nagrywacie poza materiałem podstawowym różne utwory dodatkowe. Jak odbywa się selekcja tych utworów? Naradzacie się wspólnie, co trafi na płytę, co będzie bonusem, a co trafi do archiwum? Po zakończeniu nagrań przesłuchaliśmy nowe utwory i podjęliśmy decyzję w jakiej kolejności pojawią się na albumie. Jednocześnie wybraliśmy piosenki, które zostały bonusami. Wydawanie specjalnych edycji płyt ma głównie znaczenie marketingowe. Dla nas nie stanowi to różnicy, bo utwory i tak dotrą do słuchaczy… Jednak ładne opakowanie i pewna wyjątkowość tych dodatkowych utworów przyciągają uwagę. Wracacie czasem do tych niewykorzystanych starszych utworów czy też nie ma takiej potrzeby? Nawet jeżeli bierzemy na warsztat stary pomysł, zawsze dodajemy coś nowego!!! Riff z utworu "Pay The Toll" napisałem jakieś trzydzieści lat temu, ale nigdy go nie wykorzystałem… teraz popracowaliśmy nad nim i mamy efekt. Ponownie pracowaliście z producentem Bobem Marlette - wygląda na to, że dobrze się dogady waliście podczas nagrywania poprzedniej, w dodatku świetnie brzmiącej płyty? To, co robi Bob jest niesamowite… fantastycznie potrafi uchwycić to, co najlepsze w naszej muzyce. Doszło za to do zmiany w składzie, bo grającego
Ciągle nam mało!!!
Im częściej słucham "Hope In Hell" tym bardziej dochodzę do wniosku, że jako całość nie jest to tak efektowny album, jak poprzedzający go "Juggernaut Of Justice". Nie zmienia to jednak faktu, że jest to solidny krążek, z kilkoma naprawdę porywającymi numerami, świadczącymi o tym, że kanadyjscy weterani nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Lider grupy, śpiewający gitarzysta Steve "Lips" Kudlow, jak zwykle nie był zbyt rozmowy, ale to i owo udało się z niego wydusić:
w Anvil kilkanaście lat basistę Glenna Five zamienił Sal Italiano. Z tego co słyszę, wniosku ję, że dobrze wkomponował się w wasz duet? Sal doskonale wpasował się w to, co Rob i ja robimy, co więcej na swój własny sposób pomógł nam. Każdy muzyk wnosi coś wyjątkowego do zespołu i jeśli dobrze komponuje się to z pozostałymi elementami powstaje prawdziwa magia. Efektem tej pracy jest udana "Hope In Hell". Do swej obszernej dyskografii z konsekwencją dołączacie płyty, które niczym nie ustępują waszym klasykom z lat 80., jak "Metal On Metal" czy "Forged In Fire". Jaka jest wasza recepta na sukces po tylu latach kariery? Entuzjazm do tworzenia oraz grania na żywo… ciągle nam mało!!!
Ponownie nie unikacie trudnych tematów, ale czy jest naprawdę tak źle, żeby pokładać nadzieję tylko w piekle, że nawiążę do utworu tytułowego? Ludzie sami sobie stwarzają piekło, w tym utworze chcemy powiedzieć, że masz wybór… znajdź to, co kochasz, a pozbądź się tego, czego nienawidzisz. Stąd słowa: "Enjoy your life, it's not too late", które padają w tym utworze? Istotne jest dokonanie wyboru, jak chcesz kierować swoim życiem… możesz sprawić, że będzie ono beznadziejne albo możesz starać się, żeby było dobre, podążając za tym, czego naprawdę pragniesz.
coraz bardziej rozwiniętych technologii w naszym życiu? Chcieliśmy po prostu powiedzieć, że ludzie nie potrafiliby przeżyć bez elektryczności!!! Skoro jesteście rzecznikami takiej postawy, pewnie będziecie promować "Hope In Hell" na jak największej liczbie koncertów? Mamy nadzieję, że będziemy koncertować przez następny rok lub dwa!!! Mając tak obszerny repertuar i udaną nową płytę nie macie czasem problemów z doborem utworów na koncert? Pewnie żeby zadowolić wszystkich musielibyście grać ze cztery godziny? (śmiech) Zawsze mało nam czasu i dlatego staramy się go jak najlepiej wykorzystać. Macie za sobą europejską trasę na przełomie lipca i sierpnia, a w planach kolejne koncerty. Które z nowych utworów najlepiej sprawdzają się na żywo, bądź fani przyjmują je najlepiej? Wybraliśmy "Hope In Hell", "Eat Your Words", "Through With You", "Badass Rock 'n' Roll" i "Mankind Machine" i wszystkie te utwory zostały dobrze przyjęte… Niedawno doczekaliście się też tribute albumu
Czyli energia, zaangażowanie i entuzjazm to podstawa, niezależnie od tego czy jest się młodym debiutantem, czy artystą z bogatym dorobkiem? Zgadza się, to jest właśnie klucz do sukcesu!!! Jeśli bardzo czegoś chcesz, w końcu uda ci się zrealizować swoje cele. Tym razem postawiliście na powrót do waszych korzeni, bo na "Hope In Hell" nie ma takich utworów jak chociażby wykorzystujący klawisze, mroczny "Paranormal" czy instrumentalny, quasi jazzowy "Swing Thing", które urozmaicały zawartość "Juggernaut Of Justice". Uznaliście, że tym razem obędzie się bez artystycznych ekspery mentów, postanowiliście nagrać album, o którym mówiłeś, że przypomina ci początki klasycznego heavy metalu w pozytywnym znaczeniu tego ter minu? Na nowej płycie ujednoliciliśmy nasze refreny pod względem muzycznym i tekstowym, to było naszym głównym celem. Podczas pracy nad poprzednim albumem Bob nauczył nas jak aranżować utwory, żeby uwydatnić to, co w nich najlepsze. Tworzyliśmy spontanicznie i dawaliśmy się ponieść chwili. Im prostszy proces tworzenia, tym lepsze utwory… Właśnie, bo czerpiecie też p z klasyki hard rocka i rock and rolla - dzięki temu, mimo bezkompromisowego charakteru i potężnej siły rażenia "Hope In Hell" jest płytą urozmaiconą i niejednowymiarową? W końcu odkryliśmy lub też ponownie odkryliśmy naszą tożsamość…. To coś, przez co często muszą przejść zespoły grające już bardzo długo. Nagle wsłuchujesz się w siebie i zaczynasz dostrzegać co jest dobre, a przede wszystkim, co jest złe!! Wciąż jednak nie lubicie nagrywać ballad. Doczekamy się kiedyś takiej kompozycji w waszym repertuarze? (śmiech) Nawet taka myśl nie przeszła nam przez głowy…. Dlatego deklarowałeś ostatnio, że niektóre media krytykują wasze bezkompromisowe podejście, ale że wy jesteście dumni z tego, że nigdy nie zdradziliście swych ideałów i wciąż wierzycie w swe korzenie? Anvil to prawdziwa metalowa kapela… żadnej komercji… uczciwość i duma do samego końca. Zresztą przy tematyce waszych tekstów taka ewentualna ballada pewnie i tak nie zachwyciłaby prezenterów stacji radiowych i telewizyjnych? Teksty Anvil są tak samo zróżnicowane jak muzyka… odzwierciedlają prawdziwe życie bez strachu przed rzeczywistością lub konsekwencjami.
Foto: SPV
Gdy już osiągniesz to, czego pragniesz, czujesz się spełniony i szczęśliwy i jest jak w niebie… nigdy nie jest na to za późno. Podobnie jest chyba w "Time Shows No Mercy", w którym śpiewasz: "Just live for your dreams"? Bez pragnień i marzeń życie pozbawione byłoby sensu. To naturalne, że człowiek ciągle chce więcej… nigdy nie ma dość… potrzebujemy więcej czasu, a on tak szybko ucieka… Swoją drogą czas jest zwykle bezlitosny, ale dla was okazał się łaskawy - pewnie jako młody człowiek nie przypuszczałeś, że po tylu latach wciąż będziesz grać? To zawsze było moim celem, aby grać całe życie… skoro tego dokonałem, oczekuję, że już tak zostanie!!! I to pomimo tego, że, zwłaszcza w latach 80-tych, nie brakowało ludzi, którzy napsuli wam sporo krwi i de facto zastopowali karierę Anvil. To oni są adresatami "Shut The Fuck Up"? Kierowałem te słowa do wielu różnych osób, którym nigdy tego nie powiedziałem… Myślę, że każdy z nas ma takie osoby!!!
"Strong As Steel: A Tribute To Anvil" wydanego przez polską wytwórnię Skol Records. Pewnie takie chwile to dla was ostateczne potwierdzenie, że warto było borykać się czasem z przeciwności ami losu, skoro Anvil doczekał się takiego hołdu również ze strony muzyków, na których wywar liście kiedyś ogromny wpływ i teraz dali temu wyraz? Zawsze wierzyliśmy, że to, co robimy jest wyjątkowe i warte wysiłku. Doczekanie tribute albumu to cudowny moment… Pracowaliśmy na te osiągnięcia przez całe życie, a fakt, że zostaliśmy docenieni jest spełnieniem naszych marzeń. Czyli za dwa lata, jak zdrowie dopisze, a przemysł fonograficzny dotrwa, będziemy rozmawiać o kolejnej, już szesnastej płycie Anvil? Jesteśmy w trakcie pisania… mamy już pięć nowych utworów… Wojciech Chamryk & Dorota Orzechowska
Z kolei "Mankind Machine" to chyba przejaw waszego buntu przeciwko nadmiernej dominacji
ANVIL
35
Jedyne, czego potrzebujemy, to żeby ktoś dał nam szansę Taunted jest jedną z tych kapel straconej szansy. Muzycy chyba jednak mają strasznie słaby PR, żeby się jakkolwiek wypromować. Mimo iż ich muzyka rzeczywiście broni się sama, reprezentuje klasykę w stylu Accept czy Metal Church, to słaba promocja, kiepska okładka, nie wpływają korzystnie na kapelę. Mimo wszystko, muzyka to nie wszystko, zespół potrzebuje odpowiedniego loga, okładki, stylu. Taunted, mimo doskonałej muzyki, tych rzeczy jeszcze nie ma wyklarowanych, miejmy nadzieję, że za jakiś czas to się zmieni. HMP: Siemano, jestem Mateusz z Heavy Metal Pages. Chciałem wam pogratulować naprawdę dobrego albumu. Czemu jednak wybraliście tak kiepską okładkę? Bardziej kojarzy się ona z propozycją dla emo-nastolatków niż dla maniaków heavy metalu... Joey Genoni: Dzięi za miłe słowa o "9 Sins". Jesteśmy bardzo dumni z naszego CD, pracowaliśmy nad nim bardzo ciężko i jesteśmy szczęśliwi z posiadania perkusisty Vicious Rumors, Larryego Howe'a. Jesteśmy też zadowoleni z Eleny Repetto na basie i Matta Gowera na gitarze. Odnośnie okładki, słyszałem jak paru ludzi mówiło, że bardzo im się podobała, ale to z pewnością kwestia gustu, ponieważ jest to grafika generowana komputerowo. Wpisuje się ona w dwie poprzednie płyty, "Bleeding Black" i debiutancką "Zero". Szczerze mówiąc mam, co do niej mieszane uczucia. Wolę grafiki tworzone ręcznie, ale myślę, że taki styl dociera do szerszej publiczności.
Jakiś czas temu miejsce drugiego gitarzysty zajął Matt Gower. Ten dośc długi okres z pewnością wykorzystaliście na wspólne zgranie się. Jak wpływa na działanie zespołu nie tylko stabilny skład, ale także dobre, wzajemne poznanie się muzyków od strony ludzkiej, jak i warsztatu muzycznego? Joey Genoni: Taunted zawsze tworzyło z myślą o dwóch gitarzystach. Trudno było znaleźć właściwą osobę, która byłaby zaufana, żeby stać się częścią wczesnego Taunted. Matt zjawił się w 2009 roku, krótko po nagraniu "Bleeding Black" i dobrze pasował do występów na żywo. Dało nam to pełne gitarowe brzmienie, które wszyscy chcieli usłyszeć i zalecali nam w recenzjach oraz prywatnie. Wiedzieliśmy o tym cały czas, ale nadal nie przeszkadzał nam atak pojedynczą gitarą a niżeli użerać się z trudną drugą gitarą. Matt jest świetny w dostarczaniu różnych pomysłów i patrzeniu na rzeczy z innej perspektywy, daje nam swo-
porównywanym z szanowanymi wokalistami. Myślę, że zrobiłem to, co chciałem zrobić w mojej karierze. Kiedy zaczynałem śpiewać, byłem pod wpływem Roba Halforda, Paula Di'anno i Iana Gillana i brzmiałem podobnie jak oni. Przez lata słuchałem wiele innych znakomitości i splatałem wiele z ich stylów, żeby stworzyć cos własnego i już nie próbować naśladować nikogo. Będąc częścią sceny Bay Area zawsze intrygowało mnie jak Chuck Billy wykonywał niskie partie i ćwiczyłem je, co wsparło moje starania, żeby stać się dobrym wokalistą. Niektórzy wokaliście śpiewają świetnie, gładko, wysoko, a niektórzy zadziornie, nisko, brutalnie i próbują używać mieszanki wszystkich stylów. Bobby Blitz był wielką inspiracja dla mojego agresywnego, intensywnego stylu, ponieważ uważam, że on jest najlepszy w tym, co robi. Na "9 Sins" wspierają was również basistka Elena Repetto z Imagiki i perkusista Larry Howe z Vicious Rumors. Jaki wpływ wywarli na nowe oblicze zespołu? Joey Genoni: Znaliśmy Elenę juz od wielu lat i zawsze wiedzieliśmy, że jest świetną basistką. Kwestią czasu było wyczucie dobrego momentu dla niej, żeby pojawiła się na albumie Taunted. Wniosła moc oraz precyzję w niskie dźwięki. Jest strasznie pozytywnym człowiekiem. Cieszymy się, że z nią współpracowaliśmy i będziemy również w przyszłości. Natomiast Larry Howe jest profesjonalistą pod każdym względem. Jego podejście, oddanie muzyce i moc metalowego bębnienia nie mają sobie równych. W życiu chodzi o koordynację, na szczęście Taunted miało szczęście pracować z oddanym profesjonalistą, który dokończył album bez wahania. "9 Sins" jest zwarte i precyzyjne dzięki tym dwóm indywidualnościom. Czy to, że Larry Howe współpracuje z Vicious Rumors utrudnia działalność Taunted? Joey Genoni: Larry nagrał "9 Sins" i zgodził się asystować Taunted w występach na żywo jeżeli harmonogram mu na to pozwoli. Naszym priorytetem stało się znalezienie stałego perkusisty i udało nam się znaleźć byłego bębniarza Torture, Justina Dudre. Justin jest świetnym dodatkiem do Taunted i nie możemy się już doczekać nowego materiału i koncertów z jego perkusyjnymi umiejętnościami.
Foto: Taunted
Kto jest głównym kompozytorem muzyki? Kawałki komponuje jedna osoba, czy pracujecie wszyscy w czasie prób? Joey Genoni: Ja komponuję większość utworów i nadzoruję wszystkie aranżacje. Jacques tworzy linie melodyczne i teksty. Matt Gower napisał "Laceration" i "Room 237" i współpracowaliśmy przy "Sinner's Language". Na nagraniach, gitara rytmiczna jest w większości przypadków monitorowana, żeby upewnić się, że double cracking jest solidny i bardzo precyzyjny. Jak przebiegał proces twórczy podczas przygotowa nia materiału na "9 Sins"? Joey Genoni: Podejście do "9 Sins" było odrobinę inne niż przy "...Black" i "Zero". Na przykład "Zero" napisałem z Jaquesem początkowo bez perkusisty. Wysyłałem mu ścieżki gitarowe z metrum, a on śpiewał do nich linie melodyczne, a później odpowiednio ustawialiśmy piosenkę. Przy "Bleeding Black" było bardziej tak, że napisałem całą piosenkę, a później nasz były basista, Jason Silva, napisał całą piosenkę jak na przykład "Darkened Eyes" przy zmniejszonej ogólnej współpracy. Przy "9 Sins" natomiast przedstawiliśmy swoje pomysły i wszyscy tworzyliśmy melodię. Zawsze nadzorowałem aranżacje, dopasowywałem solówki i kompozycje, więc tu wygląda to tak samo, jak na wszystkich albumach.
36
TAUNTED
istą świeżość. Jacques i Joey jesteście w zespole od początku, niewątpliwie łączy was pewnego rodzaju chemia, jednak czy po tak długim czasie w wasze relacje nie wkrada się rutyna? Jaki macie sposób, aby tego uniknąć? Jacques Serrano: Jeżeli chodzi o mnie, to są jakieś procedury, który pozostają takie same i myślę, że pomogło to Taunted ukształtować pewne brzmienie przez lata, ale na szczęście wiek, zmiany w codziennym życiu i nowi członkowie zespołu utrzymują naszą świeżość. Nadal uwielbiam tę dumę, gdy skończę album i świetne koncerty, które uszczęśliwiają moją duszę i ciało. Pewnego dnia to może się zmienić, ale minęło już ponad 20 lat z Joey'em i mną, a o tym czy następny album będzie świetny w przyszłości i co będzie się działo później zależy od świata. Joey Genoni: Dobrze wiedzieć, że masz kogoś w zespole, komu zawsze możesz ufać I na nim polegać bez względu na wszystko. Jacques i ja widzieliśmy już zarówno dobre i wspaniałe czasy jak i złe, ale zawsze przepalamy się przez nie i znajdujemy pozytywy. Zawsze próbujemy ruszyć zespół do przodu. Jacques często porównywany jesteś z Chuck Billy, Bobby Blitz'em czy Joey Belladonna. Chyba jesteście dumni że macie takiego muzyka w swoich szeregach? Jacques Serrano: Oczywiście to wielki zaszczyt być
Kto jest waszą główną inspiracją w tworzeniu muzyki? W waszej muzyce słyszę wiele elementów zacz erpniętych z najlepszych albumów Metal Church czy Accept. Jacques Serrano: Dwa zespoły, które wymieniłeś były częścią naszego młodzieńczego metalowego dorastania i zdecydowanie były częścią mojego wzrostu, ale nie wydaje mi się, żeby jeden czy drugi zespół nas inspirował. Wiele form muzyki ma na mnie wpływ, a moje inspiracje pochodzą ze słuchania naszej własnej muzyki i zastanawiania się jak stać się lepszym i rzeźbić się, żeby zostawić po sobie ślad na świecie. Kiedyś miał na mnie wpływ jeden lub drugi album, ale teraz jestem zainspirowany tworzeniem i krytyką od naszych fanów, nadzieją, że zostawimy po sobie tyle, żeby pewnego dnia ktoś powiedział, że Taunted zrobili coś "cool". Joey Genoni: Jest wiele inspiracji takich jak Iron Maiden, Judas Priest i Black Sabbath. Oczywiście kochamy King Diamond. Wolf Hoffman miał duży wpływ na mnie, jako gitarzystę, we wczesnych latach, tak, że dziś nadal brzmi prawdziwie. Moje współczesne inspiracje to Children Of Bodom, Kalmah i oczywiście Opeth. Co z albumów "Zero" i "Bleeding Black" zachowaliście na "9 Sins", a co nowego pojawiło się na tym albumie? Mógłbyś porównać wszystkie trzy wasze albumy? Jacques Serrano: Myślę, że fani mogliby dać kilka odpowiedzi na to pytanie, jednak dla mnie "Zero" zajęło nam dużo czasu. Oprócz bycia koncept albumem, był walką moją i Joey'a, żeby znaleźć stałego perkusistę na wiele lat. Nawet w trakcie procesu tworzenia tego albumu byliśmy głównie ja i Joey oraz wiele rozmów telefonicznych do późnej nocy. Można powiedzieć, że stworzyliśmy wszystkie podstawowe ścieżki bez zespołu, ale dopiero, kiedy znaleźliśmy muzyków do współpracy skończyliśmy album i nagraliśmy go. To sprawia, że album jest dla mnie szczególny. Od 1994 do 2000 roku mieliśmy kilka leniwych lat spowodowanych niemożnością znalezienia pasującego perkusisty, więc "Zero" było ulgą i pokazało światu, że nadal jesteśmy żywi. Od tego momentu, każdy album był błogosławieństwem dającym możliwość do dalszego tworzenia muzyki. Myślę, że "Zero" brzmi bardziej różnorodnie i czasami potrafi zgubić słuchacza, chyba, że całkowicie
dasz się pochłonąć utworom, które poruszają się na konceptowej historii. Piosenki muszą się zazębiać, żeby opowiadać historię. Zarówno produkcja "Bleeding Black" jak i jej intensywność całkowicie zdmuchują swoją poprzedniczkę. Dla mnie utwory są nadal świeże. "9 Sins" kontynuuje z tego miejsca, gdzie skończyło "Bleeding Black", ale brzmi jeszcze bardziej dojrzale w stylu i produkcji. Ma w sobie tez duży wpływ Matta Gowera, który pomógł albumowi stanąć na nogi. Są po prostu 1, 2 i 3, a każdy z nich podnosi poprzeczkę. O czym traktuje ostatnia płyta "9 Sins". Poświęciliście ją tematom biblijnym? Jacques Serrano: Od pierwszego dnia moją inspiracją były tematy biblijne. Koncepcje z Biblii mogą być interesujące i ciężkie niezależnie od tego, w co wierzysz. Na "9 Sins" jest trochę z biblii, ale ma też w sobie trochę z filmu "Lśnienie" i prozy Edgara Allena Poe. Do tego, są w niej mroczne tematy jak "Dead Doll" i konceptowy utwór "Taunted 2", który jest kontynuacją historii osoby z dema z 1992 roku, która za wcześnie zabita, powraca i mści się. W pewnym sensie to superbohater (śmiech). Może pewnego dnia powstanie o nim komiks, co? Macie podpisany kontrakt z Mausoleum Records. Wytwórnia ta wydaj płyty wielu starych i kultowych kapel metalowych. Jak udało wam się nawiązać z nimi współpracę i na jak długo związaliście sie z nimi? Jacques Serrano: Mausoleum zabiegali o nas już kilka lat, a patrząc wstecz powinniśmy podpisać z nimi kontrakt wcześniej, ale nie zawsze podejmujesz właściwą decyzję. Traktują nas dobrze, a sprawy "9 Sins" nadal się kręcą. Pracujemy nad kolejnym albumem dla wytwórni, a później tylko bogowie metalu wiedzą, w jakim kierunku ten zespół pójdzie. Jak udaje wam się pogodzić pracę muzyka z normal nym codziennym życiem? Granie, nagrywanie i kon certowanie wymaga wielu wyrzeczeń. Jacques Serrano: W zależności od tego jak zajętym zespołem jesteśmy, wszyscy musimy żonglować życiem. To staje się pracą z miłości i tak długo jak kochasz bycie w zespole, po prostu robisz to bez względu na wszystko. Powiedziałem to już wcześniej, że kiedy byliśmy młodzi mieliśmy ciągle dla siebie czas, ale nie mieliśmy pieniędzy. Niestety Taunted nie przyciągnął wystarczającej uwagi, kiedy byliśmy młodsi i tak zleciały lata. Teraz mamy więcej pieniędzy, niż kiedy dorastaliśmy i mamy prawdziwą pracę, ale niestety nie cały wolny czas naszej młodości. To miecz obosieczny. Kiedy byłem młody rzuciłbym wszystko, żeby pojechać w trasę w gównianym vanie i jeść tanie żarcie, ale teraz van jest trochę nowszy, a jedzenie o wiele lepsze (śmiech). Może kiedyś będzie jeszcze duży ruch w muzycznym świecie, który sprawi, że Taunted będzie bardziej zajęte na świecie, ale jak na razie to się nie zdarzyło. Jeżeli tak się stanie podejmiemy odpowiednie decyzje. Skąd wzięła się nazwa Taunted? Jak idea za nią się kryje? Jacques Serrano: Joey i ja spisaliśmy setki nazw, kiedy zaczynaliśmy w 1992 roku, to było całkiem zabawne, ale ciężkie. Każda nazwa, o jakiej pomyśleliśmy nie była wystarczająco dobra. Pewnego dnia doszliśmy do wniosku, że napisaliśmy już piosenkę o tym samym tytule w poprzednim zespole, więc zatrzymaliśmy utwór i stał się on nazwą zespołu. Powstaliście w 1992 roku. Nie był to przyjazny czas dla metalu. Wszędzie wylęgał się grunge, który skutecznie uniemożliwiał sukces kapelom takim wy, bowiem debiutancki album wydaliście dopiero w 2006 roku. Czy moja ocena jest słuszna? Jacques Serrano: Jak juz wcześniej wspomniałem w tym wywiadzie, mieliśmy wielki problem z perkusistą, ale w połączeniu z ruchem grunge to był bardzo ciężki czas dla nas. Nie chwalę się mówiąc, że nasza muzyka była wtedy cholernie dobra, a perkusiści studyjni, z którymi graliśmy byli świetni, ale za każdym razem, kiedy chcieliśmy znaleźć stałego perkusistę nikt z nich nie potrafił tego, co chłopaki ze studia, więc straciliśmy lata koncertowania i pracy nad albumami. Wytrwaliśmy, kontynuowaliśmy i byliśmy jednym z starych thrashmetalowych zespołów, które wynurzyły się z wody, ale czasami myślę, że gdybyśmy mieli perkusistę przez tamte lata, moglibyśmy być nieco bardziej popularni jak nasi rówieśnicy. W każdym razie czuję się uprzywilejowany będąc częścią metalowej społeczności i jestem szczęśliwy, że nadal żyjemy tworząc metal! Moim zdaniem, mimo epoki grunge, mieliście duże
szanse wybić się w 1992 roku. Z perspektywy czasu jak oceniacie tamten okres oraz czego zabrakło, aby lepiej wystartować? Jacques Serrano: Znowu, byliśmy cholernie dobrym zespołem wtedy, ale nie byliśmy wystarczająco "thrashowi", a bliżej nam było do true metalu. Kilka wytwórni okazało zainteresowanie, ale nazwali nas wtedy retro! Rozumiesz to? (śmiech) Teraz warto jest być "true metalowym" zespołem. Myślę, że wtedy opieraliśmy się na byciu zespołem thrashowym, ale zachowując też integralność true metalu. Patrząc wstecz na naszą karierę, myślę, że właśnie tym się staliśmy. Znowu, gdybyśmy znaleźli perkusistę do wspólnej walki przez lata, rozwinęlibyśmy się prędzej, ale w życiu chodzi o czas i szanse, a my pracujemy z tym, co mamy. Ostatecznie nadal tu jesteśmy i to o czymś świadczy. Wspomniany debiut "Zero" zwrócił na was uwagę fanów, jednak nie pociągnęło to za sobą sukcesu, który wywindował by was na szczyt popularności oraz przekonał do was dużych wytwórni. Jak myślisz gdzie tkwił problem? Jacques Serrano: To odwieczne pytanie… Co sprawia, że zespół odnosi sukces i przechodzi na wyższy poziom? Gdybyśmy wiedzieli, że wszyscy będziemy w trasie z Priest, Maiden, itp itd. Czy to nadal byłby sen?… W starych czasach myślałem tylko o tym i wierzyłem, że pewnego dnia to się zdarzy, jeżeli zawsze otrzymujemy pozytywne recenzje i opinie, ale z jakiegoś powodu to się nie stało. Są pewne rzeczy, które zdarzyły się mojej karierze, które były naprawdę dobre i pozytywne, i pozwoliły mi uwierzyć, że byłem na dobrej drodze, ale to się nie zdarzyło. Nadal mogło, ale dzisiaj jestem zadowolony z tego, co osiągnęliśmy. Wiem, że tak długo jak ludzie będą o nas rozmawiać i pisać o nas, osiągnęliśmy coś, na co inne zespoły nadal pracują. Może nadal jest tam duża wyrwa dla Taunted i jeżeli tak się stanie, to jedyne, co mogę powiedzieć to, że jestem gotowy! Jeżeli puścicie Taunted w wielką trasę z wielkimi zespołami, to przed jej zakończeniem będziemy jedną wielka metalową maszyną! Jesteśmy profesjonalistami i potrafimy dać sobie radę z najlepszymi z nich i jedyne, czego potrzebujemy, to żeby ktoś dał nam szansę. Obiecujemy, że nie zawiedziemy. Słyszałem, że wasz album "Zero" był najlepiej sprzedającym się tytułem odkąd działa CD Baby. Możecie to skomentować? Jacques Serrano: Nie jestem pewny czy dotyczy się to całego okresu działania CD Baby, ale w swoim czasie był najlepiej sprzedającym się albumem metalowym! Myśleliśmy, że niektóre wytwórnie będą wtedy bardziej zainteresowane i wezmą nas, ale niestety nadal byliśmy malo znani, a może po prostu nas obserwowali. W każdym razie, dał sobie dobrze radę i jak na nasz pierwszy album nadal jest dla nas bestsellerem. Tak przy okazji, nadal sprzedaje się na CD. Natomiast "Bleeding Black", mimo dobrych recenzji, przepadł na rynku. Jak wy to oceniacie z perspektywy czasu? Jacques Serrano: Myślę, że powinniśmy wtedy podpisać kontrakt z Mausoleum, ale zespół zdecydował (łącznie ze mną), żeby wydać album własnym sumptem, a wtedy oddział Sony przejął jego dystrybucję, ale ten album nigdy nie otrzymał wsparcia na jakie zasługiwał. Każdy, kto miał ten krążek w swoim odtwarzaczu, to wyłącznie, dlatego, że Taunted dostarczył go tam bez żadnej pomocy od nikogo. Kto wie, może kiedyś wytwórnia weźmie oba nasze starsze albumy i da im odpowiednie wydanie. Ten zespół zawsze robił wszystko z drobną pomocą, ale poza przyjaciółmi i rodziną. Taunted jest zdecydowanie siłą, a jeżeli ktoś stanie za nami z wielką promocją, uderzymy mocno, a ja wiem jedno, gdyby to była szansa naszego życia, to nie pozwolilibyśmy jej odejść bez odrobiny zabijania i krwawienia! Moja dusza wciąż tęskni za scenami całego świata. "9 Sins" ponownie zbiera dobre recenzje, czy jesteście w stanie wykorzystać to i w końcu odbić się ze sceny undergroundu? Jacques Serrano: Album jest nadal świeżutki i trzymam kciuki, żeby stało się coś, co wprowadzi nas na nowy poziom. Czas pokaże, ale jesteśmy gotowi i przyszedł czas na pewnego rodzaju eksplozję. Jeżeli nie wtedy, to przynajmniej jesteśmy na undergroundowej scenie, a nie jest ona złym miejscem. Jak często koncertujecie? Zagraliście dużo koncertów poza Stanami Zjednoczonymi? Jacques Serrano: Byliśmy odrobinę nieaktywni, ale w końcu będziemy występować na festiwalu w Kalfornii o nazwie Screams Of Metal 2.Czasami jesteśmy bard-
Foto: Taunted
zo zajęci, a czasem nie, ale przygotowujemy się do wielu koncertów tak samo jak pracujemy nad nową płytą, więc powinniśmy być bardzo zajęci przez kilka miesięcy naprzód. Występowaliśmy tylko dwa razy w Niemczech na Headbangers Open Air Festival i na Ball Room Hamburg. Próbowaliśmy wrócić, ale znowu potrzebujemy kogoś lub żeby coś się wydarzyło i pozwoliło nam wybuchnąć tam, gdzie jest na nas większy popyt. Który koncert w historii Taunted najbardziej zapadł wam w pamięć i dlaczego? Jacques Serrano: Jest ich kilka, ale zamiast nazywać jeden, myślę, że powiem tak: koncert, który miał największe znaczenie jest nadal przed nami. Joey Genoni: Zgadzam się, że zawsze wielkie show czekają na ujawnienie się, ale powiedziałbym, że koncert w San Francisco z Overkill w 2006 był zaszczytem. Również granie w Niemczech na Headbanger's Open Air w 2007 przyniósł nam dużo zabawy. Również, lokalny show z Death Angel, Metal Church i Vicious Rumors były godne zapamiętania. Może mielibyście ochotę zawitać kiedyś do Polski i zagrać tutaj swój gig. Uważam, że jesteście bardzo obiecującą kapelą i śmiałbym twierdzić, że można was traktować jako przyszłość tego gatunku. Jacques Serrano: Wiem, że bylibyśmy zaszczyceni mogąc zagrać w Polsce i jeżeli ktoś może nam pomóc to zrealizować, zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby tam dotrzeć! Nie byłoby nic lepszego od wypuszczenia odrobiny metalu w Polsce, delektowania się jedzeniem i piciem oraz spotkaniem wspaniałych ludzi metalu, którzy tu mieszkają. Joey Genoni: Bardzo chcielibyśmy zagrać w Polsce. Kiedyś na pewno trzeba tego dokonać. Śledźcie nas… Jakie macie plany na przyszłość? Koncentrujecie się już na materiale na kolejną płytę, czy na razie sku piacie się na promocji obecnej? Jacques Serrano: Wszystko to i wiele więcej! Utrzymanie zespołu jest stałą pracą, więc będziemy pisać, nagrywać, występować przez całą dającą się przewidzieć przyszłość! Joey Genoni: Zawsze staramy się promować Taunted. Idąc naprzód będziemy dalej grać lokalne koncerty w USA. W kolejnych kilku miesiącach zaczniemy przed produkcję naszego nowego CD, które będzie gotowe na pewno we wczesnym 2014, albo latem 2014. Dzięki wielkie za wywiad i może ostatnie słowo dla fanów... Jacques Serrano: Do wszystkich polskich fanów. Naprawdę dziękujemy!!! Jestem szczerze zaszczycony uwagą, jaką nas darzycie i to jedna z najlepszych rzeczy, jaka nam się zdarzyła. Mamy nadzieję, że znajdziemy sposób na to, żeby dotrzeć do Polski na koncert, a kiedy i jeżeli to się stanie, będziemy sobie wypruwać flaki dla was!!! Metal!!! Doceniamy wszystkich naszych fanów na całym świecie, ale zupełnie "cool" jest być częścią Polski w pewien sposób!! Joey Genoni: Dziękujemy!!! Kochamy Polskę i pewnego dnia tam zagramy. Musimy, to przeznaczenie Taunted. Dziękujemy wam wszystkim!!! Mateusz Borończyk Tłumaczenie: Anna Kozłowska
TAUNTED
37
doba mi współpraca z nimi. Będą prowadzić dystrybucję naszych płyt w Europie.
Chcieliśmy zostać najszybszym zespołem na świecie!!! Brazylia. Słoneczna kraina świetnych piłkarzy, pięknych kobiet, szalonych parad i festiwali. Ale oprócz tego, państwo, które miało kiedyś jedną z najmocniejszych scen metalowych na świecie. Wystarczy wymienić choćby jednego giganta. Sepultura. Obecnie, zespół instytucja, który na tyle odbiegł od swoich korzeni, że tak naprawdę nie wiadomo, czy to nadal ta sama kapela. Jednak mimo to, nie samą Sepulturą Brazylia żyje. Lata '80 przyniosły im jedne z najbardziej bluźnierczych kapel, od których zespoły pokroju Destroyer 666, Watain, Desaster brały przykład. Sarcofago, Holocausto, SexTrash… obok nich była jeszcze jedna niesamowicie ważna dla tej sceny kapela. Attomica. Nie była ona jednak równie bluźniercza. Zamiast tego, skupiła się na technice, wchodząc i czerpiąc to co najlepsze od sceny amerykańskiej i niemieckiej. Wyklarowała jedyny w swoim rodzaju styl, nagrała trzy absolutnie miażdżące albumy, by później słuch o niej zaginął. Tak naprawdę nie wiadomo czemu. Ani się specjalnie nie rozpadła, ani nie miała żadnych wielkich trudności z czasami. Inne kapele, mniej lub bardziej sobie radziły. Bo tak naprawdę Attomica miała największe szanse na sukces obok Sepultury, żeby się wybić. Reszta kapel była, żeby to ująć, zbyt radykalna i bluźniercza. Wyjątkiem może być Korzus, który jednak śpiewał w rodzimym języku. Tak czy siak, nie do końca było wiadomo co się z Attomicą stało. Teraz jednak wróciła i nagrała czwarty album udowadniając, że buntowniczy brazylijski duch wciąż się tli i nie daje o sobie zapomnieć. Zapraszam do lektury.
HMP: Cześć, na wstępie chciałem Wam pogratulować cholernie dobrej płyty. Jest to bardzo dobra porcja thrashu w jego oldschoolowej formie. Gratuluję!!! Charakterystyczną rzeczą dla nowej płyty jest wokal. Alex Rangel jest nowym gardłowym i ma zdecydowanie inny styl niż Fabio Moreira. Zdecydowanie bardziej thrashowy, niż deathowy. Na początku nie przeszkadzało wam to? Joao Paulo Francis: Witaj Polsko!!! Dziękujemy!!! Byłem w barze pijąc piwo i zobaczyłem Alexa po
początki thrash/death metalu, a zespoły jak Exodus, Slayer, Kreator i Destruction… i wiele innych zwracały uwagę wszystkich, więc zdecydowaliśmy się grać bardzo mocno i bardzo szybko! Chcieliśmy zostać najszybszym zespołem na świecie!!! Teraz słuchamy zazwyczaj nagrań Slayera na 45 rpm!!! Komponuje utwory, które naprawdę pochodzą z mojej duszy i nie obchodzi mnie co mówią ludzie. Myślę, że styl Attomici zmienił się, ale czasami zmiany pozwalają grać lepiej. Mój dziadek urodził się w Anglii, więc może mam brytyjski styl
Bardzo charakterystycznym elementem Waszej nowej płyty jest okładka. Wiadomo, bezpośrednio wiąże się ona z Waszym debiutem, lecz czemu nie zdecydowaliście się na jakąś bardziej złożoną okładkę? Wszakże jest ona mimo wszystko bard zo ważnym elementem płyt metalowych. Kiedy zaczynliśmy myśleć o okładce nowego albumu, myślimy o czarnej okładce z logo radioaktywności również w czerni, ale z użyciem kontrastu. Coś jak AC/DC "Black Ice", ale mamy małe problemy z grafiką i zdecydowaliśmy się zrobić coś takiego jak na debiucie. Czasami myślę, że prosta okładka jest lepsza niż jakaś totalnie skomplikowana! Kiedy staniemy się bogaci, poprosimy Derecka Riggsa o stworzenie naszego nuklearnego Eddiego!!! Strasznie mi się podobają Wasze nazwy kawałków. Są strasznie proste, ale przynoszą na myśl wczesne lata '80. Też ją lubię, bo jest jak nazwa filmu!!! Bezpośrednia i prawdziwa. Utwory jak "Yakuza" i "Night Killer" mówią same za siebie. Nie musisz być skomplikowany, żeby być fajnym. Myślę, że fani to lubią!!! Bardzo rzadko gracie koncerty na starym konty nencie. Czym to jest spowodowane? Macie tutaj ogromną ilość fanów, i jestem pewien, że wiele Waszych koncertów miało by pełne sale klubowe. Naprawdę? Przyjemnością będzie dla nas granie w Europie!!! Bardzo na to czekamy!!! Może jakiś producent zaprosi nas na jakieś koncerty!!! Bylismy w Meksyku i w USA (SXSW Festival). Było świetnie, a tłum był niesamowity!!! W Europie będzie chyba tak samo!!! Słyszeliście kiedyś o festiwalach typu Keep it True czy Headbangers Open Air? Są to niemieckie festiwale, których organizatorzy ściągają stare kultowe kapele, które niejednokrotnie, gdyby nie te festiwale nie miałby by szans zagrania w Europie. Dostaliście kiedyś propozycję zagrania na podobnym feście? Tak, oczywiście!!! Ale niestety na te festiwale jak dotąd nas nie zaprosili. Proszę, powiedzcie im, że jesteśmy zainteresowani!!! Byłoby fantastycznie!!!
Foto: Attomica
raz pierwszy. Był wokalistą w pewnym cover-bandzie. Podobał mi się jego styl i występy na scenie. Śpiewał hard rockowe covery, ale ja wiedziałem, że jego głos byłby odpowiedni dla nas. Dołączył podczas sesji nagraniowych i nie wiedział nic o naszej muzyce, a szczególnie nowych piosenkach, ale poszło mu dobrze!!! Wolę ten thrashowy styl!!! Jesteście już bardzo znaną kapelą w metalowym półświatku, macie status kapeli kultowej. Wasze stare płyty miały chamski, charakterystyczny dla nurtu death/thrash z Brazylii polot. Czemu odes zliście od tych klimatów w stronę bardziej amerykańskiego grania? Nie zrozum mnie źle, bardzo podoba mi sie wasza płyta. Oh, na prawdę? Dzięki! Chyba byliśmy pod wpływem tych samych zespołów, których zazwyczaj słuchały wszystkie dzieciaki w Brazylii. To były
38
ATTOMICA
grania!! Jesteście pod skrzydłami wytwórni Oversonic Music. Jest to bardzo mała, kameralna wytwórnia. Jak sie Wam z nią współpracuje? Planujecie jakąś dystrybucję tej płyty w Europie? Oversonic to mała, fajna wytwórnia. Nie specjalizują się w metalu, ale kochają zespoły rockowe. Słuchałem kilku dzieł, które wyprodukowali i byłem pod wrażeniem. Wykonują świetna pracę i zdecydowałem się nagrać z nimi nasz nowy album. Myślę, że podjąłem dobra decyzję, ponieważ "Vol. 4" stało się fajnym doświadczeniem do słuchania!!! Bardzo fajne i czyste brzmienie, nie nowoczesne i cyfrowe!!! Moglibyśmy nagrywać w słynnym studio w Sao Paolo, albo Rio, ale wolimy mieć więcej czasu na pracę i produkcję z nimi. Myślę, że to naprawdę działa!!! Wytwórnia Metal Maniacs jest naszym nowym partnerem w Europie i naprawdę po-
Jak wygląda u Was proces tworzenia nowych kawałków? Jedna osoba tworzy numer i reszta go akceptuje, czy wszyscy siadacie w salce i tworzy cie wspólnie? Nasz proces komponowania jest bardzo naturalny! Kiedy gram na gitarze tak wiele riffów przychodzi mi do głowy, to jak jakaś podróż, albo przejście w inny wymiar!! Przychodzi to do mnie jak dar Boga! Był czas, na próbach, kiedy graliśmy piosenkę, a riff zajął się moim umysłem i przestałem grać mówiąc do chłopaków: "To jest riff, którego szukałem"!!! Ten riff jest początkiem "Down The Drain". Dzieje się tak cały czas. Po tym jak wybierzemy początkowy riff, pokazuje chłopakom swoje pomysły na nowe utwory I później gramy je razem, żeby wyczuć czy naprawdę działają!!! Później myślę o melodii, refrenie, aranżacji wokalu… i powstaje nowy utwór!!! Skomponowałem osiem piosenek na "Vol. 4", a Andre Rod napisał "Amen" (instrumentalne). Attomica miał kilka roszad w składzie. Macie kontakt ze starymi członkami zespołu? Tak! J. M. Francis jest moim młodszym bratem, a Pyda Rod jest bratem Andre! Jesteśmy rodziną!!! Mario Sanefuji mieszka na farmie w pobliżu miasta i czasami pijemy razem w jego barze!!! Fabio Moreira mieszka w mieście Victoria, które leży około 900 km od naszego rodzinnego miasta. Ma swoje własne studio tatuażu!!! Jak w latach '80 wyglądała integracja brazylijskiej sceny? Sepultura, Sarcofago, Vulcano, Holocausto, trzymaliście się razem jako kapele? Daliśmy razem wiele koncertów!! Bliżej nam było do Sepultury, a na naszym pierwszym koncercie w
Nieodwracalnie zamieniliśmy się w zombiaki Dwa numery temu rozmawialiśmy z Patrikiem Sporrongiem na temat reedycji "Presage Of Disaster" zespołu Midas Touch, w którym się udzielał za młodu. Koncentrowaliśmy się tylko pobieżnie na wieściach z obozu F.K.U. Teraz, przy okazji premiery "4: Rise of the Mosh Mongers" mamy sposobność zagłębić się dokładniej w wieści z tej szwedzkiej maszyny thrashowego zniszczenia. HMP: Metalowe pozdrowienia z Polski! Co tam słychać w twoim zespole? Pat Splat: Cześć! W tej chwili skupiamy swe siły na planowaniu totalnego wszechogarniającego moshu w roku 2014. Szukamy najlepszych miejscówek na rozkręcenie największych młynów! Od jakiegoś czasu możemy podziwiać wasze czwarte dzieło studyjne. Czy tworzenie i nagrywanie "Rise of the Mosh Mongers" różniło się znacząco od waszych poprzednich prac? Największą różnicą był fakt, że mogliśmy nagrywać w miejscu, gdzie pracuję razem z Larrym. To sprawiło, że sesje były bardziej spokojne i komfortowe. Nie mieliśmy takich dogodności przy okazji nagrywania poprzednich krążków. Foto: Attomica
Belo Horizonte, Max Cavalera czekał na nas na dworcu autobusowym o 6 rano, a my byliśmy kompletnie pijani!!! Zabrał nas do swojego domu, a jego matka była bardzo przyjazna i przygotowała nam po filiżance kawy (drobna pomoc przy alkoholu!!!). Podczas koncertu Mario miał drobne problemy z tonem, a Max pomógł, towarzysząc mu przez cztery piosenki i siedząc na podłodze z dłońmi na bębnie!!! Max jest świetnym gościem i dobrym przyjacielem. Igor też jest wspaniały!!! Graliśmy czasem z Volcano, są zajebistymi przyjaciółmi!!! W latach '80 Brazylia miała niesamowitą scenę… wspaniałe zespoły i wspaniali przyjaciele!!! Popularnym zabiegiem brazylijskich kapel w latach '80 była fascynacja nazistami. Wiele kapel metalowych nawiązywało do tego w swojej muzyce i wyglądzie. Wystarczy wspomnieć zespół Holocausto i płytę "Campo de Extremo" czy zdjęcia Paolo Jr. z Sepultury w koszulce ze swastyką. Myślę, że to nie przeprosiny dla nazistów. Chyba lubią takie rzeczy po prostu ze względu na buntowniczy styl!! Coś jak punki… lubią szokować ludzi!!! Tak samo jest, kiedy mówisz, że podziwiasz seryjnego mordercę! W Brazylii nie ma wojny! Jesteśmy spokojnymi ludźmi! Jak wygląda obecnie scena metalowa w Brazylii? Nowe pokolenie wygląda dla mnie tak samo. Noszą takie same ciuchy, uderzają głowami, są kurwa szaleni!!! Poczuliśmy to podczas Vol. 4 Tour.
Larry odwalił kawał dobrej roboty przy produkcji i finalnych miksach. Jeżeli dobrze mi się wydaję, jest to jego chrzest bojowy w tejże roli. Jak oceniasz efekty jego pracy? Właściwie jest to jego drugi album, na którym sprawdzał się w roli producenta. Pierwszym był "Where Moshers Dwell". Larry dobrze wie czego potrzebuje nasza horror metal moshing machine. Wie jak umiejętnie operować brzmieniem i klimatem. Efekt jest porażający. Nie było nawet cienia ryzyka, że coś może nie wypalić. Czy jest jakiś utwór z "Rise of the Mosh Mongers", który darzysz największą estymą? Moi ulubieńcy zmieniają się z dnia na dzień. Póki co, nie mogę się oderwać od "At the Mountains of Madness". Wasze utwory w większości opiewają horrory, zarówno filmy jak i książki. Na płycie mamy - popraw mnie, jeżeli coś pomieszałem - "Black Hole Hell" o prześwietnym filmie "Horyzont Zdarzeń", "112 Ocean Avenue" dotyczącą historii związanych z Amityville, "Marz Attacks" oparty na kultowym "Madman", "Terror Train" o kanadyjskim slasherze znanym pod tym samym tytułem oraz "At the Mountains of Madness" opiewającym klasyczną nowelę Lovecrafta. Dokładnie tak jest. Jednak na czym jest oparty "They Feed in the Dark" oraz "Cannibal Detox"? "They Feed in the Dark" wywodzi się z koszmarnego filmu o wampirach pod tytułem "Near Dark" z 1987 roku (w polsce film jest znany pod tytułem "Blisko ciemności" - przyp.red.). Pomysł na teksty do "Can-
nibal Detox" wpadł mi do głowy podczas mojego snu. Utwór nie jest oparty na żadnym filmie, ale z chęcią bym zobaczył jak ktoś robi taki film pewnego dnia! Co was naszło by stworzyć utwór o szczupaku? Chciałem dać wytchnąć wszystkim rekinom i skłonić ludzi do skupienia się przez pewien czas na innych wodnych żyjątkach. Czy "Scream Bloody Mosher" jest nawiązaniem do Deathowego "Scream Bloody Gore"? Prawdę powiedziawszy jest to nawiązanie do filmu Marca B. Raya "Scream Bloody Murder" oraz do "Scream Bloody Gore Death" (śmiech). Opowiedz nam trochę o Überslasherze który pojaw ia się co chwila na nowym albumie. To taki nasz mały hołdzik dla naszych wcześniejszych produkcji, które zawierały garść bardzo krótkich utworów. Po szwedzku nazywamy je "kortisar". Postanowiliśmy o nich nie zapominać także na naszej ostatniej płycie. Postać Überslashera narodziła się podczas tworzenia poprzedniego albumu "Where Moshers Dwell". Pojawia się w komiksie, który został dodany do wkładki tej płyty. Styl i tematyka FKU zawsze były silnie związane z horrorami obecnymi w naszej popkulturze. Powiedz nam, który gatunek horrorów najbardziej do ciebie przemawia? Jesteś typem, który preferuje slashery, filmy o zombie, duchach, okultyzmie czy może o jeszcze innej tematyce? Sześć krwawych lat, pomiędzy 1978 a 1984, znanych także jako złota era horrorów klasy B, to mój ulubiony okres w historii tego gatunku. Kropka. Klasykami, które najbardziej cenię są "Halloween", "Koszmar z ulicy Wiązów", "Głęboka czerwień", "Czarne święta" oraz oryginalna "Teksańska masakra piłą mechaniczną". Czego szukasz w dobrym filmie? Co, według ciebie, wyróżnia dobre horrory? Takie filmy muszą ociekać morzem kiczu i mieć swoisty wybujały klimat. I musi być szczypta humoru w tym wszystkim. Takie filmy się nie tylko dobrze ogląda, ale są też dla nas źródłem sporej inspiracji. Jaka jest twoja opinia o remake'ach starych klasyków? Zacytuję Douga Bradly'ego, czyli odtwórcę roli Pinheada w "Hellraiserze": "Żadnych remake'ów. Nie marnujmy celuloidu.". A widziałeś może co zrobili z kultowym "Evil Dead"? Tak, widziałem. Niestety...
Widziałem na waszym profilu na FB, że gracie koncerty z wieloma znanymi zagranicznymi kapelami. Jak publiczność przyjmuje taką legendę jak wy? Publiczność była niesamowita!!! Graliśmy z Exodus, Kreatorem, Destruction, Grave Digger i wieloma innymi świetnymi zespołami. Jak dla mnie, najlepszą rzeczą dla muzyka jest reakcja fana, kiedy grasz piosenkę, kiedy patrzysz mu w oczy i widzisz szczęście na jego twarzy!!! Dzięki za wywiad i może ostatnie słowo do fanów? Cześć Polsko, mamy nadzieję wkrótce się z wami zobaczyć!!! Dziękujemy za wsparcie!!! Sex, drugs i rock'n'roll!!! Mateusz Borończyk Tłumaczenie: Anna Kozłowska
Foto: Mathias Blom
F.K.Ü.
39
HMP: Nie owijając w bawełnę przejdźmy od razu do konkretów. Jest całkiem spory nacisk fanów, by wasze opus magnum "Kill For Pleasure" doczekało się w końcu poprawnej reedycji. Czy macie już zalążki takich planów? Adam Tranquili: Chcielibyśmy, by nasz debiutancki krążek został ponownie wydany, jednak na przeszkodzie stoją nam problemy związane z prawem do tego albumu. Nie możemy się ciągle dogadać z wytwórnią. To jest bardzo trudna kwestia. Zdaję sobie sprawę, że "Kill For Pleasure" i "Face Fate" to bardzo ważne nagrania dla naszych fanów. Zawsze wozimy ze sobą kilka dodatkowych pressingów, jednak nie mamy praw, by wydać większy nakład tych albumów. Chris Natalini: Jesteśmy związani przez restrykcje handlowe!
Foto: Mathias Blom
Czy sytuacja wygląda podobnie gdybyście chcieli, na przykład, nagrać te albumy od nowa? Adam Tranquili: Jest to jakieś rozwiązanie. Też nad tym myśleliśmy, jednak i tak byśmy musieli płacić tantiemy wytwórni. No i chyba nie tego oczekują fani… Co było przyczyną rozpadu zespołu po wydaniu "Chopping Block Blues"? Adam Tranquili: Hmm… najlepiej by było, gdyby na to pytanie odpowiedział Kevin (Kuzma, perkusista przyp. red.) Pomińmy to milczeniem. Czy czytasz także książki i komiksy dotyczące tematyki horrorów? Zgadza się. Lubię także czytać książki, które skupiają się na studium przypadku i dotyczą tej całej otoczki oraz tworzenia filmów. Tytuły takie jak "Crystal Lake Memories", "Chain Saw Confidential" oraz "Movies Keys of the Modern Horror Film" to moje ulubione. Okładka "4: Rise of the Mosh Mongers" ukazuje was jako zombie, chodzące krwiożercze żywe trupy, które wiodą całą hordę sobie podobnych stworzeń. Czyżby zainspirowały was ostatnio popularne filmy o zombi akach, komiksy i seriale telewizyjne? Największą inspiracją był oryginalny "Dzień Żywych Trupów". Osobiście nie jestem fanem tych nowomodnych tworów, jednak kilku członków naszego zespołu całkiem lubi serial "The Walking Dead". Czy zamierzacie całkowicie przekształcić swój wizerunek sceniczny? Nieodwracalnie zamieniliśmy się w zombiaki (śmiech). W waszym poprzednim albumie znalazł się komiks, dlaczego więc nie ma rysunkowej historii o krwiożerczych żywych trupach we wkładce "Rise of the Moshmongers"? Nie zdążyliśmy, jednak mamy już pewne plany i poczyniliśmy odpowiednie kroki. Będziecie naprawdę zdumieni efektami! Wasze najnowsze dzieło zostało wydane przez Napalm Records. Jak to się dzieje, że co album zmienia cie wytwórnię? F.K.Ü. zaczęło działalność jako prawdziwy zespół, który nie da sobie w kaszę dmuchać i który chce wszystko robić samemu. Zawsze dążyliśmy do tego, by mieć pieczę nad każdym aspektem naszej twórczości i naszego istnienia. Uległo to lekkiej zmianie przed nagraniem "Where Moshers Dwell". Wtedy stwierdziliśmy, że fajnie by było, gdyby ktoś za nas zajmował się większością strony biznesowej, a my przeniesiemy wtedy ciężar naszej uwagi na tworzenie muzyki. Okazja do podpisania umowy z Napalm Records nadarzyła się w jakich okolicznościach? Nasz kontrakt z Metal on Metal dobiegł końca i byliśmy gotowi na wypróbowanie kolejnej marki. Napalm zaczął się z nami kontaktować zanim jeszcze tak naprawdę rozpoczęliśmy aktywne poszukiwania wytwórni. Ich oferta była na tyle dobra, że długo się nad nią nie zastanawialiśmy (śmiech). Przejdźmy do pytań dotyczących historii zespołu i pozostałych spraw z nim związanych. Dlaczego postacie członków zespołu są obecne na wszystkich okładkach waszych albumów studyjnych? Jestem wielkim fanem Kissów, zwłaszcza ich wczesnego okresu. To chyba wszystko wyjaśnia (śmiech). Mógłbyś przypomnieć czytelnikom dlaczego postanowiliście nazwać zespół Freddy Krueger Underwear? Był taki zespół, który miał na nas chyba największy wpływ, w okresie, gdy formowaliśmy kapelę. Nazywał się S.O.D. i miał utwór o nazwie "Freddy Krueger". Byliśmy także wielkimi fanami horrorów, więc F.K.Ü. wydało nam się adekwatną nazwą do naszego stylu.
40
F.K.Ü.
Dlaczego pierwsze demo zostało nagrane dziesięć lat po utworzeniu zespołu? To właśnie wtedy zdecydowaliśmy się zrobić coś więcej z zespołem niż spotkania przy taniej pizzy i piwie (śmiech). W wywiadzie dla Canadian Assault w kwietniu tego roku Larry powiedział, że jego wymarzoną trasą byłaby metalowa wyprawa ze Slayerem i Exodusem. Podzielasz jego marzenia? Dla mnie trasą ze snów byłoby dzielenie sceny z Alice Cooperem i Gwar! Macie specjalne, stałe miejsce na własne próby? Tak jest. Jest to to samo miejsce, gdzie pracuję z Larrym oraz gdzie nagrywaliśmy album. Jesteście bardzo oddani thrash metalowi. Czyżbyście skłaniali się tylko ku temu gatunkowi? Muzyka, którą słucham, nie ogranicza się wyłącznie do thrash metalu. Lubię posłuchać sobie innych rzeczy. Jednak moja dusza i moje serce zawsze będzie należały do thrashu. I horrorów. Moshowanie jest motywem, który ciągle przewija się w waszych utworach? Nie ma dobrego koncertu bez mosh pitu? Myślę, że najistotniejszym elementem dobrego thashu i dobrego koncertu jest dobre spędzanie czasu. Jeżeli najlepiej się bawisz w młynie, widocznie tak musi być. Nie krępuj się i rozkręć go! Gdybyście mieli możliwość napisania utworu do filmu - jaki podgatunek horroru i jaka scena byłyby waszymi wymarzonymi do zrealizowania takiego celu? Jakbyśmy mieli możliwość podróżowania w czasie i mieć możliwość skomponowania głównego motywu do jakiegokolwiek filmu Johna Carpentera w latach osiemdziesiątych, to byłbym w istnym horrorowym niebie (śmiech). Nieubłaganie zbliżamy się do końca wywiadu. Powiedz nam, proszę, czy jest jeszcze jakiś film, jakaś historia, o której jeszcze nie mieliście utwory, a na którą ostrzysz sobie kły od pewnego czasu? Jest ich nawet kilka, jednak w szczególności jestem zdeterminowany, by na następnym albumie pojawił się jakiś motyw z "Czarnych Świąt". Wielkie dzięki za ten kawałek czasu, który nam poświęciłeś. Ostatnie słowa dla polskich metalowych maniaków i mosh mongerów należą do ciebie! Do wszystkich polskich metalowców: "This is not the end, no, we have just begun. We will come for you and you will run. There's no escaping, you can never hide. But we're quite sure you'll like what we provide…" (fragment tekstu z utworu "Anthem Of The Moshoholics" - przyp.red.) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
No tak, bo ciebie wtedy nie było w zespole, odszedłeś przed nagraniem tego albumu. Myślałem, że mimo wszystko jesteś zaznajomiony z tym, co się wtedy działo w zespole. Adam Tranquili: O, w końcu ktoś, kto odrobił pracę domową! (śmiech) Wszyscy się mnie pytają w wywiadach, dlaczego zostałem wyrzucony z zespołu w 1988 roku. Odpowiedź brzmi: nie zostałem wyrzucony! To była moja decyzja. Chciałem odejść z zespołu i byłem do tego gotowy! Odbyło się to z zyskiem i dla mnie i dla zespołu. To, co się działo potem w zespole nie za bardzo mnie interesowało. Dopóki znowu się w nim nie znalazłem. Zespół zaczynał pierwotnie pod szyldem Blood Lust w 1985 roku. Co sprawiło, że postanowiliście zmienić nazwę na Blood Feast? Adam Tranquili: To wszystko przez Metal Blade Records. Mieli wtedy u siebie już zespół z taką nazwą. Ci goście byli z Los Angeles i wydali w 1985 roku płytę "Guilty as Sin". Brian Slagel, założyciel Metal Blade, bardzo był zainteresowany tym, żebyśmy grali pod skrzydłami jego wytwórni, więc zaproponował nam zmianę nazwy na Blood Feast. Na początku byliśmy do tego nastawieni bardzo krytycznie. Wiesz, byliśmy młodzi i charakteryzował nas ośli upór i typowe w tym wieku aroganckie zacietrzewienie. Skończyło się na tym, że podpisaliśmy kontrakt z "N" (New Renaissance Records - przyp. red.), gdyż oferowali nam lepszą umowę, jednak zdecydowaliśmy się posłuchać rady Briana i zmieniliśmy nazwę. W sumie Blood Feast jest o wiele lepszą nazwą niż Blood Lust… Chris, jak to się stało, że trafiłeś do Blood Feast? John Blicharz i Tom Lorenzo grali z Adamem i Kevinem w ich innych projektach muzycznych, jak to jed nak było z tobą? Adam Tranquili: Tom grał ze mną w Without End, a John grał w Annunaki oraz w Lament razem z Kevinem. Chris Natalini: Adam i ja mamy wspólną przyjaciółkę, Tracy. Ona wiedziała o tym, że Blood Feast potrzebuje nowego wokalisty i już mają zabookowany występ na Headbangers Open Air 2010. Skontaktowała się ze mną, mówiąc, że ma do mnie dwa pytania. Po pierwsze, czy mam aktualny paszport, po drugie, czy chciałbym pojechać do Niemiec. Odpowiedziałem natychmiast twierdząco na oba pytania. Spytałem się jej o co tak właściwie chodzi. Wytłumaczyła mi wtedy, że wie od Adama, iż Blood Feast potrzebuje nowego wokalisty i pomyślała o mnie. Jestem wielkim fanem Blood Feast. Byłem nim na długo zanim zostałem członkiem tego zespołu. Z wielką nadzieją pojechałem na przesłuchanie i tak się złożyło, że od tamtej pory jestem wokalistą w tej kapeli. No to się wyjaśniło dlaczego z takim entuzjazmem wchodziłeś dzisiaj w tłum. Jako fan zespołu chciałeś popatrzeć na koncert spod sceny! Adam Tranquili: (śmiech) On lubi to często robić. Chris Natalini: Nie, to nie tak! (śmiech). Rzucać się w tłum ze sceny na Headbangers Open Air, przeżywać to wydarzenie razem z fanatycznym tłumem… przecież to jedyna taka okazja w życiu! Jak mógłbym to sobie darować? Mam okazję kumplować się, imprezować i grać razem z zespołem, którego byłem fanem przez
Fani są dla nas najważniejsi Tegoroczna edycja festiwalu Headbangers Open Air zebrała w jednym miejscu wiele interesujących kapel, które brały udział w wykuwaniu prawdziwego metalowego undergroundu w ubiegłym stuleciu. Blood Feast, thrash metalowi cichociemni z New Jersey, pojawili się na tym niemieckim festiwalu po raz drugi. Skorzystaliśmy więc z okazji, że zaczął padać deszcz i zgarnęliśmy gitarzystę Adama Tranquiliego, jednego z dwóch oryginalnych członków, którzy jeszcze grają w tym zespole, pod zadaszone miejsce, by przygwoździć go krzyżowym ogniem pytań. Tak się złożyło, żew tym samym miejscu przed strugami wody schronił się także wokalista grupy - Chris Natalini. bardzo długi okres. Niewielu ludzi ma taką okazję. Ja należę do tych szczęściarzy. Adam Tranquili: My nie wychodzimy na scenę i po prostu: gramy koncert. My chcemy poczuć energię ludzi, którzy przyszli na nasz występ. Im lepiej fani się bawią, tym lepiej my gramy. To jest takie sprzężenie zwrotne! Dlatego nie marudzimy, gdy Chris w szale zaczyna niknąć gdzieś tam w kłębie ciał podczas koncertu Chris Natalini: Fani są dla nas najważniejsi! Czy pracujecie nad jakimś nowym materiałem, nowymi utworami? Adam Tranquili: Idzie nam to strasznie powoli… Chris Natalini: O, to będzie dobre! Sam z chęcią posłucham odpowiedzi na to pytanie! (śmiech) Adam Tranquili: (śmiech) Chodzi o to, że Kevin mieszka w Pittsburghu, Chris mieszka w hrabstwie Delaware pod Philadelphią w Pensylwanii, a ja aktualnie żyję w New Jersey. Mieszkamy w sporej odległości od siebie. Nie mamy za często okazji by się razem spotykać. Żeby jeszcze było mało, to do tego jesteśmy też bardzo zajęci naszymi pracami i rodzinami.
przykład wczoraj wielkie wrażenie zrobił na mnie koncert Mantasa i jego zespołu M-Pire of Evil. W nich jest więcej Venom niż w Venom. Cieszę się, że mogłem tu przyjechać, bo w Stanach bym takiego koncertu nie zobaczył. Bardzo często słyszy się od amerykańskich kapel, że w Stanach z old-schoolowym metalem jest marnie. Adam Tranquili: Bo tak niestety jest. Zwłaszcza w kwestii dobrego thrash metalu. Chris Natalini: Mi za to podoba się muzyka kilku młodych zespołów ze Stanów. Na przykład Bonded By Blood i…. hmm….
temu. A prawda jest taka, że im więcej ludzi kopiuje twoją muzykę, tym więcej ludzi lubi twoją muzykę! (śmiech) Wydaliście ostatnio utwory, które wcześniej nie zostały opublikowane lub znalazły się na demówkach, w wydawnictwie zatytułowanym "Remnants: The Last Remains" sumptem Militia Records, wytwórni założonej przez Kevina. Adam Tranquili: Ponadto Jurgen, organizator HOA, wydał składankę "Last Offering Before the Chopping Block" poprzez Hellion Records. To też jest mocna old-schoolowa rzecz! Czy zamierzacie także wydać jakieś niepublikowane nagrania wideo? Adam Tranquili: Niestety nie jest tego za wiele. Na pewno nie w dobrej jakości. Jedyne dobre nagrania to te z Headbangers Open Air w 2010. Na Youtube są też nagrania wideo zarejestrowane przez naszego fana jakoś w '86 lub '87 roku. My wtedy nie mieliśmy takich możliwości. Nie stać nas nawet było na wynajęcie kamery. To były świetne koncerty - w Detroit i w Washington D.C. . Ja niestety nie posiadam żadnych własnych materiałów z tamtego okresu. Adam, nie jestem pewien, ale chyba grałeś u nas wraz ze swoim zespołem Without End…
Czyli Blood Feast nie ma w zanadrzu żadnych nowości? Chris Natalini: Mamy już skończony cały jeden utwór! Rozumiesz? Cały jeden! (śmiech). I kilka innych w trakcie komponowania. Adam Tranquili: Wszystko by szło o wiele sprawniej gdyby nie te wszystkie przeciwności losu, gdyż naprawdę chcielibyśmy razem pracować częściej i bardziej efektywnie… Kiedy zamierzacie zaprezentować ten nowy utwór? Adam Tranquili: Chcieliśmy to zrobić dzisiaj, jednak stwierdziliśmy, że mijałoby się to z celem. To oldschoolowy festiwal. Chris Natalini: Właśnie! Ludzie tu przyszli posłuchać naszych klasyków, więc im żądaniom uczyniliśmy zadość! (śmiech) Skoro mówimy o klasykach. Wielu uważa wasz debiutancki krążek "Kill For Pleasure" za wasze najlepsze dzieło. Czy zgadzacie się z takim stwierdzeniem? Jakie są aktualnie wasze odczucia względem tego wydawnictwa? Adam Tranquili: Powiem tylko tyle: tak! (śmiech) A tak bardziej serio, to wspaniały album. Jednak jego brzmienie jest naprawdę tragiczne… z drugiej strony, może też w tym tkwi cały jego urok? Gdy poszliśmy do studia, by nagrać ten materiał, okazało się, że goście stamtąd w ogóle nie wiedzą jak należy nagrywać metal. Oni nigdy czegoś takiego nie słyszeli. Tam się nagrywało jazz, muzykę klasyczną, czy popłuczyny w stylu Lenny'ego Kravitza, a tu nagle na ich progu zjawia się banda dzieciaków w koszulkach Blood Feast. Nie wiedzieli co z nami zrobić! Nigdy nie słyszeli takich przesterowanych gitar. Nigdy nie słyszeli tak agresywnej gry. Pamiętam, że nie mogli nastawić odpowiednio mikrofonów do nagrania perkusji, gdyż jak twierdzili, Kevin zbyt mocno uderza w bębny. Dlatego efekt tej sesji nagraniowej wyszedł naprawdę strasznie. Nie jestem z niego zadowolony. Jednak mimo to, uwielbiam ten album. To prawdziwy klasyk. To część mojej historii. Nie mogę uwierzyć, że po tylu latach nadal gram te kawałki na żywo. To naprawdę daje wiele satysfakcji. A jeszcze jak słyszę, że ludzie przyjeżdżają specjalnie po to by nas posłuchać, to w ogóle odpływam (śmiech). Ostatnio możemy zaobserwować swoisty renesans thrash metalu. Jaka jest twoja opinia na temat całej mnogości młodych kapel, które nagle zaczynają łupać stary dobry thrash? Adam Tranquili: Jak to zwykle bywa, takie mody rodzą wiele bardzo dobrych, jak i bardzo złych zespołów. Nie śledzę tej sceny, jestem bardzo zajętym człowiekiem. Nie interesują mnie za bardzo młode zespoły. Wolę posłuchać stare, dobre, sprawdzone marki. Na
Foto: Blood Feast
Adam Tranquili: Widzisz, kiedyś to było proste, wszyscy byliśmy zajarani i wrzeszczeliśmy, że lubimy Metallikę, Slayera, Mercyful Fate, Overkilla! A teraz jak to wygląda? Musisz położyć palec na dolnej wardze, spojrzeć w górę i się chwilę zastanowić (śmiech).
Adam Tranquili: Tak, graliśmy między innymi na tym waszym Przystanku Woodstock. Jurek Owsiak to spoko typ. Nasz występ też jest na Youtube. To naprawdę był szalony dzień! To było w 2005 roku. Trzysta tysięcy ludzi czy coś koło tego! Byłeś kiedyś na tym festiwalu?
Jesteście bardziej przekonani do starszych zespołów? Chris Natalini: To nie jest do końca tak. Wiele młodych kapel umie porządnie dać do pieca. Tak samo jak starzy wyjadacze. Overkill ciągle dostarcza nam świetne albumy. Ja wiem, że dla młodych ludzi to świetne przeżycie starać się doświadczyć na nowo, tego co się działo w latach osiemdziesiątych. Jednak tej atmosfery tamtych lat nie da się odtworzyć, niezależnie od tego jak bardzo będziesz się starać. Trzeba było żyć w tamtym okresie by to zrozumieć.
Nie i nie zamierzam tam jechać. Wiesz, u nas Przystanek Woodstock budzi u niektórych lewicowe skojarzenia… Adam Tranquili: Ojej, naprawdę? A ja myślałem, że ten cały Peace&Love to tylko taka stylistyka. Nie przeszkadzało mi to. Wiesz, w głębi duszy jestem prawicowcem. Oczywiście, bez żadnych skrajnych odchyłów czy czegoś w ten deseń (śmiech). Rozumiem, że nie wszyscy patrzą przychylnym okiem w Polsce na rzeczy kojarzone z lewicową polityką. W końcu byliście w strefie wpływów ZSRR ile? Czterdzieści lat?
Jaki jest wasz stosunek do Internetu? Postrzegacie to jako szansę na dotarcie do szerszej liczby fanów, czy też zagrożenie związane z piractwem muzycznym? Adam Tranquili: Internet zawsze miał dwie strony: dobrą i złą. Nie można go jednak skreślać. Rozejrzyj się dookoła. Takie festiwale, jak ten, nie miałyby racji bytu, gdyby nie Internet. Teraz możemy się komunikować z ludźmi po drugiej stronie świata z zatrważającą łatwością! Nie powiesz, że to nie jest wspaniałe. Nie mówiąc już o tym jak to wpływa na promowanie naszej muzyki i możliwości koncertowe! Naturalnie, zwiększa się też niezbyt legalne powielanie naszych nagrań, jednak to też nam pomaga. Dzięki temu nasza muzyka żyje i dociera do ludzi. Z grania metalu nigdy nie ma dużo pieniędzy, więc nie narzekam na taki obrót sytuacji. Gdybyśmy mieli robić to dla szmalu, to dałbym sobie z tym spokój jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat
Ponad czterdzieści… niektórzy twierdzą, że ciągle w niej jesteśmy (śmiech). Nie jest też tak, że to co robi Jurek Owsiak jest jednoznacznie negatywnym przedsięwzięciem. To dość skomplikowana kwestia. Adam Tranquili: Dostaliśmy zaproszenie, by zagrać dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Graliśmy w Nowym Jorku, a potem przylecieliśmy do Polski, by dać występ w Gdańsku, Toruniu, Bydgoszczy. Graliśmy tam z Butelką. Znam też kilka słów po polsku butelka, piwo, zapiekanka! (śmiech) Bigos! Bardzo mi smakował. Gotowana kapusta jest fajna o ile doda się do niej mięso, tak jak u was się to robi. Jedzenie staje się pełnoprawnym posiłkiem tylko wtedy gdy zawiera mięso (śmiech). Bardzo mi się podobało w Polsce. Wszyscy byli dla nas bardzo uprzejmi. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
BLOOD FEAST
41
na dobre nie wyszło. Moim zdaniem gitary brzmią za cienko na płycie.
Ponure eksperymenty Debiut i zarazem jedyny pełny album bielskiego Astharoth "Gloomy Experiments" zawierał z pewnością doskonałą muzykę, która chyba jednak przerosła w swoim czasie polskich fanów. Oryginalny, techniczny thrash metal zawarty na tym krążku do dziś robi doskonałe wrażenie. Jest to zdecydowanie kawał historii rodzimego metalu. Poza tym, zespół zasłynął z tego, że jako chyba pierwszy thrashowy band w historii miał w swoim składzie gitarzystkę, Dorotę. O historii zespołu, polskiej scenie, MMP, emigracji i wielu innych rzeczach bardzo ciekawie opowiada lider zespołu, Jarosław Tatarek (git/voc). HMP: Witam. Bardzo mi miło, że mogę przeprowadzić ten wywiad. Jak samopoczucie? Jarosław Tatarek: Witam serdecznie zza Oceanu! Ach z tym samopoczuciem to różnie bywa. Właśnie przeprowadziłem się do Novato w Kalifornii czyli byłego miasta Hetfielda, więc ledwo na nogach stoję, a w tym tygodniu trzy koncerty... trzeba się wziąć za siebie... Przed Astharoth udzielałeś się w zespole pod nazwą Krater. Co to był za zespół? Jak długo byłeś w ich składzie? Krater... to epoka przedlodowcowa. No tak, miałem 16 lat i to był czas żeby przestać się bawić w melodykę i zagrać w kapeli gdzie śpiewano w każdym kawałku o diable... (śmiech)! Był to prosty thrash/speed. Kuter (wokalista) i Mariusz Biegun (gitarzysta, który przestawił się na bębny) po prostu dali mi kasetę z mate-
gał na jakiejś wyimaginowanej wyższości nad innymi kapelami w połączeniu z kompletnym brakiem wiary w jakikolwiek sukces. Poza tym mieli zero oryginalności i polotu. W jakich warunkach powstawała wasza muzyka? Jak wyglądała kwestia sali prób, sprzętu? Muzyka rodziła się w bólach. Ponieważ nasza sekcja rytmiczna (Darek Malysiak i Witek Wirth) pochodziła z Żywca i tam właśnie mieliśmy próby w Domu Kultury, to właśnie ja i Dorota musieliśmy tam dojeżdżać, czasami dwa razy na tydzień. Autobus/ pociąg/ autobus... po takiej przejażdżce rzygać się dosłownie chciało. Dom Kultury patrzył na nas, jak na idiotów, z niechęcią odstąpili nam mały pokój, gdzie wszyscy głuchliśmy totalnie, no i oczywiście te słynne wzmacniacze lat 80-tych, Elektrony i takie tam, które pluły dźwiękiem, że zmarli z grobów powstawali...
"Gloomy Experiments" wydaliście dla włoskiej Metal Masters. Jak do tego doszło? W tamtych czasach nie było przecież łatwo znaleźć zachodniego wydawcę. Było to tak, że w 1988 byliśmy jednym z trzech zespołów, które się zakwalifikowały na Metal Battle w Katowickim Spodku. Czyli na wiosnę 1989 zagraliśmy w Spodku, gdzie położyliśmy konkurencję na łopatki, i wygraliśmy miejsce na Metalmanię 1989, oczywiście też w Spodku. Już po Metal Battle, Metal Mind Productions i Tomasz Dziubiński (R.I.P.) zaproponowali nam współpracę. Podpisaliśmy kontrakt z nimi na management. Płyta "Gloomy Experiments" była nagrywana na przełomie 1989/90 roku w studiu Polskiego Radia, w Poznaniu. Metal Mind finansował te nagrania, i oczywiście był w stanie sprzedać ten materiał. Płyta wyszła nakładem Metal Masters we Włoszech na winylu, oraz Poko International Metal Division w Finlandii na winylu i na kompakcie. Płyta z tego co pamiętam miała bardzo pozytywny odbiór. Jak to wyglądało z waszej strony? Moim zdaniem materiał ten przerastał publikę tamtych czasów. Była to muzyka skomplikowana i trudna w odbiorze na koncertach. W ciągu dwóch lat Astharoth wydobył się z wpływu Kreatora i zafascynowany był osiągnięciami zespołów jak Voivod, Death Angel czy Mekong Delta... Gdy płyta wyszła, ludzie byli nieco zszokowani moimi czystymi wokalami... Jakimś cudem natomiast płyta przetrwała próbę czasu i do dziś oryginalne wydanie osiąga wysokie ceny na eBayu. Po latach też przeczytałem wiele bardzo pozytywnych recenzji. Wasz debiut zawierał kawał znakomitego thrashu z technicznym zacięciem. Co Was inspirowało jeszcze poza wymienionymi wcześniej zespołami? Jako gitarzyści, mnie i Dorotę inspirowali Marty Friedman, Jason Becker, ich zespół Cacophony. Oczywiście metal, czym bardziej skomplikowany tym lepiej. I muszę tutaj przyznać, że dla mnie mistrzostwem świata była płyta Turbo "Epidemie"!!! (Wojtek, czytasz to? - śmiech). Jak już wspomniałem Voivod, Mekong Delta, Death Angel... i tutaj właśnie byliśmy zafascynowani też dźwiękami z San Francisco, Bay Area... Testament, Exodus, Forbidden, Vio-lence, Heathen... Nie miałeś wrażenia, że polskie zespoły były traktowane trochę po macoszemu i z założenia uważane za gorsze od zachodnich? Mówiłem to 25 lat temu, i powiem jeszcze raz. Taka jest prawda, że były traktowane po macoszemu, ale w większości przez swoją własną publikę. To jest to zasrane poczucie niższości Polaków, jakie nas prześladowało, i może dalej prześladuje... Wiele razy nasze własne kapele przerastały umiejętnościami te kapele z Zachodu. Ale u nas czciło się tych panów z Zachodu... nieważne czy byli geniuszami czy zdegenerowanymi alkoholikami.
Foto: Astharoth
riałem. Nauczyłem się tego w tydzień, pojechałem na próbę no i zagraliśmy parę koncertów. Ale ja marzyłem o założeniu swojej kapeli, gdzie wszystko grało by pod moją własną wizję. I tak doszło do powstania Astharoth? Tu właśnie zaczyna się Astharoth. Poznałem Dorotę przez wspólnego przyjaciela (Faki R.I.P.) Była pierwszą laską, która miała naprawdę kota na punkcie metalu. Chciała nauczyć się gry na gitarze, więc zaproponowałem jej lekcje. Mieliśmy wtedy po 17 lat, a czasy były inne. Rok to była wieczność, i sporo można było wskórać wciągu roku. Po właśnie takim roku ostrej pracy założyliśmy wspólnie Astharoth. Dla mnie dniem przełomowym był występ Kreatora na Metalmanii 1988 roku. Nie tylko stwierdziłem po tym koncercie, że zacznę śpiewać, czyli drzeć koparę, jak to się wtedy mówiło, ale i także, że za rok sam wystąpię na Metalmanii, ze swoim zespołem. Oczywiście wszyscy koledzy pukali się w głowę, i na pewno wiele było drwiących uśmieszków za moimi plecami... Ale na szczęście historia stała za moimi plecami... Jak wtedy wyglądała sytuacja w waszym mieście jeśli chodzi o scenę metalową i warunki do grania? Podejrzewam, że Bielsko-Biała nie wyróżniała się na plus na tle reszty kraju? Było parę kapel metalowych, jednak ich problem pole-
42
ASTHAROTH
Czyli totalna tragedia, mówiąc szczerze. Później, ponieważ nawyzywałem żywieckim skinom od chujów na koncercie, który nam chcieli rozpieprzyć, miałem, że tak powiem z nimi przejebane. Zacząłem nosić tasak kuchenny w jednej kieszeni, a w drugiej gaz pieprzowy. Dorwali mnie w końcu, gdzieś tam w pociągu, ale nie mieli śmiałości i nic mi nie zrobili. Z drugiej strony na pewno byłoby inaczej gdzieś w ciemnej uliczce... Dobra historia. Podejrzewam, że większość dzisiejszych dzieciaków dałoby sobie spokój po czymś takim. Jak wyglądała sesja "Gloomy Experiments"? Byliście wtedy zadowoleni z ostate cznego efektu? Kwestia sesji "Gloomy Experiments" to temat rzeka... Był to nasz pierwszy pobyt w profesjonalnym studiu nagraniowym. Byliśmy szczeniakami i nic o tym nie wiedzieliśmy. Panowie w studiu potraktowali nas jak kotów, więc pozwolili nam robić co nam się podobało, zamiast słuchać tego dokładnie i wyłapywać nasze głupoty... Efekt był taki sobie. Dużo tam eksperymentowaliśmy, i powiem, że za dużo... Perkusja była od Turbo, ale werbel był w potwornym stanie, także na jednej stronie płyty brzmi tak, a na drugiej inaczej. Marshall i Distortion Boss pożyczyliśmy od Wojtka Hoffmanna, chciał nam jeszcze swoją gitarę pożyczyć, ale niestety uparliśmy się na swoich nagrywać, co nam
Jak często występowaliście na żywo? Jakiś gig utkwił ci szczególnie w pamięci? Stary, jeśli jest jeden gig, który będę pamiętał na łożu śmierci, to jest Metal Battle 1989. W ten jeden wieczór cała Polska dowidziała się o Astharoth. Byliśmy jedynym zespołem z dziewczyną gitarzystką, nie tylko w Polsce ale i w Europie. To było nasze totalne "Fuck You!!!" do wszystkich którzy w nas nie wierzyli i którzy się z nas wyśmiewali, że mamy dziewczynę, co było nie do pomyślenia na tamte czasy... Spodek był pełny...10,000 ludzi oszalało. Zostaliśmy też jedynym zespołem, który w jakimś sensie połączył świat MMP i polskiego podziemia. Wtedy dużo zinów się z nami kontaktowało. Chcieli o nas pisać i zapraszali nas na podziemne koncerty. Publiczność na dużych koncertach była wtedy chyba bardziej szowinistyczna niż dzisiaj? Po latach tak to wspominam, że ludzie narzekali na to i tamto, bo MMP to to i tamto, ale dzięki właśnie tym festiwalom po raz pierwszy publika polska mogła zobaczyć wiele kapel, których by w życiu w innej sytuacji nie zobaczył. Przynajmniej imprezy w Spodku były profesjonalnie zorganizowane, a jeśli chodzi o "spędowiska" to było to nic w porównaniu, z niektórymi podziemnymi festiwalami, gdzie było ze dwa razy więcej kapel, i ludzie byli tak nawaleni, i wyjebani, że nikt na oczy po 2-giej w nocy nie widział. Pamiętam twój list otwarty, który przeczytałem w jednym z pierwszych Thrash'em All a propos sytuacji
z Metal Mind. Strasznie po nich pojechałeś. Poza tym na Metalmanii '90 mówiłeś ze sceny, że gracie, ponieważ was zmusili. Pewnie wiele osób pamiętających działania tej firmy wie o co ci chodziło. Mógłbyś jednak przypomnieć tę niemiłą sytuację i wyjaśnić nieco tę kwestię? "List otwarty"... to już historia, której nie zmienię. Gdybym miał dziś go napisać to byłby drastycznie inny. Nie powiem, że żałuję, bo jako 19-sto latek dorwałem się do jakiejś tam szerzej rozumianej sławy i powiedziałem, to co w tym właśnie momencie czułem. Pogląd na ten temat zmienił się drastycznie po przyjeździe do USA. Myślę, że wiele razy gdy kapele przyjeżdżały z Zachodu, to chciały w Polsce zaszpanować i pokazać się w najlepszym świetle. Prawda była taka, że wielu muzyków w kapelach metalowych nie była w stanie utrzymać się z muzyki. Harowali na budowach, byli taksówkarzami, myli naczynia... lub żyli ze swoich dziewczyn, lub też dalej mieszkali u rodziców. Czemu o tym piszę? Dlatego, że wszyscy muzycy w Metal Mind Productions awanturowali się, że Dziuba za mało im płacił. Nie wchodząc już w szczegóły, chodziło o to, że muzycy z grup jak Turbo byli profesjonalistami. Być może, należało im się aby byli w stanie utrzymać się z muzyki grając dla MMP. Nie podważając tego, że MMP na pewno robiło dobrą kasę, to powiem, że na Zachodzie biznes ten był taki sam lub jeszcze gorszy, gdzie muzycy musieli sami zaciągać długi aby wejść do studia. A nas w MMP to nic nie kosztowało. MMP płacił za nagrania, za hotele, za transport, za żarcie i za zdjęcia promocyjne. Więc z perspektywy czasu, to w cale nie było takie złe. Wszystkim się wydawało, że Dziuba powinien ich był złotem obrzucić, nie wiedząc o tym, że na Zachodzie szorowali by chodniki i za wszystko sami musieliby płacić... Pisałeś też wtedy, że przede wszystkim zespoły poz nańskie związane MMP, których nazwy są na pewno większości znane, zazdrościły wam i wprowadzały niezdrową atmosferę. Jak dzisiaj z perspektywy lat odnosisz się do tamtej sytuacji? Ponieważ Astharoth sprzedał się do dwóch wytwórni (Metal Master, Poko International Metal Division) to czuliśmy, że jednak jakaś tam zazdrość była, bo pewnie reszta kapel myślała, że dostaliśmy dwa razy więcej szmalu, co nie było prawdą. O co chyba chodziło mi w tamtych czasach, to o to, że po tych wszystkich kontraktach wydawało się, że stosunki z innymi zespołami stały się mniej braterskie i bardziej chłodne. Z perspektywy czasu myślę, że my naprawdę wiele zawdzięczaliśmy, w sensie pomocy i braterstwa, panom z grupy Turbo i w zasadzie żałuję, że cokolwiek na ten temat powiedziałem, bo mogło to być źle zrozumiane. Między polskimi zespołami częstsza była zawiść i rywalizacja czy też może zdarzały się grupy wspierające się nawzajem? Mieliście przyjazne stosunki z jakimiś bandami? Tak jak powiedziałem, zawdzięczamy dużo pomocy od Turbo, Litza wystąpił na naszej płycie w chórkach. Kumplowaliśmy się Alastorem. Były jeszcze inne zespoły, które były przyjacielsko nastawione, a których nazw już niestety nie pamiętam. Wspominałeś, że byliście pierwszym bandem z babką na gitarze w Europie, powiedz jak wtedy odbierano Dorotę? Niektórzy odbierali ją z fascynacją, inni pytali, czy naprawdę żadnego chłopaka nie mogliśmy znaleźć, i czy sytuacja nas zmusiła do wzięcia dziewczyny do zespołu... (śmiech)! Ja powiem w ten sposób, że jestem i zawsze będę z tego dumny, że my mieliśmy pierwszą "Thrash Lady" w Europie...nikt nam tego nie zabierze..! Wasz duet brzmiał naprawdę znakomicie. Jaki był jej wpływ na ostateczny kształt Waszych utworów? Muzyka jaką graliśmy w Polsce była w większości napisana przeze mnie. Jeśli chodzi o jej wpływ, to był, ale w aranżacjach. Siedzieliśmy razem, godzinami, nad tymi partiami. Dorota była autorką wszystkich tekstów. Co ją inspirowało? Jakie kwestie starała się w nich poruszać? A tutaj, korekta, bo Dorota stała się autorką wszystkich naszych tekstów dopiero po przyjeździe do Stanów. Na "Gloomy.." większość tekstów jest mojego autorstwa... Co mnie inspirowało, to frustracja z tym światem w którym żyjemy. Zawsze od małego wydawało mi się, że coś tutaj nie gra, że ktoś to wszystko w jakiś sposób kontroluje. Zawsze miałem problemy z autorytetem, którego w zasadzie nie rozpoznaję. Jestem apolityczny, przeciwko religii, i nakaz dwóch
lat w wojsku (w tamtych czasach) uważałem za totalny kanał. Sorry, mój błąd. Później, Ty i Dorota, wyjechaliście z kraju by kontynuować działalność Astharoth w mekce thrashu czyli Bay Area. Co Was skłoniło do podjęcia decyzji o wyjeździe? No cóż...wisiały nade mną dwa lata w wojsku, MMP chciało nas do studia nagraniowego ładować by nagrywać następną płytę, a my nie mieliśmy nic gotowego zaraz po "Gloomy.." Nasza sekcja rytmiczna topiła się w kuflu piwa, brak jakiejkolwiek perspektywy na utrzymanie się z muzyki, brak perspektywy na własne mieszkanie...powody można dwoić i troić... Bay Area bylo naszym wymarzonym "heaven"! Już w USA zarejestrowaliście trzy bardzo dobre demówki. Czemu nie udało Wam się nagrać pełnej płyty? Nie nagraliśmy, że tak powiem całej płyty, bo nikt nami się nie zainteresował. Niestety thrash po roku 1990 zaczął umierać w Bay Area, a wszystkie zespoły zaczęły lądować na bruku. Nie sprzedawało się to, więc wytwórnie płytowe nie były niczym nowym zainteresowane. Nastąpił czas "grunge"... Udało wam się zaistnieć w jakiś sposób na amerykańskich scenach czy byliście kompletnie anoni mowym zespołem? Bo ja wiem... graliśmy lokalne koncerty, czasami z większymi zespołami, jak Biohazard czy Fear Factory, ale nic nigdy z tego nie wyszło... Nie sądzisz, że po prostu nie trafiliście w odpowiedni czas? To już był schyłek thrashu i do głosu zaczęło niestety dochodzić inne granie. Dokładnie tak. Ameryka zatonęła w dźwiękach grunge lub może funk, nawet kapele jak Testament wylądowały bez wytwórni, a co dopiero my.... Sytuacja była beznadziejna... Co zadecydowało o tym, że postanowiliście zakończyć działalność pod nazwą Astharoth? No cóż, Astharoth grał w Polsce przez dwa lata. Tutaj w Stanach tłukliśmy się przez cztery i nic... wydawało, się że wszyscy w zespole stracili ducha do walki i przestało to być przyjemne, w szerokim tego słowa znaczeniu... Mieliśmy dość... W 2006 ukazało się wydawnictwo "Lost Forever World". Możesz powiedzieć o nim kilka słów? No cóż, ponieważ było małe zainteresowanie ze sceny podziemnej w Polsce, postanowiłem, że wszystkie dziwięć utworów, jakie zarejestrowaliśmy w USA wrzucę na cd-r. Ponieważ od dawna bawiłem się graficznymi programami, byłem w stanie zrobić szatę graficzną. Płyta została zrecenzowana w magazynie Pure Metal. Do dziś można sobie tę płytę ściągnąć pod tym adresem: http://astharoth.bandcamp.com/ W zasadzie, wszystkie te utwory ukazały się 2009 na re-edycji "Gloomy.." przez Metal Mind Productions, ale utwór "House of Frustration" nie zmieścił się na niej, także powyższa stronka Astharoth na bandcamp to jedyne oficjalne źródło gdzie można sobie ten utwór ściągnąć. W 2009 roku nakładem Metal Mind ukazała się reedycja "Gloomy Experiments" wzbogacona o wszystkie numery zarejestrowane przez Was już na emigracji. Jaki był Twój wkład w to wydanie? Jaki jest dzisiaj Twój stosunek do tej firmy? Na szczęście byłem już od dłuższego czasu w kontakcie z wydziałem promocji w MMP, miałem w to wydanie 100% wkładu. Wygrzebałem z archiwum zdjęcia, opisałem książeczkę, dałem im wszystkie teksty, no i oczywiście przesłałem amerykańskie nagrania. MMP zrobił re-mastering, i skompletował szatę graficzną. Współpraca była wspaniała, nic nie przekręcili, nic nie próbowali narzucić, byli totalnymi profesjonalistami. Jestem dumny z tego wydania!!! Obecnie masz zespół Arcane Dimsnsion poruszający się po klimatach bardziej gotyckich, a więc całkowicie odmiennych od Astharoth. Możesz powiedzieć coś więcej na temat tego zespołu? Zespołu Arcane Dimension nie da się w paru słowach opisać. To jest moja pasja i fascynacja muzyką świata, gotykiem, klimatem, rockiem i metalem. To jest jakaś wypadkowa wszystkiego co kocham. Podróżowałem dużo po świecie: Tajlandia, Nepal, Indie, Bali, Meksyk, Hawaje, Arizona, Wyoming... itd... dużo widziałem. Zmieniła mi się wizja świata. Myślę, że ludzie naprawdę są wyobcowani w naszej zachodniej kulturze i zapomnieliśmy, że tak naprawdę jesteśmy jedną wspólnotą, jako rasa ludzi na Ziemi. Jakoś staram się te końce powiązać w Arcane Dimension, pokazać przez
muzykę nie co nas różni, ale co nas łączy. Ukazać, że podejście do muzyki w różnych kulturach tak naprawdę ma wspólne podstawy i korzenie. Również od czterech lat gram na guitar Violi, czyli na gitarze skonstruowanej na grę smyczkiem, to jakby nowoczesna wersja Arpeggione. Jest to właśnie prowadzący instrument w Arcane Dimension, i uważam że w połączeniu z głosem mojej żony Teresy Camp, jej pokazem tańca orientalnego oraz całej palety różnych dźwięków, naprawdę mamy do zaoferowania coś innego. Zapraszam na www.arcanedimension.net Jak doszło do tego, że zacząłeś grać akurat taką muzykę? Ja w zasadzie przeszedłem taką ewolucję muzyczną. Zawsze byłem zafascynowany metalem, i różnymi inkarnacjami metalu. Ale poznałem też muzykę świata, muzykę wschodu. Zafascynowała mnie też muzyka grupy Apocalyptica. Niestety nie uważałem, że mogę w tym życiu nauczyć się gry na wiolonczeli. Możesz sobie wyobrazić mój zachwyt, gdy odkryłem guitar viol. To jakby moja nowa pasja, nowe życie. Oczywiście nie stronię od gitary elektrycznej, czy akustycznej, a nasza muza jest pełna dźwięków z różnych rodzajów gitar. Ostatnie kilka lat to ponowna dominacja thrashu. Nie korciło Cię, żeby może spróbować jeszcze pograć jako Astharoth? Korciło. I próbowałem. Ale nie mam już pasji do tej muzyki, mówiąc szczerze. A musiało to być szczere. Nie mam więcej chęci do wydzierania się (śmiech). Masz kontakt z byłymi muzykami Astharoth? Wiesz co u nich słychać? Mają jeszcze kontakt z metalem? Kontakt mam, tu i ówdzie. Ale nic się u nikogo nie dzieje. W większości nie grają muzyki. Nie każdy ma w sobie ogień by dalej grać muzę i nie poddawać się po 25 latach (śmiech). Obserwujesz to co się dzieje na scenie metalowej? Jakie jest twoje zdanie na ten temat? Moim zdaniem wiele świetnych kapel przyszło po thrashu. Grunge ominę, może za wyjątkiem Alice In Chains. Był gotyk lat 90-tych, gdybyś się mnie spytał o ulubioną płytę, to bym ci powiedział, że to "October Rust" Type O Negative. Był Moonspell, The Gathering i Tiamat. Totalny odjazd moim zdaniem. Z ostrzejszego grania uwielbiam Dark Tranquility, chociaż poza ich wyjątkiem nienawidzę death metalu. Uwielbiam Apocalyptice! Zafascynowały mnie też dźwięki Dead Can Dance... ale to już nie metal. Kolejnym wyjątkiem z death metalu, to właśnie kupiłem nowy Carcass i jest to totalny odjazd. Ale na dłużej nie cierpię takiej muzy. Zawsze wracam do klimatów. Lubię to co robią panowie z Ulver, i w ogóle lubię ciemną, mroczną elektronikę. Dalej podziwiam, poczynania naszych rodzinnych kapel z Bay Area jak Death Angel i Testament. Jakie są twoje najbliższe muzyczne plany? Jestem powiązany z kalifornijskim zespołem In The Silence z Sacramento. Jeśli lubisz klimaty Opeth i Katatonia to sprawdź to. Nagrałem partie gitar viol na ich płytę "A Fair Dream Gone Mad", która to wyszła nakładem wytworni Sensory Records. Właśnie zaliczyliśmy wspaniały amerykański festiwal ProgPower USA w Atlancie w stanie Georgia. Na wiosnę szykuje się trasa po Stanach, i być może nawet i z zespołem z Polski (?!!)... (śmiech) Arcane Dimension natomiast podpisał kontrakt z brytyjską wytwórnią Ravenheart Music, i nasza płyta "Avantgardem" wyjdzie nakładem tej to wytwórni w nowej wersji na początku roku 2014. Cóż dużo mówić, apetyt z czasem wzrasta i nie poddaję się!!! Z czego co dotychczas osiągnąłeś jesteś najbardziej dumny, a czego jeszcze chciałbyś dokonać? Jestem dumny z tego, że w wieku 18 lat wyprowadziłem się z domu. Z tego, że nigdy nie poddałem się i nie pozwoliłem innym dyktować tego co mam robić. Jeśli mam cokolwiek, to zawdzięczam to ciężkiej pracy, i trwaniem w tym, co kocham. Byłem i jestem niezależny od alkoholu czy palenia jakiegokolwiek świństwa. Jestem dumny z tego, że mam wspaniałą żonę. Teresa, która nie tylko podziela moją muzyczną pasję... ale i też wspaniale gotuje... (śmiech) Wielkie dzięki za wywiad i powodzenia! Wielkie dzięki, i cheers, jak mawiają Amerykanie!!! Maciej Osipiak
ASTHATROTH
43
najbardziej ekstremalnie. Rezultatem była agresywna wersja thrash metalu.
Lata osiemdziesiąte były świetne! Któż z młodych czy starych metalowców nie zna tej kultowej kapeli. Legendarny, agresywny thrash z Wolfsburga w latach '80 podbijał serca całej Europy. Kapela ta była szalenie popularna w Polsce, i nawet takie sławy jak Peter z Vadera przyznają się do inspiracji tą kapelą. Mimo, że teraz to już nie ta sama kapela, bo ze starego składu został tylko Martin Missy, to obecni członkowie radzą sobie naprawdę dobrze. Ich najnowszy album absolutnie miażdży. Zero zbędnych zagrywek, nie ma żadnych nowych naleciałości charakterystycznych dla kapel podobnej epoki. Surowy, wredny, agresywny thrash, taki jakim Protector się zdefiniował. Spodoba się każdemu staremu fanowi zespołu, jak i młodym metalowcom, którym pomoże zaznajomić się z tą kapelą. Bo niewątpliwie zasługuje ona na uwagę. Niewielu przecież kapelom udało się uzyskać status absolutnie kultowych... jako coverband Protectora pod nazwą Martin Missy HMP: Cześć, na wstępie chciałem pogratulować Ci and the Protector. W następnych latach zagraliśmy cholernie dobrego albumu. Mega mocarne i niesamoparę koncertów w całej Europie, głównie w Niemczech wicie potężne brzmienie, dobry oldschoolowy thrash. i graliśmy wtedy tylko stary materiał Protectora. JeMartin Missy: Dzięki. Cieszymy się, że ci się pododnak w 2011 roku zdecydowaliśmy się napisać nowe bało. utwory i wydać je oficjalnie pod nazwą Protector. RozPierwsza rzecz, która rzuciła mi się w uczy, to brzmawiałem o tym z założycielem zespołu, Hansim mienie. Cholera, brzmi jak za starych dobrych lat '80. Müllerem. Powiedział on, że to dobry pomysł, więc Gdzie i jak udało Wam sie uzyskać taki efekt? kilka miesięcy później wydaliśmy demo "The Return To efekt pracy naszego producenta Tomasa SkogsOf Thrash And Madness". Mathias, Michael i Calle berga. Powiedzieliśmy, że chcemy brzmieć oldschoolsą bardzo fajnymi, miłymi i oldschoolowymi chłopakaowo, a on powiedział, że to załatwi. I tak właśnie zromi. Bardzo łatwo się z nimi pracuje, ponieważ tak jak bił. Jestem cholernie zadowolony z efektu jego pracy. ja, lubią głównie metal z lat '80. Jeśli chodzi o starych Jak przebiegł proces tworzenia albumu? Wszystkie członków zespołu: nadal mam z nimi wszystkimi konutwory są Twojego autorstwa, czy jednak jak za statakt. Parę lat temu próbowałem doprowadzić do reakrych dobrych czasów dzielicie sie obowiązkami? tywacji, ale nie wyszło. Tak jak zawsze podzieliliśmy sie obowiązkami. MuzyOdszedłeś od Protectora w 1989 roku. Co było powokę do większości utworów pisze nasz gitarzysta Michadem Twojego odejścia i czy śledziłeś dalsze losy el Carlsson i nasz basista Mathias Johansson, teksty kapeli? natomiast napisałem ja. Jednak zarówno ja jak i nasz W latach '80 byłem na tyle głupi, że wdepnąłem w narperkusista, Carl-Gustav "Calle" Karlsson trochę uczekotyki. Jednego wieczoru paliłem haszysz i nagle dostniczyliśmy w tworzeniu numerów. Napisałem, np. stałem ataków lęku i paniki. Trwało to dniami, tygodmuzykę do dwóch utworów na albumie. To były pierniami, a nawet miesiącami. To był najgorszy okres w wsze kawałki, do których kiedykolwiek napisałem mumoim życiu. Nigdy wcześniej nie czułem sie tak źle, zykę w Protectorze. nie mogłem więc kontynuować pracy w zespole. WteJesteście pod skrzydłami wytwórni High Roller Redy zjawił się Olly Wiebel i razem z nim Protector odcords. Nie jest to jednak duża wytwórnia. Jesteście był trasę z Wehrmachtem. Zagrali parę koncertów we zadowoleni z efektów jej pracy? Wschodniej Europie. Wczesnym latem 1989r. poczuTak, jesteśmy usatysfakcjonowani rezultatem. Bardzo łem sie trochę lepiej, więc wróciłem żeby nagrać "Urm dobrze współpracuje się z ludźmi z High Roller. No i The Mad". Jednak moja motywacja i duch gdzieś do tego mają świetne wydawnictwa. zniknęły. Myślę, że inni też zdali sobie z tego sprawę. Dałem z zespołem jeszcze jeden koncert, a później po Za okładkę odpowiada Kristian Wahlin. Robił on prostu zastąpili mnie na stałe Ollym w grudniu 1989r. okładki wielu legendarnym kapelom jak Atheist, DisPóźniej napisałem jeszcze wszystkie teksty na "Leviasection czy nawet Bathory. Jak nawiązaliście z nim thans Desire" i cztery teksty na "A Shedding of współpracę? Skin". Śledziłem zespół w prasie i ich płyt słuchałem Chcieliśmy, żeby okładkę zrobił dla nas ktoś, kto do "A Shedding of Skin". "The Heritage" kupiłem doumiałby namalować fajną, brutalną i jakby oldschoolpiero jakieś dziesięć lat temu. ową okładkę. Po przemyśleniach zdecydowaliśmy się skontaktować z Kristianem. Bardzo się ucieszył, że go Jaki był powód przerwy w działalności kapeli w latpoprosiliśmy, pamiętał Protector ze starych dobrych ach 2003-2011? czasów. Miałem kilka pomysłów na okładkę, jednak Nie wiem dokładnie. Prawdopodobnie była to mieKristian zrobił ją po swojemu. No a wyszło, że mi i szanka zmian w składzie. Gitarzysta, Hendrik Bache, moim kolegom z zespołu bardzo spodobał się rezultat. odszedł w 2001 roku, a basista Matthias Lindner w 2003. No i motywacja, ten skład Protectora zagrał raZe starego składu Protectora zostałeś tylko ty. Jak ci ptem tylko kilka koncertów. się pracuje z młodymi członkami, bo wszak są w kapeli dopiero od dwóch lat, po reaktywacji. Nie myślałeś przy reaktywacji nad skompletowaniem starego składu na przykład z okresu "Golem"? Gram z "new Protector" od 2006 roku. Graliśmy wtedy Foto: Protector
44
PROTECTOR
Jesteście uznawani za jedną z tych kapel, która stworzyła death metal. Mimo to byliście zawsze związani z thrashem. Jak się do tego odnosicie. Trudno powiedzieć. Chcieliśmy wtedy jedynie grać jak
Protector ma wiele dosyć lewicowych tekstów jak "Capitalcism". Co jest powodem takiego ukierunkowania kapeli? To głównie dzięki mnie. Inni nie byli tak zainteresowani polityką. W latach '80 byłem zafascynowany socjalizmem i komunizmem. Jeżeli dobrze pamiętam, to miałem nadzieję, że świat stałby się lepszym miejscem gdyby wszystkie państwa miały ustrój komunistyczny zamiast kapitalistycznego. Byłem wtedy młody i naiwny. Później odkryłem jak działał "prawdziwy" komunizm, na przykład w Europie Wschodniej. Dosyć rzadko koncertujecie, gracie głównie na festi walach. Co jest powodem takich decyzji? Trzech moich kolegów z zespołu ma pracę i dziewczyny, a ja też mam rodzinę (dwóch synów), którymi muszę się zająć. Każdy z nas gra też w przynajmniej jeszcze jednym zespole oprócz Protectora. To sprawia, że zostaje niewiele czasu na koncerty z Protectorem poza Skandynawią. Jak często odbywają się próby Protectora? Wiele starych kapel metalowych robi próby niekiedy tylko przed koncertami lub trasami koncertowymi. Mathias, Calle i Michael (którzy mieszkają w Uddevalli oddalonej od Sztokholmu, gdzie mieszkam o 500 km) robią próby co tydzień. dwa-trzy razy w roku jadę do nich i ćwiczymy razem. Jak wspominasz lata '80? Mocno trzymaliście się z innymi niemieckimi, metalowymi kapelami? Lata '80 były świetne! Powstawało wtedy tak wiele nowych, ekscytujących zespołów. Mieliśmy kontakt z Tomem Angelripperem, Steiffem i Toto z Living Death oraz Lemmym z Violent Force, ale mieszkaliśmy za daleko od siebie, około 350 km od Zagłębia Ruhry. Do tego dochodzi, że nie graliśmy zbyt często na żywo, przynajmniej wtedy, kiedy byłem w zespole. Tym samym ciężko było utrzymywać regularny kontakt z wieloma zespołami. Protector dotychczas grał dwa razy w Polsce. Jak wspominasz te koncerty, byłeś obecny z tego co wiem na pierwszym w 1989 roku. Nigdy nie grałem w Polsce. Olly Wiebel występował wtedy za mnie. On, Michael, Hansi i Ede powiedzieli mi później, jaką wspaniałą publiczność mieli grając w Katowicach. Musze przyznać, że byłem o to zazdrosny. Czy w Niemczech w latach '80 była duża nagonka na pozerów, tak jak w stanach? Schmier z Destruction w jednym wywiadzie powiedział, że nic takiego nie miało miejsca i nie rozumieli tej całej wojny z hair metalowymi kapelami. Może trochę, ale nie tak ekstremalnie jak w USA. Myślę, że powodem tego było to, że w USA było zdecydowanie więcej hair metalowych kapel i ich fanów, niż w Europie. Dziękuję za wywiad i może ostatnie słowo dla fanów? Mam nadzieję, że spodoba się wam nasz nowy album "Reanimated Homunculus"! Stay Metal! Stay oldschool! Mateusz Borończyk Tłumaczenie: Anna Kozłowska
steśmy za to wdzięczni. Jakkolwiek, "Unnatural Selection" będzie naszym ostatnim z tą wytwórnią. Kilkukrotnie już zagraliście w naszym kraju. Jak wam się podoba publika u nas? Polska publiczność jest wspaniała! Dużo gorzały do picia!!! (Śmiech)!
Będę mówił to co mi się podoba… póki mogę XXI wiek dał światu renesans thrash metalu. Mnóstwo kapel, grających w stylu Nucelar Assault czy Sacred Reich. Niektórym się to podoba, innym nie, jednak, rzecz trzeba przyznać, że to właśnie te chłopaki, sprawiły, że metal znowu wypłynął na falę popularności. I dzięki bogu. Więcej osób na koncertach, coraz to więcej legendarnych kapel, które się reaktywowały, to coś znaczy. Wśród tej całej masy nowych kapel, kilka stało się naprawdę koncertowymi machinami, cały czas prącymi do przodu. Municipal Waste, Warbringer no i oczywiście Havok. Nie znając jednak wcześniejszej twórczości kapeli, podszedłem do nich zupełnie świeżo. I ich najnowszy album "Unnatural Selection" jest niesamowicie dobry. Kawał bardzo dobrze zagranego thrashu. Jeśli chcecie się o nich co nieco więcej dowiedzieć, zapraszam do lektury… HMP: Siemanko, przyznając szczerze, z easzą twórczością mam do czynienia dopiero od waszej ostatniej płyty "Unnatural Selection". Byłem sceptycznie nastawiony, gdyż nie przepadam za nową falą thrash metalu, jednak wasza płyta mnie cholernie zaskoczyła. Gigantycznie dobry materiał, gratuluje, nie brzmicie całkiem na nową falę. Reece Scruggs: Dzięki, nie staramy się być neo-thrashowi, ani new thrashowi. Kochamy thrash i są jego elementy w naszym brzmieniu, ale naszym planem jest robienie dobrego metalu. Piszemy to co brzmi dobrze dla naszych uszu i tak to wychodzi. Żadnych sztuczek, żadnego zbędnego pierdolenia.
obywatel z prawami, które dali mi ludzie z mózgiem i sercem na właściwym miejscu, będę mówił to, co mi się podoba póki mogę. Czy zdarzały wam się w karierze jakieś głosy sprze ciwu wobec doktryn, które głosicie? Mam na myśli czy doszły was słowa od przeciwnego skrzydła. Nie, a jeżeli takie były albo będą w przyszłości, nie obchodzi nas to. Uszczęśliwianie innych nie jest naszym celem. Naszą praca jest granie muzyki i może mieć coś do powiedzenia, przynoszącego korzyści lu-
W listopadzie zaczynacie europejską trasę. Tym razem nie traficie do Polski. Spodziewacie się czegoś konkretnego po tej trasie? Nie bardzo. Robimy po prostu część europejską naszej Unnatural Selection Tour. Po prostu szukamy okazji do promowania nowego albumu i grania dłużej dla europejskiej publiczności. Czy występ na żywo traktujecie nadal jak zabawę, a na scenie działacie spontanicznie, czy już zaczęliście kalkulować i aranżujecie swój cały występ? Zawsze wchodzimy w to z pełnym zrozumieniem, jaki utwór będziemy grać i w jakiej kolejności. Jeśli chodzi o dobrą zabawę, to zawsze dobrze bawimy się na scenie, ponieważ to jedyny moment, kiedy robimy to, co lubimy… gramy muzykę. Tak wielu profesjonalnych muzyków spędza życie nie na graniu, to jak narkotyk. Tak, więc kiedy wychodzimy na scenę, zawsze dajemy z siebie 150%! Podczas jednego waszego koncertu, był konkurs i wygrana kapela mogła pojechać z wami w trasę. Jaka to była kapela i jak wspominasz tę przygodę? Nie pamiętam tego i nie brałem w niczym takim udziału. Potrafisz przypomnieć jakieś ciekawe anegdoty z koncertów i after party? Ummm, jesteśmy bardzo wyluzowani. Nie jesteśmy dzicy i szaleni i podoba mi się to. Trochę pijemy, tro-
Okej, zacznę od razu od muzyki. Zaczynacie mocnym "I am the State", klasycznie thrashowym by później, od "Give me Liberty" przejść w mocno klasy czniejsze klimaty. Wciąż to thrash, ale zalatuje hard rockowymi klimatami. Tak, o to chodziło. Jesteśmy fanami wielu stylów w metalu i muzyce ogólnie. Włożenie elementu rocka do nowego materiału było celowe. Coś, za czym pójdą ludzie i będą śpiewać. Fist pumping metal! Moją uwagę zwrócił kawałek "Under The Gun". Jest on bardzo hard rockowy, miejscami w stylu Motorhead, AC/DC, a nawet Whitesnake. Tak, tak jak juz powiedziałem, kochamy rock. AC/DC ma na nas ogromny wpływ, tak jak Motorhead. Zaprzeczanie takim inspiracjom byłoby unikaniem przyczyn z jakich gramy. W przeciwieństwie do ogromnej ilości innych kapel, Wy nie postawiliście na szybkość i agresję, a na melodykę i rytmiczność. Moim zdaniem słuszny zabieg. Dzięki. Staraliśmy się zrobic coś innego z "Unnatural", ponieważ "Time Is Up" było bardzo energetyczne i szybkie. Kto z was wpadł aby umieścić na płycie cover Black Sabbath - "Children of the Grave"? To chyba był pomysł Davida. Pamiętam, że po prostu jammowaliśmy z tym utworem z nim kilka razy podczas sesji do "Point Of No Return". "Unnatural Selection" jest bardzo polityczną płytą. "I am the State", "Worse than War", czy niemalże man ifest "Give me Liberty… or Give me Death". W samym tytule widzę nawiązanie do Dead Kennedys. Z tego co widzę, powoli stajecie się polityczną kapelą. Cóż, chcemy mówić o prawdziwych rzeczach, żeby ostrzec ludzi lub otworzyć ich umysły. Nie próbujemy być polityczni, po prostu próbujemy mówić o prawdziwych problemach. I nie, tytuł tej piosenki nie ma nic wspólnego z Dead Kennedys. Czy rzeczywiście aż tak ci nie pasuje polityka Stanów Zjednoczonych? Jasna cholera, w każdym momencie mogę wymienić ci, co najmniej sześć państw, w których jest dużo gorzej. Cóż, to kraj, w którym żyjemy i którego obywatelami jesteśmy, wiemy, czym ten kraj miał być. Oczywiście, więcej krajów ma gorzej niż my, ale korupcja w tych krajach musiała się gdzieś, kiedyś zacząć. To jasne jak cholera, że mamy problem na naszych rękach i jako
Foto: Ester Segarra
dzkości. Czasami te rzeczy nie są pozytywne. Rzeczy, których najmniej chcesz widzieć są najbardziej realne. Wróćmy teraz do samej technicznej wersji albumu. Okładka przedstawia szalonego naukowca, który stara się zmajstrować coś z planetą ziemią. Kto wpadł na jej pomysł? Nie mam pojęcia, wygląda jakby próbował złożyć wszystko z powrotem, ale ma też w twarzy spojrzenie jakby chciał je zniszczyć. Nie wiem, myśleliśmy, że to było fajne i zdecydowaliśmy się jej użyć. Wasza płyta brzmi naprawdę dobrze. Gitary, bas, perkusja, wokal są naprawdę nieźle wyważone. Gdzie nagrywaliście album? Piwnica Davida. To prowizoryczne studio, ale służy dobrze i produkuje świetne brzmienie. Wie też, co robi. To robi różnicę.
chę palimy, ale nic poza tym. W Polsce jest kilka ciekawych metalowych kapel. Znasz jakieś, które ci się podobają? Decapitated to najlepszy polski zespół, niezaprzeczalnie. Mają ogromny wpływ na moje granie i są chętnie słuchani w kręgu Havok. Nihility, Winds Of Creation i Negation są najlepsze! Dzięki za wywiad i może ostatnie słowa dla fanów? Dzięki za wsparcie i do zobaczenia na trasie! Mateusz Borończyk Tłumaczenie: Anna Kozłowska
Macie podpisany kontrakt z Candlelight Records. Wytwórnia ta wydaje dużo cięższe kapele. Jak się wam z nią współpracuje? Ok, nasz czas z wytwórnią spełnił swoje zadanie i je-
HAVOK
45
Demo można było kupić na CD od 1996 roku od nas i wielu innych punktach sprzedaży. Nigdy nie przestaliśmy myśleć o jego produkcji, demo było zbyt popularne, żeby to odpuścić. Nawet zremasterowaliśmy je jakiś czas temu, natomiast w kwestii ponownych remiksów to nie sądzę, żeby miało się kiedykolwiek zdarzyć. Mówiąc w skrócie, moja pasja do progresywnego metalu zmalała nieco na rzecz klasycznego melodyjnego metalu. Wtedy było tak wiele świetnej muzyki NWOBHM, której nie słyszałem od wielu lat i chciałem wnieść trochę tych smaczków dodając do nich nowoczesne elementy. Tak jakby to było, gdyby Jacobs Dream był wtedy częścią tamtej sceny.
Zbawiciele amerykańskiego power metalu Nazwa Jacobs Dream zniknęła mi z oczu dość dawno. Nawet zacząłem myśleć, że po cichu odszedł kolejny niezły zespół. A tu nieoczekiwanie doszły mnie informacje, że można kupić na winylu reedycje ich debiutu z Metal Blade oraz "The Demo Years" skupiający ich twórczość z przed albumu "Jacobs Dream". Był to impuls do wspomnień o tym amerykańskim zespole. Niewątpliwie pomogła w tym rozmowa z John'em Berry... HMP: Wasz ostatni album "Beneath the Shadows" wyszedł pięć lat temu. Czy wydanie nagrań z demo z 1996 roku oraz debiutu na winylach, to dobry pomysł na przypomnienie o Jacobs Dream? John Berry: Właściwie to nie planowaliśmy tych winylowych wydań. Skontaktowali się z nami No Remorse. Spokojnie pisaliśmy utwory na nasz kolejny album, "Where Vultures Gather". Myśleliśmy, że będzie to nasz kolejny produkt dla fanów, kiedy nadarzyła się ta okazja. Myśleliśmy wydać go w przeciągu najbliższego roku lub dwóch. Nadal gramy kilka kawałków z pierwszej płyty wydanej przez Metal Blade. W naszym se-
mówić, że zgubiliby magię, ale w tych wczesnych sesjach było coś szczególnego, czego nie można zduplikować. David Taylor był i jest osobą, która "żyje chwilą". Kiedy nagraliśmy ponownie kilka utworów zaczął zmieniać teksty, żeby pasowały do tego jak się czuł w aktualnym czasie. Kto mógł mu tego zabronić? To były jego teksty. Między sesjami do dema a tworzeniem pierwszego albumu dla Metal Blade, nasz basista, Patrick Depappe odszedł i został zastąpiony naszym oryginalnym i obecnym basistą, Jamesem Evansem. Później odszedł nasz trzeci gitarzysta grający też na syntetyzatorze, Paul Whitt. Następnie John Noble Foto: Jacobs Dream
Dużo kopi "Demo" rozesłaliście/sprzedaliście w 1996 roku? Skończyłem liczyć przy trzech tysiącach. Chyba jest coś szczególnego w tym albumie, czego ludzie nie mają dość. Kilku ludzi o tym wie, ale jest kilka różnych wersji masteringu niektórych utworów. Byłoby zabawne dać je kiedyś odsłuchać. Które nagrania przekonały włodarzy Metal Blade Records do podpisania z wami kontraktu? Właśnie te z demo czy te przygotowane na debiutancki album? Myślę, że była to kombinacja obu. Chyba mieliśmy napisane "Kinescope" i "Crusade" i może "Never Surrender" wcześniej i wysłaliśmy im nasze dema. Mogę sobie jedynie wyobrazić wyraz ich twarzy w pokoju, kiedy po raz pierwszy w Metal Blade usłyszeli Davida śpiewającego refren "Never Surrender", brzmiał jakby chciał sobie zrobić krzywdę, (śmiech)! Po tym jak wysłaliśmy mastery do Metal Blade, ludzie z biura odtwarzali go na biurowym systemie dźwiękowym przez tygodnie. Gdybyś dzwonił do nich i czekał aż odbiorą, słyszałbyś Jacobs Dream. Wasz album "Jacobs Dream" z 2000 roku był jednym z tych, które przypomniały mi, że wcześniej, power metal miał inne znaczenie niż te, którym obarczono ówczesne europejskie kapele grające melodyjnie, z całą masą klawiszy i z śpiewającymi bardzo wysoko wokalistami. Czy kiedykolwiek mieliście żal, że teraz, ten termin kojarzy się z kapelami grającymi właśnie melodyjnie, niż z takimi kapelami, jak wy? To prawda, że w ostatnich latach power metal stał się czymś bardziej czystym i dopracowanym niż na początku. Myślę, że masz rację z tym, że naprawdę bliżej nam do wcześniejszego ducha true metalowego gatunku. Choć nadal nie przeszkadzają mi etykiety, to lepiej być oznaczonym jako thrash lub speed metal, nawet gdy tylko w niewielkim stopniu go tworzymy. Power metal może również zawierać różnorodne elementy w ramach jednego zespołu i myślę, że to odróżnia nas od innych. Gram na gitarowym syntezatorze, więc pomimo tego, że gram syntezatorowe brzmienia, to atakuję je jak gitarzysta i jest to agresywne. Używamy też gitar akustycznych i nie baliśmy się wrzucić kilku utworów tu i tam, które nie pasują do tego, co ludzie od nas oczekują. Na przykład kompozycja "Hand Full Of Dust" z "Beneath The Shadows" jest zbudowany na funkowym groovie, ale nadal miażdży mocą. Power metal zdobywa czasami złą reputację, jako gatunek, ale dotyczy się to zespołów, które nie potrafią grać wystarczająco dobrze, żeby być progresywnymi. Każdy z takim podejściem po prostu w ogóle nie rozumie power metalu. To coś, co musisz czuć w środku.
cie koncertowym jest również jeden czy dwa kawałki z dema. Materiał ten jest więc nadal częścią naszej świadomości jako zespołu. Myślę też, że ukrytym marzeniem każdego zespołu, jest to, żeby ich muzyka została wydana pewnego dnia na winylu, bo z pewnych przyczyn brzmi ona niesamowicie! Kiedy więc No Remorse dało nam taką okazję, rzuciliśmy się na nią. Było kilka przeszkód, które musieliśmy pokonać przy wydawaniu, ale ostatecznie to było warte każdego wysiłku. Słuchając "The Demo Years" nasuwa się pytanie. Czemu nie sięgnęliście po wszystkie nagrania podczas realizacji kolejnych oficjalnych studyjnych albumów? Jedynie podczas sesji na drugi wasz krążek "Theater Of War" wykorzystaliście dwie kompozycje "Wisdom" i "Sarah Williams"... … Gdyby skład zespołu pozostał taki sam przez wszystkie późniejsze CD jak był na demie, to mogłoby się tak zdarzyć, ale chemia w zespole bardzo się zmieniła od tamtego momentu, a ponowne nagranie utworów mogłoby je za bardzo zmienić. Nie chciałbym nic
46
JACOBS DREAM
opuścił zespół po tym jak wydaliśmy CD i przygotowywaliśmy się do trasy. We wczesnych dniach produkcji płyty "Jacobs Dream" technik zdecydował, że to on powinien grać na perkusji na albumie, a nie Gary. Ponieważ technik był perkusistą o światowej renomie, wydawało się to wtedy dobrym pomysłem, żeby przyspieszyć produkcję. W rzeczywistości nie poszło tak dobrze jak myśleliśmy. Partie perkusyjne Gary'ego do tych kompozycji były bardzo skomplikowane i mocne, a technik/perkusista w ogóle ich nie przestrzegał. Niektóre ścieżki były po prostu odrzucone przez zespół i musieliśmy dyktować jak powinien grać. To sprawiło, że "Violent Truth" i "Love & Sorrow" brzmiały radykalnie inaczej niż na demie. Jak wspomniałem "The Demo Years" muzycznie pokazuje co w was drzemało już na samym początku waszej kariery, jedynie brzmienie i produkcja to ele menty, do których można sie przyczepić. Czemu tak późno postanowiliście szerzej udostępnić wasze demo i to w oryginalnej wersji?
Waszą muzykę często porównuje się z Queensryche, Fates Warning, Heir Apparent, Jag Panzer i Helstar. Zacne grono... Te porównania świadczą również, że moc waszej muzyki idzie w parze z jej delikatnością oraz, że przekazujecie ją w sposób ciekawy i inteligentny. Jakie założenia mieliście (i macie) pracując nad waszą muzyką, co chcieliście osiągnąć? Czekaj, zapomniałeś wspomnieć o Crimson Glory i Lethal. Z wyjątkiem Queensryche i Fates Warning, nigdy nie słyszeliśmy o pozostałych zespołach, dopóki ludzie zaczęli nas do nich porównywać. Później, kiedy trochę ich posłuchaliśmy, zapytaliśmy się siebie: "Naprawdę? Tak brzmimy dla ludzi?". Myśleliśmy, że robimy coś trochę bardziej oryginalnego i zdobywaliśmy nowe ziemie, ale uszy świata już to wszystko wcześniej słyszały. Jeden gość z Metal Maniacs wystawił nam naprawdę kulawą recenzję i powiedział jak bardzo byliśmy nieoryginalni. To rozpaliło obustronną waśń pomiędzy naszymi fanami a magazynem na jakiś czas. Kiedy piszemy utwór, po prostu nigdy nie wypełniamy przestrzeni pomiędzy gitarowymi solówkami głupimi, nieostrożnymi słowami. Możliwość tworzenia muzyki jest zbyt cenna, żeby tracić nasz i wasz czas. Ludzie
mogą nie zgodzić się z tym co mówimy, nie ma sprawy, jednak mam nadzieję, że i tak podoba im się nasza muzyka. Czy udało się wam osiągnąć przyjęte kryteria, czy raczej czeka was nadal ciężka praca aby je osiągnąć? Nie należymy do tego typu muzyków, którzy są tak utalentowani, że nie muszą ciężko pracować. Nic nie jest dla nas łatwe. Kiedy po raz pierwszy podpisaliśmy kontrakt z Metal Blade byliśmy tylko zespołem garażowym, a niemal z dnia na dzień oczekiwano od nas, że będziemy zbawicielami amerykańskiego power metalu. Nie wiedzieliśmy nic o muzycznym biznesie czy trasach, albo jak sprostać oczekiwaniom wszystkich. Ekscytujące było, że mówiono o nas w tej samej wytwórni, w której było tak wiele świetnych zespołów, ale w naszej małej sali prób my znaliśmy prawdę. Sięgaliśmy za wysoko. Mieliśmy problemy z skrzyknięciem całego składu na trasę. Nie byliśmy pewni jak zapłacimy rachunki będąc z dala od naszej pracy. Na dodatek tego wszystkiego musieliśmy stworzyć i nagrać nasz następny album jak tylko wrócimy z trasy. Słuchając muzyki wydaje się, że jesteście perfekcjonistami. Czy ta cecha wam ułatwia czy utrudnia życie? Czasami bardzo trudno jest nam ze sobą pracować. Czasami ktoś z nas mógłby zagrać lepiej w studio lub na scenie i jesteśmy bardzo otwarci na rozmawianie ze sobą. W braterski sposób, ale nadal bardzo uczciwie, ponieważ bierzemy naszą muzykę na serio. Jestem trochę zaskoczony, że podniosłeś sprawę perfekcjonizmu. To prawda, ale niektóre z naszych CD miały kilka wad dźwięku, które mogły doprowadzić kogoś do stwierdzenia, że nie za bardzo nas to obchodzi. Prawda jest taka, że nigdy nie pracowaliśmy w studiu, gdzie inżynier rozumiałby jak próbujemy brzmieć. Często się z tym nie zgadzali i robili po swojemu. Myślę, że to doprowadziło do kilku problemów, które mieliśmy przy produkcji. Kiedy w końcu wybudowaliśmy swoje studio mogliśmy robić wszystko tak jak sobie tego życzyliśmy, tylko że musieliśmy nauczyć się jak to zrobić. Myślę, że ostatecznie w pewnym stopniu naruszyliśmy proces uczenia się i jesteśmy szczęśliwi z jakości naszej produkcji. Posłuchaj utworu z "Drama Of The Ages" i porównaj ją z "Beneath The Shadows". Myślę, że to jest dowód. Nazwa zespołu zaczerpnięta została z biblii, doty czy się ona snu św. Jakuba, w którym przyśniła mu się gigantyczna drabina, z której prorokował mu Jahwe... dość nietypowa inspiracja dla heavy metalowców. Mnie jednak podsuwa do głowy kolejne pytanie, które dotyczy waszych tekstów. Co chcecie przekazać słuchaczowi i jaki macie pomysł na przekazanie mu swoich wartości? Wybraliśmy tą nazwę przez przypadek. Sądziliśmy, że nie brzmi bardzo metalowo, kiedy ją wybraliśmy z kapelusza, ale kiedy powiedzieliśmy o niej innym otrzymaliśmy dużo pozytywnego wsparcia. Swoją drogą, ja chciałem nazwę Vicious Symphony. Każdy zespół, który pisze inteligentne teksty, wkłada w nie swoje wartości. Nie zgadzam się z światopoglądem wielu moich ulubionych zespołów, ale to nie sprawia, że mniej ich lubię i myślę, że ludzie czują to samo w stosunku do nas. Jeden z gości z Blind Guardian mówi o sobie , że jest sceptycznym chrześcijaninem i to chyba opisuje dobrze również nas. Może jesteśmy trochę zmęczeni i sceptyczni. Ostatecznie chcemy, żeby ludzie znaleźli w naszej muzyce nadzieję. Wszyscy musimy czasami iść przez mroczne dni w naszym życiu. Nie poddawajcie się! Ostatnia strona historii waszego życia nie jest jeszcze napisana. Wierzymy w kogoś prawdziwego i większego niż my, a ta wiara nas wspiera.
wa na tym albumie, ale zostawił nas. Czas uciekał, a my przesłuchiwaliśmy każdego kto był zainteresowany i ostatecznie wybraliśmy Chaza Bonda. W odniesieniu do "Theathre Of War", nie sądzę, że pokazaliśmy odpowiedni postęp, na który każdy miał nadzieję. Kiedy wróciliśmy z trasy położyliśmy nacisk na pisanie kolejnego albumu, a nowy skład nie radził sobie zbyt dobrze. Właściwie doszło do momentu rozpadu zespołu. Stres doprowadził do mniej wydajnej strefy tworzenia "Theathre Of War". Myślę, że wielu fanów było lekko rozczarowanych tym albumem, a później minęło kilka lat aż wyszła "Drama...". "Drama..." była świetnym albumem, ale mieliśmy nowego wokalistę, a wytwórnia nie była już nas taka pewna… "Drama Of The Ages", "Dominion Of Darkness" i "Beneath The Shadows" to albumy, które ciągle utrzymane są na wysokim poziomie. Niemniej nie trafiły one do szerszej publiczności. Myślicie, że to kwestia złej promocji? Ludzie szybko nudzą się i ciągle poszukują nowych fascynacji? Czy też, zbyt trudna muzyka zniechęca szerszą publiczność? Nigdy nie szliśmy w sztuczki czy chwyty reklamowe, a prawdopodobnie to właśnie zrobiłaby większość zespołów na naszym miejscu, żeby zwrócić ponownie uwagę na zespół. Kiedy byłeś poza sceną przez kilka lat, to wystawienie przyzwoitego albumu do sprzedaży nie wystarczy. Naprawdę trzeba się dostać na odpowiedni rynek ze swoimi pieniędzmi na reklamę, a najlepiej pokazywać się i grać w tych miejscach, gdzie masz swoją bazę fanów. "Dominion..." wydaliśmy sami i nauczyliśmy się na własnej skórze, jak trudno jest obracać się zespołom bez kontraktów na rynkach zagranicznych. Swoją drogą zremiksowaliśmy ten album i zmieniliśmy ścieżki gitarowe, wokale i teraz brzmią niesamowicie. Mamy nadzieję, że ukaże się za jakiś czas, może w przyszłym roku. Promocja jest wszystkim. Nie możemy być jedynie w mediach na rynkach, gdzie ludzie lubią naszą muzykę, ale musimy być też tam, żeby dawać koncerty. Jeszcze nie znaleźliśmy wytwórni, która mogłaby to za nas dokończyć. Jesteśmy w kontakcie z kilkoma zagranicznymi wytwórniami, niektóre są duże, inne małe, ale jak na razie nie jesteśmy nawet blisko podpisania umowy, która zrealizowałaby te cele. Ludzie nudzą się tymi samymi rzeczami. Taka jest prawda. Jednak nie sądzę, że jesteśmy tym samym starym zespołem. Nasze koncerty są dynamiczne i mamy napisanego wystarczająco dużo materiału na dwa kolejne albumy. Nigdy nie mam dosyć nowej muzyki dobrej jakości moich ulubionych zespołów. Nadal jestem podekscytowany, kiedy jakiś z oldschoolowych zespołów wypuszcza bezbłędny album! Problemem jest to, że niektóre z nich są hitami, a gdzieś później przepadają. Czy utrata kontraktu z Metal Blade było dla was dużym przeżyciem? W pewnym sensie czuliśmy ulgę, że zostaliśmy odciążeni. Jednak w innej istocie myśleliśmy, że zrobili wielki błąd, ponieważ wiedzieli co mogliśmy w stanie zrobić w najbliższej przyszłości. Jednak rozumiemy, że mieli pewien harmonogram i sposób pracy z zespołami, które tak naprawdę do nas nie pasowały. "Dominion Of Darkness" wydaliście sami, m.in. dlatego, że chcieliście sprawdzić czy bez pośredników zarobicie na płycie więcej. Zarobiliście? Absolutnie! Bardzo dobrze radzimy sobie materialnie od "Dominion...". Wpływy z "Dominion..." pokrywają jego koszty i kilka innych przedsięwzięć zespołu. Problemem było to, że nigdy nie sięgnął takiej liczby naszych fanów, na jaką mieliśmy nadzieję. Wolelibyśmy robić mniej pieniędzy i dotrzeć do większej liczby ludzi, a później, kiedy rynek chwyciłby album popłynęłyby pieniądze. Kiedy będziemy wydawać zremiksowane wersje, mamy nadzieję znaleźć lepszą dystrybucję.
Wasze albumy "Jacobs Dream" i "Theater of War" to najlepiej oceniane wasze płyty... Jak myślisz co takiego szczególnego znalazło się na nich, że wywarło na fanach, aż tak wielkie wrażenie? Czas, dużo pieniędzy w reklamie. Boska interwencja? Nie wiem, chyba po prostu byliśmy muzycznie wystarczająco daleko od mainstreamu, przez co nas zauważono, ponieważ byliśmy we wszystkich magazynach, dużych i małych. Byliśmy również na fali ogromnej internetowej ekspansji. Łatwiej było wtedy się pokazać niż kilka krótkich lat później.
Minęło kilka ładnych lat a z waszego obozu nie ma informacji o waszym nowym studyjnym albumie. Kiedy można będzie się go spodziewać? Myślę, że mógłbym ci udzielić na to pytanie solidnej odpowiedzi. Warto będzie czekać. Jestem bardzo podekscytowany tymi nowymi utworami. Mamy tak dużo materiału, że prawdopodobnie trzeba go będzie rozdzielić między ten album i kolejny.
Dlaczego po wydaniu tych dwóch albumów zmalało zainteresowanie Jacobs Dream? Zabrało mi dużo czasu, żeby nagrać "Drama Of The Ages" za względu na odejście Davida Taylora. Kiedy pisaliśmy nowe kompozycje był prawie pewny, że śpie-
Czy muzycznie nowe nagrania będą kontynuacją waszego grania i czy zamierzacie eksperymentować? Ile tak na prawdę macie przygotowanego materiału? Zazwyczaj podchodzimy na wiele sposobów do procesu tworzenia. Tym razem również próbowaliśmy
trochę eksperymentować. Pierwotnie próbowaliśmy wyobrazić sobie siebie w bardziej nowoczesnym stylu jak Avenged Sevenfold, tylko żeby spróbować złamać przewidywalne sposoby. Po tym zrobiliśmy coś, co brzmiało bardzo hard rockowo i melodyjnie, bardzo chwytliwe. Kiedy to dobiegło końca, zacząłem po prostu przynosić dema, nad którymi pracowałem w domu i grałem je dla chłopaków. Niektóre z nich stały się utworami, a inne nie, kilka nadal jest przerabianych na coś prawie zupełnie innego. Było też kilka jam sessions między mną, Jonem Noble, z których coś wyszło i inne, przy których siedziałem i patrzyłem co by się działo beze mnie na miksach. Skończyliśmy pracę nad pomysłami na nowe utwory przy około szesnastu kompozycjach. Na tym etapie musimy zacząć spędzać więcej czasu nad indywidualnością i melodyjnością poszczególnych piosenek. Czy sukces "Jacobs Dream" i "Theater of War" nie ciąży wam przy pisaniu nowych kawałków? Myślę, że nie oddaliliśmy się zbyt daleko od utworów na tych albumach. Na pewno jesteśmy teraz lepszymi muzykami i twórcami, ale gdyby "Beneath The Shadows" był naszym debiutem w Metal Blade myślę, że zostałby przyjęty równie dobrze. Przyznam, że była pewna iskra, którą przy tworzeniu utworów na te albumy wnosił Dave Taylor. Jak już powiedziałem, inspiruje się każdą chwilą w tak zaraźliwy sposób, że gdybyś nie miał prawie przez cały czas włączonego rejestratora mógłbyś przegapić niektóre z najbardziej niesamowitych momentów. Myślę, że uchwyciliśmy wiele takich momentów na pierwszych dwóch płytach. Jednak demo to wyłącznie takie momenty i nic mniej. Dzisiejsze czasy dają wiele możliwości np. będąc w podziemiu, dzięki coraz lepszemu oprogramowaniu można nagrywać w domu dobre płyty, wydawać je w małych nakładach i zdobyć popularność w małych acz oddanych kręgach fanów. Widzicie się w roli takiego zespołu? Myślę, że to przyszłość przemysłu muzycznego. Wszyscy chcą być mitycznymi gwiazdami rocka, ale nigdy nie będzie drugiego Iron Maiden czy Metalliki. Zawsze będą dobre zespoły, które wkładają serce i duszę w swoją muzykę i będą zespoły, które bawią się tylko zabawkami, wtykają gitary do pudełek, wciskają klawisze, aby w końcu wywalić wszystko. Może z możliwością nagrywania siebie w najwyższej jakości bez milionowego budżetu, pokażą się zespoły, które kiedyś wyprodukują coś na równi z wyżej wspomnianymi zespołami w kwiecie wieku. Mam nadzieję, że Jacobs Dream będzie jednym z nich. To nie kwestia oprogramowania, ale serca. Jeżeli muzyk dzisiaj rozumie muzykę, która była robiona kiedyś na poziomie poza nutowym i akordowym, to myślę, że to pokaże. Jednak świat muzyki jest zdecydowanie innym miejscem niż to było wtedy, gdy takie Iron Maiden wywalczyło sobie drogę na szczyt. Musisz dosięgnąć fanów na różne sposoby. Pomyślałbyś, że Internet był brakującym ogniwem do promocji twojego zespołu i reklamowania twoich koncertów, o którym wszyscy zawsze marzyli. Przez krótki czas tak było, ale później ludzie zaczęli wychodzić ze swoje domów, żeby pójść na koncerty. To takie dziwne. Nie rozumiem dlaczego ktoś wolałby zostać w domu i gapić się w komputer niż realnie być z przyjaciółmi, realnie żyć i realnie dobrze się bawić patrząc na dobry zespół! Czy planujecie wydanie pozostałych albumów na winylach? W tym momencie nie mamy takich planów, ale naszych ostatnich winylowych wydawnictw też nie planowaliśmy, więc kto wie? Chcielibyśmy zakończyć mastering do "Drama Of The Ages" i ponownie go zmiksować dla re-edycji. Myślę, że po kilku retuszach gitar, to CD byłoby znacznie lepsze niż oryginał. A na zakończenie chciałbym wam jeszcze podziękować za ten fajny i przemyślany wywiad. Michał Mazur Tłumaczenie: Anna Kozłowska
JACOBS DREAM
47
Szczerze powiedziawszy, przez ostatnie kilka lat, żadna kapela nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak Atlantean Kodex. Wystarczyło mi ich demo "Pnakotic Demos", żebym się w nich zakochał. Epickie, monumentalne kompozycje, niesamowite teksty... Nic w ich utworach nie jest zbędne, wszystko ma swoje miejsce. Jednak, wiem, że nie każdy podziela moją opinię. Tak więc, Atlantean można kochać albo nienawidzić. Tutaj już wszystko zależy od gustu. Ja jednak uważam, że każdy powinien im dać szansę. Pozwolić im się porwać w świat mitu i majestatu. Doświadczyć nieznanego. Wejść w stu procentowy epic metal.
Słucham tylko prawdziwego metalu ześć, przede wszystkim chciałem wam HMP: Cz pogratulować niesamowitej płyty. "White Goddess" rozłożyło mnie na łopatki. Jest absolutnie wspaniała gratuluję. Mario Weiss: Bardzo dziękujemy. Cieszymy się, że ci sie podobało. Muszę przyznać, że waszą twórczość znam od "Pnakotic Demos" i od dawna oczekiwałem Waszego nowego albumu. Na początku chciałem sie zapytać o tytuł "White Goddess". Skąd wziął się tytuł na album? Manuel Trummer: Potrójna White Goddess to bóstwo, które pojawia się w niemal każdej religii i mitologii w Europie. Ukazuje się w różnych formach w różnych kulturach, ale zawsze jest powiązana z aspektami życia, śmierci i zmartwychwstania. Dla nas była idealnym symbolem na temat przewodni albumu: upadek i odrodzenie. Przynosząc nam śmierć, niesie też iskrę woli życia w naszych duszach., energię i pasję do stworzenia czegoś, co może przetrwać nasza śmierć. W tym
Czemu zdecydowaliście się na taki zabieg? Mario Weiss: Bo lubimy, jak w muzyce jest dobry przepływ. Jest jak jedna długa piosenka opowiadająca kompletną historię. Prawie jak podróż. Z tymi instrumentalnymi utworami reszta połączona jest całkiem dobrze. Dzięki temu całośc jest bardziej dynamiczna, kiedy jej słuchasz. Manuel Trummer: Tak, naprawdę możesz zostawić za sobą prawdziwy świat na godzinę. Zabiera cię w inne miejsce. "Sol Invictus". Utwór opowiada o greckim bóstwie. Ogólnie oscylujecie wokół mitów chrześcijańskich. Nie uderzacie w satanistyczne klimaty jak większość kapel metalowych. Manuel Trummer: Nie, w ogóle. Satanizm nie jest dla nas. Chodzi o to, że może być zabawny jeżeli pokazuje się go w taki sposób jak Cronos w Venom. Wiesz, dla prowokacji i buntu, ale zawsze z przymrużeniem oka. Jeżeli chodzi jednak o całe to gówno, które człowiek stworzył poza religią, co niektóre blackmetalowe
ma tez kolejny dodany w nawiasie. Czemu ma służyć ten zabieg? Manuel Trummer: Myślimy, że one również wprowadzają element opowiadania do albumu. Wkładka do płyty zawiera przepiękne ikonografie zrobione specjalnie dla was. Wszystko, nazwy utworów, teksty są w tej formie. Kto jest za to odpowiedzialny? Ciężko chyba w tych czasach znaleźć kogoś kto byłby zrobić coś takiego. Mario Weiss: Została zaprojektowana przez niemieckiego artystę, Benjamina Harffa. To wspaniała robota. Wszystko, każda pojedyncza litera jest ręcznie rysowana. Żaden photoshop, czy inne tego typu rzeczy nie były używane do stworzenia tego niesamowitego dzieła. Myślę, że poświęcił na to więcej niż 300 godzin. Coś takiego możliwe jest tylko w podziemiu. Wiem, że głową kapeli jest Manuel i to on odpowia da za większość kompozycji. Jak wygląda jednak współpraca w studio? Reszta kapeli ma dużo do powiedzenia i może wtrącać do utworów swoje trzy grosze? Mario Weiss: Manuel zajął sie pisaniem większości piosenek, ale kiedy tworzymy Muzykę, to zawsze jest to długotrwały proces, przy którym wszyscy pracujemy. Ja i Florian też stworzyliśmy dużo partii. Czasami trwa to miesiące. Wszyscy w zespole słuchają utworów wiele razy zanim są gotowe. Każdy z nas jest na tym samym poziomie perfekcjonizmu. Jak wygląda proces komponowania utworów? Skąd czerpiecie główne inspiracje? Mario Weiss: Każdy w zespole ma swoje własne inspiracje. Może to być muzyka, dobra książka, wydarzenie z życia, czy natura. Tradycyjny bawarski folklor jest dla nas również dużą inspiracją. Manuel Trummer: Zgadzam się. Prawdopodobnie naszą największą inspiracją jest nasze życie i nasze osobiste przemyślenia na temat świata. Jeżeli chodzi o muzykę, to oczywiście Manowar, Bathory, Warlord, Soltice, wczesne Candlemass, Fates Warning, masa klasycznego rocka lat '70 jak Rainbow, Uriah Heep i dużo tradycyjnej muzyki folkowej. W waszych utworach często słychać rzadko spo tykane instrumenty jak trąbki, waltornie. Wszystko połączone wspólnie daje niesamowity efekt. Mario Weiss: Tak, myślę, że są naprawdę epickie i nie brzmią zbyt przesadnie jeżeli nie używasz ich zbyt często. Po prostu pasują idealnie do muzyki. Manuel Trummer: Najważniejsze jest sprawienie, żeby brzmiały naturalnie. Tak długo jak brzmią sztucznie, jak keyboard itp., efekt może być niekorzystny. Na nowej płycie w kilku utworach słychać czyjeś przemówienia. Do kogo one konkretnie należą? Mario Weiss: W "Azure Gown" słychać Winstona Churchilla, a na "Enthroned in Clowds and Fire" mojego ojca recytującego przepowiednie bawarskiego proroka leśnego, który żył w Bawarskim Lesie w XVIII wieku. Wile z jego przepowiedni faktycznie się sprawdziła. Jest bardzo fascynującym bohaterem, jego przepowiednie mogą wywoływać ciarki na plecach.
Foto: Cruz Del Sur
sensie może być również rozumiana jako nasza muza. Na okładki albumów używacie oryginalnych obrazów znanych malarzy. Na albumie "The Golden Bough" użyliście obrazu Arnolda Brocklina. Nie mogłem znaleźć jednak czyjego autorstwa jest okładka "White Goddess". Mario Weiss: Grafika na okładce została wykonana przez niemieckiego artystę, Caspara Davida Friedricha (1774 - 1840), a obraz nazywa się "The Monk By the Sea". Był jednym z najważniejszych malarzy romantyzmu w Europie. Stwierdzilismy, że klimat obrazu idealnie pasuje do muzyki, ponieważ z jednej strony jest dość majestatyczny, a z drugiej strony ma w sobie melancholię. Manuel Trummer: Myślę, że portret mnicha patrzącego na morze, stojącego twarzą w twarz z nieskończonością, będąc mocno zakorzenionym w śmiertelnym materialnym świecie jest idealną ilustracją transcendencji, który da się czuć przez cały album i w jego tekstach o życiu i o śmierci. Na płycie znajdują się trzy "instrumentale". Oprócz nich, reszta utworów to epickie monumentalne.
48
ATLANTEAN KODEX
dzieciaki nazywają "satanizmem" - naprawdę nie jesteśmy tego fanami. To po prostu trochę oszukiwanie siebie, dla mnie jest to tak przesadzone, że już nawet nie śmieszne. Tak czy inaczej, nic nie jest tak złe jak prawdziwy świat. "Heresiarch" opowiada o przywódcy heretyków. Czy cała płyta jest w formie konceptu i opowiada jedną złożoną historię? Mario Weiss: Odnośnie muzyki, opowiada jedną wielką historię, jeżeli przesłuchasz ją w jednym kawałku. Jednak jeżeli chodzi o teksty, to zostawiają dużo pole do popisu w interpretacji. To dla nas ważne. Słuchacz powinien decydować co z tekstu zachowa dla siebie. "Heresiach" na przykład można odczytać jako inspirowany H. P. Lovercraftem, ale można go też odnieść do starożytnych demonologii. Manuel Trummer: Zgadzam się, nie nazwałbym tego albumu "koncept albumem" w klasyczny sposób. Jest po prostu jakiś temat przewodni - śmierć i zmartwychwstanie - a piosenki próbują dotknąć tego problemu z różnych perspektyw. Każdy z utworów oprócz swojego normalnego tytułu
Gdzie był nagrywany wasz najnowszy album. Każde wydawnictwo, które wypuściliście, brzmiało naprawdę unikalnie, dźwięk był stosunkowo nowoczesny ale także trącił oldschoolem. Mario Weiss: Wszystko robimy sami, więc chyba dlatego mamy naprawdę unikalne brzmienie i zawsze było to dla nas ważne. Na rynku jest wiele plastikowych produkcji bez dynamiki i za bardzo przesadzonych. Takie brzmienie zniszczyłoby naszą muzykę. Jesteście młodą kapelą, a osiągnęliście nie mały sukces. Co możecie powiedzieć młodym kapelom, jaką radę przekazać młodym zespołom i muzykom? Mario Weiss: Mogę jedynie zacytować "Hate Eternal". "Moja wizja jest moją religią". Jeżeli w coś wierzysz, to pracuj nad tym ciężko, nie przejmuj się tym co mówią inni i rób swoje. Wtedy pewnego dnia ci się uda. Nic w życiu nie dzieje się bez przyczyny. Manuel Trummer: A jeżeli nieznajomy zaproponuje ci narkotyki, powiedz mu "dziękuję". Bo narkotyki są drogie. Macie podpisany kontrakt z Cruz Del Sur Records. Jak oceniacie na przestrzeni tych kilku lat waszą wzajemną współpracę? Mario Weiss: Współpraca z Cruzem Del Surem zawsze jest fantastyczna. Idealna mieszanka etyki undergroundu i naprawdę super profesjonalne podejście
jeżeli chodzi o biznes. Manuel Trummer: A Enrico jest tez wspaniałym gościem na poziomie osobistym. Nie jesteście często koncertującą kapelą. Gracie raptem kilka koncertów w roku. Wasze życia prywatne przeszkadzają wam w ciągłym koncertowaniu czy po prostu nie chcecie? Mario Weiss: Wydaje mi się, że chyba po trochu z każdego. Jesteśmy mocno zaangażowani w prace, rodzinę oraz inne twórcze czynności, a nie mamy już 20 lat, (śmiech)! Już kilkukrotnie zagraliście na Keep It True. Jest to festiwal dla prawdziwych Die Hard fanów old schoolowej muzyki. Jak oceniacie tę imprezę? Manuel Trummer: Właściwie to graliśmy tam tylko raz. Dla mnie to jeden z najważniejszych czynników dla odrodzenia tradycyjnego metalu po 2000 roku. Może nawet nie istnielibyśmy jako zespół, gdybyśmy się nie spotkali dzięki Keep It True. Dopóki nie wystartował KIT nie zdawałem sobie nawet sprawy, że istnieje na całym świecie publiczność dla tego typu "przestarzałego" metalu. Keep It True zjednoczył wszystkich maniaków. Nie ma więc wystarczająco wysokiej noty, żeby ocenić pracę Oliego Weinsheimera, organizator zrobił bardzo dużo. Od lat środowisko metalowe jest szczerze przeciwne zjawisku znanemu jako pozerstwo. Metalowcy z lat '80 ciągle prali się z tymi, których uważali za pozerów. Jak wy to wszystko postrzegacie? Pytam się, gdyż do stylu muzyki, który gracie często dopisuje się wers "Anti-pozer". Spotkałem sie z tym określeniem wobec wielu kapel epic metalowych. Manuel Trummer: Cóż… Naprawdę nie wiem. Słucham tylko prawdziwego metalu i chodzę tylko na dobre undergroundowe koncerty metalowe z odpowiednimi ludźmi. Tak więc naprawdę nie mogę tego skomentować. Wydaje mi się, że to po prostu inny świat. Te dzieciaki zwyczajnie nie grają żadnej roli w mojej percepcji metalu. Jak oceniacie światową scenę epic metalową? Nie była nigdy ona tak bardzo popularna jak thrash czy death metal, ma jednak chyba najbardziej oddanych fanów na świecie. No i wciąż funkcjonują kapele, które współtworzyły ten nurt, jak Manilla Road, Brocas Helm. Manuel Trummer: Tak, to całkiem mały gatunek. Można by powiedzieć, specjalna muzyka dla specjalnych ludzi. Zdecydowanie nie ma dużo odwołań do mainstreamu w muzyce Manilla Road, Brocas Helm, czy naszej. Jednak nadal ją robimy. Z pasji. Może to pełna pasji i emocji jakość jest główną siłą epic metalu. Jest też kilka fajnych nowych zespołów jak Ravensire, Gatekeeper czy Visigoth, które przejmują pochodnię i przynoszą epic metal młodym pokoleniom. Jesteście stosunkowo tajemniczą kapelą. Mógłbyś przybliżyć mi i reszcie fanów historie powstania zespołu? No i przede wszystkim opowiedzieć skąd się wzięła nazwa Atlantean Kodex i kto jest jej pomysłodawcą. Powiem szczerze, że brzmi bardzo monumentalnie. Manuel Trummer: "Atlantean Kodex" jest jedną ze starożytnych i zakazanych książek wiedzy autorów, takich jak HP Lovecraft, R.E. Howard czy C.A. Smith przekazywana szeptem. Kiedy zaczynaliśmy w 2005 roku pomyśleliśmy, że to byłaby dobra nazwa dla zespołu, który zajmuje się w swojej muzyce mitologią, antycznymi kulturami i zakazaną wiedzą. Jedna z waszych logówek jest w oldschoolowo chromowanym stylu, jakby wyjęta z lat '80. Wiem, że zrobił ją dla was grafik imieniem Bulletrider. Jak nawiązaliście z nim współpracę? Robił on grafiki wielu kapelom, miedzy innymi Sin Scarlet, Bal Sagoth czy Children of Technology. Manuel Trummer: Myślę, że skontaktował sie ze mną przez Internet i wysłał loga. Są naprawdę świetne. Zrobiliśmy nawet z nimi trochę koszulek. Nie wiedziałem jednak, że pracują też dla innych artystów. W kwietniu będziecie grali koncert w Wiedniu z polską epic doom metalową kapelą Evangelist. Członkowie tego zespołu ciągle zachowują anonimowość. Sami zaprosiliście ich do trasy czy zrobił za was to management? Manuel Trummer: Nie, organizator w Wiedniu skontaktował się z nimi i sprowadził na koncert. My nawet nie mamy managementu.
Każdy merchendise, który wypuszczacie jest zawsze ściśle limitowany. Koszulki po 200 sztuk, podobnie z naszywkami. Czemu zawsze decydujecie się na taki zabieg? To z powodu funduszy, czy nie chcecie iść w ogólno pojętą masowość? Manuel Trummer: Kwestia funduszy. Zwykle nie sprzedajemy więcej niż 100 kopii zaprojektowanych koszulek. Wydrukowanie 200 T-shirtów i sprzedanie jedynie połowy byłoby dla nas zbyt kosztowne. Chociaż teraz to może się zmienić z nowym albumem. Podpisaliśmy merchendise umowę z niemiecką Ván Records. Tak więc myślę, że teraz towar będzie nielimitowany. Nie jesteście zupełnie polityczną kapelą, jednak czy obecna sytuacja gospodarcza Europy i świata ma wpływ na waszą twórczość? Manuel Trummer: Oczywiście sytuacja w Europie wpływa na naszą pracę bardzo głęboko, co można zauważyć na przykładzie utworów "Twelve Stars" i "Azure Gown". To tragedia, że ludzie w Europie są podzieleni ekonomicznie pomimo ich wspólnego dziedzictwa kulturowego. Właściwie wszystkie nasze piosenki mogą odzwierciedlać dzisiejszy świat. Mitologia jest ponadczasowa. Dla nas jest to więc również sposób na spojrzenie z innej perspektywy na współczesny świat. Jesteście z Bavarii, a Niemcy są krajem dotkniętym wieloma kulturowymi problemami. Jednym z nich jest zjawisko zwane "multi-kultu" . Mam na myśli zjeżdżanie się obcokrajowców z bliskiego wschodu, zabieranie miejsc pracy i narzucanie innym swojej wiary i praw. Jak podchodzicie do tego faktu? Mario Weiss: Nie nazwałbym imigracji problemem jako takim. Zarówno Niemcy jak i Bawarczycy są dziś nacjami o dość otwartych umysłach i każda obca kultura ma w sobie coś ekscytującego i świeżego, co może wnieść do naszej kultury. Oczywiście obecnie sytuacja na rynku pracy jest ciężka ogólnie w Europie. Nie jest to jednak wina obcokrajowców lecz naszych polityków. Manuel Trummer: Dokładnie tak. Europa zawsze była kontynentem imigracji. Nawet ludzie, którzy są teraz znani jako Europejczycy najprawdopodobniej przybyli skądś spoza Europy. Europa powinna przyjąć, że to humanistyczne dziedzictwo tolerancji i stosować je nie tylko w stosunku do Europejczyków, ale także wszystkich innych ludzi na świecie. Jedyną linią, którą bym narysował dotyczyłaby religijnego fundamentalizmu i nietolerancji. Europa powinna przyjąć każdego tak długo jak szanuje nasz system demokratyczny, nasze wspólne dziedzictwo humanitarne opierające się na wartościach takich jak tolerancja i wolność. Jeżeli aktywnie próbują działać przeciwko wolności, tolerancji religijnej i demokracji, powinniśmy podjąć rygorystyczne środki. Odchodząc od poważnych tematów i tak na koniec, z jakimi najchętniej kapelami chcielibyście dzielić scenę? Mario Weiss: Chciałbym dzielić scenę z zespołem Abigor z Austrii, ale oni nigdy nie grają na żywo. Myślę też, że z Gatekeeper z Kanady byłoby bardzo fajnie, Dark Forest i Magister Templi też byłoby wspaniałe. Są zajebiści! Manuel Trummer: Manowar z Rossem the Bossem i Scottem Columbusem. I Bathory. To oczywiście się nie zdarzy, niestety… Czy jest jakakolwiek szansa na to, że zagracie kiedyś koncert w Polsce? Mam na myśli to, że macie tutaj wiele fanów także wśród thrash, death, czy black metalowców. Na koncert ściągnelibyście nie małą ilość osób. Mario Weiss: Byłoby świetnie móc zagrać pewnego dnia w Polsce. Jeżeli dostaniemy ofertę to na pewno damy tam koncert. Zobaczymy co nam przyniesie przyszłość! Dziękuję serdecznie za wywiad, jeszcze raz gratuluję doskonałej płyty i może ostatnie słowo dla fanów? Mario Weiss: Jesteśmy Kodex - Pijemy Fuchsbeck!!! Mateusz Borończyk Tłumaczenie: Anna Kozłowska
ATLANTEN KODEX
49
staramy się zmieszać je razem najlepiej jak umiemy. W dodatku nie unikacie też momentami dość brutal nych, kojarzących się z growlingiem, wokali, jak cho ciażby w "Reborn In Fire And Blood"- to pewnie echa tego, co Dimitris śpiewa na co dzień w Mahakala? Zdecydowanie słychać echa wszystkich innych muzycznych rzeczy, które robimy, jednak bardziej brutalne i ryczące wokale wywodzą się i są hołdem dla "barbarzyńskich" elementów tematów naszych tekstów. Nie możesz śpiewać o bitwach, antycznych bogach i Conanie nie rycząc przy tym.
Od zawsze byliśmy fanami klasycznego metalu! Grecy z Black Soul Horde wyskoczyli niczym przysłowiowy diabeł z pudełka. Muzycy znani z grup death i black metalowych przygotowali bowiem album czerpiący głównie z NWOBHM, ale też wielu innych rodzajów tradycyjnego heavy metalu, z epickim i US power, na czele. Dlatego "Tales of the Ancient Ones" zachwyci każdego, dla kogo takie surowe, ale melodyjne granie, trafia bez żadnych niedomówień. Gitarzysta i współzałożyciel Black Soul Horde, John Tsiakopoulos opowiada o kulisach powstania zespołu, muzycznych inspiracjach i planach na przyszłość: HMP: Co sprawiło, że założyliście zespół taki jak Black Soul Horde, grający klasyczny heavy metal? Brutalniejsze odmiany metalu, które graliście w wielu innych zespołach, przestały wam wystarczać? John T: Początkowo materiał z "Tales…" miał zostać wydany jako album Inside It Grows, mojego studyjnego projektu, w którym tworzę różne rodzaje muzyki, opierając się na wszystkich moich inspiracjach z ostatnich lat. To była moje próba zrobienia czegoś klasycznego, muzyki, którą kocham i która miała na mnie największy wpływ. Jim został poproszony o zaśpiewanie na albumie, a dopiero po zakończeniu pre - produkcji zdaliśmy sobie sprawę z tego co mieliśmy. To było zbyt dobre, żeby być tylko projektem studyjnym więc ja i Jim zdecydowaliśmy, że powinniśmy zrobić z tego pełny zespół, który został nazwany później Black Soul Horde. Decyzja była stosunkowo łatwa, ponieważ wszyscy jesteśmy fanami klasycznego metalu i od zawsze nimi byliśmy. Tak to właśnie było, nasza szansa na granie muzyki, którą kochamy i przy której dorastaliśmy. Nasze inne zespoły (Speedblow, Mahakala, Sun Of Nothing, Nordor), wyrażają inne potrzeby ka-
Tak! Jak już powiedziałem, klasyczny heavy metal jest dużą częścią naszego życia od długiego czasu i dlatego właśnie gramy go w Black Soul Horde. Dlatego nie jest to właściwie "powrót" do korzeni. Raczej szansa na uwolnienie ich! Nazwa zdawałaby się jednak sugerować, że będziecie grać coś mocniejszego, bardziej brutalnego niż tradycyjny metal? Jaka jest jej geneza? Opierając się na naszych inspiracjach, tematach tekstów i ogólnym guście w kierunku mrocznych tematów (np. Mroczne Wieki, mitologia nordycka, Hades, etc.) oraz również naszej miłości do opowiadań o barbarzyńcach i okrutnych Normanach pomyśleliśmy, że ta nazwa idealnie pasuje. Spróbuj pomyśleć o wciąż żywym, starożytnym legionie schodzącym z mglistej góry, noszącym czarne zbroje, dosiadającym czarnych koni… Myślę, że nazwałbyś ich właśnie Black Soul Horde. "Tales of the Ancient Ones" odwołuje się jednak nie tylko to klasycznego metalu czy też NWOBHM mamy na tej płycie odniesienia do niemieckiego i
Grecki "Metal Hammer" obwołał was grecką odpowiedzią na Alpha Tiger, Holy Grail i White Wizzard - nie sądzisz, że to swego rodzaju uproszczenie, skoro wasza muzyka jest znacznie bardziej złożona, wielowymiarowa i urozmaicona? Wszystkie te zespoły mają taki sam rdzeń jak my, old school heavy metal, stąd to porównanie. Jednak każdy z nich ma w sobie różne elementy, które je różnicują. Na przykład, Holy Grail ma wiele wirtuozowskich solówek i leadów w swojej muzyce, których nie mamy my. Lubimy rzeczy prostsze i bardziej bezpośrednie. Alpha Tiger posiada więcej oldschoolowych utworów niż pozostałe dwa. Możemy się do tego odnieść ponieważ również chcieliśmy brzmieć jak najbardziej podobnie do nagrań z lat 80. i wczesnych 90. Skłaniają się oni również ku power metalowi, co jest wspierane przez momentami bardzo wysoki wokal. My chcemy, żeby śpiew naszego wokalisty był czysty, ale bardziej agresywny. Koniec końców, wszystkie trzy są zespołami, które bardzo lubimy i doceniamy, więc cieszy nas takie porównanie! Chyba nie lubicie się ograniczać, na co dowodem są chociażby epicki "Ancestor Of The Ancient Gods", zróżnicowany rytmicznie "Coming Home (The Call Of Gaia)" czy równie urozmaicony aranżacyjnie "Hour Of The Dragon"? Nie, nie lubimy ograniczeń. Jesteśmy jednak świadomi tego jak chcemy grać i brzmieć. Mamy swoją bazę i dodajemy różne smaki i składniki. Czasami wynik jest bardziej interesujący niż myśleliśmy. I znowu, musisz również widzieć dokąd prowadzi cie muzyka. Na przykład w "Ancestor…" pierwszym riffem o jakim pomyśleliśmy był riff basowy, który wspiera wersy. Mając go, poruszałem się tam i z powrotem, aż odkryłem wszystkie pozostałe partie. Jako kompozytor zwykle nie robię pewnych rzeczy celowo. Jeśli cokolwiek pojawia się z wewnątrz i wydaje się być dobre to idę za tym. "Coming Home" miał być balladą, ale poszedłem w nim dalej. Ta kompozycja potrzebowała zróżnicowania i trochę więcej ostrości, a ja byłem szczęśliwy, że mogę jej to dać. Jednak tym, co gra wam w duszach najbardziej jest klasyczny, melodyjny, czerpiący z NWOBHM, metal? Taki jak w "The Light", "Let The Valkyrs Ride" czy zwłaszcza w "Horns Of War (Evermore)", który, gdyby nie lepsze brzmienie, można by w ciem no obstawiać jako jakiś zapomniany utwór z singla wydanego na początku lat 80.? Wow! Naprawdę tak myślisz? Zapomniany singiel z lat 80.? Dziękuję bardzo za te słowa! Bardzo dużo dla nas znaczą! Moja miłość do NWOBHM była główną siłą stojącą za stworzeniem tego albumu i później też zespołu. Zwykła, prosta lecz interesująca, melodyjna, uniwersalna w tempie, harmonii i aranżacjach, bezpośrednia, surowa i pochodząca prosto z duszy, muzyka. Wszystko to elementy znajdziesz w NWOBHM i klasycznych metalowych zespołach lat 80. Taki był punkt początkowy i dlatego brzmi jakby stąd pochodziło nasze brzmienie. Chociaż w procesie tworzenia również inne wpływy znalazły drogę do naszej muzyki.
Foto: No Remorse
żdego z nas. Ponad wszystko jesteśmy muzykami i grając różne rodzaje muzyki czujemy się kreatywni. Możemy rozwijać się dzięki innym wpływom i ulubionych gatunkom każdego z nas. Nigdy nie mamy dość. Gdybyśmy tylko mieli więcej czasu… Wszyscy chcielibyśmy mieć po 4 - 5 zespołów! Jednak Black Soul Horde jest tym "młodzieńczym marzeniem", który wszyscy mieliśmy. Był to więc taki naturalny powrót do korzeni heavy metalu oraz jednocześnie waszych wczesnych fascy nacji muzycznych?
50
BLACK SOUL HORDE
amerykańskiego power metalu lat 80., metalu epickiego - wygląda na to, że nic, co dobre, nie jest wam obce? (śmiech) Chyba można tak powiedzieć. Naszym kamieniem milowym jest klasyczny heavy metal lat 80., ale nie każdy słucha tego samego, albo definiuje te same rzeczy jako klasyczny heavy. Zauważyłem również, że jest pewne powiązanie pomiędzy wszystkimi gatunkami, które wymieniłeś w pytaniu. Lubimy surowe brzmienie i autentyczność klasycznych zespołów heavy i NWOBHM, ale lubimy też melodie i szybkość power metalu. Mamy wiele inspiracji z wszystkich tych gatunków i
W tekstach jest równie klasycznie - odniesienia do greckiej mitologii, twórczości Roberta E. Howarda czy H.P. Lovecrafta są zapewne echem waszych fascynacji literackich, a nie koniunkturalnym wyborem, podyktowanym tym, że taka tematyka doskonale pasuje do metalowych tekstów? Naprawdę lubimy literaturę epicką i fantasy. Kochamy też epickie filmy i komiksy. Mitologia nordycka i świat stworzony przez Roberta E. Howarda jest dla mnie jak dom. Znajduję w nich wiele sensu. Mnóstwo metafor związanych z codziennym życiem. To również brama do podróży z daleka od codziennego życia i problemów. Myślę, że świat byłby wtedy lepszy, może mroczniejszy i bardziej niebezpieczny, ale byłby też sprawiedliwszym i bardziej interesującym miejscem, gdyby biegały po nim różne stwory. To właśnie opisuje człon naszej nazwy - Horde. Mroczniejsza strona literatury, taka jak prace Lovecrafta i Johna Miltona odnoszą
Ciężej, wolniej i ciemniej Krakowscy mistrzowie surowego i epickiego doom metalu dwa lata po wydaniu świetnego debiutu "In Partibus Infidelium" wracają z kolejną, jeszcze lepszą, płytą. "Doominicanes" na pewno nie rozczaruje fanów takiego klasycznego, mocarnego grania, o którym sami muzycy mówią, że jest regresywne. Zespół pozostaje też konsekwentny w kwestii tożsamości, tak więc nie wiem, kto odpowiadał na moje pytania…
Foto: No Remorse
się do części Black Soul. Generalnie uważam zresztą heavy metal za muzykę właściwą jako akompaniament do opowieści o potędze, okaleczeniu, magii, złu, epickich bitwach i tak dalej. Zadbaliście też o interesującą okładkę "Tales of the Ancient Ones". Vance Kelly to był wasz wybór czy też wytwórni? To my wybraliśmy Vance'a. Jest moim dobrym przyjacielem i pracowaliśmy razem przy wielu innych projektach (jak Speedblow, Inside It Grows, etc.), a ponieważ jest wielkim mistrzem w tworzeniu fantasy i epickich grafik, było to logiczne i po tym jak zobaczysz album będziesz wiedział, że był to dobry wybór. No Remorse Records wspiera was dość mocno wygląda na to, że wytwórnia wierzy w sukces Black Soul Horde i stara się jak najlepiej wypromować zespół? Jesteśmy bardzo wdzięczni No Remorse Records za niesamowite wsparcie i wiarę w nas. Biorąc pod uwagę czasy w jakich żyjemy, a szczególnie stan finansowy naszego kraju, dotarcie do wytwórni bywa bardzo długie i mozolne. Chłopaki w wytwórni byli uczciwi i wydawało się, że wiedzą czego chcą. Posłuchali albumu, który im dałem i dali nam szansę, chociaż się tego nie spodziewaliśmy. Myślę obiektywnie, że to oznacza, że album jest dobry i przyzwoity. Cieszę się, że jeszcze ktoś pomyślał tak samo! Macie też w planach sporo koncertów, w tym w Atenach z legendarnym Angel Witch na rozpoczęcie trasy promującej "Tales of the Ancient Ones". To chyba dla was spore wydarzenie i zarazem spełnienie marzeń, stanąć na jednej scenie z takim zespołem? To najlepsze rozpoczęcie o jakim mogliśmy marzyć. Angel Witch to jedna z naszych głównych inspiracji. Bardzo ich szanujemy i jest dla nas wielkim zaszczytem zagrać z nimi na tym samym show. Będzie to miało miejsce na Up The Hammers Festival (Special Edition III), który jest jeżeli nie najważniejszym, to jednym z najważniejszych festiwali w Grecji. Kiedy dostaliśmy zaproszenie, żeby zagrać, skakaliśmy z radości jak pięciolatki! Mamy zaplanowanych jeszcze kilka koncertów i ogłosimy je, jak tylko sfinalizujemy wszystkie szczegóły. Na razie jesteście znani przede wszystkim w Grecji - liczycie, że po wydaniu płyty oraz promujących ją koncertach ta sytuacja się zmieni i będziecie rozpoz nawalni także w innych, nie tylko europejskich, kra jach? No Remorse Records przekroczyła nasze oczekiwania względem promocji "Tales…" na całym świecie. Są bardzo oddani temu co robią i to na pewno pomoże nam rozpowszechnić Black Soul Horde poza Grecją, czekamy na to z niecierpliwością. Nie wiemy, czego możemy oczekiwać, ponieważ w dzisiejszym przemyśle muzycznym jest dość ciasno, ale my wiemy czego chcemy. Jest wiele wspaniałych festiwali, na których chcielibyśmy zagrać i tak wiele krajów z ogromnym wkładem w historię heavy metalu, które chcielibyśmy odwiedzić. Oczywiście najważniejsze w tym wszystkim jest dla nas dzielenie się naszą muzyką z ludźmi na całym świecie.
HMP: Historia ukrywania się pod pseudonimami lub bycia całkowicie anonimowym jest w przypadku zespołów metalowych dość częstym zjawiskiem. A co skłoniło was do tego, żeby ukryć swą tożsamość? Evangelist: Ideologia i praktyka. Z jednej strony anonimowość jest dla nas manifestem przeciwko fasadowości i nachalnemu promowaniu własnych żałosnych mord muzyków poprzez zespoły, w których grają, a z drugiej strony umożliwia nam ona spokojne skupienie się na muzyce i uniknięcie dodatkowych zajęć, problemów i głupot związanych z byciem w zespole. Jednym słowem łączymy przyjemne z pożytecznym. Czyli to, kto kim jest, gdzie grał kiedyś lub udziela się obecnie, nie ma dla was najmniejszego znaczenia? To muzyka jest najważniejsza i ona powinna przede wszystkim przyciągać uwagę słuchaczy? W naszym przypadku dokładnie tak jest, tak chcemy być odbierani. Prawdopodobnie takie podejście zawęża krąg potencjalnych słuchaczy, ale jakoś to przeżyjemy (śmiech)... Jesteście też konsekwentni w innym aspekcie, bo zapowiadając "Doominicanes" zadeklarowaliście: "Żadnych klawiszy, triggerów, próbek tudzież innych sprytnych i modnych sztuczek studyjnych". Mierzi was ten przerost formy nad treścią, tuszowanie braku umiejętności technologią, etc.? Dokładnie tak. Tak naprawdę gramy metal regresywny, nie mamy ambicji ścigania się z kimkolwiek i udowadniania jacy to z nas wielcy wirtuozi. Nas interesują piosenki. Jeśli dla kogoś utwór jest tylko pretekstem do przemycania popisów tudzież "patentów", no to ja takiemu człowiekowi nie potrafię pomóc. Podobnie jest z technologią. Jeśli ktoś umieszcza w piosence karkołomne zagrywki tylko dlatego, że wie, że zrobi do nich 100 podejść, wybierze jedno i realizator będzie się mozolił pół godziny przy poprawianiu go na pro toolsach, to jest dramat. Tacy ludzi podchodzą do muzyki tak: świetny pasaż minorowo septymowy w postępie kwintowym! A my tak: przy tym riffie można o północy na cmentarzu wykopać wisielca!
Jak widać dla chcącego nic trudnego, bo zarówno debiutancki "In Partibus Infidelium" jak i "Doominicanes" brzmią tak, jakby zostały zarejestrowane na analogowym sprzęcie wiele lat temu. Zdradzisz, jak nagrać tak klasycznie brzmiące płyty w czasach dominacji cyfrowej technologii? Oba albumy zostały zarejestrowane na sprzęcie cyfrowym, szczegółów realizacyjnych nie znam, to nie moja bajka. Mam wrażenie, że coraz popularniejszy jest w gruncie rzeczy mylny osąd, że o brzmieniu decyduje studio i sprzęt. O brzmieniu decyduje zespół poprzez swoją grę. Zawsze tak było i zawsze tak będzie. Nie radzę nabierać się na myślenie, że dobre studio wszystko załatwi i wszystko da się wykręcić gałkami. Wszystko jest w rękach i głowach. Co ciekawe "Doominicanes" brzmi w porównaniu z pierwszą płytą jeszcze bardziej surowo - chcieliście, jak mniemam, z premedytacją wrócić do korzeni? I znowu trafiasz w dziesiątkę (śmiech)... Z premedytacją podeszliśmy do sprawy black metalowo. Chcieliśmy dotrzeć do jądra tych numerów, dosłownie obedrzeć je ze skóry i ciała i zostawić nagie kości. Zestaw perkusyjny został odchudzony do klasycznej hardrockowej postaci a'la John Bonham, ustawianie brzmienia gitary trwało może ze 20 minut, basu podobnie. Nie kombinujemy w studio ze sprzętem, przyjeżdżamy z jedną gitarą i jedną głową. W porównaniu z jedynką jest mniej dźwięków, mniej dodatkowych wokali, w zamian uzyskaliśmy więcej przestrzeni, powietrza i piwnicy. Więcej prawdy. Ten organiczny, klarowny sound jeszcze bardziej podkreśla klimat monumentalnych kompozycji składających się na "Doominicanes". W dodatku na debiucie nie brakowało momentów przyspieszeń; na nowej płycie zdecydowanie zwolniliście, stawiając na potęgę riffu i przytłaczający nastrój, niczym w klasycznych utworach Black Sabbath czy Candlemass? Tak wyszło, jest ciężej, wolniej i ciemniej. Nie nastawialiśmy się na jakiś konkretny punkt,
Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska
Foto: Evangelist
EVANGELIST
51
do którego chcieliśmy dotrzeć z tym materiałem. Można powiedzieć, że połowa efektu końcowego wynika z zapisu chwili i jest kwestią uchwycenia momentu. Zawsze pozostawiamy jakieś pole dla intuicji i przypadku. Tak wtedy czuliśmy ten materiał i tak go zagraliśmy. Chyba nie zależy wam na jakimś rewolucyjnym podejściu do gatunku - bazujecie na jak najbardziej klasycznej formie, przefiltrowanej przez własne pomysły i inne fascynacje? Bo myślę, że zespoły grające death/doom czy doom metal ostatnimi czasy, na przykład w latach 90., też miały na was wpływ? Nie myślimy o naszym graniu w perspektywie umieszczania go na światowej mapie muzyki, nie jesteśmy aż takimi bucami (śmiech). W każdym okresie działały jakieś ciekawe, inspirujące kapele, w latach 90. i później również. Rozkwit i upadek sceny death/doom chyba nas jakoś ominął, bo szczerze mówiąc mamy silne korzenie w obszarze tradycyjnego metalu i od tego zaczynaliśmy nasze muzykowanie kilkanaście lat temu. W tym momencie doom ze wszystkimi pochodnymi jest na fali, ale jak długo to potrwa, ciężko mi powiedzieć. Może i gitarowe riffy są prostsze niż na pierwszej płycie, ale za to solówki coraz częściej wychodzą poza obecną metalową średnią - to chyba też powrót do dawnych czasów, kiedy to gitarowe solo było zwykle ozdobą i kwintesencją większości metalowych numerów? Muszę cię rozczarować, gitarzysta miał wypadek i na dzień przed nagrywaniem solówek poważnie poparzył sobie obie dłonie. Spowodowało to przesunięcie nagrań o prawie miesiąc i w ciągu tego miesiąca chłop mocno pracował nad powrotem palców do stanu używalności grając solówki do tych numerów. Solówka nigdy nie będzie kwintesencją któregokolwiek numeru, jaki napiszemy, ale tu masz właśnie przykład tego, o czym mówiłem wcześniej - pozostawiamy margines dla działania przypadku. Wasza muzyka stała się obecnie znacznie bardziej epicka, czego najlepszym dowodem jest zamykający płytę "Militis Fidelis Deus". Tak długich, urozmaiconych zarówno muzycznie jak i wokalnie, utworów dotąd nie nagrywaliście - od razu było założenie, że będzie on trwać blisko 13 minut czy też rozrastał się stopniowo? Założenie to złe słowo, ja bym powiedział, że mieliśmy przeczucie, że ten utwór będzie miał niespotykany u nas wcześniej rozmach. Większość riffów powstała jeszcze przed wydaniem jedynki i czekała na odpowiedni moment. Wokalnie trochę poszaleliśmy i pierwszy raz obaj udzieliliśmy się w tym zakresie, ale czy to jest jednorazowy wyskok, czy kierunek, w którym podążymy - trudno mi powiedzieć w tym momencie. "Militis Fidelis Deus" opowiada o wyprawie krzyżowej z punktu widzenia jej uczestnika - to pewnie zasugerowało wam pewne rozwiązania muzyczne w tym utworze, jak ów chór śpiewających po łacinie mnichów na początku czy nawiązania do religijnych pieśni podkreślających wymowę całości? Tak, zarówno "Salve Regina" jak i "Palastinalied", czyli odpowiednio intro i outro, mają na celu podkreślenie przesłania tego numeru. Oba te utwory nawiązują do czasów krucjat, stąd też ich obecność. Generalnie zawsze staramy się zachować spójność wizji, nie próbujemy doklejać kwiatka do kożucha. Nagranie tych wszystkich wokali, począwszy od mrocznych, niższych aż do falsetów pewnie trochę trwało? Wbrew pozorom wcale nie tak długo, całość wokali była nagrana w ciągu dwóch kilkugodzinnych sesji. Szczerze mówiąc, gdyby podsumować czas, który spędziliśmy w studio na nagrywaniu, to wyszłoby może 5, może 6 dni. Nie jesteśmy typami studyjnych muzyków, siedzenie i grzebanie się w szczegółach mocno nas męczy, a nie chcemy mieć poczucia, że muzyka jest dla nas obciążeniem. Inne utwory też intrygują nie tylko warstwą muzy czną - "Pain And Rapture" traktuje o inkwizycji, a "Blood Curse" o skazaniu Jezusa na śmierć. To pewne uproszczenie, ale ok, tak to widzisz. W tekstach zawsze wychodzę od pewnego punktu, który jest rozpoznawalny i łatwy do skojarzenia, ale jest on tylko swego rodzaju platformą do rozwinięcia myśli. Teksty traktujemy na równi z muzyką, a nie, jako zło konieczne. Nie silimy się na filozofię czy skomplikowany symbolizm, ale coś do powiedze-
52
EVANGELIST
nia mamy. Można chyba zaryzykować stwierdzenie, że jest to w pewnym sensie koncept dotyczący najbardziej mrocznych kart historii chrześcijaństwa? Nie zakładaliśmy żadnego konceptu, po prostu do atmosfery muzyki i sali prób w tamtym okresie bardzo pasowała tematyka religijno-metafizyczna. Wiesz, urodziliśmy się i żyjemy w Polsce, więc kultura, religia i sztuka z tego miejsca jest nam znana i jest dla nas inspiracją. Pewnie moglibyśmy oprzeć się np. na hinduizmie, ale bylibyśmy wówczas równie wiarygodni jak viking metal z Madagaskaru. Tytuł płyty "Doominicanes" to gra słów, zawierająca w sobie nazwy zarówno gatunku, którym się paracie, jak i pewnego zakonu, a także zarazem chyba, w pewnym sensie, żart? Zgadza się, można tak powiedzieć. Punktem wyjścia było średniowieczne pogardliwe określenie członków rzeczonego zakonu, które w łamanej, przekręconej łacinie brzmiało "Domini canes", czyli "psy Pana". Wiązało się ono oczywiście z tym, że większość członków Świętego Oficjum była dominikanami, a działalność samego zakonu skupiała się na nauczaniu i walce z herezją. Jak widzisz, ich cele są zbieżne z naszymi (śmiech)... Debiut ukazał się nakładem austriackiej psycheDOOMelic Records, "Doominicanes" wydaliście już w czeskiej Doomentia Records. Co było przy czyną zmiany wydawcy? Przede wszystkim to, że Mark z psycheDOOMelic zdecydował się zamknąć wytwórnię i skupić się na innych aspektach życia, niezwiązanych z doom metalem. Lukas z Doomentii bardzo entuzjastycznie zabrał się za wydanie albumu, nie oszczędzał na kosztach produkcji nośników i podsunął kilka świetnych pomysłów w tym zakresie. Jesteśmy zadowoleni z tej współpracy. Płyta zbiera znakomite recenzje, ukazała się w trzech wersjach, w tym na winylu - jesteście pewnie zad owoleni? Tak, jak najbardziej, chociaż z tymi recenzjami przesadzasz, parę razy solidnie nas przeczołgali. Nie do końca byliśmy przekonani do pomysłu wydania albumu w wersji digipack, ale Lukas wykazał się rozwiniętymi zdolnościami w zakresie perswazji i jakoś nas przekonał. Z kolei winyl staje się z powrotem pewnym standardem przy wydawaniu albumów, więc fajnie, że ukazał się on również w takim formacie. Promując "Doominicanes" zdecydujecie się na granie koncertów czy też Evangelist wciąż pozostaje projek tem stricte studyjnym? Przymierzamy się właśnie do pierwszego koncertu, który zagramy w połowie października przed Argus w Goleniowie. Z racji tego, że zespół jest dwuosobowy, jesteśmy zmuszeni posiłkować się umiejętnościami kolegów, którzy zgodzili się wesprzeć nas w charakterze muzyków sesyjnych. Jest to oczywiście sporą niewiadomą i sami jesteśmy ciekawi, jak to będzie wyglądało na deskach, więc jeśli nam się spodoba, to będziemy kontynuowali działalność koncertową. Wojciech Chamryk
HMP: Trzy lata temu wydawało się, że wasza kariera zaczyna nabierać rozmachu: ukazało się wznowienie waszych dwóch pierwszych albumów, coraz więcej koncertowaliście, także w Europie, gdzie zare jestrowaliście koncertówkę "Live In Germany". Po czym z zespołu odszedł wokalista Roger Hammer. Co było przyczyną jego decyzji? Daniel Person: Rzeczywiście w tamtym czasie wszystko układało się bardzo dobrze. Dodałbym jeszcze, że właśnie mieliśmy wydać najlepszy krążek w naszej dotychczasowej karierze. Jednak jakimś sposobem, te wszystkie pozytywne rzeczy doprowadziły do tego, że drogi Hellish War i Rogera rozeszły się. Wszystko dlatego, że granie w Hellish War wymagało od każdego z nas coraz więcej czasu i poświęcenia. Musieliśmy podjąć ważną decyzję: czy jesteśmy gotowi poświęcić istotną część naszego życia Hellish War i heavy metalowi, czy traktujemy to tylko jako hobby? Wymagaliśmy od siebie 100% profesjonalizmu i poświęcenia dla Hellish War. Powodem takiego nastawienia, jak wspomniałem wcześniej, było przeczucie, że album, który właśnie wydaliśmy, "Keep It Hellish", jest bardzo mocną rzeczą. Odejście Rogera nie załamało was jednak? Nie było mowy o zawieszeniu działalności, od razu zaczęliście poszukiwania nowego wokalisty? Utrata frontmana niewątpliwie bardzo nas podłamała, przeszliśmy ciężką próbę. Jednak w momencie, gdy Roger przestał być częścią zespołu, od razu rozpoczęliśmy poszukiwania jego następcy. Wiedzieliśmy, że mamy w zanadrzu bardzo dobre kompozycje, które muszą być zaśpiewane przez świetnego wokalistę. Ta myśl powstrzymywała nas od decyzji o zawieszeniu działalności. Poza tym, tworzymy Hellish War od prawie 15 lat, łączy nas prawdziwe braterstwo, a dzięki trudnościom, przez które przeszliśmy, nasza więź jeszcze się umocniła. Pewnie nie spodziewaliście się, że znalezienie odpowiedniego człowieka potrwa tak długo? Spodziewaliśmy się, że może to trwać długo, ponieważ Roger Hammer był świetnym frontmanem i w momencie, gdy rozpoczynaliśmy poszukiwania jego następcy, wiedzieliśmy, że nie ma innego wyjścia jak tylko "podniesienie sobie poprzeczki": potrzebowaliśmy kogoś, kto pomógłby zespołowi wykonać krok naprzód. Z takim założeniem, było oczywiste, że znalezienie nowego wokalisty Hellish War nie będzie łatwe. Na początku trudno było mi pogodzić się z myślą, że Hellish nie będzie grało na żywo przez ponad trzy miesiące. Było ciężko i trochę to trwało, ale teraz burza już minęła i stało się jasne, że zrobiliśmy wszystko jak należy. Był nawet moment, że mieliście wokalistkę. Co poszło nie tak, że Thalita tak krótko śpiewała w Hellish War? Thalita była jednym z kandydatów, którzy wysłali nam swoje nagrania podczas fazy przesłuchań. Nagrała własną wersję tytułowego utworu z naszej debiutanckiej płyty, "Defender Of Metal". Zabójczą wersję. Thalita śpiewa w stylu Doro Pesch, co na początku zrobiło na nas duże wrażenie. Ma duży potencjał, ale chyba zbyt szybko ogłosiliśmy ją nowym członkiem zespołu. Myślę, że byliśmy zbyt niecierpliwi, a po wysłuchaniu dużej liczby kandydatów, nasza wizja nieco się rozmyła. Jestem wielkim fanem kobiecych głosów, ale to po prostu nie pasuje do Hellish War. Życzymy jej wszystkiego najlepszego, jest świetną dziewczyną i mam nadzieję, że jeszcze usłyszymy jej wokal w jakimś innym muzycznym projekcie. Jak trafił do was Bil Martins? Czy fakt, że to już doświadczony wokalista, znany z Dark Witch i Heavenly Kingdom, miał jakieś dodatkowe znaczenie, kiedy go przyjmowaliście? Poznaliśmy Bila dzięki nagraniom, które przysłał nam podczas fazy przesłuchań. Najpierw przysłał własne wersje dwóch utworów z naszego drugiego albumu, "Heroes Of Tomorrow". Były to "Metal Forever" i "Son Of The King". Nagrania były świetne, ale ponieważ Bil mieszkał bardzo daleko, stwierdziliśmy, że współpraca z nim będzie trudna. Potem Thalita dołączyła do zespołu, ale już trzy miesiące później znów szukaliśmy wokalisty. Bil skontaktował się z nami ponownie i przysłał nam kolejne rewelacyjne nagrania, dlatego zdecydowaliśmy się odbyć z nim próbę. Gdy poznaliśmy go już trochę lepiej, stało się jasne, że znaleźliśmy nowego frontmana dla Hellish War. Bil jest żyjącym dowodem na to, że jeśli bardzo mocno czegoś chcemy w życiu, w końcu znajdziemy sposób, aby to osiągnąć. Oprócz tego, że jest on bardzo sympatycznym i
lę obecną wybrałbym "Reflects On The Blade".
Obrońcy metalu Mogło się wydawać, że Brazylijczycy z Hellish War nie zdołają się podnieść po odejściu świetnego wokalisty Rogera Hammera. Zespół miast przystąpić do nagrania trzeciego albumu musiał rozpocząć poszukiwania nowego frontmana i wszystko odwlekło się o kilka lat. Warto było jednak cierpliwie poczekać, bo "Keep It Hellish" to najlepszy album Hellish War, zaś Bil Martins jest co najmniej równie dobrym śpiewakiem, jak jego poprzednik. O odwzajemnionej miłości do tradycyjnego heavy metalu, tajemnicy sukcesu "Keep It Hellish" i planowanych koncertach w Europie rozmawiamy z perkusistą grupy, Danielem Personem: otwartym gościem, jego poświęcenie i pasja dla heavy każdy z muzyków Hellish War miał duży wkład w metalu automatycznie wytworzyła ogromną synergię tworzenie tego albumu. Na pewno gitarzyści Vulcano między nami wszystkimi. Bil Martins to prawdziwy i Daniel Job nadal pozostają głównymi kompozytorametalowiec, natomiast doświadczenie, które zdobył w mi materiału, ale słuchając albumu można usłyszeć innych kapelach, choć bardzo ważne, nie było decymuzyczne inspiracje każdego z nas. Ja, na przykład, dującym czynnikiem. No i oczywiście koleś śpiewa jak wymyśliłem wiele linii wokalnych na ten album, włąmetalowy bóg! (śmiech). Moim skromnym zdaniem cznie z utworami, o których wspomniałeś, nasz basista Bil Martins jest obecnie w ścisłej czołówce heavy metJR wymyślił kilka tekstów. Nawet Bil miał szansę alowych wokalistów w Brazylii. dołożyć coś od siebie i stworzył tekst oraz melodię do "Phantom Ship". Był to jedyny utwór, do którego nie Czyli po prostu pojawił się na waszej próbie i okaułożyliśmy jeszcze linii wokalnej w momencie, gdy Bil zało się, że to jest właśnie to i nie trzeba szukać dado nas dołączył. Świetnie sobie z tym poradził. Ta lej? piosenka wiele zyskała dzięki pomysłom Bila. Otrzymaliśmy mnóstwo nagrań od wokalistów z całego kraju, wszystkie dokładnie przesłuchaliśmy, a autorów Nie unikacie też nawiązań do twórczości Dio ("The najciekawszych z nich zaprosiliśmy na próbę (i kolejkę Challenge") czy Running Wild i Helloween ("Mapiwa, oczywiście). Byliśmy zaskoczeni, gdyż niektórzy sters Of Wreckage"). Takich wpływów pewnie nie da spędzili około 10 godzin w podróży, aby dotrzeć na się uniknąć, zapewne siedzą gdzieś w podświadopróbę. Dzięki tym przesłuchaniom nie tylko udało mości, zakorzenione w czasach, gdy z wypiekami na nam się znaleźć nowego frontmana, ale również poztwarzy słuchaliście płyt tych i innych zespołów? naliśmy wielu wspaniałych metalowców, z którymi Foto: Pure Steel utrzymujemy kontakt do dziś. Doceniamy czas (i pieniądze), jaki każdy z tych muzyków nam poświęcił, czy to przygotowując profesjonalne nagrania, czy pokonując duże odległości, żeby móc zagrać z Hellish War. To dla nas wielki zaszczyt!
To też zacny wybór! Od początku kariery nie unikaliście też dłuższych, epickich kompozycji i taka też wieńczy płytę. "The Quest" to kompozycja jednego z was czy też dzieło zespołowe, powstałe i dopracow ane na próbach? Głównym kompozytorem tego kawałka jest Daniel Job. Jeśli dobrze pamiętam, najpierw wymyślił jednominutowe intro, które według mnie jest jednym z najpiękniejszych momentów na tej płycie. Potem, wspólnie pracowaliśmy nad rozwinięciem struktury utworu, a Daniel był odpowiedzialny także za linie wokalne. JR stworzył tekst. To jest prawdopodobnie najbardziej złożony utwór na tym albumie, jeśli chodzi o strukturę - nie jest on skomponowany według tradycyjnego wzoru (na przykład riff - zwrotka - przejście - refren - solo - zwrotka - przejście - refren). To prawdopodobnie najbardziej epicki refren jaki Hellish War kiedykolwiek udało się stworzyć. Na "Keep It Hellish" aż skrzy się od gitarowych poje dynków i efektownych solówek. Jakby tego było mało, mamy też instrumentalny "Battle At Sea", będący w całości popisem wszystkich muzyków - na koncer tach pewnie dopiero dajecie czadu? (śmiech) To zawsze było naszym celem - żeby stworzyć dobre i ekscytujące show dla naszej publiczności. Jak już powiedziałem, Hellish War zostało stworzone, aby grać na żywo, to właśnie na scenie pokazujemy całą swoją energię. "Battle Of Sea" to rzeczywiście świetny utwór do grania na żywo. Został on w całości skomponowany przez Vulcano, a gitarowe pojedynki między nim a Danielem to coś, czego świetnie się słucha… Mam nadzieję, że wkrótce będziecie mogli to zobaczyć na żywo! W Brazylii na pewno sporo koncertujecie, a jak będzie
W kompletnym składzie zaczęliście intensywne prace nad kolejnym albumem. Zależało wam pewnie nad tym, by jak najszybciej nadrobić stracony czas? Jasne! Bil Martins bardzo nam w tym pomógł. W momencie, gdy dołączył do Hellish War, 90% nowego albumu było już nagrane, czekaliśmy tylko na dogranie wokali. Po kilku próbach Bil szybko nauczył się wszystkich piosenek i był gotowy, aby wejść do studia. Bil nagrał niektóre kawałki bardzo szybko i w taki sposób, że zyskały one nową, lepszą jakość. Właśnie tego oczekiwaliśmy, jesteśmy bardzo zadowoleni z naszego nowego albumu "Keep It Hellish" - mam nadzieję, że osoby czytające ten wywiad będą mogły powiedzieć to samo! Byliście w tej komfortowej sytuacji, że mieliście wydawcę zarówno na rynek brazylijski - Voice Music, jak i europejski, gdzie "Keep It Hellish" wydała niemiecka Pure Steel Records. W takiej sytuacji pracuje się pewnie znacznie lepiej? Masz rację, jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy zarówno z Pure Steel Records, jak i Voice Music. Obie wytwórnie są prowadzone przez prawdziwych fanów metalu, więc mamy pewność, że nasz nowy album "Keep It Hellish" jest w dobrych rękach. Efektem jest najlepszy album w waszej dyskografii, mogący zainteresować zarówno fanów tradycyjnego heavy metalu, jak i power metalu. Taka a nie inna zawartość tej płyty to zapewne efekt waszych określonych fascynacji muzycznych? Bardzo dziękuję! Miło to słyszeć, biorąc pod uwagę ciężką pracę jaką wykonaliśmy oraz trudne doświadczenia, przez jakie musieliśmy przebrnąć, zanim ten album został wydany. Może to zabrzmi banalnie, ponieważ każdy zespół twierdzi, że ich ostatnie wydawnictwo jest najlepsze, ale w naszym przypadku rzeczywiście tak jest. "Keep It Hellish" to najlepszy album Hellish War, stworzony przez i dla metalowców. To 100% klasycznego heavy metalu od pierwszej do ostatniej sekundy. To album, jakiego sam chciałbym słuchać jako fan metalu. Ciekawe jest to, że z równą łatwością łączycie współczesny, europejski power metal (utwór tytułowy) oraz US power metal lat 80. ("Reflects On The Blade") z klasycznym metalem w stylu najlepszych dokonań Iron Maiden… Zgadza się, to niewątpliwie efekt muzycznych fascynacji każdego z nas. Interesującą rzeczą jest to, że
Trafiłeś w sedno! Całkowicie się z tobą zgadzam. Wszyscy jesteśmy wielkimi fanami Dio, Running Wild oraz Helloween (szczególnie "Walls Of Jericho" i "Keepers") Oczywiście trzeba dodać Maiden, Judas oraz wiele innych wspaniałych zespołów (również niektóre thrash metalowe kapele z lat 80.). Chciałbym usłyszeć "Masters Of Wreckage" grane przez Helloween w składzie, który nagrał "Walls Of Jericho", to byłoby świetne. Odzew, jaki otrzymujemy od naszych słuchaczy pozwala nam stwierdzić, że mimo, iż na naszym nowym albumie słychać pewne inspiracje, udało nam się również stworzyć własną jakość… i ja się z tym zgadzam. Poza tym, "Keep It Hellish" to album, który odzwierciedla to jak zespół brzmi na żywo - co jest bardzo ważne, gdyż Hellish War został stworzony, aby grać na żywo - wszystko co nagrywamy w studio, musi być idealnie odtworzone w czasie koncertów. Wygląda jednak na to, że dzięki takim utworom, jak chociażby "Fire And Killing" czy "Phantom Ship" też macie spore szanse, by zapaść w pamięć fanów? Mam nadzieję, że tak będzie! To ciekawe, że w każdej recenzji "Keep It Hellish" jaką widzieliśmy w mediach, krytycy wymieniają inne utwory jako mocne punkty tej płyty, co jest wspaniałe! Może dzieje się tak dlatego, że chcieliśmy, żeby każdy utwór miał mocny i zapadający w pamięć refren, właśnie tego często brakuje mi, gdy słucham młodych kapel. Moje ulubione piosenki z albumu zmieniają się co jakiś czas - na chwi-
wyglądać sprawa promocji "Keep It Hellish" w innych rejonach świata? Wybieracie się w najbliższym czasie na przykład do Europy czy też z powodu odległości i cen biletów nie ma na to szans? Z przyjemnością informuję, że wrócimy do Europy w październiku 2013! Nasza pierwsza europejska trasa odbyła się w 2009, kiedy to mieliśmy okazję grać na Swordbrothers Festiwal oraz nagraliśmy nasz koncertowy album "Live In Germany", wydany jedynie w Brazylii przez Hellion Records. Teraz wracamy, żeby dać ponad 10 koncertów. Może ewentualna dobra sprzedaż albumu sprawi, że będziecie mogli sobie pozwolić na ponowną wizytę w Niemczech i nie tylko? Na pewno odwiedzimy ponownie Niemcy. Zagramy w Niemczech, Belgii, Francji, Szwajcarii, Holandii, a może także i w Polsce. Szczegóły trasy, czyli dokładne daty i miejsca występów będą wkrótce dostępne na naszym FB. Na pewno będziemy w Europie między 8 a 22 października! Bądźmy więc optymistami i, być może, do zobaczenia! Bardzo dziękuję za ciekawą rozmowę i mam nadzieję do zobaczenia w październiku! Keep it Metal, Keep it Hellish! Wojciech Chamryk & Dorota Orzechowska
HELLISH WAR
53
Nigdy nie ufam ludziom, którzy twierdzą, że nie lubią muzyki! ASKA to zespół tworzony przez muzyków znanych z takich grup jak: Omen, Sanctuary czy Banshee, ale ich najnowszy album "Fire Eater" w żadnym razie nie jest marną kopią dokonań tych legendarnych zespołów. Wręcz przeciwnie, to porywający album, czerpiący zarówno z NWOBHM jak i US power metalu. Lider zespołu, śpiewający gitarzysta George Call, był bardzo rozmowny i chętnie odpowiadał na nasze pytania: HMP: Jesteście tuż przed wydaniem swego szóstego albumu "Fire Eater" - to chyba szczególne uczucie czekać na premierę tak udanej płyty, nie wiedząc, z jakim spotka się odbiorem ze strony mediów i przede wszystkim słuchaczy? George Call: To zawsze miłe uczucie, gdy w końcu jesteśmy gotowi, żeby wydać płytę i zaprezentować ją światu. Wyobrażam sobie, że tak właśnie musi czuć się orlica, która karmi, wychowuje i dba o młode, aby w końcu pozwolić im wyfrunąć z gniazda. To mieszanka myśli i emocji, a zarazem nieodłączna część procesu dorastania, przez którą każdy musi przejść. Każdy artysta, który spędził jakiś czas w studiu powie ci, że album nigdy tak naprawdę nie jest skończony i w pełni satysfakcjonujący, po prostu w pewnym momencie musisz go wydać, w przeciwnym razie nigdy nie ujrzał-
też nie, nie jest aż tak istotne. Naszą główną motywacją do nagrywania i wydawania albumów jest miłość do zespołu i muzyki. Nowy materiał daje powiew świeżości i na nowo ożywia fanów, ponieważ daje im odczuć, że ich oddanie dla zespołu ma sens. Na przykład, gdyby Judas Priest już nigdy nie wydali płyty, nie miałbym prawa narzekać, chociaż i tak narzekałbym. Zostawili nam ogromny muzyczny katalog, którym możemy się cieszyć, prawda? Dlaczego nie mam dość? Dlaczego ciągle chcę więcej? Nic nie może równać się z oczekiwaniem na nową płytę, szczególnie tuż przed premierą zaczynasz zastanawiać się jak będzie brzmiała i liczysz na kolejne zabójcze numery. O to właśnie chodzi. Jeśli zespół raz udowodnił, że potrafi napisać wspaniały utwór, który w jakiś sposób do ciebie trafia, to już zawsze będziesz do niego wracać, aby przekonFoto: Pure Steel
by światła dziennego. Co do ewentualnego odbioru płyty, spodziewam się, że reakcje będą w dużej mierze pozytywne. Tak jak orły, do których nawiązywałem wcześniej, na tym albumie w pewnym stopniu rozwinęliśmy skrzydła i bardzo cieszę się, że mogliśmy sobie na to pozwolić. To sprawiło, że jesteśmy lepszym zespołem, chociaż niektórzy nie lubią kiedy zmieniasz sprawdzoną formułę. Myślę, że to fani ostatecznie zdecydują, ale osobiście już dawno stwierdziłem, że to cholernie dobra płyta i mam nadzieję, że każdy kto ją usłyszy, podzieli moją opinię. Moja intuicja w tym względzie jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. Odpowiadając na twoje pytanie, to świetne uczucie w końcu wydać nową płytę. Minęło sporo czasu od poprzedniego wydawnictwa ASKA. Czyli dla was najważniejsze jest nagranie najlep szej, na jaką was stać w danym momencie, płyty? Reszta nie zależy już od was, tak więc spokojnie oczekujecie na to, co przyniosą następne miesiące? Nie przejmuję się za bardzo tym, co się stanie z płytą. Po prostu cieszę się, że "wyfrunęła z gniazda" i żyje swoim życiem. To czy zatrzęsie metalową sceną, czy
54
ASKA
ać się czy wciąż potrafią stworzyć coś niesamowitego, co cię poruszy. Czasami spotyka nas rozczarowanie, to normalne, ale nadal wyczekujemy i mamy nadzieję, że jeszcze pokażą na co ich stać. Dlaczego? To proste. Chcemy być poruszeni, podekscytowani, przestraszeni… Ludzie chcą czuć, a muzyka sprawia, że odczuwamy. To właśnie dlatego 99% filmów posiada muzykę lub ścieżkę dźwiękową. Mało jest rzeczy na świecie, które potrafią oddziaływać na nasze emocje tak jak muzyka. Nigdy nie ufam ludziom, którzy twierdzą, że nie lubią muzyki. Fakt podpisania kontraktu z niemiecką Pure Steel Records jednoznacznie świadczy jednak o tym, że wieloletnia ciężka praca opłaciła się i w końcu zyskaliście wsparcie odpowiedniej firmy? Nasz czwarty album "Avenger" został wydany przez włoską firmę - Steel Heart Records, która była częścią Adrenaline/Energi. Wydali oni jednak tę płytę na sublicencji, bez naszej wiedzy i zgody, w krajach byłego bloku wschodniego oraz w Rosji. Nasz drugi album wydała amerykańska firma Statue Records. Wytwórnie nas znają. Przez te wszystkie lata otrzymaliśmy
wiele propozycji od różnych firm, ale zwykle je odrzucaliśmy, gdyż wydawało nam się, że żadna z nich nie jest w stanie zrobić dla nas o wiele więcej niż my sami. Właściwie chciałem, abyśmy sami wydali "Fire Eater", ale Keith Knight namówił mnie na podpisanie umowy na tę płytę. Jednak w żaden sposób nie przekonałby mnie, gdybym już wcześniej nie poznał ludzi z Pure Steel. Przypadli mi do gustu, to prawdziwi metalowcy, którzy robią to, co robią nie tylko z pobudek finansowych, ale również z miłości do muzyki. Tak samo jak w moim przypadku, ich praca jest zarazem ich pasją. Jedyną różnicą między nami jest to, że ja piszę i wykonuję muzykę, a oni ją pakują i wypuszczają na rynek. Co do tego czy nasza praca jest opłacalna, nasz pierwszy album ukazał się w 1991 roku. Rok później wyruszyliśmy w światową trasę zorganizowaną dla amerykańskiego wojska. To od razu było opłacalne. Nie próbuję umniejszać znaczenia naszego kontraktu płytowego, ale choć nie było łatwo, sukces osiągnęliśmy bardzo wcześnie, poczynając od tamtych tras. Nawet jeżeli już nic wspólnie nie zrobimy to i tak uważam, że było warto. Ponoć nie skończy się na wydaniu "Fire Eater", w planach są też wznowienia waszych wcześniejszych płyt? Tak! Ale na razie to tylko plany. Rozważamy też wydanie albumu koncertowego w przeciągu roku. Już czas na to. Oprócz płyty "Fire Eater", Keith Knight i ja pojawiamy się na debiutanckim krążku Warrion - "Awakening the Hydra" - na którym śpiewa Mike Vescera. Ja pojawiam się w dwóch utworach, a Keith gra na całej płycie. Po solowych albumach członków KISS wydanych w 1978 roku, myślę, że to dopiero drugi taki przypadek w historii rocka, kiedy artyści wydają dwie oddzielne płyty, na których się pojawiają, tego samego dnia. To bardzo ekskluzywny klub. Jesteście bardzo zajętymi ludźmi, gracie bądź graliś cie w licznych innych zespołach. Czy to jednak ASKA jest dla was tą najważniejszą grupą? Każda grupa, w której gram jest dla mnie ważna. Nie chcę nikogo dyskryminować, ale ASKA jest niewątpliwie moją najważniejszą kapelą. Jestem jej współzałożycielem. Dałem tej grupie życie, a żaden dobry ojciec nie porzuca swego dziecka. Nikt nie może mnie zwolnić. Pomyśl, że gdyby nie było ASKA w momencie, gdy Omen powiedział Danny'emu White'owi i mnie, żebyśmy spadali, musiałbym zaczynać od zera. Zamiast tego działałem dalej, jak gdyby nic się nie stało. Skupiliśmy się na graniu koncertów i festiwali oraz na nagrywaniu naszej muzyki. W innych zespołach, w których grałem, w szczególności w Omen, było jasne, że ani ja ani nikt inny nie jest równoprawnym członkiem grupy i, że można nas "zużyć", a następnie szybko zastąpić. Ja nie działam w ten sposób. To obniża morale w grupie i jest po prostu gównianym sposobem traktowania ludzi, z którymi tworzysz muzykę. Ja traktuję wszystkich fair, każdy ma coś do powiedzenia i odgrywa ważną rolę, ale decydujące słowo mam ja. Nie ma żadnych konszachtów i knucia tak jak w niektórych zespołach, których częścią byłem, więc tak, mogę bez wahania powiedzieć, że ASKA jest najważniejszą grupą. Co nie oznacza, że nie cenię moich pozostałych kapel. Kiedy się czemuś poświęcam to w całości. Od piątej klasy jestem fanem KISS na dobre i na złe, z makijażem lub bez, z dobrym lub złym albumem. Dlaczego? Ponieważ jestem oddany do samego końca, chyba, że ktoś się mnie pozbędzie. Ta cecha sprawia, że jestem cenny dla każdego zespołu, z którym pracuję, a tylko głupiec pozbywa się czegoś cennego. Nie można tego powiedzieć o liderach innych zespołów, dlatego ASKA zawsze będzie stałym elementem mojego życia, chyba, że kiedyś zdecyduję się zakończyć jej działalność. Ciekawe jest to, że twój zespół powstał w czasach, kiedy tradycyjny speed, power czy heavy metal przestawały być popularne wśród masowej publiczności. Rozumiem więc, że nie oglądając się na to, postanow iliście grać to, co naprawdę kochacie? Dokładnie tak. Kochaliśmy metal i hard rock i właśnie to zamierzaliśmy grać. Jeśli chodziłoby tylko o podążanie za nowymi trendami, albo granie muzyki, której nie czujemy dla pieniędzy, to są lepsze sposoby, żeby dużo zarobić. Celem było granie i robienie czegoś, co kochamy i co nas cieszy. W przeciwnym razie nie miałoby to sensu. Granie muzyki to dobra zabawa, ale granie muzyki, którą kochasz dodaje ci chęci do życia. Nie zwracaliśmy uwagi na zmiany w muzyce, nie chodziło nam o bycie modnym czy popularnym. Chcieliśmy dawać czadu. Proste. I cały czas to robimy.
Może to jest właśnie ta recepta na sukces, która pozwoliła wam przetrwać ponad 20 lat? Jeśli długi staż jest miarą sukcesu to owszem, odnieśliśmy wielki sukces. Myślę, że i tak moglibyśmy robić to przez 20 lat niezależnie od takich czynników, ale jednak gdyby nie było albumów "Avenger" i "Absolute Power" sukces, o którym mówisz miałby pewnie dużo mniejsze rozmiary. Poświęcanie czasu oraz długi staż pomagają, ale dla mnie najważniejszy jest zabójczy repertuar. Bez tego wszystko traci sens. Efektem tej pracy jest płyta, którą można śmiało postawić obok najlepszych dokonań takich amerykańskich zespołów jak: Attacker, Armored Saint, Liege Lord, Lizzy Borden, Omen i wielu innych. Takich porównań pewnie się nie spodziewaliście? Przyjmuję je i bardzo dziękuję. Każda z tych kapel, z wyjątkiem Liege Lord, przewinęła się przez mój muzyczny katalog. Rozumiem więc, że "Fire Eater" bardzo ci się spodobał. Jestem zaszczycony. Takie porównania wyrażone przez dziennikarza muzycznego, który słucha niezliczonej ilości płyt i zespołów bardzo wiele znaczą. Duży wpływ musiał też mieć na was zespół Iron Maiden, bo waszym znakiem firmowym jest też perfekcyjne współbrzmienie dwóch gitar? Iron Maiden to rzeczywiście jeden z zespołów, które miały wpływ na naszą twórczość. Bruce Dickinson jest nie tylko niezwykle inspirującym wokalistą, ale także inspirującym człowiekiem. Chcesz usłyszeć coś zabawnego? Darren Knapp, współzałożyciel ASKA, który odszedł od zespołu niedługo po wydaniu krążka "Avenger", miał jeszcze swój wkład w "Absolute Power", więc kiedy ukazała się ta płyta wysłałem mu jedną czy dwie kopie do jego kolekcji. Po jej wysłuchaniu stwierdził, że brzmimy teraz jak klony Iron Maiden, jakby to było coś złego. To była krytyczna opinia, ale ja uznałem ją za wielki komplement. Bez przesady, klonami bym was nigdy nie nazwał… Równie efektownie łączycie zapadające w pamięć melodie z potężnym uderzeniem, jak chociażby w "Eye Of The Serpent" - to, że coś jest ciężkie nie znaczy, że ma być nieprzyswajalne? Zgadza się. Jeśli muzyka jest ciężka i zarazem melodyjna to oznacza, że opanowałeś sztukę komponowania do perfekcji. Samo napisanie i wydanie utworu nie robi z ciebie wielkiego kompozytora. Każdy może napisać piosenkę, ale tylko nieliczni potrafią napisać wybitną piosenkę. Wspaniałe utwory, które zapadają w pamięć, odróżniają mistrza od ucznia. "Valhalla" to z kolei surowe, epickie granie. Czyżbyście chcieli zająć tron samozwańczych królów metalu z Manowar? (śmiech) Nie chcę nikogo detronizować, a zwłaszcza zespołu, który uwielbiam. Bez wątpienia uczyłem się od Manowar. Kiedy byłem w szkole dzieciaki słuchały Bryana Adamsa i Cyndi Lauper. Kiedy miały ochotę na coś "cięższego" sięgały po Def Leppard i Ratt. Ja wolałem Manowar, Omen i Celtic Frost. Każdego dnia w szkole nuciłem w myślach tekst: "I taste the serpent's poison on the lips of the one I love, She brings this gift of witchcraft, I wear the cat-skin gloves" ("Each Dawn I Die" Manowar - red/), podczas gdy inni śpiewali "Karma, Karma, Karma Chameleon" (przebój Culture Club - red.). Moja pogarda wzrosła jeszcze bardziej, kiedy okazało się, że w czasach szkoły średniej na koncertach mojego zespołu pojawiały się wszystkie najładniejsze dziewczyny. Jedynym wyjaśnieniem jest to, że dziewczyny lubią chłopaków z gitarami, ale wracając do Manowar i ASKA, niedaleko pada jabłko od jabłoni. Ci muzycy nauczyli mnie jak dawać czadu i myślę, że już zawsze będę darzył ich uwielbieniem. Ponoć z utworem "Son Of A God" wiąże się jakaś ciekawa historia? Pewnie masz na myśli fakt, że w tym utworze pojawiają się ci sami czterej muzycy, którzy byli odpowiedzialni za naszą ukochaną płytę "Avenger". Keith Knight gra na basie, Darren Knapp na gitarze, Jason Sweatt na perkusji, a ja gram na gitarze i śpiewam. Mało prawdopodobne, że świat jeszcze kiedyś usłyszy efekty pracy tego składu ASKA, więc pomyśleliśmy, że to będzie prezent dla wszystkich fanów, którzy w tamtych czasie do nas dołączyli. Darren Knapp jest obecnie pastorem na Kostaryce i wyrzekł się heavy metalu oraz wielu innych fajnych rzeczy. Jego jedynym muzycznym dokonaniem po odejściu z ASKA było nagranie singla zatytułowanego "My Jesus, My Lord, My Friend", który znalazł się na jakiejś międzynarodowej religijnej skła-
dance, więc to daje obraz jakim jest teraz człowiekiem. Kiedy powiedziałem mu, że nagramy utwór o synu Bożym był pełen zapału. Jednak kiedy usłyszał słowa tej piosenki wściekł się i powiedział, że czuje się oszukany. To raczej definitywny koniec współpracy między nami (śmiech). Nie. Tylko tak sobie żartuję. Wzbogaciliście też "Eye of the Serpent". To taka przyjacielska kolaboracja z Emerald i zarazem odpowiedź na ich wersję tego utworu, nagraną w roku ubiegłym na ich płytę "Unleashed" z twoim udziałem? Tak, to prawda. Michael Vaucher z Emerald zaprosił mnie do gościnnego występu na ich płycie, wysłał mi tekst swojego autorstwa oraz surowe demo utworu. Ułożyłem melodie, pozmieniałem trochę słowa i od razu stało się jasne, że to przebój. Pierwotnym założeniem było, że utwór pojawi się na ich albumie, ale po przedyskutowaniu tego z Michaelem uznaliśmy, że utwór jest tak dobry, że trzeba go bardziej wyeksponować. Oprócz mnie w naszej wersji tego utworu zagrało trzech z czwórki muzyków ASKA, ale w gruncie rzeczy te piosenki są takie same i jest to świetny przykład braterstwa i koleżeństwa jakie łączy nas z tymi Szwajcarami. Często tak się zdarza, że gdziekolwiek spotykamy inny zespół metalowy, od razu czujemy więź. Muzycy metalowi są jak jedna wielka rodzina. Właśnie to odróżnia nas od przedstawicieli innych gatunków muzycznych. Wszyscy raperzy chcą się pozabijać. Kurczę, ja też chcę ich zabić - ale w metalu panuje braterstwo. Pewnie fakt, że nagrywacie dla tej samej wytwórni bardzo ułatwił tę współpracę? To i tak wydarzyłoby się, niezależnie od tego kto ma kontrakt z kim. Nasza wytwórnia nie skomentowała naszej współpracy, więc chyba nie mieli nic przeciwko. Wszyscy w Pure Steel są wielkimi fanami metalu, więc myślę, że zgadzali się z tym pomysłem. Pure Steel rządzi. Nie można też pominąć milczeniem demonicznej wersji klasyka "The Ripper" Judas Priest. Dlaczego wasz wybór padł na Priest i akurat na ten utwór? Były też opcje innych coverów? Braliśmy pod uwagę kilka innych utworów, które przez lata graliśmy na koncertach. Zdecydowaliśmy się jednak na "The Ripper". To jedna z naszych ulubionych piosenek Judas Priest i graliśmy ją już od bardzo dawna, więc świetnie się nadawała. Judas Priest to zespół, który przychodzi mi do głowy kiedy myślę o heavy metalu. Czyż to nie zabawne, że Rob Halford wykorzystał modę na skórę i ćwieki, która pojawiła się w społeczności gejowskiej i sprawił, że taki image zdefiniował ten gatunek muzyczny? Uwielbiam to. Nagraliśmy jeszcze kilka innych coverów. Kto wie. Pewnie prędzej czy później gdzieś się pojawią. Nigdy nie wiesz co się wydarzy. Mając tak udaną płytę i pięć wcześniejszych musicie pewnie przed koncertami staczać prawdziwe boje, co zagracie każdego wieczoru? Po kilku próbach na żywo jesteśmy w stanie podjąć decyzję, które utwory z nowego albumu trafią do setlisty. Nigdy tak naprawdę nie wiesz co się sprawdzi, dopóki nie wyjdziesz na scenę i nie zaprezentujesz tego publiczności. Czasami, wbrew intuicji, materiał, który wydaje się idealny wcale nie sprawdza się tak dobrze na koncertach. Nasz obecny set obejmuje głównie trzy ostatnie albumy. Myślę, że dobrze byłoby włączyć przynajmniej po jednym kawałku z każdej płyty, ale od lat nie graliśmy utworów z naszego pierwszego krążka. Z tego co czytałem i słyszałem scena jest waszym prawdziwym żywiołem i uwielbiacie grać na żywo? Tak. Sprawia nam to ogromną przyjemność. To mój narkotyk. Lubię też nagrywanie, choć wymaga ono dużego wysiłku i bywa monotonne. Granie koncertów to również radość. To właśnie wtedy masz niepowtarzalną okazję, żeby połączyć się z publicznością, a oni z tobą. Nigdy nie zagrałem koncertu, który nie sprawił mi przyjemności. Nawet słaby koncert jest lepszy niż żaden. Uważam, że gdyby The Beatles nie zawiesili koncertowania, może zespół istniałby nadal tak jak The Rolling Stones. Czyli hasło z materiałów promocyjnych waszego wydawcy: "ASKA knows how to convince their fans!", jest prawdziwe w 100 % ? (śmiech) Cóż. Nie jestem tego taki pewien! (śmiech) Wojciech Chamryk & Dorota Orzechowska
ASKA
55
Codziennie rozmawiam o obskurnym heavy metalu Sinister Realm jest dla mnie jednym z najlepszych obecnie zespołów na scenie. Znakomite połączenie klasycznego heavy z epickim doom metalem przyniosło piorunujący efekt. W tym roku wyszedł już trzeci album Amerykanów zatytułowany "World of Evil" i jest równie genialny co dwa poprzednie. Reakcje na niego są niesamowite, więc pozostaje mieć nadzieję, że przełoży się to na jakieś wymierne efekty i zespół wreszcie osiągnie pozycję na jaką z całą pewnością zasługuje. Przed Wami rozmowa z mózgiem i głównym kompozytorem Sinister Realm, basistą Johnem Gaffney'em oraz z wokalistą Alexem Kristof'em. HMP: Witam. Na początek gratuluję nagrania kolejnej już znakomitej płyty. Jak wasze samopoczucie? Alex Kristof: Dziękuję bardzo za twoje miłe słowa. Ciężko jest opisać, jak wielki, dumny i zaszczycony czuję się będąc częścią tak znakomitego zespołu i jego nowego albumu. John Gaffney: Dzięki za miłe słowa! Czujemy się świetnie i jesteśmy bardzo szczęśliwi, że ludziom podoba się album. Reakcja sceny na "World of Evil" jest rewelacyjna. Jak dotąd nie słyszałem żadnej złej opinii. Spodziewaliście się tego czy jednak jest to dla was zaskoczenie? Alex Kristof: Po pierwsze przyjmuję to z pokorą, to błogosławieństwo, że jesteśmy takimi szczęściarza-
coś koło tego, po wydaniu albumu studyjnego. Chciałbym dostać się w taki harmonogram, ale dwa lata to chyba najkrótszy czas w jakim jesteśmy w stanie wypuszczać nagrania. Ile czasu zajęło wam napisanie materiału na "World of Evil", a ile sesja nagraniowa? John Gaffney: Powiedziałbym, że aby napisać nowy materiał zajmuje nam to cztery-sześć miesięcy. Zawsze mam jakieś fragmenty pomysłów i tematy tekstów pod ręką. To tylko kwestia zebrania wszystkiego razem i znalezienia odpowiednich kompozycji, które będą do całości albumu. Nagrywanie i miksowanie albumu rozciąga się na około dwa miesiące. Nie wchodzimy do studia codziennie, ja np. bardzo łatwo się wypalam jeżeli jestem w studiu przez dziesięć godzin dziennie i tak samo nasz technik. Żeby
coś od siebie i mieć większy wpływ na kompozycje czy też jesteś raczej typem dyktatora (śmiech)? John Gaffney: Nie, nie jestem dyktatorem, a przynajmniej staram się, (śmiech)! Robię dema wszystkich utworów używając automatu perkusyjnego, nagrywam gitarę i śpiewam. Robię proste wersje, które zostawiają miejsce do popisu dla pozostałych chłopaków, żeby dołożyli coś od siebie do kompozycji. Kiedy przeprowadzamy próby muzycy wyrażają swoje sugestie. Staram się, żeby każdy coś dodał od siebie oraz miał wpływ na to co będzie się działo z utworem. Czasami mówią, że coś po prostu nie pasuje, więc na nowo aranżuję lub w ogóle zmieniam kawałek i próbujemy jeszcze raz. Czasami po prostu coś nie wychodzi i wtedy odrzucamy pomysł. To proces prób i błędów, który obejmuje wszystkich. Zadając poprzednie pytanie chodziło mi również o kwestę solówek, które w przypadku Sinister Realm zawsze uważałem za znakomite, idealnie oddające klimat danego utworu i niejednokrotnie wywołujące u mnie ciarki. Czy w tym przypadku również sugerujesz, dajesz wskazówki jak powinny być zagrane czy jednak zostawiasz wolne pole do popisu gitarzystom? John Gaffney: Zazwyczaj zostawiam większość solówek gitarzystom. Mogę zaproponować swoje sugestie lub wskazówki, tak przy okazji, albo jakieś pomysły do spróbowania, ale w większości solówki należą do nich. Natomiast, jak wyłapiesz w naszej muzyce harmonię partii gitarowych, to staram się mieć w tym udział, jak np. partie gitarowe w "Cyber Villain". Napisałem to oraz trochę linii melodii gitary na początku "World Of Evil". Jak dotąd wszystkie płyty wydaliście w barwach Shadow Kingdom Records. Jest to chyba idealna wytwórnia dla was pod względem ideologicznego podejścia do metalu? Jak oceniasz współpracę z nimi? John Gaffney: W ogóle to bardzo dobra wytwórnia! Fakt, Shadow Kingdom bardzo dobrze do nas pasuje, ponieważ wydają wiele świetnego metalu w klasycznym stylu lat '80. Bardzo nas wspierają w tym co robimy i robią co mogą, żeby dostarczyć muzykę do metalowców na całym świecie. Wasza muzyka zdecydowanie zasługuje na więk szy rozgłos. Mieliście może jakieś propozycje z większych wytwórni? John Gaffney: Jeszcze nie, ale mamy nadzieję, że kiedyś to nadejdzie. Jak wygląda promocja "World of Evil"? Szykujecie jakieś konkretne uderzenie? Szkoda było by nie wykorzystać potencjału tej płyty. Alex Kristof: Czuję, że Shadow Kingdom Records wykonało świetną pracę przy promocji "World Of Evil". Wytwórnia ukierunkowała nas na kilka kluczowych obszarów w metalowej scenie.
Foto: Sinister Realm
mi. John Gaffney wykonał świetną robotę komponując utwory na "World Of Evil". Zespół wykonał spektakularną pracę w studiu. Tak, spodziewałem się wspaniałej reakcji ze strony krytyków, którzy raczyli poświęcić swój czas na posłuchanie i podzielenie się swoimi przemyśleniami na temat tego CD. Dodatkowo, mamy szczęście w zakresie złych opinii. Jak dotąd otrzymaliśmy trzydzieści dwie recenzje ze średnią oceną 4,5 na 5 lub 9,5 na 10 i 88 na 100. Jestem pewny, że dla niektórych nie jesteśmy tym co tygrysy lubią najbardziej, ale krytycy wydają się zgadzać, że "World Of Evil" jest doskonałym metalowym albumem. Płyty wydajecie regularnie co dwa lata. Założyliście tak sobie wcześniej czy po prostu wychodzi to naturalnie? John Gaffney: To naturalne. Wydajemy coś, a później spędzamy sześć-osiem miesięcy grając na żywo, a później zazwyczaj czujemy, że czas popracować nad czymś nowym, więc zaczynamy cały proces pisania, prób i nagrywania. Spójrz wstecz na sposób, w jaki zespoły w latach '70 i '80 wydawały muzykę. To niesamowite jak co roku wydawali album i okazjonalnie wypuszczali album "live" sześć miesięcy, albo
56
SINISTER REALM
utrzymać świeżość i odpowiednią perspektywę, szczególnie przy miksowaniu, spędzamy kilka godzin jednego dnia i może trochę dłużej następnego, albo robimy sobie dzień wolnego i dopiero wtedy wchodzimy do studia. Album ponownie nagrywaliście w tym samym studiu i z tym samym producentem Mark J. Anthony'm. Widać, że doskonale się tam czujecie? Jesteście zadowoleni z końcowego rezultatu? John Gaffney: Tak, jestem zadowolony z ostatecznego rezultatu. Nigdy nie jestem w stu procentach zadowolony, ponieważ zawsze znajdzie się coś do poprawienia we wszystkim co robisz, ale na to co osiągnęliśmy w czasie jaki mieliśmy, myślę, że wyszło nam świetnie. Bardzo wygodnie pracuje się z Brianem, a ponieważ jest to trzeci album Sinister Realm z nim, znaleźliśmy bardzo fajny system pracy. Zanim zaczęliśmy ostatnie dwa albumy zawsze siadaliśmy i rozmawialiśmy o tym, co chcieliśmy zrobić inaczej lub lepiej niż na ostatnim nagraniu i co staraliśmy się osiągnąć w zakresie brzmienia. John, odpowiadasz zarówno za muzykę jak i za tek sty. Czy reszta muzyków może czasem dorzucić
Skoro "World of Evil" to wasz trzeci album to muszę zapytać o ten mityczny syndrom trzeciej płyty. Wierzysz, że naprawdę może okazać się dla was przełomem? Alex Kristof: Myślę, że ten album jest dla nas przełomowy. Dzięki niemu na zespól zwróciło uwagę więcej ludzi niż kiedykolwiek. John Gaffney: Myślę, że ten album jest dla nas zdobyciem kolejnego poziomu, a zawsze staramy się być lepszymi i iść do przodu. Mamy nadzieję, że z każdym albumem możemy dotrzeć do coraz większej publiczności. Myślę, że "World Of Evil" było dobrym krokiem naprzód. Na waszych dwóch poprzednich płytach znaj dowały się bardzo dobre instrumentalne kawałki zawierające w tytułach nazwę Sinister Realm ("Enter the Sinister Realm" oraz "Battle for the Sinister Realm"). Myślałem, że na kolejnych wydawnictwach będziecie kontynuować ten zabieg. Czemu tym razem zabrakło takiego kawałka? John Gaffney: Nosiłem się z takim zamiarem i rzeczywiście miałem "instrumental" o nazwie "Escape From The Sinister Realm", ale pomyślałem, że może będzie zbyt przewidywalne zrobić to na trzech albumach z rzędu. Kocham utwory instrumentalne, ale przy pierwszych dwóch albumach wydawało mi się,
że ludzie nie zwracają na nie takiej uwagi jak ja. Postanowiłem więc, że może zrobimy sobie przerwę z długimi instrumentalnymi kawałkami. Podejrzewam, że powrócą na kolejnym albumie, więc nie przejmuj się. Pomimo tego, że wszystkie wasze płyty są utrzy mane w tej samej stylistyce to jednak zauważa się wasz rozwój. Jakby tak porównać "World of Evil" do debiutu to da się wychwycić, że w waszej muzyce jest co raz mniej elementów klasycznie doomowych, a więcej typowego heavy metalu. Takie mieliście założenie podczas tworzenia tej płyty czy też wszystko wyszło spontanicznie? John Gaffney: Wyszło to naturalnie. Staram się nie myśleć zbyt mocno lub przepychać czegoś na siłę podczas pisania. Robię to co wydaje się naturalne, kiedy sprawy się rozwijają zaczynam patrzeć na pełny obraz i myśleć "Cóż, może teraz potrzebujemy czegoś wolniejszego". Nigdy nie lubiłem jednostajnych albumów, w całości szybkich lub wolnych. Po prostu nudzę się , jeżeli wszystko jest w jednym tempie. Patrzę wstecz na albumy, jak "Heaven And Hell", to są na nim szybkie i wolne utwory oraz te w średnim tempie. Dla mnie to właśnie sprawia, że album jest dobry i zapewnia słuchaczowi emocje.
piej przyjmowany przez fanów na koncertach? Które lubicie najbardziej? Mnie ostatnio opętało "The Tower is Burning". Natomiast z nowej płyty będą to chyba numer tytułowy i "Cyber Villain". Chociaż tak naprawdę słabych utworów u was nie stwierdziłem (śmiech). Alex Kristof: Z moich obserwacji wynika, że nasza publiczność wydaje się przyjmować całą naszą muzykę podobnie, od naszych wolnych utworów, aż po szybkiego typu hymny śpiewane razem z publicznością. Nagraliście również "Forged in Fire" z repertuaru legendarnego Anvil na poświęcony im album "Strong as Steel, A Tribute to Anvil". Jak doszło do waszego udziału w tym przedsięwzięciu? Sami wybraliście sobie utwór? Muszę uczciwie przyz nać, że wybór jak i wykonanie rewelacja. Ciężko byłoby znaleźć numer z ich repertuaru, który by bardziej pasował do waszego stylu. John Gaffney: Bart Gabriel ze Skol Records skontaktował się z nami i poprosił, żebyśmy to zrobili. Zawsze kochałem utwór "Forged In Fire", ponieważ miał bardzo ciężki groove i trochę mroczne zacięcie, więc był idealnym kawałkiem dla nas. Nie musieli-
wdę zaczęła się twoja przygoda z Metalem? John Gaffney: Zacząłem wciągać sie w metal około 1980 roku i dla mnie zaczęło się od AC/DC "Back In Black". Od tego momentu odkrywałem inne zespoły jak Sabbath i Ozzy. Mieszkałem w okolicy, w której nie było żadnych sklepów z płytami i nikt z moich przyjaciół nie lubił heavy metalu, więc siedziałem późno w nocy i słuchałem lokalnej radiowej stacji studenckiej, która grała metal. Nagrywałem na kasetę audycje radiowe i tak odkryłem zespoły jak Accept, Priest, Saxon i innych. To były bardzo zabawne dni i tęsknię za czasami, kiedy odkrywałem nowe zespoły każdej nocy i podekscytowaniem, kiedy słuchałem tych audycji. Jakie jest twoje zdanie na temat dzisiejszej sceny? Słuchasz jakichś młodych kapel czy raczej ograniczasz się do klasyków? John Gaffney: Myślę, że scena metalowa jest teraz dość ekscytująca i jest wiele zespołów robiących wiele różnych rzeczy, tradycyjny metal jest moim ulubionym, więc naprawdę fajnie jest słyszeć nowe zespoły jak In Solitude albo Portrait grające w tym stylu. Spędzam dość dużo czasu słuchając klasyki. Kolekcjonuję metalowe winyle z lat '80, więc napra-
Foto: Sinister Realm
Zarówno tytuły utworów jaki teksty mają raczej pesymistyczny wydźwięk. Możesz jako ich autor w kilku słowach opisać jakie tematy poruszasz w swoich lirykach i co chcesz w nich przekazać? John Gaffney: Na moje teksty ma wpływ prawdziwe życie. Sposób w jaki traktujemy innych i ziemię może być bardzo zasmucający i sądzę, że używam Sinister Realm jako sposób wyrażenie tego. Lubię także średniowieczną i fantastyczną sztukę oraz horrory z lat '70 o tematyce nadprzyrodzonej, więc one też na mnie wpływają. Od czasu do czasu lubię też stare dobre piosenki bojowe w stylu "dobry gość pokonuje złych gości" i właśnie z czegoś takiego narodziło się "Dark Angel Of Fate". Uważasz "World of Evil" za wasze największe dokonanie? Jak dzisiaj z perspektywy kilku lat oceniasz "Sinister Realm" i "The Crystal Eye"? John Gaffney: Myślę, że "World Of Evil" był najlepszym albumem jaki mogliśmy zrobić w tym czasie z tym, co mieliśmy do pracy w miarę naszego budżetu i czasu. Nic nie jest idealne i nie wiem czy kiedykolwiek osiągasz swoje "największe dokonanie". Częścią bycia artystą jest to, że zawsze próbujesz rozwinąć się i stać się lepszym. Trudno mi porównać albumy ze sobą, ponieważ każdy reprezentuje dany moment w czasie. Z każdym albumem nasza forma przekazu jest coraz lepsza. Powiedziałbym więc, że lubię każdy album odrobinę bardziej od poprzedniego. Nagraliście klip do utworu tytułowego z "World of Evil". Gdzie go nagrywaliście? Możesz powiedzieć kilka słów na ten temat? Alex Kristof: Filmowaliśmy to wideo lokalnie, tutaj w Pensylwanii. Naprawdę podobają mi się zdjęcia, jakie zrobiliśmy podczas kręcenia. Jak wygląda sprawa koncertów? Z tego co widziałem to grywacie trochę pojedynczych gigów, zagra cie chociażby z Raven. Planujecie jakąś większą trasę promującą nowy materiał? Macie w planach wizytę w Europie? Alex Kristof: Okno możliwości jest szeroko otwarte. Z chęcią wrócilibyśmy do Europy. Koncerty na żywo są nasza pasją! Nie możemy sie doczekać lokalnych koncertów i podróżowania za granicę dla wspaniałych fanów z Europy. Jak byś porównał waszą pozycję w USA i w Europie? Podejrzewam, że więcej odbiorców macie na starym kontynencie? John Gaffney: Wydaje się, że tradycyjny metal ma większą publiczność w Europie. Tutaj, w Stanach nadal są jego fani, ale wsparcie dla niego na froncie koncertowym nie jest już takie duże. Nie mamy nigdzie nawet podobnej ilości świetnych metalowych festiwali jak w Europie. Trudno jednak powiedzieć, ponieważ dostajemy listy od fanów z zewsząd, więc nie wiem skąd pochodzi większość naszych fanów. Który ze wszystkich waszych numerów jest najle-
śmy za dużo pracować przy niej, ponieważ granie jej było dla nas czymś naturalnym, co było fajne. Myślę, że wyszło nam bardzo dobrze, a całe CD jest niesamowite, z dużą ilością świetnych prezentacji wszystkich zespołów. Nie mogę nie zapytać o ciebie Alex. Uważam cię za jednego z lepszych obecnie wokalistów na scenie. Śpiewałeś gdzieś wcześniej? Pobierałeś lekcje czy jest samoukiem? Alex Kristof: Wow!!! Dziękuję bardzo, cóż za zaszczyt! Moja matka szkoliła się w śpiewie klasycznym, co miało na mnie duży wpływ. Jednak ja nigdy się nie uczyłem. Jestem metalowcem samoukiem, który ma szczęście być we wspaniałym zespole. To samo pytanie odnośnie reszty zespołu. Wiem, że ty John grałeś wcześniej chociażby w Pale Divine. Jak to wyglądało w przypadku reszty muzyków? John Gaffney: Alex i nasz perkusista, Chris, grali kiedyś razem w alternatywnym zespole rockowym o nazwie Type 14. Nasi gitarzyści, John Kanter i John Risko, oboje są lokalnymi guitar heroes, którzy grali w kilku cover bandach. John Risko gra teraz w metalowym tribute bandzie z Jamesem Riverą z Helstar o nazwie Denim and Leather. Od zawsze w waszej muzyce słychać było inspirację takimi zespołami jak Iron Maiden, Dio, Black Sabbath, Judas Priest czy Candlemass. Jak napra-
wdę wysiadam już szukając zespołów z lat '80, które mogły wydać tylko kilka albumów. Jestem więc wielkim fanem zespołów takich jak Exciter, Griffin, Tyrant, Blacksmith, Warlord, The Attack itp. Codziennie rozmawiam o obskurnym heavy metalu, (śmiech)! Czego można oczekiwać od Sinister Realm w przyszłości? Jakie cele zamierzacie zrealizować? John Gaffney: Po prostu będziemy szli naprzód, robili dobrą muzykę i dawali koncerty. Naszym prawdziwym celem jest trasa po Europie, byłoby wspaniale! To już wszystko z mojej strony. Co byś powiedział waszym fanom w Polsce? John Gaffney: Dziękujemy bardzo za wsparcie dla Sinister Realm i heavy metalu. Po więcej informacji odwiedzajcie naszą oficjalną stronę. Jeszcze raz dzięki i niech żyje heavy metal! Wielkie dzięki za wywiad i powodzenia. John Gaffney: Jeszcze raz dzięki, najlepsze życzenia. Alex Kristof: Dziękujemy za czas jaki poświęciliście na rozmowę z nami o naszej muzyce. Doceniamy wsparcie i pozytywne reakcje, jakie otrzymujemy od wspaniałych ludzi metalu, takich jak wy i wasz magazyn. Właśnie dlatego gramy. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska
SINISTER REALM
57
uwagi. Z początku chcieliśmy grać dla zabawy, nie upubliczniać się z tym zanadto. Zobaczyć jak na to zareagują ludzie. Jednak potem dokoptowaliśmy basistę, kolejnego wioślarza, zagraliśmy pierwszy koncert… i nie mogliśmy już tego powstrzymać! Z początku żaden z naszych przyjaciół nie wiedział, że Sign of the Jackal to właśnie my!
W heavy metalu jest miejsce na prawdziwe kobiece wokale Minęło już trochę czasu odkąd takie zespoły jak Warlock, Chastain czy Bitch wydawały swoje największe dzieła. Wszystkie te zespoły łączyła wspólna cecha. Na ich czele stała charyzmatyczna i charakterystyczna wokalistka, która swym głosem i prezencją sceniczną potrafiła podbić serca fanów heavy metalu. Na szczęście swoiste odrodzenie tradycyjnego heavy metalu nie pominęło także tej sfery sceny, w której to właśnie kobiecy głos gra pierwsze skrzypce. Włoski zespół Sign of the Jackal dysponuje właśnie taką mocą wokalną, jak kilka dekad temu zespoły, które zostały wspomniane na początku. Laura Coller, wokalistka młodych szakali z północy Włoch, jest osobą, która posiada bardzo ciekawą barwę głosu, idealnie współgrającą z pozostałą warstwą instrumentalną tego dobrze zapowiadającego się zespołu. To właśnie z nią przeprowadziliśmy krótki wywiad na temat debiutanckiego krążka grupy, zatytułowanego "Mark of the Beast", a także na temat horrorów, książek, muzyki i miejsca kobiet w heavy metalu. Laura okazała się bardzo inteligentną i miłą rozmówczynią, dlatego tym bardziej zapraszam do lektury. HMP: Sign of the Jackal kupił mnie kompletnie na "Mark of the Beast"! Ten album ma naprawdę fan tastyczne brzmienie, jednocześnie old-schoolowe jednak z wyraźnym powiewem świeżości. Czy taka była wasza ambicja, by celować w brzmienie rodem z lat 80tych? Laura Coller: Cieszę się, że ci się podoba. Bardzo ci za to dziękuję. Jestem naprawdę dumna z tej płyty, ponieważ brzmienie jest dokładnie takie jakie chcieliśmy osiągnąć. Podczas nagrywania używaliśmy głównie technologii analogowej, by osiągnąć właśnie taki efekt. Wszyscy jesteśmy zagorzałymi fanami tradycyjnego heavy metalu, dlatego naturalną dla nas rzeczą było to, że chcieliśmy powielić ten klimat i brzmienie, które są obecne na nagraniach za którymi
uwagi młodych zespołów z kobiecym wokalem. Trzeba przyznać, że Sign of the Jackal należy do tej grupki. Czy postrzegacie siebie jako zespół, który znalazł własną niszę na młodej scenie metalowej? Muszę przyznać, że jest to trudne pytanie. Wydaję mi się, że naszym atutem jest fakt, że nie wpadliśmy w to, w co prawie zawsze wdeptują zespoły metalowe z laskami za mikrofonem - w te operowe wycie ze zwiewnymi szatami. Nigdy nie myśleliśmy o sobie jako o zespole z kobietą na wokalu. Jesteśmy po prostu zespołem heavy metalowym i tyle. Nie zmienia to faktu, że wielką inspiracją były dla nas zespołu, w których właśnie śpiewały wokalistki. Mamy dzięki temu swoistą ostrość i twardość brzmienia, gdyż świadomie mogliśmy ją wyrzeźbić. Świdrujemy swój wła-
Co sprawiło, że chciałaś śpiewać w zespole heavy metalowym? Kiedy odkryłaś w sobie talent wokalny? Dzięki za tą wzmiankę o talencie! (śmiech) Zawsze śpiewałam. Robiłam to od dziecka. Kiedy miałam cztery lata moja mama kupiła mi mikrofon, który połączyłyśmy do starej wieży stereo. Potem chciałam grać na perkusji, jednak pewnego dnia mój ojciec pojawił się w domu z gitarą. Była to gitara klasyczna i mnie, jako dziewięciolatce, wydawała się strasznie nudna. Kilka lat później próbowałam się nauczyć grać na akustyku, który sobie kupiłam, jednak nie szło mi to za dobrze. Dlatego bardziej skoncentrowałam się na śpiewaniu niż na graniu. Jednak nie czułam się dobrze śpiewając utwory, które leciały wtedy w radiu. Wiesz, te wszystkie nudne pop rocki i takie tam duperele. Wtedy właśnie zaczęłam odkrywać świat heavy metalu, poczynając od thrashu i powoli przechodząc do klimatów w stylu Judas Priest i klasycznego heavy. Nie mogłam jednak znaleźć odpowiedniego zespołu, który miałby kobietę na wokalu, która brzmi jak kobieta. Kilku moich znajomych z tamtych lat jarało się growlowanymi wokalami, jednak mi one nie przypadły do gustu. Zaczęłam więc śpiewać w manierze thrash metalowej. Było to całkiem fajne, jednak mój głos nie był na tyle szorstki, by dobrze pasował do tego stylu. Wtedy też udało mi się wejść na koncert Doro. Będąc na jej koncercie uświadomiłam sobie, że jednak w heavy metalu jest miejsce na prawdziwe kobiece wokale! Doro była cudowna! Prawdziwa rockmenka, a nie jakieś tam cukierkowa dziewoja w kwiatuszkach i świeczuszkach. To była ostra babka! Ponadto, bardzo mi się podobała natura i kompozycja jej utworów. Ona jest prawdziwą mistrzynią tradycyjnego heavy metalu. Wtedy moja przyszłość stała się dla mnie jasna - jeżeli mam śpiewać, muszę to robić w taki, a nie inny sposób. Jeżeli nie, to powinnam znaleźć sobie lepsze zajęcie. Na przykład gotowanie. Którzy wokaliści i wokalistki, oprócz Doro, zainspirowali cię i pomogli ci odnaleźć twój własny styl? Z początku nie było to nic związanego z metalem. Gdy jednak odkryłam już cudowny świat mocnych dźwięków, który o wiele bardziej szanuje i doceniam, byłam zauroczona śpiewem Roba Halforda, Geoffa Tate'a, Erica Adamsa, no i oczywiście Doro. Nie mogłabym też nie wspomnieć o Leather Leone. Na początku nie zrobiła na mnie wrażenia, potem jednak, gdy słuchałam jej głosu, miałam poczucie jakby ktoś mi duszę wydzierał. Czy w Sign of the Jackal jesteś jedyną osobą, która pisze teksty czy też bierze w tym udział cały zespół? Wszyscy w tym bierzemy udział. Większość pomysłów wychodzi od Boba. On jest głównym kompozytorem i ciągle rzuca pomysłami w stylu "to się powinno nazywać Heavy Metal Demons!". Lubi także pisać część tekstów. Czasem zdarza nam się zmieniać tekst na bieżąco na próbie, bo uważamy, że jakaś część nie wypada najlepiej z podkładem muzycznym. Nie brzmi tak jak chcieliśmy by brzmiała. Każdy wtedy pomaga w kształtowaniu tekstu.
Foto: High Roller
przepadamy. Gdy dotykały nas jakieś wątpliwości podczas sesji nagraniowej, to stawialiśmy sobie pytanie co by Warlock/ Acid/ Dokken zrobili w takiej sytuacji?
sny tunel i sami stanowimy o swoim stylu i muzyce. Dzięki temu można powiedzieć, że zdobyliśmy stabilny przyczółek w metalowym undergroundzie. Czas pokaże czy uda nam się pójść dalej (śmiech).
Chcieliście kontynuować ich dziedzictwo? Po prostu próbowaliśmy zacząć z punktu, który oni porzucili. Myślę, że się nam udało. Najmilszą rzeczą jaką słyszałam, było zdanie: "Nie wiedziałem, że to nagranie jest z 2013 roku, wydawało mi się, że przegapiłem naprawdę dobry zespół z lat osiemdziesiątych". To jest właśnie to, co chcieliśmy osiągnąć.
Jak wyglądały początki zespołu? Wszystko zaczęło się ode mnie, Boba oraz Sergio. Przede wszystkim to ja wywierałam nacisk na Bobie, bo znowu chciałam śpiewać. Minęło trochę czasu odkąd dałam sobie z tym spokój. To ja pokazałam mu takie zespoły jak Warlock, Black Night i Malteze. Znał co prawda ich twórczość, jednak tylko pobieżnie i nigdy nie przykładał do tych zespołów większej
Na scenie metalowej jest raptem kilka godnych
58
SIGN OF THE JACKAL
Próbowałem wyśledzić, gdzie miał miejsce wasz pierwszy koncert. Udało mi się tylko znaleźć infor mację na temat festiwalu w Rovereto - Revenge of True Metal Part 2. Graliście tam z Avenger, Artillery i świetnym Crying Steel. Czy to był wasz debiutancki występ? Tak, to był nasz pierwszy koncert na scenie. Muszę przyznać, że start godny pozazdroszczenia. Co możesz nam opowiedzieć o tamtym dniu? (śmiech) Trafiliśmy na plakat jako "Sign of the Jackal - playing Heavy Metal from Hell" i nikt nie zdawał sobie sprawy, że to właśnie my. Weszliśmy na scenę jakbyśmy byli technicznymi, którzy mają przeprowadzić próbę dźwięku. Jednak po chwili Sergio zaczął przebierać po bębnach, a ja powiedziałam, że czas na to by zagrać metal. Tak się zaczął nasz pier-
wszy koncert. Było to świetne przeżycie. Trzęsły mi się kolana jak cholera, ale pod sceną mieliśmy bardzo ciepłe przyjęcie. Nasi przyjaciele obserwowali nas z wielkimi bananami na ryju. Niektórzy nigdy nie mieli większych. Ludzie zaczęli podchodzić bliżej sceny. To był niesamowity festiwal. Zwłaszcza, że Avenger zagrał swój najlepszy występ jaki widziałam! Wasze teksty bardzo głęboko siedzą w horrorach z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. To dlatego, że jesteśmy fanami takich filmów. Bardzo nas jara to, że nasze teksty obracają się w tych klimatach. No i horrory są cholernie heavy metalowe! Gdy zaczynaliśmy tworzyć, niewiele młodych zespołów pisało teksty w takiej tematyce. Przynajmniej nie te dobre. Pomyśleliśmy, że to będzie coś oryginalniejszego i bardziej pasującego do nas, jeżeli zaczniemy w naszych utworach obracać się w tematyce horrorów.
tyville" był świetny. Podobnie "Egzorcysta". Na tej kanwie zostały nakręcone także i nowsze dzieła, które mi się podobają: "The Ring", "Rec", "Obecność" oraz "Horda". Czy oprócz filmów o takiej tematyce podobają ci się także książkowe horrory? Moim ulubionym pisarzem w tym gatunku jest mistrz Stephen King. "Cujo" albo "To" są naprawdę przerażające. Jestem osobą, która lubi czytać książki. Nie tylko horrory. Podobają mi się chore opowieści, takie
wego testosteronu. Czy wydaję ci się czasem, że jesteś swojego rodzaju ewenementem na scenie metalowej niż jej pełnoprawnym członkiem? W pewnym sensie tak jest. To się często zdarza. Spotykają mnie takie chwilę, gdy słyszę zdania w stylu "Och, jesteś całkiem niezła jak na kobietę" albo "po tym jak śpiewasz doszedłem do wniosku, że nie jesteś typową kobietą". Zawsze wtedy się śmieję w duchu a jak powinna się zachowywać typowa kobieta? Są ludzie, którzy lubią heavy metal, nawet ten z damskim
Czyżby nazwa waszego zespołu została zain spirowana filmem "Omen"? Oczywiście! To najlepszy film w historii kinematografii. Do tego wszyscy lubimy majstersztyk sygnowany szyldem Damien Thorne… tak więc połączyliśmy dwie nasze największe pasje w jedno. US heavy metal i horrory… idealne połączenie! Pogadajmy chwilę o waszym najnowszym dziele, czyli o "Mark of the Beast". Jak już wspomniałem na samym początku, jest to świetny i solidny met alowy album. Chciałbym ci zadać kilka pytań z nim związanych. Zacznijmy więc od początku. Skąd wzięliście to powodujące przechodzenie ciar po ple cach intro poprzedzające pierwszy utwór, zatytułowany "Voodoo"? Ta uduchowiona przemowa to rytuał voodoo, który pojawił się w filmie "Klucz do koszmaru". Chcieliśmy by album rozpoczynało coś przypominającego otwarcie "Shout at the Devil". Jakieś hałasy, ludzkie głosy… Chcieliśmy jednak by to było bardziej demoniczne i złe. I proszę bardzo! Oglądamy telewizję, trafiamy na ten film i nagle pojawia nam się pomysł na fantastyczne intro otwierające nasz album! "Paura Nella Citta Dei Morti Viventi" jest, o ile się nie mylę, zainspirowane filmem "Miasto Żywej Śmierci" kultowego Lucio Fulciego. Ten reżyser chyba miał nie lichy wpływ na waszą muzykę. Nie wyobrażam sobie by jakikolwiek fan metalu nie był zafascynowany którymś z jego filmów. Można napisać dziesiątki tysięcy utworów po obejrzeniu, któregoś z jego dzieł. Ta przejmująca atmosfera, gdy coś skrada się w cieniu za tobą… paniczna chęć ucieczki, atak zła, bryzgająca krew… Fear of the Dark? Z którego filmu został wzięty cytat pojawiający się na początku "Heavy Metal Demons"? To jest fragment filmu "Demony" z 1985 roku w reżyserii Lamberto Bavy. Kolejny utwór, "Night of the Undead" dotyczy pon adczasowego klasyku jakim jest "Noc Żywych Trupów. Widzę, że tematyka zombie cieszy się u was dużym uznaniem. Tak, to jest kolejny klasyk kina, który nas zainspirował. Już to mówiłam, ale tematyka horrorów jest bardzo heavy metalowa. Zombie nie są wyjątkiem. Im bardziej klasyczny i kultowy film, tym o wiele lepsze utwory można o nim napisać. Zwłaszcza, że archetyp monstra jakim jest zombie jest głęboko zakorzeniony w naszej świadomości. Wystarczy sam dźwięk tego słowa, by zwizualizować sobie ożywione truchło, które wypełza spod cmentarnych nagrobków. Ciekawe. Nie nudzą cię filmy o zombie? W gruncie rzeczy w każdym kolejnym można się spodziewać tego, co się zobaczy na ekranie. Od bardzo długiego czasu jestem wielką fanką filmów o tej tematyce. Obejrzałam ich wiele i wiem, że tu nie chodzi o coraz to nowe sposoby na zadziwienie widza. Trudno jest być ciągle przestraszonym, skoro już jesteśmy "otrzaskani" z tym tematem i to wielokrotnie. Jednak doceniam te filmy. Bardzo mi się podobają i na pewno wpłynęły na naszą kulturę. Stare klasyki z lat 60tych są nadal oglądane przez młode pokolenia. Te filmy są ponadczasowe. Stare klasyki miały dobrą reżyserię, świetne aktorstwo, cudowny klimat, ścieżkę dźwiękową… Dotyczy to nie tylko zombiaków, ale też pozostałych horrorów. "Ami-
Foto: High Roller
jak pisze Pahlaniuk albo orwellowskie wizje kontroli społeczeństw jak w "Roku 1984". Ostatnio jednak przeczytałam kilka pozycji Zafrona, a teraz czytam biografię ojca Gabriela Amortha. Trochę wstyd mi przyznać, ale nie mogę skojarzyć skąd znam ten motyw, który pojawia się na końcu utworu "Paganini Horror". Pomożesz mi, bo nie jestem pewien czy on pojawia się w tym filmie… Tak, pojawia się w nim! Na samym początku. Jest to spin-offowa wersja "You Give Love a Bad Name" Bon Joviego, którą zrobił Vince Tempera. Sam "Upiorny Dom" jest prawdziwym majsterszytkiem kiczu w horrorowym uniwersum. A my napisaliśmy utwór, który jest spin-offem właśnie tego spin-offu. Większość utworów z "Mark of the Beast" pojaw iała się już na waszych wcześniejszych wydawnictwach. Dlaczego zawarliście na waszym debiucie tak mało nowego materiału? Te utwory były tylko wersjami demo. Dwa pojawiły się na "The Haunted House Tapes", który był pierwszym demo w naszym dorobku, "Heavy Metal Demons" w swej surowej formie pojawiło się na kompilacji Keep It True, a trzy inne utwory były obecne na "The Beyond", które było swoistą składanką naszych kaset demo. Tak jak to się działo 30 lat temu, zespół nagrywał demo ze swoimi utworami, by zobaczyć jak reszta sceny i branża zareaguje na nie, a potem dopiero ciosał je i kształtował, by nadać im końcowy blask. My postąpiliśmy tak samo. Nie wybaczyłabym sobie, gdybyśmy porzucili nasze starsze utwory, takie jak "Sign of the Jackal" i "Hellhounds", bez odpowiedniej produkcji. Czy tworzycie także nowe kawałki? Nigdy nie przestaliśmy. Nie jesteśmy zespołem, który wydaje pełniaki każdego roku. Nie pędzimy na złamanie karku. Wszystko skrupulatnie dopracowujemy, by umieścić w utworach to, co siedzi nam w głowach. Zabiera to trochę czasu.
wokalem, są też tacy, którzy są fanami metalu, jednak uważają, że kobiety nie powinny stać na scenie za mikrofonem… Każdy ma swoje zdanie. Osobiście uważam, że ludzie w gruncie rzeczy uważają, że zespół z wokalistką na pokładzie powinien brzmieć raczej jak Evanescence. Dlatego, gdy słuchają Sign of the Jackal uważają nasz zespół za zwykły old-schoolowy heavy metal, nie zwracając uwagi na to czy śpiewa w nim przedstawiciel płci męskiej czy żeńskiej. Czy spotkałaś się z jakimś niemiłym, bądź wręcz chamskim zachowaniem, gdy byłaś na scenie? Tak i to wielokrotnie. To jest tak, są ludzie, którzy podziwiają cię, ponieważ podoba im się muzyką jaką tworzysz. Niektórzy patrzą na ciebie i myślą, że spotkali właśnie kobietę swojego życia. Bardzo wiele osób zapomina o tym, że osoba, która stoi na scenie i jest członkiem zespołu, jest także człowiekiem. Zdarzało się, że jakieś durne chłystki pluły na mnie, wyzywając od dziwek, gdy stałam na scenie. Najgorsi są jednak ludzie, którzy mnie ignorują i o wszystkie sprawy ze mną związane pytają moich przyjaciół z zespołu. Tak jakbym nie posiadała mózgu i nie miała prawa zrozumieć ich pytań, dlatego kierują je do innych. To jest najgorsza obraza jaką można doświadczyć od innych. Muszę jednak szczerze przyznać, że przeważająca większość ludzi, których spotykam i większość życiowych doświadczeń, które mnie dotykają, są miłe, przyjemne i sympatyczne. Miło mi to słyszeć. Wielkie dzięki za wywiad, Lauro. Wielkie dzięki za genialny "Mark of the Beast". Mam nadzieję, że będziecie częściej pojawiać się na letnich festiwalach w Europie, a może nawet pewnego dnia traficie do naszego nadwiślańskiego kraju. Twoje nadzieje są takie same jak moje. Naprawdę, wielkie dzięki za ten wywiad. Było mi niezmiernie przyjemnie. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Płeć piękna w światku heavy metalowym nadal jest czymś trochę egzotycznym. Pewnie, mamy Doro, Leather Leone, Litę Ford, i tak dalej, jednak jest to raptem wysepka pośród morza męskiego metalo-
SIGN OF THE JACKAL
59
Nie dać się wciągnąć w tworzenie muzyki dla sławy lub nagród O Karion dowiedziałem się w momencie gdy opublikowano ich debiutancką płytę "Iron Shadows", która zawierała zbiór kompozycji zarejestrowanych w latach osiemdziesiątych. Dziękuje współczesnym czasom, że pozwalają na nowo zaistnieć muzyce, która swojego czasu przepadła, a była znana jedynie nielicznej rzeszy, głównie muzykom i ich najbliższemu gronu. Moje zainteresowanie Karion wzrosło nie tylko dlatego, że ich muzyka okazała się wyśmienita, ale również z powodu, że muzycy powiązani byli z perełką amerykańskiego heavy metalu lat osiemdziesiątych S.A. Slayer. Także muzycy takiego zespołu, z takimi powiązaniami, w swojej pamięci musieli zachować wiele ciekawych historii. Była to niezła podstawa do przeprowadzenia wywiadu, o czym można przekonać się poniżej... HMP: Nie mam innego wyjścia, jak rozpocząć pyta nia od S.A Slayer. EPka "Prepare to Die" (1983) przez nowych i starych maniaków heavy metalu z lat 80tych uważana jest za klejnot z tamtych czasów? Jak się czujesz gdy teraz wasza muzyka została doceniona? Art Villarreal: To niesamowite. Kiedy jako osiemnastoletni dzieciak nagrywałem te piosenki, nigdy nie wyobrażałem sobie, że staną się tak legendarne w połowie świata. Cóż, właściwie skończyliśmy nagrywać i miksować tą EP-kę w 1982 roku. Z pewnych przyczyn mieliśmy małe opóźnienie z wydaniem. Nie znam szcze-
Scorpions, Motorhead i wszystkich wyżej wspomnianych artystów. Byliśmy więc dobrze zaznajomieni z tą muzyką zanim założyliśmy razem zespół. Z jakich przyczyn po wydaniu "Prepare to Die" kari era S.A. Slayer nie rozwinęła się? Czy jakiś związek z tym miała pewna kapela z Kalifornii? Nie jestem pewny tego, co stało się z zespołem w tamtym momencie, ponieważ dopiero co dołączyłem do Karion. Wiem, że Don i David dołączyli do Marka Reale'a, żeby założyć Narita. Podejrzewam, że to był najważniejszy czynnik, który doprowadził do rozpadu
razem osoba, która budowała scenę heavy metal lat osiemdziesiątych? Zawsze będę pamiętał ten dzień, kiedy usłyszałem, że Steve odszedł. Byłem wcześnie rano na zewnątrz pracując nad domem. Mój dobry przyjaciel, Gary Colver, z którym pracowałem w zespole Rhetta Forrestera, przyszedł do mnie i powiedział mi o tym. Już dawno nie rozmawiałem ze Stevem, ale łączyła nas przyjaźń tak jak wszystkich w moim zespole, która przetrwała te wszystkie lata. Niezależnie od tego czy przez dłuższy czas się ze sobą nie kontaktowaliśmy nadal byliśmy starymi przyjaciółmi i kumplami z zespołu, a to bardzo silna więź. W skrócie, zasmuciła mnie ta wiadomość, ale wszyscy wiedzieliśmy, że walczył z cukrzycą, więc to nie było zaskoczeniem. Był świetnym facetem, wspaniałym kolegą z zespołu, unikalnym talentem światowej klasy. Naprawdę lubiłem z nim pracować i przeżyliśmy razem wiele wspaniałych chwil. Zapamiętam ja na zawsze. Na pewno mi go brakuje. Wokalista Karion, Chris Cronk był przez jakiś czas członkiem S.A. Slayer. Kiedy to było? W jakich okolicznościach dostał sie do zespołu i kiedy odszedł? Zdaje się Chris Cronk nie brał udziału w rejestrowaniu muzyki S.A. Slayer... Don przedstawił nam Chrisa w ciągu kilku pierwszych kilku tygodni prób Slayera. Przyniósł ze sobą trochę swojego sprzętu i podłączył go z muzycznym sprzętem Boba. Przeszliśmy przez covery Tygers, Angel Witch, Motorhead, Maiden, Priest, Raven, Saxon i kilka oryginałów, które miałem ("Panzer", "Blitzkrieg"), jak również kilka wcześniejszych piosenek Dona ("Iron Fist", "Wicked Tricks", który później stał się "Final Holocaust"). Pamiętam, że graliśmy też jeden z utworów Boba, raczej złożony instrumental pod tytułem "Dragon Slayer", od którego zaczerpnęliśmy nazwę zespołu. Chris zagrał z nami jeden koncert klubowy, wziął z nami udział w show Battle of the Bands na dużym zewnętrznym rynku i nagrał z nami koncert na wydziale sztuki San Antonio College. Show był transmitowany na żywo i otrzymaliśmy kopię nagrania jako zapłatę za nasz występ. To jedyne jakiegokolwiek typu nagranie z Chrisem. Byliśmy bardzo młodzi, (śmiech). Chris miał wtedy chyba 15 lat, David też, a ja i Bob mieliśmy 17 lat. Z chęcią jeszcze raz zobaczyłbym ten film. Nagraliśmy też jedno ze Stevem rok później. Myślę, że odejście Chrisa było częściowo spowodowane tym, że on i ja nie dogadywaliśmy się dobrze. Reszta usłyszała, że Steve jest wolny więc skontaktowali się z nim. Naprawdę nic więcej z tego nie pamiętam. Chociaż wiem, że w tamtym czasie podobały nam się wyższe rejestry Steve'a i myśleliśmy, że będą dobrze pasowały do naszego stylu, ponieważ wielki wpływ miał na nas Priest. Chris miał bardzo unikalny głos w środkowych rejestrach, który pasował bardziej do postawy typu DiAnno. Jak się później okazało, Chris rozwinął również wysokie rejestry w czasie kiedy założyliśmy Karion. Chris Cronk ma na koncie współprace z innymi znanymi zespołami, jak Fates Warning i Jag Panzer. Są to mało znane epizody. Co wiesz na ten temat? Nie wiem dużo na ten temat.
Foto: Karion
gółów, ponieważ jestem w Karion od 1983 roku. W tamtych czasach zawsze wiedzieliśmy, że mamy w sobie coś unikalnego i włożyliśmy dużo pracy w ten zespół. Miło widzieć, że nadal jest doceniany. Prawdę mówiąc wydaje się, że teraz jesteśmy bardziej popularni za granicą niż tutaj, w USA. Nigdy nie uwierzyłbym, że tak się stanie, gdybyś mi to wtedy powiedział. Nadal często spotykam lokalnych fanów z tamtych lat i bardzo fajnie jest posłuchać ich historii o koncertach, które graliśmy z innymi zespołami z Texasu. W recenzjach muzyki z wspomnianej EPki pada wiele różnych nazw: Iron Maiden, Tygers Of Pan Tang, Anvil, Accept, Exciter, Angel Dust, Grave Digger. Wtedy gdy pracowaliście nad muzyką chcieliście brzmieć, jak inne kapele? Początkowo wielki wpływ miało na nas Iron Maiden. Coverowaliśmy też materiał Tygers ze "Spellbound" i "Crazy Nights". Angelwitch, Riot, Raven, Saxon i Accept również były wśród naszych ulubionych. Oczywiście słuchaliśmy dużo Judas Priest, Montrose, Rush i innych hard rockowych zespołów lat '70 długo zanim odkryliśmy jakikolwiek zespół NWOBHM. Zanim się spotkaliśmy słuchaliśmy Budgie, wczesnych
60
KARION
zespołu. Rozumiem, że na opóźnienie wydania EP-ki pośredni wpływ mógł mieć prowadzony spór prawny o nazwę zespołu. Czemu nie podjąłeś ponownie współpracy z kolegami z S.A. Slayer gdy nagrywali "Go For The Throat" (1988)? Cóż, po pierwsze… Nie zaprosili mnie! (śmiech) Byłem już wtedy w Karion i miałem swoje własne plany z ogromnym talentem z jakim pracowałem. Ron Jarzombek stał się głównym gitarzystą Slayer, a ja byłem już w Karion. Myślę, że ten album został wydany sporo przed 1988, tak naprawdę chyba w 1984. Na "Go For The Throat" pojawiły sie kompozycje z pierwszego demo. Jak myślisz, czemu dopiero wtedy koledzy sięgnęli po te utwory? Czy były to utwory, w komponowaniu których ty też brałeś udział? Nie miałem żadnego wkładu twórczego w żadną z tych kompozycji. O ile wiem, wszystkie utwory na "Go For The Throat" zostały zaaranżowane specjalnie na ten album. Chociaż, musiałbyś o to zapytać Dona. Nie jestem pewny. W 2006 roku zmarł Steve Cooper wokalista S.A. Slayer. Jak się czujesz gdy odchodzi ktoś bliski a za-
W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych Chris Cronk próbował wypłynąć z zespołami Warchild i Talisphere. Orientujesz się co to były za zespoły? Słyszałem trochę Talisphere i pomyślałem, że brzmią całkiem dobrze. Spotkałem ich gitarzystę, Seana Noone'a zeszłego lata i według mnie jest naprawdę fajnym gościem oraz bardzo dobrym gitarzystą. Podkoniec lat osiemdziesiątych twój perkusista z Karion, Frank Ferreira trafił do Helstar nagrał z nimi m.in. na "A Distant Thunder" (1988) i "Nosferatu" (1989). Zazdrościłeś mu, że wylądował w kapeli, która się wybiła, no i na dodatek nagrywał płyty dla dobrej wytwórni Metal Blade? Oczywiście, że nie. Byłem bardzo dumny i zadowolony z mojego drogiego, starego przyjaciela, Franka. Jest wspaniałym perkusistą i świetnie było go usłyszeć w innym kontekście poza Karion. W ogóle co powiesz na temat Helstar, który teraz przez wielu uważany jest za legendę... Chłopaki z Hellstar są częścią starego braterstwa teksańskiego metalu, są moimi starymi przyjaciółmi i myślę, że ich sukces i wytrwałość przez te wszystkie lata jest naprawdę niewiarygodna. Jestem z nich bardzo zadowolony. Zawsze dobrze jest widzieć Texas reprezentowany na całym świecie, a oni reprezentują nas bardzo dobrze. Największy sukces z byłych muzyków Karion od-
niósł basista Pete Perez, który mniej więcej miedzy 1992 a 2006 rokiem współpracował z Riot później próbował szczęścia z Leatherwolf, a w międzyczasie współpracował jeszcze z Reverend i Spastic Ink. Zazdrościłeś mu, że mógł utrzymać się z grania? (Śmiech), w ogóle… Robiłem to samo w domu, ale po prostu nie z zespołem w trasie. Pete zasługuje na to i wiele więcej. Jest dla mnie jak brat i chcę, żeby osiągnął sukces. Rozmawiałeś może z Petem na temat jego kariery? Zapamiętałeś może jakieś ciekawe historie z grania w Riot? Pete opowiedział mi jedną czy dwie historie, ale nic naprawdę szalonego. Mówił tylko o fanach w Japonii i Niemczech, kulturze i podobnych sprawach. Jestem pewny, że gdybym jeździł z nim historie byłyby o wiele bardziej kolorowe, (śmiech). Wspomniał kiedyś, że jacyś fani w Japonii znali jego pseudonim, (śmiech). Tu przychodzi na myśl niedawna śmierć głównego filaru Riot, gitarzysty Marka Reale. Nie masz wrażenia, że pewna epoka zaczyna odchodzić na zawsze? Tak, to była bardzo smutna wiadomość. Spotkałem się z Markiem kilka razy w Slayer. Miał piękne gitary i zawsze pracował nad muzyką. Zdawało się, że lubił rozmawiać o tajnikach muzycznego biznesu. Riot miał całkiem duży wpływ na nas, kiedy zaczynaliśmy. Kochaliśmy ich wczesne albumy. Nigdy naprawdę nie byłem zainteresowany sukcesem na siłę, ani działaniu wbrew sobie. Myślę, że po prostu najlepiej jest robić to co robimy i próbować nie dać się wciągnąć w tworzenie muzyki dla sławy lub nagród. To po prostu mój styl życia, coś co muszę robić i co nie zmieni się w najbliższym czasie.
koncerty były wspaniałym czasem. W jakich okolicznościach nagraliście materiał "Iron Shadows"? Nagraliśmy to demo w bardzo małym, nieznanym 8 ścieżkowym studio (Sound Cube Studio) w Converse, Texas, na obrzeżach San Antonio. Nie pamiętam jak je znalazłem. Prawdopodobnie po prostu szukałem studia, na które było nas stać w tamtym czasie, a ono było blisko mojej okolicy w północno-wschodnim San Antonio, gdzie przeprowadzaliśmy próby. Okazało się, że to małe, wspaniałe studio wybudowane na terenie czyjejś posiadłości, poza domem właściciela. Właściciel/ inżynier (Ron Thomas) był genialny i bardzo uczynny. Miał też kilka bardzo dobrych technicznych. Było to bardzo komfortowe środowisko dla nas jako zespołu. Zajęło nam kilka tygodni dokończenie nagrań i ich miksowanie. Dlatego właśnie mamy na tym demie inne brzmienie. Grałem przy trochę innych ustawieniach mojego wzmacniacza i kolumn, efektach i mo-
ją na próbie Panzer, mojego pierwszego zespołu z Bobem i Harlanem Glenem (Blitzkrieg), ci dwaj bardzo dobrze się dopełniali. W momencie kiedy przyszedłem z kawałkiem słuchałem dużo Scorpions z ery Uliego Jona Rotha. Zagraliśmy ją na szkolnej imprezie i wyszło świetnie! Ta piosenka ma dużo energii, a tłum zawsze wydaje się ją lubić. To tylko prosty riff pedałowy w harmonicznej skali minorowej A, nic spektakularnego, ale jest całkiem fajna i dobrze się ją gra. Nagraliśmy ją ze Slayer podczas sesji do "Prepare to Die", razem z "Panzer" śpiewanym przez Steve'a Coopera. Wiem, ze Bob ma taśmę "matkę" i rozmawialiśmy o tym, żeby kiedyś to wydać. "The Prey Of The Game" było kompozycją, jaką skończyliśmy jedynie tydzień przed wystąpieniem w Villa Fontana. Przeprowadziliśmy jedynie dwie czy trzy próby. Pete pokazał mi jego partie i myślę, że Chris pracował bardzo szybko, żeby stworzyć tekst i partie wokalne. To naprawdę wspaniały utwór. Kiedy obejrzałem to wideo po raz pierwszy od wielu lat, nie poznałem jej. To było
Foto: Karion
Jak myślisz czy pozostali muzycy Riot będą nadal prowadzili zespół? Ostatni album nagrany z Markiem "Immortal Soul" był znakomity... Nie mam pojęcia. Jak na razie muszę go dopiero przesłuchać. Jestem pewny, że jest doskonały. Niektórzy przypisują ci współpracę z Disembowel... Nigdy nie miałem żadnych powiązań z tym zespołem. Nie mam pojęcia kim oni są. Wróćmy do sedna tj. do Karion. W jakich okolicznościach odszedłeś z S.A. Slayer? Co było impulsem do powołania Karion? Okay, zaczyna się robić fajnie, (śmiech), żartuję. Cóż, przez chwilę miałem problemy z tym co się działo w Slayer. To był zespół, który założyłem i nazwałem go razem z Bobem (nazwa inspirowana utworem Boba, "Dragon Slayer"). Sprawy nie układały się tak jakbym tego chciał i z jakiegoś powodu zacząłem mieć problemy z Davidem i Donem. Myślę, że chciałem więcej pisać i robić coś sam. Pamiętam spory, konflikt charakterów i tego typu rzeczy. Prawie już odszedłem, ale zdecydowałem się zostać i zobaczyć jak sprawy się rozwiną. Jednak my po prostu się nie dogadywaliśmy. Bob i ja wprowadziliśmy Rona kilka lat wcześniej. W tamtym czasie wyraźnie w nic się nie angażował, więc zadzwonili do niego, a mnie powiedzieli, że praca z nami już się nie uda. Byłem trochę zły, ale trochę mi ulżyło. Nie czułem się już jak pasażer na tylnym siedzeniu i nie musiałem już grać kawałków o czarownicach i demonach, (śmiech), żartuję. Wszyscy wiemy jak niesamowity to był zespół. Muzycznie, Ron bardzo dobrze pasował do nich w tamtym czasie i nagrali "Go For The Throat". W jaki sposób odnalazłeś muzyków do Karion? Widziałeś ich jak grali w swoich zespołach czy raczej ktoś ich polecił? Cóż, grę Pete'a słyszałem za każdym razem, kiedy szedłem do B.O.S.S. (naszego studia nagrań). Bob O'Neil miksował demo zespołu Pete'a w tamtym czasie. Następnie widziałem Pete'a grającego na imprezach w mieście. Chrisa znałem już oczywiście z wczesnych lat Slayera. Pete i Chris grali w Savatazh zaraz po tym jak zakończyła się moja przygoda ze Slayer. Poszedłem zobaczyć ich pewnego wieczora i wiedziałem już wtedy, że muszę z nimi znowu pracować. Tak naprawdę, obaj mnie zaprosili, więc mogliśmy dyskutować o naszym potencjalnym nowym zespole. Przesłuchiwaliśmy perkusistów przez kilka tygodni. Ostatecznie znaleźliśmy Franka Ferreirę przez wspólnego znajomego (Adama Cavazosa). Frank pochodził z innej części miasta. W rzeczywistości wszyscy mieszkaliśmy w innych końcach miasta. Przesłuchaliśmy Franka pewnego wieczoru i wiedzieliśmy, że mamy już pełny skład. Później próby, dojazd na koncerty i same
że nawet innym ustawieniu mikrofonów. Miałem większy dostęp i kontrolę w studiu niż kiedykolwiek wcześniej. Użyłem go jak narzędzia do nauki. Czy wtedy wydaliście go i w jakiejś formie? Zrobiliśmy kilka kopii na kasetach dla promocji i daliśmy kilka naszym przyjaciołom. Jednak pierwszym oficjalnym wydawnictwem jest "Iron Shadows". Na materiał "Iron Shadows" składają się nagrania z waszych dwóch dem. Oba nagrywaliście w studio? Wszystkie są nagraniami studyjnymi, ale zrobiliśmy jedno nagranie próby, które wyszło całkiem dobrze. Chciałbym znaleźć jego kopię. Nagrywając "Iron Shadows" pominęliście dwie kompozycje, które były na demach: "Marchin Over" i "The Fury" (tak przynajmniej podaje metal archives)? Czemu nie wykorzystaliście tych nagrań? Nie wiem co to jest "Marchin Over"… Może chodziło ci o "Blietzkrieg", albo "The Prey Of The Game"? W rzeczywistości "Silent Fury" zostało nagrane i brzmiało świetnie, ale w fazie miksowania coś się stało i za bardzo ją skompresowaliśmy. Nigdy do niej nie wróciliśmy i nie poprawiliśmy. Chociaż myślę, że Chris może mieć jakąś jej przyzwoitą kopię z roboczych sesji miksowania. Szkoda, że go nie dodałem. Może udałoby mi się go dodać przy ponownym wydaniu. Zobaczymy. Czy "The Fury" i "Silent Fury" to ten sam utwór, tylko z zmodyfikowanym tytułem? Tak, naprawdę nazywa się "Silent Fury". Nigdy nie nazywaliśmy jej "The Fury" o ile pamiętam. Na koncercie zagraliście kolejne dwa utwory, wspomniane wcześniej przez ciebie, "Blitzkrieg" i "Prey Of The Game". Powiedz coś o nich... Jasne… "Bliizkrieg" to moja pierwsza kompozycją jaką zrobiłem. Napisałem ją, kiedy miałem około 16 lat. Dopiero co odkryłem harmonijną skalę minorową i chciałem jej użyć w utworze. W końcu przedstawiłem
bardzo interesujące, jak usłyszeć jakąś nową formę innego zespołu. (śmiech)! Z chęcią ją kiedyś nagram. Muzyka, która znalazła się na "Iron Shadows", to jak dla mnie w pełni uformowany heavy metal na bardzo dobrym poziomie technicznym. Skąd to się wzięło? W zasadzie byliście młokosami, którzy dopiero tworzyli oblicze heavy metalu lat osiemdziesiątych. Tak, byliśmy bardzo młodzi, ale traktowaliśmy muzykę bardzo poważnie i z oddaniem. To było całe nasze życie. Spędziłem wiele godzin nad gitarą, a każdy muzyk, czy wokalista, z którym grałem robił to samo. Myślę, że właśnie to nas połączyło. Po prostu dowiedzieliśmy się czegoś o sobie i stworzyliśmy małą sieć. Słuchaliśmy tej samej muzyki, co w tamtych czasach było raczej niezwykłe dla grup w naszym wieku. Większość dzieciaków słuchało raczej od swoich starszych braci albo Led Zeppelin, albo Pink Floyd, albo czegoś współczesnego jak Billy Squire, albo jakiś zespołów new wave. Kochaliśmy nasz metal i poszukiwaliśmy każdego nowego i niesłyszanego jeszcze zespołu na jaki mogliśmy trafić. Uczyliśmy się piosenek, pisaliśmy też swoje, ćwiczyliśmy, chodziliśmy razem na imprezy i powtarzaliśmy to wszystko co tydzień. Było wspaniale. Innym wpływającym czynnikiem mogło być to, że większość z nas nie była najbardziej uprzywilejowanymi dziećmi w okolicy. Pochodziliśmy z ubogich dzielnic, nasi rodzice pracowali i nie mieliśmy zbyt wiele. Nie wyjeżdżaliśmy latem na wakacje, nie mieliśmy fajnych samochodów, drogich ciuchów i nie należeliśmy do szkolnych klubów. Moja okolica w szczególności była dość surowa. Myślę więc, że tak, pewne okoliczności i otoczenie na pewno wpłynęły na to jak wyrażamy siebie przez muzykę. Może też muzyka której słuchaliśmy wydawała się pochodzić z podobnego źródła, do którego mogliśmy się odnieść. Muszę również wspomnieć o lokalnej stacji radiowej 99.5 KISS i ich legendarnym duecie Joe Anthony/ Lou Roney, który pokazał nam Judas Priest, Budgie,
KARION
61
Scorpions, UFO, Montrose, The Hunt, Ram Jam, itp. Na pewno miało to na nas duży wpływ na początku. Jednak NWOBHM pojawiło się trochę później i dowiedzieliśmy się o nim w pewien sposób z magazynów i pocztą pantoflową. Wtedy właśnie rozpoczęła sie tak naprawdę nasza era, ponieważ to należało do naszej generacji, a nie starszych dzieciaków ze szkoły. Brzmienie Judas Priest stało się bardziej mainstreamowe, Iron Maiden było nowym odkryciem, w pewnym sensie był "ferajną z ulicy", metal napotkał na punkowy styl brzmienia i image, który bardzo nam się podobał. Tak więc była to konwergencja naszych ówczesnych wpływów muzycznych i nowszych brzmień z zagranicy, które nas ekscytowały i inspirowały. Pamiętam wywiad z Larsem Ulrichem z Metalliki, w którym powiedział to samo o życiu w L. A., gdzie znalezienie innych muzyków metalowych było rzadkością. Jesteśmy prawie w tym samym wieku, więc myślę, że doświadczali tam, w tym samym czasie tego samego co my u siebie. O czym były wasze teksty? Zdaje się, że szczególnie upodobaliście sobie tematykę związaną z II Wojną Światową... Kiedy dorastałem zawsze gdzieś obok mnie były jakieś wojskowe kolekcje. Mój starzy brat, również gitarzysta, był poważnym kolekcjonerem sprzętu wojskowego z II Wojny Światowej. Nie wiem kiedy i jak się w to
głośnikowe, które ustawialiśmy na sobie po swojej stronie sceny, żeby uzyskać szersze brzmienie. Wydawało się, że całkiem dobrze działało. Chris dobrze dogadywał się z publicznością, to również pamiętam. Często graliście koncerty? Z wieloma zespołami mieliście okazję się wtedy zetknąć? Znaliśmy już większość zespołów zanim zaczęliśmy grać, ale udało nam się spotkać jeszcze kilka podczas tego trójrocznej działalności, mianowicie były to Watchtower, Militia i Helstar. Staliśmy się dobrymi przyjaciółmi z nimi wszystkimi. Wszystkie zespoły wspierały się nawzajem podczas koncertów, było tam dużo koleżaństwa. Mając nagrania z "Iron Shadows" próbowaliście zainteresować sobą jakieś poważne wytwórnie? Taki był pomysł. Jak przez mgłę pamiętam złożenie oferty przez Perris Records, ale nie jestem pewien dlaczego dla nich nie nagrywaliśmy. Gdybyśmy zostali razem dłużej moglibyśmy otrzymać więcej ofert i kontynuować nagrywanie i koncerty. Grając w Karion czuliście, że uczestniczycie w czymś szczególnym, czy też taka refleksja przyszła dopiero po latach? Zdecydowanie dążyliśmy do paru oryginalnych rzeczy. Unikaliśmy niektórych pomysłów, które wykorzystywały inne zespoły, a ponieważ byliśmy zespołem Foto: Karion
mować na nowo Karion... Dostałem ofertę, albo dwie i bardzo dokładnie je rozważyłem. Po prostu bardzo chciałem brać udział w procesie od początku do końca, ponieważ to była rzecz bardziej sentymentalna i niż materialna. Patrząc z perspektywy czasu, gdybym wiedział jak trudne to będzie, przyjąłbym pierwszą propozycję, (śmiech)! Mocno musieliście odświeżyć muzykę aby wydać ją na CD? Bob Catlin i ja zrobiliśmy kilka drobnych korekt przy miksie i zmasterowaliśmy całość. Nie było żadnego wycinania i zmieniania. To co słyszysz na nagraniu jest bardzo autentyczne. Koncert z DVD to amatorskie nagranie z kamery VHS. Obrabialiście jakoś obraz przed wydaniem go na DVD? Na szczęście wideo było również dobrej jakości, więc go nie tykaliśmy poza dodaniem tekstu i garfiki do menu i intro. Villa Fontana była starym budynkiem teatru, więc podejrzewam, że z każdego kąta pomieszczenia było wystarczająco blisko do sceny, żeby każdy mógł dobrze słyszeć. Kamera była ustawiona na balkonie, po prawej stronie sceny. Myślę, że nie mogłeś utrzymać się z grania i muzykowanie bardziej było dla ciebie hobby. Mam racje? Właściwie to muzyka nigdy nie była dla mnie jedynie hobby. W ciągu lat miałem różne prace, głównie uczyłem, albo grałem w jakimś projekcie, albo z zespołem roboczym. Utrzymywałeś kontakty z muzykami S.A. Slayer i Karion? Tak, widziałem ostatnio Dana na lokalnym koncercie w hołdzie Riot. Boba też często widuję. Jestem też w kontakcie z Petem i Chrisem. Z Davem wznowiłem kontakt dzięki Facebookowi jakiś czas temu. Czy śledziłeś to co działo się na rynku muzycznym? Dalej słuchałeś heavy metalu, czy zainteresowałeś się zupełnie inna muzyką? Słuchałem metalu, ale poznawałem też wiele innych gatunków, a mianowicie klasyczny rock, blues, jazz, latin, wszystkiego, co mogłoby mi pomóc rozwinąć się jako muzykowi. Myślę, że każdy poważny muzyk ma umysł otwarty na wszystkie muzyczne style. Nadal jednak kocham mój stary Judas Priest i Motorhead, (śmiech). W rzeczywistości, Bob i ja graliśmy w zeszły weekend tribute dla Motorhead i będziemy kontynuować pracę jak taki zespół. Nasz następny koncert odbędzie się w Austin z kilkoma innymi trybutami. Zespół nazywa się Martyrhead. Świetna zabawa.
wciągnął. Normalne jednak było dla mnie, że po całym domu porozkładane były hełmy, trencze, buty, broń, medale, czapki, książki itp. Były częścią mojego codziennego życia. Wystrzeliliśmy nawet ze starego karabinu snajperskiego w ogródku raz czy dwa. Nie jestem więc pewien, czy kochałem te tematy, ale wydawały się być częścią naszego środowiska. W Karion nie chodziło tak naprawdę o tematy wojenne, ale mieliśmy takie dwa kawałki plus "Against All Flags". Okładka albumu była koncepcją Felipe Machado i chociaż nie znał nawet Karion wyobraził sobie pomysł okładki oparty na "Iron Shadows", "Against All Flags" i "Panzer". Myślę, że teksty Chrisa mówiły głównie o wzmacnianiu własnej pozycji. Jednak co ja mogę wiedzieć, jestem tylko gitarzystą, muszę radzić sobie z czym innym, (śmiech). Żartuję. Zespół bardzo dobrze czuł się na scenie. Lubiliście występy na żywo? Nie mogliśmy się doczekać wyjścia, kiedy ćwiczyliśmy na próbach. Chodziliśmy oglądać inne zespoły na Villa Fontana itp. i mieliśmy wielką chęcć zamienić się miejscami. Wiedzieliśmy, że mamy coś świetnego i nowego, chcieliśmy dostać się tam tak szybko jak to możliwe. Graliśmy kilka razy w San Antonio i Austin od powstania zespołu w 1983 roku do 1985 roku, a później dwa ostatnie koncerty w 1986 roku. Absolutnie kochaliśmy grać na żywo i to było bardzo widoczne. Tłumy były niesamowite i energia też. Kochałem stare teatry jakie mieliśmy do dyspozycji. Mieliśmy też kilka bardzo fajnych, małych sal balowych. Ponieważ byliśmy w czwórkę, a potrzebowaliśmy pełniejszego brzmienia, Pete i ja na żywo mieliśmy każdy po dwa zestawy
62
KARION
czteroosobowym grającym power metal to natychmiast staliśmy się nietuzinkowi. Jak się okazało, chyba byliśmy dość muzykalni, choć bez nadmiernej techniki. Jednak wierzę, że docieraliśmy do fanów, którzy kochają techniczne granie, mimo że, w tym samym czasie byliśmy dość przeciętni, a kawałki zorientowane były również na przeciętnego słuchacza. Myślę, że oferowaliśmy też coś odrobinę innego w kwestii poruszanych tematów w utworach. Dlaczego teraz postanowiliście wydać materiał Karion? Nie było wcześniej okazji aby to uczynić? Kontynuując moją karierę ostatecznie zapomniałem o demie. W 2006 roku mój dobry przyjaciel i dziewczyna w tamtym czasie (publicystka Nubia Rojas) powiedziała mi, że odkryła trochę materiałów i reklam o mnie i S.A Slayer w Internecie. Naprawdę nie miałem pojęcia, że to istniało dopóki się nie dowiedziałem. Byłem pod wrażeniem i zdumiony. Pamiętałem, że miałem starą szpulę na taśmie, którą przechowywałem i pomyślałem, ze to będzie niezły pomysł, żeby wydać Karion. Skontaktowałem się z publicystą/managerem, Chrisem Liebendgutem, poleconym przez moich przyjaciół, Rona Jarzombka i również fotografkę, Lilianę Martinez. Chris wsparł mój pomysł i pomógł mi go wydać. Musiałem poczekać, żeby skonwertować audio, uzyskać wideo i zdjęcia oraz skończyć okładkę i layout. Cieszę się, że w końcu ją wydaliśmy i myślę, że to fajna kontynuacja dziedzictwa S.A. Slayer, ze względu na swoje nostalgiczne odwołanie się do niego. Czy braliście pod uwagę aby "Iron Shadows" wydać z pomocą jakiejś firmy np. Pure Steel, Stormspell czy tez High Roller? Wtedy łatwiej byłoby wam wypro -
Czy wydanie "Iron Shadows" może być przy czynkiem do reaktywacji Karion? Oczywiście… Staram się teraz skoordynować z harmonogramem Pete'a. Również aktywnie poszukujemy nowego perkusisty. Zobaczymy co się będzie działo. Z chęcią zagrałbym na jakichś festiwalach w Europie. Mam nadzieję, ze nam się uda. Chris i ja nie możemy się już doczekać. Staramy się dopracować tak nasz harmonogram, żeby zagrać jakieś lokalne koncerty. Rozmawiałem tez z Chrisem o napisaniu nowych utworów. Zobaczymy jak nam pójdzie. W tej chwili, czekamy na nasz koncert reaktywacyjny w Austin, Texas w grudniu tego roku z Militia, ewentualnie z kolejnymi datami. Chciałbym podziękować HMP i fanom metalu w Polsce. Bardzo cieszymy się Waszym zainteresowaniem Karion!!! Odwiedźcie nas na naszych stronach Reverbnation i na Facebook. Możecie również usłyszeć niektóre nasze utwory na radioairplay. Wielkie dzięki!!! Michał Mazur Tłumaczenie: Anna Kozłowska
Syron Vanes to jedna z fantastycznych, chociaż drugoplanowych, grup metalowych lat 80. Pomimo nagrania dwóch świetnych albumów nie zdołali zdobyć większej popularności z powodu problemów z wydawcą. Wrócili do grania 10 lat temu i niedawno przypomnieli o sobie kolejnym albumem. "Evil Redux" nie jest, według mnie, nawet w połowie tak dobrą płytą jak cztery wcześniejsze, jednak gitarzysta Anders Hahne broni swego najnowszego dzieła, zapowiadając jednocześnie, że kolejny, już w połowie gotowy album, to będzie metal klasyczny w każdym calu i dźwięku:
Muzyka jest naszym życiem! HMP: "Evil Redux" to wasza piąta płyta, ale zważywszy na to, że zespół powstał na początku lat 80., mogłoby być ich chyba znacznie więcej? Anders Hahne: Też tak myślimy! Zawsze mówiłem, że gdybyśmy od początku wypuszczali co roku jeden album, to teraz mielibyśmy ich 29. Prawdopodobnie wprowadziłoby to nas do Metal Hall Of Fame (śmiech).
pewnie wtedy poczuliście, że powrót stał się faktem a nie jednorazową akcją o sentymentalnym charakterze, bo wkroczyliście na tory płyta/trasa? Tak, jesteśmy na nowej, spokojnej ścieżce i nie zamierzamy przestać wydawać nowych albumów dopóki nasz wiek nas nie powstrzyma (śmiech). Musicie zrozumieć, że muzyka jest naszym życiem i kochamy tworzyć i występować, zawsze tak było.
Dlaczego właściwie zespół rozpadł się po dobrze przyjętych przez fanów i media albumach "Bringer Of Evil" i "Revenge"? Byliście przecież jednym z najlepszych zespołów metalowych nie tylko w Szwecji, wydawało się, że kariera taka, jak zrobiły pochodzące z sąsiedniej Danii Mercyful Fate czy Pretty Maids, stoi przed wami otworem? W 1987 roku zdarzyło sie coś takiego, że byliśmy gotowi wydać trzeci album, ale czuliśmy, że nasza wytwórnia, Ebony Records, nie zwraca na nas zbyt wiele uwagi. Chodzi o to, że sprawy zaczynały nabierać tempa. Powinniśmy ruszyć w jakąś trasę i pokazać zespół, ale czekaliśmy i ze strony wytwórni nic się nie działo. Z nowym albumem w rękach postanowiliśmy opuścić Ebony Records i spróbować szczęścia gdzieś indziej. W tym samym roku Erik (Briselius - przyp. red.), nasz główny wokalista, opuścił zespół. Zaczęliśmy przesłuchania na nowego wokalistę, ale ostatecznie zdecydowaliśmy, że Rimbert (Vahlstroem, gitarzysta - przyp. red.) powinien śpiewać. Ale chociaż bardzo się staraliśmy nie udało nam się podpisać żadnego kontraktu płytowego.
Na kolejny album musieliśmy jednak czekać jeszcze dłużej. Zmiany personalne były pewnie tylko jedną z przyczyn opóźniającą prace nad "Evil Redux" i jej wydanie? Długi okres pomiędzy "Property Of" and "Evil Redux" był prawdopodobnie spowodowany tym, że opuściłem zespół w 2003 roku po koncercie na Sweden Rock. Zespół tworzył dalej i wypuścili "Property Of". Ja nie
Myślę więc, że jest to dobre. Napisałem w recenzji tej płyty: "Za dużo tu wycieczek w rejony mdłego pop rocka ("Sacrifice", "Heaven And Back"), syntetycznych brzmień ("Only Hell Knows") czy refrenów i pomysłów kojarzących się raczej z amerykańskim AOR połowy lat 80., a nie heavy metalem ("Race Me To Hell", refren "Devil's Dancing"). Gdyby nie jednoznacznie kojarzące się z latami 80. ostry "Hellion Child" i dynamiczny "Gods' Gift", mroczny, wykorzystujący ciekawe brzmienia instrumentów klawiszowych, "King Of It All" oraz finałowy, nieco epicki "Tyrant Angel", nie byłoby tu czego posłuchać. Ale to raptem, wliczając "Bringer Of Evil", pięć utworów, a na płycie mamy ich 14…". Pewnie nie zgodzisz się z moją oceną? Zgadzam się, że ten album jest różnorodny. Kiedy piszemy utwory nie siedzimy z myślą: "zastanawiam się co nasi fani pomyślą o tej piosence". Po prostu tworzymy to co nam się podoba z nadzieją, że spodoba się też innym. Spotkaliśmy się z wieloma różnymi recenzjami tej płyty. Niektórym recenzentom podoba się "Heaven And Back", a innym "God's Gift". Zależy od punktu widzenia. Cieszę się, że podobało ci się chociaż pięć utworów (śmiech). Nie gniewam się. Nie sądzisz, że czym innym są uzasadnione artystycznie eksperymenty, a czyś innym brak jednorodnego stylu i próby dotarcia do różnej publiczności? Tymczasem wątpię, by ktoś słuchający lżejszej muzyki zainteresował się "Evil Redux", zaś starzy fani i kon serwatywni słuchacze są raczej rozczarowani tą płytą jako całością? Na pewno mam nadzieję, że nigdy nie tworzymy mu-
Foto: Syron Vanes
Nie próbowaliście wcześniej zreformować zespołu? Musiało upłynąć aż kilkanaście lat, byście powrócili z trzecim albumem "Insane" w 2003r.? Prawda jest taka, że zespół nigdy się nie rozpadł. W latach 90. trudno było zdobyć kontrakt płytowy. Nie było już zapotrzebowania na klasyczny metal z lat 80. Zagraliśmy kilka koncertów tu i tam, ale nie było o czym mówić. Na początku 2001 roku rozmawialiśmy o nagraniu nowego albumu, a w 2003r. wydaliśmy "Insane". Co było główną przyczyną tej reaktywacji? Uznaliście, że historia Syron Vanes nie może zakończyć się tylko na tych dwóch płytach z lat 80.? Główną przyczyną była tęsknota za starymi, dobrymi czasami i chcieliśmy po prostu kontynuować tam, gdzie skończyliśmy. Innym powodem było to, że przez te wszystkie lata, które minęły zawsze dostawaliśmy listy od fanów. Pytali, kiedy wypuścimy nowy album. Jak to jednak zwykle bywa w takich sytuacjach powrót oryginalnego składu okazał się niemożliwy? Cóż, prawdopodobnie było to niemożliwe, ponieważ brakujący członkowie oryginalnego składu nie byli już muzykami. Nie było to spowodowane żadnymi pretensjami. Byliśmy więc grupą z trzema oryginalnymi członkami zespołu. Skoro mówimy o ludziach, etc.: dlaczego na początku międzynarodowej kariery zdecydowaliście się na przybranie angielsko brzmiących imion i nazwisk? To nie był nasz pomysł. Powstał taki plan, ponieważ na początku Syron Vanes był promowany jako anglosaski zespół metalowy, ale po jakimś czasie angielsko brzmiące imiona wydawały się nie mieć sensu. (śmiech) Ułatwienia ułatwieniami, ale, żeby nie sięgać daleko, E.F. Band mieli wówczas kontrakt z Mercury a 220 Volt z Epic/CBS, a pozostali przy swych szwedzkich nazwiskach? (śmiech) Dobrze zrobili. OK., wróćmy do naszych czasów. W 2007r. poszliście za ciosem, wydając udany CD "Property Of…". To
gram na tym albumie. Parę lat później spotkałem Rimberta i zaczęliśmy rozmawiać o nagraniu nowego albumu Syron Vanes i oto jesteśmy. Problemem był też chyba brak wydawcy, bo każda z płyt po powrocie zespołu ukazywała się nakładem innej firmy, pomimo powiązań między Record Heaven a Transubstans Records? Mieliśmy kilka wytwórni płytowych, ale Record Heaven, Transubstans Records i Denomination Records są trzema firmami, ale mają tego samego właściciela. Jak oceniasz "Evil Redux" kilka miesięcy po pre mierze? Wydaje mi się, że odeszliście na tej płycie zbyt daleko od swego stylu wypracowanego jeszcze w latach 80., rozwiniętego na płytach wydanych po reaktywacji zespołu? Jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani tym albumem. Oczywiście styl się zmienił tu i ówdzie, tak jak my (śmiech). Jeżeli jednak posłuchasz starych płyt, to z pewnością usłyszysz różnicę pomiędzy pierwszą a drugą czy czwartą. Kiedy tworzysz piosenkę ma na ciebie wpływ czas, nastrój i wszystko inne. Jest wiele zespołów (Kiss, Queen, Judas Priest, etc.), przy których słuchając ich pierwszego albumu, a później innego wydanego kilka lat później zauważa się zmianę w stylu.
zyki dla innej publiczności tylko dlatego, że chcemy sprzedać więcej płyt. To byłoby zaprzedanie naszego pierwotnego pomysłu robienia muzyki jaka lubimy i czujemy. Jednak jeżeli uda nam się dotrzeć do nowej publiczności ponieważ nieumyślnie brzmimy inaczej, to jest to coś dobrego. Jednak te udane utwory świadczą jednoznacznie o tym, że wciąż macie potencjał i pomysły. Możemy więc liczyć w przyszłości na wasz album, będący swoistym pomostem pomiędzy tym, co graliście w latach 80., a tworzycie obecnie, ale bez artystycznych kompromisów? Prawie napisaliśmy wszystkie utwory na następny album i mogę powiedzieć, że również lubię te pięć utworów co ty i klasyczny metal jest nadal bliski memu sercu. Myślę więc, że trafiłeś w sedno. Życzę więc wam powodzenia i dziękuję za rozmowę! Dzięki i trzymajcie się. Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska
SYRON VANES
63
(śmiech)? (śmiech), nie … Nie wydaje mi się, że to sie zdarzy, ale oczywiście, Steel był świetny i kto wie co Dan będzie robił w przyszłości.
Hołd dla zespołów, które słuchamy Niemcy z Gloryful są ojcami jednego z najlepszych tegorocznych debiutów w dziedzinie heavy/power metalu. Wydany nakładem Massacre Records, "The Warrior's Code" niesie ze sobą dawkę mocnego, ale i melodyjnego grania skierowanego przede wszystkim do fanów Manowar, Iron Maiden czy Judas Priest. Zespół zamierza pójść za ciosem i już przygotowuje materiał na kolejny krążek, który ma się ukazać w przyszłym roku. O szczegółach opowie Wam wokalista Johnny la Bomba. HMP: Na początek gratuluję znakomitego debiutu "The Warrior's Code". Jakie nastroje panują w Gloryful? Johnny la Bomba: Dzięki za komplement. Jesteśmy bardzo szczęśliwi z reakcji na "The Warrior's Code" i doceniamy całe wsparcie fanów, zespołów, bookerów, etc. Chyba wszystko wyszło dobrze i jesteśmy pewni, że przyszły rok będzie tak dobry jak 2013, a może i nawet lepszy?! Powstaliście w 2010 roku. Kto był założycielem grupy? Czemu zdecydowaliście się na granie klasycznego heavy metalu? Zespół założyliśmy Jens i ja. Oboje zaczynaliśmy od klasycznej muzyki heavymetalowej i nadal ją kochamy, więc było dość oczywiste jak Gloryful powinien
padku? Jesteście w pełni zadowoleni z tego co dla was robią? Massacre odwala kawał dobrej roboty I wspiera nas w 100%. Ciągle otrzymujemy wywiady, recenzje, etc., a kika dni temu ogłosili, że nasz drugi album jest w drodze. Słyszałem też inne opinie o Massacre. Sorry, ale nie mogę ich potwierdzić w żaden sposób. Jak długo zajęło wam napisanie muzyki na ten album? Ogólnie może około czterych miesięcy. Nie jestem pewny, bo 3 - 4 razy byliśmy w studio, żeby nagrać wokale, a pomiędzy sesjami ciągle pisaliśmy piosenki. Wszystkie utwory weszły na "The Warrior's Code" czy też zostały wam jakieś niewykorzystane nuFoto: Massacre
Wasz debiut zajmuje bardzo wysokie miejsce w moim prywatnym rankingu tegorocznych wydawnictw i na pewno jest jednym z najlepszych debiutów. Jakie opinie docierają do Was na jego temat? Ogólnie otrzymujemy dobre opinie. Czasami recenzent chwyta nasze intencje i postawę. Dobrym znakiem jest to, że ludzie poświęcają dużo czasu, żeby przesłuchać nasz album. Nagraliście klip do tytułowego utworu "The Warrior's Code". Możewcie powiedzieć kilka słów na ten temat? Dlaczego wybraliście akurat ten kawałek? Nie byliśmy pewni, do której piosenki powinniśmy zrobić wideo, a nasz budżet był bardzo, bardzo niski. Szczerze mówiąc… nie mieliśmy budżetu. Rozważaliśmy też "Gloryful's Tale" jako wideo ze względu na jego długość, ale nie chcieliśmy wypuścić utworu, który już ukazał się na EP-ce. "The Warrior's Code" jest nietypowo dłuższa niż tradycyjny utwór wideo, ale ma ducha i jest po prostu chwytliwa. W waszej muzyce słychać inspiracje takimi tuzami jak Iron Maiden, Judas Priest, Manowar czy Dio czego wcale zresztą nie ukrywacie. Kto jeszcze wpłynął na was w waszym muzycznym rozwoju? Gatunek, jaki ma na nas wpływ to nie tylko klasyczny heavy metal. Niektóre z nich pochodzą od zespołów melodyjno death metalowych, skate punka, country i również z motywów z kreskówek lat '80 i '90. Macie dużą łatwość tworzenia znakomitych met alowych melodii bez popadania w cukierkowość i jednocześnie nie tracąc mocy i pazura. Taki mieliście zamiar? Ważniejsza jest dla Was melodia czy czad? Naszą intencją było połączenie tych rzeczy. Nie chcę zabrzmieć patetycznie, ale ważne jest dla mnie, żeby publiczność czuła piosenkę i wciągnęła się w nią. Chwytliwość jest po prostu kluczem do słuchaczy, a oni muszą pozwolić sobie dać się ponieść duchowi. Kiedy to się dzieje, szczególnie podczas koncertu, masz wtedy tłum ludzi śpiewających z tobą i właśnie to motywuje nas do grania na żywo. Chórki w utworze tytułowym brzmią jak te z "The Wicker Man" Maidenów tylko zaśpiewane trochę szybciej. To był celowy zabieg czy całkowity przypadek? Cały utwór jest hołdem dla Iron Maiden, co da się usłyszeć również w riffowaniu, a szczególnie w gitarowej solówce. Na początku nie zdawaliśmy sobie sprawy z podobieństwa, ale kiedy już to zauważyliśmy, zatrzymaliśmy je, ponieważ od samego początku powinna być hołdem dla Iron Maiden. Tak więc… nic nas to nie boli.
brzmieć. Niezależnie od siebie mieliśmy pomysł założenia zespołu heavymetalowego kilka razy, ale dobranie składu nie jest tak łatwe, szczególnie wtedy, kiedy szukasz muzyków z umiejętnościami i pasujących do ducha zespołu. W tym samym roku, czyli bardzo szybko wydaliście EP "Sedna's Revenge". Czemu na debiut trzeba było czekać aż do tego roku? Było kilka powodów. Najpierw skompletowaliśmy skład obok tworzenia piosenek i dużo ćwiczyliśmy do koncertów. Podczas nagrań zmieniliśmy perkusistę. Chociaż Hartmut nagrywał z nami bardzo krótko, ostatecznie straciliśmy go. Poza tym, każdy z nas ma jeszcze normalną pracę. "The Warrior's Code" wydaliście w barwach Massacre Records. Jak doszło do podpisania kontraktu? Po tym jak skończyliśmy prace nad albumem podpisaliśmy kontrakt z wytwórnią. Mieliśmy kilka interesujących ofert, ale Massacre okazała się najlepsza. Wiem, że to brzmi bardzo niespektakularnie, ale odbyło się to w klasyczny sposób. Jest to naprawdę duży label, który ma ogromne doświadczenie i możliwości jeśli chodzi o promocję czy dystrybucję. Jak to wygląda w waszym przy-
64
GLORYFUL
mery? Jeśli tak to czy zamierzacie je w przyszłości wykorzystać na jakimś wydawnictwie? Zostało nam kilka pomysłów, skończyliśmy je i wykorzystaliśmy na naszym nowym albumie pod tytułem "Ocean Blade". Kwestią czasu było wykorzystanie tych utworów, nie ze względu na jakość. Pomimo tego, że dokończyliśmy kawałki na nowy album, to nadal mamy w zanadrzu jakiś materiał. Produkcją zajął się sam Dan Swano we własnej osobie i moim zdaniem spisał się świetnie. Jak doszło do tej współpracy i jakie macie po niej wrażenia? Jesteście zadowoleni? Jens pracował już z Danem nad płytą "Five Scars" Night in Gales i wiedział, że jakiś czas temu robił też Steel, jest też wielkim fanem heavy metalu. Chcieliśmy unikalnego brzmienia, dalekiego od modnego, niechlujnego brzmienia lat '80, które jest dzisiaj dość często kopiowane, nie tak wypolerowanego i brudniejszego niż współczesne produkcje heavy/ power metalowe. Efekt jest porażający i jesteśmy nim całkowicie usatysfakcjonowani. Tak jeszcze pozostając w temacie Dana Swano. Jaki jego projekt najbardziej wam się podoba? Czy przypadkiem podczas pracy z Wami nie nabrał ochty, żeby nagrać coś ponownie pod szyldem Steel
Natomiast "Fist of Steel", zresztą jeden z moich ulubionych utworów z płyty jest zdecydowanie inspirowany późniejszym Manowar. Czyżby celowy hołd dla "królów metalu"? (Śmiech), jak cały album. Wszystkie utwory są naszym hołdem dla zespołów, których fanami jesteśmy. Niektóre subtelnie wskazują nasze inspiracje, a inna pokazują wprost kogo mamy na myśli. Jak zamierzacie promować "The Warrior's Code"? Wytwórnia szykuje dla was jakąś trasę? Jeśli tak to czy będzie to w roli supportu dla jakiejś większej nazwy? Z kim chcielibyście zagrać? Pracujemy z kilkoma bookerami, żeby rozpowszechnic naszą nazwę I ruszyć w jakąś trasę. Niestety wydaje się, że wszystkie trasy są kompletnie obstawione. Z drugiej strony mamy teraz czas, żeby pracować nad albumem, a miejmy nadzieję, że w 2014 roku ruszymy w trasę. Trwają rozmowy, ale nie ma jeszcze decyzji. Chciałbym bardzo zagrać z Bullet albo High Spirits, albo z zespołami takimi jak Iced Earth. Zobaczymy jak to wyjdzie. Jak do tej pory wygląda kwestia waszych występów live? Dużo gracie na żywo? Staramy się być na scenie tak często jak to możliwe i szczęśliwie możemy grać prawie co weekend. Tak jak już mówiłem, trasa byłaby super i jesteśmy przygo-
towani na 2014 rok. Wasze umiejętności techniczne są na bardzo wysokim poziomie i słychać, że Gloryful to nie jest Wasz pierwszy zespół. W jakich innych zespołach nabieraliście doświadczenia? Możecie coś więcej o nich powiedzieć, bo poza Night in Gales te nazwy niewiele mi mówią? Vito gra też w Exotoxis, Hartmut grał w kilku innych zespołach jak Deadsoil i miał tez parę innych projektów, a Olli gra na basie w zespole jazzowym. Ja grałem na basie i śpiewałem w V8-The Army of Johnnys oraz na basie w Cheap Thrills. Większość z nas ma więcej niż 15 lat doświadczenia w zespołach i grze na swoim instrumencie. Bardzo podoba mi się Twój wokal. Śpiewasz mocno, po męsku, a jednocześnie melodyjnie. Jacy są twoi ulubieni wokaliści? Pobierałeś jakieś lekcje śpiewu? Dzięki. Naprawdę lubię Bruce'a Dickinsona i Steve'a Perry'ego z Journey, szczególnie kiedy śpiewają wysoko. Lubię też głęboki spiew wokalistów rockowych. Z nich moim zdecydowanie ulubionym wokalistą jest Joe Altier, który kiedyś śpiewał w Brand New Sin, a teraz jest z Elephant Mountain. Wspaniały gość i jeden z najlepszych wokalistów. Chciałbym móc z nim coś kiedyś zrobić. Jakie było do tej pory najważniejsze wydarzenie w historii Gloryful? Z czego jesteście najbardziej dumni? Nie wiem. Jestem wdzięczny za wszystko co się dzieje i czuję, że to jeszcze nie koniec i nadal mamy jeszcze dużo do zrobienia. Na pewno kontrakt z Massacre był ważny, ale uwielbiam też granie koncertów przed publicznością, która szaleje i śpiewa z tobą. To jest po prostu wspaniałe. Macie już jakieś pomysły lub może całe nowe numery na kolejny album? W jakim kierunku pójdzie w przyszłości wasza muzyka? Na ten moment prawie 80% albumu jest gotowe. Utwory brzmią bardziej jak my i zawierają typowe elementy, które użyliśmy już przy "Warriors Code". W pewien sposób brzmi odrobinę mocniej i pewniej, jakbyśmy znaleźli swój styl. Album nosi tytuł "Ocean Blade" i będzie kompletnie nową historią Sedny. Jest bardziej koncepcyjny od "Warriors Code", również grafika będzie lepiej dopasowana do konceptu. "Ocean Blade" zostanie wydany 28 marca 2014 roku. Ostatnie pytanie. Jaki są wasze plany na najbliższą przyszłość? Możemy oczekiwać jakichś niespodzianek z obozu Gloryful? Najpierw wydanie drugiego albumu, trasa w 2014r. i miejmy nadzieję kilka fajnych koncertów na festiwalach. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska
Współczesna klasyka gatunku Ten zespół to dla mnie małe objawienie. Muzyka, brzmienie i cała otoczka idealnie oddają klimat wczesnego NWoBHM i w niczym nie ustępują takim legendom jak Angel Witch czy Diamond Head. Ich debiutancka epka jest po prostu rewelacyjna, a jeśli jeszcze zapowiedzi muzyków odnośnie dużej płyty pokryją się z rzeczywitością to może być naprawdę wydarzenie. Na wszystkie moje pytania bardzo wyczerpująco i konkretnie odpowiadał Jarvis Leatherby (bas/voc). HMP: Witam. Jak doszło do powstania Night Demon? Jarvis Leatherby: Pracowałem jako roadie zespołu wiosną 2011 roku. Jeździliśmy vanem po Hollywood. Tej nocy zespół otwierał show Fireball Ministry i Ancestors. Siedziałem z gitarzystą, Brentem, z tyłu samochodu rozmawiając o naszej wzajemnej miłości do klasycznych brzmień NWOBHM. Wpadliśmy na pomysł pogrywania tak dla zabawy, więc w następnym tygodniu Brent zaprosił naszego przyjaciela, Pata Baileya, żeby przyszedł i zagrał na perkusji. Znałem Pata z punkowego zespołu Painted Zero i jako roadie tribute bandu Black Sabbath Warning, z którym kiedyś się włóczyłem. Byliśmy jedynymi facetami, których znaliśmy i którzy rozumieli i kochali ten specyficzny rodzaj metalu. Kiedy dorastaliśmy, to była ostatnia rzecz, którą interesowali się ludzie w Kalifornii. Spotkaliśmy się w lokalnej przemysłowej punkowej przestrzeni prób, tutaj w Ventura, Kalifornia. Brent zdecydował, że powinienem grać na basie i śpiewać., w ten sposób, przynajmniej na razie mielibyśmy szkielet kompletnego zespołu. Od razu rzuciliśmy się na cover piosenki Diamond Head, "Lightning To The Nations". Mógłbym powiedzieć, że już od pierwszej nuty zaczęło się dziać coś szczególnego. Każdy z nas grając ten utwór poczuł się trochę nostalgicznie. Wróciliśmy w ten sposób do najlepszych lat naszego życia! Ten skład był magiczną kombinacją. Napisaliśmy cztery pierwsze piosenki Night Demon podczas czterech pierwszych prób. Piąte spotkanie zespołu odbyło się w studiu podczas nagrywania dem tych czterech utworów, które skończyły jako nasza oficjalna EP-ka, której teraz wszyscy słuchają. Muszę przyznać, że wasz debiut EP zrobił na mnie ogromne wrażenie. Jak udało Wam się tak idealnie odwzorować klimat przełomu lat 70/80? Z tego co powiedziałeś wcześniej wnioskuję, że było to celowe działanie? Oh, to było całkowicie zamierzone! Jak już powiedziałem, to był piąty raz w naszej historii, kiedy jammowaliśmy jako kompletny zespół. Jednego wieczoru weszliśmy i nagraliśmy podstawowe utwory na żywo, zrobiliśmy overdubbing gitarowych solówek i wokali. Chcieliśmy utrzymać bardzo surowy klimat. To było w zasadzie tylko demo, żeby zobaczyć jak brzmieliśmy we właściwym studiu. Armand Anthony, który nas nagrywał, jest naszym długoletnim przyjacielem. Dokładnie rozumiał to co chcieliśmy zrobić i brzmienie, które staraliśmy się osiągnąć. Następny album będzie-
my nagrywać w ten sam sposób, ale może damy sobie trochę więcej czasu, żeby skupić się na lepszej produkcji muzyki. Może to zabrzmi jak bluźnierstwo, ale wasze kom pozycje w niczym nie ustępują klasykom sceny, a już ich nowe wydawnictwa wasza EPka łyka bez popity. Co powiecie na taką opinię (śmiech)? Przyjmę ten komplement! Dziękuję! Ten zespół, a szczególnie w tej EP-ce ma ducha absolutnie potrzebnego do tworzenia tego typu muzyki. Zdecydowanie czułem, że stworzyliśmy trochę współczesną klasykę gatunku. Jestem z tego bardzo dumny. W obronie wspaniałych zespołów z przeszłości, wydających nowe płyty, które mogą brzmieć gorzej dla zagorzałych fanów. Pomyśl o tym w taki sposób, czy byłbyś tą samą osobą jaką byłeś 30 lat temu? Nie! 30 lat temu byłem niemowlęciem, ale wiem, że za 30 lat od dzisiaj będę mógł spojrzeć wstecz na to i zmienić w sobie kilka rzeczy. Myślę, że ludzie naturalnie dorastają i dojrzewają jako istoty ludzkie i należy się tego spodziewać. Wielkie uznanie dla tych klasycznych zespołów za reaktywacje, wyjście na scenę i granie tej wspaniałej muzyki dla swoich wspaniałych fanów! Myślę, że Night Demon jest teraz na fali kreatywności i dlatego próbujemy napisać tak dużo piosenek ile jesteśmy w stanie w obecnym momencie, tak, że będziemy mieć więcej materiału do opracowania z przed lat, więc możemy zmienić siebie. Jakkolwiek chciałbym oświadczyć, że głównym celem Night Demon jest to, żeby zawsze tworzyć taki produkt, który docenią nasi fani. Czujemy, że mamy obowiązek względem naszych fanów, żeby dostarczyć im jakość jakiej chcą i na jaką zasługują. Night Demon nigdy nie będzie twórczym outletem dla nikogo z nas, żeby badać eksperymentalne typy muzyki, soft rocka i czegokolwiek innego niż heavy metal/ hard rock. Jaki jest odzew sceny na ten materiał? Zdarzają się jakieś niepochlebne recenzje? W przeważającej mierze są pozytywne! Myślę, że chyba czytałem jedną negatywną recenzję EP-ki. Nie każdy musi wszystko lubić, więc należy się takich rzeczy spodziewać. Jednak w większej części były one w 99% pozytywne. Była ona na pewno w zeszłym roku punktem odniesienia dla niektórych fanów i wydawnictw na całym świecie. Słychać w waszej muzyce inspiracje NWOBHM z naciskiem na zespoły pokroju Diamond Head, Angel Witch i Blitzkrieg. Rzeczywiście ten nurt miał na
Foto: Night Demon
NIGHT DEMON
65
HMP: Witam. Jak wrażenia po premierze pier wszego od 29 lat, a drugiego w sumie albumu? Mike "Wlad" Kock: Świetnie, że możemy być znowu razem. Sposób w jaki metalowcy przywitali nas z powrotem był niesamowity. Trochę się martwiliśmy o nowy album, ale włożyliśmy w niego dużo ciężkiej pracy i jak dotąd większość ludzi mówiła nam, że jest świetny. Jesteśmy z niego bardzo dumni. Jak bardzo się zmieniła scena metalowa przez te niemal 30 lat? Jak byście porównali czasy, gdy wydawaliście "Fit for Fight" z dniem dzisiejszym? Kiedy było wam łatwiej? Scena metalowa jest dzisiaj znacznie lepsza, a ponieważ nasz stary album stał się "kultowy" było nam łatwiej dotrzeć do ludzi na całym globie. To dobrze, że Internet pomaga tak szybko rozprzestrzeniać muzykę.
Foto: Night Demon
was największy wpływ? Oczywiście. Moim zdaniem wymieniłeś właśnie trzy największe zespoły hardrockowe wszechczasów. Jest tak wiele wspaniałych piosenek tak wielu zespołów z tego gatunku, większość z nich jest tak niejasna. Bycie fanem NWOBHM jest cudowne, ponieważ zawsze odkrywałeś codziennie nowe zespoły, o których nigdy nie słyszałeś. Niektórzy myślą nawet, że Night Demon pochodzi z tamtych czasów. Ktoś sprzedawał nasz 7calowy winyl na eBayu za 60 dolarów twierdząc, że to zaginiony skarb późnych lat '70 z ery NWOBHM. Dasz wiarę?!
ma problemu. Jednak czy podczas występów na scenie nie brakuje wam czasem drugiej gitary? Naprawdę myślałem, że też będę tego zdania, ale jesteśmy tak mocni jako trio, że mogłoby to dodać zbyt dużo hałasu do tego co już mamy. Plus, naszym znakiem towarowym jest styl, w którym gitara i bass harmonizują ze sobą w sposób, który naprawdę dobrze działa. Myślę, że gdybyśmy dodali drugą gitarę bylibyśmy jak większość innych zespołów. Nigdy nic nie wiadomo, może kiedyś? Rozmawialiśmy o tym. Sądzę, że chyba po prostu musielibyśmy mieć odpowiednią osobę. Jestem pewny co do mocy trio, jaką osiągnęliśmy.
(Śmiech) No to nieźle.A jak dużo czasu zajęło wam nagranie EPki? Jak wygląda u was proces twórczy? EP-kę nagrywaliśmy ogólnie około 7 godzin. Proces twórczy naprawdę tryska. Jednak kiedy już się dzieje, wydaje się być z nami w ogniu. Planujemy spędzić ogólnie 4 dni na nagrywaniu nowego albumu. To bardzo mało czasu dla większości zespołów. My po prostu lubimy czuć właściwy klimat i feeling, wyrzucić go z siebie, przejść dalej i robić więcej muzyki.
Co jak dotąd uważacie za wasz największy sukces? Powiedziałbym, że granie w zespole gdzie czuję się całkowicie komfortowo z tym, co piszę, gram i śpiewam. Ta muzyka przychodzi mi tak naturalnie. To po prostu jak oddychanie. To kompletne, dokładne wyrażenie. Poza tym, powiedziałbym też, że otwieranie trzech koncertów dla Diamond Head i Raven w tym październiku. Niewiele zespołów może powiedzieć, że odbyli mini trasę z zespołami, które bezpośrednio je zainspirowały.
W tekstach poruszacie tematy dotyczące magii, okul tyzmu etc. Naprawdę interesujecie się tymi sprawa mi czy po prostu fajnie pasują do waszej muzyki? Kto jest autorem tych liryków? Jak dotąd napisałem wszystkie teksty dla Night Demon. Zawsze jednak jestem otwarty na pisanie tekstów przez pozostałych chłopaków z zespołu. Podczas procesu tworzenia nowego albumu najpierw biegam z tekstami po wszystkich członkach zespołu zanim nagram ich dema. Jeżeli chcą coś zmienić, zawsze słucham ich sugestii i ewentualnie wprowadzam je w życie. Wspólny wysiłek jest o wiele lepszy niż indywidualna, jednostronna wizja. Jeśli chodzi o liryczną stronę naszej muzyki, to tak, tradycyjne motywy w muzyce metalowej, które wymieniłeś są na pewno tym, o czym mówimy. Wiele z nich jest bardzo banalnych, ale tego należy się spodziewać po zespole takim jak my, nie? (śmiech)! Będąc przez całe życie fanem heavy metalu przeanalizowałem sfery okultyzmu i ciemną stronę życia w ogóle. Jestem w tym naukowcem i tak, fascynuje mnie to. Czy czczę szatana? Oczywiście! Szatan rozkazuje mi we wszystkim co robię w codziennym życiu! Jak jest w waszym przypadku z częstotliwością gra nia live? Macie za sobą jakieś spektakularne występy? Graliśmy średnio raz lub dwa w miesiącu, ale teraz chyba gramy dużo częściej. Mamy szczęście, że ostatnio często dostajemy bardzo dobre oferty koncertów. Jesteśmy bardzo wdzięczni wszystkim zespołom, promotorom, prasie, wytwórniom i fanom, że pomogli nam wykatapultować się na nowy poziom. W przyszłym roku przyjeżdżacie do Niemiec na kul towy festiwal Keep it True. Przygotowujecie jakieś specjalne niespodzianki na ten gig? Zagracie więcej koncertów w Europie? Tak, przyjeżdżamy. Przepraszam, ale nie mogę powiedzieć! Jeżeli coś zdradzę, to nie będzie niespodzianki! (śmiech)! I tak, około tej daty będziemy koncertować w całej Europie. Night Demon to trio. W wersji studyjnej raczej nie
66
NIGHT DEMON
Piszecie już może jakieś kawałki z myślą o pełnej płycie? To będzie ten sam styl co na EPce? Całość tworzenia piosenek na nowy album jest już zakończona. Wygląda na to, że będziemy mieli 9 całkowicie nowych utworów. Najprawdopodobniej nagramy ponownie niektóre piosenki z EPki. Czy trafią na niego? Kto wie? Może nie. Będzie nagrywany w bardzo podobny sposób jak EP-ka, z odrobinę większą uwagą skierowaną na szczegóły. Mamy innego perkusistę w zespole, więc możemy brzmieć odrobinę inaczej rytmicznie. Wszystkie utwory zawarte na EPce prezentują niezwykle wyrównany i zajebiście wysoki poziom. Możecie obiecać, że na pełnym albumie będzie tak samo? Obiecujemy, że będzie lepszy. Myślę o EP-ce jak o Night Demonowej wersji "Soundhouse Tapes". To w zasadzie nasze demo. Ma nadal wspaniały klimat, chociaż wyprodukowano ją bardzo szybko i w początkowym stadium działania zespołu. Jesteśmy gotowi dać Wam pełny, kompletny album. Czego możemy w przyszłości oczekiwać od Night Demon? Mini trasa po zachodnim wybrzeżu z Diamond Head, Raven i Volture. Nowy album najprawdopodobniej zostanie wydany w marcu/kwietniu przyszłego roku. Limitowana edycja EP-ki na kasecie wychodzi w UK w październiku 2013. Limitowana edycja 12" WP z bonusowym utworem wychodzi w Niemczech prawdopodobnie zaraz po świętach. Występ na Keep It True 2014 w Niemczech. Europejska trasa z brytyjskim zespołem Amulet w kwietniu/maju 2014. I co tam jeszcze wyjdzie pomiędzy. To już wszystko z naszej strony. Jeszcze raz gratulu ję świetnej EPki i ostatnie słowa zostawiam wam. Nigdy nie porzucajcie swoich marzeń. Po prostu żyjcie swoim życiem! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska
Kiedy pojawiła się w waszych głowach myśl, że może jednak warto byłoby wrócić do grania jako Witch Cross? Co było głównym powodem? Tak naprawdę to nie myśleliśmy o tym za dużo. Jednak kiedy zostaliśmy poproszeni o zagranie na Keep It True zdecydowaliśmy, że spróbujemy. Myśleliśmy o wypuszczeniu nowego albumu, ale po KIT bardzo chcieliśmy zrobić najlepszy album jaki mogliśmy i na szczęście zaangażowaliśmy Chrisa Tsangaridesa i Flemminga Rasmussena. Na przestrzeni jakiego czasu powstawał materiał na "Axe to Grind"? To są wszystko nowe numery czy też odświeżyliście jakieś stare pomysły? Nowy album to nowy materiał napisany w ciągu około roku i nagrany w sześć miesięcy. Wprowadzaliśmy dużo zmian i cięć w utworach dopóki nie byliśmy z nich zadowoleni. Nowy album jest prawdziwie nowym brzmieniem zespołu. Jak byście porównali "Axe to Grind" do "Fit For Fight"? Moim zdaniem nowa płyta na pewno nie jest słabsza. Myślę, że na nowym albumie jest wiele świetnych piosenek i jest tak samo dobry jak "Fit For Fight". Naprawdę nie chcieliśmy stworzyć nowego "Fit For Fight" i próbowaliśmy kilku różnych rzeczy na tym albumie, które bardzo nam się spodobały. Musimy jednak pozostawić werdykt metalowcom i mieć nadzieję, że im się spodoba. Jakie cele założyliście sobie podczas tworzenia nowej płyty i czy udało się wam je zrealizować? Naszym celem był mocny nowy album, który mógłby pokazać jak dobrym zespołem jesteśmy. Jesteśmy bardzo zadowoleni niego i cudownie jest wrócić i móc znowu grać na żywo. Tytułowy utwór z "Axe to Grind" jest utworem instrumentalnym. Nie jest to przypadkiem swego rodzaju odniesienie do również instrumentalnego "Axe Dance" z debiutu? Powiedziałbym, że instrumental jest naprawdę najmocniejszym łącznikiem ze starym albumem i może jedynym utworem, który mógłby być z 1984 roku. Zawsze chcieliśmy użyć bliźniaczych gitar tak jak w 1984 - 1985 roku, więc było to bardzo ważne dla nas, żeby utwór instrumentalny znalazł się na nowym albumie. Płyta jest w stu procentach wypełniona trady cyjnym heavy metalem naprawdę wysokich lotów ubranym w dzisiejsze brzmienie. Dzięki temu te numery naprawdę kopią dupę. Kto za nie odpowiada? Produkowałem album i miałem jasny pomysł jaki miał być. Jednak bez reszty chłopaków nie bylibyśmy tutaj teraz. Myślę więc, że wszyscy jesteśmy częścią tego nowego albumu. Masteringiem i miksami to już sprawka takich osobistości jak Flemming Rasmussen oraz Chris Tsangarides. Jak wam się pracowało z tak głośnymi nazwiskami i jak do tego w ogóle doszło? Kiedy album był nagrany stało się jasne, że potrzebujemy najlepszych ludzi do pomocy, żeby odpowiednio brzmiał. Znałem już Flemminga, więc
Scena metalowa jest dzisiaj znacznie lepsza Na pewno wielu z was znała ten zespół z kultowego - dla niektórych - debiutu "Fit for Fight". Dzięki temu krążkowi Witch Cross stał się jednym z bardziej znanych metalowych bandów rodem z Danii obok Mercyful Fate, Mirage czy Evil. Po okazjonalnym występie na ubiegłorocznym Keep it True zespół postanowił wrócić na dobre i nagrać nowy album. Tak więc w tym roku w łapska fanów wpadł wreszcie po prawie 30 latach "Axe to Grind". Jest to zdecydowanie udany powrót i bardzo smakowity kąsek dla każdego fana tradycyjnego heavy metalu. Na moje pytania odpowiadał mózg Witch Cross, gitarzysta Mike "Wlad" Kock. wiedziałem, że byłby świetny do pracy, a Chris jest po prostu najmilszym człowiekiem świata metalu i wielkim talentem. Praca z nimi była niesamowita. Zrealizowaliście klip do numeru "Demon in the Mirror". Podczas jakiego koncertu go nakręciliście? Czemu zdecydowaliście się na akurat ten kawałek? Wideo nakręciliśmy w Kopenhadze, kiedy graliśmy z Gotthard. Wybraliśmy "Demon In The Mirror", ponieważ był jedną z pierwszych piosenek, którą zagraliśmy na żywo i wszyscy mówili nam, że byłaby odpowiednia. Nasz dobry przyjaciel nakręcił wideo.
Kiedy więc zasugerowałem, żeby zapytać Martę o zaśpiewanie otwierającego "Bird of Prey" byliśmy bardzo podekscytowani pomysłem. Wspaniale, że się zgodziła - co za gwiazda! Wystąpiliście w ubiegłym roku na kultowym niemieckim festiwalu Keep it True. Jak wrażenia? Zadowoleni z przyjęcia Was przez metalowych fanatyków? Było po prostu niesamowicie. Sposób w jaki wszyscy śpiewali razem dał mi jasność, że musimy nagrać kolejny album. Przeglądając waszą stronę internetową zauważyłem, że nie macie zbyt wielu zaplanowanych kon -
dla naszego zespołu. Naprawdę uwielbialiśmy Angel Witch, Demon i Witchfinder General, więc nazwa brzmiała dla nas dobrze. Debiut "Fit For Fight" wyprodukował Henrik Lund odpowiedzialny również za sound takich kultowych płyt jak "Melissa" oraz "Don't Break the Oath" waszych słynnych rodaków z Mercyful Fate. Jak wam się z nim pracowało? Utrzymywaliście kontakty z Kingiem i resztą? Dzisiaj rozmawiam tylko z Dennerem. Kiedyś pracowałem z Kim Ruzz, pierwszym perkusistą Mercyful Fate po Witch Cross, ale straciłem z nim kontakt. Dlaczego tak naprawdę nie udało wam się nagrać w latach '80 następcy "Fit For Fight"? Wydawaliście kolejne dema, ale pełnego albumu niestety nie było. Byliśmy gotowi nagrać album, ale zespół się rozpadł zanim podpisaliśmy kontrakt płytowy. Czemu w ogóle doszło do rozpadu Witch Cross w 1986 roku? Po prostu chyba zabrakło nam pary. Ciężko było grać metal w Danii i straciliśmy kilku członków zespołu. Ciężko nam było kontynuować z nowymi ludźmi w zespole na końcu. Utrzymujecie kontakt z waszymi byłymi muzykami? Co teraz porabiają? Nadal z wszystkimi nimi rozmawiam i pracuję z oryginalnym wokalistą w innym zespole. AC, perkusista, grał z nami na Keep It True i rozma-
Foto: Witch Cross
Album zdobi znakomita okładka autorstwa Dimitara Nikolova. Jak trafiliście na tego artystę? Widzieliście jego wcześniejsze prace dla innych zespołów? Która zrobiła na Was największe wrażenie poza Waszą oczywiście (śmiech)? Wybraliśmy go z powodu grafiki jaką wykonał dla Keep It True. Wierzę, że okładka do "Axe to Grind" jest jedną z jego najlepszych prac. (śmiech)! Wasz wokalista Kevin Moore śpiewał wcześniej m.in. w Oliver/Dawson Saxon. W sumie to nie dziwi, bo jego barwa głosu często przypomina Biffa Byforda. Jak to się stało, że dołączył do reaktywowanego Witch Cross? Kevin i ja pracowaliśmy razem w innych zespołach, jesteśmy bardzo bliskimi przyjaciółmi. Jest niesamowity na scenie i najlepszym wokalistą jakiego znam, więc byłem bardzo zadowolony, że się zgodził zostać nowym wokalistą Witch Cross. A jak to wyglądało w przypadku gitarzysty Paula Martini? Paul jest dobrym przyjacielem i był w innym zespole z Janem "Little Johnem", więc pasował bardzo dobrze i jest świetnym gitarzystą. Na początku ubiegłego roku nakładem Hells Headbangars ukazała się kompilacja zawierająca chyba wszystkie wasze nagrania plus występ na Dynamo fest z 1985 roku. Nie da się ukryć, że jest to rewelacyjne wydawnictwo dla fanów. Jaki był cel wydania tej kompilacji? Spełniła swoje zadanie? Nie wiedzieliśmy za dużo o tym wydaniu, ale był to dobry czas na wydanie i reaktywacyjny koncert, więc można powiedzieć, że wszystko to wyszło nam naprawdę na dobre. Nową płytę również powierzyliście Hells Headbangers, więc chyba dobrze wam się z nimi współpracuje? Czemu związaliście się właśnie z nimi? Bardzo podobała nam się cała ta ciężka praca jaką włożyli w ponowne wydanie starego albumu/dem itp., więc nie mogliśmy sobie wyobrazić lepszej wytwórni. W utworze "Bird of Prey" gościnnie zaśpiewała Marta Gabriel z Crystal Viper. Jak doszło do tej współpracy? Co sądzicie w ogóle o tym zespole? Spotkaliśmy Crystal Viper i Martę w 2012 roku. Rozwalili nas swoim zespołem i głosem Marty.
certów. Nie planujecie jakiejś trasy promującej "Axe to Grind? Jak w ogóle wygląda kwestia promocji tego albumu? Trudno jest nam dostać się na koncerty, ale pchamy się dalej i mamy nadzieję pojechać w tak wiele miejsc ile się da w najbliższej przyszłości. Następne są Kopenhaga, Oslo, Finlandia i Holandia. Muszę jeszcze zadać kilka pytań dotyczących przeszłości. Pamiętacie jeszcze swoje początki? Co was zainspirowało do grania heavy metalu? Dorastałem słuchając Sweet, Slade, T-Rex i Deep Purple. Wkrótce jednak odkryłem Black Sabbath, który ma wielki wpływ na nasz wczesny materiał i Iron Maiden, Judas Priest i Saxon, dzięki którym jesteśmy bardziej metalowi. Na początku graliście pod nazwą Blood Eagle. Czemu później zmieniliście nazwę na Witch Cross? Zespół zmienił się z bazującego na keyboardzie, na bazujący na gitarze. Stawaliśmy się też bardziej satanistyczni na początku, więc nazwa była idealna
wiam z nim kiedy tylko mogę. Cole nadal gra i robi grafiki. Alex jest krajowym prezenterem radiowym/ DJem w Danii i gra w kilku zespołach, nadal pracujemy razem. Na waszej stronie napisaliście, że nie dacie fanom czekać kolejnych 30 lat na następną płytę. Można was trzymać za słowo? Pracujemy nad kolejnym albumem i mamy kilka zajebistych utworów. Mogę ci zdradzić, że wydamy go może w przyszłym roku. To już wszystkie pytania. Jakie będą wasze słowa do polskich fanów? Chciałbym podziękować wszystkim metalowcom w Polsce za ich wsparcie. Mamy nadzieję przyjechać i zagrać tam wkrótce! Wielkie dzięki za wywiad. Wielkie dzięki za przeprowadzenie wywiadu. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska
WITCH CROSSN
67
Zafascynowani Europą Występ tej kapeli na tegorocznej odsłonie Headbangers Open Air zrobił piorunujące wrażenie na zgromadzonej publiczności. Mimo wczesnej pory, bezlitosnego skwaru oraz dochodzenia do siebie, po ekscesach związanych z Overkillem i M-pire of Evil z dnia poprzedniego, młodzi Kanadyjczycy zebrali, w trakcie swojego występu, bardzo dużą publiczność pod sceną. Zespół, w którym udziela się Alison Thunderland oraz Mr Shred, znani z wczesnego okresu Skull Fist, porwał wszystkich swym bezkompromisowym melodyjnym heavy metalem. Przebojowość i charyzma lała się ze sceny. Obyło się też bez zbędnego epatowania old-schoolem. Trzeba przyznać, że Axxion, mimo tego, że jest nowym graczem na młodej scenie, to zespół, któremu warto się przyjrzeć z bliska. HMP: Wyjaśnijcie dlaczego wasz zespół ma taką szczególną nazwą? Devon Kerr: Pewnego dnia siedzieliśmy i piliśmy piwo, tak jak zawsze, i rozmyślaliśmy nad stosowną nazwą dla zespołu. Mieliśmy już trzy potencjalne typy, lecz akurat skądś padła nazwa Action. Wiesz, chodzi o wybuchy, eksplozje, takie tam. Stwierdziliśmy, że to całkiem dobry pomysł. Jednak samo gołe słowo "action" wygląda tak jakoś nieszczególnie. Dodaliśmy więc dwa iksy, trochę w nim namieszaliśmy i od razu zaczęło to wyglądać lepiej. Alison Thunderland: I przy okazji mamy oldschool (śmiech). Devon Kerr: (śmiech) Nie wiąże się z tym żadne ukryte znaczenie czy wiekopomne przesłanie, w ogóle jakieś to takie nieprzemyślane trochę… Chris Riley: Nie należymy do bystrzaków! (Śmiech) Według mnie nazwa jest świetna. Kto jest bezpośrednio odpowiedzialny za założenie zespołu?
szłość i już nasze relacje z nim wyglądają lepiej… Czyli nadal przyjaźnicie sięz Jackiem? Ken Neilson: Tak, jednak nie zamierzamy z nim raczej grać w jednym zespole, jeżeli nadarzy się taka okazja. Rozumiem. Jak wygląda proces komponowania utworów w waszym zespole? Devon Kerr: Zawsze tworzymy kawałki razem, w naszej sali prób. Czasem się zdarza, że ktoś przynosi zręby pomysłu na utwór, jednak nie jest to częste. Chris Riley: Zwykle zaczyna się od beztroskiego improwizowania. Shred zaczyna tymi swoimi paluszkami przebierać po gryfie i od tego zaczynamy budowanie utworu. Devon Kerr: Co prawda jak robiliśmy "Tonight" zaczęło się od tego, że grałem na bębnach (śmiech). Alison wtedy nie była w salce, więc miałem okazję się trochę powygłupiać, siedząc za jej sprzętem. Skończyło się na tym, że wymyśliliśmy pierwsze riffy i motywy do nowego utworu. Foto: High Roller
pewnego trendu, który towarzyszy młodym kanadyjskim zespołom metalowym. Jest taki gość z Toronto o ksywce Squid. On jest autorem większości okładek młodych kapel. Jest naprawdę fantastycznym artystą. Wszyscy u niego zamawiają rysunki. My też tak zrobiliśmy - okładka pierwszej EPki jest jego dziełem, jednak teraz chcieliśmy wejść na trochę inny tor i daliśmy coś bardziej oryginalniejszego na okładkę "Wild Racer". Devon Kerr: Chcieliśmy pokazać jaka z nas przystojna i atrakcyjna załoga… Chris Riley: (śmiech) Dla tych, których wzburzy nasza brzydota, zawsze pozostaje zamknięcie oczu. Czy nagrywaliście płytę w tym samym miejscu, w którym nagrywaliście EPkę "Axxion"? Chris Riley: Owszem, lecz z wyjątkiem perkusji. Perkusja była nagrywana w osobnym studio w Toronto. Alison Thunderland: Nagranie bębnów zajęło nam tylko dwa dni. Devon Kerr: Cała reszta była nagrana w studio, które Shred ma w swoim domu. Nie lubimy, gdy inni ludzie wpitalają nam się do naszej muzy. Ken Neilson: Nikt nie włoży dziwnych pomysłów do twoich utworów, nikt nie wpadnie nagle na pomysł zmiany twojego brzmienia i tak dalej. Dlatego Axxion na płytach brzmi po prostu jak zespół, który gra swoje. Czy są jakieś szczególne zespoły, które wpłynęły na to, jaką muzykę gracie lub na to, jakimi jesteś cie teraz muzykami? Ken Neilson: Tyran' Pace! Alison Thunderland: Na mnie miał największy wpływ Nicko McBrain z Iron Maiden. Zawsze będzie to mój idol numer jeden! Jestem też wielką fanką Reckless, którzy byli zespołem z naszego rodzimego Toronto. Właśnie, a co poza tym z kanadyjskiej sceny na was wpłynęło? Ken Neilson: Przede wszystkim Thor. Nagraliśmy nawet ich cover na naszym albumie Chris Riley: To jest taka oczywistość, że nawet nie wypada o niej wspominać (śmiech). Devon Kerr: Thor jest całkiem fajny. Dla mnie inspiracją zawsze był głos Davida Coverdale'a oraz Ian Gillana z Deep Purple. Chris Riley: No, a wracając do Kanady to nie zapominajmy o… Devon Kerr: Rush! Chris Riley: …Razor! (śmiech). Tylko Devon jest fanem Rush. Tak wielkim, że aż za nas wszystkich.
Devon Kerr: Ja i Alison. Ja odszedłem z zespołu Midnight Malice, ona ze Skull Fist. Znaliśmy się już wcześniej. Zaczęliśmy jammować w wolnych chwilach po czym postanowiliśmy założyć zespół. Znaleźliśmy dwóch ziomków, którzy okazali się niewypałami. Potem spotkałem Chrisa gdzieś w bocznej uliczce. Stwierdziłem, że wygląda jakby grał na basie. Nawet pachniał trochę w ten sposób (śmiech). Sir Shred był starym znajomkiem Alison ze Skull Fist, więc gdy postanowiliśmy namówić go na granie z nami, to nie opierał się zbyt długo. I tak powstał zespół. Skoro poruszyliśmy już temat Skull Fist… dlaczego odeszliście z zespołu? Teraz mamy okazję posłuchać jak wygląda druga strona tej historii (śmiech)
Ken Neilson: Po prostu przestaliśmy się dogadywać z Jackiem. Ostatnia trasa z nim to była istna porażka. Strasznie się pożarliśmy. Jednak to prze-
68
AXXION
Dlaczego zdecydowaliście się na to, by wasz debiutancki krążek miał na okładce wasze zdjęcie zamiast jakiegoś rysunku, grafiki lub innego malunku? Ken Neilson: (śmiech) Bo to zdjęcie jest odjazdowe! Prawie wszystkie zespoły mają na swych okładkach jakieś dziwaczne rysunki, a my postanowiliśmy się trochę wyróżnić spośród innych. Niewiele jest takich zespołów, które mają swoje zdjęcie na przodzie płyty, a nasza właśnie taka jest. Z przodu zdjęcie, motyw graficzny w środku bookletu. Alison Thunderland: Oprócz tego przejadła nam się trochę grafika z naszej EPki. Jest naprawdę wspaniała, ale trochę ją zbytnio wyeksploatowaliśmy. Wszystko, co było związane z naszym zespołem, koniecznie musiało zawierać ten motyw. Chris Riley: Chcieliśmy poza tym trochę uciec od
Dostaliście się na rozpiskę festiwalu Headbangers Open Air można by rzec - w ostatniej chwili. Szczęśliwie to wy zostaliście zaproszeni, by zastąpić Trespass. Muszę przyznać, że narobiliście ostrego dymu z samego rana, rozpoczynając drugi dzień festiwalu. Zgromadziliście bardzo liczną publikę pod sceną! Chris Riley: Mieliśmy pewne obawy co do tak wczesnej pory. Myśleliśmy sobie "cholera idziemy na pierwszy ogień! Pewnie nikogo jeszcze nie będzie i będzie dupa zbita", ale okazało się inaczej. Gdy robiliśmy soundcheck to pod sceną pałętało się raptem kilka osób. Dwadzieścia minut później, gdy wróciliśmy na scenę, by zacząć nasz występ, przeżyliśmy miłe zaskoczenie. Ken Neilson: Na naszym koncercie było przynajmniej z dwieście osób jak nie więcej. Zatem jak wam się podoba na HOA? Chris Riley: Och, jest świetnie! Devon Kerr: Dostaliśmy darmowe piwo (śmiech) Chris Riley: (śmiech) Muszę podkreślić, że Thomas i Jurgen (organizatorzy - przyp.red.) to wspaniali i bardzo serdeczni ludzie. Jurgen sprowadził nas tutaj, wstawił nas na Warm-Up Show, bardzo podoba mu się nasza muzyka i w końcu zaprosił nas na właściwy festiwal. Nie jestem w stanie mu wystarczająco podziękować za to, co zrobił dla naszego zespołu. Nie spotykamy się z czymś takim w Kanadzie, w Europie fani muzyki metalowej są bardzo "wygłodniali", chcą chodzić na koncerty heavy metalowe, działają dla sceny i żyją nią, chcą być jej częścią!
Alison Thunderland: W Kanadzie organizatorami są tylko wyzyskujące muzyków ścierwa (dosł. Money Grubbers - przyp.red.). W Europie jest zupełnie na odwrót. Oszałamiające! Chris Riley: Tutaj nawet organizatorzy są fanami muzyki metalowej! Wiele kapel zza Oceanu nie może się nadziwić jakie mają tutaj przyjęcie przez fanów i ludzi, którzy organizują trasy i koncerty. Chris Riley: W Ameryce, jeśli jesteś muzykiem, to jesteś postrzegany jako obywatel drugiej kategorii. Ludzie patrzą na ciebie tym spojrzeniem w którym miesza się pogarda i pobłażanie… "Och, więc czym się zajmujesz, grasz na jakimś instrumencie?". W Europie jest super pod tym względem, że jest zupełnie na odwrót - muzycy są postrzegani o wiele lepiej, na pewno w kulturze związanej z heavy metalem. Jeżeli jesteś młodą kapelą z Toronto, musisz się bardzo starać, by się wybić, by zyskać uwagę. Naprawdę trzeba ciężko na to pracować. Za to tutaj o wiele więcej ludzi jara się tradycyjnym metalowym graniem. Jest to bardzo odświeżające i w pewien sposób samo w sobie jest nagrodą, po tych wszystkich przeciwnościach losu, jakie nas spotykają w naszym kraju. Dużym zaskoczeniem było dla mnie usłyszenie coveru starej zakurzonej kapeli Black Axe na waszym koncercie. Świetne wykonanie! (śmiech) Alison Thunderland: (śmiech) Wszystkie podziękowania należą się mnie. To był mój pomysł żebyśmy grali ten utwór ("Highway Rider" - przyp. red.). Ken Neilson: Nieprawda, bo mój! (śmiech) Nagraliśmy też ten utwór w studio i jest na naszej EPce, lecz tylko na jej winylowym wydaniu. Alison, jakiś czas temu pojawiłaś się w teledysku do utworu Cauldron - "Nitebreaker". Opowiedz nam trochę jak doszło do tego, że tam wystąpiłaś i jak przebiegały nagrania tego klipu? Alison Thunderland: Pewnego dnia siedziałam u mnie w domu w salonie i… układałam puzzle (śmiech). Devon Kerr: Nie dajcie się zwieść - to były alkoholowe puzzle. Alison Thunderland: Wtedy zadzwonił do mnie Jason Decay z Cauldron i zaproponował mi udział w klipie do ich kawałka. Bez wahania się zgodziłam. Pojechaliśmy pod miasto, jakieś dwie godziny drogi od Toronto. Fajnie tam było, tylko pola, łąki i olbrzymi las. O szlag… (w tym momencie żywa gestykulacja Alison spowodowała wylanie piwa, które Devon postawił przed sobą. Mimo ogólnej wesołości i zalanych spodni, Devon nie zmienił swej mimiki twarzy ani na jotę i udał się po następny browar). Zaczęliśmy filmować późnym popołudniem i skończyliśmy o ósmej nad ranem. Robiliśmy ujęcia przez całą noc. Większość teledysku składa się z nocnych scen, więc musieliśmy ich zrobić naprawdę dużo. Świetnie się przy tym bawiliśmy. Chris Riley: Pożyczyliśmy Alison na zasadzie "coś za coś" - goście z Cauldron mieli wystąpić w naszym teledysku. Devon mówił ze sceny, że Axxion nagrał nowy wideoklip. Opowiedzcie o tym jak on wygląda oraz do którego utworu został on stworzony. Devon Kerr: Owszem, trio z Cauldron miało się pojawić w naszym teledysku, jednak trochę zmodyfikowaliśmy jego scenariusz. Mamy taki wielki kostium Wielkiej Stopy. Jednak oni wszyscy byli na niego za wysocy! (śmiech) Alison Thunderland: Każdemu z nich wystawały ręce z niego i w ogóle wyglądało to bardzo biednie. Robiliśmy co było w naszej mocy by któregoś z nich zmieścić w ten kostium, jednak nie dało rady. Koniec końców to kuzyn Shreda przebrał się w ten strój i to on się pojawia na teledysku do "Tonight" jako Sasquatch. Ten teledysk też był robiony w jeden dzień i w jedną noc.
Jesteśmy czymś więcej niż tylko zespołem Electro_Nomicon dzięki zreformowaniu składu, w którym pojawili się świetny gitarzysta Juan Jose Fornes oraz fenomenalny, nie bez powodów porównywany do Ronniego Jamesa Dio wokalista, Diego Valdez, nagrał najlepszą płytę w swej karierze. "Unleashing The Shadows" to płyta niemal bez słabych punktów, chociaż to i owo da się jej wytknąć. Owen Bryant, lider i perkusista grupy, uważa jednak, że mroczna elektronika dodaje brzmieniu grupy oryginalności. Opowiada też o współpracy z muzykami z Argentyny, ciągłych podróżach do Buenos Aires i lnach, dzięki którym zespół już niebawem ma stać się jeszcze bardziej popularny: będzie moim głównym zespołem, zresztą jest tak już od HMP: Pomimo kilku lat istnienia i pewnego dorobku dłuższego czasu. nagraniowego kariera Electro_Nomicon nabrała odpowiedniego przyspieszenia dopiero wtedy, kiedy doPierwszym efektem waszej współpracy była wydana łączyli do ciebie gitarzysta Juan Jose Fornes i wokadwa lata temu, wspomniana już przez ciebie, czterlista Diego Valdez? outworowa EP-ka. To wtedy przekonaliście się ostaOwen Bryant: Masz rację. Na początku zespół radził tecznie, że ten skład ma potencjał i warto działać dasobie średnio. Odnosiliśmy jakieś umiarkowane sukcelej? sy, takie jak występ w 2009r. na Festival RocklahoWłaściwie to wiedziałem niemal od razu, że nasz, wyma, podpisaliśmy też kontrakt z małą, specjalizującą się nikający z braterstwa i silnej więzi, potencjał jest ogrow metalu lat 80. wytwórnią. Dlatego nie wracam do mny. Myślę wręcz, że siłą tego zespołu jest właśnie łątamtych czasów, ale skupiam się na teraźniejszości i czące nas braterstwo oraz muzyka. To jest oczywiście przyszłości. Kiedy Diego i Juan dołączyli do mnie zamoja opinia i wiem, że powiedzieć można wiele, ale poczęliśmy kompletować pomysły i próbować nowego potem muzyka okazać się dobra i rozwiać wszelkie wątplidejścia. Zmieniliśmy image, brzmienie, wszystko. Szybwości. Ale myślę, że nie bylibyśmy tak dobrze funkcjoko nagraliśmy cztery utwory na demo EP i powieliliśmy nującą machiną, gdyby nie więź braterstwa jako swoisty je w 100 egzemplarzach. Większość z nich trafiła bezfundament. Zauważyłem też, że popularność zespołu pośrednio do stacji radiowych, webzinów i itp. Nowe wzrosła po wydaniu demo i muszę przyznać, że miałem spojrzenie na naszą muzykę i świeże brzmienie spranadzieję, że odniesiemy sukces w branży muzycznej. wiły, że zyskaliśmy nowych fanów, a biorąc pod uwagę Macie nie tylko nowego wokalistę, ale też wydawcę. nasze dwa kraje, było ich naprawdę sporo. A z wydaTrafiliście do greckiej No Remorse Records dzięki niem "Unleashing The Shadows" weszliśmy już na wspomnianej EP-ce? kolejny, wydawałoby się dotąd, nieosiągalny dla nas poTak się właśnie stało. Nasi przyjaciele, którzy mają konziom - sprawy nabrały dużego rozpędu, trafiliśmy do trakt z No Remorse Records, przedstawili demo z No Remorse Records, mamy wyjątkowy skład - wszysutworem - Chrisowi Papadatusowi na portalu społetko układa się po naszej myśli i świetnie działa! cznościowym. Wtedy zaczęliśmy się kontaktować. Były Jak doszło do waszej współpracy i czy odległość co prawda inne firmy zainteresowane wydaniem napomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Argentyną oraz szego materiału, ale żadna z nich nie była tak zdeterfakt, że obaj twoi koledzy grają też w innych zespominowana jak No Remorse Records. Uznaliśmy przy łach, nie stwarza jakichś problemów? tym, że lepiej podpisać kontrakt z mniejszą wytwórnią, Spotkałem Diego na portalu społecznościowym sześć która wspiera cię w 100 %, niż być zepchniętym na dallat temu. To było prawdziwe braterstwo, które narodziszy plan lub pozbawionym promocji. I jesteśmy bardzo ło się już na samym początku naszej znajomości. Omazadowoleni z tej decyzji, bo firma wspiera nas ogromwialiśmy wspólny projekt przy wielu okazjach, ale obaj nie, popularyzując nazwę Electro_Nomicon na świecie. byliśmy zajęci innymi zobowiązaniami. Pewnego dnia To dlatego w Ameryce waszym dystrybutorem będzie nadarzyła się jednak okazja, aby rozpocząć naszą muzytamtejszy oddział Century Media? czną podróż razem. Podjęliśmy wtedy decyzję, aby konTak, to prawda. To jest Century Media Distro, dziatynuować współpracę jako Electro_Nomicon. Juan już łające tylko na terenie Stanów Zjednoczonych. Wspiera wtedy grał razem z Diego, tak więc było oczywiste, kto ono No Remorse Records w dystrybucji, bo ta firma nie będzie naszym gitarzystą. Kiedy słuchałem jak gra byma aż tak rozwiniętej sieci dystrybucji. Oczywiście jest łem naprawdę pod wrażeniem, byłem też bardzo podona głównym dystrybutorem naszych płyt, ale wsparcie ekscytowany, kiedy okazało się, jak świetnym jest komtego typu jest bardzo potrzebne. Dlatego też w Wielkiej pozytorem. Jeśli chodzi o odległość, nie jest to w ogóle Brytanii wspiera nas Plastic Head Distribution. Nie żaden problem. Kiedy zachodzi taka potrzeba, po proswykluczamy też, że pojawią się kolejni dystrybutorzy, tu kupujemy bilety na samolot, spotykamy się i pracuale na tę chwilę nie podjęliśmy jeszcze wiążących decyjemy - w studio czy na próbach. Staramy się zawsze prazji. cować bardzo efektywnie, więc osiągniemy nasze cele dość szybko. To nie jest tak skomplikowane, jak niektóNie uważasz, że to nieco dziwne, iż coraz więcej rzy mogą myśleć. Inne zespoły też nie są tu żadną przeamerykańskich zespołów podpiszkodą - sytuacja w branży muzycznej zmieniła się tak suje kontrakty z eurobardzo, że muzycy pejskimi, mają czasem inne głównie zespoły lub projeniemiecki kty aby zarobić mi fir na życie. Ludzie mami? mają różne cele, itp., ale Electro_Nomicon zawsze
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Foto: No Remorse
ELECTRO_NOMICON
69
Wytwórnie w USA nie są zainteresowane metalowymi zespołami czy są inne przyczyny takiego stanu rzeczy? Nie jest to dla mnie dziwne, ponieważ jestem zaznajomiony z działalnością branży metalowej w USA. A im więcej się uczę, tym bardziej rozumiem, dlaczego amerykańskie zespoły metalowe wybierają europejskie wytwórnie. Dzieje się tak, ponieważ w USA duże firmy koncentrują się na muzyce pop, dlatego zespoły metalowe mogą zapomnieć o kontrakcie i sukcesie. Wygląda na to, że miłość do pieniędzy skorumpowała branżę metalową w mojej ojczyźnie - liczą się tylko złoci lub platynowi artyści. Naprawdę nie mogę powiedzieć, co dzieje się w głowach fonograficznych potentatów, ale wciskanie artystów pop jako idoli naszej młodzieży bardzo zmieniło scenę metalową w USA.. Czyli po masowej popularności w USA różnych odmian metalu w latach 80. i 90. nie pozostało już nawet wspomnienie? Zespoły grają jak kiedyś, fani też są, owszem, ale nie tak liczni i te czasy już nigdy nie wrócą? Tak, zgadzam się z tobą całkowicie. Aby odpowiedzieć na drugą część pytania, muszę zaznaczyć, że zespoły metalowe wciąż istnieją w USA. Są wszędzie i bardzo utalentowane również. To prowadzi nas z powrotem do poprzedniego pytania, dotyczącego zasad funkcjonowania przemysłu muzycznego w USA, nie dającego metalowym zespołom szans na globalny sukces. Mogę powiedzieć, że Seattle ma niesamowite metal / hard rockowe zespoły, ale większość z nich jest uwięziona w rotacji występów w lokalnych klubach, z nikłą szansą na to, że ktoś z zewnątrz je odkryje. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że istnieją zespoły skoncentrowane na lokalnym rynku i nie mają zamiaru działać globalnie. Ale teraz sytuacja zmieniła się o tyle, że poszukiwacze talentów nie są już tak aktywni, jak w dawnych czasach. Tak więc, żeby się teraz przebić w USA, zespół musi sam dążyć do tego, by zostać zauważonym. Wam jednak udał się, realny i symboliczny powrót do czasów największej świetności tradycyjnego heavy metalu, bo "Unleashing The Shadows" to świetna płyta! Przygotowywaliście ten materiał na regularnych próbach czy też pracowaliście metodami korespondencyjnymi, przesyłając sobie pliki, etc.? Przede wszystkim dziękuję za ogromny komplement. W przypadku tej płyty większość prac przebiegała poprzez przesyłanie plików. Kiedy utwory były już skomponowane każdy z nas ćwiczył swoje partie, żeby jak najlepiej je opanować. Kiedy tak się stało poleciałem do Buenos Aires zarejestrować swoje partie. Udało się to szybko wykonać, dzięki wsparciu kolegów z zespołu. Należy pamiętać o tym, że to Juan jest producentem płyty i pracował ze mną bezpośrednio. To naprawdę bardzo pomogło, tym bardziej, że Diego też był z nami, a jego niesamowite poczucie humoru pozwalało mi zawsze się skupić i myśleć pozytywnie. I tak, dość szybko, zarejestrowaliśmy "Unleashing The Shadows". Jest was tylko trzech w zespole - podczas nagrań wsparli was jacyś muzycy sesyjni? Nie, nagrywaliśmy wszystko sami: Juan, Diego i ja. Juan jest odpowiedzialny za wszystkie partie gitar, basu, instrumentów klawiszowych i niektóre chórki. Do Diego należały główne partie wokalne i chórki, a ja zagrałem na perkusji. Ale myśląc o koncertach musicie pewnie rozważyć poszerzenie składu Electro_Nomicon? Masz rację. W tym momencie mamy kilku potencjalnych zainteresowanych basistów, ale chcemy wybrać człowieka odpowiedniego pod każdym względem. Nie tylko świetnego muzyka, ale też kogoś, kto stanie się pełnoprawnym członkiem zespołu. Czas pokaże czy się co uda, póki co zatrudniamy wynajętych muzyków na koncerty. Ciekawe, że mając w składzie tak wyśmienitego wokalistę nagraliście instrumentalny "Dark Flight", z wyeksponowaną partią gitary - to miał być taki swoisty instrumentalny popis Juana Jose Fornesa (śmiech) To też, ale z powstaniem i nagraniem tego utworu wiąże się pewna historia. Otóż nagraliśmy cover utworu bardzo popularnego muzyka, ale nie mogliśmy umieścić go na płycie z powodu problemów z firmą publishingową. Prawa do utworu zostały bowiem sprzedane dużemu wydawcy i był on poza naszym zasięgiem. A mieliśmy zawarte w kontrakcie, że na płycie będzie dziesięć utworów. Uznaliśmy więc, że musimy się z tego wywiązać i dostarczyć No Remorse Records dziesięć numerów. Dlatego stworzyliśmy utwór instrumentalny ukazujący talent Juana - mający klimat twórczości Satrianiego, ale nadal brzmiący całkowicie oryginalnie. A cover być może trafi na naszą następną płytę, bo wciąż
70
ELECTRO_NOMICON
negocjujemy możliwość wykorzystania go. "Do You Remember" to z kolei równie przebojowy, ale mocny utwór. Poza brzmieniem dobre melodie i chwytliwe refreny to dla was wciąż esencja heavy metalu? Dzięki jeszcze raz! Tak, chwytliwe melodie są bardzo ważne w naszym podejściu do pisania. Uważamy, że świetna piosenka potrzebuje czasem pewnych dodatkowych elementów. Wtedy trzeba eksperymentować z różnymi pomysłami, ale ważne jest też to, aby nigdy nie stracić prawdziwego ducha i wizji ogólnego brzmienia zespołu. Myślę, że "Do You Remember" dobrze łączy ciężar, melodię i emocje. Ponoć zamierzacie nakręcić teledysk do tego utworu? Tak, planujemy coś takiego i już za dwa tygodnie lecę z Seattle do Buenos Aires, bo mamy już zarezerwowane terminy na realizację "Do You Remember". Nie wiem jeszcze, kiedy będzie gotowy, ale myślę, że nastąpi to dość szybko. Celowo wybraliście do promocji ten dynamiczny utwór? Nie rozważaliście na przykład opcji ballady "Far Away", która pewnie miałaby szansę dotrzeć też do innych, niekoniecznie lubiących heavy metal, słuchaczy? "Far Away" było oczywistym wyborem na początku podejmowania decyzji, który utwór będzie promować płytę. Ale po głębszym namyśle doszliśmy do wniosku, że "Do You Remember" byłoby równie skuteczne. Tego typu decyzje mogą być trudne, ale czujemy, że dokonaliśmy właściwego wyboru. Myślę też, że "Far Away" otworzy nam różne drzwi, w tym do stacji radiowych. Niektóre utwory dopełniają mroczne, elektroniczne brzmienia. Ale tak, jak np. w "New Beginning Day" te zabiegi się sprawdzają, to chociażby na początku "I Believe" czy "Take Me" już niekoniecznie, tym bardziej, że to wszystko brzmi bardzo podobnie? Rozumiem twój punkt widzenia. Jednak czuję się doskonale w elektronicznych dźwiękach, dopełniają one brzmienie Electro_Nomicon, skąd wzięła się zresztą nazwa zespołu. Jesteśmy pod wieloma względami podobni do innych grup, ale myślę, że te elektroniczne elementy dodają smaku naszej muzyce, pomagają zachować nam oryginalność. Kiedy ludzie poznają nas lepiej, to będą wiedzieć, że to Electro_Nomicon leci w radiu, ze względu na wyjątkowe brzmienie, w tym również tych elektronicznych, charakterystycznych partii. Za to fortepianowe partie w "Do You Remember" dodają temu utworowi szlachetności i szczególnego klimatu - za ten zabieg aranżacyjny mogę was zdecydowanie pochwalić! Doceniam to, co mówisz. I muszę podziękować, że to zauważyłeś, bo też uważam, iż ten utwór może przynieść nam sukces, otworzyć przed nami liczne drzwi. Jesteście na początku nowego rozdziału w historii zespołu i wszystko wskazuje na to, że będzie to czas bardzo udany pod względem artystycznym. Co jednak w sytuacji, gdy, pomimo nagrania świetnej płyty, nie zdobędzie ona popularności? Historia zna, niestety, wiele takich przypadków… Prawda jest taka, że już teraz jesteśmy znacznie dalej niż spodziewaliśmy się być w naszej karierze. Tak więc to wszystko, co dzieje się w tej chwili to już jest sukces! Ale, by być dokładnym i odpowiedzieć na twoje pytanie: bez względu na okoliczności będziemy kontynuować to, co z takim powodzeniem zaczęliśmy i nagrywać kolejne płyty. Jesteśmy czymś więcej niż tylko zespołem - jesteśmy rodziną i też dzięki temu wszystko toczy się w dobrym kierunku. Jesteśmy przyjaciółmi, tworzymy razem, do tego mamy kontrakt z No Remorse Records, co jest już tą przysłowiową extra wisienką na torcie! Czyli nawet pomimo ewentualnego niepowodzenia czego wam oczywiście nie życzę - będziecie grać nadal, bo robicie to przede wszystkim dla własnej satysfakcji, wszystko inne, jak popularność, pochlebne opinie i recenzje to tylko miły, ale jednak dodatek? Będziemy kontynuować wspinanie się po drabinie kariery i tak długo, jak żyjemy. I zamierzamy tworzyć bez względu na wyniki sprzedaży, etc. Jeśli przyjdzie ogromny sukces - przyjmiemy go. Jeśli będzie mniejszy, też go zaakceptujemy. To magiczna podróż i bardzo się cieszymy z tego, że możemy w niej uczestniczyć. Każdy z jej elementów, tak jak nasza rozmowa, jest dla nas powodem do radości i zaszczytem. A wszystko to stało się możliwe dzięki No Remorse Records, naszym rodzinom, przyjaciołom i fanom na całym świecie! Wojciech Chamryk & Dorota Orzechowska
HMP: Zanim przejdziemy do właściwej części wywiadu, powiedzcie nam, jak się wam podoba tegoroczna edycja Headbangers Open Air? Phil Denton: Och, jest cudownie. Graliśmy już tutaj wcześniej z Elixir w 2004 roku. Jednak w tym roku jest lepiej, bo jest bardzo słonecznie! Paul Taylor: Wtedy lało jak z cebra i było przeraźliwie zimno. Nie było ci dziś na scenie za ciepło, Paul, w tym skórzanym stroju? Paul Taylor: Może trochę, ale wiesz, dobrze jest się tak porządnie wypocić i poruszać. To dla zdrowia, a i schudnąć przy okazji można (śmiech). Przybliżcie nam przyczyny rozpadu Elixir. Dlaczego zespół przestał istnieć? Phil Denton: Kiedy reaktywowaliśmy ponownie zespół w 2001 roku obiecaliśmy sobie, że najważniejszą rzeczą jaka będzie nam przyświecać będzie czerpanie radości z grania. Ponownie koncertujemy i komponujemy materiał, ale dlatego, żeby przede wszystkim się dobrze bawić. Nie chcieliśmy, by któryś z nas czuł się zmuszany do czegokolwiek. Gdy ten entuzjazm wygasł, niektórzy z nas zniechęcili się do grania. Znudziło im się. Część miała inne projekty muzyczne, na których bardziej chcieli się skoncentrować. Nasz drugi gitarzysta Norman (Gordon - przyp.red.) wyprowadził się ponownie do Irlandii, co też było dużym utrudnieniem. Chciał zostać w zespole, jednak nie mógł sobie pozwolić na częste występy z nami. Koncertowanie Elixir stanęło pod dużym znakiem zapytania. Dlaczego zdecydowaliście się więc na zmianę nazwy. Nie mogliście sami dalej nieść sztandaru Elixir? Phil Denton: Stwierdziliśmy, że Elixir może być naprawdę Elixirem, tylko wtedy, gdy stanowi go nasza piątka.. To nie było tak, że nie macie praw do nazwy? Phil Denton: Nie, to nie tak. Mogliśmy ją dalej wykorzystywać, jednak nie chcieliśmy. Paul Taylor: Dzięki temu możemy też zacząć jakby od nowa. Phil Denton: Z drugiej strony teraz widzę, że trochę szkoda, że nie pozostaliśmy przy starej nazwie. Była rozpoznawalna. Zauważyłem, że ludzie nie wiedzą czym jest Midnight Messiah. Nie wiedzą, że kiedyś graliśmy jako Elixir, póki nie zobaczą nas na scenie albo póki ktoś im tego nie powie. W ten sposób jest nam trochę ciężej. Dlaczego zaczerpnęliście nazwę z ostatniego albumu Elixir, a nie na przykład z ponadczasowego klasyka jakim był "The Son of Odin"? Paul Taylor: To jest bardzo trudne przedsięwzięcie, by znaleźć nazwę dla zespołu. Phil Denton: Kiedyś tak nie było. Gdy zakładaliśmy Elixir, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że jest już taki zespół we Francji, w Indiach czy w Ameryce. Jednak nie miało to naczenia. Teraz, kiedy zastanawialiśmy się nad nową nazwą dla zespołu, mieliśmy kilka pomysłów. Chcieliśmy, żeby nazwa nawiązywała do poprzedniej kapeli. Zdecydowaliśmy się w końcu na Midnight Messiah. Paul Taylor: Niewiele brakowało, a byśmy nazywali się Dead Man's Gold (śmiech). Skojarzenie Midnight Messiah z Elixir nie przy chodzi od razu. O wiele bardziej rozpoznawalnym chwytem byłoby wzięcie nazwy od któregoś z kawałków ze wspomnianego debiutu. Phil Denton: Mieliśmy taki zamiar przez pewien czas, jednak w końcu żadna z nazw nie pasowała nam na tyle dobrze. Pandora's Box, Star of Beshaan, wspomniany Dead Man's Gold… te nazwy nie nadają się na szyld kapeli. Paul Taylor: Chcemy kapeli nadać nową świeżość. Mówiłem, to jest dla nas trochę jak nowy początek. Nie chcieliśmy zatem za głęboko sięgać w stare nagrania. To by nie było w porządku. Co innego jest grać stare kawałki na koncertach, co innego jest ciągle żyć starymi nagraniami i nie iść ciągle do przodu. Graliście dużo kawałków z nowego albumu "The Root of All Evil". Wypadły całkiem nieźle. Rzekłbym, bardzo dobrze, zagrane przy starszych numerach. Paul Taylor: Zagraliśmy siedem kawałków z najnowszego albumu. Oprócz nich trzy nasze wczesne utwory: "Son of Odin", "Star of Beshaan" oraz "Treachery". Czy utwory, które znajdują się na "The Root…" w
nego. To był naprawdę dobry album, ale zupełnie tego nie słychać na tamtej wersji.
Zamierzamy robić to, co robiliśmy wcześniej Przed wami wywiad z Midnight Messiah. Chociaż raczej powinienem rzec, wywiad z Elixir, gdyż wokalista Paul Taylor i gitarzysta Phil Denton to członkowie klasycznego składu weteranów NWOBHM. Niestety, sam Elixir już nie funkcjonuje, jednak jego, można by rzec, oficjalnym przedłużeniem, jest właśnie Midnight Messiah. Paul i Phil, wraz z nowymi muzykami, właśnie wydali swój "debiutancki" krążek, od którego bije moc i energia starego dobrego brytyjskiego grania. Na Headbangers Open Air można było zaobserwować sceniczną formę spadkobierców kultowego Elixir oraz sprawdzić jak na żywo brzmią utwory z nowego wydawnictwa. Z samymi muzykami rozmawialiśmy krótko po koncercie, gdyż musieli się szybko zawijać, by zdążyć do Hamburga na swój samolot do Anglii. Panowie bardzo się spieszyli i z wywiadu dowiecie się dlaczego. Na szczęście poświęcili nam kilkanaście minut w oczekiwaniu na przyjazd busika, który miał ich zawieść na lotnisko. zamierzeniu miały być utworami Elixir? Phil Denton: Tak. Pisaliśmy je z Paulem, gdyż reszta była zajęta swoimi sprawami i życiem prywatnym, a Norman siedział w Irlandii. Czy planujecie rozwijać swoje brzmienie w przyszłości i eksperymentować z innymi gatunkami rocka lub metalu, czy pozostaniecie wierni brzmieniu w stylu Elixir? Paul Taylor: Rozwijać? My? Co ty! Zamierzamy robić to, co robiliśmy wcześniej! Pamiętam jak nas o to pytali w 2001r., gdy pierwszy raz przywróciliśmy zespół do stanu aktywności. Dziennikarze chcieli wiedzieć czy zamierzamy iść z duchem czasu i grać bardziej nowoczesną muzykę. Jesteśmy zespołem old-schoolowym, powinniśmy pozostać zespołem old-schoolowym. To prosta i sensowna logika. Fani lubią to co robimy. Dlatego nie myślimy o brzmieniu czy o tym jak mamy pisać utwory. Po prostu… piszemy utwory i tyle.
albo jako winyl? Phil Denton: Bo takie wydawnictwo jest lepsze. W dodatku wszystkie egzemplarze są ręcznie ponumerowane. Gdy nagrywaliśmy płytę, to mieliśmy co prawda w planach wydać ją w normalnym pudełku, jednak zmieniła nam się tak zwana wizja. Oprócz nas w studio nagrywał swój materiał progresywny zespół rock-
W 2004r. wydaliście ten album z poprawnie uszere gowanymi utworami i z inną okładką. Nie podobała wam się ta żaba z "Lethal Potion"? Paul Taylor: Phil nienawidzi żab. Dlatego nie lubi tamtej okładki. W ogóle była fatalna. Nawet nasze logo zostało podmienione. A te cztery dodatkowe ścieżki na reedycji? Paul Taylor: Zostały nagrane podczas tej samej sesji nagraniowej. Nie znalazły się na tamtym wydawnictwie, bo chyba po prostu nie zmieściły się na winylu. Na reedycji mogliśmy je dodać do płyty CD. Ponadto, wszystkie utwory zostały od nowa zmiksowane. Widzę, że powoli musimy kończyć. Powiedzcie, który utwór z całego waszego dorobku muzycznego jest waszym zdecydowanym ulubieńcem? Paul Taylor: Hmm… to bardzo trudne pytanie. Moim najbardziej ulubionym utworem Elixir jest "Iron Hawk" z "Mindcreepera". To świetna kompozycja, która wciąż mnie fascynuje. Ma genialne gitary. Oprócz tego zdecydowanie przepadam za "Son of Odin". Uwielbiam wykonywać go na żywo. Ten utwór świetnie się śpiewa. Phil Denton: Ja też bardzo lubię "Son of Odin". Nie
Foto: Midnight Messiah
"The Son of Odin" to chyba bezsprzecznie najważniejsze dzieło w waszym dorobku muzycznym. Jakie odczucia i myśli krążą ci po głowie, gdy wracasz umysłem do tego wydawnictwa? Paul Taylor: Myślę sobie wtedy - cholera, chciałbym żebyśmy mogli wtedy nagrać tę płytę tak jak powinna być nagrana. Uważasz, że jest nagrana nieodpowiednio? Paul Taylor: To było trochę jak błądzenie we mgle. Sesja nagraniowa trwała dziewięć dni - wtedy nagraliśmy dosłownie wszystko. Nie mieliśmy żadnej okazji do ewentualnych poprawek, dogrywek, czegokolwiek… Phil Denton: Myśleliśmy, że efekt końcowy będzie lepszy. No, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Uwielbiam tę płytę. Dużo ludzi ją naprawdę lubi. Zawsze jak pisaliśmy jakiś kawałek, który nam się podobał, ktoś z zespołu rzucał - hej, to brzmi jak z "The Son of Odin", podoba mi się! Paul Taylor: Wszystkie nasze utwory i wszystkie nasze płyty były i będą porównywane do naszego debiutu. To mnie naprawdę martwi, zwłaszcza w kontekście naszej nowej płyty. To naprawdę dobry album. Wiesz, każdy artysta mówi o swoim najnowszym dziele, że to jest to! Apogeum jego możliwości, najważniejsza płyta i tak dalej, ale ja naprawdę to czuję. Dlatego martwią mnie potencjalne porównania tego wydawnictwa do "The Son of Odin". Nie ma co ukrywać, na pewno są jakieś podobieństwa. Phil Denton: Nawet całkiem sporo. Oba albumy były nagrywane w tym samym studio. Okładka "The Root…" jest kolorystycznie nieco podobna do "The Son of Odin". Słuchając go, towarzyszy mi skojarzenie z naszym debiutem. Wystąpiliście dzisiaj bez swojego perkusisty… Paul Taylor: To jest dość zabawne. Kiedy graliśmy jako Elixir na Keep It True, wtedy nasz perkusista Nigel (Dobbs - przyp.red.) nie mógł z nami pojechać i zastąpił go Darren Lee. Teraz Darren nie mógł zagrać, więc udało się nam na zastępstwo zwerbować… Nigela (śmiech). Zatoczyliśmy pełne koło. Nigel zgodził się z nami zagrać, lecz pod jednym warunkiem: że od razu po koncercie na łeb, na szyję, wracamy z powrotem do Wielkiej Brytanii. Dzisiaj wieczorem ma mu się urodzić dziecko i chce być wtedy przy swej ukochanej. Dlaczego zdecydowaliście się wydać nowy album jako limitowany digipack, a nie jako normalny album
owy, który akurat kończył ostatnie kawałki, kiedy my zaczynaliśmy. Oni mieli kilka swoich płyt wydanych jako digipacki. Stwierdziliśmy, że jest to niezła jazda i wygląda bardzo fajnie. Wtedy ustaliliśmy, że "The Root…" zostanie wydane w digipacku. W ten sposób będzie się wyróżniało, wyglądało lepiej i będzie czymś specjalnym, zwłaszcza jak będzie dodatkowo ręcznie ponumerowane. To takie kolekcjonerskie! Paul Taylor: Mnie w plastikowych opakowaniach irytowało to, że zawsze przychodzą w szczelnej folii. Musisz zedrzeć swoje paznokcie zanim dobierzesz się do środka. Pomyśl jak to utrudniłoby ręczne numerowanie ich. Kto podjął się trudów podpisywania kolejnych płyt? Phil Denton: To byłem ja. Własnoręcznie napisałem numery na każdym z tysiąca albumów. Paul Taylor: A ten z numerem jeden stoi u mnie na półce (śmiech). Dlaczego "Sovereign Remedy" zostało wydane w 1990 roku pod tytułem "Lethal Potion" i z pozmienianą kolejnością utworów? Paul Taylor: Ponieważ wytwórnia chciała na tym wydawnictwie zarobić. Wypromować go głównie tym, że grał na nim Clive Burr. Używali wyłącznie jego nazwiska podczas promocji. Zmienili miksy, zmienili okładkę, pozmieniali niemalże wszystko na tej płycie. Straszny bałagan, z którym nie mieliśmy nic wspól-
mamy lepszego utworu na do grania na żywo niż ten. Zaczęliście już coś tworzyć na następcę "The Root of All Evil"? Paul Taylor: Mamy, póki co, kilka pomysłów. Trochę, jakby to powiedzieć… pół-utworów. Na razie surowe zręby, dopiero niedługo weźmiemy się za wykuwanie z tego prawdziwych kompozycji. Współpracowaliście z Martą Gabriel i Crystal Viper… Paul Taylor: Nagraliśmy z Martą cover naszego utworu "Treachery". Śpiewałem chórki, to ona była główną wokalistką na tym nagraniu, a Phil dołożył swoje partie gitarowe. To było kilka lat temu. Gdzieś mam nawet kopię tego demo. Nie wiem czy wiesz, ale całkiem sporo znanych muzyków współpracowało z Crystal Viper. Przypomina mi się utwór z Frankiem Wildem, którego praw ie nie słychać… Paul Taylor: Ach, to pewnie sprawka Barta (śmiech). Jeżeli ma jakąś wizję, zrobi wszystko by ją spełnić. Widzi, że coś ma być w taki i taki sposób, więc zrobi wszystko, żeby tak było. Lubi ciągle trzymać rękę na pulsie. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
MIDNIGHT MESSIAH
71
Mamy szerokie spojrzenie na muzykę Nie warto siedzieć w domu, gdy sezon festiwalowy osiąga swoje apogeum. Zwłaszcza, że na wielu imprezach pod gołym niebem, obok starych wyjadaczy, gra cała masa świetnych młodych kapel. Czterech rock'n'rollowców ze szwedzkiego Screamer uraczyło nas niedawno swą drugą płytą. "Phoenix", bo taki tytuł nosi ten album, okazał się na tyle ciekawym i oryginalnym wydawnictwem, że warto było skorzystać z okazji i zapytać muzyków o kilka spraw związanych z zespołem. W cieniu parasoli, chroniących nas przed bezlitosnym niemieckim słońcem, na nasze pytania odpowiadał dwuczłonowy mózg zespołu czyli perkusista Henrik Petersson oraz frontman Christoffer Svensson. HMP: Witajcie! Żar się leje z nieba, jednak nie ma zmiłuj - trzeba grać. Jak wam się podoba niemiecki festiwal Headbangers Open Air? Henrik Petersson: Na razie jest naprawdę znakomicie. Podziwiam to, jaka tu panuje tu atmosfera i jak bardzo wspaniali są tu ludzie. Zdarzyło się wam kiedyś grać na takim festiwalu? Henrik Petersson: Graliśmy na Muskelrock w Szwecji w zeszłym roku. Jest to impreza o tematyce w podobnych klimatach do HOA. Też jest podobna old-schoolowa atmosfera, masa undergroundowych zespołów. Świetna rzecz. Porozmawiajmy o waszym najnowszym albumie. Dlaczego zdecydowaliście się zatytułować swoją drugą płytę - "Phoenix"? Henrik Petersson: Bo to świetna nazwa! Feniks jest symbolem odrodzenia, nowych narodzin, a my trochę powstaliśmy jak feniks z popiołów. Mieliśmy pewne trudności w zespole, które udało nam się przezwyciężyć. Naprawdę nie wyglądało to zbyt ciekawie. Po wydaniu naszego debiutu "Adrenaline Distractions" wszystko zaczęło się dziać bardzo szybko. To bardzo nas wyeksploatowało i zmęczyło, zwłaszcza, że sesja nagraniowa drugiej płyty nadeszła bardzo szybko, po premierze pierwszego krążka. Czy jesteście w stanie opisać jaki postęp udało wam się zrobić od czasu "Adrenaline Distractions"? Christoffer Svensson: Wydaję mi się, że nasze brzmienie jest teraz bardziej rozpoznawalne. Staraliśmy się wykrystalizować własny, charakterystyczny styl. Co jest dość ciekawe, bo pierwszą płytę pisaliśmy bardzo długo. Materiał na "Phoenix" powstał w bardzo kró-
tkim czasie, po wydaniu naszego debiutanckiego krążka. Jednak dzięki temu zawartość nowego albumu jest bardziej spójna, utwory się bardziej zazębiają i tworzą jednolitą całość. Henrik Petersson: Ponadto teraz mamy Dejana (Rosica, gitarzystę - przyp. red.) w zespole, który wniósł bardzo wiele w temacie tworzenia nowych kompozycji. To było dla nas bardzo odświeżające. Naprawdę potrzebowaliśmy świeżej krwi w kapeli. Obecność Dejana w kapeli jest słyszalna w waszej muzyce? Henrik Petersson: Tak, dzięki niemu łatwiej nam było odnaleźć własne brzmienie, a przynajmniej określić, którędy mamy podążać, by wyraźnie zaznaczyć swój własny, niepowtarzalny styl na scenie muzycznej. Ze Szwecji dociera do nas muzyka grana przez bard zo wiele młodych kapel, które tak jak wy, siedzą głęboko w klasycznym heavy metalu. Co, według was, odróżnia waszą twórczość od takich zespołów jak Enforcer, Steelwing, Bullet, Katana…? Christoffer Svensson: Screamer jest bardziej rock'n' rollowy. Henrik Petersson: Nasze inspiracje nie opierają się tylko na klasycznej szkole old-schoolowego heavy, lecz także na starym, dobrym, brudnym rock'n'rollu i muzyce z lat 60tych i 70tych. Faktem jest, że w waszej muzyce czuć także klimat lat 70tych. Jakie zespoły z tych lat były dla was inspiracją? Christoffer Svensson: Przede wszystkim Rainller bow. Także Deep Foto: High Ro
Purple, Scorpions… nasza twórczość może wydawać się trochę inna, gdyż prawdę powiedziawszy, każdy z nas interesował się trochę inną muzyką. To nie jest tak, jak w przypadku innych młodych kapel, gdzie standardem jest, że tworzy ich piątka narwańców, którzy jarają się tylko i wyłącznie metalem z lat osiemdziesiątych. Henrik Petersson: Posiadamy szersze muzyczne horyzonty i nie ograniczamy się tylko jedną epoką i stylem muzycznym. Mamy szerokie spojrzenie na muzykę. Czy utwór "No Sleep 'Til Hamilton" ma być jakiegoś rodzaju pieśnią pochwalną ciągłego życia w trasie? Christoffer Svensson: (śmiech) Inspiracją do tego kawałka były nasze zespołowe przeżycia zza Oceanu. Początek naszej trasy po Kanadzie był bardzo ciężki i bardzo męczący. Trochę odpoczynku mogliśmy zaznać dopiero w Hamilton, gdzie w końcu mieliśmy okazję się porządnie wyspać. To było dla nas bardzo silne przeżycie, dlatego postanowiliśmy o tym napisać utwór. Henrik Petersson: Chriss napisał jakieś osiemdziesiąt procent całego utworu jeszcze podczas tej trasy (śmiech). W tym utworze pojawiają się nasze przemyślenia na temat koncertowania. To jest bardzo przyjemne - jeździć w trasy i grać naszą muzykę przed coraz większą rzeszą ludzi. Jest to jednak także męczące i bardzo często wtedy nachodzą cię rozmyślania o twoim domu, rodzinie, przyjaciołach… Naturalnie tytuł w żaden sposób nie nawiązuje do Motorhead, prawda? Christoffer Svensson: Nawet nie wiem o czym do mnie mówisz (śmiech). Następne pytanie proszę! (śmiech). Czy jak zgodziliście się, by wasz zespół nazywał się Screamer, byliście świadomi o istnieniu już takiego zespołu ze Stanów? Christoffer Svensson: Wierz lub nie, ale słyszeliśmy to pytanie milion razy… (śmiech) Henrik Petersson: Zaczęło się po wydaniu naszej pierwszej płyty. Dziennikarze pytali nas wtedy w wywiadach o opinie i przemyślenia dotyczące amerykańskiego Screamera. Wyobraź sobie nasze zdziwienie, gdyż nie wiedzieliśmy, że taka kapela w ogóle istnieje. No, nie jest to młoda kapela. Czy od tamtego czasu zaznajomiliście się z twórczością tej undergroundowej kapeli, zwłaszcza z genialnym debiutem "Target: Earth" z 1988 roku? Henrik Petersson: Tak. Wydaję mi się, że przesłuchałem ten album może z raz. Nie przypadł mi do gustu. Nie mówię, że jest zły - po prostu to nie jest granie, które mi się podoba. Nie jest w moim stylu. Jest zbyt progresywny. U nas w zespole to Dejan jest od progresywnej muzyki (śmiech). Teraz, pół roku po wydaniu "Phoenix", jakie następne kroki podejmiecie na swej muzycznej ścieżce. Henrik Petersson: Trasy koncertowe, trasy koncertowe, a potem jeszcze trasy koncertowe. Christoffer Svensson: Chcemy koncertować tak dużo jak się tylko da. Chcemy grać nasz nowy album do porzygu, póki się nim nie znudzimy. Wtedy pomyślimy nad zabraniem się za pisanie następnej płyty. Czyli nie napisaliście jeszcze nic na trzecią płytę? Henrik Petersson: Nie, jeszcze się tym nie zajmowaliśmy. Nie mamy żadnych nowych riffów, żadnych spisanych pomysłów, ani nic takiego. Skupiamy się na trasach. Improwizujemy trochę w busie, ale nie w celu komponowania nowych utworów. Christoffer Svensson: Myślę, że to z powodu złych doświadczeń po pierwszym albumie. Wydaję mi się, że nie graliśmy go tak często jak byśmy chcieli. Potem skupiliśmy się na pisaniu materiału na "Phoenix" przez co nie mieliśmy okazji nacieszyć się graniem "Adrenaline Distracions" tak bardzo jak byśmy chcieli. Henrik Petersson: Bardzo szybko przeszliśmy z jednego albumu do drugiego. Czternaście miesięcy odstępu między płytami to bardzo krótki okres. Christoffer Svensson: Teraz nie chcemy popełnić takiego błędu. Chcemy grać to, co nam się podoba - tak długo jak będziemy chcieli. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
72
SCREAMER
do pewnych e ksperymentów , jak np. niemal brutalny growling we " What I Am"? Jasne. Zainsp irowało mnie to, co napisał Freddie i po prowadziło pe wnymi ścieżkami. To świet na zabawa, gd y pozwolisz swej wyobraźn i wędrować. N i e u n ikasz też tru Kiedy w skład nowo powstałego zespołu wchodzą muzycy znani z grup takich jak dnych temat stach, które m ów tekIced Earth czy Nevermore można mówić o swoistej supergrupie i dużych oczekiwaniach. ożna różnie i nterpretować jak chociażby , "D Ashes Of Ares spełnili je z nawiązką, a ich debiutancki album to materiał interesujący dla "This Is My H ead Man's Plight" czy ell" - ponowni fanów tradycyjnego metalu, jak i mocniejszych, mrocznych dźwięków. O "Ashes Of Ares" e dajesz szan sę słuchaczo m na to, by opowiada via e-mail wyjątkowo lakoniczny wokalista Matt Barlow: sami doszli, czym traktują o słowa? Zg adza się. Nie Nie mieliśmy plan HMP: Kiedy rozstaw są szybko chcem u, co do tego ałeś się z Iced świat poszła chcieli, by prow dzę, żeby nasi słuchacze y stworzyć tę jak Earth w informacja, ż adzić ich za rą pł wy yt ę. sz e ło. Bardzo cie Po prostu tak nieodwołalni czysz karierę czkę. Muzyka jes t uc iec sz e końzką, która po . Tymczasem y nas to, że N dostrzegł i za zwala umysło uclear Blast dość szybko do śpiewania kać i odkrywać prosił do swoj nas wi szuwróciłeś , a w roku ub . ej "rodziny." iegłym powst Of Ares. Ży Pominąwszy ał Ashes cie bez muzy Jest was tylk to, że znacie ki w twoim p okazało się n o trzech - z na się pewnie do z ludźmi z tej rzypadku iemożliwe? graniem płyt ść dobrze poradziliście firmy, to zape y Matt Barlow sobie bez pro wne wpływ n cyzję miała j : Odejście z blemu, ale na c a e i r c t a h a k c d o h ś e ć Ic konbędziecie p tego materia ed Earth nie oznaczać końc u r ewnie potrz łu, bo to bar ozmaicona, miało a mojej muzyc wsparcia: na wymykająca dzo ebowali znej kariery. łem opuścić ze pewno basist się jednozna ocenom, płyt Musiaspół, gdyż ich y, może rów drugiego gita cznym a? grafik był tak nież że przez dług r z y sty. Zamierz Tak naprawdę napięty, ie miesiące ni acie poszerzy skład zespołu nie e widziałem sw dziny. Nie m ć czy też skorz st osobiście, ale znaliśmy nikogo z Nuclear ojej roiałem jednak ystacie z pom wynajętych m Blamieliśmy wielk zamiaru rezy ocy tworzenia muz uzyków sesyj i szacunek do co robią. Myś gnować z yki. nych? Zabraliśmy w lę, że to działa tego, trasę naszych w obie strony współpraca do Jednak wciąż przyjaciół Dea (Sternberga i dlatego brze się układa pracujesz jak na bas - przyp. re . o policjant pogodzić z, p d.) i Gio (Ger gitara - przyp. Mieliście ju da się to owiedzmy, pe aca red.). Zobacz ż dość szuf łnoetatowym żowaniem w ymy jak sprawy ladkowania potoczą. muzyków za zaangakolejny zespó was jako się jmujących s ł? Udało mi się ię tylko trad heavy metale to podczas pr y J a c k y j m p n o y ? d m chodzicie do D omocji mojej l a t wspólnej płyt e g o n a trafiły tak ró tych koncertó "Ashes Of A ostatniej y z Iced Eart przecież zna żne utwory, w? Jesteście res" h i udaje mi Umiem dobrze nymi muzyk jak ostry, nie showy "Dead się teraz. ami, którzy spożytkować mal thrastartować z p Man's Pligh muszą czas wolny. ozycji debiut t" czy mrocz nishment"? Czy jeszcze a ntów, występ w roli suppor ny "Pukiedy graliśc ować t u ? N i e ie razem z gita wiem jak nas Freddie'm Vi Już to kiedyś rzystą szufladkują. D dalesem w Ic przerabialiśm stu metal. Niec ed Earth, już la mnie to po cie o wspóln y. G ze dy ra zaczynasz od , nie ma miejsc myśleliśproh słuchacze sa ym projekcie a na ego. mi zdecydują. czy zespole t Ashes Of Ar Bardzo napr akim jak es? Czyli na sp acowałeś się Już dawno o kojnie będzie też przy ara partii wokaln rozmawialiśm cie teraz bu nżacjach pozycję Ashe ych - niemal w y o zrobieni wspólnie, ale dować s Of Ares, l każdym utwo u czegoś rujesz różny działania w ty icząc na to, n r i z o e w m c o i z a u m b da się wam z arwami swe ż kierunku podj e już po opuszc stopr ó dobyć coraz w go głosu, m żne dialogi w ęliśm zeniu szeregów larność? amy iększą popuokalne, nakła Iced Earth. W y mogliśmy skon dki - nie lubi czywać na la tedy frontować sw W sz społaśnie tak to się urach, wciąż oje pomysły. rozwijasz się robi. Powolny kalista? Z perkusistą jako wowa wyścig! Zd i wytrwały wy Vanem Will rówko!!! gryLubię łączyć iamsem znas szcze dłużej z się jeróżne elemen - wygląda na ty . t no Je o , że decydują śli nie próbuj wy czenie przy ch rz ec W zy oj , ci ce znastajesz się nudn esz ech Chamryk poszukiwaniu robić to, na co y. Lubię się ba & Dorota Orz muzyków do miała przyjaź wić i mam akurat oc echowska składu ń między wam hotę. To bard źwiające. i? Oczywiście. zo orzeNajważniejsza jest dobra za Świetnie się ra Czy to wars bawa. zem bawimy, twa instrume a przy tym tw wspólnie muz ntalna poszc kompozycji orzymy ykę. zególnych zainspirował a cię Jednak pewn ie wielu ludz i postrzega wasz zespół j ako zespół gw iazd, typo- Foto: Nuclear Blast wą metalową supergrupę? Cóż, my nie uważamy się za supergrupę. Zależy na m na tworze niu dobrej muzyki, któr a będzie mów iła sama za siebie.
Po prostu metal
Co było pierw sze: urozmaic ona muzyka czy ciekaw a nazwa? Jak wpadłeś na to, by połączy ć w niej Aresa , boga wojny i popioły? Można to int erpretować na wiele spos obów… I oto właśnie chodzi. W tej nazwie jest pewna dwuzna czność. Może chodzić o prochy ludzko ści, w które obrócił ją Ares, lub o pr ochy, w które obrócił się Ares, gdy ludz kość przetrwał a wojnę. Jak podzieliśc ie się pracą n a d tym materiałem? Tra dycyjnie pew nie napisałeś teksty i l inie wokalne, czy miałeś też udział w tworzeniu mu zyki? Miałem częścio wy udział w komponowaniu utworó w, jednak w tej kwestii polegałem głów nie na Freddi em. To on powołał te nu mery do życia . Czyli jest to , de facto, pł yta zespołowa? Tak, to dzieł o grupowe, z czego jesteśmy bardzo du mni. Chyba dość szybko napi saliście te utwory? Cz y równie ła two poszło wam z podpi saniem kontr aktu z Nuclear Blast?
ASHES OF ARES
73
New Wave Of Troubled Heavy Metal Można rzec, że niesnaski między rywalizującymi ze sobą konkurentami są naturalnie występującym zjawiskiem w niemalże każdej dziedzinie ludzkiej egzystencji. Scenie metalowej, zwłaszcza tej młodszej, to zjawisko też nie jest obce. Konkurencja może przybrać formę współzawodnictwa, gdy w rywalizację wchodzą dwa niezwiązane ze sobą zespoły, których muzyka obraca się w mniej lub bardziej zbliżonym nurcie. Konkurencja może także przybrać formę chorobliwego udowadniania innym, że gra się lepiej, mocniej i ma się więcej lajków na portalach społecznościowych. Taka sytuacja może nastąpić zwłaszcza wtedy, gdy ostro ścierający się ze sobą muzycy wcześniej współtworzyli jeden projekt muzyczny. Do jeszcze gorszej patologii może dojść, gdy lider zespołu jest w permanentnie apodyktycznych stosunkach z resztą kapeli. Ludzie mają różne charaktery i normalnym jest, że zachowują się odmiennie w poszczególnych sytuacjach. To dojrzałość wewnętrzna muzyka oraz poczucie klasy i stylu wpływa na to, jak się zachowa dana osoba, gdy stanie twarzą w twarz z sytuacją w której stwierdza, że nie może już dalej współpracować ze swoimi kolegami. Przykład historii zespołu White Wizzard, wywodzącego się z kalifornijskiej ziemi upadłych aniołów, może posłużyć za świetny materiał na analizę patologicznych zachowań wśród członków młodych zespołów metalowych, którzy, wybaczcie mój francuski, wyżej srają niż głowę mają. To, co się działo w ekipie Jona Leona było obiektem kpin i żartów wśród metalowców związanych z odrodzeniem tradycyjnej sceny metalowej. Zachowania i wypowiedzi lidera formacji były traktowane jako politowania godne, a czasem także po prostu jako zwyczajnie żałosne. Zwłaszcza, że miały miejsce głównie w Internecie. Jon Leon zaczął jawić się jako egotyczny menel z zacięciem do internetowej napinki, który stara się bronić swych decyzji i swej muzyki w Sieci, wdając się z byłymi członkami White Wizzard i innymi użytkownikami anglojęzycznych portali muzycznych we wzajemne obrzucanie błotem i wyciąganie brudów. W drugim numerze internetowego wydania HMP mieliśmy przyjemność przeprowadzić wywiad z Elim Santaną z
że Jon nie może zająć się udzielaniem wypowiedzi dla nas i do wywiadu został wydelegowany Will Wallner, który będąc w zespole od niedawna, nie potrafił odpowiedzieć na większość naszych pytań. Jawna bufonada ze strony lidera White Wizzard nie stoi jednak na przeszkodzie przybliżeniu całej sytuacji, która może wywołać uśmieszek w kąciku ust i kręcenie głową z politowania. Naprawdę, to co się działo w White Wizzard to istna telenowela, pełna przewrotnych intryg, kostycznego wbijania szpil, wzajemnych zarzutów i angstowania godnego kapryśnej primadonny. Nie da się nie odnieść wrażenia, że konflikt leży właśnie w osobie Jona Leona. Częste zmiany składu White Wizzard, które nadal mają miejsce, są na to całkiem adekwatnym dowodem. Jego wyniosłe zachowanie, samouwielbienie i pogarda, którą żywi do innych także stanowią wskazówkę dotyczącą poprawności wyżej przedstawionej tezy. Zwłaszcza, że przepychanki internetowe członków Holy Grail nie znalazły odzwierciedlenia w wywiadach jakie udzielał Foto: White Wizzard
Holy Grail, zespołu, który został założony przez trzech byłych członków White Wizzard odpowiedzialnych za fenomenalną EPkę "White Wizzard/ High Speed GTO": perkusistę Tylera Meahla, gitarzystę Jamesa LaRue i charyzmatycznego wokalistę Jamesa-Paula Lunę. Skorzystaliśmy z okazji i spytaliśmy o to, co się działo w White Wizzard i o przyczynach powstania bardzo złej atmosfery w tym zespole, która zdaje się nie znikać nawet w dniu dzisiejszym. Dowiedzieliśmy się kilku ciekawych rzeczy i chcieliśmy je skonfrontować z drugą stroną historii, czyli z samym Jonem Leonem. Myśleliśmy, że premiera najnowszego dzieła White Wizzard, zatytułowanego "The Devil's Cut", będzie dobrą okazją do poznania jego wersji wydarzeń sprzed kilku lat oraz komentarzem na temat problemów z utrzymaniem stałego składu w jego ekipie. Dostaliśmy jednak odpowiedź,
74
WHITE WIZZARD
Luna i LaRue dla zinów, magazynów i stacji radiowych o tematyce metalowej. Odpowiedzi na pytania dotyczące White Wizzard i spiny z Jonem Leonem zawsze były spokojne, merytoryczne i nieociekające zjadliwością czy żółcią. Muzycy zawsze sprawiali wrażenie profesjonalistów, których interesuje głównie rozwijanie własnych projektów muzycznych. Jak widać także i najbardziej opanowane jednostki czasem zostają uwikłane w puste dyskusje w Sieci. Czas pokazuje, kto ma jakie priorytety w swej twórczości metalowej. Zacznijmy jednak od przybliżenia początków istnienia zespołu White Wizzard i zarzewia konfliktu, który się zrodził bardzo szybko w tej kapeli. Historia zaczęła się w 2007 roku, gdy basista Jon Leon założył kapelę do której w trymiga dokoptował Jamesa-Paula Lunę, z którym współpracował już
wcześniej w rockowym projekcie, Jamesa LaRue oraz Tylera Meahla. W tym składzie została w 2008 roku zarejestrowana EPka zespołu, nosząca tytuł "White Wizzard". To samo wydawnictwo zostanie wznowione rok później pod skrzydłami Earache Records pod innym tytułem, ze zmienioną kolejnością utworów i nazwą jednego z nich. Okładki do obu tych wydawnictw przygotował nie byle kto, a sam Derek Riggs, znany ze swej znaczącej współpracy z Iron Maiden. Do tytułowego utworu "High Speed GTO" powstał świetny teledysk, ociekający kiczem, heavy metalową tandetą i przewrotnym klimatem z przymrużeniem oka. Wideoklip został zwycięzcą konkursu "Best Music Video" na festiwalu Action on Film w 2008 roku. Zespół zaczął jawić się jako pełna potencjału załoga, mocno siedząca w klimatach starego NWOBHM z energetyzującą dozą speed metalu. Owocna współpraca czwórki młodych artystów skończyła się jednak bardzo szybko. Pozostali członkowie zespołu nie mieli już ani ochoty ani nerwów na wspólną pracę z Jonem Leonem, co zaowocowało wyrzuceniem go z zespołu w 2008 roku. Jon zwinął manatki, zabrał swoją nazwę i począł szukać nowych twarzy z którymi będzie mógł ciągnąć historię White Wizzard, a Tyler i obu Jamesów przyjęli nazwę Holy Grail i poczęli komponować nowy materiał. Już wtedy zaczął się proceder obsmarowywania swych dawnych kolegów przez lidera White Wizzard. Holy Grail został przez niego jednoznacznie określony jako imitacja White Wizzard i próba kopiowania stylu jego (!) zespołu. Ciekawym jest fakt, że Holy Grail nigdy nie chciał kopiować muzyki White Wizzard, a raczej iść dalej w rozwijaniu własnego brzmienia. Jak powiedział nam Eli Santana "pierwsze utwory Holy Grail były - określone przez Leona jako - "zbyt ekstremalne" by się pojawić pod szyldem White Wizzard". W 2009 roku Jon Leon przyjął do zespołu wokalistę Wyatta Andresona, gitarzystę Erika Kluibera oraz bębniarza Jessiego Applehansa. Ten ostatni zostaje bardzo szybko zastąpiony przez Giovanniego Dursta. Jessy został usunięty ze składu tuż po nagraniu swoich partii na nadchodzący album grupy. Skład uzupełnił drugi gitarzysta Chad Bryan, który nie nagrał ani jednej nuty podczas sesji nagraniowej. Debiutancki krążek nosi tytuł "Over The Top" i zostaje wydany przez Earache Records 8 lutego 2010 roku. Płyta zawiera świetne kompozycje. "Live Free or Die", "Iron Goddess of Vengeance" i "Strike of the Viper" należą do najbardziej wyróżniających się i posiadających największy potencjał. Krótko po sesji nagraniowej, po zakończeniu trasy z Edguy ze składu odchodzi Wyatt Anderson. Jon twierdzi, że Wyatt wystawił zespół do wiatru, sam zainteresowany twierdzi, że atmosfera w zespole jest nie do zniesienia. Jak widać jest coś na rzeczy w atmosferze panującej w White Wizzard, bo ten powód przyczynił się do odejścia wielu członków tego składu. Wyatt dokończył więc trasę i spakował rzeczy. Chwilę później z zespołu zostaje wyrzucony Erik Kluiber. Oficjalnie za pijaństwo i ciągłe rzucanie kłód pod nogi Jonowi. Podobno nie przyszedł do studia BBC gdy White Wizzard byli gościem audycji Bruce'a Dickinsona właśnie z powodu bycia zalanym w trupa. Trudno powiedzieć czy to prawda, gdyż wszyscy muzycy, którzy współpracowali z Erikiem, a już nie byli związani z White Wizzard, przedstawiali go jako bardzo utalentowanego gitarzystę i sympatycznego przyjaciela. Sam Erik przyznał tylko, że miał już dość Jona, gdyż ten miał się ciągle zachowywać apodyktycznie i niedojrzale. Kroplą w czary goryczy miało być ogłoszenie na Craigslist (amerykański portal bezpłatnych drobnych ogłoszeń) przez Jona, w którym poszukiwał nowego gitarzysty na miejsce Erika… gdy jeszcze Erik był pełnoprawnym członkiem zespołu. Erik zażądał wyjaśnień. Tak opisuje całą sytuację dla portalu Metalsucks: "(Jon) powiedział mi, że mój los w zespole nie jest pewny i zastępstwo jest szykowane na moje miejsce na wypadek, jeżeli nie będę się zgadzał z decyzjami Jona co do prowadzenia zespołu". Erik się nie zgodził na takie warunki, zwłaszcza, że Jon oczekiwał od niego, że ciągle będzie inwestował z własnej kieszeni w zespół, mimo swej niepewnej roli w jego przyszłości. Na miejscu muzyków, którzy opuścili szeregi zespołu, pojawili się Michael Gremio z Cellador oraz walijski gitarzysta Lewis Stephens. W ten sposób White Wizzardowi udało się skompletować zespół na brytyjską trasę i występ na Download Festival. Gremio jednak nie mógł zaangażować się na stale w trasy zespołu z powodu spraw związanych z jego rodziną w Nebrascę, dlatego został zastąpiony za mikrofonem przez Petera Ellisa.
W takim składzie koniec roku 2010 zastał White Wizzard. Jak na tak młody zespół White Wizzard miał już całkiem sporo zmian personalnych oraz bardzo dużo napsutej krwi, gdyż Jon Leon regularnie oczerniał byłych członków swej formacji, skutecznie paląc za sobą mosty. Przyszłość nie przyniosła spokoju w obozie Kalifornijczyków. W 2011 roku najpierw z zespołem pożegnał się z hukiem Chad Bryan, mając dość złej atmosfery panującej w zespole, a następnie Peter Ellis. Peter zdążył nagrać z zespołem tylko singiel "Shooting Star", promujący nadchodzącą płytę. Jakość materiału była tak słaba, że sam krążek zebrał wiele niepochlebnych opinii, na które w Internecie polował osobiście nie kto inny jak sam Jon Leon, broniąc swej twórczości poprzez rzucanie błotem we wszystkich tych, którzy śmieli mieć własną opinię na temat najnowszego singla White Wizzard. Przypominało to trochę proceder jaki uprawiał pewien festiwalowy organizator z Polski, który dzwonił (!) i groził sądem tym, którzy krytykowali na portalach społecznościowych jego organizatorskie niedoróbki. Oficjalnym powodem odejścia Petera były problemy z wizą, uniemożliwiające mu koncertowanie. Nieoficjalnie Jon zdążył już uprzedzić się do Ellisa, wyśmiewając go publicznie przy innych członkach zespołu i fanach, co zaowocowało zakończeniem współpracy wokalisty z White Wizzard. W przededniu wejścia do studia w celu zarejestrowania następnego albumu, z zespołem rozstaje się Lewis Stephens, który nie jest w stanie łożyć tyle pieniędzy na zespół ile wymaga od swych podkomendnych Jon Leon. Instrumenty na "Flying Tigers" są nagrane przez Giovanniego Dursta oraz przez Jona Leona, który nagrał bas, gitarę rytmiczną oraz solówki. Wokale zostały zarejestrowane przez… Wyatta Andersona, który pogodził się z Jonem i wrócił do zespołu. Wyatt w tym okresie wypowiadał się w wywiadach w samych superlatywach na temat lidera White Wizzard i z wielką nadzieją patrzył w przyszłość. Cieszył się też z nadchodzącej trasy White Wizzard z Forbidden… i, co zapewne nie dziwi nikogo, odchodzi z zespołu w środku trasy, twierdząc, że Jon Leon nie jest osobą z którą można współpracować. Za mikrofonem do końca trasy Wyatta zastępuje raz jeszcze Michael Gremio. 2012 rok przynosi światełko nadziei. Do zespołu dołączają gitarzyści Jake Dreyer i Will Warner oraz wokalista Joseph Michael, który jest spokrewniony z Ronniem Jamesem Dio. Will Warner dołączył do zespołu w odpowiedzi na ogłoszenie, tuż przed dużym koncertem White Wizzard w Tokyo. "Myślę, że wniosłem do zespołu szeroki zasób różnorakich wpływów, których brakowało zespołowi w poprzednich latach. (…) Moim głównym celem jest zdobycie szacunku jako gitarzysta i zainspirowanie innych do wzięcia gitar w ręce", powiedział nam w wywiadzie. Will jest gitarzystą, który posiada niebagatelne umiejętności. Jak sam twierdzi, jego największymi idolami są Gary Moore i Ritchie Blackmore. Sam muzyk posiada także bardzo krytyczne mniemanie na temat młodych zespołów metalowych, które starają się naśladować styl z lat osiemdziesiątych: "Mierzi mnie, gdy patrzę na kondycję dzisiejszych zespołów (…). Uważam, że metalowi gitarzyści tracą kontakt z tym, co czyni człowieka prawdziwym muzykiem kreatywnością, ekspresją, istotą". Zespół unika zawirowań personalnych i wkracza w 2013 rok bez żadnych niesnasek i konfliktów wewnętrznych. Co ciekawe, według Willa Wallnera, nowy skład White Wizzard, naturalnie z wyjątkiem Jona Leona, kumpluje się z gośćmi z Holy Grail - "To są moi koledzy. Spotykamy się od czasu do czasu i zawsze byli względem mnie bardzo mili i sympatyczni". Taka sytuacja raczej nie dziwi, gdyż widać gołym okiem, że kto inny tutaj próbuje smrodzić na scenie metalowej. Jednak kolejna dawka opery mydlanej, w której główną rolę odegrała bufonada Jona Leona, miała dopiero nadejść. Zaczęło się od wydania w czerwcu słabego "The Devil's Cut", który bezsprzecznie jest najnudniejszym albumem w dorobku zespołu. Mimo dużych połaci talentu nowych muzyków, ich umiejętności nie zostały wykorzystane przez tyrana prowadzącego grupę. Wszystkie riffy, kompozycje i melodie były autorstwa Jona. "Moja rola ograniczała się tylko do dodania solówek do każdego utworu", mówi Will. Krótko po wydaniu albumu z zespołu, z powodu złej atmosfery w nim panującej, odchodzi długoletni członek, który zawsze stawał w obronie Jona Leona, Giovanni Durst. "Długoletni", gdyż choć wytrwał w White Wizzard około pięciu lat, był drugim co do długości stażu muzykiem w tej ekipie. Ciekawym jest fakt, że jest to kolejny członek zespołu, który od-
chodzi z White Wizzard z powodu "złej atmosfery". Jak widać smród wywoływany przez Jona Leona jest nie do zniesienia przez jego kolegów z kapeli. Jako jego zamiennik na trasę promocyjną płyty zostaje zatrudniony perkusista Devin Lebsack który wcześniej był związany z projektami stricte punkowymi i nu metalowymi. By sfinansować trasę Jon uruchamia kampanię promocyjną i śrubuje swych podkomendnych do zwiększenia wydatków na rzecz zespołów. Wkłady finansowe poszczególnych muzyków zaczynają iść w tysiące dolarów, podczas gdy jak twierdzi wokalista Joseph Michael "Jon nie włożył złamanego grosza w budżet zespołu, ciągle zabierając do własnej kieszeni wszystkie zyski". 5 października 2013r., w dniu koncertu w walijskim Cardiff, Joseph zostaje wydalony z zespołu przez Jona po tym jak nie wytrzymuje i zarzuca Jonowi sprzeniewierzanie finansów zespołu. Chwile później jednak Leon błaga Michaela by ten wrócił do zespołu i dokończył trasę. Ten jednak ma dość i razem z dokumentalistą Donem Adamsem, który na własny koszt pojechał kręcić materiał filmowy o White Wizzard, wracają do Stanów, mimo proble-
Dreyer oraz Will Wallner. Ten pierwszy jest zażenowany tym jak idą sprawy w White Wizzard oraz dziecinadą lidera grupy. Will pokazał, że jest z człowiekiem z klasą i w swym oświadczeniu, które umieścił w Internecie, podziękował wszystkim fanom, muzykom, wytwórniom i pojedynczym osobom, które wspierały White Wizzard przez lata. Wyraził także ubolewanie i żal tym, jak się cała ta przygoda skończyła. Tym, co może trochę dziwić, jest fakt, że mówimy o zespole, który powstał raptem sześć lat temu. Graficzne przedstawienie wszelkich zmian personalnych, które miały miejsce w White Wizzard mija się z celem i byłoby niezbyt czytelną rozpiską. Sytuacja w zespole i ciągłe zmiany składu, mogą nasuwać pewne skojarzenia z Megadeth czy Deep Purple, które borykały się z podobnymi sytuacjami, lecz nie na przestrzeni kilku lat, a dekad. Unikałbym jednak takiego porównania. Tak samo unikałbym porównania sprzeczek w White Wizzard do konfliktów mających miejsce w Saxon, L.A. Guns, Anthrax czy na linii Metallica - Megadeth. White Wizzard, mimo paru naprawdę fajnych i chwytliwych wydawnictw,
Foto: White Wizzard
mów finansowych. "Zostaliśmy z Donem wycyganieni, pozostawieni samym sobie za granicą", mówi Joseph Michael. Don Adams jest także montażystą i reżyserem wideoklipu zespołu do utworu "Strike The Iron", który jednak nie ukazał się na oficjalnym kanale grupy. Joseph wytłumaczył dlaczego tak się stało: "Jon sprzeciwił się umieszczeniu tego klipu, ponieważ jest na nim Giovanni, a Gio nie jest już członkiem zespołu, po tym jak Jon spamował mu skrzynkę zdjęciami gówien i gołych fiutów". Na koncercie w Cardiff za mikrofonem w końcu staje sam Jon Leon oraz… Peter Ellis, który śpiewał na trasie w zespole supportującym White Wizzard. Jak widać Peterowi bardzo szybko przeszło upokorzenie, którego nie tak dawno doświadczył od Jona. Jon mści się na Michaelu w swoim stylu - oczerniając go w Internecie. Zarzuca mu nie pojawienie się na scenie z powodu pijaństwa, kradzież torebki dziewczyny, która przyszła na koncert (torebka znalazła się potem wśród sprzętu zespołu. Okazuje się, że podpita dziewoja zostawiła ją na stole z merchem White Wizzard) oraz egoistyczne zachowanie. Zarzuty Jona wydają się być bełkotem zrodzonym z bucery rozwydrzonego bachora. Ellis nie wraca jednak do zespołu na długo, gdyż na resztę trasy zostaje zatrudniony Giles Lavery, znany między innymi ze współpracy z Warlord. Trasa jednak kończy się klapą i blamażem White Wizzard. 9 października przedstawiciel Earache Records kontaktuje się z Jonem oznajmiając mu, że wytwórnia kończy współpracę z White Wizzard, mając już dość ciągłych zmian personalnych w kapeli. Jon odpowiada oświadczeniem, w którym odwraca kota ogonem: "Przekazuję ekscytującą wieść, że zostajemy zespołem w pełni niezależnym. (…) Za obopólną zgodą rozwiązaliśmy swoją współprace z Earache w duchu przyjaźni i wzajemnego uznania" oraz poradami dla młodych zespołów dotyczącymi tego, jak należy negocjować kontrakty z wytwórniami. W najbliższych dniach zespół opuszczają Jake
okazuje się żartem, na którego czele stoi samolubny i egocentryczny gość, któremu wszyscy inni zarzucają dziecinność, niedojrzałość i kreowanie nieprzyjemnej atmosfery w kapeli. Gdy piszę te słowa mamy już początek listopada 2013 roku. Jak się okazuje White Wizzard będzie dalej istniał. Poszukiwani są nowi muzycy, a Jon Leon jest dumny z tego jak się zachowywał do tej pory: "Stoję samotnie tam gdzie inni zawiedli" i jednocześnie nie ukrywa: "w moim zespole będzie wszystko robione według mnie. It's my way or the highway". Jak widać brak refleksji i samokrytyki, tak samo jak hołdowanie polityce "jak się nie podoba to spie*dalaj", może się zdarzyć nawet u człowieka, który skończył niedawno czterdziesty piąty rok życia i powinien niby dysponować rozsądkiem i zdolnością trzeźwych osądów. Oszołom? Bufon? Czy może niezrozumiany artysta i wrażliwy wizjoner? Sami możecie to ocenić. Jak widać zespołowe dramaty i drobne tragedyjki nie są wyłącznie domeną naszych lokalnych garażowo-szkolnych zespołów. Ja jednak radzę nie psuć sobie wizerunku White Wizzard i pamiętać ich twórczość z czasów "High Speed GTO" i "Over the Top". Swoją drogą nie wiem jakie emocje wywoła u mnie kolejna informacja o White Wizzard umieszczona na którymś z portali muzycznych. Nauczony doświadczeniem, wiem że notki odnośnie tego zespołu praktycznie nie mają wiele wspólnego z muzyką przez niego tworzoną, a raczej z niesnaskami i pyskówkami jego członków, co automatycznie powoduje spadek zainteresowania tą właśnie kapelą. Myślę, że powinno to być przestrogą dla wszystkich młodych zespołów. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
WHITE WIZZARD
75
mogłyby być szybsze i właśnie to próbowałem zrobić w Cellador. Myślę, że nasz styl wyewoluował z klasycznego melodyjnego power metalu, do jego rdzenia dodaliśmy elementy energii thrashu i ekstremalnych gatunków. Myślę, że w jakimś stopniu istnieje więź między Dragonforce a nami.
Amerykański odpowiednik Dragonfrorce Znakomity debiut z 2006r. pozwolił im zapisać się w historii amerykańskiego power metalu, pokazując, że można stworzyć muzykę przypominającą twórczość Dragonforce czy Helloween. Duże pertrubacje i życiowe zawirowania sprawiły, że zespół przez kilka lat milczał, ale powraca w wielkim stylu. O nowym mini albumie, historii zespołu i debiutanckim krążku udało mi się porozmawiać z liderem zespołu Chrisem Petersenem. HMP: Witaj, na wstępie wywiadu chciałbym pogratulować wam powrotu do świata żywych i do muzy cznego biznesu. Cellador wrócił z nowym mini albumem "Honor Forth". Jak został przyjęty przez świat was powrót na scenę metalową? Chris Petersen: Dzięki! Chociaż zespół zaczął prezentować swoje nowe kawałki online już w 2010 roku, to prawdziwe sprzężenie rozpoczęło się na początku tego roku z naszym oświadczeniem o nowo skompletowanym składzie. Ogólnie wszystko jest pozytywnie. Świetnie jest zobaczyć tak wielu długoletnich przyjaciół, którzy nadal wspierają Cellador i wytrzymali jako fani. Czuję się tak, jakby nasza długa nieobecność dała zespołowi w pewnym sensie status kultowy, co wcale nie jest złe! Chociaż czuje też trochę, jakby to był kompletnie nowy rozdział z wieloma nowymi powiązaniami i nowymi fanami, którzy odkryli nas przez naszą
miało miejsce w 2011r., a teraz w 2013r. mamy kolejne wydanie tego krążka. Czym się różni ta nowa wersja od poprzedniej? Kompozycje zostały nagrane w 2011 roku, ale ze względu na szczegóły techniczne związane z naszym kontraktem mogliśmy sprzedać utwory dopiero kilka miesięcy temu. Kiedy otrzymaliśmy pozwolenie na ich dystrybucję i sprzedaż, dokonaliśmy szybkiego retuszu miksów oraz masteringu i oficjalnie je wydaliśmy. Tak naprawdę wersja z 2013 roku jest jedyną "oficjalną" z wydrukami i dystrybucją. "Honor Forth" stylistycznie nie odbiega od tego co zaprezentowaliście na debiucie i dalej jest to power metal. Szybki, melodyjny i bardzo chwytliwy. Możecie wyjaśnić skąd taka chęć grania europejskiego power metalu w stylu Dragonforce, czy Helloween? Dlaczego np. nie postanowiliście grać amerykańskieFoto: Cellador
Wróćmy do waszego wydawnictwa, bo chciałbym nieco was o niego wypytać. Zacznę od nieco komer cyjnego, hard rockowego i lekkiego "I'm Omega". Troszkę nie typowy utwór, ale zachowujący pewne symptomy znane z debiutu. Możesz nieco nas oświecić skąd czerpałeś inspiracje i o czym opowiada utwór? Tak, element rockowe są zamierzone. Z czasem miałem więcej sympatii do stylów takich jak hair metal z lat '80, a także rock i blues, oprócz metalowych odłamów z podziemia. Czasami piszę utwór na podstawie tego co w danej chwili czuję, a wtedy na paśmie rockowym skomponowałem "I'm Omega". Innym utworem, który nieco odstaje stylistycznie jest "Conscious Defector", który jest bardziej pro gresywnym, mrocznym i nowoczesnym utworem. Jakie jest twoje odczucie? Zgodzisz się z tym, że to nieco inne wydanie Cellador? To coś co czułem podczas pisania, bez szczególnych zamiarów co do kierunku muzyki zespołu. Czasami dobrze jest zagrać mroczniejsze riffy! Napisanie tekstu przyszło mi bardzo szybko i było jakby egzystencjalnym podejściem, które prawdopodobnie daje piosence bardziej podniosły klimat jako całości. Jeżeli dla fanów brzmi inaczej zrozumiałbym to, ale dla mnie to był naturalny sposób tworzenia. W ten sam sposób stworzyłem "Enter Deception". Rasowymi utworami Cellador na płycie są "Unchained" i "Honor Forth", w których słychać wasze inspiracje europejską sceną power metalową, zwłaszcza twórczością Dragonforce i Helloween. Dlaczego akurat chęć grania takiego rodzaju power met alu? Dlaczego czerpiecie inspiracje z tych kapel? Kocham szybką, chwytliwą, przebojową muzykę metalową, co więcej mogę powiedzieć? Lubię intensywność i dobre melodie w metalu i style obecne w utworach takich jak "Unchained", one są częścią mojego gustu. Pewną nowością w muzyce Cellador jest pojawienie się partii klawiszowych. Skąd ten pomysł? Chęć odświeżenia nieco swojej muzyki? A może chęć zaskoczenia fanów? Zawsze chciałem użyć elementów syntezatorowych odkąd założyłem zespół. Na naszym pierwszym demie użyliśmy sekwencyjnych syntezatorów i rozważaliśmy nawet pomysł użycia ich również na "Enter Deception". Stary skład został podzielony pomysłem wprowadzenia klawiszowca i nie dopuściliśmy go do składu. Od samego początku pisania "Honor Forth" chciałem włączenia elementów klawiszowych, a taka możliwość pojawiła się dość szybko, kiedy mój obecny klawiszowiec, Diego, skontaktował się z nami w sprawie przesłuchań do zespołu.
ostatnią EP-kę. Nawet jeżeli tak, to dla mnie jest to kontynuacja, ponieważ prowadziłem zespół podczas naszej przerwy. Skoro już poruszyłem temat waszego powrotu... możesz wyjaśnić dlaczego od roku 2006 Cellador przestał być aktywnym zespołem? Dlaczego tyle lat przyszło fanom czekać na nowe kompozycje? Skład z "Enter Deception" i cykl promocji albumu trwał od 2005 do połowy 2009 roku. Po trasie, zdobyciu wielu fanów na całym świecie, zdobyciu marki, naturalnie niektórzy członkowie zespołu zaczęli mieć ochotę na "większy kawałka tortu", większą kontrolę nad twórczością zespołu i zaczęli mieć inne opinie na temat kierunku, w jakim zespół powinien się muzycznie rozwijać. Niektórzy członkowie w tamtym czasie chcieli być bardziej metalcore'owi (pamiętam, że w 2007 ten gatunek był nadal popularny) i w pewnym sensie zasadniczo unikali i ośmieszali styl power metalowy, dzięki któremu staliśmy się popularni. Kłótnie i brak komunikacji pomiędzy członkami zespołu zamieniły postęp zespołu na zastój. Podejrzewam, że można to przypisać młodości i brakowi dojrzałości, ale to już przeszłość. Okres zastoju spędziłem starając się wypełnić luki w naszym składzie. Wasze nowe wydawnictwo to "Honor Foth". Jest to mini album z czterema utworami. Pierwsze wydanie
76
CELLADOR
go, tradycyjnego power metalu w stylu takich kapel jak Helstar, czy Metal Church? Jestem znacznie większym fanem stylu europejskiego niż amerykańskiego, po prostu. Lubię melodie, szybkość, zdecydowanie wolę taki rodzaj wokalu i struktury utworów. Takie zespoły jak Helloween miały wpływ na moją grę i sposób pisania o wiele bardziej niż zespoły amerykańskie. Jestem prawdziwą encyklopedią heavy metalu i lubię różne style, ale zazwyczaj skłaniam się do europejskich typów. Tak było odkąd byłem nastolatkiem wchodzącym w heavy metal i jak dotąd nic się nie zmieniło. Wielu fanów postrzega was jako amerykański Dragonforce. Jak się do tego odniesiecie? Czy Dragonfroce było waszą inspiracją? Pamiętam ich z wczesnego dema na początku 2000 roku, kiedy po raz pierwszy udostępnili swoje kawałki online. Jestem fanem tego starszego materiału, ale nie wiem jaki mieli na nas wpływ, ponieważ niektóre utwory z "Enter Deception" zostały napisane zanim jeszcze o nich usłyszałem. Zawsze darzyłem wielką miłością speed metal ale na początku byłem thrashowcem zarówno jako fan i jako gitarzysta. Poznając zespoły power metalowe, nawet te klasyczne, jak Blind Guardian i Stratovarius, zawsze czułem, że kompozycje
Czy "Honor Forth" jest przedsmakiem pełnego albu mu? Czy możesz zdradzić jakieś szczegóły? W jakim kierunku zmierzacie? Tak, kolejne wydawnictwo będzie podobne stylistycznie! "Honor Forth" jest wizytówką nowego oblicza zespołu i jego powrotu. Mamy szczery zamiar nadal grać epicki melodic speed metal! Niektóre kawałki będą kompletnie nowymi kompozycjami, a niektóre z nich to długo czekające niewydane utwory napisane podczas sesji na "Enter Deception". Mamy zamiar dodać zarówno rockowych jak i thrashowych elementów do powermetalowego miksu. Rozmawialiśmy o pójściu w bardziej thrashowym kierunku, ze względu na moje pierwotne korzenie, jako gitarzysty i chcemy się upewnić, że utrzymamy ciężkie wpływy z tego kierunku. Dodatkowo myślę, że usłyszycie również trochę rockowych riffów w stylu speed metalu, podobnych do ducha "I'm Omega". Dobra zostawmy nieco teraźniejszość i cofnijmy się nieco w czasie. Jest rok 2003 i zostaje założony Cellador. Możesz opowiedzieć jak wyglądały początki? Kto wymyślił nazwę i z czyjej inicjatywy powstał zespół? Wszystkie ślady pochodzą z wiosny 2003r. Byłem początkującym nastoletnim gitarzystą, który grał w zespołach przez całą szkołę średnią, ale chciałem założyć własny speed/thrashmetalowy zespół z melodyjnymi elementami. Kupiłem własną 16 ścieżkową konsolę do nagrywania, automat perkusyjny, a nawet pełne osprzętowanie do basu, żeby zacząć nagrywać swoje pomysły i składać pierwsze utwory na nowy projekt. Szu-
kając muzyków rozmieściłem kilka ogłoszeń w okolicach Omaha. Dołączyłem też kilka przykładowych kawałków. Ostatecznie natrafiłem na basistę, Josha Krohna i jego przyjaciela perkusistę o imieniu Albert. Josh przejął obowiązki basisty, był również pierwszym wokalistą oraz twórcą tekstów. Zespół początkowo nazwaliśmy Apostat. Jako band trzy osobowy, ze mną jako gitarzystą, zaczęliśmy ćwiczyć moje dema. Kilka miesięcy później dołączył do nas mój przyjaciel Warren, jako główny wokalista. Taki był oryginalny skład, o którego istnieniu większość fanów nie ma pojęcia. W takim składzie daliśmy jakieś sześć - osiem koncertów. Stopniowo pierwsi członkowie odchodzili albo po to, żeby skupić się na nauce, albo na innych zespołach, w których grali. Ja za pomocą ogłoszeń wymieniałem każdego z nich tworząc line-up na "Enter Deception" i dalsze lata. Pewnego dnia, podczas rejestrowania online wersji demo naszych kawałków na stronie o nazwie mp3.com, całkowicie przypadkowo zdecydowałem się zmienić nazwę zespołu na Cellador zamiast Apostate. Byłem fanem JRR Tolkiena - pierwsze odniesienie do Cellador jako "pięknej kombinacji słów" myślałem o nazwie kilka dni przed i naprawdę czułem, że pasuje lepiej do europejskiego stylu power metalu, jaki próbowaliśmy grać. Na szczęście było to zanim zaczęliśmy grać dużo koncertów i zespół zgodził się na zmianę nazwy. Oryginalna wymowa to "Celladoor", ale została zmieniona na "Cellador" kiedy na koncercie na tzw. Ranch Bowl zrobiono literówkę w nazwie i zapisali ja przez jedno "o". Pomyślałem, że taka wersja będzie jeszcze bardziej unikatowa, (śmiech)! Jak doszło do zwerbowania Micheala Gremio? Dlaczego nie udało się go przekonać do współpracy przy nowym materiale? Początkowo odpowiedział na ogłoszenie: "Potrzebny wokalista", które umieściłem dla zespołu około roku 2003r. Nie dostał wtedy tej roboty, ale pozostaliśmy w kontakcie przez kolejne dwa lata, dlatego, że przychodził na wiele naszych koncertów. W 2005 roku po tym jak odszedł nasz pierwszy wokalista, zdecydowałem się zadzwonić do niego, żebyśmy spróbowali jeszcze raz, a po dwóch - trzech tygodniach nagrywał z nami wokale na naszą EP-kę demo, "Leaving All Behind". Od samego początku pomiędzy Mikem a zespołem dochodziło do kłótni dotyczących etyki pracy i komunikacji, co sprawiało, że wspólna praca była trudna. Nigdy nie zależało mu na śpiewaniu moich tekstów, ani melodii wokalnych i nie wierzę również, że podobały mu się moje kompozycje. Opuszczał wiele prób, co nas wkurzało i później nasilało już negatywną atmosferę między nami. W czasie, kiedy zespół miał wchodzić do studia, żeby nagrać "Enter Deception", on i ja byliśmy już na etapie nie odzywania się do siebie, przez co cały proces nagrywania był z problemami, a cała trasa przebiegła pośród powtarzającej się wrogości do siebie. W 2007 roku byliśmy już na etapie, że nie mogliśmy ze sobą w ogóle pracować nad utworami, co doprowadziło do tego, że niektórzy członkowie sfrustrowani opuścili zespół. Niedługo potem zaczął kompletnie ignorować moje telefony i maile. W końcu pewnego dnia w 2009 roku dostałem informację, że teraz cały swój wysiłek będzie wkładał w zespół metalcore'owy, który założył. To było mniej więcej w tym czasie, kiedy przeprowadziłem się do Denver. Mam wiele miłych wspomnień z pracy i grania u boku Mike'a i jestem pewny, że on też. Jednak kiedy o tym myślę, to całkiem jasne było, że nie było szans na długotrwałą współpracę. Jego wokal na "Enter Decption" to majstersztyk i pokazuje że był rasowym power metalowym wokalistą, który nie kryje swoich fascynacji Kiske czy Dickinsonem. Jednak na nowym albumie Chris też dobrze sobie radzisz. Nie było mowy o zatrudnieniu jakiegoś wokalisty? Osobiście szukałem wokalisty od 2006 roku, ale nigdy nie mogłem znaleźć kogoś kto miałby czas, umiejętności i mieszkał blisko. To główny powód opóźnienia w rozwoju zespołu. Mieliśmy kilku niesamowitych wokalistów z przesłuchań w Europie, ale żaden z nich nie chciał się przeprowadzić ani nawet regularnie podróżować. W 2008 roku byłem zmęczony tym, że nie mogłem znaleźć nikogo, więc zacząłem nagrywać dema wokali sam, choć nigdy wcześniej nie śpiewałem na żywo ani podczas prób zespołu. Właściwie nagrałem wszystkie wokale na "Honor Forth" mimo, że nigdy przed nikim nie śpiewałem. W połowie 2012 roku, po kolejnych latach przesłuchań i nie znalezieniu wokalisty, mój basista, JT, w końcu postawił ultimatum: "Albo ty śpiewasz, albo koniec. Jutro jest twój pierwszy dzień jako wokalisty w tym zespole". I od tego momentu, nie patrząc za siebie, wziąłem ten obowiązek na
swoje barki. Na początku było to strasznie krępujące i męczące, ale powoli i pewnie zrobiłem postępy, dzięki determinacji i mocnemu harmonogramowi ćwiczeń! Troszkę przewinęło się tych muzyków przez Cellador. Który z nich odegrał znaczącą rolę w Cellador? Otrzymujesz jeszcze z kimś kontakt jeśli chodzi o byłych muzyków Cellador? Oczywiście zespół to nie jedna osoba, ale suma wszystkich jego części, tak więc każdy członek zespołu był fundamentalny w procesie rozwoju i postępów grupy. Nawet jeżeli ktoś miał mało twórczego lub kierowniczego wkładu, myślę, że wszyscy przyczynili się w jakiś szczególny sposób. Na przykład, mój pierwszy basista, Josh, użyczał nam swojego bardzo gościnnego domu na próby. Mój gitarzysta, Bill, nauczył mnie podstaw profesjonalizmu i uratował nas w studiu przy nagłaśnianiu i nagrywaniu bębnów. Mój inny basista, Valentin, użyczył nam naszego pierwszego pojazdu na trasę, kiedy nie mieliśmy innej opcji. Mój gitarzysta, Sam, miał zabawną osobowość stworzoną do wielkich historii, itd. Od czasu do czasu wymieniam kilka krótkich maili z kilkoma byłymi członkami zespołu, ale od kilku lat nie mam żadnych wieści. Niektórzy z nich porzucili muzykę i założyli rodziny co w pełni szanuję. Powiedziałbym, że nie mamy ze sobą zbyt dużego kontaktu. Wspominałeś już o tym, ale chciałbym rozwiać wszelkie wątpliwości. Czy to prawda, że na debiu tanckim albumie "Enter Deception" były pierwotnie zarejestrowane partie klawiszowe? Jeśli tak, dlaczego ostatecznie je usunięto? Na "Enter Deception" nigdy nie zostały nagrane żadne klawisze. Podałem pomysł, żeby je dodać, ale nasz producent i wytwórnia były przeciwko, tak samo jak kilku członków zespołu. "Leaving All Behind" to prawdziwa perełka i znakomity otwieracz. Jaka jest wasza recepta na takie petardy? Dzięki! Zabawne jest to, że kiedy złożyłem tracklistę do naszej wytwórni, właściwie chciałem umieścić "Leaving All Behind" na drugim miejscu, a "A Sign Far Away" jako utwór otwierający, ale szef wytwórni chciał, żeby to był otwieracz! Lubię utrzymywać w kawałkach wysoką energię i dynamikę, ale lubię również, kiedy łatwo je przełożyć na żywo, a fani łatwo mogą się do niej przyłączyć i śpiewać. Dlatego lubię trzymać się klasycznych struktur piosenek zamiast być niewiarygodnie progresywnym w naszych utworach. "Leaving All Behind" jest na to świetnym przykładem, pozostaje agresywna, ale jest zwięzła, krótka i na temat. Dla wielu fanów power metalu, "Enter Deception" to klasyk i wciąż znakomity album, który mimo swojego czasu wciąż zachwyca. Czy myśleliście w tamtym czasie, że wasz debiut tak będzie chwalony oraz, że zdobędzie tyle fanów? Tak, wydaje się, że osiągnął status kultowego, to świetnie! Nigdy nie pomyślałbym, że "Enter Deception" zostanie tak dobrze przyjęły przez krytyków i fanów. To niesamowite jak wielu fanów zebraliśmy szczególnie w Ameryce Południowej i Azji. Nasza wytwórnia wykonała świetną robotę ustanawiając dla nas całą dystrybucje i kontakt z prasą. W rzeczywistości mieliśmy u nich najwyższy priorytet przez kilka miesięcy po jego wydaniu, co naprawdę ruszyło naszą karierę. Płyta zapadła w pamięci i przetrwała próbę czasu, w dużej mierze dzięki przebojowemu charakterowymi, który uczynił ten album nieśmiertelnym. Bo jak tutaj zapomnieć takie hity jak "A Sign Far Beyond" czy "Wakening". Jaka była wasza recepta na skon struowanie przeboju? Zazwyczaj zaczynam od przewidywania podstawowej struktury utworu z liną melodyczną wokalu, ale niekoniecznie z dokładnymi riffami. Czasami zapisuje podstawową strukturę kawałka z krótkim opisem każdej sekcji. Później siadam w moim domowym studiu i zaczynam nagrywać wersję demo od podstaw, rozpoczynając z sekwencyjną częścią perkusyjną, a później grając do niej na gitarze, aż riffy będą w porządku. Bas, solówki, pojawiają się po gitarze rytmicznej. Kiedy muzyka jest skończona pracuję nad wokalem i chórkami, zazwyczaj przy pomocy gitary. Kiedy melodia jest gotowa, siadam i pisze tekst, szukając słów z sylabami, które najlepiej pasują do melodii itd. To świetna ogólna metoda! Chociaż zawsze pojawia się w ostatniej chwili, jakiś pomysł, dodawany podczas ostatecznego procesu nagrywania. Najostrzejszym utworem na "Enter Deception" jest "Releasing The Shadow". Zgodzisz się z tym? Myślę, że to najbardziej interesująca i dynamiczna
kompozycja na "Enter Deception". Jest to również ostatni kawałek napisany na album. Skończyłem zarówno komponowanie, jak i tekst do niej, podczas jej nagrywania w studio. Innym członkom zespołu właściwie nie podobała się za bardzo ten utwór, więc rzadko ją graliśmy! Próbowaliśmy zagrać ją na żywo dwa czy trzy3 razy i za każdym razem kończyło się katastrofą, (śmiech)! Album okazał się strzałem w dziesiątkę, a mimo to przyszłość Cellador stanęła pod znakiem zapytania. Co było powodem rozpadu składu i skompletowania nowego? Jak już wspomniałem, kiedy przyszedł czas pracować nad drugim albumem, stało się jasne, że skład miał problemy w pracy ze sobą z wielu różnych powodów, w tym kłótniami o muzyczny kierunek zespołu, etykę pracy, styl życia i czyje kawałki będę nagrane. Próbowaliśmy miesiącami żeby wszystko się udało, ale nasze sesje nagraniowe opóźniały się ze względu na nasze kłótnie i nawet kilka tras zostało odwołanych, przez co straciliśmy naszą agencję bukującą. Te wydarzenia, najpierw doprowadziły do rozstania się z gitarzystą, a później - tego samego roku - z wokalistą i perkusistą, którzy założyli metalcore'ową grupę. Tak więc na początku 2009 roku zespół tworzyłem ja, basista i mój nowy gitarzysta. Próbowaliśmy działać w naszym rodzinnym Omaha, NE z przesłuchiwaniem lokalnych wokalistów i perkusistów. Otrzymaliśmy wiele odpowiedzi z całego świata, ale nie chcieliśmy pracować na odległość i stwierdziliśmy, że będziemy brać pod uwagę lokalnych ludzi lub tych, którzy wyrażą chęć przeprowadzki. Po kilku miesiącach poszukiwań w Omaha zacząłem naprawdę myśleć, że najlepsze dla zespołu będzie jeżeli się przeprowadzimy. Wybrałem Denver po tym jak wyszukałem dwóch gości, którzy wstępnie się z nami porozumieli. Przeniosłem się do Denver latem 2009 roku z wrażeniem, że dołączy do nas dwóch brakujących ludzi, ale niestety nie udało się. Zostałem pośrednio poinformowany, że obu nie interesuje już zespół i zdecydowali się zrezygnować po tym jak się przeprowadziłem. Tak więc znalazłem się w całkowicie nowym miejscu zaczynając wszystko od nowa. Jednak nigdy nie poddałem się w utrzymaniu zespołu przy życiu. Krótko po mojej przeprowadzce, może miesiąc po tym jak odeszło pozostałych dwóch członków, dostałem maila od mojego obecnego klawiszowca, Diego Valadeza, który chciał wziąć udział w przesłuchaniach do zespołu. Korespondowaliśmy ze sobą i pracowaliśmy na dystans, podczas gdy kontynuowałem przesłuchania, żeby zreformować zespół w Denver. Poznałem miejscową scenę metalową dość szybko, co pomogło mi w rozprowadzeniu informacji, że Cellador to zespół bazujący w Denver oraz że szuka muzyków. Mieliśmy kilka falstartów z wieloma lokalnymi muzykami, ale w końcu w 2011 roku, po dwóch latach ciągłych przesłuchań i dawaniu ogłoszeń, natknąłem się na mojego obecnego perkusistę, Nicka Mccallistera i basistę, Jamesa Picketta, którzy idealnie pasowali do zespołu. Krótko potem, Caleb dołączył do nas jako drugi gitarzysta. Był polecony przez mojego perkusistę, Nicka. Przez cały 2011 i 2012 rok ćwiczyliśmy nowy i stary materiał, a wszystko to robiliśmy nadal poszukując naszego nieuchwytnego wokalisty. W końcu pod koniec 2012 roku oficjalnie objąłem wakat wokalisty i na początku 2013 roku, po czterech latach niekompletnego składu, zespół pojawił się publicznie i znowu rozpoczął koncertowanie! Koncerty to jest to, na co czeka każdy fan. Więc powiedźcie kiedy Cellador da jakiś pokaz w Europie? Czy jest szansa, że odwiedzicie Polskę? Uderzyliśmy dosyć mocno w metalową scenę Kolorado grając w tym roku już około dwódziestu koncertów albo i więcej. Pracujemy z nowym PR-em i firmą menadżerską z Europy pomagającą zabezpieczać europejskie trasy, która mamy nadzieję, będzie również obejmować Polskę. Oferty zaczynają napływać z Ameryki Północnej i Meksyku. Najprawdopodobniej po wydaniu kolejnego albumu pojawi się więcej możliwości na trasę europejską. Z mojej strony to wszystko, dziękuje za poświęcony czas, jakieś ostatnie słowo do polskich fanów? Bardzo dziękuję, miejcie oko na Cellador, bo zaczynamy kolejny rozdział! Nasza ostatnia EP-ka "Honor Forth" jest dostępna cyfrowo na wszystkich najlepszych stronach z mp3! Pozdrawiamy i bardzo dziękujemy za wspaniałe pytania do wywiadu i do zobaczenia wkrótce \m/ Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska
CELLADOR
77
ku i może będziemy to robić częściej jeżeli będzie taka możliwość, ale jak na razie jesteśmy głównie zespołem studyjnym.
Wiedzieliśmy, że chcemy być heavy, melodyjni i progresywni Za projektem pod nazwą Shadowkiller stoi Joe Liszt znany przede wszystkim z thrash metalowego Hellhound czy ostatnio z Rocka Rollas. Ich debiut "Slaves of Egypt" wydany w barwach Stormspell Records poza tym, że zwraca uwagę znakomitą okładką to również zawiera naprawdę pokaźną ilość bardzo dobrego progresywnego heavy metalu. Fani takiego grania powinni się zainteresować tym zespołem i jestem przekonany, że nie będą tego żałować. Niestety ciężko znaleźć jakąś większą ilość informacji na temat Shadowkiller, a sam Joe też nie jest zbyt wylewnym rozmówcą i odpowiada bardzo oszczędnie. Jednak co nieco udało się z niego wydobyć. HMP: Witam. Na początek przedstawcie okoliczności powstania zespołu. Kto był inicjatorem Shadowkiller? Joe Liszt: Cześć! Dałem ogłoszenie w Internecie, na które odpowiedział Gary. Znał Marka z poprzedniego projektu. Dan był właściwie moim starym kumplem z zespoły sprzed 25 lat w Południowej Kalifornii. Przeprowadził się do Norcal i jak na ironię odpowiedział na nasze ogłoszenie dotyczące poszukiwania basisty. Jak długo powstawał materiał na "Slaves of Egypt"? Powiedziałbym, że zajęło nam to około roku, albo półtora roku, żeby wszystko napisać. Jak przebiega u was proces twórczy? Kto jest głównym kompozytorem? Marc i ja jesteśmy głównymi twórcami. Wymyślamy początkowe struktury na gitarze. Później przynosimy je do studia i wszyscy łączymy dźwięki w to co, czym ostatecznie się stają. Kto odpowiada za stronę liryczną i o czym traktują teksty? Jakie tematy w nich są poruszane? Ja piszę wszystkie teksty. Zazwyczaj opieram je na książkach, filmach, komiksach, historii. Wszystkim co mnie w danym momencie interesuje. Płytę zdobi znakomita szata graficzna utrzymana w klimacie starożytnego Egiptu. Kto jest za nią odpowiedzialny? Temat wyszedł ode mnie. Pokazałem koncepcję Iordanowi ze Stormspell Records i razem pracowaliśmy nad grafiką bazującą na utworze tytułowym. Mieliśmy szczęście, że Dimitar Nikolov zgodził się ją wykonać. Przedstawiliśmy mu naszą wizję, a on stworzył arcydzieło grafiki na okładce! Gdzie zarejestrowaliście album? Kto odpowiada za brzmienie? Jest naprawdę świetne, może tylko perkusja mogłaby zabrzmieć trochę bardziej "soczyście", ale to już kwestia gustu. Album został nagrany w moim studio w Północnej Kalifornii. Perkusja była zdecydowanie najcięższym elementem, żeby dobrze brzmiała. Jestem zadowolony z brzmienia, ale jak zwykle przechodzę przez pewien okres rozczarowania niektórymi elementami. Ogólnie jestem zadowolony.
Album wydaliście nakładem Stormspell Records. Czemu wybraliście akurat ten label? Jesteście jak dotąd zadowoleni ze współpracy? Stormspell było wspaniałym doświadczeniem. Ściągnął nas na ziemie. Wybraliśmy tę wytwórnię, ponieważ byłem już z nimi powiązany przy HellHound i Rocka Rollas, więc to był naturalny wybór. Nie za dużo informacji można o was znaleźć. Nie sądzicie, że warto by było poprawić trochę ten ele ment? (Śmiech), tak. Będziemy chcieli sie trochę bardziej pokazać. Zamaskowani w cieniu, nie? Znajdziecie nas na facebooku.
Płyta po pierwszym przesłuchaniu nie bardzo mnie przekonała przez co teraz jest mi trochę głupio (śmiech). Jednak jest to muzyka, której uważne słuchanie zdecydowanie pomaga w odbiorze ze względu na dużo różnych smaczków i znakomite niebanalne melodie. Zgodzicie się z taką opinią? Absolutnie! Dzięki, że dałeś mu jeszcze jedną szansę (śmiech)! Wasze utwory mają w sobie spory ładunek emocji jak np. jeden z najlepszych wg. mnie "On these Seas". Jak Wy postrzegacie tę kwestię? Winię za to klucze minorowe, ale tak, taki zawsze był mój sposób pisania. Macie jakieś swoje ulubione utwory z "Slaves of Egypt"? Jeśli tak to jakie i dlaczego akurat te? Powiedziałbym, że moim jest "Seven Kingdoms". Zaczynał jako coś co brzmiało jak Metallica/ Megadeth, a kiedy doszliśmy do nagrania, kompletnie go zmieniliśmy na bardziej progresywny i interesujący. Kiedy wybrałem temat związany z "Grą o Tron" na tekst, to jakby tchnęło w nią nowe życie, co jest najbardziej niesamowitym elementem w tworzeniu muzyki.
Ty i Gary Neff graliście wcześniej między innymi w thrashowym Hellhound. Jak wygląda teraz sytuacja w tym zespole? Gracie jeszcze pod tym szyldem? No, HellHound się skończył. Pracowaliśmy bardzo ciężko, żeby przygotować się na festiwal Keep It True w Niemczech, a po powrocie do domu skończyło nam się paliwo.
Początek utworu tytułowego przypomina bardzo Iron Maiden. W ogóle często niektóre fragmenty waszych kawałków brzmią jak mroczniejszy Maiden i nie chodzi tu o kopiowanie tylko o dalekie skojarzenie i inspirację. Zgodzicie się z taką opinią? Ha… Ty naprawdę jej słuchałeś, nie? (śmiech) Tak, Maiden zawsze miało na mnie duży wpływ, szczególnie Steve Harris, więc zgrywam ich kiedy tylko mogę.
Przedstawcie resztę muzyków. Gdzie wcześniej grali Marc Petak i Dan Lynch? Marc jest weteranem muzycznej sceny wybrzeża. Dan pochodzi z południowo kalifornijskiego zespołu speed metalowego Crux Ansata.
Jak świeżo po premierze podchodzicie do "Slaves of Egypt"? Jesteście dumni z tego albumu w stu procentach, czy też może zmienilibyście w nim coś? Gdybym mógł mieć Martina Bircha do produkcji byłbym bardziej zadowolony ze skończonego produktu!
Wasza muzyka to klasyczny metal z progresywnymi elementami. Co was zainspirowało do stworzenia takich dźwięków? Tak, to dobry opis. Moją główną inspiracja są zespoły jak Iron Maiden, Judas Priest i Savatage. Wpływ na Gary'ego i Marca mają bardziej progresywne zespoły, więc to naprawdę kombinacja wszystkich tych elementów. Wiedzieliśmy, że chcemy być heavy, melodyjni i progresywni. Chciałbym powiedzieć też, że z tym albumem w większości udało nam się to osiągnąć.
Jakie nadzieje wiążecie z Shadowkiller? Co chcielibyście osiągnąć z tym zespołem? Byłoby fajnie nagrać drugi album. Zobaczymy jak ten jest przyjmowany i pójdziemy tym śladem.
Jak zamierzacie promować "Slaves of Egypt"? Stormspell wykonali w tym jak na razie świetną robotę. Nie da się im w wystarczający sposób podziękować za wypuszczenie albumu i promowanie go.
Jak zachęcilibyście czytelników Heavy Metal Pages do sięgnięcia po wasz album? Odwiedźcie strone Stormspell Records, albo polubcie nas na facebooku! To już wszystkie pytania. Wielkie dzięki za wywiad i ostatnie słowo należy do was. Dzięki za wasze zainteresowanie Shadowkiller \m/ Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska
Jak ma się sprawa waszych występów na żywo? Często gracie? Planujecie jakąś trasę? Zagraliśmy z Michaelem Schenkerem w zeszłym ro-
Foto: ShadowKiller
78
SHADOWKILLER
Nietrwały rezonans Pomimo drobnych usterek technicznych, związanych z wadliwym sprzętem nagrywającym, udało mi się w końcu porozmawiać z Jamesem i Mattem… Niestety muszę zasmucić fanów Teatru Marzeń, bowiem szczegóły dotyczące nowej płyty owiane są tajemnicą (przynajmniej wtedy jeszcze były - przyp. red.), ale w zamian porozmawialiśmy o "Impermanent Resonance", przyszłych planach oraz… niezastąpionej, polskiej publice. Zaczynamy! HMP: Na dniach pojawi się wasz nowy album "Impermanent Resonance". Jak wyglądał proces twór czy? Co przy rejestrowaniu płyty okazało się najistotniejsze? Matt Guillory: Rozpoczęliśmy prace nad "Impermanent Resonance" jakieś półtora roku temu. Staraliśmy się, by nasz krążek tym razem zabrzmiał o wiele bardziej dynamicznie, ale chcieliśmy także skupić się na samej przestrzeni w melodiach. Jesteśmy bardzo zadowoleni z końcowego efektu - stworzyliśmy bardzo solidne nagranie. Słychać, że przez ostatnie 10 lat bardzo się rozwinęliśmy i jesteśmy z tego powodu niezwykle szczęśliwi. Krążek brzmi naprawdę rewelacyjnie, a produkcją zajął się Jens Bogren oraz Tony Lindgren, gdzie ten pierwszy zmiksował m.in. materiały dla Kreator, czy Devin Townsend Project. Jak wyglądała współpraca z nimi? Matt Guillory: Produkcją krążka zająłem się osobiście, a utwory zostały głównie napisane przez Jamesa i Petera Wichersa. Jens nagrał cały materiał, a Tony odpowiadał za mastering. Poza tym, Jens zajął się także końcowym miksem całego krążka. Sądzę, że ta współpraca wyniosła brzmienie płyty na zupełnie inny poziom i był to słyszalny krok w przód względem naszego wcześniejszego albumu - "Static Impulse". Na "Impermanent Resonance" usłyszymy dokładnie ten sam skład co na "Static Impulse". O ile Ty i Marco współpracujecie od lat z Jamesem przy jego solowych albumach, to Peter i Ray doszli do was nieco później. Na nowym krążku słychać niesamowite zaangażowanie, fantastyczne melodie, potężne solówki oraz intensywną sekcję rytmiczną. Doskonale rozumiecie się jako muzycy, ale jestem ciekaw jak wy pod chodzicie do tej muzycznej współpracy? Wiem, że James bardzo chwalił Petera na dokumencie "Spirit Carries On" i trzeba przyznać, że to naprawdę świetny perkusista. Matt Guillory: Współpraca przebiegła tak jak przewidywałem. Nasz skład zmieniał się przez ostatnie lata, a przy realizacji albumu uczestniczył też Peter Wichers. Jeżeli chodzi o resztę, to zarówno Peter Wildoer, Marco Sfogli jak i Ray Riendeau to świetni ludzie o wspaniałych osobowościach. Myślę, że została ona doskonale przeniesiona na muzyczne płaszczyzny, które zostały zawarte na naszym krążku. James LaBrie: Można wyczuć między nami niesamowitą chemię, a utwory uzyskały bardzo specyficzne brzmienie - wcześniej na "Static Impulse", teraz na "Impermament Resonance" - głównie dzięki niezawodnym muzykom, którzy uczestniczyli w projekcie. Razem z Mattem jesteśmy bardzo szczęśliwi ze współpracy z Peterem Wildeorem i Rayem Riendeau, tym bardziej, że chcieliśmy zachować nasz line-up w takiej samej postaci, jak na "Static Impulse". Wkroczyliśmy na nowe płaszczyzny muzyczne, co na pewno będzie miało ogromny wpływ na naszych słuchaczy, w wszystko to dzięki muzykom, którzy uczestniczyli przy nagrywaniu tego krążka.
Na płycie usłyszymy też - znanego z Soilwork Petera Wichersa, który wspomógł partie gitarowe na "Impermanent Resonance". Jak zgarnęliście go do projektu? Czy jesteście zadowoleni z tej współpracy? Matt Guillory: Tak, współpraca z Peterem była niesamowita. Słychać pewnego rodzaju transformację na nagraniach, a jego wkład jest widoczny w tekstach, w tworzeniu których również uczestniczył. Słychać to szczególne w utworach "Agony", "I Will Not Break", czy "Let It Go" i innych, równie świetnych numerach, które wpłynęły na osobliwy urok "Impermanent Resonance". Nowy album to masa przebojowych utworów w klimacie "Slight Of Hand", czy "I Got You" (mój ulu biony numer), ale też masa bardzo chwytliwych ballad w stylu rewelacyjnego "Back On The Ground", czy "Say You're Still Mine" (wspaniale tam zagrałeś, Matt). Czy macie jakieś ulubione numery z płyty, tudzież te, które są w jakimś stopniu dla was szczególne? James LaBrie: Wszystkie! (śmiech). Bez wątpienia każdy numer znajdujący się na płycie jest naszym ulubionym. Zawsze uważałem to pytanie za szczególnie trudne, gdyż uwidaczniają się dość ścisłe "związki" miedzy tobą, a utworami. Oczywiście jeśli bym chciał spróbować odpowiedzieć na to pytanie to prawdopodobnie wybrałbym "I Got You", który jest przepełniony niesamowitą pasją - to po prostu fenomenalny utwór. "Destined to Burn", "Lost In The Fire", czy "Amnesia" to także świetne numery. Kiedy je śpiewam to czuję jakby miały własną osobowość i jest to niezwykle satysfakcjonujące dla mnie jako artysty. Ogólnie rzecz biorąc nie potrafię określić, który utwór jest moim ulubionym. Matt Guillory: Całkowicie zgadzam się z Jamesem. Tworząc utwory jesteś z nimi blisko, wszystkie mają dla ciebie szczególne znaczenie i wrażają określone emocje, które są bardzo odczuwalne. Kocham każdą piosenkę znajdującą się na tej płycie.
James masz teraz sporo pracy przy promocji nowego albumu Dream Theater, ale planujecie w przyszłości trasę promującą "Impermanent Resonance"? Fajnie byłoby usłyszeć ten materiał na żywo… Zapraszamy do Polski! James LaBrie: Oczywiście, jesteśmy w stu procentach pewni, że wyjdziemy z inicjatywą zorganizowania trasy koncertowej. Mamy masę, świetnych utworów, zawartych na albumach od "Elements of Persuasion", aż po "Impermanent Resonance" i jestem pewien, że wyjdzie z tego bardzo solidne, energiczne show. Wszyscy wiemy, że na chwilę obecną jest już zaplanowana trasa koncertowa Dream Theater, ale myślę, że za rok, półtora uda nam się coś zorganizować, tym bardziej, że Matt i reszta muszą przygotować materiał do występów na żywo. Jesteśmy jednak pewni, że do niej dojdzie, patrząc na opinie naszych fanów. Ostatnio występowaliśmy na żywo po wydaniu "Elements Of Persuasion" jednak teraz, wraz z Mattem, mamy do zaprezentowania znacznie bogatszy materiał. Jak już jesteśmy przy Dream Theater… Przykro mi, nie dało się pominąć tego pytania (śmiech). James, czego możemy się spodziewać na nowym krążku Dream Theater? Fani spodziewają się czegoś na miarę "Metropolis part 2: Scenes From A Memory"… James LaBrie: Tak, wszyscy uważają że będzie to płyta w stylu "Metropolis part 2" (śmiech). Niektórzy po prostu podchodzą do nowej płyty jak do "odrzutów" z naszej wcześniejszej twórczości. Nie chce za dużo teraz o tym mówić, wolę skupić się na tym, co obecnie stworzyliśmy z Mattem i resztą zespołu. Co do nowego albumu Dream Theater to mogę powiedzieć tylko tyle, że wszyscy z zespołu uważają ten materiał za najlepszy jaki dotąd stworzyliśmy. Nadal rozwijamy się jako zespół, mamy za sobą 25 lat działalności i dalej tworzymy coś nowego… To uczucie wznoszenia się, rozwoju, nie ważne w jakim etapie naszej kariery jesteśmy, jest czymś niesamowitym. Nasz nowy, a właściwie nadchodzący album jest jak na razie naszym najlepszym, ale na tę chwilę nie mogę zdradzić więcej… Matt, James… Co dalej planujecie? Gdzie was ponownie usłyszymy? Matt Guillory: Cóż… Trochę czasu minie zanim zabierzemy się za coś nowego, ale na pewno będziemy pracować nad nowym materiałem, nawiązywać współpracę z nowymi artystami, a wszystko po to, by poszerzyć własne horyzonty. James LaBrie: Na razie skupiamy całą swoją uwagę na "Impermanent Resonance", głównie pod kątem promocji płyty w jak najlepszy, możliwy sposób. Moje obecne plany na przyszłość, nie licząc tych związanych z nowym, solowym albumem to głównie promocja nowego krążka Dream Theater, który zostanie zwieńczony olbrzymią, światową trasą. Co do tego co powiedział Matt, to kolejny album jest po prostu kwestią czasu, ale na tę chwilę nie planujemy nic nowego. Myślę, że w przyszłości dalej będziemy kontynuować tę muzyczną przygodę. Tak na zakończenie…. Może powiecie coś do pol skich fanów? Chcecie im za coś podziękować? Matt Guillory: Jesteśmy ogromnie wdzięczni za wasze nieocenione wsparcie i jeśli los pozwoli to odwiedzimy wasz kraj w trakcie - planowanej przez nas - trasy koncertowej. James LaBrie: Jesteście fenomenalni. Gdy wielokrotnie odwiedzałem Polskę w trakcie tras z Dream Theater, to właśnie nasi polscy fani okazali się jedną z najlepszych publiczności. To cudowne uczucie występować przed taka publiką… Z wielką chęcią powtórzę to doświadczenie w trakcie wykonywania materiału z "Impermanent Resonance", czy "Static Impulse". Wierzę, że wypadniemy na żywo bardzo dobrze, damy z siebie wszystko, a polscy fani będą zachwyceni naszym epickim show. Doceniamy wszystko co dla nas robicie i dziękujemy za wasze wsparcie.
Wasz nowy krążek bardzo mi się spodobał i moim zdaniem znaleźliście na nim złoty środek między "Elements of Persuasion", a "Static Impulse"… Pierwsza część płyty jest znacznie bardziej agresywna i Peter śpiewa tam nieco częściej , natomiast druga jest znacznie bardziej emocjon alna, nieco stonowana… Czy to był zamierzony zabieg? Czy chcieliście w jakimś stopniu połączyć obydwa koncepty? Matt Guillory: Oczywiście! Dokładnie taki był nasz cel. Ważnym elementem dla nas było osiągnięcie równowagi, między dynamicznymi i tymi bardziej spokojnymi partiami. Chcieliśmy, by każdy słuchacz mógł znaleźć coś dla siebie na płycie, w zależności od tego czy lubi szybkie, energiczne utwory, czy emocjonalne, liryczne piosenki.
Naprawdę miło było to usłyszeć! Wielkie dzięki za wywiad, jesteście świetni i James, do zobaczenia w lutym na koncercie Dream Theater! James LaBrie: Dzięki za wszystko i do usłyszenia! Łukasz "Geralt" Jakubiak Ogromne podziękowanie dla Alberta i Mateusza, którzy pomogli mi przygotować ten materiał - jesteście jak zwykle niezastąpieni!
Foto: Dave Lepori
JAMES LABRIE
79
Metalowcy zjednoczeni jako Królestwo Żelaza Ostatnio nie można narzekać na brak klasowych heavy metalowych kapel, a kanadyjski Iron Kingdom jest z całą pewnością jedną z nich. Do tej pory mają na koncie dwa znakomite krążki i już pracują nad kolejnym. Na przyszły rok zaplanowali przyjazd do Europy i z tego co mówią jest szansa na gig w Polsce. Sprawdźcie ten zespół, a nie powinniście żałować. Na pytania odpowiadał śpiewający gitarzysta Chris Osterman. HMP: Jest to wasz debiut na łamach Heavy Metal Pages, więc na początek muszę zapytać o początki zespołu. Jak doszło do powstania Iron Kingdom? Chris Osterman: Iron Kingdom zostało utworzone w 2011 roku. Zaczęło sie od tego, że ja, główny gitarzysta i wokalista, Amanda Osterman (moja siostra), perkusistka, Leighton Holmes, basista i Jordan Wright na gitarze rytmicznej, graliśmy przez kilka lat wcześniej razem pod inną nazwą, ale czuliśmy, że potrzebowaliśmy świeżego startu z nową nazwą, zanim wydamy jakikolwiek pełnowymiarowy album. Niestety kiedy skończyliśmy nagrywanie naszego debiutanckiego albumu, "Course Of The Voodoo Queen", Jordan Wright zdecydował się skupić na nauce i musiał odejść z zespołu, to była wspólna decyzja. Mieliśmy szczęście, że znaleźliśmy Kenny'ego Kroechera krótko po odejściu Jordana. W ten sposób Iron Kingdom ma dwie gitary prowadzące, czego pragnęliśmy od zawsze. Waszym pierwszym wydawnictwem był wspomni any już album "Curse Of The Voodoo Queen". Czemu nie wydaliście wcześniej żadnego dema w celu zainteresowania potencjalnych wydawców? Tak, nasz debiut pojawił sie bardzo szybko po zmianie nazwy. Byliśmy gotowi to popchnąć nawet jeżeli nie wydaliśmy żadnego dema ani EP-ki jako Iron Kingdom. Wydaliśmy dwa dema pod poprzednia nazwą, ale nie odniosły dużego sukcesu. Zdaliśmy sobie wtedy sprawę, że aby iść naprzód musieliśmy wypuścić coś większego niż jedynie demo, chcieliśmy czegoś, z czego bylibyśmy naprawdę dumni i tym właśnie było "Course Of The Voodoo Queen". Pierwszy prawdziwy krok w naszej podróży jako Iron Kingdom. Wasz debiut zawiera kawał naprawdę znakomitego tradycyjnego heavy metalu. Patrząc na czas w jakim wydaliście ten materiał nie mogę wręcz wyjść z podziwu jak udało wam się w takim tempie stworzyć tej jakości utwory? Jak powiedziałem wcześniej, występowaliśmy i tworzyliśmy przez kilka lat pod inną nazwą zanim staliśmy się Iron Kingdom. Tak więc szczerze mówiąc, większość materiału na pierwszym albumie była napisana między 2010 a 2011 rokiem.
Foto: Iron Kingdom
To co przede wszys tkim mnie uderzyło to warstwa kompozycyj na. Te utwory są pełne niebanalnych melodii i ciężko jest się od nich uwolnić. Zdecydowanie jest to płyta na bardzo wiele odsłuchań. Jakie są wasze główne założenia podczas kom ponowania muzyki? Kto jest głównym kompozytorem? Ja pisze większość muzyki, Leighton pisze większość tekstów, ale każdy dodaje swoje pomysły i pracujemy jako zespół. Powiedziałbym, że kiedy piszę muzykę staram się tworzyć coś, czego sam chciałbym słuchać, to oznacza, że potrze-
80
IRON KINGDOM
buję melodii, ruchu i pewnej ilości techniki, żeby utrzymać moje zainteresowanie. Tworzymy muzykę, ponieważ istnieje tak wiele okropnej muzyki, że ktoś musi znowu zacząć grać coś prawdziwego, a my chcemy być jednym z tych zespołów, na który ludzie mogą liczyć. Brzmienie jest surowe, ale też bardzo selektywne i ciepłe. Moim zdaniem sprawdziło się bardzo dobrze. Jaka jest wasza opinia na ten temat? Tak, oczywiście. Chcieliśmy takiego brzmienia, czegoś co może być prawie podobne do tego jakby było nagrane na kasecie w 1982 roku. Oczywiście nie stać nas dokładne odwzorowanie, ale osiągnęliśmy cos bardzo podobnego. Na naszym drugim pełnowymiarowym albumie, "Gates Of Eternity", powiedziałbym, że nasze brzmienie jeszcze bardziej jest do tego zbliżone. Jednak, jak zawsze mówię, zawsze jest miejsce na udoskonalenie. Słychać u was oczywiście inspirację takimi legendami jak Iron Maiden czy Judas Priest, ale również jest dużo naleciałości lat '70 oraz bogów epic metalu Manilla Road przede wszystkim z okresu "Crystal Logic". Tyczy się to też momentami warstwy wokalnej... Tak, mają na nas duży wpływ, chociaż całkiem zabawne jest to, ze dopiero niedawno usłyszeliśmy Manilla Road. Sięgnąłem po album "Crystal Logic" około dwóch miesięcy temu. Jest naprawdę świetny, ale do tego momentu nie słyszeliśmy ich, więc bardzo interesujące jest, kiedy ludzie mówią, że brzmimy podobnie do nich. Niedawno ukazała się wasza druga płyta i stwierdzam z pełnym przekonaniem, że udało wam się utrzymać zajebiście wysoki poziom debiutu, a
momentami nawet go przebić. Jak wy byście porów nali obie płyty? Powiedziałbym, że przy albumie "Gates Of Eternity" udoskonaliliśmy proces pisania. Możliwości wszystkich się rozwinęły. Ogólnie myślę, że jest szybszy i pokazuje naszą cięższą stronę z bardziej zauważalnymi wpływami power metalu. Musisz pamiętać, biorąc pod uwagę to, że wszystko musieliśmy robić sami, musieliśmy nauczyć się jak poprawnie nagrać nasz album, żeby był taki jak chcieliśmy. Tak więc nasz debiut był bardzo pouczającym doświadczeniem. W rzeczywistości nauczyliśmy się tak dużo podczas nagrywania debiutanckiego albumu, że chcieliśmy od razu napisać i nagrywać kolejny album, żeby spróbować naszych nowych pomysłów, technik i zobaczyć czy możemy być lepsi. Czuję, że udało nam się zrobić ogólnie mocniejszy album, a recenzje, które otrzymujemy za nowy album to potwierdzają.Nie zrozum mnie źle, jesteśmy bardzo dumni z naszego debiutu, ale naszym celem zawsze jest bycie lepszym w każdy możliwy sposób jaki możemy. Czuję, że "Gates Of Eternity" potwierdza to i mam nadzieję, że będziemy mogli dalej tego dowodzić z naszymi przyszłymi wydawnictwami. "Gates of Eternity" sprawia wrażenie płyty bardziej dopracowanej. Słychać, że nabraliście większej pewności siebie, a brzmienie jest bardziej profesjonalne. Jak wam się pracowało nad tymi kawałkami? Robienie tego albumu było świetną zabawą. Większość materiału przygotowaliśmy w okresie około dwóch miesięcy. Chcieliśmy przetestować nasze twórcze umiejętności i napisać oraz nagrać coś jeszcze lepszego od debiutu. Oczywiście mieliśmy między nimi rok na tworzenie, ale daliśmy rade skończyć jedynie trzy kawałki w ciągu tych ostatnich dwóch miesięcy. Nagraliśmy "Gates Of Eternity" w różnych studiach, oba zlokalizowane w Abbotsford, BC. Pierwsze - The Studio Downe Under - jest wielkim studiem, w którym nagraliśmy perkusję i niektóre gitary. Chcieliśmy ogromnego brzmienia dużego pokoju, aby uchwycić epickie i potężne brzmienie bębnów. Prawdę mówiąc, nagralibyśmy tam cały album, gdyby było nas na to stać. Żeby utrzymać niskie koszty skończyliśmy resztę nagrań w przydomowym studiu naszego technika, Andy'ego, o nazwie True Sound Studio's - po prostu małe, dwupokojowe studio, które pozwoliło nam skończyć robotę w bardziej oszczędny sposób. Jesteśmy bardzo zadowoleni z brzmienia jakie udało nam się uzyskać dzięki naszemu świetnemu technikowi, Andy'emu Boldtowi. Bardzo dobrze się z nim pracowało, zawsze daje z siebie wszystko, żeby osiągnąć takie brzmienie jakiego chce zespół. Znakomicie wychodzą wam długie, epickie, wielowątkowe kompozycje. Na debiucie był to "Montezuma", a na "dwójce" mamy "Egypt (The End Is Near)". Przy takich numerach nietrudno o zanudzenie słuchaczy, na szczęście wam podobnie jak np. Iron Maiden wychodzą one świetnie. Dziękuje bardzo. Zawsze lubiłem słuchać epickich utworów, a stworzenie naszego własnego było wspaniałym uczuciem, szczególnie kiedy ludzie tacy jak ty mówią mi, że podobały ci się te utwory, dzięki temu wiem, że naprawdę było warto. Oprócz typowych tekstów fantasy lub sławiących metal poświęcacie też trochę miejsca tematom historycznym. Czym się inspiruje? Cóż, Leighton pisze większość tekstów, chociaż z pomocą Amandy napisałem "Montezumę". Leighton napisał słowa do "Egypt (End Is Near)". Znajdujemy po prostu historię będącą interesującym tematem, osobiście zawsze lubiłem uczyć się o przeszłości, reszta zespołu prawdopodobnie się z tym zgodzi. Dodatkowo, co może być bardziej epickiego niż upadek całej cywilizacji? W "Montezuma" mówimy o Imperium Azteków, wspaniałej rasie wojowników, którzy padli pod karabinami białych. Nadal znajdujemy
ruiny będące pozostałościami po nich w dżungli, ich dziedzictwo przetrwa na zawsze. "Egypt" opowiada o konspiracji przeciwko całej ludzkości, więc tak, wiąże się z historią, ale jest napisany prawie jako ostrzeżenie dla ludzkości w przyszłości. Przeczytałem sporo recenzji waszych obu płyt i nie natknąłem się na żadną negatywną opinię. Dochodziły w ogóle do was jakieś niemiłe głosy? Jaki jest odzew sceny na Iron Kingdom z waszej perspekty wy? Tak, szczerze mówiąc, spodziewałem się raczej, że recenzenci potraktują nas ostrzej. Większa część ludzi była bardzo pozytywnie nastawiona do obu naszych wydawnictw. Oczywiście, niektórzy wspominali o dziwnych rzeczach tu i tam, nad którymi według nich powinniśmy popracować, ale doceniamy konstruktywną krytykę. Pomaga ona nam się doskonalić. Czytamy recenzje i próbujemy wyciągnąć z nich najwięcej jak się da. Jak dotąd wydaliście dwie znakomite płyty i obie własnym sumptem. Dlaczego do tej pory nie związaliście się z żadnym labelem? Naprawdę ciężko mi uwierzyć w to, że nie było żadnego zainteresowania. Myślę, że w tych dniach i wieku ludzie mogą dojść nieco dalej bez wsparcia wytwórni. Możliwe jest osiągnięcie sukcesu bez wytwórni, ale jeżeli pojawi się szansa na podpisanie świetnego kontraktu, to z pewnością to rozważymy. Jak dotąd trochę się nami interesowali, ale nie skierowano do nas żadnych dobrych ofert.
Potrzebowaliśmy więc planu i to szybko, bo przed nami nadal był kawał drogi. Znaleźliśmy autostopowicza, który powiedział, że nie jest pewien, czy są jakieś inne stacje benzynowe po drodze, z wyjątkiem tej jednej, o której wiedział nasz GPS. Później próbowaliśmy dzwonić. Myśleliśmy, że ktoś mógłby sprawdzić w Internecie, czy nie ma czegoś bliżej, czego nie pokazywał nasz GPS. Oczywiście na dalekiej północy, w szczerym polu nie było zasięgu, a jedyna budka telefoniczna w okolicy była zepsuta. Jacyś ludzie wyszli zza krzaków i powiedzieli nam, że pamiętają dwie stacje, jedna z nich około 12 km, a następna jakieś 24 km od nas. Pamiętaj, że była 5:00 rano w szczerym polu, jadąc godzinami jedyne co widzisz to drzewa i góry… ale musieliśmy spróbować. Zabraliśmy wiec autostopowicza, (o, mogę jeszcze dodać, że w czasie kiedy naradzaliśmy się co robić, do vana wleciało około 300 komarów) i jechaliśmy do pierwszej stacji żeby zobaczyć, że jest jeszcze zamknięta. Jest już 6:00 rano i naprawdę musimy wracać na trasę, albo spóźnimy się na nasz koncert o 21:00 tego wieczora. Zdecydowałem więc, że jedziemy do następnej stacji, drugiej, o której mówił nam dziwny mężczyzna z krzaków i która powinna być oddalona jedynie o 12km stąd… 16km dalej i nadal nie
zespołu czy podchodzicie do niego bardziej z perspektywy fanów i już sama obecność w tak zacnym gronie wam wystarczy? Cóż, dla nas jest to ogromne osiągnięcie zostać zaproszonymi do udziału w Keep It True w Niemczech, to jak spełnienie marzeń… Szczerze, nie mam pojęcia czego się spodziewać. To będzie nasz pierwszy występ tego typu i mamy nadzieję, że nie jedyny. To świetna możliwość dla zespołu, żeby ruszyć dalej, ale myślę, że jak zawsze myślimy o fanach. Chcemy zabawiać ludzi, dlatego robimy to co robimy. Zjednoczeni pod jednym dachem, gdzie metal jest najważniejszy. Sama nazwa Iron Kingdom oznacza tego rodzaju doświadczenie. Metalowcy zjednoczeni jako Królestwo Żelaza. Nie możemy już się doczekać tego świetnego doświadczenia! Jako, że scenę kanadyjską zawsze darzyłem dużym sentymentem, a ostatnio znowu dzieje się tam sporo na heavy metalowym podwórku dlatego zapytam was o to jak wyglądają wasze relacje z innymi grupa mi? Wspieracie się wzajemnie? Z jakimi zespołami wasze relacje wyglądają najlepiej? Tak, myślę, że większość zespołów sie wspiera. Kilka
Foto: Iron Kingdom
Na bębnach gra u was dziewczyna, Amanda i trzeba przyznać, że robi to świetnie. Jednak nie jest to częsty widok w zespołach metalowych. Co ją skłoniło aku rat do tego instrumentu? Amanda zaczęła grać na pianinie kiedy była bardzo młoda i zainspirowała mnie do grania na gitarze. Wiele lat później, kiedy stworzyłem własny zespół, była zainteresowana naszą muzyką i po prostu tak się stało, że potrzebowaliśmy nowego perkusisty. Pokazałem jej jak zagrać kilka beatów i spodobało jej się, zdecydowała się więc zacząć grać na bębnach i dołączyła do nas w naszym dążeniu do metalowej chwały! Z tego co wyczytałem byliście ostatnio na dużej trasie po Kanadzie. Jak wrażenia? Z kim graliście? Jak często w ogóle gracie na żywo? Większość z zespołów była lokalnych. Mieliśmy szansę grać z wieloma utalentowanymi zespołami w całej Kanadzie. Jednym z najważniejszych wydarzeń było kiedy graliśmy z zespołem Holy Grail w Calgary, Alberta, który był bardzo zabawny. Muzycy z Holy Grail to świetni goście i mamy nadzieję, że będziemy mieli szansę jeszcze raz do nich dołączyć w najbliższej przyszłości. Daliśmy ogólnie 27 koncertów w ciągu 38 dni i przejechaliśmy około 13000km. Było to wyzwanie psychologiczne i fizyczne, ale również doświadczenie, którego bym na nic nie wymienił. Wykonaliśmy kilka trzy godzinnych setów w Jukonie i mieliśmy nawet dzień, kiedy graliśmy dwa oddzielne koncerty w jednym dniu, (śmiech). Ogólnie trasa była ogromnym sukcesem i mamy nadzieję powrócić do wielu z miast przyszłego lata. Może zdradzicie jakieś ciekawe lub śmieszne historie jakie spotkały was na trasie? Jesteście imprezowicza mi czy raczej spokojne z was ludki (śmiech)? (Śmiech), jasne. Pewnego dnia na trasie musieliśmy jechać z Whitehorse, YT, na północ do miasta w Kolumbii Brytyjskiej o nazwie Fort St. John. Dopiero co skończyliśmy występ w Whitehorse, spakowaliśmy przyczepę, było około północy, a koncert mieliśmy ustawiony na 21:00 następnego dnia w Fort St. John (mieliśmy około 21 godzin, żeby się tam dostać). Nie brzmi źle, nie? Cóż, kiedy stacje benzynowe są oddalone od siebie o jakieś 100 km, a po północy wiele z nich jest zamkniętych, napotkaliśmy na pewne problemy. Amanda prowadziła od jakichś trzech - czterech godzin i wspomniała, że musi zatankować. Znaleźliśmy więc najbliższą stację, która w oparciu o nasz GPS miała być oddalona o 100km. Mieliśmy wystarczająco dużo paliwa, żeby tam dojechać, wiec jechaliśmy dalej nie martwiąc się. Kiedy już dojechaliśmy, okazało się, że nie ma żadnej stacji… Prawdę mówiąc, nie było jej tam już od kilku lat, widocznie kanadyjski rząd postanowił zmienić ją w obóz dla pracowników Unii. Okolica nie wyglądała zbyt przyjaźnie i naprawdę chcieliśmy tylko odjechać (nie wspominając już, że czas leciał i potrzebowaliśmy benzyny). Paliwa mieliśmy jedynie na jakieś 30km. Sprawdziliśmy i okazało się, że przez kolejnych 100km nie ma żadnych stacji…
było żadnej stacji… Przekonałem zespół, że musimy spróbować dostać się odrobinę dalej zanim się poddamy. W końcu pierwsza stacja była tam, gdzie powiedział, nie? Tak też zrobiliśmy. Zaraz za zakrętem była stacja! Dziwny pan z krzaków nie był szalony! (śmiech)! Gdybyśmy wkrótce jej nie znaleźli, nie mam pojęcia co byśmy zrobili. Zatankowaliśmy i kontynuowaliśmy naszą podróż. Później na tej samej trasie, godzinę drogi od Fort St. John złapaliśmy "kapcia". Było wtedy już coś około 19:30. Wymieniliśmy zepsute koło najszybciej jak się dało i jechaliśmy szybko dalej autostradą. Dojechaliśmy na miejsce 15 minut przed czasem i biegiem dostaliśmy się na miejsce… Nikt z nas nie spał długo tej nocy. To było dziwne doświadczenie, jestem szczęśliwy, że w końcu udało nam się tam dotrzeć, (śmiech)! Patrząc wstecz, to było naprawdę zabawne, ale w tamtym momencie wszyscy martwiliśmy się jak uda nam się przetrwać ten dzień. W przyszłym roku macie w planach zawitać do Europy. Na ile gigów tutaj przyjeżdżacie? Gdzie można się was spodziewać? Chciałbym powiedzieć wam coś więcej. Jak na razie trudno powiedzieć, bo czekamy na zabukowanie koncertów w Holandii, Niemczech, Polsce, Francji i Wielkiej Brytanii, ale nie możemy nic obiecać dopóki nie będziemy mieli pewności. Jak na razie, jedyną pewną datą jest występ na Keep It True 25kwietnia 2014 roku. Koncert jest wyprzedany, więc jeżeli nie macie biletów, śledźcie, czy nie dodamy kolejnych gigów do trasy. Jeżeli ktoś chciałby pomóc nam zabukować koncert w swojej okolicy, po prostu napiszcie do nas.
razy występowaliśmy z Skull Fist, ci goście bardzo nam pomogli. Powiedziałbym, że mamy z nimi bardzo dobry kontakt. Nie jestem pewny jakie inne zespoły możesz znać, ale graliśmy z bardzo wieloma świetnymi kanadyjskimi grupami podczas naszej ostatniej trasy po kraju i jesteśmy bardzo podekscytowani szansą na kolejne wspólne koncerty w bliskiej przyszłości! Możecie zdradzić kilka szczegółów dotyczących najbliższych planów Iron Kingdom? Obecnie pracujemy nad tworzeniem naszego trzeciego albumu. Nie mogę powiedzieć o nim dużo, ale jak na razie wygląda na to, że będzie to koncept album. Chciałbym zdradzić więcej szczegółów, ale nie jesteśmy jeszcze dość daleko z pracami. To już wszystkie pytania z mojej strony. Na koniec spróbujcie zachęcić naszych czytelników do zaopa trzenia się w wasze płyty. Do zobaczenia na KIT! Dziękuję za wywiad i pomoc w pokazaniu światu czym jest Iron Kingdom! Możecie nas znaleźć online na naszych stronach dla sklepu, blogów, najnowszych informacji na temat trasy i o wszystkich nowych wydawnictwach! Zachowajcie wiarę Bracia i Siostry Metalu! Podróż dopiero się zaczęła… Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska
Właśnie, zagracie na kultowym feście "Keep it True". Jakie są wasze oczekiwania związane z tym wys tępem? Traktujecie go jako swego rodzaju szansę dla
IRON KINGDOM
81
Nigdy nie sprzedamy swoich dusz ani braterstwa King Leoric powrócił w tym roku po ośmio letniej przerwie z nowym, znakomitym albumem "Lingua Regis". Podejście tych czterech średnio wyglądających panów po czterdziestce (jak sami o sobie mówią) do heavy metalu odznacza się ogromną szczerością i pasją czego nie można nie docenić. Panie i panowie, King Leoric is rising! pierw, riff czy może refren? HMP: Witam! Co nowego w szeregach King Leoric? Axel "Akim" Kiehne: Po pierwsze, witam wszystkich Cóż, dzięki za "chwytliwy" komplement. Tymczasem, fanów metalu w Polsce i dziękuję Heavy Metal Pages to nasz znak rozpoznawczy, chociaż nie robimy tego za ten wywiad. Nadal jesteśmy podekscytowani nacelowo, przychodzi nam to naturalnie. Zazwyczaj masz szym ostatnim albumem, "Lingua Regis" i jego odbiow głowie chwytliwą melodię, która nie chce odejść i rem przez słuchaczy, jak i fanów na koncertach. Z duzmienia się w "prześladującą melodię", dla której zaczymą informujemy, że sprzedaliśmy pierwsze 500 kopii nasz znajdować akordy. Kiedy masz już akordy, masz w ciągu pięciu miesięcy od premiery krążka i musimy też klimat (np. dramatyczny, epicki, smutny, agresyzamówić jego następną partię. Musimy również zamówny), który daje ci pomysł jaki tekst mogłaby mieć wić ponownie nasz poprzedni album, "Thunderforce". piosenka. Później wszystko po kawałku się łączy. Czasami masz też pewny gitarowy riff, w którym znajduDlaczego na "Lingua Regis" trzeba było czekać aż jesz melodię, itp. Jeden z moich ostatnich utworów jest osiem lat? Jakie były powody tak długiej przerwy? inny, ponieważ zaczął się od dwóch linijek tekstu: "We W rzeczywistości było to tylko pięć i pół roku, ponieroll the dice, what's to sacrifice", które opisują kilka decyzji waż zaczęliśmy nagrywać w sierpniu 2007r. i skońpolitycznych na całym świecie, które nie są rozumiane czyliśmy w lutym 2013r. Niemniej jednak dość długo. przez ludzi, ale wydaję się być przypadkowe, jak rzut Do 2007 roku ciągle pisaliśmy nowy materiał i promokostką. Ten sposób komponowania nie jest zasadą, ale waliśmy album "Thunderforce", który ukazał się latem głownie korzystamy z niego. 2005 roku. Po rozpoczęciu nagrań do "Lingua Regis" Jaki jest odzew na "Lingua Regis"? Fani chyba o was mieliśmy dużo problemów osobistych i technicznych. nie zapomnieli (śmiech)? W związku z wspomnianymi kłopotami w zespole, mieliśmy kilka wielomiesięcznych przerw i mogliśmy Nie, w ogóle, ale fani z tęsknotą wyczekiwali na ten grać jedynie trochę koncertów (które nadal były wyalbum (dowodem jest fakt, że pierwsza seria została starczająco ciężkie). Później mieliśmy problemy techjuż wyprzedana). Oficjalne recenzje są inne. W rzeczyniczne z oprogramowaniem nagrywającym gitary, któwistości profesjonalny biznes muzyczny i wielu samore zmusiły nas ostatecznie do ponownego nagrania gizwańczych ekspertów czy recenzentów gnoi nas, ale tar. Dodatkowo miały w tym czasie miejsce zmiany dofani kochają "Lingua Regis", nawet jeżeli wykonujemy tyczące pracy, miejsca zamieszkania … cały album na koncercie. To dla nas najważniejsze. No właśnie, co robiliście przez ten cały czas? Zespół normalnie działał? Wszyscy mamy "normalną" pracę, żeby utrzymać się przy życiu. Tak więc wszystkie sprawy muzyczne schodzą na dalszy plan. Nasz perkusista, Nico i gitarzysta, Bjorn, mają również dzieci. Wszystko to jest głównym priorytetem i czasami nie jest łatwo znaleźć czas na muzykę, nagrywanie, itp. Jak długo powstawał materiał na "Lingua Regis"? Tworzyliście te utwory przez ten cały okres ośmiu lat czy też zabraliście się za niego całkiem niedawno? Materiał został napisany głównie w latach 2004 2007. Oczywiście od 2007 roku również napisaliśmy nowe utwór, które gramy już na koncertach, a nie ma ich na albumie "Lingua Regis". Pracujecie zespołowo czy też macie jednego kom pozytora? Jak wygląda proces twórczy w King Leoric? Nasz wokalista i basista, Jensi i ja napisaliśmy wszystkie utwory, ale pracujemy osobno i zawsze produkujemy kompletne demo zawierające perkusję, bas, gitary i wokale. Dajemy to reszcie do przesłuchania i ćwiczenia. Jeżeli nie wychodzi, porzucamy utwór. Jest kilka piosenek, które ja i Jensi zrobiliśmy razem, co oznacza, że on dokończył teksty lub ja muzykę. Oczywiście Nico i Björn wnoszą swój własny styl gry podczas wykonywania utworu, jednak podstawowy materiał, jegostruktura pozostają nietknięte. Działa to idealnie już jedenaście lat, ale Jensi i ja nie jesteśmy muzycznymi dyktatorami. Jeżeli komuś z zespołu materiał się nie podoba, nie obrażamy się. Oboje wiemy co każdy w zespole jest w stanie zagrać czy zaśpiewać, więc staramy się pisać utwory tak, żeby w stu procentach pasowały do indywidualnych możliwości. Macie dużo chwytliwych, chóralnych refrenów idealnych do śpiewania wspólnie z publicznością, jak chociażby mój faworyt "Master of the Kings". Czy bierzecie tę kwestię pod uwagę pod czas komponowania czy też wychodzi to naturalnie? Co powstaje naj-
82
KING LEORIC
Foto: King Leoric
Jak w tym momencie odbieracie "Lingua Regis"? Jesteście w pełni z niej zadowoleni? Jak odnieślibyś cie ją do dwóch wcześniejszych albumów? Oczywiście jesteśmy w stu procentach zadowoleni z albumu. Biorąc pod uwagę pięć i pół roku pracy, nie ma na nim rzeczy przypadkowych. Wszystko jest dokładnie takie, jak tego chcieliśmy, również brzmienie i produkcja. Niemniej jednak, każdy album jest również pewnego rodzaju migawką. Gdybyśmy nagrywali ten album wcześniej lub później w naszej karierze, mogłoby być inaczej. Nasz pierwszy album, "Piece Of Past", był nagrany bez perkusyjnej ścieżki synchronizującej i bardzo, bardzo w stylu demo. Zawiera również kilka piosenek byłych członków zespołu komponowanych w innym stylu. Na drugim albumie, "Thunderforce", wszystkie utwory zostały już stworzone przeze mnie i Jensiego, przez co jest bardziej spójny. Użyliśmy tez ścieżki synchronizującej perkusję, żeby granie overdubbingu stało się łatwiejsze. Niestety na ścieżki perkusyjne mieliśmy w studiu tylko trzy dni, więc w grze Nico nie było dużej różnorodności ze względu na to, że musieliśmy mieć gotowy materiał, a czas nam się kończył. Pracowal i ś m y wtedy
również z trzema połączonymi wolnostojącymi nagrywarkami z twardym dyskiem, nie było więc żadnej szansy na "kopiuj - wklej", jaką mamy dzisiaj przy nagrywaniu bazującym na komputerze. To sprawiło, że album stał się bardzo trendy ze względu na "popowe bębnienie". Niemniej jednak, wygrał niemiecką Rock & Pop Award 2008 za najlepszy Hard'n'Heavy Album i najlepszego Hard'n'Heavy wokalistę. Nasz najnowszy album, "Lingua Regis", łączy w sobie najlepsze elementy dwóch poprzednich krążków. Brzmi spontanicznie i różnorodnie dzięki perkusji i aranżacjom/ komponowaniu, ale ma też ścieżkę synchronizacyjną dla perkusji, która daje szansę reszcie zespołu na bardziej precyzyjną pracę nad gitarami, basem i wokalami. Dla mnie osobiście, ten album to maksimum jakie możemy osiągnąć jeżeli chodzi o komponowanie ("chwytliwe") i precyzję, ale kto wie… Płytę wydaliście ponownie własnym sumptem. Naprawdę nie ma żadnej wytwórni, która by chciała wydać wasz album? Może wolicie mieć wszystko we własnych rękach? Oczywiście mieliśmy już oferty kontraktów nawet dla albumu "Thunderforce". Co byś jednak odpowiedział, gdyby oferta wyglądała tak, że ty ponosisz wszystkie koszty pracy i produkcji, a wytwórnia zarabia pieniądze, daje ci mniej niż jedno euro od sprzedanej płyty (kiedy nawet nie masz wglądu w faktyczną sprzedaż)? Albo powiedzieli nam: "Cóż, najpierw musicie zmienić perkusistę, żeby mieć podwójny bęben basowy, a później napiszecie nowe piosenki…". Jedna z wytwórni wpadła nawet na pomysł, żeby stworzyć zespół grający w stylu fantazy w koncepcji "Władcy Pierścieni". Zabawne, nie? Tak więc oto oficjalna wiadomość do wszystkich wytwórni na świecie: King Leoric to czworo najlepszych przyjaciół! Nikt poza nami, nikt nie będzie nam mówił jak mamy wyglądać, jak pisać i nagrywać utwory i nikt nie będzie nas okradał! Jakie jest wasze zdanie na temat ściągania płyt z sieci? Uważacie, że jest to możliwość dotarcia do większej ilości osób ze swoją muzyką dla takich zespołów jak King Leoric czy jednak traktujecie to jak złodziejstwo? Nasza pozycja w biznesie jest generalnie inna niż zespołów, które żyją z muzyki i sprzedaży, ponieważ mamy normalną pracę zapewniającą nam egzystencję. Oczywiście z jednej strony wydaje się nam dziwne, że trzy dni po wydaniu "Lingua Regis" było dostępne za darmo na BitTorrencie, Usenext, itp. Z drugiej strony dowiedzieliśmy się, że na siedem nielegalnych ściągnięć przypada jeden regularny kupujący, który najpierw ściągnął nielegalnie, ale później zamówił i kupił album, ponieważ dla niego/ niej był zbyt dobry, żeby mieć jedynie jego cyfrową kopię. W rzeczywistości, sprzedaje się tylko jakość! Zakładając to, 700 - 1000 nielegalnych ściągnięć przyniosło nam dodatkowo 100 - 120 sprzedanych rzeczywistych kopii. Poza tym, fani heavy metalu są konserwatywni jeżeli chodzi o muzykę. Kochają produkt fizyczny, którego mogą dotknąć, położyć na półce i patrzeć, uwielbiają czytać teksty i przeglądać książeczkę, gdzie zespół może złożyć swoje autografy. Spotkaliśmy wielu fanów, którzy przychodzą do nas, mówiąc zawstydzeni: "Przepraszam, nielegalnie ściągnąłem wasz album, ale jest tak dobry, że teraz chcę prawdziwy". Muszę mówić więcej? Ostatecznie, dostępność naszego albumu na tych nielegalnych platformach nadal jest pewnego rodzaju próbą i niebezpieczeństwem. Nie sądzę aby ktokolwiek poświęcałby swój czas i ryzykował swoją uczciwość dla gównianego zespołu, bo ryzyko podejmujesz dla czegoś, co jest tego warte. Biorąc pod uwagę, że zajęło nam osiem lat, żeby sprzedać pierwszych 500 kopii "Thunderforce" i jedynie pięć miesięcy na sprzedanie 500 kopii "Lingua Regis", a nasz status się nie zmienił (bez kontraktu, bez większych
koncertów, bez reklamy), musimy przyznać, że współczesna kondycja multimediów pomaga nam. Ale pamiętajcie, to nie jest prośba o nielegalne pobieranie muzyki innych zespołów! Nasz materiał jest oczywiście chroniony prawami autorskimi, co oznacza, że nikt inny poza mną i Jensim nie może nigdy wziąć żadnej z naszych piosenek jako własną. Jednak drugi obieg m.in. kopiowanie - jest "otwarte". Jeżeli ktoś chce dać kopię mp3 swojemu przyjacielowi, albo nadać jakąś naszą piosenkę w programie lokalnego radia, mówimy: "Śmiało i sprawcie, że będziemy znani na całym świecie!". Jednak sprzedawanie cyfrowej lub fizycznej kopii jakiejkolwiek formy sztuki, która nie została wyprodukowana i nie jest własnością sprzedającego, bez płacenia prawdziwemu producentowi oraz twórcy jest nielegalne, tak stanowi prawo na całym świecie. King Leoric na szczęście nie jest zależne od tych sprzedaży, to wszystko. Każda wasza płyta zawiera muzykę zdecydowanie górnych lotów, zdecydowanie lepszą od niektórych ostatnich wydawnictw kapel o uznanych nazwach. Nie uważacie, że ogromnym grzechem większości metalowców jest ignorancja i zamykanie się w kręgu tylko kilku znanych zespołów i nie zwracanie uwagi na mniejsze często nawet lepsze grupy? Mnie straszni drażni ta sytuacja. Zawsze są dwie strony historii. Aktualne warunki multimedialne oferują wiele więcej zespołów niż dwaszieścia lat temu. Wtedy miałeś tylko papierowe magazyny i reklamę przenoszoną pocztą pantoflową. Dzisiaj masz o wiele więcej możliwości na odkrycie nowych zespołów, ale pieniądze jakie musisz wydać na heavy metal nie są dużo większe niż dwadzieścia lat temu lecz takie same, albo i mniejsze. Tak więc nawet kiedy wiesz, że istnieją inne dobre zespoły, po prostu nie stać cię na nie, bo nawet nie chcesz przegapić swoich odwiecznych ulubieńców jak Iron Maiden, Metallica, itp. Te same warunki sprawiają, że zespoły mają dziś możliwość produkowania dem w domu i rozprzestrzeniania ich przez Internet, niezależnie czy są dobre, czy złe. Dwaszieścia lub trzydzieści lat temu musiałeś przejść kilka kroków ("kontrola jakości") i przemysłowe sito, zanim nagrałeś w studio pojedynczą nutę. Dzięki temu była pewność, że miałeś minimum muzycznej jakości. Dzisiaj ten korytarz jest znacznie szerszy, ponieważ ze względu na fakt, że każdy może publikować wszystko, możesz odkryć wiele "ukrytych perełek", ale też jest jeszcze więcej gówna. Żaden metalowiec nie powinien znać wszystkich zespołów i rozumiemy wszystkich, którzy trzymają się głównie tylko dobrze znanych zespołów, ponieważ inaczej jego umysł byłby przeładowany danymi. Gdybyś zajrzał do mojej kolekcji płyt, znalazłbyś wiele klasycznych metalowych zespołów i tylko niektóre "nowe" czy "undergroundowe" kapele. Szczerze mówiąc, gdyby Iron Maiden wydało "The Final Frontier" czy Metallica "Death Magnetic", wszyscy mieliby ich gdzieś. Czego się z tego uczymy? Biznes chroni biznes… Jak wygląda promocja? Od wydania "Lingua Regis" daliśmy już osiem koncertów, gdzie na czterech zagraliśmy cały album. Daliśmy nawet trzy koncerty we Włoszech. Jeden z występów był na Headbangers Open Air Festival w Brande. Nie jesteśmy w stanie np. ruszyć w dwu tygodniową trasę grając dziesięć koncertów, ze względu na fakt, że mamy normalną pracę i rodziny… Nigdy nie nagramy wideoklipu. Czy wyobrażasz sobie czterech średnio wyglądających 40-letnich gości, śpiewających o zabijaniu smoka ("Master Of The King")? Coś takiego mogłoby mieć sens tylko w wypadku produkcji z dużym budżetem. Wszyscy mają w głowie mega produkcje "Władcę Pierścieni" albo "Hobbita", dlatego każdy klip, który oferowałby niższą jakość niż te odnośniki, byłby po prostu gówniany. Dużo gracie na żywo? Jakie nowe numery publika przyjmuje najlepiej? Gramy 10 - 12 koncertów na rok i jesteśmy dumni, że nie musimy wydawać ani grosza na zespół, co oznacza, że sprzedaż płyt, gadżetów, plus zapłata za koncerty pokrywają wszystkie nasze koszty. Z nowego albumu publiczność najbardziej lubi: "Master Of The Kings", "Lingua Regis", "Heavy Metal Sons", "Father Mine" i "Time Steals Your Days". Jaki był dotąd największy koncert jaki zagraliście? Z jakimi zespołami graliście, a z jakimi byście jeszcze chcieli zagrać? Jaki by był wasz wymarzony skład trasy koncertowej? Największą publiczność mieliśmy we Włoszech na Mariano Comense Festival w 2009 roku jako główna
gwiazda. Około 3500 fanów. Graliśmy już na takich festiwalach jak RockHarz w 2003 roku (Doro, Annihilator) lub w tym roku na Headbangers Open Air (Overkill, Demon, Metal Church). Cóż, szczerze mówiąc, wolimy głównie grać sami, kiedy możemy występować przez dwie - trzy godziny, dając pełną ludziom rozrywkę. Zrobiliśmy tak 4 maja tego roku w Berlinie i kilka tygodni temu w Gifhorn (obok Brunswick/ Hannower). Ludzie byli pod wrażeniem. Robimy to regularnie kilka razy w roku. Jesteśmy w stanie spełnić status "gwiazdy wieczoru", ale jeżeli mamy wybór, to z chęcią zagralibyśmy trasę z naszymi włoskimi przyjaciółmi Unctorius (80's Black Metal), naszymi brytyjskimi przyjaciółmi Burn The Enemy (new modern female fronted metal) i oczywiście z naszymi niemieckimi przyjaciółmi z Human Fortress (epic heavy metal). Każdy z zespołów gra 45 - 60 minu, bilety kosztują maksymalnie 15euro, a piwo 2euro za 0,4l (śmiech). Co jak dotąd uważacie za swoje największe osiągnięcie? Z czego jesteście najbardziej dumni? W grudniu tego roku, King Leoric będzie istnieć piętnaście lat, jedenaście lat w tym samym składzie, jesteśmy czwórką najlepszych przyjaciół i nie sprzedaliśmy swoich dusz ani braterstwa dla krótkiej chwili chwały i nigdy tego nie zrobimy. Gramy tylko trzy dźwięki: czyste, głośne i zajebiście głośne. Oprócz tekstów w typowym klimacie fantasy znalazło się też miejsce dla bardziej osobistych jak np. "Forgive and Forget" oraz "Father Mine". Kto odpowiada za liryki? Możecie je trochę przybliżyć? Jak juz wspomniałem, Jensi i ja piszemy muzykę i teksty. Większość z nich jest o tematyce fantazy i s-f, ale masz rację, są też osobiste momenty. "Father Mine" został napisany przez Jensiego po tym jak jego ojciec umarł we wrześniu 2004 roku. To było dziwne, ponieważ dokładnie od momentu śmierci ojca, był w stanie śpiewać o jedną oktawę wyżej niż przedtem (są w życiu takie sytuacje, których nauka nie jest w stanie wyjaśnić…). "Forgive And Forget" zostało napisane przez mnie i mówi o moim byłym związku. "Awaiting Armageddon" opowiada o strachu, co będzie, kiedy będziesz stary i już niepotrzebny społeczeństwu i będziesz zmuszony umrzeć tylko po to, żeby zaoszczędzili na tobie pieniądze. Jednak refren zwraca wszystko w innym kierunku mówiąc: "I won't accept it, I'm the keeper of my fate". "Time Steals Your Days" jest o starzeniu się i tym, że wszyscy musimy się z tym pogodzić: zegar tyka… Wasza nazwa została zaczerpnięta z gry Diablo. Pewnie często wam zadawano to pytanie, ale muszę to zrobić jeszcze raz. Jesteście dużymi fanami tej gry? Czemu akurat King Leoric? Przyznam, że pasuje świetnie do kapeli grającej klasyczny heavy metal. Pomyśleliśmy po prostu, że to była fajna nazwa, a wtedy (1998r.), pierwsza część gry Diablo była bardzo popularna, a cały zespół był w tamtym czasie fanem tej gry. Oczywiście gry RPG i heavy metal są ciągle blisko siebie. Od założenia King Leoric nie śledzimy już rozwoju tej gry. Sama postać King Leoric jest w tej grze tragicznym bohaterem. Ta tragedia może być przeniesiona również do King Leoric. Ponieważ może nigdy nie zdobędziemy reputacji, na którą możemy zasługiwać, sądząc po tym co myślą inni i czego od nas oczekują. Od samego początku pozostajecie wierni klasycznemu heavy metalowi. Czym jest dla was ta muzyka? Możecie sobie wyobrazić życie bez niej? Nigdy! "Zaraziłem się" w 1988 roku przez "7th Son of a 7th Son", Iron Maiden. Wszyscy pozostali członkowie zespołu mieli podobne doświadczenia w latach '80 i dla każdego z nas było oczywiste, że jeżeli kiedykolwiek będziemy mogli grać w zespole, to podążalibyśmy za naszymi dziecięcymi i młodzieńczymi wpływami. Bez kompromisów, bez "najmniejszego wspólnego mianownika"... Przyjdzie dzień, kiedy nie będziemy mogli już grać takiej muzyki, ale zawsze będzie ona w naszych sercach, częścią naszej duszy i codziennego życia, aż umrzemy. Osobiście, za czterdzieści lat mam nadzieję siedzieć w domu starości, razem z moją żoną. Tam w wspólnym pokoju, z resztę zespołu, poprosimy pielęgniarkę o puszczenie nam DVD "Live After Death" z 1984 roku, później trochę AC/DC, Metallici, itp. (śmiech)… Czy wasze inspiracje są nieustannie takie same czyli legendy takie jak Maiden, Priest, Dio czy Manowar? Czy może podobają wam się też jakieś nowsze grupy? Słuchacie tylko klasycznego heavy? Cóż, myślę, że naszą największą wspólną inspiracją ja-
ko zespół jest Iron Maiden. Poza tym, każdy ma swoje osobiste preferencje. Nie mogę mówić za cały zespół ze pełną pewnością, ale myślę, że Björn jest tym, kto zawsze miał najnowsze albumy i jest najbardziej na czasie, nawet w stylach, poza nasza muzyką lubi new i modern metal, a nawet thrash. Nie wiem z czym by wyskoczył, gdyby zaczął komponować, ale myślę, że nie byłoby to zbyt dalekie od tego co do tej pory robiliśmy. Nico jest "rockerem", więc Iron Maiden, AC/DC, Motorhead i Dio są najcięższym czego słucha, ale wiem, że lubi także inne style jak Neil Young, Dire Straits, AOR, independent, itd. Słucha tez dużo radiowej/ współczesnej muzyki, z racji tego, że dużo jeździ, ponieważ jest montażystą - operatorem. Jensi jest bardzo staromodny i bardzo oddany Metallice oraz thrash'owi i klasycznemu metalowi lat '80, nie słucha wielu nowych zespołów. Jak już wspomniałem, również jestem dość staromodny (Iron Maiden, Helloween, Grave Digger, Gamma Ray, Blind Guardian, Rhapsody, Stratovarius, Sonata Arctica, Dragonforce, Riot, Sentenced, Edguy, Jag Panzer, Bruce Dickinson, Freedom Call, Dragonland, Avantasia, Paradise Lost, Amorphis, Primal Fear, Shadow Gallery, Masterplan, Human Fortress), ale mam w swoim archiwum również pewne nowe zespoły. Dalej, jestem wielkim fanem Erica Claptona i ma on na mnie największy wpływ jeżeli chodzi o "feeling" i "barwę" gitary. Szczerze mówiąc to ciężko znaleźć o was jakieś infor macje dla kogoś nie mówiącego po niemiecku. Nie myśleliście o tym, żeby wprowadzić też wersję ang ielską waszej strony internetowej? Na pewno by to ułatwiło sprawę wielu waszym fanom. Jak juz wspomniałem, zespół King Leoric jest w całości prowadzony wyłącznie przez nas. Jensi jest webmasterem. Jednak na wszystko potrzebny jest czas. Uaktualnienie niemieckiej strony zajmuje już kilka godzin miesięcznie. Jak na razie, odpalenie angielskiej wersji nie było potrzebne, ale teraz odkrywa nas coraz więcej fanów z zagranicy, więc musimy coś zrobić. Niestety w tym momencie, Jensi po prostu nie ma czasu, żeby zrobić wersji angielskiej. Nie wiemy jak rozwiązać problem dotyczący czasu. Mamy nadzieję, że każdy kto naprawdę się nami zainteresował użyje kontaktu, albo księgi gości, albo odwiedzi nas przez Facebooka. Będziemy próbowali odpowiedzieć na każdą prośbę tak szybko jak to możliwe. Naprawdę jesteśmy wdzięczni ludziom takim jak wy, którzy mówią po niemiecku, angielsku i polsku, za pomoc w promowaniu King Leoric. Jakie plany na przyszłość? Czego możemy oczekiwać od King Leoric? Dwa kolejne niszczące mózgi koncerty w Hamburgu i Berlinie w tym roku. Nasza piętnasta rocznica w lutym 2014, skomponowane nowych kawałków i wykonanie ich na żywo na naszym jubileuszowym show. Prawdziwego oddania we wszystkim co robimy. Czy następnej płyty King Leoric możemy spodziewać się za osiem lat czy może jednak trochę szybciej (śmiech)? Kto wie? (śmiech) Mamy szczęście, że nie naciska na nas wytwórnia, ale oczywiście wszystkich cieszyłoby, gdyby następny album zajął nam mniej niż osiem lat. Mamy już napisanych kilka utworów (około pięciu) i znamy tytuły (to nadal sekret…), ale nagranie to coś innego, co zależy od pieniędzy, czasu (wakacje, rodzina) i ostatecznie inspiracji. Wolelibyśmy zaakceptować kolejne osiem lat dla satysfakcjonujących efektów niż zrobić szybki album ciągu roku, gdzie rezultat byłby jedynie średni i dla nas i dla was. Jak zachęcilibyście naszych czytelników do kupna "Lingua Regis? W "prawdziwej" pracy jestem menadżerem sprzedaży narzędzi precyzyjnych. Nie sprzedaję słowami, ale jakością i wykonaniem. Tak więc, stwórzcie swój własny obraz "Lingua Regis", a jeżeli was to przekona zamówcie album. Jeżeli nie, powiedzcie nam dlaczego lub czego oczekujesz, żeby zostać przekonanym. To już wszystko z mojej strony. Wielkie dzięki za wywiad. Ja, Björn, Nico i Jensi dziękujemy tobie i Heavy Metal Pages za tą możliwość prezentacji. Mamy nadzieję zagrać jakieś koncerty w Polsce w bliskiej przyszłości. Utrzymajcie płomień metalu w waszych sercach! King Leoric is rising! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska
KING LEORIC
83
Jest tylko jeden Queensryche! Panowie z Queensryche przez ostatni rok mieli pełne ręce roboty związane z podtrzymaniem dziedzictwa zespołu. W trakcie rozmowy Scott Rockenfield podkreślił jasno, że nie istnieje żadna, inna wersja kapeli, jak ta, w której sam gra… O nowym krążku, następcy Tate'a oraz o tym, jak ważną rolę odgrywają fani w ich twórczości opowiada "jedyny, słuszny" perkusista grupy. HMP: Ostatnio mieliście sporo perypetii, m.in. kon flikt z Geoffem, sprawa w sądzie, ale w końcu powró ciliście w mocnym, nieco zmienionym składzie z nowym albumem. Jak wasze samopoczucia? Scott Rockenfield: Jesteśmy przepełnieni energią! Ostatni rok, rozpoczynając od dołączenia Todda do zespołu, był dla nas niesamowity. Nasze koncerty są świetne, a nasza nowa płyta zbiera wiele, doskonałych opinii! Jesteście w świetnej formie, a wasz krążek zdobywa świetne recenzje na całym świecie… Czy spodziewałeś się tak przychylnej reakcji ze strony fanów oraz recenzentów muzycznych? Naszym głównym celem było przywrócenie w Queensryche tego co było najlepsze w zespole - zarówno dla nas, jak i fanów, a wszystkie reakcje związane z odbiorem naszego krążka są fantastyczne… Chcieliśmy także udowodnić, że stworzymy najlepszy krążek QR… Czuliśmy, że będzie to istotne nie tylko dla samego dziedzictwa zespołu, ale też dla fanów i jesteśmy bardzo dumni z tego co osiągnęliśmy do tej pory! Bardzo często słucham waszej płyty i stwierdzam, że jest świetna! Takie numery jak "Where Dreams Go To Die" (bardzo w klimacie "Promised Land"), bły-
sryche… Poza tym ma także wspaniałą osobowość , która pomaga mu w pisaniu utworów razem z nami oraz w samym śpiewaniu. Fani bardzo dobrze przyjęli jego przyjście do zespołu. Jak już jesteśmy przy koncertach… Wiem, że macie już zaplanowaną trasę koncertową po Europie, ale niestety ominęliście nasz kraj. Planujecie w przyszłości zawitać do Polski? Tak, mamy zaplanowaną trasę po Europie i Wielkiej Brytanii na październik, ale na bieżąco dodajemy kolejne występy. Z większą trasą ruszymy najprawdopodobniej w 2014 roku, więc bądźcie cierpliwi! Mamy nadzieję, że już niebawem pojawimy się też w Polsce! Wiemy, że Geoff zachował się bardzo nie w porządku względem was i cała sytuacja sprzed ponad roku bardzo wstrząsnęła nie tylko wami, ale też fanami kapeli. Jak podchodzicie do całej sytuacji? Od zawsze naszym celem było podejmowanie takich decyzji, które są najlepsze zarówno dla marki Queensryche, jak i samych fanów. Postanowiliśmy skupić się na tych świetnych rzeczach, które spotkały nas wraz z dołączeniem Todda do zespołu i bezustannie patrzymy w przyszłość… Cóż, to co się wtedy stało, okazało się bardzo niefortunne głównie dla fanów z USA i Bra-
HMP: Spodziewaliście się, że już w momencie wyda nia debiutanckiej płyty zostaniecie obwołani rockową sensacją i odkryciem roku? Shaun Avants: Jesteśmy odkryciem roku? Wow! Jeżeli to popularna opinia to jesteśmy zaszczyceni. Wiem, że zostaliśmy odebrani dość dobrze na wszystkich trasach jakie zagraliśmy w tym roku, a recenzje albumu były cudowne. Myślę, że chyba każdy artysta może mieć nadzieję, że jego praca zostanie doceniona. Mogę zdecydowanie powiedzieć, że nie spodziewaliśmy się takiego sukcesu. Ale zakładając zespół musieliście chyba liczyć się z tym, że prędzej czy później możecie stać się popu larni, choćby lokalnie, ale jednak? Austin jest bardzo nasyconym miastem jeżeli chodzi o muzykę, więc tu chyba jeszcze trudniej jest być rozpoznawalnym. Uwaga jaką zwrócono na nas poza granicami miasta była wspaniałą niespodzianką. Klasyczny rock, mimo ciągle zmieniających się muzycznych mód i trendów, zawsze miał się dobrze, ale jego obecna popularność zakrawa na jakiś fenomen. Jak sądzisz, co ma wpływ na tak duże zainteresowanie słuchaczy zespołami takimi jak wasz czy Airbourne, Graveyard, Kadavar, Orchid, Rival Sons i Wolfmother? Stan rockowego przemysłu muzycznego jest dość żałosny, kiedy zdajesz sobie sprawę co się dzieje. MTV nie jest już wiarygodne, a większość rockowych stacji radiowych w Ameryce promuje tę nową popularną falę "dance rocka". Myślę, że ludzie, którzy naprawdę lubią muzykę rockową szukają zespołów, które zachowały serce i duszę. Ludzie są głodni rocka szczerego, odważnego i z prawdziwymi gitarami. Dlatego chcieliście pracować z Chrisem "Frenchie" Smithem, który produkował, m.in. płyty The Answer i Jet? Frenchie był z nami od początku istnienia zespołu. Widział w nas potencjał i chciał nam pomóc w pełni go wykorzystać. Znaliśmy jego historię i podejście jeżeli chodzi o prawdziwy rock, więc chyba naturalnie się dopasowaliśmy. Ponoć nagrywanie w Nashville było waszym marze niem, a do tego pracowaliście w analogowym studio. Był to wasz kolejny krok w powrocie do korzeni rocka? Nagrywaliśmy w Austin. Nie wiem skąd się wziął ten cały biznes z Nashville. Nagrywaliśmy w Texasie.
Foto: Century Media
skotliwy "In This Light", czy "Redemption" to znakomite, energiczne kompozycje. Nie wspominając już o "Fallout", który z miejsca stał się moim prysznicowym hitem (śmiech). Jakie są twoje ulubione numery z nowej płyty? Wielkie dzięki za bardzo miłe słowa! Cóż, moimi ulubionymi są: "Where Dreams Go To Die", "Spore", "In This Light", "Vindication", "A World Without" oraz "Open Road"… Zresztą, kocham całą płytę (śmiech)! Największym zarzutem kierowanym w stronę waszej płyty jest jej długość - wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że jest za krótka! Czy był to zamierzony zabieg? Może celowo narobiliście smaku swoim fanom? Naszym celem było skupienie się na samej muzyce oraz tekstach… Gdy zakończyliśmy proces pisania płyty, natychmiast wzięliśmy się za nagrywanie i dopiero wtedy zdaliśmy sobie sprawę z długości krążka. Nie wydaję nam się, że czegoś na nim brakuje. Po prostu nie chcieliśmy dodawać nowych utworów, żeby nie popsuć ogólnego konceptu płyty, co jak się okazało, miało spore znaczenie zarówno dla nas, jak i fanów. Waszym nowym wokalistą został Todd La Torre… Jak Todd czuje się w kręgach Queensryche? Jak wam się podoba wspólna współpraca? Todd w zespole jest naprawdę wielki! To nie tylko niesamowity autor piosenek oraz wokalista, ale też bardzo dobry przyjaciel i dzięki temu mamy świetne, wspólne relacje… Energia, którą przelał na krążku, okazała się sporym powiewem świeżości. Todd, wypada również świetnie na koncertach. Nie irytują was ciągłe porównania do dziedzictwa Geoffa Tate'a? Wśród moich znajomych kilkakrotnie słyszałem, że Queensryche bez Geoffa nie istnieje. Todd do doskonały wokalista, który pomógł nam w godnym reprezentowaniu starej twórczości Queen-
84
QUEENSRYCHE
zylii, którzy doświadczyli tych nieprzyjemnych słów w 2012 roku (Geoff bardzo wulgarnie odnosił się do fanów - przyp. red). Jesteśmy bardzo wdzięczni za to, że nasi fani bezustannie wspierają nas w kreowaniu najlepszej przyszłości dla Queensryche. Co sądzicie o "Frequency Unknown"? Czy waszym zdaniem to faktycznie bardzo zły album? Tak po szczerości… Zarówno mnie, jak i reszty chłopaków nie interesują inne wersje zespołu. Dla nas istnieje tylko jeden(!) Queensryche i w jego skład wchodzą: ja, Michael, Eddie, Parker oraz Todd. Nasz nowy krążek zbiera świetne opinie zarówno w mediach, jak i wśród fanów na całym świecie i dla nas istnieje wyłącznie taka muzyczna forma. W listopadzie padnie wyrok dotyczący używania nazwy Queensryche… Jeśli się wam nie uda, macie już pomysł na potencjalną nazwę? Jesteśmy pewni tego, że najlepsza decyzja dla Queensryche oraz naszych korporacji zostanie podjęta właśnie w listopadzie. Poza tym jesteśmy także przekonani, że to co obecnie robimy z zespołem jest najlepsze zarówno dla Queensryche, jak i naszych fanów. Patrzymy bardzo pozytywnie w przyszłość i jesteśmy bardzo podekscytowani tym, co możemy jeszcze osiągnąć. Na zakończenie… Może kilka słów do polskich fanów? Oczywiście! Wszystkim od razu nie możemy podziękować, ale Polska od zawsze była świetnym miejscem dla Queensryche i nie możemy się doczekać, by przynieść wam naszą muzykę jak najszybciej. Dziękujemy! Dzięki za wywiad! Łukasz "Geralt" Jakubiak
Jesteście też tradycjonalistami w tym sensie, że obec nie większość młodych zespołów chce jak najszybciej wydać płytę. Wy najpierw konsekwentnie szlifowal iście repertuar i koncertowaliście - może to też jest jedna z przyczyn sukcesu "Scorpion Child"? Powrót do korzeni jest naprawdę najlepszą drogą rozwoju zespołu. Zaczynanie od zera i przechodzenie wszystkich szczebli kariery pozwala ci wyplenić błędy i złe decyzje. Mieliśmy szansę przetestować piosenki, nauczyć się czegoś o trasie, zrozumieć tę pracę i przemysł oraz zobaczyć, który muzyk poradzi sobie z życiem w zespole. Dzięki temu staliśmy się silniejszym i bardziej zwartym zespołem. Tu też jesteście konserwatywni, bo nie wymyślaliście jakiś pseudo oryginalnych czy wyszukanych tytułów - nazwa zespołu jest jednocześnie tytułem płyty. To zapewne nie przypadek? Po prostu wydawało się to nam oczywistym wyborem. Skoro mówimy o nazwie zespołu - jaka jest jej geneza? To też nawiązanie do ery hippisów i przełomu lat 60. i 70.? Właściwie jest to wers z piosenki The Cult. Słuchaliśmy dużo "Electric" kiedy zaczynaliśmy razem jammować. Tak więc jest to nawiązanie do lat 80., chociaż nasze inspiracje muzyczne mieszczą się w muzyce rockowej lat 60 -70. Wspomniałem o tej tak szczególnej dla rocka dekadzie nie bez przyczyny, bo w swych utworach łączycie wszystko co najlepsze w ówczesnej muzyce. To czerpanie z bogactwa hard rocka, rocka psychodelicznego, progresywnego, blues rocka, to zapewne echa waszych różnorodnych fascynacji muzycznych? Nasze inspiracje muzyczne obejmują różne dekady, ale szczególnie przeszłość. Kiedy poznajemy wszystkie gatunki muzyczne różnych generacji czujemy, że ważne jest odciśnięcie stempla współczesności na tym, co robimy. Każdy może imitować jakiś gatunek muzyczny, ale grając staramy się rozwijać i w ten sposób spłacać też dług zaciągnięty u naszych wielkich poprzedników.
uwielbiamy zespoły takie jak Led Zeppelin i The Who, to lubimy pokopać trochę głębiej i uhonorować tych, którzy byli równie wspaniali, ale nie zyskali uwagi. Teraz więcej ludzi będzie wiedziało o tym zespole, głównie ci, którzy jeszcze nigdy o nim nie słyszeli. Tak podejrzewałem, bo wybraliście utwór "Keep Goin'" z ich pierwszej, najlepszej płyty. Były jeszcze jakieś inne propozycje, spośród których wybraliście właśnie ten utwór? Dzięki Nuclear Blast mamy mocną bazę w Niemczech. Chcieliśmy się w ten sposób pokłonić w stronę niemieckiego wkładu w klasycznego rocka.
Śladami wielkich bez kompleksów Namnożyło się nam ostatnio zespołów płynących na fali retro rocka, tego cięższego i progresywnego. Do takich grup jak: Wolfmother, Airbourne, Graveyard, Rival Sons, Orchid czy Kadavar dołączyła niedawno kolejna, Scorpion Child. Młodzi Amerykanie poczynają sobie naprawdę bez kompleksów, a ich debiutancki album zachwyci zarówno fanów gigantów pokroju Led Zeppelin jak wymienionych wyżej ich młodszych naśladowców. Basista Shaun Avants zdradza, jak wejść na szczyt i pozostać sobą, wciąż grając szczerą muzykę: Czytałem jednak, że słuchacie też innych rodzajów muzyki, jak thrash metal, których wpływów na próżno szukać w waszych utworach? Nie sugerujemy się niczym. Jeżeli słyszymy, że utwór wpada w ucho, kiedy go tworzymy, to jedyne co się liczy. Dlatego płyta jest tak eklektyczna. Każdy znajdzie na niej coś dla siebie.
wymyślić jak pracować z takim zespołem jak my głównie dlatego, że jesteśmy bardzo uparci we wszystkich aspektach. Świetne jest to, że słuchają tego co chcemy i pozwalają nam być sobą. Nasza opinia liczy się dla nich i szczycimy się naszym zgraniem. Na szczęście udzielają nam pomocy, w podejmowaniu różnych działań.
Dlatego więc postanowiliście grać właśnie klasy cznego rocka? To ta muzyka najbardziej przemawia do waszych serc i dusz? Klasyczny rock jest uczciwą i prawdziwą muzyką. To gatunek, który naprawdę nie może cię zaszufladkować. Jak na ironię, wszyscy wkładają nas do pudełka klasycznego rocka. My po prostu gramy muzykę, która zapewnia nam wolność robienia tego co chcemy. Przyspieszać. Zwalniać. Zmieniać nagle temat. Cokolwiek czujemy w danej chwili.
Swoją drogą: nie baliście się związać z wytwórnią kojarzoną przede wszystkim z heavy metalem, często bardzo ekstremalnym? Nuclear Blast zaczyna wchodzić w brzmienie bardziej vintage'owe. Graveyard, Orchid, Blues Pills, Kadavar. Zaletą posiadania takich zespołów jak my i o podobnym stylu w tak heavymetalowej wytwórni jest to, że stać nas na więcej.
Komponujecie też tak jak kiedyś, w czasie wspólnych prób? Taka metoda pracy sprawdza się chyba naj-lepiej i obecnie? Kilku z nas przynosi jakieś naprawdę surowe pomysły, a później przynosimy je na próbę i pozwalamy reszcie muzyków dodawać do nich jakąś swoją część. Ostatecznie, każdy może wyrazić swoją opinię i utwór staje się czymś ciekawszym niż którykolwiek z nas mógłby sobie wcześniej wyobrazić. To właśnie definiuje bycie zespołem. Mieliście pewnie spory problem, żeby wybrać utwór do promocji spośród tak dużej ilości udanych kom pozycji? O wyborze "Polygon Of Eyes" zdecydował zapewne jego przebojowy charakter? Jest chwytliwa i dość bezpośrednia, ale ma w sobie również duży ładunek energii. Na pewno nie była to trudna decyzja. Pojawią się pewnie kolejne single i teledyski, bo wasz wydawca Nuclear Blast bardzo przykłada się do promocji "Scorpion Child"? Nuclear Blast jest naprawdę świetną wytwórnią. Wydaje mi się, że cały czas próbują
Lubicie też chyba eksperymenty muzyczne, bo płytę kończy długa, rozbudowana, bardzo urozmaicona kompozycja "Red Blood (The River Flows)"? Jeżeli chcesz dobrą muzykę, to musisz mieć dynamikę. Czujemy, że jeżeli wszystko brzmi jakby cały czas pędziło 100mil/h prosto w twoją twarz, to po chwili stanie się to po prostu nieprzyswajalnym hałasem. Wykorzystanie szerszego wachlarza emocji jest o wiele bardziej wymagające i satysfakcjonujące dla wszystkich. Pewnie wielu waszych fanów spodziewałoby się, że nagracie jakąś przeróbkę Led Zeppelin czy The Who. Tymczasem utworem bonusowym na waszym debiu cie został cover niezbyt ostatnio pamiętanego zespołu Lucifer's Friend. Jesteście fanami tej fantastycznej, niemieckiej grupy? Tak, kochamy tych gości. Coverowanie piosenki popularnego zespołu zespołu nie jest zabawne. Jedyne, co by nam to przyniosło to ciągłe porównywanie do Led Zeppelin. Chociaż
Mimo swoistego konserwatyzmu jesteście też jednak nieodrodnymi dziećmi XXI wieku, bo jest też utwór bonusowy "Lover's Leap", dostępny tylko na iTunes. A co z tymi tradycjonalistami, którzy wciąż preferują płyty, nie tylko kompaktowe, ale i winylowe? Jesteśmy tradycjonalistami jeżeli chodzi o nagrywanie i wydawanie muzyki na winylach. Prawdę mówiąc, cała sesja nagraniowa trafiła na taśmę z zamiarem wypuszczenia winylu. Ważne jest też, żeby pamiętać o tym, że żyjemy w 2013 roku, a przemysł działa inaczej niż 40 lat temu. Chcielibyśmy myśleć, że mamy wszystko czego trzeba, żeby osiągnąć sukces w tych czasach. Możesz grać trochę staroświecko, klasycznie, ale kluczowe jest wprowadzenie też nowoczesnych trendów. Myślę jednak, że odnośnie promocji będziecie tradycjonalistami, bo przecież uwielbiacie grać na żywo? Zapewne prędzej czy później zawitacie też do Europy? Granie na żywo jest jedynym i najlepszym sposobem na popularyzację zespołu. Dla nas jest to jeszcze prawdziwsze, bo nasze koncerty naprawdę cieszą się popularnością. Będziemy grać w Europie przez pierwsze dwa tygodnie listopada z naszymi kolegami z wytwórni, Orchid i Blues Pills. Nie możemy się już doczekać, żeby zaprezentować naszą muzykę w kolejnej części świata. Wolisz mniejsze, klubowe koncerty, występy w większych halach czy na festiwalach przed ogromną pub licznością? Gdzie czujecie się najlepiej i dlaczego właśnie może przed nie gigantyczną, ale wierną pub licznością złożoną z waszych fanów? U siebie gramy na większych scenach. Mamy w sobie po prostu tyle energii i naprawdę rozwijamy się kiedy możemy widzieć publiczność, a publiczność widzi nas. To bardzo symbiotyczne doświadczenie. W małych klubach możemy czuć energię publiczności, ale trudno nam występować na tak małej scenie. Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Anna Kozłowska
Foto: Nuclear Blast
SCORPION CHILD
85
a najnowszym jest "Heavy Metal" sprzed około trzech lat. Jestem zadowolony z albumu, nie wiem czy ktokolwiek był kiedyś w stu procentach usatysfakcjonowany albumem, ale jestem wystarczająco szczęśliwy. Całość nagraliśmy w ciągu czterech dni, a trwa prawie godzinę, myślę więc, że poszło nam dobrze rejestrując tyle materiału w tak krótkim czasie.
Walczcie o Metal! Zawsze! Tych czterech Australijczyków postanowiło grać True Metal, więc dla swojego zespołu wybrali najbardziej oczywistą nazwę - Metal! Może to i jest bezczelne, ale co z tego? To nie ich wina, że nikt wcześniej nie wpadł na taki pomysł. Widocznie trzeba było więcej pić. Zespół w tym roku wydał bardzo obiecujący debiut "Proving our Mettle", a na kilka moich pytań odpowiedział basista Razor "Sting" Ray. HMP: Nie mogę nie zacząć wywiadu od innego pyta nia. Jak wpadliście na tak skomplikowaną nazwę (śmiech)? Razor "Sting" Ray: Chciałbym, żeby kryła się za tym jakaś wspaniała historia, ale tak naprawdę po prostu byłem pijany i zdecydowałem, że zakładam prawdziwy heavymetalowy zespół. Pomyślałem, że Metal będzie jedyną pasującą nazwą dla takiego zespołu. Jak to możliwe, że nikt wcześniej nie wpadł na taki pomysł? Nie mam pojęcia. Nie wierzę w moje szczęście. Mogę jedynie przypuszczać, że większość ludzi pomyślała o tym i stwierdziła, że to naprawdę głupi pomysł. Widocznie nie byli wystarczająco prawdziwi. Ponieważ po raz pierwszy gościcie na naszych łamach, nie może obyć się bez kilku sztampowych pytań. Opowiedzcie jak doszło do powstania zespołu? Kiedy wpadłem na ten pomysł skontaktowałem się z dwoma gitarzystami, których znałem, Dannym i
całkiem chwytliwy hard rock, heavy metal w stylu true. Świetnie się też na nich patrzy. Australia słynie z bardziej ekstremalnych odmian metalu i takich grup jak choćby Destroyer 666. Jak wielu jest u was fanów bardziej klasycznych odmian metalu? Jak jesteście odbierani na własnym podwórku? W Australii istnieje widoczna preferencja zespołów death i blackmetalowych. Jest dość spora liczba fanów bardziej klasycznego heavy metalu, szczególnie wśród oldschoolowych ludzi, a my staramy się mieć wśród nich dobrą opinię. Było kilka innych bardziej tradycyjnych heavymetalowych zespołów z Australii jak Mortal Sin i Dungeon, którzy zgromadzili całkiem dużą publiczność. Niestety żaden już nie działa, ale Dungeon w jakiś sposób nadal żyje w Lord, o których już wcześniej wspomniałem. Wkoło jest teraz również sporo dobrego old schoolowego thrashu, więc to nie są jedynie ekstremalne zespoły. Pomimo tego, że mamy u nas kilka dość niesamowitych ekstremalnych zespoFoto: Metal
Brzmienie jest dość surowe co pasuje do muzyki. Kto jest za nie odpowiedzialny? Surowość pochodzi prawdopodobnie z kilku rzeczy, odczuwaliśmy presję czasu zarówno przy nagrywaniu jak i miksowaniu. Sądzę też, ze mój wokal jest zazwyczaj dość ostry na początek. Koniec końców, nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek był w stanie zrobić ostre, czyste nagrania w ramach czasowych i budżecie jakie mieliśmy! Udało wam się nagrać dobry album i doskonale połączyć oczywiste inspiracje z czymś indywidual nym, właściwym tylko dla was. Jednak ciężko mi stwierdzić, w którym szczególe tkwi ten diabeł. Co jest według was, tym co was wyróżnia spomiędzy innych grup? Dzięki! Myślę, że to interesujący album, a ludzie właściwie mają problem z określeniem jego brzmienia. Mieliśmy recenzje, w których wzięliśmy wszystko od Manilla Road, poprzez Venom i Running Wild, do Manowar. Chyba można by powiedzieć, że to mieszanka wszystkich rodzajów tradycyjnych heavymetalowych zespołów, ale bez chęci brzmienia szczególnie jak one, albo żeby album brzmiał jak z wczesnych lat '80. Może tak po prostu się dzieje, kiedy basista pisze piosenki na gitarze, kto wie? Metal to wasz pierwszy zespół czy graliście gdzieś wcześniej? Opowiedzcie o waszych wcześniejszych grupach? Moim pierwszym zespołem była black metalowa kapela o nazwie Malice (nie to drugie Malice), do którego dołączyłem mając 17 lat. Pozostali byli dość sporo starsi, a sam zespół trochę w tych czasach plajtował. Zagrałem z nimi kilka koncertów i wiele się nauczyłem. Grałem też w war metalowym zespole z jednym gościem z Malice o nazwie Bane Of Isildur. Grałem z nimi jakieś siedem lat i nadal istnieją. Właśnie wydali 7" na początku roku pod tytułem "And The Earth Becomes Aflame". Wasz image, muzyka i teksty tworzą jedną, zwartą całość. Widać i słychać, że jesteście oddanymi wojownikami heavy metalu. Czym jest dla was ta muzyka? Wyobrażacie sobie życie bez niego? Kocham heavy metal i większość czasu spędzam słuchając go. Nigdy nie robię nic po łebkach. Heavy metal daje dużo inspiracji i energii, tak samo jak niesamowitej różnorodności, którą całkiem dobrze mogę dopasować w zależności od mojego nastroju, więc nie odczuwam potrzeby słuchanie innego typu muzyki. Chyba nigdy nie nadejdzie ten moment, kiedy przestanę słuchać heavy metalu.
Chinchem. Obaj byli chętni, ale Chinch musiał na kilka lat wyjechać do Europy, więc na początku nie dołączył do zespołu. Przez jakiś czas walczyliśmy o stały skład, więc spędzaliśmy ten czas na pisaniu piosenek i tego typu rzeczach. Ostatecznie Chinch wrócił do Australii i chciał dołączyć do zespołu, a Cola znałem z innego zespołu, więc wszystko się złożyło. Jesteście chyba jednym z niewielu australijskich zespołów grających true heavy metal. W tej chwili przychodzi mi do głowy tylko Pegazus, Elm Street oraz Taipan. Jak to wygląda w rzeczywistości? Jest ich jeszcze kilka. Mój brat, Stu, gra w świetnym zespole z Perth o nazwie Silent Knight. Jest też Lord (lepiej znany jako Dungeon), Darker Half i prawdopodobnie kilka innych, które w tym momencie mi uciekły. Chociaż te trze są odrobinę bardzie powermetalowe. Jest jeszcze jeden zespół, który widziałem na żywo po raz pierwszy i to było w tym tygodniu, Barbarion, który liczy siedmiu gości, wszyscy trochę starsi, ubrani w futra i uprzęże niewolników, grający
86
METAL
łów. Jak często koncertujecie? Planujecie wyruszyć z gigami poza wasz kontynent? Można się was spodziewać w Europie? Gramy w Sydney cztery - pięć razy w roku i od czasu do czasu podróżujemy na koncerty. Chociaż w Australii jest to bardzo kosztowne ze względu na fakt, że miasta dzielą dużo odległości. Graliśmy kilka koncertów w Japonii w lipcu i było świetnie, więc mamy nadzieję pojechać tam znowu. Nie mamy żadnych planów dotyczących Europy jak na razie, ale kto wie co się wydarzy? Będę tam na wakacjach na Wacken Open Air w lipcu/ sierpniu, więc mogę spróbować wtedy coś zaaranżować, kiedy spotkam tamtejszych ludzi. W tym roku ukazał się wasz debiut "Proving Our Mettle". Ile czasu powstawał materiał na tę płytę? Jesteście z niej zadowoleni? Utwory były pisane dość długo. Pierwszym z nich był "Fighting For Metal" napisany około siedmiu lat temu,
Wasze teksty obok wychwalania heavy metalu trak tują również o historii. Kto za nie odpowiada? Jaki okres w historii i jakie wydarzenia zainspirowały was najbardziej? Napisałem większość tekstów na albumie, poza "Victory" i "Battlefields Ablaze", które napisał Danny. Jedyne kompozycje z prawdziwym historycznym kontekstem są "Beneath The Banner Of The Iron Duke" i "Trafalgar", obie są zainspirowane kluczowymi bitwami w Wojnach Napoleońskich, odpowiednio bitwą pod Waterloo i bitwą pod Trafalgarem. Czytałem dużo o tej epoce w historii w momencie, kiedy pisałem te piosenki, więc naturalne wydawało się napisać o tym. Myślę, że to fascynujący okres w historii, nie tylko ze względu na wojny, które się toczyły oraz narody, które powstawały, ale również ze względu na wielkie postępy naukowe poczynione w tamtym okresie i wiele innych rzeczy. Myślę, że w następnym albumie przejdziemy do kolejnej ery w historii, obecnie czytam dużo historii bazujących na greckich i rzymskich mitach i historiach, chociaż myślę, że powinna być też chyba utwór o francuskim zwycięstwie, żeby Francuzi nie myśleli, że ich nienawidzę, albo coś. Mam wrażenie, że największy wpływ na was miała scena amerykańska i takie zespoły jak Manowar, Manilla Road czy Cirith Ungol. Jak to ma się do rzeczywistości? Jakie grupy i wykonawcy ukształtowały was jako muzyków i metalowców? Powiedziałbym, że najważniejszymi zespołami, które mnie inspirują są Virgin Steele, Manowar, Iron Mai-
den i Thin Lizzy. Tak więc w większości masz rację. Mniej więcej od kiedy miałem 8 - 13 lat, słuchałem Matelliki i Guns 'N' Roses, później w wieku 13 - 16 lat słuchałem dość dużo Megadeath. Od tego momentu próbowałem trochę poszerzyć moje horyzonty (śmiech). Na mojej drodze pojawiły się Queenryche, Bal-Sagoth, Virgin Steele, Argument Soul, Shady Glimpse i WASP, więc duża różnorodność, a każdy z nich na swój sposób jest moją inspiracją. Najbardziej chwytliwym kawałkiem jest w moim mniemaniu "Fighting For Metal", który znalazł się też na waszym pierwszym demo zatytułowanym zresztą w ten sposób. W porównaniu z takimi utworami jak np. "The Buccaneer's Revenge" słychać, że wasze utwory stają się bardziej rozbudowane. Czy w takim kierunku pójdziecie w przyszłości? Cieszę się, że ci się podobało. "Fighting For Metal" i "The Buccaneer's Revenge" były napisane mniej więc ej w tym samym czasie. Kiedy pisze, staram się postawić kompozycji jakiś cel, w "Fighting For Metal" chciałem napisać deklarację misji i pokazać ludziom czym jesteśmy. To był pierwszy utwór jaki napisałem i bardzo chciałem wbić flagę w ziemię, jeżeli rozumiesz o co mi chodzi. Myślę, że w przyszłości będzie równowaga pomiędzy bardziej skomplikowanymi utworami jak "Trafalgar" i "The Buccaneer's Revenge", a bardziej bezpośrednimi kawałkami do wspólnego śpiewania jak "Fighting For Metal" i "Heavy Metal". Moje ulubione albumy starają się utrzymać balans i myślę, że ważne jest mieć kawałki bardziej złożone, nawet jeżeli tylko nieznacznie, aby dać słuchaczowi odrobinę więcej do odkrywania i skłonić ich do powrotu, "Proving Our Mettle" wydaliście własnym sumptem. Nie było żadnej wytwórni zainteresowanej wydaniem tego materiału? Jak jest z tym zainteresowaniem teraz? Nie ma zbyt wielu wytwórni w Australii, a jeszcze mniej robi true heavy metal. Szczerze mówiąc, nie podchodziliśmy nawet do żadnej, po prostu mieliśmy swój budżet i poszliśmy na całość, wierząc w to, że wiemy czego chcemy. Możliwe, że kiedy album zyska większą uwagę i rozgłos w Europie, ktoś się tam nami zainteresuje. Mamy podpisanych kilka małych umów na dystrybucje na małą skale, ale jeżeli ktoś chciałby zrobić europejskie wydanie "Proving Our Mettle", albo był zainteresowany drugim albumem, z pewnością docenimy pomoc finansową. Do tego czasu chyba będziemy dalej produkować albumy sami. To może oznaczać, że zajmie nam dłuższą chwilę zanim coś wydamy! Macie może już jakieś pomysły co do nowych numerów? Jak będziecie brzmieli na kolejnej płycie? Napisałem w całości lub częściowo muzykę do około czterech - pięć kawałków, a Chinch do reszty. Starałem powstrzymać się przed tworzeniem nowych utworów zanim nagramy album. Mam jednak w głowie wiele pomysłów, tak samo jak fragmentów, które trzymam od wielu lat i mogą wykorzystać przy komponowaniu kolejnego materiału. Myślę, że wszystko będzie nadal brzmiało jak Metal. Nie będzie żadnych zmian w kierunku hardcore'a ani nu-metalu, więc nie musicie się o to martwić. Jakie plany na najbliższą przyszłość? W tym roku mamy jeszcze jeden koncert, świętujący dziesiątą rocznicę działalności jednego z oddanych true metalowi promotorów w Australii, Metal Evilution, później zrobimy sobie przerwę, w której będę tworzył kolejne utwory i mam nadzieję zacząć patrzeć w kierunku pre-produkcji drugiego albumu. Później, kto wie?
W objęciach tożsamości Dwa lata temu zadebiutowali świetnie przyjętym "Intial Process", natomiast w tym roku panowie z Max Pie pragną nam zademonstrować swoje bardziej agresywne oblicze za przyczyną "Eight Pieces - One World". Mówi się, że muzycy podtrzymują dziedzictwo power/prog metalowych weteranów pokroju Pagan's Mind, czy Symphony X, ale o tym nieco więcej przeczytacie w recenzji (kilka stron dalej). O inspiracjach, tworzeniu materiału oraz chęci wystąpienia przed polską publicznością opowiada Tony - frontman grupy. HMP: Skąd pomysł na powstanie kapeli? Kto był głównym "winowajcą" odpowiedzialnym za pojawienie się Max Pie w światku muzycznym? Tony: Pomysł powstania zespołu wyszedł z inicjatywy Michaela Probsta - pierwszego gitarzysty formacji i może nie jestem odpowiedzialny za samo pojawienie się kapeli, ale to ja jako pierwszy chciałem tworzyć własne utwory. Czym, a raczej kim jest max pie? Skąd pomysł na taką nazwę? Przed moim dołączeniem zespół nazywał się Max Py, a nazwę swoją zawdzięczał pierwszym literom imion członków grupy, ale to jest już nieaktualne… Pomyśleliśmy, że Max Pie będzie brzmiał zabawniej (śmiech). Wasz wcześniejszy krążek "Initial Process" został bardzo ciepło przyjęty przez fanów progresywnych brzmień. Czego możemy się spodziewać po "Eight Pieces - One World"? "Eight Pieces - One World" powstał w zmienionym składzie i dlatego też album jest nieco inny, bardziej agresywny. Więcej tu metalu, ale wynika to jak najbardziej z naszej tożsamości... Tak myślę. Trzeba przyznać, że wasz drugi krążek umacnia waszą pozycje w tym światku i brzmi naprawdę świetnie. Jak wyglądał proces tworzenia płyty? Damien przyszedł do nas z praktycznie całą muzyką i przygotowanymi melodiami, ale mimo to było bardzo ciężko, ponieważ gonił nas deadline na mix, a tydzień przed nagrywaniem mieliśmy tylko pięć numerów… Melodia, teksty, aranżacje - wszystko nagrywane w biegu, w bardzo krótkim czasie! (śmiech) Takie utwory jak "I'm Sealed", czy "The Side Of A Dime" nie tylko skupiają się na technicznym rozmachu, ale też demonstrują potężne riffy I świetne melodie. Bardzo ważne jest to, by w takiej muzyce szanować melodie, które uwznioślają utwory… Czy takie podejście jest waszym zdaniem ważne w muzyce prog metalowej? Prog metal jest złożoną muzyką, ale czasami tracimy tą prawdziwą formę piosenki, bo chcemy po prostu pokazać "coś więcej". Jakie macie nadzieje, związane z wydaniem waszego drugiego krążka? Mamy nadzieję, że dzięki "Eight Pieces - One World" będziemy mogli dotrzeć do większej ilości fanów, zagrać znacznie więcej koncertów w wielu, fantastycznych miejscach oraz spotkać wielu, wspaniałych ludzi.
Każdy utwór demonstruje część tożsamości Michaela Probsta… "The Side Of A Dime" jest epicki i bogaty melodycznie, "I'm Sealed" jest bardziej rock n'rollowy, a "Vendetta" jest nieco metalcore'owa… Wszystkie kawałki są różne, więc mogę po prostu powiedzieć, że każdy z nich z nich są ważny. Na waszym krążku można znaleźć sporo inspiracji i wielu recenzentów podkreśla dziedzictwo Pagan's Mind, czy Symphony X. Czego słuchacie na co dzień i co jeszcze was inspiruje? Słuchamy wielu gatunków muzycznych w zależności od naszych nastrojów… Klasyki, prog metalu, metalcore'u… Bardzo lubimy Queen, Dream Theater, czy Avenged Sevenfold, natomiast Pagan's Mind i Symphony X to naprawdę świetne zespoły, więc z takiego dziedzictwa jesteśmy zadowoleni. Na płycie usłyszymy tez znanego z DGM Simone'a Mularoniego, który zagrał na "Earth's Rules" oraz "Don't Tell Me Lies", ale zajął się też pro dukcją waszego krążka. Jak wyglądała z nim współpraca? Simone jest moim przyjacielem i jest on zarówno niesamowitym gitarzystą, jak i świetnym inżynierem dźwięku. Doskonale wie, czego nam potrzeba i rozumie jakie mamy oczekiwania… Dla mnie jest on po prostu najlepszy! Obecnie macie zaplanowanych kilka koncertów w Belgii i Francji… Planujecie większą trasę związaną z promocją "Eight Pieces - One World"? Tak, w zeszłym roku mieliśmy trasę z Jon Oliva's Pain i było to coś niesamowitego… Mamy nadzieję, ze dojdzie do podobnych występów w 2014 roku, może jeszcze w czerwcu. Do Polski też dochodzą słuchy o Max Pie… Może wpadniecie kiedyś do nas? Byłoby świetnie!!! Czekamy teraz na kilku promotorów, by to marzenie się spełniło! Może pomógłbyś nam znaleźć jakieś wolne terminy w Polsce? (śmiech) Zobaczymy co da się zrobić! Na zakończenie… Może powiedziecie coś na temat waszych przyszłych planów? Szykujemy nowy album w 2014 roku, razem z naszym nowym basistą - Lucasem, no i… może kilka koncertów w Polsce, z twoją pomocą (śmiech). Dzięki za rozmowę! Łukasz 'Geralt' Jakubiak
Który numer, znajdujący się "Eight Pieces - One World", okazał się dla was najważniejszy?
Dzięki za rozmowę. Ostatnie słowa są wasze! Dzięki za czas poświęcony na rozmowę ze mną. To prawdziwa przyjemność. Walczcie o Metal! Zawsze! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska
Foto: Mausoleum
MAX PIE
87
graliśmy jako demo pod koniec 2011 roku. W naszej sali prób nagraliśmy zabawne dema ze mną na wokalu, jako demonstracja dla ewentualnego wokalisty.
Metal potrzebuje buntowniczego zacięcia Zespół Wolfs Moon istnieje już przeszło 20 lat, ma na swoim koncie siedem albumów i niemal od początku tłucze swój siermiężny, toporny heavy metal. Balansując na granicy drugiej i trzeciej ligi pozostają wierni swojemu stylowi i samemu będąc fanami grają to co chcą mając w dupie wszelkiej maści antagonistów. Pomimo tego, że ich muzyka nie wywoła pewnie jakiegokolwiek zamieszania na scenie to jednak ich postawa i wytrwałość w tym co robią zasługują na uwagę i na danie im szansy. Na moje pytania odpowiadał gitarzysta i główny kompozytor Wolfs Moon, Gerd "Sammy" Simmons. HMP: Witam. Istniejecie od 1992 roku. Możecie opisać początki Wolfs Moon? Gerd "Sammy" Simons: Na początku: dziękuję za zainteresowanie. Początki zespołu były kompletnie nie spektakularne… Po prostu spotkało się kilku fanów, którzy zaczęli grać heavy metal. Bez intencji zostania wielkimi gwiazdami rocka, ani nic w tym stylu. Jedynie miała być to dobra zabawa grając muzykę, którą kochamy. Zabawne było to, że założyciele zespołu - ja i były basista, nadal dobry przyjaciel, Kanone (Frank Bruning - przyp. red.), nie graliśmy wtedy dobrze, ale mieliśmy do tego serce i podejście. Cieszę się, że mieliśmy w zespole dwóch dobrych muzyków: Andreasa (Rinke - przyp. red.), który nadal gra u nas na perkusji i nasz były członek, Christian Gorke. Przyznam się, że nie słyszałem waszych albumów wydanych w latach '90. Jak wtedy brzmiał Wolfs Moon? Podobno na początku graliście w trochę innym stylu? Słyszałem, że mieliście nawet w składzie klawiszowca? Dokładnie. Zaczynaliśmy z naszym klawiszowcem,
jących gości i próbujemy robić naszą muzykę najlepiej i najbardziej profesjonalnie jak możemy, ale czasami życie nie jest łatwe dla nikogo z nas. Po zagraniu ostatniego koncertu promującego album "Unholy Darkness" w listopadzie 2009 roku, Andreas potrzebował przerwy ze względu na swoją pracę. Pozostali - basista Marco (Dammann - przyp. red.) i wokalista Carsten (Pasemann - przyp. red.) o pseudonimie Maxe - mieli również do załatwienia prywatne sprawy. Zacząłem pisać nowy materiał. Przykro mi to mówić, ale Maxe miał wielkie problemy prywatne i zdrowotne, które sprawiły, że nie mógł już grać nawet po półtora roku przerwy. Życzę mu wszystkiego najlepszego! Widzisz więc, że mieliśmy okresy, które trudno było znieść. Poza tym, zdecydowałem się iść w innym kierunku z tekstami - po napisaniu czterech koncept albumów w stylu fantasy pod rząd, miałem dość - co miało również duży wpływ na muzykę. W ubiegłym roku dołączył do was nowy wokalista Robert Rogge. Możecie go przedstawić w kilku słowach? Czemu wybraliście akurat jego? Śpiewał Foto: Wolfs Moon
88
Christianem Gorke, więc całość brzmiała bardziej jak ciężki rock Myślę, że ludzie lubili to w tych wczesnych latach. Była to kombinacja różnych stylów ponieważ Christian pochodził ze sceny popowej, ale chciał grać w naszym zespole. Andreas i Christian w pewien sposób byli muzycznym fundamentem w tamtym czasie, jednak ja wniosłem większość pomysłów, ale miałem wtedy spore braki w grze na gitarze. Nagraliśmy dwie kasety demo i nasz debiutancki album "Solitary Lunacy" w tym innym, bardziej ciężko rockowym stylu. Prawdziwy heavy metal zaczął się po odejściu Kanone i Christiana, na naszym drugim albumie "Eternal Flame". Od tego czasu jestem odpowiedzialny także za wszystkie teksty i kierunek muzyczny.
wcześniej w innych zespołach? Cóż. Jest miłym gościem, który chciał być w zespole i lubił muzykę. Było to dla nas bardzo trudne, żeby znaleźć nowego wokalistę, który pasowałby do nas jak i naszej muzyki. Zajęło nam to ponad rok, co było dla nas bardzo frustrujące. Nasze miasto rodzinne i okolica nie jest centrum metalowego wszechświata. Na jednego wokalistę czekaliśmy ponad pół roku, a i tak otrzymaliśmy negatywną odpowiedź itd. Ciężka sytuacja. Cieszyliśmy się więc, że znaleźliśmy Roberta, chociaż wszyscy wiedzieliśmy, że potrzebował więcej doświadczenia. Miał jednak odpowiednie nastawienie, więc pracowaliśmy nad tym. Lata temu śpiewał w miejscowym zespole, Legendary Flames.
Przyzwyczailiście swoich fanów do dosyć długich przerw pomiędzy kolejnymi albumami. Jednak tym razem to trwało aż pięć lat. Co się z wami działo w tym czasie? Wyjaśnijmy sobie coś… jesteśmy tylko czwórką pracu-
Jak długo powstawały numery na "Curse the Cult of Chaos"? Zacząłem tworzyć utwory w 2010 roku czego rezultatem było dziesięć kawałków. W 2011r. napisałem dwa kolejne kawałki. Ten materiał, bez wokalisty, na-
WOLFS MOON
Kto jest odpowiedzialny za komponowanie muzyki w Wolfs Moon? Ja. Ciekawym utworem jest "Undying Legends" poświę cony m.in. legendarnemu Ronnie'emu James'owi Dio. Możecie powiedzieć kilka słów na temat tego numeru? Kilka słów? Cóż, jestem fanem i wielbicielem tego stylu muzycznego od więcej niż trzech dekad. Założyłem ten zespół jako fan i nadal jestem fanem… i to nigdy się nie zmieni. Ta piosenka jest pełną szacunku dedykacją dla Randy'ego Rhoadsa, Erica Carra, Cliffa Burtona, Dimebaga Darrella i Ronniego Jamesa Dio. Dio był największym metalowym wokalistą. Na tym utworze słychać występującego gościnnie wokalistę, Olafa Hayera. Chciałem, żeby ten utwór był bardziej hard rockowy z tylko odrobiną metalu, jako przeciwieństwo do bardzo ciężkiego stylu innych kompozycji na albumie. Jestem zadowolony z tego kawałka i z ilustracji naszego świetnego artysty, Toni'ego Greisa, który pokazał pięć legend razem na scenie. Zrobiliśmy z tego też koszulkę. Korzystajcie! Natomiast "Chaly Skull-Wing" oprócz tego, że jest to chyba mój ulubiony numer z płyty to jak sam tytuł wskazuje również hołd dla Overkill. Czemu zdecydowaliście się uhonorować w ten sposób właśnie Blitza & co.? Twoja ulubiona? Dzięki! Myślę, że to długa i nudna historia. Albo nie? Oczywiste jest, że jestem wielkim fanem Overkill z wielu różnych powodów. Są dla mnie najlepszym przykładem na to jak poradzić sobie z wzlotami i upadkami z właściwą postawą i wiarygodnością, bez zmieniania stylu. Wspieram ich od pierwszego albumu i dołączyłem do nich na ich pierwszej trasie o nazwie US Speed Metal Attack. Od tego koncertu w 1986 roku byłem z nimi na wszystkich trasach i miałem szansę widzieć ich na żywo 35 razy. Jestem członkiem Skullkrushers Germany od początku 2001 roku i spotkałem członków zespołu kilka razy. To nadal dobrzy goście, więc zadedykowałem ten utwór dla fanklubu, obecnych i byłych członków zespołu. Otrzymałem pozwolenie na ten hołd od Bobby'ego Blitza. Pokazałem mu tekst na Rock Hard Festival w 2011 roku i powiedział, "OK, zrób to". Tyle. Mam nadzieję, że podoba ci się również tekst. Napisałem o trasie Speed Metal Attack i rzeczach takich jak blood metal. Tak nazywali swój styl na początku. Muzycznie chciałem iść w kierunku "Union We Stand". Chciałem, żeby to było jak najbardziej oldschoolowe, więc cieszy mnie, że podoba ci się rezultat. Tutaj również śpiewa nasz gość, Olaf Hayer, żeby oba hołdy były znakomite. Wspaniała ilustracja Toniego Greisa w książeczce przedstawiająca Chaly'ego latającego nad publicznością. Możecie powiedzieć jakie znaczenie ma dla was tytuł "Curse the Cult of Chaos"? Co chcieliście przez to przekazać? O czym traktują pozostałe teksty? Niektóre wydają się mocno zaangażowane politycznie. Naprawdę? Dobrze to słyszeć. Taka była moja intencja. Obecnie metal wydaje się być ok dla wszystkich, nawet dla ludzi, których nie interesuje, ale myślę, że sztuka, a szczególnie metal potrzebuje buntowniczego zacięcia, takiego jak scena metalowa we wczesnych latach. Jak już powiedziałem wcześniej, po czterech albumach bazujących na fantastyce wszyscy chcieliśmy pójść w innym kierunku. Cóż… w kawałku "Omen Of Nightfall" możesz przeczytać: "Rzeczywistość jest cięższa od fantazji". O to mi chodziło. Jeżeli zostawisz fantastyczny punkt widzenia, zobaczysz, że nasze społeczeństwo ma inne problemy. Znaczenie "Curse The Cult Of Chaos" jest takie, że nasza rasa kompletnie nie jest w stanie żyć razem w spokoju i harmonii. Jesteśmy skazani na zniszczenie wszystkich i wszystkiego. Jak wirus. Nie potrzebujemy Szatana czy Lucyfera. To tylko imiona dla symboli. Napisałem, że całe zło pochodzi od człowieka i o to chodzi. To naprawdę smutne. Utwór "Young At Heart" jest jej przeciwieństwem. Mówi o przyjaźni i lojalnośći. Nadal w nie wierzę! Proszę więc, dbajcie o innych. Muzyka jest najlepszym językiem, a metal jest naszą religią. W tej religii nikt nie potrzebuje, ani nie chce wojen. Jak byście mieli porównać wasz najnowszy materiał z poprzednimi to na jakie różnice byście wskazali? Nie mam pojęcia. Zawsze staramy się, żeby nasz każdy
kolejny album był najlepszy. Jak dla mnie, myślę, że piszę lepsze piosenki i teksty. Inny kierunek tekstów sprawia, że muzyka jest trochę bardziej agresywna, ale to całkiem fajne, bo nie chcemy wydawać nudnego materiału. Słyszałem jednak, że niektórzy lubią bardziej "Elysium Dreams" z 1999r. Dla mnie OK, bo tacy byliśmy w 1999 roku, teraz jednak nie potrafię tworzyć takiego materiału. To byłoby kompletne kłamstwo. Mamy rok 2013 i jesteśmy dumni z tego jak teraz brzmimy. Czy uważacie "Curse..." za swoje największe osiągnięcie do tej pory? Które z waszych wcześniejszych płyt byście również wyróżnili i dlaczego? Dla mnie zawsze ważne jest wkroczenie na następny etap, wiec nadal lubię "Unholly Darkness", ale kocham "Curse The Cult Of Chaos" bardziej ze względu na ciężki styl tworzenia. "Unholly Darkness" ma świetną produkcję, wspaniałe utwory, świetną grafikę i była ostatnią częścią, tzw. "Elysmium Saga". "Curse…" jest jednak mocniejsze na wiele sposobów. Więcej detali, jeszcze lepsze brzmienie, więcej wszystkiego. W pewien sposób zespół powstał na nowo na tym albumie, tak jak przy metalowym "Eternal Flame" po ciężkim rockowym debiucie. Myślę, że to długa podróż. A jak ta sytuacja wygląda jeśli chodzi o fanów, prasę etc? Który z waszych poprzednich albumów miał najlepsze notowania? Dochodzą do was opinie na temat "Curse..."? Teraz są inne czasy. Wszystko opiera się na Internecie, e-mailach, facebooku i tego typu rzeczach. Słyszeliśmy dobre opinie o nowym albumie i bardzo, bardzo negatywne też. Cóż, tak to dzisiaj działa. Przygotowywaliśmy nowy album przez trzy lata, a jakiś krytyk wyrzuci go do śmieci bez żadnego szacunku. Myślę, że to nowy rodzaj dziennikarstwa. Nie muszę chyba mówić, że nie cieszy mnie to. Jednak jak już powiedziałem, jesteśmy jedynie czterema pracującymi facetami, którzy nadal żyją swoim małym, ale bardzo fajnym heavy metalowym marzeniem. To wszystko. Zabawne jest to, że "Elysium Dreams" miały najlepsze noty. To było jednak czternaście lat temu. Fajny album i był to pierwszy raz, kiedy znaliśmy sposób, jak wyjaśnić go prostymi słowami. Mieliście w studiu jakichś gości? Co to za niewiasta użyczyła swojego głosu w "Young At Heart"? Świetny głos i bardzo interesująca artystka o imieniu Becky Garber z My Inner Burning. Praca z nią była niesamowita. Jak już powiedziałem, dwa utwory będące trybutem zostały zaśpiewane przez Olafa Hayera, który wcześniej pracował dla Luca Turilli. Rycząće chórki robił wokalista Servatora, Mirko Brandes. Drugi głos na punkowym stylowo kawałku "Boring Life Of The Undead" należy do Marka Bruhninga z zespołu Bad Influence z Hamburga. Wcześniej zdarzało się, że produkcja waszych płyt nie stała na najwyższym poziomie. Teraz może nie jest idealnie, ale jest naprawdę nieźle. Jak jest wasze zdanie na ten temat? Kto produkował "Curse..."? Kocham przejrzystą i ciężką produkcję Reimunda Jumkera na nowym albumie, który również nagrał i wyprodukował album "Unholy Darkness" z 2008 roku. Wiele się nauczyłem podczas tych sesji. Reimund jest też świetnym muzykiem, więc zagrał kilka dodatkowych gitar prowadzących z odpowiednim wyczuciem na nowym albumie. Niesamowite! Okładka zdobiąca "Curse the Cult of Chaos" jest chyba najlepszą i najlepiej wykonaną z dotychcza sowych obrazków zdobiących wasze albumy. Mnie kojarzy się z amerykańskim thrashem. Kto jest za nią odpowiedzialny? To świetny artysta, Toni Greis. Wyrobił sobie imię na serii komiksów "Alrune and Luna". Po raz drugi wykonał ilustracje do naszych albumów. Myślę, że jego dzieło jest teraz jeszcze lepsze niż na "Unholy Darkness". Przedstawiłem mu moje pomysły, a wynik był idealny. Niesamowita, ponadczasowa sprawa.
listopada 2013 roku!! Korzystajcie… Jak wygląda kwestia promocji "Curse..."? Planujecie jakieś gigi, a może całą trasę? Jeśli tak to jako support jakiejś większej nazwy czy swoją własną? Bardzo ciężko jest dostać się na koncert. Ciężej niż kiedyś, ale pracujemy nad tym. Granie dla fanów na żywo zawsze jest wielką przyjemnością. Byłoby świetnie, gdybyśmy mieli własną trasę, ale myślę, że będziemy dawali pojedyncze koncerty tak często jak to możliwe. Wydaliście jak dotąd już siedem płyt i w dalszym ciągu jesteście w dość głębokim podziemiu. Liczycie jeszcze, że może kiedyś uda wam się to zmienić i trafić do szerszego grona słuchaczy czy też może jest wam dobrze i nie chcecie nic zmieniać? (Śmiech)… nie, uczciwie niczego nie oczekujemy. Myślę, że po 21 latach nadal jesteśmy idealną sensacją. Chodzi tylko o miłość i entuzjazm do muzyki. Wkładamy w to nasze serca i dusze. Płacimy na własną rękę, więc nie ma tu żadnego komercjalnego podtekstu. Lubimy to co tworzymy i jesteśmy szczęśliwi, że możemy uszczęśliwić naszych fanów. Wiedzą, że danie najwyższej możliwej jakości jest ciężką pracą. Wasza muzyka od kiedy Was usłyszałem była zawsze ciężka i surowa. Słychać, że granie sprawia wam radość i nie godzicie się na żadne kompromisy czy ustępstwa. Mam rację? Tak, masz rację!!! Nie mam więcej uwag. Wolfs Moon zawsze kojarzył mi się z połączeniem niemieckiego solidnego heavy z US powerem i ele mentami thrashu. Co was inspirowało w początkach działalności, a jak ta sprawa wygląda dzisiaj? Oh, to będzie trudne, bo każdy w zespole ma inne wpływy. Robert i Andreas wolą nowocześnie brzmiące zespoły bardziej niż Marco i ja. Dla mnie - odpowiadając na pytanie - nie ma różnicy pomiędzy inspiracjami kiedyś i dziś. Jestem old schoolowym gościem. Wszystko zaczęło się od Black Sabbath. Uwielbiam też Iron Maiden, Judas Priest, Motorhead i Wielkiej Czwórkę… Znasz Wielką Czwórkę? Oczywiście chodzi o Slayer, Overkill, Exodus i Testament! Też wielu, wielu innych artystów i zespołów jak Danzig, Heathen, Annihilator czy Omen. Zawsze czytam, że brzmimy jak Iced Earth. To ze względu na mój postrzępiony styl, który chyba najlepiej mi wychodzi. Z czego co osiągnęliście jako zespół jesteście najbardziej dumni, a co jeszcze chcielibyście osiągnąć? Fajnie jest dotrzeć do ludzi na całym świecie przez i z naszą muzyką. To zawsze napawało nas dumą, bo nigdy nie chcieliśmy być sławni, czy coś. Fakt wydania siedmiu albumów i 21-letnia historia w zespole undergroundowym jest jasnym oświadczeniem. Nie trzeba mówić, że już sam ten fakt jest całkiem fajny. Jak zachęcilibyście czytelników HMP do sięgnięcia po "Curse the Cult of Chaos? Potrzebujecie więcej argumentów? Puh! Dobra… W Wolfs Moon nadal chodzi o muzykę heavy metalową od fanów dla fanów. Staramy się osiągnąć najlepszą możliwą jakość bez bycia mainstreamowym czy komercyjnym. Uczciwa muzyka z sercem, duszą i potem. Bądźcie zdrowi, bądźcie heavy! To już wszystkie pytania. Czego mogę Wam życzyć na przyszłość? Siły do kontynuowania tego co robimy. Prosimy, wspierajcie metal i może Wolfs Moon… Kontaktujcie się z nami i śledźcie nas na naszym Facebooku. Dzięki za czas i zainteresowanie! Tego też Wam życzę. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska
To już druga płyta wydana nakładem bardzo prężnie działającej Pure Steel Records. Wydającej mnóstwo znakomitych undergroundowych zespołów. Wydaje się, że to jest dla was idealna przystań. Jesteście zadowoleni ze współpracy? Cieszymy się, że mamy tego typu partnera dzisiaj. Wiedzą, że nie jesteśmy mega - komercyjni, ale nadal wspierają nas najlepiej jak mogą. Dobre chłopaki. Dzięki za wszystko! Z dumą informuję, że wydamy limitowaną edycję podwójnego winyla na początku
WOLFS MOON
89
Imperium Huntera Drak zapowiadał już w ubiegłym roku, że kontynuacja płyty "Królestwo" pojawi się dość szybko i dotrzymał słowa. Tak więc po raz pierwszy w historii zespołu jego fani mogą cieszyć się z płyty wydanej rok po roku, bez dłuższych przerw. Cieszy to tym bardziej, że "Imperium" jest jednym z najbardziej urozmaiconych i dopracowanych dzieł grupy, zarówno pod względem muzycznym jak i tekstowym. Nie pozostało więc nic innego, jak w słoneczny październikowy dzień wybrać się do Szczytna i porozmawiać z Drakiem na temat nowej płyty i planów zespołu: HMP: Pewnie nie byłoby nowego albumu tak szybko, gdyby nie to, że "Królestwo", jako pierwsza płyta w waszej karierze, stała się Złotą Płytą? Paweł "Drak" Grzegorczyk: To był decydujący czynnik, chociaż nie bez znaczenia było również to, że w czasie sesji królewskiej nagraliśmy osiemnaście utworów. Od razu okazało się, że nie zmieszczą się one wszystkie na jedną płytę, więc postanowiliśmy je podzielić na dwa wydawnictwa. Natomiast dokończenie tego wymagało pewnych, dosyć skomplikowanych ruchów finansowych, dlatego uzależniliśmy wydanie tej drugiej płyty od powodzenia "Królestwa". Wszystkie pieniądze, które wpłynęły za sprzedaż tej Złotej Płyty, przeznaczyliśmy na skończenie nagrań, miksy, wyprodukowanie i promocję "Imperium".
mieliście już nagrane wcześniej sporo materiału i wiedzieliście, w jakim kierunku to wszystko zmierza? Na pewno. Teksty powstają dopiero, kiedy jest już muzyka. Nigdy nie pisałem ich przed powstaniem numeru, to muzyka mnie napędza i daje impuls, aby zacząć się zastanawiać nad tym, o czym to może być, co będzie do tego pasowało. I wtedy zaczynam pisać, właściwie bez żadnego wcześniejszego planu - to kwestia emocji, które wzbudza słuchanie melodii, nawet jeżeli nie jest jeszcze nagrana. To kwestia tylko tego czy ta melodia inspiruje na tyle, żeby móc to sobie wszystko na tym etapie pracy wyobrazić. Oczywiście czasami w studiu się to później zmienia, ewoluuje, ale nie aż tak bardzo, żeby było kompletnie inne.
Jak podzieliliście ten materiał na dwie płyty - były jakieś określone kryteria? Decydujące było to, które utwory miały już gotowe teksty. Nie wybieraliśmy pod kątem muzycznym, że ta płyta będzie taka, a ta taka. Tak się złożyło, że teksty powstały szybciej do krótszych utworów, więc
Pewnie mieliście sporo nowych pomysłów przez ten rok? Kiedy zaczęły pojawiać się kolejne pomysły stwierdziliśmy, że szkoda byłoby je stracić. Przy okazji powtórzyliśmy więc dwa utwory, które zostały nagrane w czasie sesji królewskiej, ale troszeczkę ina-
Stąd też pomysł, żeby okładka "Imperium" nawiązywała do poprzedniej płyty? Miało to jeszcze bardziej zespolić oba wydawnictwa. Dlatego też zrobiliśmy wszystko, aby te płyty pojawiły się rok po roku. Teraz zrobimy sobie dłuższą przerwę, ale w międzyczasie już się okazało, że w Warszawie nagramy koncert premierowy i pewnie wyjdzie z tego DVD. No i oczywiście bierzemy się w końcu za unplugged. Być może zrealizujemy to znowu sami ponieważ okazało się, że Andrzej Karp, który był producentem większości naszych płyt, ma niestety coraz mniej czasu. W czasie królewskiej sesji w pewnym momencie duża część nagrań i całe miksy spadły na mnie a "Imperium" wyprodukowałem już praktycznie sam. Na szczęście Picik, który jest świetnym muzykiem i moim zdaniem, jednym z najlepszych gitarzystów w tym kraju, mocniej niż zwykle zaangażował się w nagrania gitar i części basów więc mam nadzieję, że kolejną płytę wyprodukujemy już wspólnie. Kosztowało cię to sporo pracy… To był olbrzymi wysiłek. Dla mnie to jest kilka miesięcy wyjętych z życiorysu. Byłem przy większości nagrań, sam nagrywałem i rejestrowałem większość wokali, do tego teksty, i współpraca z Jackiem Miłaszewskim przy miksach. Zaśpiewałem na tej płycie bardzo dużo chórków, niektóre z chłopakami, większość jednak sam. Po prostu wyszło to szybciej niż organizowanie całego chóru, głównie dlatego, że technicznie jest to trochę skomplikowane. Podobnie jak poprzednim razem postawiliśmy na domowe studia. Płyta powstała praktycznie w kilku domach. W Sonusie była nagrana tylko perkusja do pięciu utworów, resztę nagraliśmy wcześniej u Letkiego, też właściwie w domu, bo to była stodoła i obok niej domek letniskowy. Wiele też nagraliśmy w naszych mieszkaniach. Tak więc da się to zrobić, to tylko kwestia świadomości i tego, co się chce osiągnąć. Nagrania za wiele tysięcy nie są konieczne. Oczywiście kluczową rolę pełni tu także miks. Jacek Miłaszewski ma bardzo dużą świadomość tego, co robi, swoją wizję i do tego zna nasz zespół i lubi. Podoba mu się nasza muzyka, co jest gwarancją tego, że emocjonalnie również w to wchodzi a dzięki temu miksy są jeszcze lepsze. Dzięki temu może wyeksponować jeszcze bardziej wasze mocne strony… I nie tylko dlatego. Ta płyta będzie mocniejsza, ponieważ chcieliśmy, żeby i muzycznie, i tekstowo zabrzmieć jeszcze mocniej, niż na "Królestwie". Będzie większy cios, choć znajdzie się na niej również kilka progresywnych wycieczek. Ma to swoje plusy i minusy, ale te wydawnictwa mają się uzupełniać i myślę, że to się finalnie udało.
Foto: Aleksander Ikaniewicz
to one trafiły na "Królestwo". Poza tym cała koncepcja "Królestwo" - "Imperium" zrodziła się w trakcie prac nad tym materiałem więc słowa, które padły w drugiej części stały się rozwinięciem tego, co działo się na wcześniejszej płycie. Poszliście śladem Metalliki na "Load" i "Reload"… I System Of A Down ("Mezmerize"/"Hypnotize"). Tak się rzeczywiście złożyło, ale zupełnie tego nie planowaliśmy. Po "Hellwood" mieliśmy sporo czasu na to, żeby się zresetować, odpocząć. Pojawił się wysyp różnych pomysłów, nagraliśmy ich naprawdę sporo. Niektóre formy były jeszcze nie do końca zamknięte, ale już z jakąś myślą przewodnią. Ale i tak jeden utwór nie wszedł nawet na "Imperium", nie zdążyliśmy go już ogarnąć - muzycznie jest nagrany, ale zabrakło tekstu. Myślę, że dołożymy go jako bonus do kolejnej płyty, albo zrobimy jakieś wydanie okolicznościowe. Tak więc z planowanych na "Imperium" dziesięć utworów pojawi się ostatecznie dziewięć. Łatwiej pracowało się wam nad tą płytą, skoro
90
HUNTER
czej Darek zaaranżował partie bębnów. On ma bardzo niewdzięczne zadanie, bo piloty każdy nagrywa dosyć szybko i mówiąc szczerze - byle jak, a on na ich podstawie musi wyobrazić sobie co autor ma na myśli. Tak więc to co gra świadczy o jego klasie, bo on tak naprawdę słyszy te utwory w całości kiedy są już zmiksowane, bardzo rzadko na etapie miksów. A w momencie nagrań nie ma pojęcia, jaki będzie wokal, jaki będzie tekst. Gra intuicyjnie, do riffu i tak to wygląda. Chociaż teraz miał już nagrane instrumenty do trzech utworów, więc łatwiej było mu zaaranżować jeszcze raz perkusję. I rzeczywiście z większą świadomością zagrał i z korzyścią dla nich. To z powodu zupełnie nowych tekstów roboczy tytuł płyty "Karma-Geddon" nie utrzymał się? "Karma-Geddon" w sumie też pasował do tej płyty, tak jak i "Imperium". Ale "Imperium" jest jednak bardziej powiązane z "Królestwem" i spójne. A zależało nam bardzo na tym, żeby jednak miało się odczucie, że są to uzupełniające się, nawiązujące do siebie materiały.
Potwierdza to pierwszy utwór promujący płytę, "Imperium trujki" - to rzeczywiście jeden z najmocniejszych tekstów, jaki napisałeś… Jeden z najmocniejszych na pewno. Cieszę się bardzo, bo okazało się, że na YouTube utwór ten wywołał wiele dyskusji i to takich naprawdę konstruktywnych. Naprawdę mnie one zaciekawiły i chociaż zwykle nie czytam komentarzy, bo coraz szybciej pojawiają się hejterzy, którzy psują kompletnie radość z tego, co się robi i dlatego je odpuszczam, to tam było naprawdę dużo ciekawych uwag o "Imperium trujki". Otarło się nawet o imperium osmańskie, o czym akurat nie myślałem pisząc ten tekst, ale świadczy o tym, że to na czym mi zależy, czyli otwarcie pewnych drzwi do różnych interpretacji udaje się i jestem bardzo szczęśliwy z tego powodu. Najważniejsze dla mnie jest to, żeby sprowokować do myślenia, do przyjmowania nie tylko tego, co jest podawane na talerzu, ale też do samodzielnych poszukiwań, kopania dużo głębiej i wyciągania własnych wniosków. Nie obawiałeś się, że możecie być uznani z powodu tego tekstu za zespół stający przeciwko religii, skoro krytycznie odnosisz się w nim do Radia Maryja? Wiara nadaje sens naszemu istnieniu. Religie niestety najczęściej to wypaczają, ale religie tworzą ludzie. Człowiek ma niesamowite zdolności do psucia tego co pierwotnie jest dobre i naturalne. Zaczyna więc wykorzystywać wiarę i religię do zdominowania innych, nawrócenia, narzucania swojego Boga i swo-
jego światopoglądu, zaczyna tworzyć imperium. A historia uczy, że najłatwiej manipulować innymi, gdy wykorzystuje się ich wiarę. Można ich nawet zmusić do samobójstwa w imię ich wiary. To długi temat ale wystarczy przeanalizować historię, żeby dostrzec w tym wciąż powtarzający się schemat. Wracając do pytania. Fanatycy i tak nas nie zrozumieją. Nie będą nawet chcieli przyjąć tego, że ten tekst to ostrzeżenie. Żeby się nie zatracili w tym co robią i w co wierzą. Żeby nie zapomnieli, że Bóg jest miłością i każe kochać. Także tych, którzy w niego nie wierzą. Plucie jadem i nienawiścią nie idzie w parze z nauką Jezusa i słowami bożymi. To całkowite ich zaprzeczenie. Drugi utwór, do którego nakręciliście teledysk, "Imperium uboju" też potwierdza, że płyta jest mocniejsza, wręcz brutalna , bo kojarzy się zarówno z waszymi najmocniejszymi utworami, jak i intensywnością punk rocka. Warstwa muzyczna miała tu jeszcze bardziej podkreślić wymowę tekstu? Paradoksalnie, z wyjątkiem zwrotek, które są dość mroczne, ten utwór jest dość pogodny. Riff przyniósł Picik, a on jest pogodnym gościem, takie riffy mu najczęściej wychodzą. Ja wolę mroczniejsze klimaty, więc musiałem to troszeczkę zniekształcić. Stwierdziłem, że trzeba taką linię melodyczną i słowa stworzyć, żeby ta pogodność stała się jeszcze większym mrokiem, dodać gorzkiej ironii, wręcz autoszyderstwa, bo też byłem zjadaczem zwierzaków - żeby to był taki prztyczek w nos dla wszystkich, w stosunku do siebie również. Czułem się z tym dobrze pisząc tekst i powiem szczerze, że gdybyśmy nie byli w ubojni, to może bym nie zmienił swego nastawienia do kwestii zabijania zwierząt. Bo owszem, człowiek ma świadomość, że to, co ma na talerzu, jakiś czas temu muczało, kwiczało, itd., a może nawet dawało się pogłaskać. Ale trzeba przecież żyć i do tego bardzo lubiłem mięso. Jednak dotknięcie tego bezpośrednio naprawdę otworzyło w głębi mnie prawdziwą otchłań. Kiedy spojrzałem w oczy krowom oczekującym na rzeź, pękłem, odechciało mi się jeść mięsa, postanowiłem nie przykładać do tego ręki ubojnia to naprawdę straszne miejsce. Stąd pomysł, żeby właśnie ten utwór opatrzyć teledyskiem? Tak, chociaż u nas i tak wszystko jest bardzo łagodne. Mięso pojawiło się tylko jako półtusze, krew była oczywiście sztuczna. Chcieliśmy zakończyć ten teledysk w ten sposób, żeby cofnąć się od miejsca, w którym te krowy są zabijane, wąską ścieżką do obory 30 metrów wcześniej. Tak, aby ludzie za pośrednictwem kamery mogli spojrzeć w oczy tym zwierzakom, bo to było naprawdę wstrząsające. Ale był tam półmrok, musielibyśmy postawić dodatkowe oświetlenie, a już nie mieliśmy serca, żeby je dodatkowo męczyć, bo one i tak miały tam przedsionek piekła. One to czują, wiedzą już dzień wcześniej co je czeka, bo w powietrzu unosi się zapach cierpienia i śmierci. A właściciel tej ubojni w Naradkach nie miał nic przeciwko temu, że właśnie tam powstaje taki teledysk, o takiej wymowie? Okazało się, że żona właściciela jest ze Szczytna i ma słabość do Huntera, więc tylko dlatego się zgodzili. Pojechałem tam dzień wcześniej, dużo też rozmawialiśmy przez telefon. Okazało się, że są ludźmi wierzącymi, więc w wielu sprawach mieliśmy podobne zdanie, także jeśli chodzi o ubój rytualny. Kolejny raz zadziałał tu kredyt zaufania do zespołu, bo ci, którzy nas znają wiedzą, że nie używamy słów bezpodstawnie, nie poruszamy trudnych tematów tylko dlatego, żeby zrobić sobie reklamę. Nie chodzi o kontrowersje, o wywołanie skandalu, ale o konkretne działanie, by otworzyć ludziom oczy, aby mieli świadomość tego, co naprawdę dzieje się wokół nich. Właściciele byli przy kręceniu teledysku. Tekstu nie zdążyłem im przekazać wcześniej, dlatego widać na teledysku, że jestem bardzo sztywny. Raz, że miejsce mnie przytłoczyło, a po drugie akurat wtedy, kiedy nagrywałem wokal, właściciel stał obok słuchał tego, o czym śpiewam. Byłem więc mocno spięty, bo zastanawiałem się, czy po wysłuchaniu tekstu nie wygoni nas stamtąd. Ale podszedł do mnie i powiedział, że bardzo mu się to podoba i bardzo fajnie śpiewam (śmiech). Wtedy dopiero trochę się uspokoiłem, wcześniej nie byłem pewien czy dokończymy te zdjęcia. Owszem, to miejsce jest straszne,
ale ono jest takie, bo tak naprawdę to my jesteśmy straszni. A ci ludzie wykonują swój zawód. I robią to najlepiej jak potrafią. I rzeczywiście jest dla nich niezwykle ważne, by ograniczyć cierpienie zwierząt do minimum. Czego nie można powiedzieć niestety o wielu innych, gdy ogląda się filmy z uboju na You Tube. Dlatego jestem pełen szacunku, że zgodzili się, bo dzięki temu mogliśmy zrobić ten teledysk, a nie wyobrażałem sobie innego miejsca, które by aż tak dobrze oddało to, o co nam chodzi w tym utworze.
pasują mi komentarze, że na koncercie to było wow!, bo wiadomo, tam jest moc i człowiek inaczej odbiera muzykę, a na płycie jest za grzecznie. To też zresztą przyspieszyło ruchy z "Imperium uboju" a nie "gorący temat". W momencie powstania utworu nikt nie przypuszczał, że akurat tak się wstrzelimy w temat uboju rytualnego, bo skąd mogliśmy o tym wiedzieć rok wcześniej? Wiadomo, że taki ubój istnieje od dawna, ale, że zbiegnie się z tym taka nagonka prasowa to zupełny przypadek. Podobnie było kiedyś z "Kiedy umieram" i wojną w Iraku.
To wasz protest przeciwko ubojowi rytualnemu, stąd pomysł, żeby Saimona tak wystylizować? Nie baliście się pewnych kontrowersji z tego powodu? To był pomysł Saimona, jego protest przeciwko wielu rzeczom jednocześnie, żeby również dać do
Premiera płyty planowana jest na 15 listopada wtedy pewnie zaczniecie grać więcej nowego mate riału? Zobaczymy, jaki będzie odzew, jakie numery się spodobają. Oczywiście nazywanie w tym wypadku tych utworów radiowymi nie ma sensu, bo nie sądzę,
Foto: Aleksander Ikaniewicz
myślenia. Posądzanie nas w tym wypadku o antysemityzm czy rasizm jest oczywiście bzdurą, bo jesteśmy od tego bardzo daleko. Ale są inne problemy o których trzeba mówić. Stąd zderzenie różnych akcentów w tym stroju, znajdziesz tam kilka różnych problemów. Odebrałem go bardziej jako taką aluzję… Tak. Przy okazji uboju rytualnego ciężko było mi oprzeć się wrażeniu, że te transporty, które jadą z krowami do rzeźni, są podobne do tych transportów, które w czasie wojny jeździły do Oświęcimia, ale z ludźmi. Może to mocne skojarzenie ale skłamałbym, gdybym powiedział, że tak nie pomyślałem. Zabijanie zawsze pozostanie zabijaniem. Czy to w imię wiary, religii czy czystości rasowej. Tłumaczą się tu tradycją, nakazami religii… Ale jaka tradycja może tłumaczyć okrucieństwo? Myślę, że gdyby większość ludzi, którzy uważają, że to musi być koszerne, zobaczyła, jak te zwierzęta cierpią i spojrzała im w oczy, być ruszyło by ich sumienie, może zrozumieliby, że tradycja tradycją, ale nie żyjemy w XV wieku. Nie mamy nic do Islamu, uwielbiamy ich muzykę, jej motywy pojawiają się na naszej każdej płycie. Tak samo kultura żydowska, ale nie męczmy zwierząt! To pewnie nie przypadek, że oba te utwory mają w tytule słowo imperium? Wszystkie utwory na tej płycie to imperia. Kiedy słowo "imperium" pojawiło się, tak mocno zakorzeniło mi się w głowie, że to była tylko kwestia czasu.
żeby te utwory ktokolwiek puszczał. Od razu było założenie, że "Imperium" nie będzie nigdzie promowane, są to bowiem zbyt mocne tematy by móc je emitować w obecnych mediach. Utwory są długie, a jak są już krótsze, to są takie teksty, że może trafią do undergroundowych audycji autorskich, ale nie na playlisty większych stacji radiowych (śmiech). Ale przecież nigdy wam na tym nie zależało, byliś cie sobą i to wystarcza do dnia dzisiejszego (śmiech)… Myślę, że każdemu zespołowi zależy na promocji radiowej. W wielu przypadkach rzeczywiście takie wsparcie otrzymaliśmy. Ale te tematy są za ciężkie dla typowego odbiorcy mainstreamowych rozgłośni. Być może podejmą temat rozgłośnie niezależne i audycje autorskie, ale zobaczymy. Pewnie też zaskoczymy wielu. "Królestwo" się ozłociło, może część osób na podstawie tego pomyślała, że teraz będą same radiowe ballady i będziemy odcinać kupony od tego sukcesu. A my uznaliśmy, że w końcu nadszedł moment, by powiedzieć jeszcze głośniej i wyraźniej co myślimy o tym co nas otacza, co nas boli, itd. Wykorzystać właściwie te kilka minut uwagi szerszego niż dotąd grona odbiorców. Nie robimy zresztą nic innego od prawie 30 lat. Tak więc czujemy się z tym dobrze, nawet bez wsparcia radiowego. A nasze wewnętrzne przekonanie, że dobrze zrobiliśmy, potwierdzają ludzie, którzy słyszeli już te utwory - i to w zupełności nam wystarczy. Wojciech Chamryk
Skoro promujecie już "Imperium" na koncertach to pewnie gracie już na nich nowe utwory? Na razie gramy trzy nowe utwory: "Imperium trujki", "Imperium uboju" i "Imperium maczety". Jeszcze nie ma płyty, więc nie chcieliśmy przesadzać, a dwa, że YouTube od razu popsułby niespodziankę, a tworzenie ich jest dla nas bardzo ważne. Poza tym średnio
HUNTER
91
Remains" albo "Epidemic of Violence". Chcemy, żeby ludzie oszaleli! Wpływy wczesnego death metalu jak Death, Morbid Angel i Pestilence przyniosły nam ciężkość i technikę. Mamy odrobinę więcej techniki, ale nadal utrzymywaliśmy ciężkość i zbyt często jej nie używaliśmy.
To jest właśnie thrash z Los Angeles! Do niedawna jedni z młodych gniewnych liderów nowej fali thrashu. Dzisiaj Fueled by Fire są już znaczącą marką w gatunku, a ich trzeci krążek "Trapped in Perdition" wydany po dość długiej, bo trzyletniej przerwie doskonale to potwierdza. Po pokonaniu pewnych problemów chłopakom udało się nagrać najmocniejszy materiał w swojej historii i pełni werwy przystępują do szturmu na światowe sceny. Na początku przyszłego roku odwiedzą też naszą ojczyznę w towarzystwie Suicidal Angels, więc nie wolno będzie tego przegapić. O wszystkim opowie wam perkusista grupy, Carlos Gutierrez. HMP: Witam. Jak wrażenia po premierze "Trapped in Perdition"? Jakie pierwsze opinie docierają do was na jej temat? Carlos Gutierrez: Siemanko! Nasze wrażenia są takie, jak oczekiwano. Wierzyliśmy, że ten album będzie lepszy od swojego poprzednika, "Plunging Into Darkness" i zostanie dobrze odebrany przez fanów. Niektórzy sądzili, że nie uda nam się go pobić, a to było dla nas motywacją i jak dotąd jest świetnie! Pierwsze recenzje albumu jakie czytałem były świetne. Widziałem wiele pozytywnych opinii o "Trapped In Peredition" i tylko kilka, które nie były tak dobre. Jednak my wiemy ile czasu i wysiłku włożyliśmy w stworzenie tego albumu i to się odpłaca. Jesteśmy bardzo zadowoleni z rezultatu (śmiech). Jak długo pracowaliście nad tą płytą? Jak spędziliście te niemal trzy lata, które dzieliły "Plunging..." od "Trapped..."? Cóż, "Plunging…" wydaliśmy sami w 2010 roku i chcieliśmy wydać ją we właściwy sposób, bo nie doszedł tam gdzie chcieliśmy. Nie chcieliśmy po prostu
przerwy pomiędzy płytami, ale później doszedłem do wniosku, że to w sumie nie jest takie złe. Nie dość, że wzbudza ogromny apetyt u fanów to jeszcze nie powoduje wrażenia przesytu. O to wam chodziło? Nie, to nie jest wcale to, czego chcieliśmy. Po prostu tak się ułożyły sprawy. Wolelibyśmy raczej być zajęci trasą, tworzeniem muzyki tak jak powinniśmy. Był to jednak dla nas trudny czas i po prostu potrzebowaliśmy czegoś co przyciągnie nas z powrotem. Chcielibyśmy podziękować wszystkim fanom i ludziom, którzy za nami podążali za tak cierpliwe czekanie (śmiech)! Mam jednak nadzieję, że wszystkim podobał się wynik tak jak nam! Różnica pomiędzy "Plunging into Darkness", a "Spread the Fire" była znaczna. Teraz aż takiej nie ma i kontynuujecie kierunek zaczęty na poprzedniej płycie. To znaczy, że znaleźliście swoją ścieżkę czy cały czas jesteście na etapie poszukiwań? Można powiedzieć, że znaleźliśmy swoją drogę, ale zawsze znajdzie się miejsce, żeby spróbować czegoś nowego. Mamy otwarte umysły na muzykę, ale zawsze Foto: NoiseArt
Dla mnie jest to znakomite posunięcie, ponieważ jest mnóstwo grup grających albo w stylu Bay Area, albo w stylu germańskim. Natomiast wy znaleźliście swój styl i wychodzi on wam znakomicie. Jak wasze obecne wcielenie odbierają fani znający was od czasów demówek? Dzięki! Chcieliśmy odejść od Bay Area i niemieckiego stylu, mieć swój własny styl z Los Angeles. Szybki, ciężki i agresywny, jak inne zespoły z Los Angeles, na które patrzyliśmy jak Slayer i Dark Angel! To jest właśnie thrash z Los Angeles! Płytę wydaliście w NoiseArt. Jesteście zadowoleni z tego labelu? Jak doszło do współpracy właśnie z nimi? "Trapped In Predition" jest drugim albumem, który wydaliśmy z NoiseArt i nie możemy być bardziej szczęśliwi! NoiseArt byli świetni od początku, mieliśmy z nim świetną relację. Pomogli nam dużo i cały czas nas popychali, żebyśmy odnieśłi sukces w ich szeregach! Skontaktowali się z nami latem 2011r., a umowę zawarliśmy pod koniec 2012. Jestem pewny, że widzieli, że nadal byliśmy aktywnym zespołem przez cały czas odkąd opuściliśmy Metal Blade organizując własnym sumptem europejskie trasy i wydając sami album. Zawsze mieliśmy coś kolejnego i zawsze coś się działo. Gdzie i z kim nagrywaliście "Trapped..."? Brzmienie płyty jest znakomite! Świetne pytanie! Jesteśmy wdzięczni za możliwość pracy z nikim innym jak z Erikiem Rutanem w studio Mana Recording w St. Petersburgu na Florydzie. Praca z Erikiem była wspaniałym doświadczeniem. On naprawdę nas pchnął i wyciągnąl z nas to co najlepsze. Kazał nam ciężko pracować i dużo się z nim nauczyliśmy. Myślę, że praca z Erikiem była idealna. Chcieliśmy, żeby ten album brzmiał ciężko i masywnie! A jeżeli spojrzysz na jego życiorys, pracował z kilkoma z najcięższych zespołów! Wiedzieliśmy więc, że będziemy mieli parę fajnych brzmień i tak było! Brian Elliott wykonał świetną robotę przy miksowaniu i mastering! Jak juz powiedziałem, to było świetne doświadczenie. Wynieśliśmy z niej dodatkową wiedzę, Zajebisty album i świetnych przyjaciół. Poza tym, że wasza muzyka stała się cięższa i bru talniejsza to ogólnie cały album ma taki ciemny, ponury nastrój. Domyślam się, że strona liryczna też ma to duży wpływ. Jakie tematy poruszacie tym razem w swoich tekstach? Myślę, że poruszyliśmy kilka ciężkich tematów jak religia, obecne wydarzenia, wojny religijne, wojny narkotykowe i mówimy też trochę o naprawdę złym cholerstwie, (śmiech)! Piosenki jak "Forsaken Deity" pokrywają się z faktem, że religia to bzdura, jej negatywne efekty na całym jeżeli chodzi o hipokryzję, którą oferuje religia. Jest masa szalonego gówna, które dzieje się na świecie, a my mówimy jedynie o ich małej części tego, która prędzej czy później zniszczy ten świat. Stąd tytuł "Trapped In Predition".
go wyrzucić i zapomnieć, ponieważ wierzymy, że to świetny album. Zajęło więc nam to trochę czasu. W 2011 roku nie zrobiliśmy zbyt dużo poza zagraniem na True Thrash Festival w Japonii w Osace. NoiseArt skontaktowało się z nami później tego roku i złożyli ofertę. Doszliśmy do zgody i ostatecznie dostaliśmy odpowiednie wydanie europejskie na jakie zasługiwał w 2012 roku. Przez cały ten czas tworzyliśmy muzykę bardzo powoli, niezmotywowani, w 2011 roku mieliśmy jedynie napisanych kilka nowych utworów, również kilka z nich wyrzuciliśmy, ale kiedy "Plunging Into Darkness" ukazało się w Europie i zagraliśmy na festiwalu Keep It True w Niemczech, później na trasie Metal Fest po Europie latem, byliśmy bardziej zmotywowani niż kiedykolwiek i mocno uderzyliśmy w salę prób, gdzie stworzyliśmy "Trapped In Predition"! Najpierw chciałem Was troszkę zganić za te długie
92
FUELED BY FIRE
zatrzymujemy tradycyjne elementy thrash metalu. Szybkość i agresję! Mam wrażenie, że na "Trapped in Perdition" co raz śmielej zaczynacie zerkać w kierunku starego Death Metalu i brutalnego thrashu. Obok takich wpływów jak Slayer, Dark Angel czy Sepultura słychać również Pestilence, Death czy Morbid Angel. To wyszło naturalnie czy było to zbrutalizowanie muzyki było celowym posunięciem? Wszystkie zespoły, które tu wymieniłeś były główną inspiracją przy pisaniu "Trapped". Dark Angel, Slayer, Sepultura i Demolition Hammer byli głównymi thrashowymi motywatorami, które pomogły nam stworzyć ten album. Te zespoły sa tak unikalne na swój sposób, ale bardzo agresywne. Chcieliśmy, żeby album miał tą samą agresję jak ich albumy, chcieliśmy, żeby ludzie czuli się jakby słuchali "Beneath the
Ten nastrój uzupełnia szata graficzna. Kto jest autorem obrazka zdobiącego płytę? Musimy to przyznać Axelowi Hermanowi, to człowiek stojący za grafiką. Właściwie chcieliśmy Chrisa Quilliamsa, artystę, który przygotował poprzednią okładkę do "Plunging", ale nie mógł tego zrobić. Skontaktowaliśmy się więc z kimś komu zajęło to wieczność, przekroczył wszystkie ostateczne terminy i przyprawił nas o ból głowy, więc powiedzieliśmy: w cholerę z nim! Skontaktowaliśmy się z Axelem, który pracował już dla zespołów Iced Earth, Asphyx, Demolition Hammer i wielu innych. Wrócił do nas po kilku godzinach i był szczęśliwy, że zajmie się projektem! Powiedzieliśmy mu, że ma pełną artystyczną wolność i przysłaliśmy mu teksty, wyjaśniliśmy trochę album i nazwę, a w ciągu tygodnia przyszedł z tym co mamy teraz! Zajebistą okładką! Czapki z głów dla Axela! W ubiegłym roku nakładem waszej nowej wytwórni wydaliście reedycję poprzedniej płyty "Plunging into darkness". Jaki był powód takiego posunięcia? Wyjaśniałem to już w poprzednim pytaniu. Wydaliśmy "Trapped In Predition" własnym sumptem w
Foto: NoiseArt
2010 roku i czuliśmy, że zasługuje na lepsze wydanie. Kiedy więc NoiseArt skontaktowali się z nami i chcieli wypuścić ją ponownie we właściwy sposób w Europie, zgodziliśmy się. Nie chcieliśmy, żeby ten album został zapomniany. Jak z perspektywy czasu oceniacie wasz debiut "Spread the Fire"? Jesteście z niego dumni? Byliśmy wtedy dość młodzi. Mieliśmy około 18 lat. Chodziło bardziej o to jaka była lokalna scena thrashowa wtedy. Jednak oczywiście, że jestem z niej dumny. Włożyliśmy dużo czasu i ciężkiej pracy w pisanie tego albumu, a on wyrobił nam markę. Wiele z tych kawałków nigdy nie zostanie zapomnianych i stale jesteśmy o nie dziś pytani. Jest tylko jeden utwór, którego już nigdy nie zagramy i z którego nie jesteśmy zbyt dumni. Chodzi o "Betrayal". Wszyscy nienawidzimy tego pieprzonego kawałka, (śmiech)! Przepraszam tych, którzy go lubią, ale nie róbcie sobie nadziei! Patrzę jednak na album i czuję jak osiągnęliśmy to czego wtedy chcieliśmy, widzę jak bardzo dorośliśmy jako muzycy. Dla przypomnienia, wydany własnym sumptem "Spread The Fire" brzmi o niebo lepiej niż ponownie zmiksowana i zmasterowana wersja Metal Records, (śmiech)! Jak byście porównali dzisiejszą scenę thrashową z tą w 2006 roku, gdy nagrywaliście debiut? Spodziewaliście się, że to wszystko tak się rozwinie? Jak to ma się do waszych wyobrażeń z tamtych lat? W 2006 roku scena była bardziej hałaśliwa! Co chwilę dochodziło do stage divingu, wielkiego circle pits, ludzie skakali z balkonów w tłum! Teraz już tego nie widać. Parę dobrych pits tu i tam, rzadki stage diver, a wszystkie miejsca mają zamknięte balkony, (śmiech)! Co również w pewien sposób je uspokoiło, to że wiele miejsc, w których odbywały się legendarne metalowe koncerty zostały zamknięte. Nie ma już zbyt wielu miejsc, żeby móc poszaleć, w tych które są panują surowe zasady i również na to nie pozwalają. Scena metalowa tutaj jest jednak żywa i ma się dobrze. Nigdy się nie spodziewałem, że będę dobrze odebrany w LA, albo gdziekolwiek indziej w tym zakresie, kiedy zakładaliśmy zespół. Na początku 2014 roku wyruszacie na dużą europe jską trasę wspólnie z Suicidal Angels oraz Lost Society, podczas której zawitacie na jeden koncert do Polski (Wrocław). Będzie to już wasza kolejna wizy ta w naszym kraju. Jak wspominacie poprzednie? Co sądzicie o polskich fanach? Tak!!! Conquering Europe Tour! Nie możemy się jej już doczekać i kiedy przyjedziemy do Polski! Polska zawsze była dla nas bardzo, bardzo dobra! Byliśmy tam już kilka razy i zawsze kiedy tam jesteśmy jest coraz bardziej szalenie! Polscy fani wiedzą jak się wkurwiać! Jest tam też dużo gorących, seksownych kobiet! To zawsze jest zaleta! Polska zawsze kocha imprezy i dobrą zabawę! Nie mogę się już doczekać, żeby znowu tam pothrashować! A co sądzicie o zespołach, z którymi jedziecie? Myślę, że szczególnie Suicidal Angels pasuje do was doskonale. Suicidal Angels są jednym z naszych najbardziej ulubionych zespołów nowej ery. Jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi i byliśmy z nimi w trasie przez krótki czas przed Europą. Myślę, że Conquering Europe Package jest świetnym pakietem! Suicidal Angels, Fueled By Fire, Lost Society i Exarsis! Każdy zespół przy-
niesie swoją własną markę thrashu na scenę i rozniesie wszystkich! Jestem pewny, że ludzie będą rozmawiać o tym show jeszcze przez długi czas po jego zakończeniu! Każdy zespół w tym pakiecie jest zajebisty! Co uważacie za największe wydarzenie w historii Fueled by Fire? Z czego jesteście najbardziej dumni? Hmmm… Dla mnie jest remis między tym, kiedy po raz pierwszy zaproszono nas do Europy, żebyśmy zagrali na festiwalu Keep It True w Niemczech w 2008 roku a trasą zeszłej zimy z Kreator, Morbid Angel i Nile! Oba były wielkimi wydarzeniami w naszej karierze! Zawsze chcieliśmy móc grać za morzami w Europie i w Niemczech po tym jak usłyszeliśmy jaką wielką metalową scenę tam mają. Kiedy więc zostaliśmy zaproszeni na KIT, to było jak spełnienie marzeń! Wspaniałym uczuciem było znaleźć się na tej scenie i grać dla metalowców! Później, w 2012 roku zaproponowano nam europejską trasę z Kreator, Morbid Angel i Nile! To zespoły, które podglądaliśmy od długiego czasu, a dzielić z nimi scenę co noc i oglądać ich każdej nocy, stać się ich przyjaciółmi było niesamowitym doświadczeniem. Jestem bardzo dumny z tych momentów w naszej karierze. Będzie ich jeszcze więcej. Macie w planach nagranie teledysku? Jeśli tak to do jakiego numeru? Ja bym obstawiał mój ulubiony "Suffering Entities". Mamy plan nagrać wideo. Nie, niestety nie będzie to "Suffering Entties", Przepraszamy! (śmiech)! Jednak mamy nadzieję wkrótce zrobimy do niego wideo. Poczekamy aż zrobimy jedno i wydamy je, żeby zobaczyć jaki utwór to będzie, (śmiech)! W jaki sposób jeszcze zamierzacie promować "Trapped in Perdition"? Poza Conquering Europe Tour w przyszłym roku, będziemy też grać latem na europejskich festiwalach. Jak na razie potwierdzone jest Hell Fest i pracujemy nad kolejnymi festiwalami. Jest też trasa po Stanach i miejmy nadzieję, że po kilku innych miejscach jak Meksyk, Japonia, Azja i cokolwiek innego nam wpadnie do głowy też. Jakie są wasze marzenia i plany związane z zespołem? Co jeszcze chcielibyście osiągnąć? Naszym marzeniem jest mieć ten zespół na zawsze i robić to dalej, tak długo jak będziemy mogli. Robić dalej więcej muzyki, wydawać albumy i być w drodze! Bardzo chcielibyśmy móc grać naszą muzykę na całym świecie przez jeszcze wiele lat. To już wszystko z mojej strony. Wielkie dzięki za wywiad. Ostatnie słowa dla polskich fanów? Dziękuję za wspaniały wywiad! Do wszystkich polskich fanów i przyjaciół! Zobaczymy się wkrótce! Bądźcie gotowi na trasę Conquering Europe, bo będzie hałaśliwa! I jeżeli nie macie jeszcze swojej kopii "Trapped In Predition" idźcie teraz po to cholerstwo i puśćcie go zajebiście głośno!! Do zobaczenia wkrótce, popieprzeńcy! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska
FUELED BY FIRE
93
Uwielbiamy słońce, plaże i dobre dupy Na ten wywiad przyszło nam trochę poczekać, gdyż to brazylijskie trio to bardzo zarobieni goście, którzy wypruwają sobie flaki koncertując ile się da i gdzie się da. Udowadniali to już wielokrotnie. Na szczęście w końcu znaleźli trochę czasu, by odpowie-dzieć na nasze pytania. HMP: Od premiery waszego ostatniego albumu "Breakneck" minął kawałek czasu. Co porabialiście od czasu wydania waszego piątego krążka? Cléber Orsioli: Cóż, "Breakneck" został ukończony w 2012 roku i od daty jego premiery jesteśmy na naszej największej trasie. Przemierzamy Brazylię od południa po północ, od wschodu, po zachód. Graliśmy także sporo koncertów w Europie, zahaczając o takie kraje jak Portugalia, Hiszpania, Belgia, Niemcy, Holandia, Polska, Czechy, Rumunia, Bułgaria czy Rosja. Uważam czas spędzony na graniu za dobrze wykorzystany. Poznaliśmy świetnych ludzi, dzieliliśmy sceny z fantastycznymi zespołami i zapisaliśmy nasze imiona twardymi literami w historii lokalnych undergroundów. To dla nas dużo znaczy. Pojawiliśmy się też na świetnych imprezach, takich jak Obscene Extreme Festival w Czeskiej Republicę oraz SWR Barroselas Metal Fest
Nasza scena metalowa ma się bardzo dobrze i rośnie w siłę, zarówno pod względem liczby dobrych zespołów jak i liczby świetnych koncertów. Niestety, bardzo wielu gości i kapel nie dba za bardzo o koncertowanie poza granicami naszego kraju i rozprzestrzenianie swojej muzyki za granicą. Po prostu czekają aż jakaś wielka wytwórnia muzyczna nagle sobie uświadomi ich istnienie i wypcha im kieszenie forsą, by w końcu zaczęli ciężko pracować nad swoim zespołem. Co prawda jest też tutaj sporo grup, które sami nagrywają własne albumy i promują je na własną rękę za pomocą Internetu. I to jest zachowanie godne podziwu. Brazylijscy fani na koncertach są zawsze nieokiełznaną masą napierdalaczy, jednak pojawia się coraz więcej fałszywych, zapryszczonych małolatów, które siedzą tylko przed komputerem, masując grzybnie i zjadając gluty. To właśnie oni wypisują jakieś brednie na Facebooku i innych porFoto: Andralls
w Portugalii. To świetne festiwale, na których mieliśmy okazję zagrać nasze kawałki. Czy gdybyś miał możliwość cofnięcia się w czasie, to czy zmieniłbyś cokolwiek na waszym ostatnim dziele? Może miks gitar i poprawił brzmienie całokształtu. Ten album wyszedł trochę za cichy. Fabiano Penna to jeden z najlepszych artystów związanych ze sceną metalową w Brazylii. Nie spotyka się takich profesjonalistów na co dzień. Fabiano bardzo nam pomógł przy produkcji i podsuwał nam wiele świetnych pomysłów na poprawę naszego brzmienia. On również stał za inżynierią dźwięku na "Breakneck". Wykonał wszystkie miksy i końcowy mastering, za bardzo dobrą cenę, jak na nasz zespołowy budżet. Jednak po rozmowach z resztą zespołu wiem, że na przyszłym albumie do tej roboty weźmiemy kogoś innego. Będziemy dążyć do poprawy brzmienia wszystkich instrumentów. Brutalny thrash metal nadal ma się dobrze na brazyli jskiej ziemi? Wydaję mi się, że teraz z Brazylii dociera do nas coraz mniej zespołów niż kilka lat temu...
94
ANDRALLS
talach społecznościowych oraz forach metalowych. Mają tacy goście kumpla, który gra w kapeli, to nie będą promować i rozreklamowywać koncertów jego kapeli, tylko będą go gnoić w Internecie. Czy masz jakąś radę, którą chciałbyś się podzielić z młodymi kapelami? Młode zespoły muszą przede wszystkim uwierzyć w siłę sprawczą swej ciężkiej pracy. Muszą aktywnie reklamować swoje dokonania - nagrania, demo, koncerty, a nie zachowywać się jak świeżo posadzone drzewka, czekające na podlewającą rękę ogrodnika. Dla nas sukcesem jest to, że możemy podróżować i grać naszą muzykę na całym świecie, niezależnie czy dajemy koncert dla dziesięciu czy dla tysięcy ludzi. Dla prawdziwego zespołu to naprawdę nie stanowi różnicy. "Policia Asesina" ma tekst w języku portugalskim. Moglibyście nam opowiedzieć trochę więcej o tym utworze? Co was zainspirowało, by umieścić na płycie jeden utwór, który będzie w innym języku niż pozostała jej zawartość? Ten utwór tak naprawdę nie jest po portugalsku, lecz...
po hiszpańsku. Napisali go Tono i Raul z Rato Raro, na naszą prośbę. To nasi dobrzy znajomi od czasu, gdy zaczęliśmy grać w Hiszpanii. Już wtedy zaczęliśmy rozmawiać na temat zrobienia czegoś wspólnie i myślę, że udało się nam to znakomicie. Utwór jest o nadużywania władzy i prawa przez gliniarzy. To często się zdarza w Hiszpanii, Portugalii, Brazylii, Południowej Ameryce i zapewne w innych zakątkach świata. W Polsce na pewno też przy okazji masowych narodowych manifestacji. Po nagraniu swych partii przez Rato Raro, dopisaliśmy kilka wersów po portugalsku, dodając kilka swoich pomysłów do utworu. Całość brzmi trochę w stylu Ratos de Porao, starego crossoveru z Sao Paulo. Bardzo to do nas przemawia! Zrobiliście niezły wideoklip do "Under the Insanity". Widać, że to niskobudżetówka, jednak odwaliliście solidny kawał roboty. Gdzie kręciliście ujęcia? Klip powstał niedaleko domu Alexandre Brito, naszego perkusisty. Płynie tamtędy zanieczyszczona rzeka, pełna jakiś gówien. Przyjeżdżają tam ciężarówki, które raz zabierają piasek i błoto stamtąd, a raz je tam przywożą. Nie mam pojęcia co oni tam robią (śmiech). Pamiętam, że pociłem się jak świniak, gdyż lato wtedy było wyjątkowo upalne. Myślę, że masz rację - jak na tak niski nakład środków, jaki włożyliśmy w to wideo, wynik jest całkiem niezły. Koniec końców jednak sam utwór zawsze będzie ważniejszy niż klip kręcony do niego. Mieliśmy jednak wtedy pomysł, by zaprezentować naszą nową kompozycję także poprzez promocję wizualną. Andralls zwykle wypuszcza nowe albumy raz na trzy, cztery lata. Czy jest jakiś powód, który za tym stoi? Czy to z powodu natłoku koncertów w waszym rocznym grafiku czy też nie jesteście w stanie komponować tylu godnych, waszym zdaniem, utworów, by ukuć z nich pełny album? Dołączyłem do zespołu w 2009 roku, niedługo po tym jak zakończyły się nagrania albumu zatytułowanego "Andralls". Od czerwca intensywnie koncertowaliśmy po całym kraju. Spędziliśmy jakieś cztery miesiące w trasie, a potem wyruszyliśmy do Europy. Mieliśmy wtedy grać w Polsce w Szczecin i w... Nakle Nad Notecią (bardzo egzotyczna nazwa), jednak mieliśmy problemy z niemiecką policją. Dokładnie pamiętam jaki to był nerwowy dzień. W 2010 roku kontynuowaliśmy koncerty w Europie i Brazylii, aż do listopada. Takie tam letnie ekscesy. Jako Brazylijczycy uwielbiamy słońce, plaże i dobre dupy (śmiech). W 2011 zaczęliśmy pisać materiał na nowy album, grając od czasu do czasu koncerty w okolicy, dodając do setlist utwory, które zdążyliśmy dopracować. W kwietniu 2012 został ukończony "Breakneck". Wydaję mi się, że mieliśmy idealne rozplanowanie czasu. Czy to znaczy, że następny album Andralls będzie na nas czekał w 2015 roku? Nie, tylko w 2016. (śmiech) Żartuję! Mam już napisanych siedem utworów. Niedługo dopiszemy do nich partie basu oraz perkusji, po czym razem z chłopakami dopracujemy szczegóły kompozycji. Powinniśmy zrobić jeszcze z sześć utworów i wtedy dopiero wejdziemy do studia, by nagrać nowy album. Będzie to miało miejsce pewnie w okolicach sierpnia 2014. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z przewidywaniami, premiera nowego krążka będzie miała miejsce w listopadzie 2014 roku. Za to jeszcze w listopadzie tego roku planujemy wydanie naszego oficjalnego DVD. Mamy już wszystko nagrane, trzeba to jeszcze zmontować i zedytować. Jak się będzie nazywać to wydawnictwo? To DVD będzie nosić tytuł "15 Years Breaknecking Live in Belem". Ponadto przygotowujemy pewno EPkę, która ukażę się jakoś na początku wiosny w przyszłym roku, w formacie winylowym. Będą na niej covery utworów, które na nas wpłynęły i ukształtowały nas muzycznie. Głównie punk i crossover, takie tam. W starym dobrym, agresywnym stylu, w żadnym innym! Jesteście częstym bywalcem w naszym kraju. Byliście tu w 2010 i w 2012 roku. Jak ci się podoba granie w Polsce? Jaka jest twoja opinia o polskich fanach? Polscy metalowcy to jedni z najbardziej szalonych i oddanych świrów na tym świecie. Są bardzo podobni do tych, którzy są w Brazylii. Dlatego zamierzamy tu wracać w przyszłości. Uwielbiamy Polskę i mamy wiele historii związanych z koncertowaniem tutaj. Wszystkie wieczory tu spędzone były niesamowite. Niestety nigdy nie mieliśmy dobrej promocji w waszym kraju, nawet jeżeli chodzi o reklamę koncertów, lecz mimo to,
Foto: Andralls
zawsze się dobrze bawiliśmy. Tak jak pisałem, w 2009 roku mieliśmy problemy z niemiecką policją, dlatego nie zagraliśmy zaplanowanych show w Polsce. Rok później graliśmy w Toruniu. Eddie (basista - przyp. red.) strasznie się wtedy zniszczył. Spił się w trzy dupy, wziął nasz samochód i pomknął gdzieś przez miasto. Mieliśmy niezłego pietra, próbując go znaleźć. Nie róbcie tego w domu... (śmiech). A rok 2012 był ukoronowaniem wszelkich problemów jakie mieliśmy. Van naszej agencji bookingowej został okradziony. Chociaż i tak mieliśmy szczęście, stary. Ukradziono nam tylko GPS i ładowarkę do komórki, podczas gdy z tyłu znajdowały się nasze wszystkie rzeczy! Ten sam van został odholowany przez drogówkę w Krakowie. W Rzeszowie mieliśmy problemy na drodze. Padało jak cholera i niemalże wylądowaliśmy w rowie w pewnym momencie. Nic nie było widać! Mieliśmy też problemy ze sprzętem, ale już wiemy jak temu zaradzić w przyszłości. Jednak mimo wszystko, granie w Polsce jest warte takich przygód i niedogodności. Fakt, że wasze koncerty tutaj nigdy nie miały porządnej promocji. Zwykle gracie w miasteczkach i mniejszych miastach. Jak wyglądają wasze przyszłe plany na koncerty na polskiej ziemi? Wrócimy do was w czerwcu 2014 roku. Myślę, że tym razem przejedziemy przez Polskę na wskroś, grając przez cały tydzień, by dać tyle koncertów ile to tylko możliwe. Byłoby świetnie, gdybyśmy mogli zagrać na jakiś festiwalach, jednak wiemy, że jako undergroundowy zespół, nie mamy co wybrzydzać i powinniśmy grać ile wlezie, bez obijania się. Trasa nie powinna być wycieczką, a inwestycją dla dobra zespołu. Dlatego gramy także po małych mieścinach. Dla nas to obojętne czy gramy z Judas Priest czy Kreatorem, czy też gramy jako headliner w jakieś wiosze zabitej dechami. Zawsze dajemy z siebie wszystko na scenie, o to możesz być spokojny. Kto wie, może uda nam się zagrać w Polsce naprawdę spory koncert, po którym cała rzesza maniaków będzie wracać do domów z obolałymi szyjami. Podejrzewam, ze odpowiadałeś na to pytanie już wielokrotnie, lecz przypomnij nam - dlaczego nazywacie swoją muzykę "fasthrash"? Czy uważasz, że nie zagracie już szybciej niż dotychczas? Pewnie, że moglibyśmy grać szybciej, jednak nie to jest naszym celem. Termin "fastrash" został stworzony przez Denisa Di Lallo, byłego członka zespołu, podczas nagrywania "Force Against Mind". Nadal jest naszym dobrym kolegą i jest wyjątkowo płodny w tworzeniu bullshitu (śmiech). Zespół zaczął używać tej plakietki jakieś dziesięć lat temu i nasi fani oraz pozostali odbiorcy naszej muzyki nadal identyfikują nas z tym terminem. Jest to sposób na odróżnienie naszej muzyki od pozostałej sceny thrash metalowej. Chociaż nie odbiegamy stylistycznie od innych zespołów z tego nurtu, jednak mamy w swoim brzmieniu tę szczyptę odmienności i oryginalności. Co będzie waszym celem na najbliższe miesiące i następny rok? Jakie są wasze cele, które zamierzacie spełnić? Wydanie DVD, EP na winylu, europejska trasa w czerwcu i lipcu 2014r, brazylijska trasa we wrześniu 2014r, wydanie następnego studyjnego albumu w listopadzie 2014r. Czeka nas bardzo aktywny okres. Potem, znowu wyruszymy w trasę. Zamierzamy także zagrać w Azji, Oceanii i Ameryce Północnej. Chcemy by nasze
imię było rozpoznawalne w annałach metalu, jednak nie zamierzamy przy tym nigdy pozbywać się zasad, które nam zawsze przyświecały. Chcielibyśmy także nawiązać współpracę z niezależnymi promotorami w różnych krajach i ciągle pisać nowy materiał. Naszym marzeniem jest robić to, co kochamy. Smutną wieścią, jaka niedawno obiegła metalowy świat, była informacja o śmierci Jeffa Hannemana. Muzyka Slayera wpłynęła na praktycznie wszystkie thrash metalowe zespoły na tej planecie. Jak więc twórczość Slayera wpłynęła na kształtowanie się brzmienia Andralls? Dzięki Slayerowi nauczyliśmy się przelewać nasz gniew i agresję w naszą muzykę. Pamiętam jak słuchałem Slayera po raz pierwszy w życiu, gdy byłem w liceum. Od tamtego czasu ciągle myślę o tym, by grać tak samo szybko i brutalnie jak oni na "Reign in Blood". Ciągle mi to nie wychodzi. Slayer będzie na zawsze zapamiętany jako kwintesencja gniewu w muzyce. Dla Alexandre'a Lombardo jest jednym z jego największych perkusyjnych autorytetów, razem z Igorem Cavalerą. Eddie uwielbia wiele pozycji z dyskografii Slayera. Ja zawsze podziwiałem to jak oni grali i pisali utwory. Są wielcy i zawsze byli dla nas wielką inspiracją. Tak samo jak Sepultura. Jaki jest twój ulubiony album Slayera? Myślę, że podam tutaj dwa albumy - "South of Heaven" i "Season in the Abyss". Obie te płyty sobie bardzo cenię. A tuż za nimi, następuję im na pięty "Reign in Blood" (śmiech). Jak myślisz, czy istnienie Slayera ma jeszcze sens, po tym jak nie gra już tam ani Dave Lombardo, ani, siłą rzeczy, Jeff Hanneman? Zawsze będzie miało sens! Slayer to Slayer. Może gdyby jeszcze zabrakło w składzie Toma Arayi, wtedy może zastanowiłbym się dwa razy nad tym, czy nadal ten zespół można traktować poważnie. Jednak gdy widzę jak grają utwory razem z Garym Holtem i Paulem Bostaphem, to ich istnienie i dalsze funkcjonowanie nadal ma dla mnie sens. Czy gracie, czy też zamierzacie grać, jakieś utwory Slayera jako swojego rodzaju hołd dla Jeffa? Andralls wykonywało przez wiele lat "Angel of Death" podczas swoich koncertów. Jednak teraz się rozleniwiliśmy i wybieramy łatwiejsze utwory do grania, by nie przemęczać się podczas koncertów, wiesz jak jest... (śmiech). Wielkie dzięki za wywiad, Cléber! Niech wasza muzyka rozprzestrzenia się po całym naszym globie. Najlepsze życzenia z egzotycznej Polski! (śmiech) Dziękuję tobie, Aleksandrze, i całej załodze HMP za wspieranie naszego zespołu i zaoferowanie nam zapchania kilku szpalt waszego magazynu. Korzystając ze sposobności chciałbym także podziękować wszystkim polskim metalowcom, którzy znają naszą nazwę i naszą muzykę, zwłaszcza tym, którzy nas wspierali. Uwielbiamy Polska i widzimy się z wami podczas naszej następnej trasie. Stay Fasthrash, kurwa! (nazwa naszego kraju i partykuła zostały wymienione w naszym rodzimym języku, a nie po angielsku - przyp. red.) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
ANDRALLS
95
Po podpisaniu kontraktu z Heavy Artillery naprawdę chcieliśmy pokazać światu na co nas stać. Kiedy w studiu nie mieliśmy pojęcia, co robiliśmy, po prostu podobało nam się to co robiliśmy.
Wierzymy, że zrobiliśmy cholernie dobrą robotę Ostatnimi czasy, gdy już chyba w każdej wiosce znajdziemy jakiś zespól thrashowy i to w większości zupełnie nieoryginalny i po prostu słaby, takie grupy jak Vindicator są miodem dla moich uszu. Ich trzeci krążek "United we Fall" to kawał znakomitego thrashu łączącego agresję ze świetnymi melodiami i techniką muzyków. Jeśli jeszcze nie go nie słyszeliście to powinniście to zdecydowanie jak najszybciej nadrobić. Na moje pytania odpowiadał gitarzysta, od niedawna również śpiewający, Vic Stown. HMP: Witam. Jakie były początki Vindicator? Dlaczego postanowiliście założyć thrashowy zespół? Kto miał wtedy na was największy wpływ? Vic Stown: Hail! Początki Vindicator zostały ukute w upadku zespołu, Violent Night, przez jego trzech byłych muzyków. Ci też muzycy, którzy założyli Vindicator mieli skłonność do tego stylu w ostatnich dniach Violent Night. Tak więc prosty thrash był rezultatem nowego projektu. Wtedy mieliśmy takie same inspiracje jak dzisiaj: bay area thrash, teutonic thrash z domieszką NWOBHM i punka. Wasz debiut "There Will Be Blood" wydaliście własnym sumptem w 2008 roku i chyba spełnił on swoje zadanie. Jak dzisiaj postrzegacie ten album?
"Outbreak of Metal vol.1" oraz singiel "The Dog Beneath the Skin". Jak doszło do tej współpracy i czemu miały służyć te wydawnictwa? Slaney dotarli do nas (wcześniej zostaliśmy odrzuceni przez Heavy Artillery) w momencie, kiedy byliśmy głodni jakiegoś wydawnictwa. Byli bardzo zainteresowani w zrobieniu splitu, a my byliśmy bardziej niż chętni, żeby wziąć w tym udział. Wytwórnia ustawiła nas z niemieckimi metalowcami, Metal Witch. Byłem nabuzowany. Często słuchałem ich utworu "Valley Of The Kings". Po pocięciu materiału na split zespół miał ruszyć w dwutygodniową trasę do Zachodniego Wybrzeża Stanów i z powrotem. Wytwórnia chciała mieć ten split przed rozpoczęciem trasy, żeby go sprzedawać jeFoto: Vindicator
Praktycznie każdy utwór z tej płyty niszczy, ale moim absolutnym faworytem jest "Strange Aeons". Pamiętasz jak powstał ten kawałek? Podczas pisania "Strange Aeons" wiedziełem, że chcę żeby był lekko melodyjny i złowróżbny. Podobnie jak u wielu moich rówieśników, Lovercraft był moją główną inspiracją przy tym utworze tak samo jak dla innych numerów na albumie. Wszystko wydawało się pasować, kiedy Marshall dokończył teksty. Zastanawia mnie o czym traktuje utwór "Quarry Rats"? Zawsze chciałem złożyć hołd mojemu rodzinnemu miastu, South Amherst. Jej szkolne kolory to biel i zieleń. Chcieliśmy nawiązać w "Quarry Rats" do największego na świecie kamieniołomu piaskowca, który jest w okolicy. Od początku mieliście sporo zmian składu szczególnie na pozycji gitarzysty. Czemu tak się działo? Prawdopodobnie jest tak samo jak u Annihilator z wokalistami. Znalezienie głównego grającego jest wystarczająco trudne w naszych okolicach, a namawianie gitarzystów z innych części USA jest niemożliwe, kiedy twój zespół nie zarabia pieniędzy albo jest zbyt mało aktywny, żeby zapewnić im doskonałą promocje. Większość ludzi założyłaby się, że chodzi o wewnętrzny konflikt pomiędzy członkami. To nieprawda. Ludzie, którzy opuszczali Vindicator nigdy nie byli zwalniani. Odchodzą z własnej woli. Najczęściej, żeby robić coś swojego, albo coś innego. To bardzo częsta sytuacja wśród nowych zespołów. Lojalność nie zapłaci za nas rachunków, a bycie w oryginalnym zespole nie jest tanie. Przed nagraniem "United We Fall" ponownie doszło do zmian składu. Czemu odeszli jeden z założycieli zespołu Marshall Law oraz Mike Kurtz? Marshall odszedł właściwie długo przed tym zanim "United We Fall" był w fazie tworzenia. Vindicator musiał ruszyć w trasę supportując The Antique Witcheries zgodnie z wymogami naszej umowy z Heavy Artillery. Pasja Marshalla do zespołu stopniała w tym momencie i po prostu już tego nie czuł. W momencie jego odejścia mieliśmy zabukowaną półtoramiesięczną trasę po USA. Wychodziłem z siebie. Gorączkowo szukaliśmy głównego gitarzysty, żeby uzupełnić wolne miejsce. Wydawało się, że to będzie dla nas zbyt przytłaczające. Jednak zamiast poddać się wzmocniłem się jako frontman i zostałem głównym gitarzystą. Po powrocie do domu nasz dotychczasowy basista, Kidd Thompson, był zmuszony zrezygnować, ze względu na problemy rodzinne. Znałem Mike'a Kurtza z jego zespołu, Lick The Blade. Był zainteresowany tym miejscem i je dostał. Jednak zanim rozpoczęły się nagrania na "United We Fall", Mike stwierdził, że nie może rozdzielać swojego czasu między własnym projektem, życiem osobistym i Vindicator.
Nadal kocham to wydawnictwo. Dopiero co graliśmy w sierpniu koncert z okazji jej piątej rocznicy i mieliśmy niesamowitą zabawę. Wtedy tak naprawdę nie próbowaliśmy niczego udowadniać, ani przekazać. Po prostu napisaliśmy utwory jakie nam się podobały i napisaliśmy teksty, z których byliśmy zadowoleni. Technicznie może jeszcze nie było rewelacji, a solów ki nie stały na najwyższym poziomie, ale za to nadra bialiście żywiołowością i agresją, a takie numery jak "There Will Be Blood", "New Clear Assault" czy "Vindicator" do dzisiaj wywołują u mnie dziką radość. Które utwory z tej płyty lubicie najbardziej i które do dzisiaj gracie na koncertach? Osobiście faworyzuję zawierający ładunek NWOB HM, "Fresh Outta Hell", jak i punkowe naleciałości, "Gore Orphanage". Oba są również ulubionymi utworami fanów i znajdują się w obecnym secie. Chociaż po koncercie rocznicowym jest też "There Will Be Blood". Możliwe, że wrzucimy do niego jeszcze inne utwory. Może "Pain And Suffering/Shrapnel" albo "New Clear Assault". Rok później wydaliście drugie wydawnictwa dla irlandzkiej Slaney Records. Split z Metal Witch
96
VINDICATOR
dnak, co często zdarza się w tym przemyśle, coś opóźniło pierwotną datę wydania. Jedyne co wytwórnia mogła zrobić, to wyprodukować singiel w krótszym czasie. Wzięliśmy więc jedne z najpiękniejszych rzeczy, które odcięliśmy od materiału na split i dodaliśmy kilka utworów z "There Will Be Blood" jako bonus. Tymczasem mieliśmy nadzieję, że singiel podniesie zainteresowanie splitem, który wkrótce miał zostać wydany. Na wspomnianym splicie zamieściliście między innymi dwa covery. Były to "I Hate People" (Anti-Nowhere League) oraz "U.S.S.A" (Indestroy). Czemu wybraliście akurat te kawałki? Oba kawałki wybraliśmy na podstawie ideologii i prostego faktu, że jesteśmy ich fanami. Obie piosenki są zajebiste. W 2010 roku nakładem Heavy Artillery ukazał się wasz drugi krążek "The Antique Witcheries" i był to niesamowity skok jakościowy. Z jednego z wielu obiecujących młodych zespołów thrashowych wye woluowaliście w jednego z liderów tej sceny. Czy nagrywając ten album mieliście świadomość mocy jaki ma ten materiał?
Vic, dlaczego zdecydowałeś się przejąć wokale? Nie znaleźliście godnego kandydata na to miejsce i postanowiłeś wziąć sprawę w swoje ręce? Szczerze, to była ostatnia rzecz jakiej bym chciał. Byłem frontmanem Violent Night i nigdy nie czułem się z tym dobrze. Zostały nam dwa tygodnie do amerykańskiej trasy, a znalezienie realnego kandydata w tamtym czasie nie wchodziło w rachubę. Napisałem większość tekstów, znałem wszystkie piosenki oraz mogłem śpiewać i grać. Początkowo miało to być chwilowe, ale otrzymałem ogromne wsparcie na trasie. Więc zostałem. Poza tym, wyeliminowanie pewnej pozycji w zespole oznacza wyeliminowanie możliwości, że ktoś z nas znowu sie wyłuszczy! (śmiech)! Miałeś wcześniej jakieś doświadczenie ze śpiewem czy to był twój debiut? Jeśli tak to wypadł świetnie. Śpiewałem na kilku demach Violent Night, ale to wszystko. "United We Fall" był moim wokalnym debiutem. Nie będę kłamał, bardzo się denerwowałem. Rozumiem, że mój wokal nie jest dla wszystkich. Szanuję to. Jednak wydaje mi się, że dobrze mi poszło. A jak doszło do tego, że dołączyli do was James La Rue oraz Ed Stephens? Czemu wybór padł akurat na nich? Myślicie, że ten skład ma szansę przetrwać dłużej? James był wypełnieniem kanadyjskich thrasherów Agressor. Ponieważ byliśmy razem w trasie, znaliśmy
Jamesa dość dobrze. Czuł to co robiliśmy i niedawno uwolnił się od swojego poprzedniego zespołu, Holy Grail. To było nie do pomyślenia. Ed zastępował kilka razy Mike'a Kurtza. Kiedy sprawy zaczęły układać się nieciekawie, zapytaliśmy się Eda, czy nie byłby zainteresowany zostać stałym członkiem zespołu. Jeżeli wiesz cokolwiek o Edzie Stephensie, to wiesz, że nie może być w zespole na odległość większa niż pięćdziesiąt kilometrów od jego domu. (śmiech)! Żartuję. Jest niesamowitym basistą. Mój brat i ja byliśmy bardzo podekscytowani tak silnym składem. Czy taki skład przetrwa? W tym momencie i wieku, prawdopodobnie nie. Nie chcę być pesymistą, ale jedną z rzeczy jakich nauczyłem się w ciągu ośmiu lat bycia w poważnym zespole jest to, że nie możesz liczyć na nikogo i na nic. Mieli jakiś udział w komponowaniu materiału na płytę? James i Jesse pomogli stworzyć kilka aranżacji. James napisał w całości utwór "Obsoletion". James, Ed i Jesse są odpowiedzialni za większość, albo i wszystkie swoje indywidualne partie w każdej kompozycji, np. James napisał wszystkie swoje gitarowe prowadzenia, Ed linie basowe, Jesse perkusję. Ja napisałem resztę.
Słyszeliście polskie grupy, których materiały również wydało Slaney? Headbanger, Snake Eyes albo Rusted Brain? Przejrzeliśmy większość katalogu wytwórni. Zarówno wydawnictwa Headbanger jak i Snake Eyes znalazły miejsce w mojej kolekcji. Chociaż jakoś przegapiłem Rusted Brain. Będę musiał spojrzeć i na nich. Od czasu wydania "United We Fall" minął już ponad rok i nie da się ukryć, że tą płytą zawiesiliście sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Myślicie, że uda wam się ją przeskoczyć? Piszecie już nowe utwory z myślą o czwartej płycie? Myślę, że mogę przewyższyć pewne elementy z "United We Fall". Mimo, że będzie to herkulesowe zadanie. Powoli piszę nowy materiał. Kolejne wydawnictwo może zająć nam trochę czasu z tych samych powodów co jego poprzednik, "United We Fall". Mam jednak kilka pomysłów przewijających się tu i tam. Bez wzglę-
są dziesięć razy lepiej niż w Stanach. Mogę więc powiedzieć jedynie "kiedyś". Po prostu nie mogę powiedzieć, że "wkrótce". Gdyby to było za darmo, albo tańsze, to bylibyśmy już w Europie kilka razy. Była kiedykolwiek możliwość występu Vindicator w Polsce? Możemy mieć nadzieję, że do tego dojdzie w przyszłości? Czemu nie! W końcu używam Laboga Mr. Hector i bardzo chciałbym odwiedzić ich sklep! Co do tej pory było dla Vindicator największym sukcesem, a co jeszcze chcielibyście osiągnąć? Jakie są wasze główne cele na przyszłość? Vindicator miał na tyle szczęścia, żeby zrobić liczne trasy po USA. Dostaliśmy się do Kanady kilka razy. Mieliśmy okazję otwierać koncerty kilku naszych ulubionych grup, w tym: Razor, Helstar i Raven. Zdobyliśmy szacunek wśród wielu naszych rówieśników. Gra-
Foto: Vindicator
Moim zadaniem "United We Fall" jest waszym najlepszym krążkiem i jednym z lepszych thrashowych wydawnictw jakie dane mi było ostatnio usłyszeć. Jak wy traktujecie ten album? Jesteście z niego dumni? Byłem bardzo zadowolony z rezultatów na "United We Fall". Samotnie daliśmy sobie w całości radę z tym projektem. Został nagrany przez nas w piwnicy, opracowany przez nas, napisany przez nas, wyprodukowany przez nas. Daliśmy sobie sami radę z grafiką. Skontaktowaliśmy się z artystą, którego chcieliśmy. Mieliśmy całkowitą wolność i twórczą kontrolę. Wierzymy, że zrobiliśmy cholernie dobrą robotę. Brzmienie tego krążka jest zdecydowanie najmocniejsze ze wszystkich waszych wydawnictw. Kto jest za nie odpowiedzialny? Chciałem złożyć oświadczenie naszym kolejnym albumem. Wiadomością była "jedność". Żeby ludzie zaczęli myśleć, najpierw musieliśmy zwrócić ich uwagę za pomocą mocnych kawałków. Po drugie, musieliśmy napisać jakieś sensowne teksty. A wszystko to musiało być spójne. Numer "Hail To The Thief", a szczególnie zwrotki kojarzą się niesamowicie z Megadeth z okresu "Countdown to Extinction", nawet śpiewasz w sposób typowy dla Mustaine'a. Czy to było celowe zagranie, taki rodzaj hołdu? Czy też może całkowity przypadek? Jack Frost zazwyczaj określa mnie jako "Mini Mustaine" To nie przypadek, miał główny wpływ na moje pisanie. Jednak przy "Hail To The Thief" był to mniej przypadek, a bardziej hołd. Wasze utwory pomimo dużej dawki agresji i typowo thrashowego łojenia mają też w sobie dużo znakomi tych melodii. Uważacie, że ważne jest zachowanie równowagi między tymi czynnikami? Jak ważna jest melodia dla waszej muzyki? Moim zdaniem, melodia jest bardzo ważna. Ogólna chwytliwość jest ważna. Bardzo się staram, żeby utrzymać równowagę pomiędzy agresją i groovem. Do tej pory większość tekstów była dziełem Marshala? Vic, czy po jego odejściu zostałeś głównym tekściarzem? O czym traktują twoje liryki? Marshall jest świetnym tekściarzem. Nie napisał tak wielu tekstów dla Vindicator jakbym chciał. A z biegiem lat pisał ich coraz mniej. Chciałem, żeby pisał więcej niż na "The Antique Witcheries", ale tego nie zrobił. Stworzyłem znaczną część katalogu tego zespołu, więc to nie była trudna zamiana. Piszę o wszystkim. W przeszłości były to historie lub filmy, które mi się podobały. Coraz częściej wkraczam do politycznego i społecznego królestwa. Płytę wydaliście ponownie w Slaney Records. Czemu zdecydowaliście się na ponowną współpracę z tą wytwórnią? Ze Slaney pracowało się znakomicie. Jak już wspomniałem, mieliśmy całkowitą kontrolę nad tym albumem. Wytwórnia dała nam fundusze do podziału, a resztę zostawili nam. Są uczciwi i nie robią w wałek swoich zespołów. Po poprzednim związku z wytwórnią i wydostaniu się świeżo z tonącego statku jakim było Heavy Artillery, zdecydowaliśmy skontaktować się najpierw ze Slaney.
du na wszystko, moim ostatecznym celem jest nie zawieść. Jak wygląda promocja "United..."? Uważacie, że jest ok, czy może sądzicie, że jednak mogłoby być lepiej w niektórych kwestiach? Nigdy nie można mieć wystarczająco dużo promocji. Praca z małą wytwórnią oznacza mniejszy budżet. Zdecydowaliśmy się zużyć cały nasz budżet na nagranie. Zdecydowaliśmy, że album mówi sam za siebie. Został on natomiast w znacznym stopniu pominięty. Jednak ja widzę go jak nieodkrytą perełkę dla przyszłych pokoleń. Nadal otrzymujemy wielkie wsparcie za nasze wysiłki i koncerty. Poczta pantoflowa jest tak samo potężna jak płacenie dużych pieniędzy za reklamę na stronie, albo w magazynie. Nawet wtedy, jeżeli twój produkt okaże się śmieciem, promowanie go nie miało sensu. Jakoś teraz mieliście jechać w trasę po USA z Vicious Rumors i Seven Witches. Jak wygląda/ wyglądała ta trasa? Frekwencja dopisuje? Jak odbiera was publika? Pod względem liczby ludzi, to była klapa. Niska frekwencja, słaba lub w ogóle brak promocji. Mieliśmy kilka dobrych zwrotów, ale ostatecznie, kosztowało nas to więcej niż było warto, pod względem materialnym. Jeśli chodzi o sieć, to była to nasza najlepsza trasa. Fanom Vicious Rumors i Seven Witches bardzo się podobaliśmy. Zaimponowaliśmy również zespołom, które supportowaliśmy. Bardzo wiele znaczyło dla mnie widzieć Goeffa Thorpe'a, Jacka Frosta i Mike'a LePonda (z Symphony X) oglądających nas co noc. Nie musieli patrzeć, ale to robili. To bardzo wiele dla mnie znaczy.
liśmy na kilku lepszych amerykańskich festiwalach. Wypuściliśmy trzy pełnowymiarowe albumy. Jesteśmy razem osiem lat. Zdobyliśmy kilku najfajniejszych przyjaciół jakich tylko można. Wszystko to połączone jest naszym największym sukcesem. Nie większym niż inny. Chcę robić to dalej. Przyszłe cele obejmują ciągłe rozwijanie się jako zespół i dotarcie do obszarów, po których jeszcze nie deptaliśmy. Obejmuje to trochę naszego kontynentu i większość reszty świata. Jak sobie wyobrażacie Vindicator za dajmy na to 10 lat? Jaką muzykę będziecie grać? Czy w ogóle jest możliwe wybiegnięcie tak daleko w przyszłość w Waszym przypadku? Cóż, zespół będzie miał dziesięć lat w 2015 roku. To odległość tylko kilku lat (Chyba nie do końca zrozumiał pytanie - przyp. red.). Prawdopodobnie nadal będziemy brzmieć tak samo. Jednak wielka dwudziestka, naprawdę trudno mi powiedzieć, (śmiech). To już wszystkie pytania z mojej strony. Ostatnie słowa dla thrasherów w Polsce? Nadal słuchajcie metalu! Kupujcie muzykę i wspierajcie swoją scenę! Dzięki za wywiad. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska
Kiedy można się będzie was spodziewać w Europie na jakichś gigach? Chciałbym powiedzieć, że "w najbliższej przyszłości", ale patrząc na sprawy realistycznie, nie mam pojęcia. Moim marzeniem jest zagrać na jednym z wielu (świetnych) europejskich festiwali i może zorganizowanie krótkiej trasy. Słyszałem, że zespoły traktowane tam
VINDICATOR
97
tujemy jako swoisty wstęp do nagrania LP. Chcieliśmy sprawdzić, jaka będzie jakość naszych prac i dopiero na tej podstawie stworzyć pełny album. Mamy oczywiście zamiar, aby znalazły się na nim jeszcze nowsze utwory, ale niewykluczone, że dobierzemy do nich również coś z wcześniejszego materiału.
Metal jest fajny! Warszawscy thrashersi nie marnowali czasu od wydania debiutanckiego demo "Jeden z milionów". Co prawda na następcę tego materiału trzeba było trochę poczekać, jednak myślę, że "Spalone miasto" zrekompensuje z nawiązką ową przerwę wszystkim oczekującym. Bo zespół rzeczywiście, zgodnie z tytułem jednego z utworów, nie bierze jeńców, grając z taką energią, że wiele innych zespołów może im jej pozazdrościć. Poniżej dowiecie się, m.in. dlaczego przerwa pomiędzy demo a EPką trwała tak długo oraz jak zespół poradzi sobie z pewną, kluczową dla koncertów, luką w składzie: HMP: Wiele zespołów spieszy się z nagraniem i wydaniem kolejnego materiału po debiucie. W waszym przypadku było inaczej, bo następcę demo "Jeden z milionów" przygotowywaliście blisko trzy lata - postawiliście, jak rozumiem, na konsekwentny rozwój i dopracowywanie pomysłów? Metaliator: Prawdę mówiąc, po nagraniu "Jednego z milionów" nie mieliśmy konkretnego planu. Zależało nam tylko na tym, żeby zagrać jak najwięcej koncertów w różnych miastach w Polsce i tym się głównie zajmowaliśmy. W końcu jednak mieliśmy już trochę dosyć materiału z demówki, dlatego też dość szybko, bo w ciągu kilku miesięcy
tym etapie, krótszy materiał będzie lepszym rozwiązaniem? Metaliator: Na początku nie mieliśmy żadnego specjalnego założenia, choć wiedzieliśmy, że jest jeszcze za wcześnie na płytę. Najpierw pojawiły się pierwsze nowe kawałki, potem stwierdziliśmy, że coś do nich dorobimy i na pewnym etapie ustaliliśmy, że jak zbierze się pięć numerów to je nagramy. Jedyny plan był taki, żeby spróbować zrobić mniej utworów a trochę lepiej przyłożyć się do nich od strony realizacji, jako przymiarka do długograja. Poza tym nie chcemy być zespołem który nagrywa LP, albo całą ich serię i nikt tego nie wydaje ani nie kupuje. Chcemy nagrywać, kiedy czujemy, że nowy
Foto: Metaliator
po wypuszczeniu demo, powstały dwa nowe numery - "Cienie" i "Miotacz ognia". Potem nieco zwolniliśmy tempo i trochę czasu zajęło nam dopracowanie nieco bardziej skomplikowanych "Zawiśniesz" i "Spalonego miasta". "Nie biorę jeńców" powstał na spontanie, w kilka dni, kiedy już powoli zabieraliśmy się do nagrywania. Dodatkowym bodźcem do utrwalenia nowej muzyki były też częste pytania, kiedy nagramy np. "Miotacz ognia", który szybko zyskał sobie sympatię słuchaczy na koncertach. Same nagrania zajęły dużo czasu, ponieważ niestety nie możemy sobie już pozwolić na to, aby zamknąć się w studiu na kilka tygodni i wyjść z gotowym materiałem. Robiliśmy to dorywczo - po pracy, w weekendy. Resztę pochłonęło opracowanie materiału, pewne przygody z drukarnią i tym podobne poboczne sprawy. I tak minęło dwa i pół roku od wydania demo. Założenie od początku było takie, że "Spalone miasto" to będzie EP-ka czy też w miarę przygotowywania tej płyty doszliście do wniosku, że na
98
METALIATOR
materiał jest komukolwiek do szczęścia potrzebny, kiedy stary się zgrał i zużył na koncertach. Kolejnym krokiem będzie więc zapewne debiutancki album, jeśli rzecz jasna wszystko będzie układać się pomyślnie? Możliwe, choć pojawił się pomysł zrobienia wcześniej jeszcze jednej, mniejszej rzeczy, jednak na razie to nic pewnego. Na razie jednak chcemy skupić się na graniu koncertów i zadbaniu o to, żeby aktualne wydawnictwo trafiło do jak najszerszego grona słuchaczy. Ale póki co skupmy się na EP-ce. Nie chcieliście się powtarzać, dlatego mamy na tej płytce tylko nowe utwory? Metaliator: Nie było potrzeby, aby jeszcze raz nagrywać poprzedni materiał. Kto jest nim zainteresowany, ten spokojnie może po niego sięgnąć kupując u nas demo, albo zwyczajnie słuchając kawałków w necie. Stare rzeczy nie do końca pasowałyby zresztą do tych nowszych, które są jednak nieco bardziej techniczne i dopracowane. Są też chyba zresztą bardziej agresywne. "Spalone miasto" trak-
Nie korciło was jednak, by nagrać ponownie kilka najlepiej przyjmowanych na koncertach utworów z debiutanckiej demówki, jak chociażby "Chwyta i rozpruwa", "Snajper" czy "Pocisk"? Mila: Nie korciło nas, bo nagrywanie jest drogie, długie i nudne, a trzeba było w końcu coś wypuścić. Nasze stare utwory wciąż są dostępne w sieci, więc jeśli ktoś lubi "Snajpera" czy "Pociska", zapraszamy na nasze profile, a na pewno je tam znajdzie. Macior: Mimo wszystko lepszym pomysłem jest chyba wydanie materiału krótszego, ale w całości świeżego, niż odgrzewanie starych kawałków. I to nawet jeśli są one "hitami" - a akurat z czasem podejście do materiału z demo trochę nam się zmieniło i niektóre kawałki po prostu przestaliśmy grać, bo przestały nam się podobać... w ogóle. Za przykład niech posłuży (przewrotnie) właśnie wspomniany przez ciebie "Snajper", którego stylistyka przestała nam pasować i nie wykonujemy go już od dawna. Nagrywaliście w warszawskim NADStudio i brzmienie tego materiału potwierdza, że to był zdecydowanie dobry wybór. Metaliator: Jeśli chodzi o nagrania, to sprawa była nieco bardziej skomplikowana. U Zbyla z NADStudio, z którym trochę się już znamy i świetnie nam się współpracuje, nagrywaliśmy tylko bębny i wokale. Zaletą NADStudio jest też elastyczny grafik. W niektórych miejscach oferowana jest tylko możliwość umówienia się na miesiąc codziennej pracy i zrobienie materiału od początku do końca jest to lepszy tryb nagrywania, ale nie możemy sobie na niego pozwolić ze względu na pracę, itp. Reszta instrumentów to głównie tzw. "domowe studio", czyli po pierwsze elastyczność czasowa, a po drugie brak pracy z taryfikatorem nad głową, co znacząco wpływa na jej komfort. Jednak mix i mastering miały miejsce w Progresja Studio - co sprawiło, że te decydujące o brzmieniu i jakości nagrania prace zdecydowaliście się wykonać właśnie tam? Metaliator: NADStudio nie specjalizuje się w metalu. Janos za to owszem, i to w metalu różnorakim, zaś takie obeznanie człowieka na tym stanowisku jest koniecznością - wówczas już wstępny miks jest niezły i potem się pracuje nad szczegółami. Z doświadczenia wiemy że jeśli na "pierwszy strzał" brzmienie zrobione przez realizatora jest totalnie nietrafione, to potem jest męczarnia w komunikacji i wrażenie, że to my to miksujemy, tylko cudzymi rękami. Z Janosem współpracowaliśmy zresztą już przy okazji poprzedniego materiału. Wyszło to bardzo dobrze, więc był on w pewnym sensie naturalnym wyborem. Doskonale wie, czego potrzebujemy i wie też, co należy zrobić, aby osiągnąć pożądany rezultat. Ten zaś jest w naszym przypadku jeszcze lepszy niż poprzednio. Szukaliście wydawcy tego materiału czy też od początku zakładaliście, że będzie to wasze własne wydawnictwo, takie typowe DIY? Metaliator: Dla spokoju sumienia wysłaliśmy nawet płytę w kilka miejsc, ale bez konkretnego odzewu. Często wyrażano większe zainteresowanie longplayami; z rzadka ktoś chciał wydać za naszą dopłatą ale były to warunki zupełnie dla nas nieopłcalne. Czasy są wiadomo jakie: nawet kapele takie jak Cryptopsy są zmuszone wydawać płyty własnym sumptem. Z kolei od zespołów naszego formatu wydawcy wymagają, żeby zrobić wszystko samemu i jeszcze dopłacić im za wydanie płyty, a na żadną specjalną sprzedaż nie można przecież dziś liczyć. Właściwie od początku nie mieliśmy więc większych złudzeń, że ktoś wyda to pod swoim szyldem i ogarnialiśmy wszystko samodzielnie. Różnica jest taka, że z tyłu okładki nie ma logo w stylu "Piwnica Records". Nie wydaje nam się,
żebyśmy na tym specjalnie tracili. Zależało wam chyba na tym, by - pomimo stricte podziemnego charakteru - było to jak najbardziej profesjonalne wydawnictwo? Stąd dopracowana szata graficzna, nowe logo, etc.? Metaliator: Chcieliśmy, żeby od pierwszej chwili było widać, że nowe wydawnictwo jest krokiem naprzód nie tylko pod względem muzycznym, ale także pod każdym innym. Stąd duża dbałość o szczegóły, a zwłaszcza bardzo udana naszym zdaniem okładka. Prace Piotra Foksowicza znalazł w sieci Macior i od razu nam się spodobały - chcieliśmy, aby właśnie ten człowiek stworzył oprawę graficzną "Spalonego...". Nowe logo było natomiast w końcu niezbędne, gdyż stare to typowy "składak" z darmowo dostępnej czcionki. Widuje się ją często np. na plakatach imprez, ale też i w logo innych kapel metalowych - czasem całkiem znanych (vide Powerwolf). Z tego typu sprawami zawsze jest wiele kontrowersji, bo każdy ma trochę odmienny gust i ciężko jest znaleźć coś, co każdemu z nas będzie odpowiadało. W końcu jednak pewien znajomy zaprezentował nam pomysł, który od razu "chwycił" i po nieznacznych tylko poprawkach przyjął obecną formę. Z okładką i logo warto wspomnieć, że w obu przypadkach autorzy dostawali od nas jak najmniej wskazówek - chcieliśmy, żeby ktoś po prostu zrobił coś co nam się spodoba. W kwestiach graficznych ciężko nam coś wymyślić, skoro się na tym nie znamy, a nie chcieliśmy robić na zasadzie "zrób nam logo jak zespół X a ty okładkę jak płyta Y". Mila: Ja osobiście jestem przywiązana do naszego starego, białego logo, przypominającego sztuczną szczękę. Wasza muzyka to interesująca hybryda zarówno amerykańskiego jak i europejskiego, głównie niemieckiego, thrash metalu. Wygląda na to, że od klasycznych dokonań Slayera, Destruction czy Kreator chyba nie da się uciec, te riffy i patenty zostają gdzieś w podświadomości na zawsze? Mila: Do Slayera ani Destruction jeszcze nas nie porównywano. Ciężko odpowiedzieć, ponieważ każdy słyszy w naszej muzyce innych klasyków gatunku. Mamy już całą kolekcję takich porównań, od Tankard począwszy, przez Overkill, na Post Regiment skończywszy i ciężko nam się tłumaczyć z każdego skojarzenia, jakie w kimś wzbudziliśmy. Dla mnie jest to wręcz sukces, że prawie nigdy nie porównuje się nas do Metalliki ani Slayera, na których wzoruje się chyba 90% kapel thrashowych. Żeby nie było - też ich kochamy. Gryżew: Z Niemców i innych kapel zrzynaliśmy na demo. Na EP zrzynaliśmy już też z samych siebie. Nasz podstawowy patent to pożyczać od bardzo wielu zespołów, tak żeby ciężko było palcem wskazać jeden lub dwa z których rżniemy, albo przynajmniej żeby każdy odnajdował inne źródła pożyczek. Nie lubimy rżnąć z kapel, z których już inne zespoły rżną często i gęsto - pożyczanie z mniej popularnych kapel daje nam wrażenie oryginalności. Tylko ze Slayera się nie udaje nie kraść, bo wiadomo, cały metal powstały po 1986. roku i tak jest już tylko marną kopią Slayera. Czasem rżniemy motywy z muzyki niezwiązanej z thrashem, bo wtedy ciężej detektywom od zrzynania dojść do źródła zbrodni. Jeśli los pozwala i pojawi się riff, który sami nie wiemy skąd jest skradziony, czyli riff potencjalnie oryginalny, to bardzo kurczowo się go trzymamy. A kończąc żartobliwy ton całej tej wypowiedzi, czasem mam wrażenie że to akurat jest niepopularne, że kapele boją się szukać stylu - wolą już zagrać riff, który łudząco brzmi jak Metallica, niż coś wziętego, za przeproszeniem, z tyłka, ale przynajmniej z ich własnego. Z powodu Mili często jesteście też chyba porównywani do niemieckiej legendy Holy Moses oraz naszych rodaków z The No-Mads? Mila: Tak, i szczerze mówiąc jest to dość niesprawiedliwe. Uwielbiam Sabinę i Sylwię, słuchając ich na pewno nabawiłam się jakichś podobnych cech, ale uważam, że wykształciłam swój styl darcia mordy, pisania tekstów i zachowania na scenie.
Ludzie, którzy widzą śpiewającą babę w katanie i myślą "Prawie jak Holy Moses" to nudziarze. Gryżew: Przecież babki w Moses i No-Mads nisko ryczą a Mila nie, inny styl w ogóle. Według tej logiki równie dobrze można wspominać o Stosie, bo Irena to też babka, która śpiewa metal. Posiadanie w składzie takiej obdarzonej charakterystyczną barwą głosu, a także żywiołowej na koncertach wokalistki zapewne sprawia, że jesteście nieco bardziej rozpoznawalni wśród setek polskich zespołów metalowych? Metaliator: Chyba tak. Co prawda wolelibyśmy, żeby to nie damski wokal sam w sobie był naszym "znakiem firmowym", ale na pewno w morzu młodo thrashowych kapel łatwiej jest na taką właśnie zwrócić uwagę, a jeśli dzięki temu komuś ma się spodobać nasza muzyka, to czemu nie. Jest to też o tyle łatwiejsze, że konsekwentnie stawiacie na polskie teksty. Chcieliście być zespołem, który dociera do słuchaczy również dzięki przekazowi słownemu? Mila: Jak może zauważyłeś, w piosence "Pocisk",
Ale jednocześnie w pewnym sensie ograniczacie się w ten sposób tylko do rodzimego rynku. Chociaż, z drugiej strony, zawsze można nagrać płytę w dwóch wersjach, z polskimi i angielskimi tek stami, przy ewentualnym zainteresowaniu ze strony tamtejszych wydawców czy promotorów... Mila: Jeśli zajdzie taka potrzeba, teksty możemy przetłumaczyć i nagrać w języku Szekspira. Póki co, nie widzimy takiej potrzeby, więc kierowani życiowym pragmatyzmem śpiewamy w naszej ukochanej ojczystej mowie. Twoje teksty są mroczne, apokaliptyczne, zwykle traktują o przeżyciach związanych z wojną uznałaś, że w thrashowej kapeli taka tematyka sprawdzi się najlepiej? Mila: Nie. Po prostu mi się dużo rzeczy kojarzy mrocznie, apokaliptycznie i z wojną. Nie staram się dopasować tematyki tekstów do muzyki, piszę to co myślę. Tekst "Cienie" moim zdaniem wybitnie nie pasuje do thrashowej muzy, ale jest dla mnie jakoś tam ważny. No i jedna istotna rzecz - moje tek-
Foto: Metaliator
nasz przekaz słowny bywa nieco pozbawiony sensu, więc nie musi tak zaraz do tych słuchaczy docierać. Myślimy po polsku, identyfikujemy się z kulturą naszego kraju, więc dlaczego mamy śpiewać po angielsku? Gryżew: "Przekaz" w tekstach to nadają Brygady Kryzys, Pidżamy Porno czy inne rege po Woodstockach. Nie mówiąc już o różnych sfrustrowanych muzykantach, którzy chcą, żeby było bardziej lewo czy prawo czy świecko. My chyba mamy do przekazania, że metal jest fajny i można się przy nim pobawić i zapomnieć o rzeczywistości. Same zaś teksty (te które pisane są mniej z przymrużeniem oka) chyba bardziej mają klimat niż przekaz. Macior: Ja osobiście bardzo lubię, gdy kapela (metalowa lub nie) śpiewa w swoim ojczystym języku. Wprowadza to pewien ogólny koloryt w muzyce i często wpływa bardzo korzystnie na końcowy efekt. Są też oczywiście takie, które nie byłyby nawet w połowie tak fajne, gdyby nie śpiewały po swojemu, tylko po angielsku (np. Brujeria). Panuje powszechne przekonanie, że teksty robi się po angielsku "bo tak" i często odstępstwa od tego trendu z miejsca są traktowane jako niewarte słuchania. Uważam takie podejście za szkodliwe. Prawdą jest, że angielski ze względu na swoją naturę dobrze nadaje się do śpiewania, a teksty w tym języku łatwiej trafią do szerszego grona odbiorców, jednak z drugiej strony w swoim naturalnym języku łatwiej jest formułować myśli, składać rymy itd., a teksty zawsze można sobie niewielkim wysiłkiem przetłumaczyć.
sty nigdy nie są o tym, o czym wydają się być. Pomimo stricte thrashowej, momentami nawet dość brutalnej maniery wokalnej, pozwalasz sobie też czasem na eksperymenty - w utworze "Cienie" śpiewasz przecież wyższym, czysto brzmiącym głosem? Mila: Oh yeah, kocham eksperymenty. Mało kto zwraca uwagę na to, że "Miotacz ognia" to utwór rapowany - to też był eksperyment. Wokalista w kapeli jest takim trochę aktorem, tylko że jedni całe życie grają tą samą postać jak Rysio z "Klanu", a inni pokazują światu wiele swoich twarzy, na różne sposoby interpretując piosenki. Czyli to brutalniejsze, ekstremalne niemal partie, takie jak chociażby w "Nie biorę jeńców" są twoim swoistym znakiem firmowym? Mila: Chyba tak. Oprócz nich rude włosy, opaska na kolanie i uśmiech Baby Jagi. Nagraliście udany materiał, który aż prosi się o to, by promować go na koncertach. Tymczasem krótko po nagraniu "Spalonego miasta" straciliś cie perkusistę i o występach na żywo chyba nie ma w tym momencie mowy? Nic podobnego. Co prawda naszym priorytetem jest w tym momencie znalezienie nowego muzyka do składu i nie pakujemy się w nowe przedsięwzięcia, ale wszystkie zaplanowane dotąd koncerty zagramy zgodnie z planem. Wojciech Chamryk
METALIATOR
99
Szybko i bezlitośnie Zawsze niezadowolonych malkontentów, mamroczących coś na temat całkowitej wtórności działających obecnie zespołów thrashowych, pewnie ta informacja zmartwi. Jednak fanów ostrego, bezkompromisowego, zaawansowanego technicznie i zarazem chwytliwego thrashu na pewno ucieszy wieść, że młody zespół z Gdańska nagrał doskonały materiał. Co prawda "Trapped In A Nightmare" to tylko EP, ale filary składu Repulsor, Michał Bławat (perkusja) i Filip Strzemieczny (bas/śpiew), zapowiadają już debiutancki album:
HMP: Jesteście młodymi ludźmi, zastanawia mnie więc, skąd ten wysoki poziom, który prezentujecie na "Trapped In A Nightmare"? Repulsor to wasz pierwszy zespół czy też terminowaliście gdzieś wcześniej, szlifując umiejętności? Filip: Bardzo nam miło to słyszeć. Jeśli chodzi o skład, w jakim nagrywaliśmy i pisaliśmy materiał z "Trapped In A Nightmare", to Repulsor jest naszym pierwszym zespołem, natomiast nasz nowy gitarzysta, Bartek Karzarnowicz, miał już przyjemność grać w trójmiejskim zespole Chrest. Efekty waszej współpracy są naprawdę dojrzałe i interesujące - chyba od razu mieliście takie założenie, że pójdziecie w kierunku amerykańskiego thrashu? Filip: Jak najbardziej. Zespoły zza oceanu od zawsze stanowiły dla nas największą inspirację przy
powstaniem setek, a nawet tysięcy takich młodych zespołów. Wzrost popularności gatunku można też było zaobserwować w Polsce, wydaje mi się jednak, że w przypadku Repulsor nie ma mowy o typowo koniunkturalnym podejściu do sprawy i chwilowym zauroczeniu, gracie to, co wypływa wam z serca, muzykę, którą uwielbiacie? Filip: Rzeczywiście, ostatnimi czasy thrash metal, szczególnie ten w starym stylu, przeżywa swego rodzaju renesans. Sądzę, że w gruncie rzeczy jest to pozytywne zjawisko, bo dzięki temu większa ilość osób może zainteresować się tą muzyką w jej najbardziej konkretnym wydaniu. Repulsor powstał pod wpływem nowej fali thrashu, staramy się jednak nie popadać w schematy i nieco wyróżnić z tej całej masy zespołów, przynajmniej o tyle, o ile jest to w ogóle możliwe, by wciąż mieścić się w ramach gatunku (śmiech). Gramy to, co nam w Foto: Repulsor
To byłby faktycznie niezły pomysł (śmiech). A dlaczego wybraliście na demo właśnie ten utwór, z pierwszego LP Slayera? Ostry, surowy, ale jeszcze nie tak jednoznacznie thrashowy jak kompozycje z późniejszych płyt? Michał: Fakt, że wybór padł właśnie na "Black Magic" jest dziełem przypadku. Na próbach każdy przedstawia swoje własne propozycje, potem cały zespół dochodzi do konsensusu... wszyscy jesteśmy fanami Zabójcy i chcieliśmy zagrać coś totalnie brudnego, oldschoolowego a omawiany kawałek idealnie spełniał wszystkie kryteria Na "Trapped In A Nightmare" mamy już tylko wasz autorski materiał. Wygląda na to, że przygotowaliście go dość szybko? Filip: Napisanie całego materiału z "Trapped In A Nightmare" zajęło nam parę miesięcy, kawałki z tej EPki graliśmy na koncertach już niedługo po wypuszczeniu naszej pierwszej demówki. Więcej czasu zajęło nam zebranie funduszy na studio nagraniowe oraz na wypuszczenie materiału na płytach, to dlatego EPka ukazała się w tym roku, a nie w 2011. Nie oglądaliście się na ewentualnych wydawców, sami wydaliście ten materiał - uważacie, że dla młodych zespołów to najlepsze rozwiązanie? Filip: EPkę wydaliśmy sami, ale traktujemy to jako swego rodzaju promo. Wciąż rozsyłamy płytki po Polsce i po świecie, nie wykluczamy opcji ponownego wydania tego materiału pod skrzydłami wytwórni. Uznaliśmy takie rozwiązanie za najlepsze, aby zaprezentować swoje możliwości potencjalnym wydawcom. Póki co mieliśmy już pierwsze propozycje od osób zainteresowanych wydaniem tej płyty. "Trapped In A Nightmare" to pięć bezkompromisowych uderzeń oraz urozmaicająca całość instrumentalna miniatura "The Summoning" uznaliście, że słuchaczom przyda się taka minutka wytchnienia przed kolejną, thrashową łupanką? Michał: Dokładnie tak. Poza tym należy unikać monotonii i stawiać czasem na niespodzianki kompozycyjne, które niewątpliwie dodają całości animuszu. Ale nie unikacie też melodii czy nawet dość przebojowych refrenów w tych najbardziej szaleńczych utworach, jak "Toxic Tomorrow" czy "R.M.D.H."? Michał: Lubimy łączyć thrashową agresję i szybkość z melodyjnością, oczywiście równoważąc wszystkie te czynniki. Nie jest to wcale takie proste jak może się wydawać, dlatego bardzo cenimy opinię ludzi na ten temat, by przypadkiem nie wyjść poza sprawdzone doktryny.
tworzeniu materiału, co nie zmienia faktu, że uwielbiamy też europejską scenę thrashową. Czemu jednak bardziej ta Ameryka? Myślę, że amerykański thrash bardziej pasuje nam ze względu na klimat jaki niesie sobą ta muzyka, jest on zupełnie odmienny od tego europejskiego. Co najbardziej urzekło was w tej muzyce? Bo przecież wielu ludzi uwielbia, przykładowo Overkill, Testament czy Slayer, ale niekoniecznie sięgają po instrumenty, by to wyrazić? Michał: Myślę że najistotniejszą rzeczą dla młodych thrashowych grajków jest po prostu energia płynąca z tej muzyki. Nie od dziś wiadomo, że metal daje spory upust emocjom, to po prostu doskonała forma wyrazu własnej osobowości, coś w rodzaju muzycznego portfolio każdego z nas. Kilka lat temu powrót thrashu do łask szerszej publiczności stał się faktem, co zaowocowało
100
REPULSOR
duszy gra. Granie thrashu to dla nas sposób na wyrażenie własnego ja, wyrażenie własnego zdania, a przy tym wspaniałą zabawę. Jak każdy młody zespół zaczynaliście pewnie od coverów, czego dowodem jest obecność "Black Magic" na debiutanckim demo "Death Is The Beginning"? Filip: Zgadza się, pierwsze kroki jako zespół stawialiśmy coverując inne zespoły, co nie oznacza jednak, że na chwilę obecną nie zdarza nam się grać coverów. Do tej pory, oprócz Slayera, coverowaliśmy m.in. utwory takich grup jak: Motörhead, Venom, Kreator czy Sodom. Myślę, że w niedalekiej przyszłości fajnie by było zrobić cover któregoś z polskich zespołów, nie można zapominać o rodzimej scenie, która obfituje w wiele interesujących grup. Może jakiś kawałek Wolf Spider albo Dragon? Czas pokaże (śmiech).
Lubicie też chyba crossover, o czym świadczy z kolei lekko zakręcony "Killing Instinct"? Filip: Lubimy jak najbardziej, zespoły takie jak D.R.I., S.O.D. czy Wehrmacht nie są nam obce. W samym thrashu od zawsze było słychać silne wpływy punka, stawiamy jednak na większą zawartość metalu w naszej muzyce. Uznaliście chyba "Toxic Tomorrow" i "Killing Instinct" za najbardziej reprezentatywne utwory dla tego materiału, skoro pojawiły się na kompi lacji "Thrashing Damnation vol. 2"? Filip: Prawdę mówiąc kawałki te wybrał Mekong z Terrordome/Fortress, który zaproponował nam uczestnictwo na tej kompilacji. Uważamy jednak, że to dobry wybór, z całej płytki to chyba właśnie te kawałki lubimy najbardziej. Nie unikacie też zakręconego, brutalnego, ale i technicznego grania, mogącego kojarzyć się nie tylko z klasycznym thrashem, ale również z dokonaniami np. późnego Death - dowodem finałowy "Stained Heritage"? Michał: Wynika to z tego, że nasze inspiracje nie ograniczają się tylko do thrashu. Wszyscy słucha-
Mamy thrash metal we krwi Uwaga na rynku pojawił się nowy znakomity thrash metalowy zespół, który nie kryje swoich zamiłowań do starego thrash metalu spod znaku Testament, Exodus czy Anthrax. Ta duńska formacja powstała w 2007 roku, a wtym roku podbija rynek swoim znakomitym debiutanckim albumem. O procesie tworzenia albumy i historii zespołu udało mi się porozmawiać z wioślarzem zespołu, a mianowicie Bjornem Bihletem. snych '90, tak więc stamtąd pochodzimy.
Foto: Repulsor
my naprawdę różnej muzyki, nie tylko metalu. Zresztą zespół Death jest tu świetnym przykładem, wszyscy w trakcie pisania tego materiału byliśmy mocno zainspirowani amerykańskim death metalem lat 90., który jest dla nas pewnym punktem odniesienia. Właściwie wszystkie te utwory muszą doskonale sprawdzać się na koncertach - mieliście już pewnie okazję wypróbować je na scenie? Jaka była reakcja publiczności? Michał: Mogę tu śmiało powiedzieć, że materiał ten - choć krótki - idealnie nadaje się na koncerty, jest szybko i bezlitośnie, dzięki czemu lepiej jest przeżywać tę muzykę na żywo niż w domowym zaciszu. Miejscowa metalowa "wiara" zdążyła już na dobre zaznajomić się z każdym taktem naszych kompozycji, więc na brak moshu i zniszczenia pod sceną narzekać nie można. Bywa, że po koncertach podchodzą do was starsi ludzie, tak w wieku 40 lat, mówiąc, że przy pomnieliście im czasy ich młodości, kiedy thrash panował niepodzielnie? Bo ja, słuchając "Trapped In A Nightmare" miałem właśnie wrażenie takiej podróży w czasie, gdzieś w okolice 1986 roku…(śmiech) Michał: Przez cały okres grania począwszy od 2010 roku mieliśmy okazję rozmawiać po występach z fanami tej muzyki w różnym wieku. Wielu z nich słuchało (poza thrashem) naprawdę ciekawej i różnorodnej muzyki, jednak łączyła ich miłość do agresywnych brzmień. Były i słowa krytyki i pochwały, jednak tego drugiego - na szczęście - było znacznie więcej. Żeby grać koncerty musicie mieć pewnie więcej opracowanego własnego materiału, niż tych kilka utworów z demo i MCD? Michał: Póki co na koncertach gramy jedynie materiał z EP + covery. Faktem jest, że ilość naszego materiału może być pewnym mankamentem, w każdym razie jak dotąd nie słyszałem rażących opinii ze strony słuchaczy na ten temat. Zdarzają się rzecz jasna drobne uwagi że gramy ciut za krótko, lecz obecnie jesteśmy w trakcie pisania nowych numerów, więc i ta wada w niedługim czasie zostanie wyeliminowana.
HMP: Witajcie, jak wam idzie promowanie waszego debiutanckiego albumu "Hells Domain"? Jaka jest reakcja słuchaczy na waszą muzykę? Bjorn Bihlet: Cześć, promowanie albumu idzie świetnie. Pojawiło się wiele opinii, więc jest fajnie. Nadal brakuje kilku recenzji z dużych magazynów, ale w końcu się pojawią. Nasza wytwórnia wykonała dobrą robotę rozsyłając promocyjne materiały, a już po trzech tygodniach wydaje się, że album sprzedaje się całkiem dobrze. Obecnie ćwiczymy do nadchodzących koncertów. W większości recenzje były świetne, więc biorąc pod uwagę to wszystko, albumowi idzie naprawdę dobrze. Jesteśmy zadowoleni. Już płyta jest w sklepach i już nic nie możecie zmienić. A gdyby była taka szansa to co byście zmie nili na tym albumie i dlaczego? Czy zadowala was ostateczny kształt tego albumu? Jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani z tego co zrobiliśmy. Chcielibyśmy mieć trochę więcej czasu na sfinalizowanie książeczki, ale i tak wyszło w porządku. Poza tym, powinniśmy chyba skrócić album do dziesięciu kawałków, ale niestety lubimy je wszystkie, więc wsadziliśmy całość na płytę, (śmiech)! Kto był odpowiedzialny za komponowanie materiału na wasz pierwszy album? Jak przebiegał cały proces rejestrowania materiału? Napisałem większość muzyki na ten album. Nasz basista, Lars (Knudsen - przyp. red), współpracował przy jednym utworze i kilku riffach. Nasz wokalista, Alex (Clausen - przyp. red) napisał wszystkie teksty. Normalnie pojawiam się z surową wersją demo utworu i dopracowujemy ją wspólnie podczas prób. Album został nagrany pomiędzy listopadem 2012 a kwietniem 2013 roku. Perkusja została nagrana w studiu Antfarm z producentem Tue Madsenem, wszystkie gitary i bas nagraliśmy w domowym studiu, a Alex zrobił wokale w swoim przydomowym studiu. Później spotkaliśmy się w Antfarm Studio, żeby skończyć miksy i mastering w czerwcu. Jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani produkcją… jest naturalna i surowa, bez żądnych sampli i edytowania. Na płycie słychać wyraźne wpływy Exodus, Slayer, czy Testament. Czy to były kapele, które was inspirowały? Czy to jest złożenie hołdu tym kapelom za to co zrobiły dla thrash metalu? W żaden sposób to nie jest hołd, ale stara muza z Bay Area na pewno miałay wpływ na nas wszystkich. Wszyscy dorastaliśmy z tą muzyką w latach '80 i wcze-
Płytę zdobi znakomita okładka weterana Eda Repki, który ma na koncie wiele znakomitych okładek albumów thrash metalowych. Jak udało wam się go namówić do współpracy? Czyj był to pomysł żeby okładka miała taka właśnie motyw? Repkę zasugerowała nam nasza wytwórnia, Punishment 18. Pracę z taką legendą podjęliśmy bez namysłu i jesteśmy bardzo zadowoleni z wyniku. Mieliśmy koncepcję w głowie na motyw nawet zanim Repka zabrał się za rysowanie. Wysłaliśmy mu więc surowy szkic o co nam chodzi, on to zinterpretował i dodał swoje własne smaczki, a rezultatem jest to co widzisz na okładce. "Hells Domain" jest bardzo urozmaiconym albumem i choć dominuje w nim thrash metal to jednak nie brakuje heavy metalowej melodyjności, progresywnego zacięcia co słychać w takim "Crawling in The shadows" czy też punkowego charakteru z "In The Trenches". Jak wam udało się tak wszystko poukładać i tak jednocześnie urozmaicić? To chyba nie było takie łatwe? Cóż, thrash to nie tylko szybkość i agresywność… Jeżeli posłuchasz wielu klasycznych albumów Metalliki, Overkill i Testament, zobaczysz, że te albumy są bardzo zróżnicowane. Ogólnie tworzymy to co lubimy i co jest dla nas naturalne. Czasami ma to punkow klimat jeżeli psuje do kawałka, czasami nadajemy bardziej melodyjnie heavy metalowe brzmienie… Chodzi tylko o pisanie dobrych riffów i dobrych utworów, które zabiorą cię w podróż. Wspomniany "Crawling In the Shadows" może kojarzyć się z Metalliką. Jak się do tej kwestii odniesiesz? Nie słyszę zbyt wiele Metalliki w tej kompozycji, ale rozumiem dlaczego ludzie o niej tak myślą, ze względu na akustyczne intro i nakładające się harmonijne leady. Miałem dwa główne riffy do tego utworu, minęły lata zanim znalazłem odpowiedni sposób, żeby je połączyć z resztą w kompletną kompozycję. Wyszło świetnie. Jesteście fanami Anthrax i "Among The living"? Słuchając "In the Trenches" ma się wrażenie że tak. Sam nigdy nie byłem dużym fanem Anthrax, ale kilku innych ludzi z zespołu są wielkimi fanami ich wczśniejszej twórczości. Powiedziałbym, że "Among the Living" jest zajebistym albumem i moim ulubionym i posiada jedną z najlepszych produkcji gitarowo - basowych wszechczasów. Ten album jest właśnie w moim
Myślicie więc już powoli o nagraniu debiutanck iego albumu czy też na razie skupiacie się na koncertach i jak najlepszym wypromowaniu "Trapped In A Nightmare"? Filip: Myślimy. Póki co mamy napisane trzy pierwsze utwory na debiutancki album, które właśnie ogrywamy na próbach. Dążymy do tego, aby w przeciągu roku napisać oraz zarejestrować materiał na pierwszy LP. W międzyczasie naturalnie planujemy koncertować oraz promować naszą EPkę. Wojciech Chamryk Foto: Punishment 18
HELL’S DOMAIN
101
odtwarzaczu CD w moim samochodzie. Dobra muzyka do prowadzenia, a Charlie jest prawdziwą bestią za perkusją na tym albumie. To co według mnie Anthrax ma wspólnego z Hell's Domain, to melodyjne wokale na szczycie paru naprawdę agresywnych riffów i potężnych uderzeń… dobre, chwytliwe melodie bez owijania w bawełnę. Jednym z moich ulubionych utworów z waszej płyty jest energiczny "The Needle And The vain". O czym opowiada ten utwór i kto go skomponował? To ja napisałem ten utwór. Wprowadziliśmy kilka zmian w aranżacji podczas prób, a Alex dodał naprawdę fajną, agresywną melodię.To całkiem prosty kawałek, ale riffy są zabójcze - moim zdaniem - i pasują do siebie naprawdę dobrze. Tekst mówi o uzależnieniu od narkotyków i o tym, że praktycznie za każdym razem kiedy rzucasz się w to, to grasz w rosyjską ruletkę. Jest napisany w bardzo sprytny sposób, ale ciągle jest bezpośredni. Alex wykonał świetną robotę z tekstem w tym wypadku. Na płycie znalazł się też jako bonus cover Crionic a mianowicie "Sneaking Disease". Dlaczego akurat cover tego zespołu i dlaczego akurat ten utwór? Kiedy w 2007 roku powstało Hell's Domain, pierwotnym zamiarem było zreformowanie Crionic (zespół naszego basisty, Larsa, z lat 1985-1987)… ale szybko zaczęliśmy pisać własny materiał i zdecydowaliśmy się nazwać zespół inaczej, a jedyną kompozycją Cronic jaką ćwiczyliśmy było "Sneaking Disease". Ten utwór w mniejszym lub większym stopniu jest tym, dzięki czemu założyliśmy zespół, więc zdecydowaliśmy się odświeżyć ją na albumie. Wyszło naprawdę dobrze i zaprosiliśmy oryginalnego głównego gitarzystę, Thomasa z Crionic, żeby wykonał solówkę taką jak na demie z 86 roku. Jakie utwory zamierzacie grać z "Hells Domain" na żywo? Czy pojawią się też jakieś covery innych zespołów? Planujemy grać wszystkie kawałki z albumu na żywo. Obecnie ćwiczymy wszystkie z nich na nasze nadchodzące koncerty, poza coverami. Wykonywaliśmy takie w przeszłości, ale nie jestem pewien, czy będziemy to robić w nadchodzącym czasie. Powinniśmy skupić się na promowaniu naszych własnych utworów z albumu, ale jeszcze zobaczymy. Zawsze fajnie jest zagrać Exodus, albo Slayer (śmiech). Jakie kraje planujecie odwiedzić i czy Polska jest w nich uwzględniona? W tej chwili mamy potwierdzone trzy koncerty w Danii, a później supportujemy DarkTranquility na trzech gigach w Niemczech na początku grudnia. Jedziemy do Berlina, Essen i Hamburga. Będzie świetnie! Poza tym, czekamy na zabukowanie jakichś koncertów w 2014 roku. Niestety, nie mamy jak na razie w planach Polski, ale z chęcią przyjechalibyśmy, aby zagrać dla szalonych polskich fanów metalu. Hells Domain powstał w roku 2007 i to jakbyście mogli opisać wasze początki, a zwłaszcza jak doszło do założenia kapeli? Co was motywowało? Zaczęliśmy w 2007 roku, kiedy usłyszałem starą taśmę demo starego thrash metalowego zespołu naszego basisty, Larsa, o nazwie Crionic z 1986r. Powiedziałem, żeby do mnie zadzwonił, jeśli kiedyś będzie chciał pograć znowu old schoolowy thrash metal. Zadzwonił do mnie kilka tygodni później. Spotkaliśmy się, wypiliśmy kilka piw i napisaliśmy kilka pierwszych utworów. Skontaktowaliśmy się z innymi muzykami, aktualnie członkami zespołu, a którzy byli starymi przyjaciółmi i nagraliśmy demo w 2010r. I oto jesteśmy, z naszym kompletnie nowym, debiutanckim albumem wydanym przez Punishment 18 Records. Dlaczego postanowiliście grać thrash metal a nie np. heavy lub power metal? Wszyscy dorastaliśmy z thrash metalem w latach '80, a agresywność i nerwowość thrashu mamy we krwi i po prostu kurewsko kochamy ten typ muzyki. Świat stoi przed wami otworem, a mając takiego uzdolnionego wokalistę jak Alex Clausen, w głosie którego słychać coś z maniery Joe'a Belladonny i Tima Rippera Owensam, możecie zajść naprawdę daleko. Jak doszło do jego zwerbowania? Właściwie próbowaliśmy kilku innych wokalistów, ale nic z tego nie wychodziło, tak jakbyśmy tego chcieli. Zawsze chcieliśmy wokalisty - nie - krzykacza. Nasz perkusista, Anders (Gyldenohr - przyp. red), kiedyś grał w heavy metalowo/hardr ockowym zespole w lat-
102
HELL’S DOMAIN
ach '90, o nazwie Grope, gdzie śpiewał Alex. Zasugerował, że zadzwoni do Alexa. Wysłaliśmy mu kilka wersji wczesnego dema z kilkoma pierwszymi utworami. Kiedy usłyszeliśmy jego głos i opracowane przez niego utwory, wiedzieliśmy, że mamy właściwego człowieka. Inną osobą, która przyciąga uwagę jest perkusista Anders, który grał w Artillery. Dlaczego akurat jego zaprosiliście do grania w Hells Domain? Byli jacyś inni kandydaci? Epizod Andersa w Artillery przyciąga zbyt wiele uwagi, (śmiech)! Grał z nimi na żywo kilka razy o ile pamiętam i to by było na tyle. Kiedy zaczynaliśmy z Hell's Domain, Anders dopiero co odszedł z Hatesphere po mocnych pięciu latach. Na początku mówił, że nie ma czasu, ale po tym jak usłyszał kompozycje, które napisałem z Larsem, od razu wskoczył na pokład. W Danii thrash metal chyba nie należy do tak popu larnego gatunku metalu. Możecie podać kilka innych godnych uwagi kapel thrash metalowych z waszego kraju? Najsłynniejszym trwającym cały czas thrash metalowym zespołem z Danii jest oczywiście Artillery, które nadal się wzmacnia. Jest kilka młodych zespołów, którym też dobrze idzie, np. Battery. Ostatnio podpisali kontrakt z Punishment 18 Records. Są bardzo oddani, a ich debiut powinien ukazać się na początku 2014 roku. Innym zespołem jest Impalers, Sprawdźcie oba! Jak udało wam się znaleźć w takiej wytwórni jak Punishment 18 records? Wiąże się tym jakaś historia? Może zespół jest młody, ale nie jesteśmy nieopierzonymi kurczakami… Wszyscy byliśmy zaangażowani w metalową scenę muzyczną od 20 - 25 lat, w wyniku czego mamy dobre kontakty. Kiedy nagrywaliśmy album, zdaliśmy sobie sprawę, że byłoby fajnie, żeby wydała go jakaś wytwórnia. Nasz producent, Tue Madsen, zrobił szybkie miksy czterech kawałków w ich surowej formie i wysłaliśmy je do kilku ludzi, między innymi do Jakoba Schultza, który kiedyś był w Invocatorze i nadal jest redaktorem najdłużej działającego duńskiego magazynu metalowego. Wysłał na naszą prośbę te utwory do kilku osób, a jedną z nich był Corrado z Punishment 18 i w ciągu dwóch dni przysłał nam kontrakt. Na debiutanckim krążku pojawił się też gość, a mianowicie Flemming Lund, który zagrał partie gitarową w wspomnianym wcześniej "Crawling In The Shadow". Dlaczego akurat on? Jak doszło do zaproszenia go aby zagrał w tym utworze? Kiedy pisaliśmy ten utwór i doszliśmy do jego szybkiej części, wiedzieliśmy, że w tej sekcji powinien być szalony lead, żeby kawałek eksplodował. Flemming jest niesamowitym gitarzystą, a jego przeszłość w Autumn Leaves, Invocator i jego obecne wysiłki w The Arcane Order mówią same za siebie. Dostarczył fantastyczne solo i jesteśmy szczęśliwi, że zgodził się na to gościnne wystąpienie. Jeżeli ktokolwiek mógłby do przepchnąć, to on… i zrobił to!!! Z kim chcielibyście zagrać koncert i dlaczego? Jakie byłoby wasze marzenie koncertowe? Ciężkie pytanie! Supportowanie Testament lub Kreatora na kilka koncertów po Europie byłoby naprawdę miłe (śmiech). Powiedźcie, wydaliście co dopiero album, jakie są wasze plany na przyszłość? Ruszymy w trasę ile razy się da, żeby promować album. Zostaliśmy zaproszeni do supportowania wielkiego Dark Tranquillity na trzy koncerty w Niemczech w grudniu, więc będzie to bardzo interesujące. Dopiero co potwierdziliśmy pierwszy festiwal w 2014 roku i dalej będziemy bukować koncerty, żeby promować album. Właśnie na nowo uruchomiliśmy riff maszynę i nowe kompozycjepowoli zaczynają przybierać formę. To tyle z mojej strony, jakaś wiadomość do polskich fanów thrash metalu? Sprawdźcie nasz nowy album. Internet jest zalany torrentami, więc nie krępujcie się i ściągajcie. Jeżeli spodoba wam się, kupcie CD albo LP i wspomóżcie zespół . Dzięki bardzo za wywiad i zainteresowanie Hell's Domain. Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska
HMP: Witam, na początku chciałbym was zapytać o to jak się sprzedaje wasz debiutancki album zatytułowany "Condemned To Rot"? Czy słuchacze i fani thrash metalu reagują pozytywnie na waszą muzykę i album? Hellvis: Na początek dziękuje za wywiad! Cóż, naprawdę nie znam dokładnych liczb, ale szef naszej wytwórni mówi, że album ma się dobrze i bardzo mnie to cieszy. Mieliśmy kilka pozytywnych reakcji, czasami bardzo dobrych od naszych fanów i słuchaczy… a również od ludzi, którzy nie za bardzo lubią thrash metal, oni też docenili naszą muzykę. Dzięki temu jestem bardzo dumny z tego co robiliśmy. Trzeba przyznać, że wasza muzyka zawarta na debi utancki krążku jest brutalna, agresywna i dość dynamiczna. Czy taki efekt chcieliście osiągnąć? Trafiłeś w dziesiątkę przyjacielu! Właściwie to niczego nie planujemy w naszej muzyce gramy surowy, szybki i brutalny thrash metal, ponieważ mamy to w żyłach! Osobiście, nie myślę za dużo kiedy piszę kawałki… po prostu gram na gitarze i pozwalam mojej złości wyjść ze mnie! Jaki motyw dominuje w tekstach utworów? Śmierć? Mrok? Świat przemocy? Co was inspiruje jako muzyków? Osobiście inspirują mnie krwawe historie. Lubię też pisać o tym co dzieje się wokół mnie i zespołu, używać metafor, żeby dotrzeć teksty z muzyką. Dobrze znany gość powiedział kiedyś: "muzyka jest intensywna i teksty powinny być intensywne"… Myślę, że pasuje to również do nas. Jakkolwiek, utwory Fabia mówią trochę o codziennym życiu, frustracji jaką czujemy w różnych sytuacjach, nieuchronnej śmierci… zawsze używając innych słów i metafor oczywiście, ale taki ostatecznie jest sens. Wszyscy jesteśmy skazani na zgnicie… grób już czeka! Jednym z tych elementów, które nie do końca przekonują to okładka. Kto ją narysował? Dlaczego jest taka niezbyt przekonująca? Okładka została namalowana przez dziewczynę, która oprócz tego, że jest moją dziewczyną to ma jeszcze duży talent do rysowania i fotografii. Jest też naszą fotografką. Nie mam pojęcia dlaczego ci się nie podoba… chcieliśmy, żeby była dziwna i różniła się od innych okładek, które dzisiaj oglądamy… i nam bardzo się podoba. To kolejny element, który sprawia, że jesteśmy trochę inni od pozostałych zespołów thrash metalowych… razem z naszym logo, nie jest ono typowe dla thrashu. W waszej muzyce słychać inspiracje Slayer, Kreator, Sodom, Violent Force, Destruction, czy Celtic Frost. Macie jakieś swoje ulubione zespoły? Co jeszcze poza thrash metalem lubicie słuchać? Grupy, które wymieniłeś są zdecydowanie tłem dla wielu innych zespołów i nie jesteśmy wyjątkiem. Zawsze musimy brać przykład z najlepszych, racja? Oczywiście staramy się rozwijać rzeczy w swój osobisty sposób, ale naturalne jest, że to co usłyszysz odbija się w tym co komponujesz. Zjadasz jajko i srasz tym jajkiem. Moje ulubione zespoły, jeżeli chodzi o thrash, to Dark Angel, Morbid Saint, Demolition Hammer i Protector z "A Shedding Skin"… również Violator, Attomica… naprawdę nietuzinkowe zespoły. Poza thrashem naszej muzyce możesz także znaleźć moje prawdziwe wpływy i źródła inspiracji. Słucham dużo black metalu i old schoolowego death metalu… Kocham na przykład Asphyx… i wszystkie te wpływy odbijają się w mojej muzyce. Lubię też Desaster, Nifelheim, Urn i Bestial Mockery. Na płycie pojawiło się kilku gości. Możecie ich wymienić i opowiedzieć jak doszło do ich zaproszenia? Tak! Na bębnach w pierwszym utworze gra Paolo Crimi, perkusista włoskiego zespołu metalowego, Extrema. Jest długoletnim przyjacielem Crisa, naszego byłego perkusisty, który zapytał Paolo czy mógłby nagrać z nami któryś z kawałków… i zrobił to rewelacyjnie! Jest bardzo utalentowanym, niesamowitym muzykiem i wspaniałą osobą. Mieliśmy The Cripplera, który jest byłym gitarzystą Violent Assault (i obecnie gra w speedmetalowym projekcie - Imperial Cross), który gra solo w "The Crippler Strikes Back", oczywiście. Nadal jest dobrym przyjacielem i fanem Nuclear Aggressor. Mieliśmy Marco Falangę, gitarzystę Overture i naszego producenta, który gra kilka solówek tak jak w przeszłości. Naturalne było, że będzie gościem na albumie. Mieliśmy Mr. Stanleya Screwdrivera, który jest… śrubokrętem! (śmiech)!!! Historia jest taka, że nasz producent miał pomysł, żebyśmy nagrali kilka so-
nagranie było gotowe. Byli zainteresowani naszą muzyką i podobało im się nasze podejście do grania.
…o tym jak grać szybki i brutalny thrash metal… Nie brakuje na rynku muzycznym młodych kapel, które chcą grać brutalny thrash metal. Do tego szerokiego grona dołączył w 2010 roku włoski Nuclear Agressor. Ta mało znany zespół dopiero zaczyna swoją karięre i ma już za sobą wydanie debiutanckiego albumu. To wydzrzenie z pewnością ułatwiło nawiązanie kontaktu z zespołem i przeprowadzeniem wywiadu. Na pytanie dotyczace samej płyty, historii zespołu i planach Nuclear Agressor odpowiedzi udzielał Hellvis. lówek używając go do zrobienia hałasu… a był firmy Stanley! Więc stał się panem Stanleyem Śrubokrętem! To jedna z naszych bezsensownych rzeczy. I ostatni, ale nie mniej ważny, nasz artysta i fotograf, Milla Askeladd, krzyczała w krótkim intro na płycie… tylko dlatego, że ją o to poprosiłem, a nie chciałem używać sampli. Jednym z takich godnych zapamiętania utworów jest bez wątpienia "Inexorable Fate". Czy jesteście zadowoleni z jego ostatecznego brzmienia? Co was inspirowało przy tworzeniu tego utworu? To świetna kompozycja Fabio, która mówi o frustracji życiem, ciężkiej codziennej pracy i ciągłym użeraniu się z tym samym gównem… Sensem całego utworu jest "życie jest do dupy… później umierasz". To go inspirowało. Jestem naprawdę zadowolony z tego utworu, ma dobry refren i także dobre ciężkie riffy. To na pewno będzie "sing along"!
znajdą się także w setliście. Inne utwory weźmiemy ze splitów i EP-ek, żeby zaoferować dobry "przegląd" tego czym jesteśmy i co gramy. Kapela została założona w 2010 roku na gruzach innego zespołu, a mianowicie Violent Assault. Możesz nieco opowiedzieć o tym jak doszło do zmiany nazwy zespołu? Dlaczego do tego doszło? Nie byłem w Violent Assult, więc nie mogę poprawnie odpowiedzieć na to pytanie. Mogę jedynie powiedzieć, że w tamtym czasie nastąpiła duża kłótnia w zespole i zdecydowali się rozwiązać grupę. Fabio i Cris nadal chcieli grać razem i założyli Nuclear Aggressor. Dołączyłem do nich trzy miesiące później. Nuclear Aggressor to dobra nazwa dla kapeli grającej thrash metal. Skąd się wzięła? Wiąże się z tym jakaś historia? W rzeczywistości to bardzo proste, ponieważ Nuclear
Z kim chcielibyście dzielić scenę podczas trasy koncertowej? Macie z tym związane jakieś marzenie? Chciałbym dzielić scenę z zespołami, które mają z nami coś wspólnego muzycznie i nie muzycznie… Myślę, że Desaster, Toxic Holocaust i Asphyx są na szczycie listy. Mogę też wymienić Necrodeath, Bulldozer i Death Mechanism. Jeżeli mówimy o marzeniach, to powiedziałbym… Dark Angel!!! Jakie macie plany na przyszłość? Kiedy będzie można się spodziewać następnego wydawnictwa? Pracujemy teraz ciężko, żebyśmy byli gotowi ruszyć na scenę w grudniu… dla naszego aktualnego perkusisty to będzie debiut. Później będziemy mogli planować inne koncerty. W międzyczasie dalej komponujemy… nigdy nie przestajemy pisać! Jeżeli chodzi o kolejne wydawnictwo, cóż, nie mogę powiedzieć kiedy możecie się go spodziewać, ale myślę, że nie będziecie musieli długo czekać. Może zaczniemy przed-produkcję w przyszłym roku, może nie. Czy zamierzacie zaskoczyć fanów czymś w przyszłości? Może pojawienie się jakiegoś komercyjnego kawałka na płycie? Jeżeli ci powiem, będę musiał cię zabić… (śmiech)! I nie byłoby niespodzianki! Jednak jak na razie mogę powiedzieć, że zawsze gramy to co lubimy w sposób naszego ulubionego zespołu: Nuclear Aggressor. Thrash… brutalny! Nigdy nie będziemy "komercyjni",
Foto: Punishment 18
W takim "The CripplerStrikes Back" można usłyszeć echa speed metalu lat 80. Takie było wasze zamierze nie? Jak już wcześniej powiedziałem, nie myślę za dużo podczas komponowania utworów, więc nie mam żadnych intencji. Po prostu gram i pozwalam, żeby gówno, które mam w sobie przeszło na gitarę i do wzmacniacza. Moje inspiracje robią resztę, tak myślę, ale nic nie jest planowane. Nie brakuje na płycie mocnego uderzenia i takie kawałki jak "After The Blaze" czy "Nuclear Aggressor" o tym świadczą. Słychać tutaj wpływ starego Kreatora z lat 80. Jak się do tego odniesiecie? Kreator stworzył historię metalu i muzyki z albumami jak "Endless Pain" i "Pleasure To Kill", na pewno… to moje ulubione krążki. Wpłynęły na tysiące zespołów, nie tylko thrashowych i nie możemy od tego uciec, jesteśmy jednymi z nich, (śmiech)! Właściwie... podejrzewam, że dotyczy to również Fabio, że tak jak ja, nie myśli w ten sposób: "teraz stworzę piosenkę w stylu Kreatora"… wszystko dzieje się naturalnie. Miłym zaskoczeniem jest pojawienie się rockowego wstępu do "Praise To Insanity". Nie chcielibyście nagrać cały taki utwór? Zdecydowanie… nie. Fabio wpadł na tego typu "maidenowy" riff - przypomina mi to utwory, jak "Flash Of The Blade" i "Run To The Hills" - żeby użyć go we wstępie, ale nic poza tym. Najmniej thrash metalowym utworem na płycie jest " The Grave Awaits" w którym słychać wpływy choćby Judas Priest. Jak się do tej kwestii ustosunku jecie? Cóż, Fabio chciał skomponować kawałek w średnim tempie, żeby mieć coś na "złapanie oddechu", szczególnie dla nas, kiedy gramy na żywo. Naprawdę nie wiem czy Judas Priest są wśród jego wpływów… kompozycja na pewno jest wolniejsza i bardziej "melodyjna" niż inne na albumie, myślę, że stanowi na nim bardzo dobry moment. Zamierzacie ruszyć w trasę koncertową? Jeśli tak jakie kraje zamierzacie odwiedzić? Czy w Polsce będziecie grać? Właściwie nie mamy niestety żadnej trasy w programie. Otrzymaliśmy kilka ofert, ale musieliśmy je odrzucić ponieważ mamy nowego perkusistę… i również dlatego, że były dla nas zbyt kosztowne. Teraz sytuacja polepsza się, więc może w przyszłości moglibyśmy powiedzieć "tak" ofercie trasy. Zobaczymy co się będzie działo… Chciałbym zagrać w Polsce, jeżeli o to pytasz… może dzieląc scenę z naszymi przyjaciółmi z Terrordome! Jakie utwory zagracie na żywo z debiutanckiego albumu? Cóż… "Condemned To Rot" i "Inexorable Fate" na pewno… "Ultra-Violent Nightmare" i "After The Blaze"
Aggressor było pseudonimem Fabio w Violent Assault… i kiedy powstał nowy zespół, Cris i Fabio zdecydowali się użyć ponownie tej nazwy… ponieważ to on jest Nuclear Aggressor. W 2013r. z zespołu odszedł Cris, a jego miejsce zajął Luka. Jak ta zmiana wpłynęła na zespół? Dlaczego musieliście podziękować Crisowi? Cris opuścił zespół z przyczyn osobistych, nie zwolniliśmy go. Nadal utrzymujemy kontakt i jest naszym przyjacielem, ale nie czuł się już swobodnie grając thrash. Na szczęście musieliśmy czekać jedynie dwa tygodnie zanim przyjechał Luka. Jest bardzo utalentowanym perkusistą… jest zajebisty! Ma inny styl niż Cris… Jest typem hardcore'owego perkusisty, bardzo szybkiego i uzdolnionego. Myślę, że będzie to miało pozytywny efekt na nas i na przyszłe kompozycje. Pozwoli nam to rozwinąć nasz styl lepiej niż przedtem. Podpisaliście kontrakt płytowy z Punishment 18 Records. Jak doszło do zawarcia kontraktu? Wytwórnia sama was znalazła i za interesowała ich wasza muzyka? Skontaktowaliśmy się z nimi, ponieważ ich A&R "agent" mieszka tutaj, w naszej okolicy i zna nas. Posłuchali naszej EP-ki, "Human Pulverizer" i zaczęli rozmawiać z nami o przyszłym pełnowymiarowym albumie i kontrakcie… zawarliśmy więc umowę kiedy
to na pewno… jeżeli ludzie doceniają to co robimy będę szczęśliwy, ale nic więcej. Nigdy nie zmienię stylu, żeby zdobyć więcej fanów. Powiedźcie jaka inna kapela thrash metalowa wg was jest godna uwagi? Kto jest dla was silną konkurencją? Jest kilka zespołów we Włoszech grających thrash metal, które są warte uwagi… Pierwszy, który przychodzi mi do głowy teraz to NecroMessiah, tharsh/ blackmetalowy zespół z Sardynii. Są naprawdę zajebiści!!! Też są w Punishment 18 Records… Bardzo ich lubię i chciałbym z nimi współpracować w przyszłości, na splicie, albo zagrać razem jakiś koncert. Dla mnie w muzyce nie ma współzawodnictwa. Nie interesuje mnie bycie najszybszym zespołem, albo najbardziej brutalnym, albo najlepszym technicznie zespołem, albo innym tego typu gównem… Zostawcie to dla współczesnych deathmetalowych perkusistów, (śmiech)!!! Dzięki za czas poświęcony, jakieś słowo w kierunku polskich fanów thrash metalu? Jeszcze raz dziękuję za ten wywiad! Mam nadzieję, że będziemy mieli okazję zagrać w waszym kraju i razem imprezować! Keep thrashing…the brutal way!!! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska
NUCLEAR AGGRESSOR
103
razem.
Woslom - znaczy czysty thrash metal! Na co raz bardziej przeładowanym rynku thrashowym ciężko jest wyłuskać te prawdziwe perełki. Woslom jest zdecydowanie jedną z nich, więc jeśli jeszcze nie słyszeliście Woslom, to radzę wam, jak najprędzej to nadrobić. Ich najnowszy krążek "Evolustruction" zajmuje bardzo wysokie miejsce w moim tegorocznym rankingu, a sam Woslom jest jedną z nadziei sceny. Z tego samego założenia musieli wyjść ludzie z Punishment 18 podpisując bardzo niedawno z Brazylijczykami kontrakt. Przed wami bębniarz Woslom, Fernando Oster. HMP: Witam. Woslom powstał w 1997 roku i zastanawia mnie co was skłoniło, żeby założyć thrash metalowy zespół w czasach gdy ten gatunek był w najgłębszym podziemiu? Fernando Oster: Witajcie HMP, miło z wami rozmawiać. Cóż, chyba thrash metal jest nadal w podziemiu, może niektóre stare zespoły przeniosły się dziś do mainstreamu, ale ten gatunek będzie dla nas zawsze undergroundowy. Kochamy thrash metal i będziemy go tworzyć na zawsze, jest w naszej krwi. Jak wyglądały początki zespołu i jak brzmiała wtedy wasza muzyka? Zaczęliśmy jeszcze w szkole średniej. Zawsze słuchaliśmy zespołów takich jak Metallica, Slayer, Megadeth i innych. Na początku robiliśmy po prostu covery tych zespołów. Zaczęliśmy myśleć o własnej muzyce kilka lat później, ale było okropnie, nie byliśmy wystarczająco dobrzy, żeby tworzyć własne kompozycje. Zmieniło się to w 2005 albo 2006 roku. Wtedy zaczęliśmy pracować na serio nad naszą muzyką.
my mieli jakieś wsparcie wytwórni, moglibyśmy osiągnąć więcej z tym albumem. Są na niej naprawdę dobre utwory. W waszej muzyce słychać wpływy takich gigantów jak Slayer czy Metallica, ale udaje wam się z tych wpływów stworzyć bardzo ciekawy miks i nadać tym utworom indywidualny charakter. Jak myślicie, jaki element jest tym co was wyróżnia spomiędzy innych grup? Na pierwszym albumie każdego zespołu normalnie znajdujesz wpływy innych zespołów. Później staramy się odcisnąć swoją twarz na piosenkach i sposobie w jakim gramy. Myślę, że nadal znajdujemy swoją muzykę. Na drugim albumie, "Evolustruction" mogliśmy włożyć więcej Woslom i zostawić wpływy obok. W tym roku ukazał się wasz drugi album "Evolustruction" i mogę stwierdzić z całą stanowczością, że jest jeszcze lepszy od debiutu. Podejrzewam, że podzielacie moją opinię? W stu procentach (śmiech).
Waszym znakiem rozpoznawczym są znakomite solówki, których jest multum na waszych obu płytach. Jak ważny jest to dla was element jeśli chodzi o waszą muzykę? Tak, to prawda. Nasza muzyka bazuje na gitarach, więc obok wokalu są na pewno najważniejszymi instrumentami. Jako bonus na płycie znalazł się cover bliżej mi niez nanego zespołu Mad Dragzter "Breakdown". Co to za kapela i czemu zdecydowaliście się nagrać akurat ten numer? Kolejne dobre pytanie. To zespół z brazylijskiego podziemia. Nieznany dla większości fanów Woslom na całym świecie. Właśnie dlatego go nagraliśmy, żeby ludzie, którzy nas lubią poszukali tego zespołu. Naszym zdaniem jest znacznie bardziej interesująco jest nagrać nieznany zespół, niż zrobić cover świętych zespołów jak Metallica czy Exodus. Jak się przedstawia strona liryczna "Evolustruction"? O czym traktują teksty i kto jest ich autorem? Co rozumiecie przez tytuł płyty? Tekstami zajmuję się ja i Rafa. Lubimy pisać, ale nie mamy żadnych politycznych zainteresowań. Piszemy o ludzkim zachowaniu i szaleństwie. Tytuł jest skrzyżowaniem słów "evolution" i "destruction". Nie możesz żyć bez żadnej z nich, a dla ewolucji potrzebna jest destrukcja i vice versa. Nagraliście klip do tytułowego wałka z nowej płyty. Powiedzcie kilka słów na jego temat. Gdzie go nagrywaliście? Kto był reżyserem? Czyj był pomysł? Nagraliśmy to video jako pierwszy singiel z tego albumu. We współpracy z agencją o nazwie Santo Forte Digital, nagraliśmy je w studiu. Reżyseria została powierzona Willowi Mazzoli. "Evolustruction" podobnie jak "Time to Rise" wydal iście własnym sumptem. Nie chce mi się wierzyć, że nie było żadnego zainteresowania Wami z jakichś wytwórni. Nie dostaliście żadnej satysfakcjonującej oferty? Może szykuje się coś w tym temacie? Tak, woleliśmy zrobić to sami, w myśl DIY (Do It Yourself). Nie mieliśmy tutaj w Brazylii żadnego dobrego kontraktu, ani za granicą. Zdecydowaliśmy więc wydać ją sami i sami pracować nad promocją. Mogliśmy sprzedać więcej niż 2000 płyt i zagrać ponad 80 koncertów na tej trasie, włącznie z Europą. Mogliśmy też zebrać wystarczającą ilość pieniędzy, żeby wydać "Evolustruction". Naszym zdaniem, dzisiejszy niezależny rynek pozwala przetrwać zespołowi bez jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz. Oczywiście jeżeli otrzymamy dobrą ofertę to ją przyjmiemy. Nadal czekamy na tą możliwość. We wrześniu zaczynacie dużą trasę po Europie. Między innymi zawitacie do Polski na pięć gigów. Jakie są wasze wspomnienia z poprzedniej wizyty w moim kraju? Czego oczekujecie od tej trasy? Tak, racja. Polska to wspaniały kraj, mamy dobre wspomnienia z zeszłego roku i zdecydowaliśmy się zagrać kolejnych pięć koncertów u was. Oczekiwania są wielkie.
Foto: Woslom
Od momentu powstania zespołu do wydania debiutu "Time to Rise" minęło 13 lat. Czemu zajęło to tak dużo czasu? Dobre pytanie. Dlaczego??? Traktowaliśmy zespół jako hobby, robiliśmy covery i nie pracowaliśmy ciężko nad własną muzyką. Zawsze też szukaliśmy odpowiednich ludzi do zespołu. Trudno jest znaleźć ludzi, którzy byliby wszyscy po tej samej stronie. Tak więc, dopiero w 2009 roku dopięliśmy skład, żeby zająć się poważną robotą. Było to wtedy, kiedy Silvano przyszedł do zespołu. Później już się nie zatrzymywaliśmy. "Time to Rise" był bez wątpienia bardzo udanym debiutem. Jak jest wasze zdanie na jego temat po trzech latach od premiery? Zmienilibyście coś? Tak, zmieniliśmy sposób w jaki ją zrobiliśmy. Nie mieliśmy wystarczająco dużo doświadczenia w studiu i za długo zajęło nam dokończenie nagrań. Nagraliśmy ten album dwa razy i nie uzyskaliśmy takiego efektu jak chcieliśmy, ale jak na tamten czas był świetny, myślę, że moglibyśmy się na nim dużo nauczyć. Pomimo bezsprzecznie wysokiej jakości muzyki uważam, że zdecydowanie za mało było zainteresowania tym krążkiem. Uważam, że zasługiwał na zdecydowanie więcej. Jakie jest Wasze zdanie na ten temat? Cóż, jesteśmy niezależnym zespołem, więc wszystkie środki na promocję pochodziły od nas. Może gdybyś-
104
WOSLOM
Mam wrażenie, że gracie bardziej melodyjnie, a takie numery jak "Evolustruction", "River of Souls" czy "New Faith" to potencjalne hity. Mieliście takie założenie czy wyszło spontanicznie? Myślę, że zmieniliśmy zdanie po pierwszym albumie i teraz, z "Evolustruction", mogliśmy dać więcej z własnej muzyki. Reprezentuje więc naszą muzykę dzisiaj. Ile czasu tworzyliście materiał na ten krążek? Rozpoczęliśmy ten projekt w lipcu 2012 roku, a całość mieliśmy w rękach w kwietniu 2013 roku. Tak więc dziewięć miesięcy, żeby dokończyć każdy krok projektu. Gdzie dokonaliście nagrań i kto odpowiada za brzmienie? "Evolustruction" jest świetnie nagrane. Jesteście zadowoleni? Oba albumy nagraliśmy w tym samym studiu (Acustica Studios) z tym samym inżynierem dźwięku (Danilo Pozzani) i z tą samą produkcją (Woslom). To oznacza, że mogliśmy stworzyć dwa inne brzmienia przy tych samych zasobach. Jak dzielicie obowiązki jeśli chodzi o proces twórczy? Pracujecie zespołowo czy któryś z was ma w tym względzie monopol? Gitary to najbardziej odpowiedzialna część tworzenia. Rafa i Silvano są ludźmi od kreacji. Nasze utwory są bardziej oddane melodii strun niż rytmowi. Tak więc to najważniejszy część, ale później wszyscy pracują
Jaki do tej pory był największy, a jaki najlepszy gig na jakim graliście? Z jakimi dużymi grupami dzieliliście dotąd scenę? Jednym z wielkich koncertów był ten z Entombed w Szwecji w zeszłym roku (2012). Granie z tymi gigantami w ich kraju było dla nas szaleństwem! Co dalej w temacie Woslom? Jakie cele, marzenia, plany? Planujemy pracować nad tym albumem do przyszłego roku. Grać koncerty, aby promować i sprzedawać merchandise tutaj w Brazylii i prawdopodobnie kolejna europejska trasa. W przyszłym roku pojawią się również kolejne klipy i trochę dodatkowych materiałów, żeby zakończyć cykl tego albumu. Na koniec jeszcze jedno pytanie, które mnie nurtuje. Co w ogóle znaczy wasza nazwa, bo za cholerę nie mogę na nic wpaść (śmiech)? Kolejne świetne pytanie. To nazwa jaką stworzyliśmy, więc nic nie znaczy. Mówimy zazwyczaj, że to czysty thrash metal! Wielkie dzięki za wywiad. Ostatnie słowa są wasze. Prosimy czytelników o pozostanie w kontakcie z zespołem, pracujemy ciężko i staramy się, żeby to co kochamy było prawdziwe!! Keep thrashing! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozłowska
Byliśmy załamani Los ma to do siebie, że dla wielu ludzi potrafi być iście nie przychylny. Jedne kapele nagrywają masę płyt, stają się legendarne, zarabiają masę kasy, a inne są tak naprawdę garażowymi projektami, którym udało się nagrać płytę. I tak niestety jest w wypadku Coldsteel. Okropne recenzje jakie zebrał ich debiut, upadek wytwórni, podłamały tę kapelę. Chociaż moim zdaniem, ich pierwszy album "Freak Boy" nie jest zły. Ma kiepską produkcję, miejscami może nie przemyślany, ale nie jest zły. Teraz jednak Coldsteel powraca ze swoją najnowszą EP "American Idle". I mimo iż styl jest zupełnie inny, trzymam za nich kciuki. Nie mieli łatwo. Na szczęście ich jedyny koncert w Europie został ogłoszony na Head Bangers Open Air i mają szansę zaprezentować się szerszej publiczności. A tam mam nadzieje, zostaną docenieni. HMP: Jesteście już dosyć starą kapelą. Powstaliście w 1986 roku, co się stało, że swój pierwszy album nagraliście dopiero w 1992? Troy Norr: W 1986 roku Coldsteel był tylko cover bandem wykonującym piosenki heavymetalowych zespołów jak Iron Maiden, Metallica, Anthrax, Nuclear Assult, Overkill, itd. W 1987 nagraliśmy i wypuściliśmy pierwsze demo, "Dead By Dawn". A&R Rep z Metal Blade był bardzo zainteresowany posłuchaniem innych materiałów zespołu, więc w 1988 Coldsteel wróciło do studia, żeby nagrać dodatkowe dwa utwory. Kiedy Coldsteel było gotowe dostarczyć nowe utwory, A&R Rep nie był już zatrudniony w Metal Blade. W 1989 roku, założyciel zespołu, Dom Mincieli, zginął w wypadku samochodowym i to doprowadziło do wycofania się Coldsteel. Wiele miesięcy zajęło członkom Coldsteel podjęcie decyzji czy chcemy to kontynuować. Kiedy zdecydowaliśmy się ruszyć dalej, znaleźliśmy nowego perkusistę i nagraliśmy kolejne demo w 1990 roku. Podpisaliśmy kontrakt z Turbo Music (Niemcy) w 1991 roku. Debiutancki album, "Freakboy" pojawił się w 1992 roku.
okolicach tej daty dostalibyśmy tez inne propozycje, byłoby świetnie. Jeżeli nie, to może być jedyny show dopóki nie wrócimy jesienią. Ostatnia EP jest diametralnie inna niż wasz debiut. Bardziej skłania się w stronę nowego Testamentu czy Machine Head. Nie jest to już klasyczny thrash metal, a bardziej w stylu groove. Jak wyglądał proces jego tworzenia? Trochę materiału wzięliśmy z próbnej kasety datowanej na 1990 rok. Dodaliśmy około 1/3 nowego materiału i wypuściliśmy EP-ke. Jeżeli Cold-
Jeśli chodzi o album. Po pierwsze, nie nienawidzę mojego rządu. Napisałem ten utwór bazując na migawce w czasie. Ta migawka opisuje jak wielu Amerykanów myśli o ich rządzie i to ludzie są odpowiedzialni za to, żeby sprostować "jałowy" stan jaki kraj doświadcza w ciągu ostatniej dekady. Jedna rzecz, która mi się nie podoba, to że rząd zniszczył amerykańskiego dolara przez zniesienie złotego standardu we wczesnych latach '70. Nie podoba mi się tez fakt, że amerykański rząd stara się powoli odebrać Amerykanom drugą poprawkę. Jeżeli poprawka pójdzie, nasz kraj jest skończony bo inne poprawki na pewno podzielą jej los. W 1993 roku, Coldsteel rozpadł się na prawie 20 lat. Czym to było spowodowane? Byliśmy załamani po zamknięciu wytwórni, nasz główny gitarzysta Ave Casas odszedł, a później ja. Zdecydowałem się na zmianę w moim życiu. Ożeniłem się, kupiłem dom, miałem trójkę dzieci i pracowałem nad swoją karierą. Po tym jak moja żona zostawiła mnie w 2002 roku zdecydowałem się wrócić do muzyki jako hobby, ponieważ zawsze kochałem występować i tworzyć muzykę. Staracie się ostatnio koncertować? Jak wyglądają wasze plany na przyszłość? Coldsteel rusza w trasę tej jesieni z Helloween jako ich bezpośredni suport. Jeżeli chodzi o przyszłość, to nie jestem pewien o Coldsteel. Chciałbym skończyć pisanie i nagrać album, nad którym pracowałem od zeszłego roku dla zespołu o nazwie
Foto: ColdSteel
Jak układały się wasze relacje z innymi kapelami z NY jak Anthrax, Nucelar Assault, Overkill? Ponieważ mieszkaliśmy na Long Island nie widzieliśmy zbyt wielu z tych zespołów. Chociaż spotkaliśmy Nuclear Assault. Anthrax i Overkill nigdy nie poznaliśmy. Wasz debiut "Freakboy" nie był dobrze oceniany w prasach muzycznych. Recenzenci, krytykowali go, że jest nudny, przewidywalny, lecz moim zdaniem nie jest to zła płyta. Ma bardzo ciekawe motywy i zagrania. Album ma jednak straszną produkcję, jakość nagrań jest bardzo zła. Czym to wszystko było spowodowane? Tak, wielu krytkom nie spodobał się "Freakboy". Dla mnie jednak zajmuje specjalne miejsce w moim sercu, ale połowa albumu, to nie były nagrania, które oryginalny Coldsteel by zagrał. Styl zespołu zwolnił i zapuścił się w bardziej alternatywne brzmienia. Osobiście myślałem, że to będzie interesujące, ale zawsze chciałem grać cięższy materiał. Mastering "Freakboy" był bardzo ubogi. Nie mieliśmy nad nim kontroli i wierzymy, że wytwórnia płytowa nie wydała zbyt wielu pieniędzy, żeby zrobić to dobrze. Nagranie samo w sobie było dobre. Nagrywaliśmy w studiu Billa Acoina (pierwszy manager Kiss) w White Plains, NY o nazwie Minot Sound. "Freakboy" został wydany ponownie w zeszłym roku przez Battle Cry Records i remestering jest o wiele lepszy. Są tam cztery utwory bonusowe, które brzmią nawet lepiej niż oryginalnie. W 1992 roku mieliście promować "Freakboy" w Europie, lecz przez problemy z wytwórnią, trasa nie doszła do skutku. Planujecie teraz, po wyda niu "American Idle" zawitać na stary kontynent? Tak, mieliśmy zrobić 13 dniową trasę po Europie w 1992 roku. Nie doszła ona do skutku przez zamknięcie wytwórni płytowej. 21 lat później Coldsteel będzie występować na przynajmniej jednym show w Europie. Coldsteel jest potwierdzony jako jeden z zespołów, który wystąpi na Head Bangers Open Air Festval 2014 w Niemczech. Jeżeli w
steel wyda kolejny pełnowymiarowy album w przyszłości, to będzie jeszcze cięższy, ale pozostanie melodyjny. Po otrzymaniu wiadomości, że "Freakboy" zostanie ponownie wydany przez Battle Cry Records, zdecydowałem skontaktować się z ostatnim składem, żeby nagrać "America Idle" EP. Dwóch członków zespołu odmówiło z różnych przyczyn. Zaczęliśmy próby w styczniu 2012r. W marcu nagraliśmy podstawowe utwory i kontynuowaliśmy nagrywanie, podkręcanie, edytowanie do końca sierpnia 2012r. W październiku 2012r, "America Idle" był miksowany przez Dave'a Otero (Flatline Audio), a w listopadzie 2012 był masterowany przez Teda Jensena w Sterling Sound. Jesteście chyba mocno zaangażowani politycznie. Przez tytuł EP, po wstawki w utworach, intra które są wypowiedziami polityków, nawet we wkładce nawołujecie do rewolucji. Czym to jest spowodowane? Aż tak nie cierpicie swojego rządu? (Śmiech) Wszyscy tak myślą, ale tak nie jest. Niedawno dołączyłem do NRA, ale jak na razie nie dali mi jeszcze żadnej broni. Kiedy będę miał trochę czasu kupię sobie przynajmniej jeden pistolet.
Them. Kiedy to skończę, prawdopodobnie koncerty na całym świecie, a później może przejdę na emeryturę. Jesteście dosyć zapomnianą kapelą. Nie myśleliś cie, żeby zagrać na którymś z Europejskich festi wali jak Headbangers Open Air czy Keep it True. Festiwale te zrzeszają stare kapele, które w swoim dorobku mają chociażby jedną płytę. Jak już wyżej wspomniałem, mamy potwierdzenie wystąpienia na 2014 HOA. Dzięki za wywiad i może jakieś ostatnie słowo? Dziękuję bardzo za czas poświęcony na wywiad ze mną. Chciałbym podziękować wszystkim naszym zwolennikom, a jeżeli przyjdziecie na któryś z naszych koncertów na trasie, albo na HOA, Proszę, szukajcie mnie po koncercie, żebym mógł was uściskać! Pokój! \m/ Mateusz Borończyk Tłumaczenie: Anna Kozłowska
COLDSTEEL
105
gitarowych, lecz w ogóle tego nie słychać, nie braku je. Mimo to, jest to dosyć ryzykowny zabieg, czemu zdecydowaliście się na to? Hmm, nie wiem czy to jest ryzykowne. Myślę, że każdy zespół powinien robić to co lubi. Dosyć ważne jest dla nas to, że cieszymy się muzyką, którą tworzymy i nie przejmujemy się zbytnio opinią innych na temat jak powinniśmy brzmieć. Czuliśmy się dobrze komponując w ten sposób tym razem i nie myślimy o takich aspektach kiedy tworzymy. Pozwalamy się ponieść i później patrzymy co nam wyszło.
Pozwalamy się ponieść i później patrzymy co nam wyszło Nie od dziś wiadomo, że Niemcy są jednym z centrów thrash metalu. Ogromnie potężna scena, w połowie lat '90 zaczęła podupadać. Mnóstwo kultowych kapel zaczęło wydawać słabe płyty. W ciągu ostatnich kilku lat, nastąpił swoisty renesans niemieckiego thrashu. Nowy Kreator i Sodom zaprezentowały absolutnie miażdżący materiał. Jednak co jak ich zabraknie? Czy znajdą się godni następcy, gotowi zająć miejsce thrashowej machinie niszczącej? Tego nie wiem. Wiem natomiast, że już dziś mogę wskazać ewentualnego następcę, który swoim drugim albumem mógłby konkurować z największymi legendarnymi niemieckimi albumami. Chłopaki zupełnie odeszli od nowej fali, aby pokazać ich wersję thrashu. Zapraszam do lektury. HMP: Siemanko, po przesłuchaniu waszej płyty jestem pod dużym wrażeniem. Jest to kawał kurewsko dobrze odwalonej roboty. Dawno nie słyszałem tak mocarnej thrashowej płyty. Gratulacje. Daniel "Zufi" Zuflucht: Cześć Mateusz! Świetnie to słyszeć, dzięki za twoje miłe słowa! Jak dotąd wszystkie recenzje były raczej pozytywne. Oczywiście zawsze staramy się dać z siebie jak najwięcej i chyba przy nowym albumie zrobiliśmy cos dobrego. Mógłbyś opowiedzieć jak powstała kapela? Powstaliście w 2006 roku a już macie dwa długograjki... Zespół został założony w 2006 roku przez TZ i naszego byłych gitarzystów, Peppiego i Robina. Spędzali razem czas w barze pijąc i gadając jak fajnie byłoby grac razem w zespole. Cóż, to był strzał rozpoczynający, a krótko później do zespołu dołączył Ra-
From Above", znowu w słynnym Iguana Studios. W 2013 "Death From Above" został wydany przez MDD Records i daliśmy parę koncertów, na przykład na Beastival, festiwalu w Geiselwind. To taki skrót naszej dotychczasowej historii… Nie przeszkadza wam, że poza wami, dwie inne kapele metalowe mają nazwę Pessimist? Jedna thrashowa kapela z Czech z trzeba albumami na koncie, i wcale nie mało znana death/blackowa ekipa z USA. Jak do tego podchodzicie? Oczywiście wiemy, że te zespoły istnieją. Nie obchodzi nas to jednak. Nie jest to dla nas problem. Każdy zespół pochodzi z innego kraju i nie wydaj mi się, że wielu ludzi mogłoby pomieszać te trzy grupy. Czasami dodajemy na końcu naszej nazwy "(Ger)" , tak więc wszyscy powinni być zadowoleni (śmiech). Foto: MDD
Kto jest głównym kompozytorem muzyki, kto tekś ciarzem, czy dzielicie się obowiązkami po połowie. Na ostatnim albumie, "Death From Above", większość partii muzycznych napisaliśmy ja i Richie. Często po prostu jammujemy i czasami piosenki po prostu się pojawiają z nikąd. Na przykład "The Last Bastion" został skomponowany podczas dwóch, albo trzech prób. Okazało się, że wyszło całkiem dobrze. Kiedy utwór jest skończony jest pokazywany reszcie chłopaków i rozmawiamy o tym, co moglibyśmy zrobić lepiej, i takie tam. Jak często koncertujecie? Czy przymierzacie się do zorganizowania jakiejś europejskiej trasy, zahaczającej na przykład o Polskę? Niestety niezbyt często. Z chęcią gralibyśmy więcej, a koncert w Polsce byłby wspaniały! Jak na razie nie mamy zaplanowanej żadnej trasy, przepraszamy. To nie jest taki proste zorganizować trasę ponieważ większość z nas ma normalną pracę, poza tym trasa organizowana samemu dużo kosztuje. Wiele waszych tekstów opowiada o wojnie. Skąd u Was takie zafascynowanie konfliktami? Czy Wasz tekściarz tylko odpowiada za teksty czy Wy jako muzycy również macie na nie wpływ? Głównym powodem pisania o wojnie jest to, że nasz wokalista, TZ, który pisze również większość tekstów, bardzo interesuje się historia wojny. Wojna jest tak wielką sprawą, że jest jeszcze dużo do napisania. Myślę, że pasuje również do naszego agresywnego muzycznego stylu. Czasami zdarza się, że ktoś inny niż TZ przyjdzie z dobrym pomysłem na tekst. Tak więc nie, nie tylko on jest odpowiedzialny. Jesteście związani z niewielką niemiecką wytwórnią MDD. Planujecie obecnie wysyłać Wasz materiał do innych wytwórni i szukać mocniejszego kontrak tu? Jak dotąd jesteśmy zadowoleni z pracy tej wytwórni, dlatego też w tym momencie nie planujemy szukać innej. Markus naprawdę świetnie się spisuje i jesteśmy całkiem usatysfakcjonowani jego pracą. Również kontakt interpersonalny z nim jest świetny, jest fajnym gościem i to nam się podoba.
phi, perkusista. W 2007 roku wydaliśmy demo, "Nuclear Holocaust", a zespół zgrał kilka koncertów (na przykład "Baden In Blut Festival"). Pod koniec 2007 roku Robin odszedł i zastąpił go Richie. W 2008 roku ukazało się drugie demo, "Pessimist" i zagraliśmy parę razy w Austrii i Szwajcarii. W listopadzie 2009 roku zespół wszedł do Iguana Studios, żeby nagrać pierwszy album, "Call To War", który najpierw został wydany przez sam zespół i ponownie wydany przez Firefield Records w 2010 roku. Podczas lata 2011 roku perkusista, Ralphi, odszedł z zespołu i ja zająłem jego miejsce na perkusyjnym tronie. Gitarzysta Peppi opuścił nas w 2012 roku i został zastąpiony przez Erica. W październiku nagraliśmy nasz drugi longplay, "Death
106
PESSIMIST
Często na waszym albumie pojawiają się akustyczne intra, outra, wstawki, motywy. Chyba strasznie upodobaliście sobie tę formę gry. Skąd taki zabieg? Tak, chyba naprawdę lubimy grać w taki sposób. Jednak szczerze mówiąc, nie planujemy tego podczas procesu tworzenia, to się po prostu dzieje. Jeżeli coś brzmi dobrze i pasuje do piosenki to fajnie. Oczywiście mamy też czysto thrashowe utwory, które trafiają "prosto w twarz", sprawdź na przykład "Blood Will Flow" albo "Don't Care". Myślę, że ważne jest znalezienie równowagi i niestresowanie słuchaczy zbyt dużym muzycznym balastem. W kilku utworach na płycie nie ma typowych solówek
Podoba mi się w Was, to że wśród całego mnóstwa nowofalowych thrashowych kapel, Wy nie gracie na jedno kopyto i tworzycie wszystko na swój własny sposób, nie powielacie schematów. Jak podchodzicie do obecnego renesansu thrash metalu? Owszem to niesamowite, że coraz więcej osób słucha takiej muzyki, lecz powstaje cała masa kapel, grających to samo, jaki macie do tego stosunek? Dobrze, że jest wiele nowych thrashmetalowych zespołów. Masz jednak rację, wiele z nich brzmi prawie tak samo. Nie wiem czy niektóre zespołu chcą po prostu wskoczyć do tego "Thrash - pociągu" zamiast tworzyć muzykę, którą lubią. Jak już wspomniałem, nie obchodzi nas to, co inni ludzie sądzą, że powinniśmy robić, jak powinna być napisana piosenka, czy cokolwiek. Może na tym polega tajemnica. A brzmienie takie samo jak każdy zespół jest raczej nudne, prawda? Nie zrozum mnie jednak źle, według mnie fajne jest to, ze thrash metal jest dzisiaj tak doceniany. Wspaniale jest widzieć, że ciągle pojawiają się nowe zespoły z nowymi inspiracjami i starają się stworzyć coś swojego. Dzięki za rozmowę i może jakieś ostatnie słowo? Dziękuję Wam bardzo za ten wywiad i pozdrawiam wszystkich waszych czytelników. Miejmy nadzieję, że pewnego dnia zawitamy do Polski i wtedy będzie czas, żeby pić, Kurwa! Na zdrowie! Mateusz Borończyk Tłumaczenie: Anna Kozłowska
Skąd pomysł na nazwę Exarsis? Kojarzy mi się trochę ze słowem Exorcist. Co dokładnie oznacza? Chcieliśmy mieć po prostu fajnie brzmiącą nazwę która psuje do naszej muzyki. Myślę, że kiedy słyszysz słowo "Exarsis" to wiesz, że chodzi o thrash metal. Można powiedzieć, że to hołd dla zespołów jak Exodus, Exciter, Exumer, Exhorder, Executer etc.
Old School Thrash Metal Kurwa!!! Exarsis jest młodziutką nowo-falową kapelą. Niektórym ich muzyka będzie się podobać innym nie. Podziw należy się im jednak za jedność, z jaką reprezentują grecką scenę metalową. Każdy tam wspiera każdego, nie ma miejsca na hejty, zazdrość. Cały grecki metal z Sucidial Angels na czele pnie się w górę na podbój thrashowej Europy i świata. I chcąc nie chcąc powoli im się to udaje. Kapele wyrastają tam jak grzyby po deszczu. Niektóre lepsze, niektóre gorsze, ale jest ich tam całe mnóstwo. Exarsis czerpie wzorce od najlepszych. VioLence, Nucelar Assault, Xentrix. Chłopaki starają się czerpać od tych kapel to co najlepsze i mimo wszystko całkiem nieźle im to wychodzi. Poniżej wywiad z basistą kapeli. Zapraszam do lektury. HMP: Wasza płytka brzmi kompozycyjnie niemal identycznie jak stare kapele thrash metalowe. Jakie są Wasze inspiracje muzyczne? Christos P.: Witam i dzięki za ten wywiad. Największy wpływ ma na nas amerykańska scena thrashowa (Vio-Lence, Nuclear Assault, Anthrax), ale da się zauważyć, że mamy tez dużo europejskich (Xentrix) i brazylijskich (Sepultura, Violator, Attomica) inspiracji. Jest też troche elementów crossover thrashu - głównie w wokalu (Cross Examination, Cro-Mags). Jako metalowcy słuchamy od glam rocka do technicznego brutalnego death metalu, ale jako Exarsis ściśle trzymamy się tego, jak chcielibyśmy brzmieć. Wasz wokalista brzmi bardzo podobnie do Seana Killiana z Vio-Lence. Czy słyszeliście już to porów nanie, jak się do tego odnosicie? Wielu ludzi mówi, ze nasz wokal brzmi jak mieszanka Seana Killiana i Johna Conellyego, co jest naprawdę niesamowite ponieważ pomijając fakt, że są oni naprawdę rozpoznawalni, to są też jednymi z naszych głównych inspiracji. Scena metalowa w Grecji ma się niesamowicie dobrze. Jest jedną z najbardziej zżytych w Europie. Jak wygląda ilość kapel, które codziennie tu powstają. Mam na myśli na przykład te, które nie wydały jeszcze płyty. Jak wygląda ta scena od środka? Jest tutaj wielu wspaniałych fanów thrashu od czasu odrodzenia thrash metalu w ciągu ostatnich lat i sukcesu Suicidal Angels poza Grecją. Zespoły zauważyły,
że jest jakaś nadzieja poza krajem i od tego czasu mamy wielkie wsparcie ze strony thrash metalowych maniaków. Dlatego właśnie powstaje codziennie wiele zespołów thrashowych, które zasługują by zostać wysłuchanymi (na przykład Chronosphere, Bio - Cancer, etc.). Wiele koncertów thrashowego podziemia świadczy o tym, że nasza scena jest bardzo mocna. Powszechnie wiadomo, że sytuacja gospodarcza w Grecji nie wygląda kolorowo. Kraj jest na skraju bankructwa. Jak to wszystko odnosi się do waszej muzyki? To sprawia, że jesteśmy silniejsi i daje nam siłę do pisania tekstów o tym co tak naprawdę dzieje się za naszymi plecami, żeby obudzić ludzi. Niektórzy mogą odnosić się do tematów naszych tekstów jak do "teorii spiskowych", ale my jesteśmy w nich bardzo poważni i mamy nadzieję, że nasze utwory wpłyną na tych ludzi, którzy lubią naszą muzykę. Kraje, które stają się słabsze są sprzedawane tym, które mają siłę… Wasz były gitarzysta, z pierwszej płyty, Chris Tsitsis odszedł od was i dołączył do potężnej greckiej maszyny Suicidal Angels. Jak podeszliście do jego ode jścia? Jesteście teraz w konflikcie z Angels? Chris odszedł, żeby robić to, do czego jest stworzony jako wspaniały gitarzysta. Było nam wtedy smutno, ale nadal jesteśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi i bardzo się cieszymy, że wszyscy robią to co naprawdę lubią i stają się coraz silniejsi będąc w 100% zaangażowanymi w to co robią. Old school thrash metal, kurwa!
Okładkę dla was narysował Andrei Buzikov i wybacz, ale jest o niebo lepsza od tej z pierwszej płyty. Jak przebiegała współpraca z tym artystą? Cieszę się, że podoba ci się okładka. Andrei jest wspaniałym artystą i bardzo chcieliśmy z nim pracować, bo jest mistrzem w tworzeniu okładek dla nowej fali thrash metalu (zobacz takie zespoły jak Municipal Waste, Violator, Vektor, etc.). Udało mu się zawrzeć w tej okładce wszystko to, o czym są nasze teksty i jest to świetne, bo pomaga w rozprzestrzenianiu naszej wia-domości. Planujecie jakąś trasę koncertową po Europie? Jak często zdarza wam się grać poza granicami Grecji? Bardzo chcemy zagrać poza Grecją i będziemy robić w tym kierunku wszystko co możliwe. Graliśmy na Cyprze, ale jesteśmy gotowi na coś większego (na przykład trasę). Jesteśmy w kontakcie z kilkoma agencjami i mamy nadzieję, że uda nam się coś z tym zrobić. Jesteśmy otwarci na każdego promotora, który chciałby się z nami skontaktować. Brzmienie waszej płyty brzmi całkiem oldschoolowo. Bardzo w stylu późnych lat '80. Jak duży mieliście wpływ na pracę w studiu poza nagrywaniem. Mieliście wpływ na mixy? Byliśmy często pytani o to, jak chcemy, żeby brzmiał album. Bardzo chcieliśmy zachować oldschoolowy klimat naszej muzyki, ale staraliśmy się również, żeby brzmiała jak nagranie z 2013 roku. Jesteśmy w 100% zadowoleni z ostatecznego efektu tak jak wszyscy, którzy słuchali albumu. Na koniec chciałbym się zapytać o taką ciekawostkę, mianowicie, ktoś kiedyś powiedział, że da się określić kapelę po ulubionej płycie każdego z członków. Proszę, czy moglibyście takowe wymienić? Mogę wam wymienić naszych pięć głównych inspiracji: Vio-lence - "Eternal Nightmare", Violator - "Chemical Assault", Sepultura - "Beneath The Remains", Attomica - "Disturbing The Noise" i Exodus - "Bonded By Blood". Mateusz Borończyk
Foto: MDD
EXARSIS
107
na zespoły, które są na rynku od lat, taki zespół jak nasz w zasadzie nie może niczego wymagać, ma dawać. A sam zespół ma z tego niewiele, no bo przecież nie pieniądze za sprzedane płyty. Wydając sami możemy bez niczyjej ingerencji robić dokładnie to, co nam się podoba i to jest w tym zajebiste.
Gramy to co czujemy! KomutatoR dość długo przygotowywał swój debiutancki album, jednak zawartość "Mental Sadism" dobitnie świadczy o tym, że warto poświęcić sporo czasu na próby i dopracowywanie materiału. Młodzi muzycy przygotowali bowiem naprawdę udaną, pełną nowoczesnego, potężnie brzmiącego thrashu, płytę. W dodatku "Mental Sadism" może zainteresować zafascynowanych zarówno klasycznym, jak i bardziej nowoczesnym łojeniem. Z Kinderem, jednym z gitarzystów grupy, rozmawiamy głównie o muzyce, zahaczając przy okazji o piłkę nożną: HMP: Obecny świat pędzi coraz szybciej i przekłada się to również na realia w światku metalowym - wiele zespołów od razu, często tuż po rozpoczęciu działalności, debiutuje albumem, bez etapu częstych prób, szlifowania materiału, nagrywania demówek. Wy, zdaje się, obraliście inną drogę, stąd premiera "Mental Sadism" dopiero w szóstym roku istnienia zespołu? Kinder: Faktycznie obraliśmy inna drogę. Miało na to wpływ kilka różnych czynników. Po pierwsze dla większości z nas było to pierwsze doświadczenie w jakimś zespole w ogóle. Ja miałem 16 lat kiedy zakładałem zespół i na demówce można odsłuchać kawałki które są moimi pierwszymi jakie kiedykolwiek napisałem. Jak bardzo one by mi się wtedy nie podobały, warto było poczekać na to, co się wydarzy i jakie numery będą powstawały w przyszłości. Warto było sprawdzić, czy któryś z utworów na "Killing Madness" będzie miał racje bytu na czymś, co w przyszłości będziemy nazy-
nasz styl ewoluował, ale dalej robimy thrash metal. Ale nie jest tak, że patrzycie z niechęcią na inne gatunki muzyczne? Wydaje się to zresztą potwierdzać fakt, że trzech z was wspiera na koncertach Lilla Veneda, zespół parający się death/black metalem? Jakbyśmy patrzyli z niechęcią na inne gatunki muzyczne, to jakim sposobem wspieralibyśmy Lilla Veneda? Mamy otwarte głowy na różne gatunki muzyczne, powiem więcej, kiedy zakładałem zespół, 80% muzy jaka wisała na moim odtwarzaczu to był właśnie thrash metal, 20% to reszta muzy. Teraz myślę, że te proporcje się odwróciły. Był taki kluczowy, decydujący moment, kiedy uznaliście, że jesteście już gotowi do nagrania płyty i wtedy wszystko skupiliście na jak najlepszej realizacji tego planu? Był taki moment, ale nie była to jakaś przełomowa sytuacja czy konkretne wydarzenie. Ustabilizował nam Foto: Komutator
Rozprowadzacie płytę tylko własnymi siłami, wysyłkowo czy na koncertach, czy też jest dostępna w jakichś dystrybucjach, etc.? Myślicie też o sprzedaży cyfrowej, istotnej zwłaszcza dla słuchaczy spoza Polski? Rozprowadzamy własnymi siłami, każdy może się z nami skontaktować i zamówić u nas płytę, dodatkowo wystawiamy tez aukcje na allegro i sprzedajemy na koncertach. Można też nabyć płytę w wersji cyfrowej lub pudełkowej poprzez nasz profil na bandcamp. Dystrybucja cyfrowa jak zauważasz jest istotna, dlatego też w niedługim czasie pojawimy się w takich serwisach jak iTunes itp. Warto o tym pomyśleć, bo "Mental Sadism" to naprawdę udany album! Wygląda na to, że bardzo blis ki jest wam ostry, współczesny thrash, łączący bezkompromisowe uderzenie z urozmaiconymi aranżacjami? Dzięki za miłe słowa. Od czasu wydania naszej pierwszej demówki mocno zmieniliśmy styl. Wtedy graliśmy oldschoolowy thrash metal, ale to po prostu z nas wychodziło. W tym momencie gramy bardziej współcześnie, momentami mam nawet wrażenie, że mijamy się z thrashem, na pewno z jego typową odmianą. Gramy też bardziej skomplikowane i zaawansowane technicznie kompozycje, wynika to pewnie z tego, że dojrzeliśmy jako instrumentaliści przez ostatnie kilka lat. To zapewne wypadkowa waszych fascynacji muzycznych? Czyli zaczynaliście przykładowo od Pantery, potem doszedł Exodus i kolejne źródła inspiracji i efektem, po latach prób i pracy jest właśnie "Mental Sadism"? Jeżeli tak na to spojrzeć, to zamienił był kolejność i powiedział że zaczynaliśmy od Exodus, a potem doszła Pantera. Ale to też nie do końca tak. Nigdy nie staraliśmy się wzorować na konkretnych zespołach, po prostu w swoich domowych zaciszach kleiliśmy riffy. Powstało ich setki, zostały tylko te, które według nas były wystarczająco dobre. Wiadomo, że porównań nigdy się nie uniknie, ale nie sądzę żebym Igor albo ja pomyślał sobie: zrobimy trochę jak Slayer połączony z Testamentem, a potem dorzućmy jeszcze coś tam. Po prostu, gramy to co czujemy. Jest zwykle ostro i brutalnie, ale nie unikacie też melodyjnych przyspieszeń jak w "Sucide World" czy wręcz przebojowych refrenów, jak ten z "The Iceman" - to nie sztuka nagrać ekstremalny album, znacznie trudniej przygotować taki materiał, który nie znuży słuchacza i przyciągnie jego uwagę od początku do końca płyty, prawda? To prawda. Riff można wymyślić w kilka sekund, kawałków możesz napisać kilka w ciągu dnia. Ale ważne jest to, żebyś potem dokonał selekcji i zostawił najlepsze rzeczy. Dzięki temu wydaje mi się, że zrobiliśmy płytę urozmaiconą. Myśleliśmy też długo nad kolejnością numerów, żeby płyty dobrze się słuchało od początku do końca. Wiedzieliśmy też, w którym momencie zakończyć pisanie materiału na "Mental Sadism", bardzo długa płyta, w szczególności debiut, też mógłby znudzić słuchacza.
wali pierwszą oficjalną płytą zespołu KomutatoR. Skończyło się tak, że na "Mental Sadism" nie ma ani jednej wstawki z "Killing Madness", więc decyzja o spokojnym rozwijaniu się i nie nagrywania na siłę okazała się, jak mi się wydaje, słuszna. Materiał jednak tak naprawdę mieliśmy skończony wcześniej niż w 2013r., ale liczne zmiany w składzie czy nasze wyjazdy za granicę nie pomagały w szybkim wydaniu debiutu. Zakładając zespół mieliście już jakieś doświadczenie muzyczne, graliście może wcześniej w jakichś innych grupach? Igor oraz nasz pierwszy basista grali w tym czasie w kapela Architects Of Silence, dla reszty z nas było to pierwsze doświadczenie, jeżeli chodzi o zespół. Od początku było jasne, że tylko thrash i nic więcej nie wchodzi w rachubę? Takie było założenie, ale wynikło to bardzo spontanicznie. Po prostu w tamtym czasie najwięcej słuchaliśmy właśnie thrash metalu, więc decyzja jaką muzykę zamierzamy grać przyszła sama. Od tamtego czasu
108
KOMUTATOR
się skład, ograliśmy cały materiał, przetestowaliśmy większość numerów na kilku koncertach i uznaliśmy, że jesteśmy gotowi do nagrywania płyty. Od początku było założenie, że wydacie "Mental Sadism" własnymi siłami? Takie założenie było od początku. Kiedyś próbowaliśmy nawiązać kontakt z jakimiś wytwórniami, ale zwykle nie dostajesz nawet odpowiedzi. Powiedzieliśmy sobie, że nie warto czekać na nie wiadomo co i zrobimy od początku do końca wszystko sami. To nawet wygodne, nie mieliśmy żadnych terminów realizacji i tym podobne, więc mogliśmy bez stresu zając się nagrywaniem. Wiąże się to z określonymi kosztami, ale z drugiej strony firmy fonograficzne i tak właściwie niczego debiutantom nie zapewniają, wymagając przy tym w pełni profesjonalnego materiału nagranego za własne pieniądze. Tak macie przynajmniej kontrolę nad wszystkim? Jest dokładnie tak jak mówisz. Wielkie firmy stawiają
Dokładnie. W "The Iceman" cytujecie krótki fragment melodii ze "Stawki większej niż życie" - Hans Kloss pewnie czułby się zdezorientowany słysząc waszą płytę, ale zważywszy na wciąż silną pozycję thrashu w Niemczech i wiele legendarnych zespołów pochodzących z tego kraju, to ten niemiecki trop też może być pewnym kluczem do waszej twórczości? Pytasz o inspiracje niemieckim thrash metalem? Pewnie też są jakieś. Chociaż nie wydaje mi się, że tak mocne jak w przypadku metalu z innych części Ziemi. Igor na ten przykład wcale nie słucha niemieckiego thrashu. Czasem zwalniacie też w zauważalny sposób, jak chociażby na początku "Riot Of Blood", co może się kojarzyć nie tylko z thrashem, ale nawet klasycznym heavy czy doom metalem? Możesz to kojarzyć z czym ci się podoba (śmiech). Czy to będzie doom, heavy, funk czy flamenco - obojętnie. Ważne że to numer z płyty KomutatoR, jakie w nim usłyszysz inspiracje pozostaje twoją rzeczą.
Z funkiem będzie u was ciężko (śmiech). Ale teledysk nakręciliście jednak do szaleńczego "Eternal Flood" to chyba doskonały reprezentant tego albumu i waszego stylu, stąd taki właśnie wybór? "Eternal Flood" jako numer pod klipa wybraliśmy zaraz przed rozpoczęciem nagrywania. Stwierdziliśmy, że może przykuć uwagę, są solówki, jest szybki, bardzo energiczny i nie za długi. Pasowało nam to do teledysku. Z kolei "Malapane Valley Thrashers" stał się już chyba swoistym hymnem, nie tylko w waszych okolicach, bo coraz lepiej radzi sobie na Top Liście Radia Revolta? No tak, "Malapane Valley Thrashers" wybraliśmy do udostępniania na składankach takich jak "Thrashing Damnation" czy właśnie do wystawienia na tę listę przebojów. To chyba najkrótszy kawałek, który jest po prostu ciosem, a wstawka wykrzyczana po polsku powoduje, że zapada ludziom w pamięci. Wydawało nam się, że to dobry wybór, żeby reprezentować nim płytę tu i tam. Jesteście pewnie kibicami, stąd pomysł na wplecenie do tego utworu piosenki śpiewanej na meczach klubu Małapanew Ozimek? (śmiech), nie tylko kibicami. Adek (wokalista - przyp. red.) jest członkiem zarządu Małejpanwii i prowadzi mini telewizję klubową. Reszta z nas lubi przyjść w weekend popatrzeć na mecz. Uściślijmy przy okazji: HKS czy KS Małapanew Ozimek? Pierwsza nazwa jest pewnie historyczna, związana z hutą? Pierwsza nazwa to oczywiście skrót od Hutniczy Klub Sportowy. KS Mała Panew jest od kilku lat oficjalną nazwą, coś się wydarzyło, że musieli ją zmienić. Jednak żaden kibic nie powie KS tylko HKS. Ostatni utwór na płycie nosi tytuł "Psychosis Of Fear", ale jest zaśpiewany po polsku i można w nim wychwycić słowa "Psychoza strachu". Skąd ten ang ielski tytuł? Angielski tytuł jest przez to, że początkowo cały tekst był napisany w tym języku. Adek jednak wymyślił dzień przed nagrywaniem, że zaśpiewa go po polsku, bo lepiej mu to pasuje. Tak zrobił, a tytuł jakoś nie uległ zmianie, ładniej wygląda w książeczce (śmiech). Nie wykluczacie więc, że kolejna płyta będzie miała więcej polskojęzycznych tekstów? Nie wykluczamy, jednak prawie na pewno zdecydowana większość będzie po angielsku. Ale co będzie to pokaże czas. Poza podbijaniem radiowych list przebojów i teledyskiem, intensywnie promujecie też płytę w sieci oraz na składance "Thrashing Damnation vol. 2", na którą trafiły "Born To Sin" i "Malapane Valley Thrashers". Pomimo coraz mniejszego znaczenia tradycyjnych płyt i znacznego spadku ich sprzedaży uważacie jednak, że warto zaznaczyć swą obecność na takiej kompilacji, szczególnie w tak dobrym towarzystwie? A dlaczego nie? Szczególnie, że sama idea tego wydawnictwa jest szlachetna. Chłopaki z Terrordome tak to zorganizowali, że tak naprawdę do zespołów należało tylko wysłać im kawałki i informacje o zespole. Każdy band teraz rozdaje te płytki i promuje siebie nawzajem, a dodatku w Internecie pojawiają się recenzje, więc zawsze jest trochę większy rozgłos. Tak to widzę i oczywiście zachęcam wszystkich do zapoznania się z tą składanką, bo sam poznałem przez nią kilka zespołów, które mnie powaliły.
Za siedmioma morzami! Artlantica to nowy projekt Rogera Staffelbacha, którego - co niektórzy - mogą kojarzyć z zespołu Artension. Jednak tym razem mamy do czynienia z nieco inną muzyką bardziej wyniosłą, energiczną i zahaczającą o neoklasyczne brzmienia. Ich debiutancki krążek - "Across The Seven Seas" właśnie wylądował na półkach sklepowych, a tymczasem Roger zapragnął co nieco powiedzieć na temat produkcji płyty, współpracy z Johnem Macaluso oraz planach związanych z zespołem. HMP: Wcześniej był Artension, teraz jest Artlantica… Czym właściwie jest wasz nowy projekt? Czy poszerza pomysły zapoczątkowane na Artension, czy należy go traktować jako coś zupełnie innego? Roger Staffelbach: Artlantica to mój nowy zespół i rzecz jasna brzmi on nieco inaczej, głównie dlatego, że to głównym autorem utworów jestem ja, John oraz Mistheria. Natomiast w Artension to Vitalij Kuprij odpowiadał za pisanie całej muzyki, dlatego też brzmienie było zupełnie inne, a ja mam nieco inne podejście do tego - bardziej proste.
ten utwór idealnie odzwierciedla styl Artlantiki: potężne brzmienie, melodyjność oraz wysoki poziom zarówno na płaszczyźnie muzycznej, jak i kompozycyjnej.
Wasz premierowy krążek "Across The Seven Seas" wydaje się odchodzić w bardziej power metalowe brzmienia, ale jest w nim nieco klasycznego, progresy wnego zacięcia… Czy chcieliście tym razem jeszcze bardziej uzewnętrznić muzyczną wyniosłość? W taki właśnie sposób tworzę muzykę. Jak napisałem wcześniej, podchodzę do muzyki znacznie prościej. Uwielbiam mocne brzmienie i neoklasyczne odniesienia wymieszane ze sporą dawką melodyjności i myślę, że udało mi się to osiągnąć, jeśli oczywiście słuchałeś albumu.
Współpracujecie z Johnem Macaluso… Powiem szczerze, że to jeden z moich ulubionych perkusistów i jestem ciekaw jak wyglądała wasza współpraca z Johnem? Wiedziałem, że John w tym czasie miał nieco mniej obowiązków i wpadłem na pomysł, by popracować razem. Już wcześniej współpracowaliśmy przy solowym albumie Vitalija Kuprija oraz krążku "Dragon Fire" Mistherii - na obydwu płytach zagrałem gościnnie. Zresztą ja też uwielbiam grę Johna i w końcu udało nam się wspólnie coś stworzyć. To bardzo fajny gość, uwielbiam spędzać z nim czas i jestem pewien, ze gdyby nie był perkusistą, to zrobił by karierę jako komik (śmiech).
Co wydało się najistotniejsze przy tworzeniu mate riału na "Across The Seven Seas"? Chciałem być po prostu najlepszy w tym szczególnym czasie. Włożyłem wiele czasu i wysiłku w pisanie, nagrywanie oraz produkcję tego albumu i jestem bardzo zadowolony z efektu końcowego. W twoich tekstach można odnaleźć sporo nawiązań do starożytnych cywilizacji, czy religii… Mamy także apokaliptyczną wizję w "2012". Skąd takie pomysły na teksty, czy są wynikiem. Twoich osobistych pasji, zainteresowań? To prawda, bardzo interesuję się historią. Uwielbiam chodzić do zamków, muzeów itp. Koniec końców sporo czytam o starożytnych cywilizacjach i głęboko zagłębiam się w historię średniowiecza, dlatego też taka tematyka najbardziej prześwituje w moich tekstach. Moim faworytem na płycie jest zdecydowanie wasz utwór tytułowy… Masa tam świetnych melodii, epickich wokali i… inspiracji. Znajdziemy tam sporo, barokowych wariacji, ale też ducha klasycznych prog/ power metalowych kapel pokroju Symphony X, czy Rhapsody Of Fire. Czym inspirowałeś się przy tworzeniu materiału? Bardzo się cieszę, że ci się podoba i uważam, że jest to naprawdę dobry kawałek, choć w tej chwili zmieniłbym kilka detali, szczególnie jeden z nich. Myślę, że
A jaki jest twój ulubiony numer z "Across The Seven Seas"? Tak właściwie to lubię je wszystkie, ale moimi ulubionymi są oczywiście: "2012", "Devout" "Across The Seven Seas", "Return Of The Pharaoh" oraz "Ode To My Angel".
Planujecie jakąś trasę koncertową związaną z promocją "Across The Seven Seas"? Fajnie by było usłyszeć materiał na żywo. Tak, bardzo chcemy, by do niej doszło i szukamy wielu rozwiązań. Jednakowoż jest to dla nas w tej chwili bardzo trudne i jak na razie wątpię, by była możliwość zorganizowania takiej trasy. Mamy nadzieję, że w przyszłości pojawi się taka ewentualność, tym bardziej, że muzyka z płyty powinna być pokazana na żywo. Jakie macie plany na przyszłość? Czy zamierzacie kontynuować pomysły zapoczątkowane na waszym debiutanckim krążku? Mam już wiele pomysłów na nowy album, ale w tej chwili bardzo chciałbym zagrać kilka koncertów jako support w ramach promocji "Across The Seven Seas", a następnie skupić się na samej obserwacji oraz ewentualnym "pełnym etacie" dla zespołu. Wielkie dzięki za wsparcie, naprawdę bardzo to doceniam. A ja dziękuję za wywiad i życzę powodzenia! Łukasz 'Geralt' Jakubiak
Jednak podstawą promocji "Mental Sadism" będą chyba koncerty? Co planujecie na najbliższe miesiące - jesteście pewnie na etapie planowania kolejnych występów? Tak, aktualnie planujemy koncertowanie, zobaczymy ile z tego wyjdzie. Na razie mamy zagwarantowane trzy koncerty, następne się dopiero krystalizują. Wszystkie informacje o tym gdzie gramy można znaleźć na naszym facebooku. Życzę wam, by było ich jak najwięcej i dziękuję za rozmowę! Dzięki i do zobaczenia na koncertach! Wojciech Chamryk
Foto: SPV
ARTLANTICA
109
Gramy muzykę, która rodzi się w naszych umysłach Cóż poradzić? Metal wydaje się być muzyką, która przez lata została tak nasycona, że czasem trudno jest sobie wyobrazić, że można jeszcze stworzyć w tym nurcie coś oryginalnego. Z tym większą przyjemnością każdego roku wita się wydawnictwa, które zadają kłam temu poczuciu beznadziei i wprowadzają świeże pomysły do muzycznego dorobku cywilizacji metalu. Z drugiej strony z konsternacją podchodzi się do albumów, które brzmią jakby mogły zostać nagrane przez stare dobre marki, podczas gdy są nagrane przez młodych ludzi, po prostu zainspirowanych twórczością starych gigantów. Mam tutaj na myśli raczej podobieństwa w negatywnym tego słowa znaczeniu i nie mówię tutaj o nagraniach w stylu świetnej EP zespołu Cast Iron, która brzmiała jak zaginione nagrania z sesji studyjnej do "Gates To Purgatory" Running Wild, lecz o najnowszym i debiutanckim dziele młodych gierojów z Critical Solution. Zawartość ichniego "Evil Never Dies" brzmi jak stu procentowa Metallica (naturalnie z obecnego okresu, tak dobrze to nie ma) i sprawia wrażenie, że od samego początku tak właśnie miała ta płyta brzmieć. Cóż, jak się wzorować to najlepiej na tych najbardziej znanych. Wywiad, który możecie przeczytać poniżej, został przeprowadzony mailowo, więc niestety nie wiem, czy nasz rozmówca, frontman grupy Critical Solution, mówił serio, gdy określał "St. Anger" jako najlepszą i najlepiej brzmiącą płytę Metalliki. Nie wiem też czy naprawdę uważa rozpostarcie między thrashem a Kingiem Diamondem jako największy przedział muzyczny, jakim może się inspirować muzyk związany z metalową sceną muzyczną. Nie wiem też z jakiego powodu nie odpowiedział nam na kilka pytań związanych z postrzeganiem jego zespołu w ich rodzinnym mieście i ogólnie wśród norweskich maniaków metalu. Nie wiem też czy w jego wypowiedziach gdziekolwiek zagościła choć krztyna ironii lub sarkazmu, która mogłaby choć trochę polepszyć wrażenie jakie sprawił na mnie swymi wywodami… HMP: Pozdrowienia z Polski. Odbyłem bardzo ciekawą audialną przygodę z waszym debiutanckim krążkiem "Evil Never Dies" i przyszła mi do głowa pewna myśl już w trakcie pierwszych minut odtwarza nia tego albumu. Czy ktoś wam już kiedyś napomknął o tym, że brzmicie bardzo podobnie do Metalliki? Chris Slettebo: Owszem, spotykamy się z takimi opiniami bardzo często. Nie wydaję mi się, żeby było coś złego w byciu porównywanym do Metalliki. Nie sądzę też aby takie porównania były przesadzone, lecz to tylko moje zdanie. Wiem, że jesteśmy raptem tylko naśladowcami i w naszej twórczości występują pewne podobieństwa do ich grania, jednak nie kopiujemy ich. Tak samo Airbourne z Australii, które jest fantastycznym zespołem, nie kopiuje AC/DC, mimo że wielu ludzi zarzuca im duże podobieństwo do ich brzmienia. Uważasz Airbourne za dobry i oryginalny zespół? Oni są wielkim powiewem świeżego powietrza i wyraźnym sygnałem, że tego typu muzyka będzie żyć jeszcze przez wiele następnych lat. Podobieństwo brzmienia waszego i Metalliki nie ogranicza się tylko do bardzo charakterystycznych wokali, które co i rusz wpadają w hetfieldowską manierę. Wydaję mi się, że samo brzmienie instrumen tów jak i struktura kompozycyjna utworów bardzo, ale to bardzo przypomina mi utwory Metalliki. Czy takie podobieństwa były przez was zamierzone podczas pisania i nagrywania waszego materiału? Nie zamierzaliśmy osiągnąć takiego efektu. My po prostu gramy muzykę, która rodzi się w naszych umysłach. Czerpiemy inspirację ze wszystkiego, poczynając od Testamentu i Machine Head, a kończąc na Kingu Diamondzie i tym podobnych. Zauważ, że wiele recenzji jakie otrzymaliśmy podkreślało, że nasze brzmienie jest oryginalne. Czy brałeś jakieś lekcje rozwoju warsztatu wokalnego? Foto: Critical Solution
Właściwie to nie. Przed koncertami rozgrzewam tylko gardło śpiewając do naszego nagrania, które puszczamy jako intro. Czy James Hetfield należy do twych głównych inspiracji jeżeli chodzi o śpiew? Hetfield jest z pewnością moim wielkim idolem. Pozostali do Whitfield Crane, Chuck Billy, Freddie Mercury, John Fogerty, Ian Gillian (sic!), Lemmy… mógłbym tę listę ciągnąć i ciągnąć. Czy nagraliście coś przed "Evil Never Dies"? W 2011 roku nagraliśmy EPkę "Evidence of Things Unseen". W nagraniu również pomagał nam Andy LaRoque. Jest tam niej pięć utworów, które trafiły, naturalnie w zmienionej nieco formie, na "Evil Never Dies". Zarejestrowaliśmy także kilka demówek, lecz nic nie zostało oficjalnie dystrybuowane przez nas. Dlaczego zdecydowaliście się by zatytułować album "Evil Never Dies"? Nawiązanie do amerykańskiej grupy Overkill jakby narzuca się samo… Wybraliśmy ten tytuł, gdyż motywem przewodnim tego albumu jest koncept, że zło nie umiera nigdy (ang. Evil Never Dies). Okładka, co trzeba przyznać, robi wrażenie. Kto jest jej autorem? Gość o imieniu Mario Lopez z Gwatemali. Jest bardzo utalentowanym artystą. Jestem przekonany, że osiągnie wiele i będzie szeroko rozpoznawalny! Motyw na okładce jest zainspirowany starą maską, którą posiada nasz perkusista. Przesłaliśmy Mario jej zdjęcia i spisaliśmy pokrótce nasze pomysły. Resztę pozostawiliśmy jemu. Efekt przeszedł oczekiwania nas wszystkich. Jest porażający! "Evil Never Dies" jest concept albumem. Mógłbyś przybliżyć nam historię, którą opisujecie na nim? Krótko mówiąc, nasz główny bohater, Wallace Green, razem ze swoimi towarzyszami żegluje do Sad Hill, gdzie dokonuje zabójstwa króla, samemu ginąc wkró-
tce później. Po swej śmierci przypieczętowuje pakt z diabłem, by znów powrócić na ziemię jak Twórca Dusz (ang. Soulmaker). Rozsiewa zło i terror gdziekolwiek się pojawi. Prawdę powiedziawszy, nie mieliśmy najmniejszego pojęcia dokąd nas historia zaprowadzi, gdy zaczęliśmy ją wymyślać. Ramy tego pomysłu mieliśmy dopiero opracowane jakoś tak w połowie spisywania tej historii. Opowiedz nam o nawiązaniu współpracy z Andym LaRoque. Pisałem do Andy'ego już w 2010 roku. Chcieliśmy iść do przodu jako zespół i do tego była nam potrzebna dobra jakość nagrań. Andy pracował z dużą liczbą zespołów, które dzięki niemu osiągały bardzo dobre jakościowo brzmienie. Wejście z nim do studia do spełnienie marzeń. Zapoczątkowało to naszą wielką przyjaźń i nie mogliśmy się doczekać, by znowu razem coś nagrać! Andy jest jednym z najlepszych w swoim fachu. Ponieważ jest także gitarzystą, rozumie bardzo wiele niuansów i szczegółów dotyczących nagrywania tych instrumentów. Jest też niewyczerpalną kopalnią sugestii i dobrych rad. Czy wasze inspiracje to głównie te bardziej znane zespoły metalowe - Testament, Metallica, Motorhead, czy też czasem czerpiecie z głębszych pokładów undergroundowej muzyki, w której są ukryte prawdziwe perełki - Forbidden, Exumer, Assassin, Cancer. Czy te nazwy wam cokolwiek mówią? Inspiruje nas naprawdę całe mnóstwo zespołów. Część z nich jest wspólna dla wszystkich członków naszego zespołu. Na przykład Testament jest wielkim faworytem, tak samo wszystko, co się znajduję między Metalliką i Iron Maiden. Nie zapominamy także o takich zespołach jak Overkill. Ich ostatni album to jest prawdziwe uderzenie w czerep! Exumer i Forbidden to też naturalnie świetne zespoły, jednak nie przepadamy zbytnio za nimi. Jeszcze dodam, że muzyka Machine Head ma na nas duży wpływ. Który album jest według ciebie najważniejszym wydawnictwem dla muzyki heavy metalowej? To jest trudne pytanie! Na to nie ma jednoznacznej odpowiedzi, gdyż takich płyt jest co najmniej kilka "Master of Reality" Black Sabbath, "Machine Head" Deep Purple, "Number of the Beast" Maidenów, "Master of Puppets"… niemożliwe jest, by na to odpowiedzieć, więc wymieniłem teraz po prostu swoje ulubione albumy. W chwili obecnej jestem urzeczony najnowszym Testamentem. "Dark Roots of Earth" absolutnie wgniata w podłogę! To nagranie bije po ryju! Teksty, riffy, klimat, wszystko na nim jest świetne. Innym moim ulubionym nagraniem jest "St. Anger", który według mnie jest najlepszym albumem Metalliki. Jest to płyta pełna emocji, dobrych kompozycji, a przy tym brzmiąca niezwykle zimno i czysto. Trzy utwory na "Evil Never Dies" to covery. Dlaczego wybraliście do nagrania utwory, które są grane przez chyba każdy garażowo-szkolny band na pier wszej próbie? Nie mieliście ambicji, by zagrać coś mniej ogranego? Lubimy grać też mniej ograne rzeczy. Jednak "Seek & Destroy" graliśmy już na epcę, więc chcieliśmy umieścić ten cover także na debiutanckiej płycie studyjnej. Wybraliśmy "Speed King", bo to jest utwór jakby spoza granic naszego stylu i przy okazji świetna piosenka. W solówce gitarowej użyłem bardzo dużo motywów Lorda, więc był to także swoisty hołd dla Jona. Co do "Killed By Death", jesteśmy wielkimi fanami Motorhead, więc naturalne dla nas było to, że zagraliśmy ich utwór. Poza tym Andy i Whitfield Crane gościli Motorhead w Szwecji, grając z nimi na żywo właśnie "Killed By Death". Taki mały funfact. Następnym razem, gdy będziemy dołączać covery do naszych nagrań postaramy się, by były bardziej oryginalne. Czy postrzegacie siebie jako część Nowej Fali Thrashu? Mamy nadzieję, że tak jest. Nie jesteśmy jedynym zespołem, który gra thrash i mam zdecydowane poczucie, że Nowa Fala wciąż nadchodzi. Nie żeby "stara fala" już zdążyła odejść - oni ciągle nagrywają świetne albumy! Jak wygląda odbiór waszej muzyki w waszej rodz imej Norwegii? To nie jest kraj, w którym thrash cieszy się popularnością. Większość pozytywnych opinii jakie do nas docierają pochodzi spoza granic naszego kraju. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
110
CRITICAL SOLUTION
Lipiec w północnej części Niemiec jest niezwykle kapryśną porą roku. Szczyt sezonu festiwalowego, sam środek wakacji, a w germańskim Szlezwiku-Holsztynie pogoda jest nie do przewidzenia. Jednego dnia potrafi lać jak z cebra, a następnego dnia rzęsiste opady pozostają tylko mglistym wspomnieniem, wypieranym przez saharyjski żar nie do zniesienia. Tam właśnie, na terenie najbardziej wysuniętego na północ kraju związkowego Niemiec, co roku odbywa się festiwal Headbangers Open Air, oldschoolowe święto, które jest niemałym wydarzeniem na scenie metalowej. Tenże festiwal zyskał oficjalne miano największego garden party na świecie i jest jedyną w swoim rodzaju metalową imprezą, nieporównywalną z żadnym innym wydarzeniem. Co roku, do zapyziałej wiochy Brande-Hörnerkirchen, znajdującej się niecałe 50 kilometrów od Hamburga, ciągną stada metalheadów. Niczym arabowie do Mekki, kataniarze z całego świata rzucają wszystko, by spędzić te kilka dni na świetnej zabawie. I nie ma się czemu dziwić, gdyż ten festiwal to świetna rozrywka, doskonała okazja do imprezowaniu przy strumieniach niemieckiego piwa i fantastycznej muzyce. Oprócz tego to także sposobność do zobaczenia na żywo prawdziwych legend metalowego podziemia, wykonujących swój najlepszy materiał. Old-school pełną gębą. Headbangers Open Air jest festiwalem trzydniowym. Pierwszego dnia konkretna impreza zaczęła się, gdy na scenę wkroczyła amerykańska power metalowa formacja Forté. Ten zespół, łącząc starą, dobrą szkołę amerykańskiego metalu z technicznymi zagrywkami i thrash metalowym pazurem, zrobił niesamowite wrażenie na zgromadzonych pod sceną maniacs. Po monumentalnym intro uderzył repertuarem, na który składały się głównie utwory z ich znakomitego debiutu "Stranger Than Fiction", którego reedycję opisywaliśmy niedawno w HMP. Nie zabrakło też kawałków z najnowszej płyty, które powitałem z radością, gdyż jest to godny i mocarny album. Forté zagrało z niego utwór tytułowy oraz miażdżący "Dead To Me". Bazując na drobnym wywiadzie środowiskowym dowiedziałem się, że osoby niezaznajomione z twórczością tego kwartetu były pod wielkim wrażeniem zaawansowanej techniki gry muzyków i niebanalnych idei kompozycyjnych. Jak widać obecność Forté na HOA na pewno stanowi dla zespołu świetną okazję do wypromowania się wśród fanów heavy metalu z Europy. To jednak stanowiło tylko preludium do prawdziwej wisienki na torcie tego wieczoru. Na scenie pojawiło się MPire of Evil, czyli technicznie dwie trzecie składu Venom z lat 1989-1992. Tony "Demolition Man" Dolan oraz Mantas, dwie żywe legendy brudnego i diabelskiego heavy metalu. Po tym, jakie wspaniałe brzmienie oferuje scena na festiwalu Headbangers Open Air, wszyscy spodziewali się prawdziwej uczty old-schoolowego metalu. I zapewniam - nikt się nie zawiódł! Ten "bardziej Venom niż Venom", jak to określił gitarzysta Blood Feast, dał jeden z najlepszych koncertów na tym festiwalu. Jak tylko muzycy pojawili się na scenie, wiadomym było, że nie będzie lipy. Mantas, ze swoimi genialnymi riffami i solówkami, w okularach, nadających mu wygląd prawdziwego profesora metalu i koszulce Zero Fucking Tolerance oraz plujący litrami sztucznej krwi Dolan, który prezencją sceniczną i strzelaniem mask, bił na głowę aktualne poczynania Cronosa w Venom - to duet na który warto było jechać te tysiąc kilometrów. M-Pire of Evil oprócz swoich fantastycznych utworów "Hell To The Holy", "Demone", "Waking Up Dead", "Creatures of the Black" i fenomenalnego "Hellspawn", wykonali największe hity Venom. Bez kompromisu zostaliśmy wgnieceni w tłum "Blackened Are The Priests", "Carnivorous" i "Temples of Ice" z ery, gdy w Venom razem tworzyli Dolan i Mantas. Jednak najsmaczniejszą częścią wieczoru, były wczesne utwory Venom, w których tworzeniu brał udział Mantas. Było więc niszczycielskie "Welcome To Hell", przebojowy "Black Metal", pełen szału "Die Hard", w którym Mantas żywiołowo nawoływał do najgłośniejszego darcia mordy oraz genialne "Don't Burn The Witch". Nie zabrakło "In League With Satan" oraz "Countess Bathory". Gdy Dolan stał zgarbiony tyłem do sceny, uderzając monumentalnie i miarowo w swój bas, a Mantas pytał się zgromadzonych maniaków "What fucking time is it?", wiedzieliśmy, że za sekundę uderzy w nas bezlitosne "Witching Hour". Palce Mantasa szalały na gryfie, a Dolan zachowywał się niczym kaprawy król goblinów, strzelając niesamowite miny, chodząc pokracznie po scenie i robiąc pozy, których sam Cronos
mógłby mu pozazdrościć. Koncert był genialny pod względem brzmieniowym, merytorycznym jak i wizualnym. Wypadł pozytywnie zwłaszcza na tle ostatniego występu tego wieczoru. Headlinerem czwartkowych zmagań był Overkill. Już na samym początku nie obyło się bez zgrzytu. Headbangers Open Air jest festiwalem, który choć odbywa się w prywatnym ogródku organizatora, to jednak dysponuje świetnym sprzętem i wręcz doskonałym brzmieniem. Overkill przywiózł jednak ze sobą własny team dźwiękowców, którzy uparli się by wywrócić do góry nogami to, co zostało dla nich
festiwal tej klasy, cieszący się renomą jednego z najbardziej old-schoolowych na tej planecie. Takim właśnie kwaśnym akcentem zakończył się pierwszy dzień festiwalu. Na imprezie tego typu godzina dwunasta jest wczesnym rankiem, jednak wtedy właśnie zaczął grać zespół otwierający piątkową część Headbangers Open Air. Na pierwszy ogień poszli Kanadyjczycy z Axxion, który zostali wkręceni w rozpiskę głównego festiwalu niemalże w ostatniej chwili. Mimo wczesnej pory zebrali pod sceną bardzo pokaźną grupę ludzi. Nic dziwnego, gdyż młodzi muzycy zaprezentowali materiał bardzo wysokiej klasy. Zespół w którym gra perkusistka Alison Thunderland oraz Ken "Sir Shred" Neilson, którzy brali udział w tworzeniu wczesnego materiału fenomenalnego Skull Fist. Jeżeli kojarzycie EPkę "Heavier Than Metal", to wiecie jakich muzycznych cudów można się spodziewać po Axxion. Genialny heavy metal zagrany z młodzieńczą energią i zaprawiony wysoce umiejętnym kunsztem kompozycyjnym. Axxion spokojnie można zaliczyć do jednych z najlepszych młodych kapel, które obracają się w kręgach tradycyjnego heavy metalu z lat osiemdziesiątych. Zwłaszcza, że mimo stylistyki typowej dla tamtej dekady, nie epatują kultem retro, aż tak, że robi się niedobrze, gdy się na nich patrzy (vide Skull Fist, wczesny Enforcer, Steelwing oraz tabuny glamokapelek). Każdy
Foto: Toni B. Gunner
misternie przygotowane. Techniczni trasy Overkilla raczyli więc nas ponad godzinnymi przygotowaniami (przypomina się analogiczna sytuacja z W.A.S.P. na ubiegłorocznym Metalfeście w Jaworznie). Panowie nie mieli chyba dobrego zdania o warunkach w jakim przyszło im pracować. Nie umknęły naszej uwadze niegrzeczne komentarze amerykańskiej załogi, w postaci "This is shit…". Gdy w końcu Overkill został wypuszczony na scenę brzmienie okazało się tragiczne. Wokal Blitza był fatalnie nagłośniony, a gitary były ledwo słyszalne. Całość była o wiele bardziej cichsza niż na występach poprzednich kapel. Oglądaliśmy więc Overkill w wersji light. W dodatku setlista nie powaliła, gdyż była dokładnie taka sama jak na innych przystankach aktualnej trasy Overkill. Wszystkie starsze zespoły, goszczące na HOA, przygotowują zawsze sety pełne starych kawałków, głównie ich debiutanckich płyt, o ile są to nagrania szeroko rozumiane jako ich najlepsze. Overkillowy "Feel The Fire" jest właśnie takim albumem, jednak nie uświadczyliśmy z niego nic prócz "Rotten To The Core". Nie zabrakło naturalnie klasyków w postaci "Elimination", "In Union We Stand", "Wrecking Crew" i "Hello From The Gutter". Thrasherzy zagrali też swój nowszy repertuar - "Come and Get It", który rozpoczął ich występ, "Ironbound", "Bring Me The Night" i "Electric Rattlesnake". Nie zabrakło też permanentnych pozycji w secie Overkill czyli "Fuck You" oraz "Old School". Nie powiem, miło też było usłyszeć monumentalny "Who Tends The Fire", jednak nie wynagrodził on kpiny jaką urządzili inżynierzy dźwięku z ekipy Amerykanów. Występ Overkill był najgorzej nagłośnionym koncertem na tegorocznej edycji festiwalu. Był chyba też najbardziej rozczarowującym. Zabrakło nie tylko ogłady ze strony sztabu trasu, ale też zaangażowania muzyków w przygotowanie czegoś specjalnego z okazji przybycia na
z muzyków prezentował wysokiej klasy umiejętności. Nie wiem, co bardziej chwyciło mnie za serce - świetny wokal Devona, urocze bębnienie Alison, niesamowite solówki Shreda czy to, co wyprawiał na gryfie swego basu Chris Riley. Koncert Axxion, mimo nieznośnego upału, był świetną zabawą i wspaniałą rozrywką. Nie dało rady stać w miejscu przy takich hymnach jak "High Bars", "Tonight", "Stallion" czy podniosłym "Ride of the Chariots". Takiej żywiołowości pod sceną długo nie była zdolna powtórzyć żadna kapela tego dnia. Ani thrasherzy z Game Over, którzy wypadli naprawdę blado na tle Axxion, ani lokalny King Leoric ze swymi epickimi klimatami, ani przeciętny Midnight Priest, ani Screamer ze swoją fuzją metalu z lat osiemdziesiątych i hard rocka z lat siedemdziesiątych. Frekwencja pod sceną zwiększyła się dopiero przy koncercie genialnego, undergroundowego Blood Feast, który jest istną legendą i tzw. "prawdziwym kultem" wśród koneserów dobrego thrash metalowego grania z USA. Amerykanie zagościli po raz drugi na festiwalu Headbangers Open Air i wywołali prawdziwe tornado pod sceną. Mosh pit gonił mosh pit, a ściana falujących włosów rozciągała się rzędami pod barierką. Energii fanom nie tylko dodawał fakt, że ze sceny leją się hektolitry thrashowych riffów światowej klasy, ale także postawa wokalisty Chrisa Nataliniego, który bez kompleksów wbił się w tłum. Większość czasu występu Blood Feast spędził w sumie pod sceną niż na niej. Moshował razem ze zgromadzonymi metalowcami i śpiewał najlepsze utwory Blood Feast wśród nas, a czasem, by dodać smaczku, w samym środku kręcącego się dookoła niego circle pitu. To jest prawdziwy wokalista, który czerpie radość ze śpiewania i koncertowania ze swoją kapelą. Występ Blood Feast był fenomenalny i ze względu na swoisty per-
HEADBENGER OPEN AIR
111
formance frontmana zapadł w pamięć na długo. Następnymi wykonawcami, którzy zagościli tego dnia na scenie Headbangers Open Air byli Piet Sielck i spółka, czyli Iron Savior. Świetny europejski power metal prosto z germańskich ziem. Zespół Sielcka przedstawił przekrojową prezentację prawie wszystkich swoich albumów. Z każdego (prócz tego najważniejszego) został zagrany przynajmniej jeden kawałek. Najwięcej utworów, gdyż aż sześć, zostało wykonanych z ostatniego wydawnictwa grupy - "The Landing". Atmosfera koncertu była typowo rodzinnopiknikowa, charakterystyczna dla niemieckich zespołów grających na niemieckich festiwalach. Sam zespół pochodzi z położonego nieopodal Hamburga, więc wśród publiczności było bardzo wielu znajomych Pieta, którzy przybyli na festiwal całymi rodzinami. Lekkim zawodem był fakt, że nie został zagrany ani jeden utwór z fenomenalnego opus magnum grupy, czyli z "Dark Assault". Zdziwił także sposób zakończenia występu Iron Savior. Grupa na koniec swego gigu wykonała utwór Judas Priest. Niestety nie był to żaden z coverów, które we wcześniejszych latach wykonywał Iron Savior, czyli "Delivering the Goods", "The Rage" czy "Electric Eye". Został zagrany trochę oklepany "Breaking the Law". Niby fajnie, jednak nie tego człowiek się spodziewał po tej kapeli. Koncert Iron Savior pozostawił pewien niedosyt. Szkoda, bo forma wokal-
cji z "Vicious Rumors". Nie zabrakło też szybkiej wycieczki na najnowsze wydawnictwo - "Electric Punishment", z którego pod niemieckim niebem zagościły utwór tytułowy oraz "I Am The Gun". Za to to, co się działo podczas epickiego "Soldiers of the Night" przechodzi wszelkie możliwe sposoby przekazania relacji drogą pisaną. Moc tysiąca gardeł, śpiewających razem z Geoffem i Brianem ten ponadczasowy hymn, była powalająca. Vicious Rumors zakończył swój fantastyczny występ utworem "Together We Unite" połączonym z "Let The Garden Burn" - dwa festiwalowe hymny, opiewające tego typu zgromadzenia metalowych maniaków. Duch metalowego braterstwa był tak wyraźny, że nawet samozwańczy królowie z Manowar pokiwaliby głowami z uznaniem. Pod sam koniec Geoff Thorpe podciął Briana Allena i razem z Bobem Capką wykonał swoisty wyrok na klęczącym wokaliście, dusząc go między swoimi v-kami. Spokojnie mogę postawić tezę, że ten koncert był jednym z najlepszych, jak nie najlepszym, koncertem tego festiwalu. Dzięki Vicious Rumors ten wieczór można było przeżyć bardzo żywiołowo. Ponad dwudziestoutworowy set, wypchany po brzegi old-schoolowymi kompozycjami, nasycił głód metalu i pragnienie dobrej zabawy. Przy tym wyczerpującym i satysfakcjonującym koncercie, ostatni tego wieczoru występ Demon wypadł bardzo drętwo. Demon usypiał i przynudzał w porównaniu z energią jaką
no-techniczna Pieta Sielcka stała na bardzo wysokim poziomie. Gdy noc stawała się coraz bardziej ciemna, przyszedł czas na występ Vicious Rumors. Od samego początku temu gigowi towarzyszyła gorąca atmosfera. Nie dość, że muzycy zagrali swoje najlepsze kawałki, to jeszcze z powodu swoistego jubileuszu dwudziestopięciolecia "Digital Dictator" zostaliśmy ugoszczeni sporą dawką utworów z tego wspaniałego albumu grupy. Geoff Thorpe był zawsze blisko związany z festiwalem Headbangers Open Air i przyjeżdżał na niego wcześniej prywatnie lub z zespołem. nie było więc mowy o żadnej lipie czy rutynie. Już od samego początku Vicious Rumors gruchnęło w zgromadzoną w ścisku publiczność swą największą artylerią. "Digital Dictator", "Minute To Kill", "Lady Took a Chance", "Worlds and Machines", "The Crest", "Out of the Shadows"... pod sceną ekscytacja koncertem sięgała zenitu, a na scenie temperatura była tak samo wysoka, gdyż Thorpe i Allen szaleli na niej, jakby to miał być ich ostatni koncert w życiu. Głos i maniera śpiewania Briana Allena świetnie pasowała do utworów z wczesnego okresu działalności Vicious. Bezsprzecznie jest on najlepszym wokalistą, który śpiewał w tej kapeli po roku 1995. Jego charyzmatyczna postawa, szaleńczy wzrok i wokal stanowiły wyrazisty punkt tego wieczoru. Geoff Thorpe nie ustępował swojemu koledze, wykonując ze swą gitarą szaleńcze balety i także udzielając się wokalnie w niektórych kawałkach. Zwłaszcza wtedy, gdy Brian uniesiony niesamowitą atmosferą wydarzenia, rzucił się w tłum i dał się ponieść falą rąk, hen daleko od sceny. Oprócz repertuaru z "Digital Dictator" Vicious Rumors wykonali utwory z "Razorback Killers", "Welcome To The Ball" oraz kilka kompozy-
zaserwowało nam Vicious Rumors. Koncert rozpoczął się godnie klasycznym "Night of the Demon". Niestety był to też ostatni utwór ze świetnej debiutanckiej płyty Brytyjczyków, która stanowi jedno z ciekawszych dzieł NWOBHM. Nawet zagranie "The Plague" oraz epickiego "Don't Break The Circle", który posiada świetny skandujący refren, nie polepszyło odbioru całości koncertu. Atmosfera, rozgrzana do czerwoności przez mocne dźwięki Amerykańskich metalowców, osiadła straszliwie. Innymi słowy, ostatni piątkowy koncert, nudził niczym tasiemcowa saga rodu Forsyte'ów. Sobotni poranek dwudziestego siódmego dnia lipca roku pańskiego 2013 miał dwie charakterystyczne cechy - koszmarny upał i fantastycznie rozbrzmiewającą muzykę Brytyjskich tytanów z Midnight Messiah. Ten zespół jest technicznie nową odsłoną klasycznego Elixir, prawdziwej legendy NWOBHM. Mieliśmy więc okazję posłuchać nowych utworów jak i starych klasyków. Okazało się, że materiał z najnowszej płyty nie ustępuje ani na jotę hymnom z "The Son of Odin", debiutanckiej płyty Brytyj-czyków, którą można określić zwięźle jako "zajebistą". Nie było więc powodów do narzekań. Wokalista Paul Taylor, który mimo gorąca był zakuty od stóp do głów w heavy metalowy skórzany uniform, zadziwiał swą zatrważająco cudownie zakonserwowaną formą wokalną. Można rzec, że ostatni dzień festiwalu zaczął się najlepiej jak tylko mógł. Wrażenie to zostało podtrzymane przez występ Sacred Steel. Tak jak w przypadku Iron Savior, atmosfera zmieniła się w odrobinę kiełbasianopiknikową, jednak muzyka Niemców nie utraciła przez to swojego epickiego klimatu. Sacred Steel nie jest zespołem, który często daje koncerty, więc ichnie pojawienie się na tegorocznej edycji festiwalu był możliwoś-
Foto: Toni B. Gunner
112
HEADBENGER OPEN AIR
cią do obejrzenia ich w końcu na żywo. Dostaliśmy najlepsze podniosłe hymny i pełne patosu numery. Obecne były także utwory z najnowszego wydawnictwa grupy. Wokalista Gerrit Mutz złapał fantastyczny kontakt z publicznością. Wyciągnął z niej nawet pewnego wielkiego pijanego grubasa na scenę, by razem wspólnie zaśpiewać "Battle Cry" amerykańskiego Omen. Na szczęście delikwent był tak wstawiony, że mylił mikrofon ze swoją butelką, więc nie zakłócał charakterystycznego wokalu Gerrita w tym utworze. Następną załogą, która dzielnie podtrzymywała poprzeczkę na wysokim poziomie był niedawno zreaktywowany Heretic. Amerykańska power/thrashowa załoga sprytnie podzieliła swój set, do połowy zapełniając go starymi utworami z "Breaking Point" i EPki "Tortures Knows No Boundary", podczas gdy resztę stanowiły utwory z najnowszego dzieła grupy - "A Time of Crisis". Zostaliśmy więc uraczeni takimi klasykami jak nieśmiertelny "The Heretic", który wypadł wręcz oszałamiająco, "Whitechapel", "Blood Will Tell", "And Kingdom Falls", "The Circle" oraz "Impulse". Gdyby do tego zestawu został dodany "Shifting Fire" oraz "The Search" byłbym ukontentowany w stu procentach. Niestety okienko festiwalowe przewidziane dla zespołów nie jest za długie i kapela postanowiła oprócz starych utworów zaprezentować też trochę nosze numery. Wokalista Julian Mendez był pod wielkim wrażeniem ciepłego przyjęcia jakie zostało zgotowane zespołowi. Co i rusz wyrażał wdzięczność publiczności ze sceny, dziękując także za wsparcie Jowicie Kamińskiej, której Metal On Metal Records wydało ostatnie dzieło Amerykanów. Następni przedstawiciele NWOBHM, czyli Persian Risk i Savage, zawiedli oczekiwania. Jednak dzięki temu czas ich koncertów był wspaniałą okazją do odpoczynku, wypicia napojów o różnej zawartości alkoholu i zjedzenia czegoś na ciepło, zwłaszcza, że Headbangers Open Air dostarczał wielu możliwości pożywienia się gorącą strawą. To, co sprawia przyjemność na tym festiwalu to fakt, że można także zdecydować się na urządzenie grilla przy swoim namiocie i przy swoim samochodzie. Tu na szczęście wszystko mogło stać obok siebie, co jest normą na niemieckich festiwalach, w przeciwieństwie do tego co się przykładowo dzieje z organizacją pól namiotowych na polskiej edycji Metalfestu… Po zregenerowaniu sił na nadchodzące wieczorne szaleństwo, zostaliśmy przywitani ze sceny przez hiszpańskie Muro. Żywiołowo old-schoolowy speed metal z kastylijskiej ziemi wlał się nam przez uszy do krwioobiegu, rozżarzając tętnice do czerwoności i elektryzując włosy na głowie i karku. Muzyka Muro jest kolejnym dowodem na to, że język hiszpański świetnie pasuje do klasycznego heavy metalu. Dowodem na to były kolejne najważniejsze utwory iberyjskich dinozaurów, odpalane po kolei niczym bomby "Juicio Final", "Solo en la Oscuridad" i kosmiczny hit "Telón de Acero". Dostaliśmy też do posmakowania garść utworów z ostatniej płyty Hiszpanów. Nie wypadły aż tak dobrze jak stare klasyki, jednak taki "El Cuarto Jinete" był kompozycją, która potrafiła zaciekawić i rozniecić heavy metalowy ogień w najbardziej zatwardziałej duszy. Biorąc pod uwagę formę zespołów zaliczanych do nurtu NWOBHM, które wystąpiły na tegorocznej edycji festiwalu, nie spodziewaliśmy się po Praying Mantis niczego szczególnego. Dlatego zostaliśmy bardzo mile zaskoczeni, gdyż ich koncert był naprawdę światowej klasy. Muzycy zagrali swoje kawałki z pasją, z duszą i z bezgranicznym oddaniem. Okazało się, że John "Jaycee" Cuijpers jest świetnym zastępstwem dla wylanego niedawno z kapeli wokalisty Mike'a Freelanda. Jego wokale dodały przekonywującej nuty do zagranych utworów i na pewno wpłynęły na całokształt występu Praying Mantis. Na jakość muzyki Anglików wpłynął też fakt, że zagrali bez klawiszowca i bez sampli puszczanych z playbacku. Ich muzyka była ograniczona do surowego brzmienia gitar, basu i perkusji - i wyszło im to na dobre! Lekki rock, flirtujący z AOR zamienił się w porządne hard 'n' heavy. Atmosfera koncertu była wręcz oniryczna. Klimat zmieniał się jak w kalejdoskopie, zależnie od aury poszczególnych utworów, a wśród nich nie zabrakło zróżnicowania - były wolne kawałki jak także te szybsze z przytupem. Koniec końców koncert wypadł niezwykle pozytywnie i był świetnym preludium do wielkiego finału tego wieczoru. Zwieńczeniem festiwalu Headbangers Open Air 2013 był występ niedawno zreaktywowanego Metal Church. Samej formacji chyba nie ma za bardzo sensu bliżej prezentować, gdyż każdy szanujący się fan muzyki heavy metalowej kojarzy tę nazwę i słyszał ich najlepsze utwory. Ten zespół należy do ścisłej czołówki amerykańskiej sceny metalowej, błyszcząc na samym czubeczku jej szpicy. Nic dzi-
wnego, że oczekiwania związane z ich występem były wielkie. Na szczęście załoga, której przewodzi gitarzysta Kurdt Vanderhoof, powtórzyła swój scenariusz z 70.000 Tons of Metal, a przynajmniej jego pierwotne założenie. Dlatego usłyszeliśmy właściwie wszystko to, po co pojechaliśmy. Lepszego seta Metal Church nie mogło dla old-schoolowych maniaków przygotować, a sama forma muzyków stała na tak wysokim poziomie, że nie bez kozery zostali ogłoszeni headlinerem ostatniego dnia. Pojawili się na scenie w kłębach dymu i przy epickim podkładzie motywu przewodniego z Terminatora 2, by po chwili podstępnie, niczym grom z jasnego nieba, zaatakować nas agresywnym "Ton of Bricks". Nie było dane nam ochłonąć, gdyż po chwili charakterystyczny riff zwiastował nadejście burzy w postaci "Start the Fire". Fani pod sceną szaleli, a Metal Church bezlitośnie atakował nas kolejnymi hitami. Po "A Light In The Dark" nadeszła chwila epickiego uniesienia w kontestacji przeciw zwyrodniałym i skorumpowanym łapiduchom. Mowa oczywiście o nieśmiertelnym "Fake Healer". "Badlands" i "Watch The Children Pray" były pełnymi refleksji i nostalgii hymnami odśpiewanymi wspólnie razem z publicznością. Potem nastąpiła prawdziwa eksplozja ekstazy, gdy po krótkich przekomarzankach z Kurdtem, Ronny Munroe skierował do nas słowa "Okay, we know for what you have come Pure Metal Magazin Żyć znaczy umrzeć. C here…". Metal Church zagrał cały swój debiutance # 19, wrzesień 2013 liff Burton, historia ży cia legendarnego basisty zes ki krążek od początku do końca. Od wzbudzającego p o ł u M e t a l l i c a Joel McIver To już trzeci numer dreszczy "Beyond The Black", poprzez kolejno: hevy reaktywowanego po Wydawnictwo SQN kilkuletniej przerwie "Pu metalowe credo "Metal Church", gitarowy kaprys re Metal" i dobrze się stało, że cieszące się sporą ren instrumentalny "Merciless Onslaught", pełen furii om ą pismo wciąż się ukazuje Może trudno w to uwie rzyć, ale wśród licznych Doskonale uzupełnia bow . książek o zespole Metallic "Gods of Wrath", uszczypliwy "Hitman", "In The iem to, co można przecz a "Żyć znaczy umrzeć" ytać w większości oficjalnie jest pierwszą poświęconą wyłącznie Blood", "(My Favourite) Nightmare", do bólu epicki wydawanych magazynów postaci basisty Cliffa Bur tona (1962, któ1986). Zdecydowanie re można znaleźć w każ "Battalions" i kończąc na coverze Deep Purple zasłużył on jednak na dym kiosku czy Empik wnikliwe spojrzenie na swoje życie, kari u. Tak więc "Pure Metal" to erę i twórczość, z czym "Highway Star". Nie było chyba lepszej nagrody nie taki np. "Metal Ha zapewne zgodzi się każdy, kto miał okaz mmer", więc nie znajdziecie w ję słyszeć trzy pierwsze niż zagranie całego "Metal Church" od deski do nim "wywiadów" na pół albumy Metalliki. Cliff Burton był też współautorem utw strony czy równie "wyczerpujący deski. Te utwory nie zestarzały się ani trochę i oru z kolejnej płyty zespołu, "…And Just ch" rece nzji . To pismo tworice For All" i otwierający zone przez pasjonatów czwartą strondal są wyrazem tego, co w muzyce metalowej nę tego wydawnictwa dla równie zainteresow "To Live Is To Die" stał anych się tytułem jego tradycyjnych metalem biografii. Joel McIver naważniejsze. Na pohybel skasztaniałym nowomi thrashem maniaków wykonał gigantyczną pracę, docierając i to podo mnóstwa archiwal dejście wyziera z każdeg odnym pastuchom! Nie był to jednak koniec wysnych materiałów pras o teks tu na 88 stronach mag owych oraz wielu współpracowników, znaj azynu. Cover story to tępu gwiazd wieczoru. Na bis zostaliśmy dobici omych i przyjaciół trag tym razem legenda US icznie zmarłego basisty. Rozmawiał też power metalu Vicious Rum z muzykami Metallik "Big Guns" oraz "The Human Factor" by w końcu ors i, rodzicami , przedstawiona na 6 Cliffa oraz jego bliskimi, jak chociażby z przyjació stronach pisma. Kolejne polec na tym metalowym polu, pod niemieckim łką Corinne Lynn. gwiazdy w # 19 to: niemiecki Destruction (rozmowa niebiem, z bananem na ryju i dzwonieniem w z Efekty to blisko 300 zasi ada jący m w tym stron przedstawiającyc zespole za perkusją naszym rod Burtona z zupełnie inne uszach. Dodam, że też przekonałem się do wokali h akiem Vaaverem) oraz j, rzadko dotąd ekspono legendy wanej strony. Śledzimy więc dziecińs NWOBHM Satan i Ronny'ego Munroe. Na żywo widać, a raczej two bohatera, który już Bat tlea xe. Mn iej znane, ale jako dziecko uwielbiał czytać książki równie ciekawe, zespoły słychać, jaki ten gość ma niesamowity głos. i słuchać muzyki, nie tego nurtu przedstawion tylko rocka, ale też klasycznej i fusion. ew PMM to z kolei Legend Dowiadujemy się, dlac Podłał z kawałkami śpiewanymi przez nieodżazego mając 13 lat i Virtue. Inne zespoły zaczął grać na basie i jak zgłębiał tajniki gry zaczynające swą karierę jesz łowanego Davida Wayne'a, dał radę z wysokimi na tym instrumencie oraz teorię muz cze w lata ch 80. to Mystery yki klasycznej. Jesteśmy Blue (Francja), Witch zaśpiewami utworów Mike'a Howe. Koncertoświadkami coraz głębszego wnikania Cross (Dania) i … kra zafascynowanego muz kowski yką Jana SebaVooDoo. wo ten gość nie ma sobie równych, jeżeli chodzi stiana Bacha nastolat ka w świat muzyki rock owej, znaczony kolejnymi zespołami, w o całościowy repertuar Metal Church! A sam Innymi reprezentanta tym najbardziej znaną mi polskiej tradyz nich Traumą. Wtedy to właśnie 18-l cyjnej sceny są jeszcze Metal Church? Koniec końców, w przecietni Cliff podjął decyzję, InDespair, Divine We że zostanie zawodowym muzykiem, ep i Mo wieństwie do tego jak zachował się Overkill w czym bardzo wspieral nst rum . Nie bra i go rodzice. Dalkuje też przedstawicie szy ciąg tej historii dosk li takiego onale znają miliony fanó grania ze świata: Me oraz jego załoga technicznych, Vicious Ruw Metalliki i metalu, ale nie każdy zna tal (Au stra lia) , Iron takie szczegóły, jak tajem Kingdom mors oraz zespół dyrygowany przez Kurdta (Kanada), Sacred Gat nica niepowtarzalnego brzmienia e (Niemcy). basu Burtona, które pokazali prawdziwą klasę. Te zespoły weszły na muzyk zawdzięczał dodatkowej, trzeciej Pure Metal to też, przystawce oraz nietypo prz ede wszystkim, wemu sposobowi gry, wynikającem scenę bez zbędnej bufonady, zagrały na tym, co thrash. Poza wspomnian u z odniesionej w dzie ym już Destruction ciństwie kontuzji prawej dłoni. Takich mamy zostało im przygotowane, zwłaszcza, że nagłoświęc młode, amerykańs interesujących szczegół kie zesp ów i relacji bezoły Havok i Final pośrednich świadków nienie na Headbangers Open Air zawsze jest Curse, wspomnienie towarzyszących Metallic zmarłego niedawno gita e w latach 1982-86 McIver przy tacza naprawdę mnóstwo rzysty najwyższej klasy i dźwięk jest niezwykle selekSlayera, Jeffa Hanne , tworząc fascynujący obraz muzyka mana, a w cyklu Płyty - twórcy, mającego ogro wszechtywny. Forma zespołów na tegorocznej odsłoczasów przypomniano mny wpływ na brzmienie i styl wczesne LP "Eternal Nightmare" j Metalliki, co było słys nie festiwalu była, jak zwykle zresztą, na świaViolence. Dla fanów thra zalne nie tylko w basowych solówkach shu główną atrakcją num czy efektownych kompozy eru bętowym poziomie. Nie wszystkie kapele zachcjach instrumentalnych. Dlatego dzie zapewne 12-stro mamy też analizy płyt nicowa wkładka poś Metalliki nagranych z Burtonem oraz więcona wyciły, jednak jest to normą na imprezach kompilacji Thrashing jego unikalnego stylu Damnation. Składają , czerpiącego z różnych rodzajów muz tego typu, i bardzo dobrze - ma się wtedy przsię na nią yki. McIver poświęca wyw iady z inicjatorami wydania też sporo miejsca trag iczn emu wyp tej adkowi 27 września składanki, erwę na regenerację substancji odżywczych w Piotrem Popielem 1986r., przedstawiając relacje naocznych świa i Me kon gie m, dków oraz dziennikarzy pogawędki z organizmie i czas na dopchanie się do baru po Fanthrash, War-Saw , który byli jako pierwsi na miejscu zdar i Striking Beast, oraz zenia. Tak więc plusów kolejną porcję złocistego napoju festiwalobiografie wszystkich zespołów, tej książce nie brakuje i czyta się ją nap któ re rawd udo ę jedn stęp ym tchem. Być może auto niły swoje utwory wego. W końcowym rozrachunku te "słabsze" za bardzo rozpędza się na potrzeby tej składan r z różnymi teoriami w ki. Są też recenzje obu części rozdziale "Dziewystępy giną pod liczbą i jakością koncertów, dzictwo Cliffa", proroku Thrashing Damnatio jąc, jakim byłby on muz n, zaś o tym, czy opi ykiem obecnie, jaki miałby wpływ które zapadną w pamięci na długo. Dlatego nie na temat zamieszczonych na współczesną Metallik na ę, etc., ale są to czysto teoretyczne części drugiej utworów warto jeździć na festiwale, zwłaszcza te nierozważania, oparte na są właściwe, można przeko bardzo ogólnikowych i nielicznych wyp nać się od razu, bo grat owiedziach Burtona z mieckie, obracające się w klimatach tradyisowy CD "Thrashing Damn 1986r. atio Tłumaczenie Jarosław n Thr u Com cyjnego metalu z old-schoolowym zacięciem. pila a Rybskiego jest tu zdetion 2" jest integralną częścią cydowanie lepsze niż pisma. Jego ostatnich w książce o Deep Pur Można zobaczyć bardzo dużo dobrych ka12 stron ple, gdzie nie brakowało "perełek" w to recenzje i relacje z kon rodzaju "(…) riffy w nim cert ów i fest iwa bala pel, które nie zagrają pojedynczego koncertu li. nsowały na krawędzi dysonansu, a linia melodii tańcząca "Pure Metal" # 19 w wokół ust Gillana cenie 11,99 + koszt była zalewana z obu w Słupsku, Warszawie, Krakowie czy Poznaprzesyłki, a także wcz stron przez pełny stru mie eśn ń iejs dźw Moż ze iękó na num w". za ery pisma, można to przyczepić się do nieś niu. Nie dość, że wyjazd wakacyjny będzie nabyć wysyłkowo, kon cisłości takich, jak choc określenie Raven mia iażby taktując się z wyd udany i pełen wrażeń, to też nasze muzynem zespołu hard rock awcą: pure.metal@wp.pl. owego (str. 101) czy podania roku 198 3 jako daty premiery debi czne oczekiwania zostaną spełnione z nautanckiego LP Manowar, noszącego zres ztą tytuł "Battle Hymns", wiązką. I wróci się do kraju z kieszeniami "Battle Hymn" (str. 95). a nie Za bardzo wyeksponow Wojciech Chamryk wypchanymi płytami, koszulkami, naszyano też chyba na okładce, a przede wszystkim na grzbiecie książki, słowa wkami, które są w nieporównywalnie lep"przedmowa Kirk Ham mett", bo wątpię, by te półtorej strony było aż takim magnese szej jakości niż te dostępne na naszym rynm, by zachęcić kogoś do jej kupienia. Są to jednak drobiazgi, nikn ku kołtuńskich rockemoshopów. Taki wyące w konfrontacji z port retem Cliffa Burtona - skromnego, jazd i takie zakupy stanowią pewien wydabardzo utalentowanego i przedwcześnie zmarłego artysty. tek - trudno żeby tak nie było!, jednak po to, młodzi (i starzy), macie cały rok, by się Wojciech Chamryk na coś takiego stosownie przygotować. Warto! Aleksander "Sterviss" Trojanowski
RECENZJE
113
Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
A Cosmic Trail - II: Mistral 2013 Pure Prog
Tym razem nasi zachodni sąsiedzi chcą nas zauroczyć instrumentalnymi, mistycznymi dźwiękami za przyczyną formacji A Cosmic Trail. Markus Urllich, Richie Seibel, Alexander Palma oraz Klaus Engl (nowy w składzie) na swoim drugim krążku chcą nas porwać niezwykle duszną, lekko przerażającą atmosferą oraz bardzo ciekawym, kompozycyjnym zaangażowaniem. Na płycie znalazło się miejsce dla fusionowych wariacji ("Calm"), ale też nieco bardziej prog metalowych ("Mistral I", "Thwart Progress"), tudzież post rockowych ("In Ertia"). Ogromne wrażenie robi także pędzący "Cromlech" z masą przemyślanych, hipnotycznych akordów oraz mroczny i niezwykle klimatyczny "A Ghostly Whisper" (przepiękne, akustyczne tło w późniejszych fragmentach). Album kończy nieco bardziej optymistyczny "Mistral II" z bardzo finezyjną sekcją rytmiczną oraz - dosłownie "oddychającymi" partiami gitarowymi (ponownie fani post rockowych brzmień poczują się jak w domu). "II: Mistral" to bardzo dobry album, który z ogromną werwą wznosi się ponad muzyczne płaszczyzny, oferując nam niezwykle klimatyczne i naładowane emocjami kompozycje. Muzycy wykreowali świat, który jest metafizyczną ścieżką naszych wewnętrznych pragnień, ekscytacji oraz lęków, które zostały przełożone na język dojrzałych i doskonale zaaranżowanych melodii. Tytułowy mistral to chłodny wiatr, który w jakimś stopniu ma nas rozbudzić i zmotywować do jasno sprecyzowanego działania… Myślę, że nowa płyta panów z A Cosmic Trail wyrwie niejednego słuchacza z tego życiowego letargu, przepełnionego konwenansami i bólem egzystencji. Gorąco polecam. (5)
kalny sobowtór Chucka! Może z lekką nutką DiSanto z Vektora. Mamy więc tutaj techniczne riffy, skrzekliwe głębokie zaśpiewy i ogólną "Deathowatość" aż do bólu. Z początku moje nastawienie do tego albumu okrzepło. Kompozycje wydały mi się zbyt zbrylone ze sobą, by znaleźć charakterystyczne punkty orientacyjne na tym albumie. W dodatku wszystkie utwory, z wyłączeniem trzech, mają bardzo ciekawy zabieg w warstwie lirycznej. Mianowicie tekst utworu w pewnym momencie się zapętla, i tak zamiast trzeciej i czwartej zwrotki mamy powtórzenie pierwszej i drugiej. Ja rozumiem, że coś takiego może pojawić się raz na albumie, i być celowym działaniem, względnie dwa, gdy nie ma się lepszego pomysłu na liryki, a terminy gonią - ale aż sześć razy? Skoro już jesteśmy przy tekstach - ich twórca w nich strasznie angstuje, skupiając się na przeciwnościach losu i niegodziwościach rzeczywistości. Sytuacja ta pojawia się bardzo często w tekstach takich kapel. Mamy więc bardzo dużo rzeczowników kończących się na "ity" - humanity, reality, atrocity, insanity, vanity, lenity i tak dalej oraz występowanie słowa "denied" w częstotliwości nader częstej. Ponadto, osoba odpowiedzialna za pisanie tekstów przemyciła do nich także bośniackie frazeologizmy, które zostały kiepsko (czyt. dosłownie) przetłumaczone na język angielski. Nie jest to działanie profesjonalne, jednak, nie powiem, ma swój specyficzny urok. Mimo wszystkich moich pretensji i zastrzeżeń, faktem jest, że do tego albumu zwyczajnie trzeba się przekonać. "Stamina" trafiła do mnie dopiero za którymś razem. Mimo tych mankamentów, których tak się uczepiłem, ten album ma też swoje lepsze oblicze. Partie perkusyjne i gitarowe są fajnie napisane. Samym muzykom nie można odmówić, kolokwialnie rzecz ujmując - swoistego "skilla", gdyż, żeby grać techniczny death to trzeba posiadać pewne umiejętności. To wydawnictwo, tak samo jak zespół, ma spory potencjał. Trzeba go tylko dostrzec. (4)
Arc Angel - Harlequins Of Light 2013 Frontiers
Anvil - Hope In Hell 2013 SPV
After Oblivion - Stamina Oho, ktoś tutaj jest bardzo zafascynowany "Individual Thoughts Pattern"! Muzyka kapeli z Bośni jest bardzo silnie zakorzeniona w podstawach technicznego death/ thrashu z lat 90tych. Na "Stamina" uświadczymy ciekawy kompozyt na modłę Atheist i Cynic, zderzony z Death, Death, Death i jeszcze raz Death! Nawet wokalista brzmi jak wo-
114
RECENZJE
Wojciech Chamryk
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Łukasz "Geralt" Jakubiak
2012 Metal On Metal
Thing" z poprzedniej płyty, wykorzystującego… dęciaki. "Hope In Hell" to 100 % zawartości Anvil w Anvil, klasyczny speed/ heavy metal od pierwszego do ostatniego utworu. Urozmaicenia owszem są, ale to mniej lub bardziej dyskretne odwołania do hard rocka ("Eat Your Words" z riffem podobnym do "Evil Woman", nawiązujący momentami do Deep Purple "Through With You") czy siarczystego rock and rolla ("Shut The Fuck Up"). Równie przebojowo jest w szybkim, niespełna trzyminutowym "Pay The Toll" oraz w "Badass Rock 'n' Roll". Anvil w mrocznym wydaniu to z kolei "Mankind Machine" i transowo - hipnotyczny utwór tytułowy. Ostrą, typową dla Kanadyjczyków jazdę miłą dla uszu starych fanów zespołu zapewniają zaś judasowy w klimacie "Flying", "Time Shows No Mercy" oraz chyba najbardziej klasyczny na płycie, speedowo-thrashowy "The Fight is Never Won". Są też dwa utwory dodatkowe: ostry, ale melodyjny, ni to hard rockowy ni to rock and rollowy "Hard Wired" oraz ostry, typowy dla Anvil "Fire At Will". Nie jestem tylko przekonany do średnio udanego rockera "Call Of Duty", ale poziom większości w/w numerów rekompensuje z nawiązką tych kilka minut jego trwania. Gdy dodamy do tego bardzo wysoki poziom instrumentalny, z Lipsem szalejącym jako gitarzystą i nieźle sobie radzącym - mimo związanego chyba z wiekiem, stopniowego obniżania głosu - otrzymujemy płytę, która na pewno nie rozczaruje wiernych fanów zespołu, a może też zainteresować tych, którzy dotąd go nie znali. (4,9)
Kanadyjscy weterani nie zwalniają tempa i Anvil uderza po raz piętnasty. Co prawda "Hope In Hell" jako całość nie jest płytą tak porywającą jak wydana dwa lata temu "Juggernanut Of Justice", ale i tak robi wrażenie. Do dwóch weteranów: Steve'a "Lipsa" Kudlowa i Robba Reinera doszedł w roku ubiegłym nowy basista Sal Italiano i ten skład firmuje może nie arcydzieło takie jak "Metal On Metal" czy "Forged In Fire", ale równie udane jak LP's z końca lat 80. Tym razem zespół nie silił się na eksperymenty. Dlatego nie ma na tej płycie brzmień organowych czy zaskakujących utworów w rodzaju "Swing
Naprawdę bardzo miło słucha się takich powrotów… Arc Angel to projekt multiinstrumentalisty - Jeffa Cannaty, który swoje pierwsze kroki stawiał już w latach siedemdziesiątych, w zespole Jasper Wrath. Po wydaniu dwóch płyt pod szyldem Arc Angel oraz kilku solowych projektów, Jeff powraca ze swoim nowym albumem - "Harlequins Of Light". Czego tym razem możemy się spodziewać? Właściwie to ponownie usłyszymy klasyczne dźwięki z pogranicza melodyjnego rocka (nieco w klimacie Grand Illusion) oraz progresywnych brzmień, przywodzących na myśl dokonania payne'owsiej wersji Asii. Już rozpoczynający utwór tytułowy powala rozmachem i profesjonalną realizacją masa pozytywnych melodii, fantastyczny refren i proste, ale chwytliwe solo na gitarze. Potem jest równie dobrze pozytywny "As Far As The Eye Can See", świetny "Voice Of Illuminati" (piękne partie klawiszowe), nostalgiczny "Fortune Teller 2", czy wyniosły "Toni-
ght… Forever" (akordy w refrenie powodują ciarki na całym ciele) to naprawdę porządne, przebojowe utwory, do których wraca się z ogromną przyjemnością. Cóż… Nie do każdego przemawia taka "cukierkowa" forma, ale ja wychowałem się na grupach pokroju Toto, czy Asia i prawda jest taka, że "Harlequins Of Light" nie odkrywa nowych płaszczyzn i nie przełamuje muzycznych granic… Zresztą, nawet nie musi. To bardzo subtelne, szczere i nieco nostalgiczne wydawnictwo, zbudowane na klasycznym, 80'sowym fundamencie. Jeff Cannata po raz kolejny zauroczył mnie swoją muzyczną wizją i tchnął we mnie ducha szczenięcych lat, a taka sztuka udaje się tylko najlepszym. (4.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak
Arrayan Path - IV: Stigmata 2013 Pitch Black
Cypr to jedno z najbardziej obecnie obleganych miejsc wycieczkowych, niestety nie należy do najczęstszych szlaków muzycznych poszukiwań. Zwłaszcza jeśli mówimy o power metalu. Ta utworzona w 1997 roku grupa debiutowała pełną płytą dopiero w roku 2004 roku, kiedy pojawił się "Road to Macedonia". W 2011 do swojej nazwy dodała jedną literkę "a" i wydała trzeci album studyjny "Ira Imperium". Najnowszy, czwarty album miał zaś premierę 10 czerwca. Sprawdźmy, co ma do zaoferowania cypryjska grupa Arrayan Path… Na pewno nie ma tu zmiłuj jeśli chodzi o brzmienie. Potężne, ciężkie i ostre dosłownie wyrywa flaki. Jak na power metal jest ono bardzo ciemne, niemal doomowe, ale z jakim gatunkiem mamy do czynienia słychać po melodyjnej pracy gitar i klasycznym wokalu, w którym na szczęście nie ma siłowania się z wysokimi rejestrami, choć sam wokal Nicholasa Leptos do dość wysokich należy. Już w pierwszym utworze, zatytułowanym "Clepsydra" otrzymujemy kawałek godny zainteresowania. Wciągający i przebojowy, a przy tym nieprzesłodzony w żadnym elemencie. Można? Otóż okazuje się, że można. Nie oznacza to jednak, że nie ma na tej płycie ukłonów w stronę bardziej znanych kapel. W drugim numerze: "The Bible Bleeds" nie sposób nie odnieść wrażenia połączenia epickich klimatów Edguy z mrokiem Black Sabbath okresu Dio czy nawet patentami wyjętymi z Iron Maiden. "Midnight and the First-born Massacre", czyli numer trzeci jest jeszcze ciekawszy, wejście razem z wokalem przywodzi na myśl wczesne Rhapsody Of Fire, ale o dziwo to, co Arrayan Path proponuje nie jest bezmyślną kopią. Wszystko gra i to solidnie. Nie zwalniamy w utworze o Judaszu z Iskariotu, choć sam utwór jest nieco wolniejszy od poprzednich. Udana robota. Idziemy dalej: na piątej pozycji kawałek
tytułowy i tu zaskoczenie. Orkiestrowe intro, delikatny wokal, a po chwili uderzenie jako żywo wyjęte z Black Sabbath, tylko wokal nieco wyższy. Tu także mamy charakterystyczne duszne, doomowe tempo i dużą ilość dodatków w rodzaju chorów w tle. Ponownie szybsze, żywsze dźwięki pojawiają się w "Cursed Canaan", jednakże ciekawszy i bardziej melodyjny jest kolejny kawałek, "Pharaoh's Wish". Znakomity dowód, że w power metalu wciąż da się tworzyć kawałki, które nie ociekają tonami masła, lukrowanych solówek i wokali, które wybijają szyby. Tylko ostry riff, tłusty bas i potężna perkusja. A skoro o basie mowa, to duża rola przypada mu w kolejnym, nieco wolniejszym, ale kapitalnym "Harbringers Of Death". Spokojniejszy jest także "Disguising Your Soul", będący balladą. Jednakże nie będącą jedną z gatunku tych na akustykach i rzewnych, płaczliwych mękach wokalisty. Ostry riff i potężna perkusja… tylko tempo bardziej takie balladowe właśnie. I na deser bodaj najbardziej epicki na płycie numer, czyli "The Storyteller", ewidentnie nawiązujący do Blind Guardiana, a z tym Arrayan Path ma także sporo wspólnego. Wolne tempa na przemian przetykają się tutaj z tymi wgniatającymi w fotel. Znakomita robota, a przecież absolutnie nic nowego w tym graniu nie ma! A kiedy już myślimy, że to wszystko: następuje utwór bonusowy, który miażdży tempem i ostrym riffingiem. Jest moc! Nie jest konieczna znajomość poprzednich albumów tej grupy, żeby świetnie się bawić. Mamy tutaj esencję epickiego power metalu dopracowaną w każdym szczególe. To płyta, której słucha się naprawdę przyjemnie, która nie męczy i którą dosłownie się połyka od początku do końca. Uwagę przyciąga też skromna, ale mroczna okładka. Razem z zawartością krążka tworzy całość solidną i godną zainteresowania, a nuż kogoś wciągnie na tyle, by sięgnąć po płyty poprzednie? Lubię być zaskakiwanym, a temu cypryjskiemu zespołowi się to udało. (4,8) Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Artlantica - Across The Seven Seas 2013 SPV
Członkowie zasłużonej formacji Artension - John West oraz Roger Staffelbach próbują swoich sił w kolejnym projekcie - Artlantica, który wsparty mocnym, klawiszowym brzmieniem Mistherii oraz perkusyjnymi połamańcami Johna Macaluso (Ark, Starbreaker) stara się tym razem podbić power metalowy światek. Trzeba przyznać, ze debiutancki krążek zespołu to kawał zawodowo skomponowanej, potężnej muzyki, która przywodzi na myśl dokonania Symphony X z czasów "The Odyssey", tudzież "Twilight In Olympus". Już apokaliptyczny "2012" zwiastuje mocne uderzenie - szybkie riffy, wirtuozerskie solówki i świetny wokal Johna wgniatają w podłogę, a takich numerów jest na płycie znacznie więcej… Wystarczy usłyszeć bardziej wyniosły "Devout", tytułowy "Across The Seven Seas", czy nieco bardziej progresywny "Return of the Pharaoh pt. 3", by docenić nie tylko ich umiejętności techni-
czne, ale też oryginalność i kompozycyjną pomysłowość. Nie zabrakło też epickiej ballady w postaci "Ode To My Angel", która zachwyca przyjemnymi (choć nieco zbyt standardowymi) partiami klawiszowymi. Utwór to także wokalny pokaz umiejętności Johna Westa, który bezbłędnie zinterpretował liryczną stronę numeru. Pomimo mocnego brzmienia i wirtuozerskich popisów największą wadą wydawnictwa jest jego powtarzalność oraz monotonia, która jest szczególnie słyszalna w drugiej połowie albumu (nie licząc rewelacyjnego "Nightmare Life" oraz wcześniej wspomnianego "Return of the Pharaoh pt. 3"). To dobry debiut, który fani Artension mogą potraktować jako bardzo przyjemny powrót. Mamy charakterystyczny rozmach i techniczne popisy, ale zabrakło odrobiny finezji. (3.8) Łukasz "Geralt" Jakubiak
Ashent - Flaws Of Elation 2012 Lion Music
Włoska, prog metalowa formacja Ashent ma już na koncie trzy albumy, ale całkiem niedawno postanowiła wypuścić reedycję ich debiutanckiego krążka "Flaws Of Elation". Kiedy pierwszy raz usłyszałem tę informację powiedziałem - po co? Nie był to album szczególnie wybitny, choć miał kilka, bardzo fajnych utworów. Przysiadłem do niego w wolnej chwili i się rozczarowałem… Bardzo pozytywnie. Okazało się, że z klasycznego, power/ prog metalowego brzmienia , przy odpowiednich umiejętnościach można wydobyć całkiem sporo smaczków i takie numery jak "Mhysteric", "Fallen Angel", czy "Silent Remedy" zabrzmiały niezwykle soczyście (w końcu!). Utwory, które już wcześniej mi się podobały, tj. "Persistence of Frailty" oraz "Eden" zyskały jeszcze bardziej na brzmieniowej głębi i w tej chwili słucham ich wyłącznie w odświeżonej wersji. Całkiem nieźle wypada także ich ex-wokalista - Steve Braun, który w tej odsłonie okazuje się być znacznie bardziej wyrazisty i nie irytuje tak, jak w przypadku premiery "Flaws Of Elation". Cieszą także wersje demo niektórych utworów, na których usłyszymy Maxa Zhenę na wokalu. Odniosłem wrażenie, że w takich numerach jak: "Awakened's Transitions", czy "Eden" wypadł znacznie lepiej od Brauna. Gość ma bardzo mocny i agresywny głos i dlatego też o wiele lepiej wpasował się w konwencję samych utworów. Komu właściwie mogę polecić ten album? Przede wszystkim fanom Ashent, którzy prócz odświeżonej wersji debiutanckiej płyty otrzymają też przyjemny dodatek w postaci demówki z 2003 roku. Zatem, jeśli nie znacie twórczości zespołu… Czy warto jest wyłożyć pieniądze na "Flaws Of Elation"? W tym przypadku odsyłam was do ich drugiej płyty - "Deconstructive", na której usłyszycie o wiele ciekawszy i znacznie lepiej nagrany materiał. (3.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak Ashes Of Ares - Ashes Of Ares 2013 Nuclear Blast
Było raczej pewne, że Matt Barlow nie wytrzyma za długo bez regularnie dzia-
łającego zespołu. W roku ubiegłym wokalista, znany przede wszystkim z Iced Earth, połączył więc swe siły z byłym gitarzystą tej grupy, Freddie'm Vidalesem. Skład dopełnił znany z Nevermore perkusista Van Williams i debiut kolejnej supergrupy stał się faktem. "Ashes Of Ares" najbliżej oczywiście to tradycyjnego heavy metalu. Królują średnie tempa, mocarne riffy i potężnie brzmiąca perkusja. Muzyka czasem przyspiesza ("Move The Chains"), albo utwór od początku jest szybki i ostry ("Dead Man's Plight"). Czasem nawet wyczyny panów Williamsa i Vidalesa (gitarzysta zarejestrował też wszystkie partie gitary basowej) ocierają się o thrash ("Chalice Of Man"). Bywa też, że utwór, zarówno za sprawą warstwy muzycznej jak i śpiewu Barlowa jest wręcz ekstremalny, vide "What I Am" z niemal growlingiem wokalisty. Barlow wzniósł się zresztą na tej płycie na wyżyny. Poza wokalami kojarzącymi się z death czy black metalem imponuje tu zarówno skalą jak i siłą swego głosu, co można docenić szczególnie w balladowych, aranżowanych z rozmachem partiach, z dużą ilością wokalnych nakładek i chórów. Jeśli ktoś uważa, że w tradycyjnym heavy metalu powiedziano już wszystko, a gatunek jest regresywny tak od 1985r., musi koniecznie posłuchać "Ashes Of Ares". (4,5) Wojciech Chamryk
Aska - Fire Eater 2013 Pure Steel
Ten amerykański, używający kojarzącej się raczej z jakimiś ekstremalnym black metalem nazwy, zespół gra znacznie bardziej tradycyjną muzykę, a "Fire Eater" jest jego szóstym studyjnym wydawnictwem. Aska kontynuuje na tej płycie tradycje najlepszych dokonań tuzów amerykańskiej sceny heavy i power metalowej, takich jak: Omen, Attacker czy Liege Lord. Niektóre z tych nazw padają tu nie bez przyczyny, ponieważ wokalista Aska, George Call, miał udział w reaktywacji Omen, a obecnie śpiewa też w reaktywowanym Banshee. W kontekście jego umiejętności wcale to nie dziwi, bo ma potężny, wysoki i bardzo drapieżnie brzmiący głos. Potrafi zaskoczyć iście dickinsonowskim frazowaniem ("Everyone Dies"), czasem brzmi niczym… Marek Piekarczyk ("Dead Again"). W epickim "Valhalla" śpiewa niżej, mrocznie, zaś w balladowym "Angela" delikatnie i subtelnie. Świetnie też sobie radzi z przeróbką klasyka "The Ripper" Judas Priest, łącząc halfordowskie falsety z demonicznym szeptem. Oczywiście ten utwór jest jednym z najlepszych na "Fire Eater", nie znaczy to jednak, że autorski materiał Aska jakoś mu ustępuje. Jest ostro, ale
melodyjnie, często z unisonami gitar ("Dead Again") czy dynamicznym, typowym dla lat 80. riffowaniem ("Eye of the Serpent"). Utwór ten jest zresztą swoistą ciekawostką, bo w jego nagraniu wzięli udział członkowie szwajcarskiego Emerald - niejako w rewanżu za udział w nagraniu go na ich płytę w roku ubiegłym, z udziałem George'a Calla. Wspomniana już "Valhalla" może kojarzyć się z Manowar, "Year Of Jubilee" to z kolei niemal symfoniczny klimat hollywoodzkich soundtracków czy musicali, zaś "Red Cell" wzbogacają instrumenty klawiszowe, dopełniając bardziej klasyczną aranżację i gitarowe popisy inspirowane stylem Ritchie'go Blackmore i Y. J. Mamsteena. Może niektóre utwory są nieco przydługie ("Angela", "Everyone Dies"), ale generalnie "Fire Eater" jest kolejnym dowodem na to, że tradycyjny amerykański heavy metal ma się bardzo dobrze. (5) Wojciech Chamryk
Assignment - Inside Of The Machine 2013 Mausoleum
Assignment to zespół, który jeszcze w latach 90-tych był reprezentantem sceny death metalowej. Wszystko uległo diametralnej zmianie po wydaniu ich pierwszego krążka - "Progressive Changes" w 2001 roku, który, jak wskazuje sama nazwa, odszedł w bardziej progresywne brzmienia. Sześć lat później ukazał się nieźle przyjęty "Disunion Denied", a tym roku na półki trafił ich trzeci krążek zatytułowany "Inside The Machine" i o ile instrumentalny skład nie uległ znacznej zmianie (perkusistę - Hendrika Thiesbrumme'a zastąpił Sven Pollkötter) to z przysłowiowym "mikrofonem" jest zupełnie inaczej. Na "Inside Of The Machine" usłyszymy kilku wokalistów (oraz wokalistkę), a wśród z nich znaleźli się: Carsten Kaiser (ex-Angel Dust), Mats Leven (Addagio), Robin Beck oraz Michael Boromann (Bonfire). Mamy zatem porządny skład, odpowiedni rozmach i świetną historię… Jak to wszystko prezentuje się jako całość? Niestety nijak. Sama realizacja jest bardzo przeciętna, a samo brzmienie niezwykle płaskie, co determinuje odpowiednie, emocjonalne przeżywanie całego koncept albumu. Oczywiście, można znaleźć kilka kompozycyjnych perełek pokroju "Love Between Heaven and Hell" (kapitalne wokale!), "Another Sacrifice" (czadowe, klawiszowe solo w wykonaniu Gerta Spricka), czy wyniosłego "Eternal Silence", ale większość ledwo wybija się ponad przeciętny poziom. Ogromną wadą wydawnictwa jest brak odpowiedniego wyważenia między sekcją instrumentalną, a partiami wokalnymi. W takim np. "Messiah's Fall" głosy za bardzo przebijają się przez bogate instrumentarium, co jest spowodowane nie tyle brakiem kompozycyjnego obycia, co słabego miksu. To mógł być bardzo dobry album, utrzymany w klimacie wczesnych dokonań Ayreon, ale zabrakło lepszej ręki przy procesie realizacyjnym. "A miało być tak pięknie…" (3.7) Łukasz "Geralt" Jakubiak
RECENZJE
115
Atlantean Goddess
Kodex
-
The
White
2013 Cruz Del Sur
Nie ukrywam, że Atlantean Kodex jest jedną z tych kapel, w których zakochałem się od pierwszego przesłuchania i starałem się o możliwość zrecenzowania ich drugiej płyty. Twórczość tej bawarskiej formacji jest mi znana praktycznie w całości. "Pnakotic Demos", czy już debiut "The Golden Bough", pokazały majestatyczny, epicki i bardzo doomowy styl kapeli. Podsumowując lata '60 i '70 miały King Crimson, lata '80 i '90 miały Candlemass, a lata dwutysięczne mają Atlantean Kodex. Zaryzykuję swtierdzeniem, iż ich najnowszy, drugi album "The White Goddess", nie ma słabego punktu. Wszystko, począwszy od pierwszej i skończywszy na ostatniej sekundzie, jest idealnie skomponowane i wyważone. Album rozpoczyna się monumentalnym "Trumpets of Doggerland", instrumentalnym intro, idealnie nadającym się do epickich bitew wyjętych żywcem z Władcy Pierścieni. Na płycie znajdziemy trzy instrumentaria tego typu, resztę stanowią regularne utwory mające po około 10 minut każdy. Teksty opiewają tematykę mitów religijnych i szeroko pojętych klimatów fantasy. Dobrym przykładem jest utwór "Sol Invictus", który opowiada o rzymskich bóstwie łączącym cechy greckiego Apollona i indoirańskiego Mitry. Jasna cholera, da się bardziej epicko? Kolejnym pełnym utworem jest "Heresiarch" - monumentalny kawałek o poczynaniach przywódcy heretyków. Uwierzcie mi, wystarczy przewertować tytuły kawałków, aby nabrać nieodpartego przekonania o epickości tej płyty. Całość nie jest jednak typem epic metalu przy którym ma się ochotę rabować i zabijać, ta muza raczej doświadcza i zagrzewa do wiary w jakieś pradawne bóstwa i zakazane kulty. Podsumowując, szczerze polecam tę płytę wszystkim fanom prawdziwego metalu. Nie jest to materiał dla każdego, ale tych, co czują ten klimat, "The White Goddess" pochłonie do cna. (6) Mateusz Borończyk
Attomica - 4 2013 Thrashing Madness
Attomica jest jedną z tych kapel, która miała ogromne szanse zaistnieć, ale z niewiadomych przyczyn totalnie o niej zapomniano. I o ile staram się odpowiedzieć sobie na pytanie "dlaczego", za cholerę nie mogę znaleźć odpowiedzi. Zaczęli prosto ale konkretnie od death/ thrashowego debiutu "Attomica". Później przyszedł czas na wściekły ale ździebko bardziej dojrzały "Limits of Insanity", następnie zaś nadeszła chwila wydania już niesamowicie dobrego
116
RECENZJE
"Disturbing the Noise". Co więcej, nawet został nakręcony teledysk do kawałka "Deathriser" i mimo, że wciąż grali dobry stary death/ thrash, to czuć w nim było ten ich brazylijski polot. Nie skłamię, kiedy powiem, że niektóre patenty muzyce idealnie zerżnęli z Sepultury, jak pogłosy w gitarach czy pracę perkusji, ale mimo tego wszystkiego, wpasowali to idealnie. I tak rok temu chłopaki z Sao Paulo, wydali swój czwarty krążek zatytułowany po prostu "4". Przyznać trzeba, że mimo iż album jakimś wielkim odkryciem czy nie jest, to nie zawodzi, a nawet się podoba. Jest to naprawdę dobrze zagrany thrash metal. No właśnie. Thrash. W Attomice zawsze uwielbiałem to, że grali również w deathowych klimatach. Growl Fabia Moreira nadawał ich muzyce nieziemski klimat, brutalność agresję. Obecny wokalista Alex Rangel, ma w porządku wokal jednak to wciąż nie jest to samo. Teraz zamiast gardłowego, potężnego darcia, jest po prostu wyższy rejestracyjnie thrashowy krzyk. Niestety. Mimo to jednak album jest naprawdę dobry. Na uwagę zasługuje praca gitarzystów, robią oni kawał dobrej roboty. Joao Paulo Francais potrafi udowodnić, że nadal potrafi stworzyć epicki riff i naprawdę dobrze mu to wychodzi. Muzycy generalnie pokazują, że potrafią dobrze zagrać, a ich umiejętności stoją na wysokim poziomie. Polecam tym samym album wszystkim fanom thrashu i deathu. Ci którzy znają Attomicę, na pewno się skuszą, reszcie natomiast polecam przesłuchanie. Daje im 4/6, a było by więcej gdyby nie wokal. Kurde, jest dobry, ale nie na Attomice. (4) Mateusz Borończyk
Atomic Head - March Of The Urban Zombies 2013 DigMetalWorld
Ostre granie w Chile było dość popularne niemal od początku istnienia metalu. Jednak Atomic Head nie ugrzęźli na manowcach ekstremalnego death czy black metalu, bo kwartet z Santiago wymiata energetyczny speed/ thrash. A ponieważ istnieją już od kilku ładnych lat, więc ich pełnowymiarowy debiut "March Of The Urban Zombies" to dopracowany, interesujący materiał. Słychać, że muzycy nasłuchali się kiedyś amerykańskich thrashersów pokroju Overkill czy Anthrax ("Nephilim"), nie unikają też wycieczek w rejony thrashu lat 90., kojarzącego się na przykład z Panterą ("I Want You"). Nie brakuje też odniesień do wspomnianego już speed metalu ("Lie And Deny") oraz dość melodyjnego grania, kojarzącego się z tradycyjnym heavy metalem ("utwór tytułowy). Zespół dość często sięga też do dość ekstremalnych rozwiązań, kojarzących się z surowym punkiem ("Nuclear Attack") czy crossocer ("Payback Time"). W takich klimatach wokalista Seb G czuje się znacznie pewniej, na podstawie takiego "Atomic Dawn" można zresztą zaryzykować twierdzenie, że zapewne wywodzi się z jakiegoś znacznie brutalnej grającego zespołu, często zresztą nie śpiewa w pełnym tego słowa znaczeniu lecz raczej deklamuje, jak w "Friendly Knives". Nie zmienia to jednak faktu, że "March Of The Urban
Zombies" Atomic Head mogą spokojnie zapisać sobie po stronie plusów. (4) Wojciech Chamryk
Avantasia - The Mystery Of Time 2013 Nuclear Blast
Szósta płyta Avantasii, grupy tworzonej przez Tobiasa Sammeta znanego także ze swojego zespołu Edguy zapowiadała się całkiem nieźle. Rzut oka na fantastyczną Pratchettowską okładkę rozpalał wyobraźnię, tymczasem okazuje się, że Sammet najwyraźniej cierpi na chorobę zwaną brakiem pomysłów i brakiem gotówki. Po przydługim i nudnym, choć z kilkoma świetnymi pomysłami, albumie macierzystej formacji, czyli "Age of the Joker" Edguy'a postanowił zrealizować kolejną odsłonę swojej metalowej opery pod szyldem Avantasia. Zaczynała się ona kapitalnie, była nowością i przedstawiała świeże spojrzenie na stylistykę power metalu z symfonicznymi i progresywnymi naleciałościami. Gdy do projekty wrócił w 2008r. całkiem niezłym "The Scarecrow" również nie można było się właściwie do niczego przyczepić. Kolejne wydawnictwo, a właściwie wydawnictwa, bo wypuszczone tego samego dnia i roku albumy "The Wicked Symphony" i "Angel of Babylon" z 2010r., już znamionowały pewne zmęczenie tematu, ale tutaj przynajmniej Sammet bardziej skręcił w stronę melodyjnego hard rocka i stylistyki AOR. Tym razem skład zaproszonych gości zmniejszył się w stosunku do poprzednich płyt o połowę, a właściwie wrócił do zbliżonej ilości personalnej jak na trzech pierwszych albumach. Ponownie możemy usłyszeć Michaela Kiske, Bruce'a Kulicka, Amandę Somerville, Boba Catley'a czy Oliviera Hartmanna, ale tym razem pojawił się też nowy narybek w postaci między innymi Arjena Anthony'ego Lucassena (tylko gitara w jednym kawałku), Biffa Byforda czy Joe Lynn Turnera. Ponadto zatrudniono orkiestrę symfoniczną Film-Orchestra Babelsberg, z którą Sammet współpracował już przy dwóch wydawnictwach grupy Edguy, a mianowicie przy EPce "King of Fools" i albumie "Hellfire Club". Trzeba przyznać, że to wszystko zapowiada naprawdę interesującą płytę. Nie pozostaje nic innego jak samemu się przekonać, jak Sammetowi wyszła nowa odsłona Avantasii. "Spectres", który otwiera płytę w znacznej mierze opiera się na wspomnianej wyżej orkiestrze, w nim też słyszymy po raz pierwszy Turnera. W utworze dzieje się sporo, tempo zmienia się jak w kalejdoskopie, a nad wszystkim unosi się orkiestra. Jak na początek jest nie tak źle, ale przysłowiowej dupy nie urywa. W numerze drugim "The Watchmaker's Dream" ponownie słyszymy Turnera (oczywiście razem z Sammetem), a sam utwór dla tej płyty jest tym czym dla "The Scarecrow" był "The Toy Master". Bogaty aranż, przebojowy szlif i przywodzące Deep Purplowskie skojarzenia klawisze brzmią znakomicie (przypomnijmy, że Turner był wszak wokalistą DP na płycie "Slaves & Masters z 1990 roku). Kolejny utwór "Black Orchid" z udziałem Biffa Byforda (brawa dla zna-
komitej formy) nie jest już tak dobry, choć trzeba przyznać, że orkiestra w tle na pewno nie jest zbędnym dodatkiem. W czwartym numerze "Where Clock Hands Freeze" pojawia się Michael Kiske. Bez obaw, Kiske jak zwykle pokazuje klasę, nawet jeśli towarzyszące mu muzyczne tło jest stosunkowo nijakie i schematyczne, po prostu znane, zrobione pod niego. Ballada musi być. Ta pojawia się jako piąta. "Sleepwalking" jest wypełniaczem i to najbardziej sztampowym jakim można sobie wyobrazić, choć trzeba przyznać, że śpiewająca w nim (razem z Sammetem) wokalistka Cloudy Yang wypada bardzo smakowicie. Trochę szkoda mi było, że nie pozwolono jej zaśpiewać całego utworu. Na szóstej pozycji znalazła się pierwsza z dwóch suit na płycie. Bardzo filmowe i niepokojące wejście "The Savior in the Clockwork", a następnie epickie i rozpędzone wejście. Następuje tutaj także największe natężenie głosów: Kiske, Kulick, Turner, Byford i Sammet prześcigają się w swoich partiach zupełnie jak miało to miejsce na dwóch pierwszych albumach. To także jeden z najlepszych utworów na płycie. Po nim wracamy do mniej rozbudowanych, bardziej zwartych kompozycji. Szybki i melodyjny "Invoke the Machine" i jedyny z bardzo dobrym wokalem Ronniego Atkinsa (Pretty Maids). Ten utwór także nie wywołuje złych wrażeń, choć nie da się ukryć, że niczym nowym nie jest. Ballada numer dwa, czyli pianinowy słodki wstęp i łagodny wokal, kilka szybszych uderzeń i bujamy rączką z zapalniczką w ręku. Mowa o "What's Left Of Me", który zdecydowanie jest wypełniaczem przestrzeni. Jest słaby i nudny, więc spokojnie można przeskoczyć dalej. Kolejny skoczny i melodyjny utwór na płycie. "Dweller in a Dream" powtarza chyba wszystkie schematy muzyki power metalowej, które tak bardzo lubi Tobias Sammet i choć brzmi znakomicie, to nie jest najlepszym utworem na płycie. Zwieńczenie przychodzi w drugiej suicie, czyli utworze "The Great Mystery", która zaczyna się spokojnie, chyba nawet zbyt spokojnie. Potem naturalnie całość przyspiesza i znów zwalnia. I tak kilka razy. Długie, nudne i zbyt sinusoidalne rozwiązanie jak na utwór tytułowy. Podsumowując, kolejna Avantasia nie jest żadną wielką płytę i mam nadzieję, że do takiej nie ma pretendować. Ma kilka swoich niezłych momentów i dobrych utworów, ale nie należy też do najlepszych dokonań Sammeta. W znacznej mierze album ten zasadza się na powtarzaniu w różnych konfiguracjach tego, co zaprezentował na poprzednich albumach formacji. Oczywiście, garściami czerpiąc także ze swojego Edguya. Odnoszę wrażenie, że Sammet się zaczyna wypalać, bo naprawdę nie sądzę, że komuś chce się słuchać ciągle tych samych płyt z innymi tytułami i nową okładką. Jeśli już naprawdę chce się posłuchać metalowej opery anno domini 2013, to lepiej sięgnąć po Timo Tolkki's Avalon, bo tam przynajmniej postarano się o ciekawe rozwiązania melodyczne i historię. (3,6) Krzysztof "Lupus" Śmiglak Axecuter - Metal is Invincible 2013 Inferno
Zastanawialiście się kiedyś co wyjdzie gdy do jednego wora wrzuci się Motörhead, wczesne Running Wild i Venom? Po dodaniu szczypty epickości wyjdzie nam właśnie brazylijski Axecuter. A to bardzo młoda kapela, bo powstała w 2010 roku, a już wydała swój pełnoprawny, długogrający debiut "Metal is Invincible". Jak odpaliłem
ten album, już z pierwszym riffem tytułowego kawałka powiedziałem sobie "wow!". Dawno nie słyszałem tak przyjaznej kapeli: klasyczne heavy metalowe riffy w stylu wczesnego Mercyful Fate czy wspomnianego wcześniej Running Wild, wokal a'la Cronos, perkusja brzmiąca jakby ją grał Philty z Motörhead. Zaczynając jednak od początku: "Metal is Invincible" na otwieracz nadaje się doskonale. Chwytliwy riff, zarzynający wokal - doskonały utwór, żeby zapoznać się z kapelą. Później nadchodzi już nie tak potężny, ale z większym kopytem "Too Heavy to Load". Kawałek ten jest doskonałym przykładem, że klasyczne Ironowe "patataje" nigdy się nie starzeją. Dodany do tego chwytliwy tekst, dla mnie super! Trzeci, już wolniejszy ale bardzo hymniczny "Feed The Beast". Utwór idealnie nadaje się na koncerty, gdzie tytuł kawałka powtarza się w każdym refrenie i prawie na początku każdej zwrotki. Czwarty moim zdaniem najmocniejszy kawałek na płycie "No God, No Devil (Worship Metal)". Wstęp perkusji na początku przynosi na myśl "Overkill" Motörhead. Tutaj też dostrzegamy, że perkman gra bardzo podobnie do Philtiego. Czuć inspirację. Tekst opowiadający o wolności jaką daje metal i to, że żadna religia czy ta satanistyczna czy chrześcijańska tego nie zmieni. Klasyka. Tak czy siak, utwór brzmi naprawdę mocarnie. Dochodzi do tego wykrzykiwany przez zespół refren i mamy, żebym nie skłamał, mocny przebój. Piąty kawałek na albumie nazywa się "Bangers Prevail" i w nim mocno czuć kanadyjską legendę Exciter. To kolejny moim zdaniem najlepszy kawałek. Mocno speedowy, wściekły, niemalże punkowy wokal, totalna speedowa miazga. I mniej więcej od tego kawałka zaczyna się mniej heavy, a bardziej speedowa część albumu. Kolejny jest "Destrictive Blitzkrieg". To bardzo fajny kawałek z zajebistym riffem, tylko nie rozumiem czemu instrumental. Są w nim przecież miejsca na partie wokalne, na refren, a jednak nie ma na dobrą sprawę nic. Jeśli chodzi o ten kawałek jestem wyjątkowo na nie. Moim zdaniem kapela, jeśli już umieszcza instrumental na płycie, musi on być popisówką, pokazem umiejętności muzyków, takim przejawem muzycznego egoizmu, pychy. A tutaj mamy zwykły speedowy riff i na dobrą sprawę nic szczególnego. Po nim następuję dobry "Keep on Sinning" z lekko połamanym i nie w rytm riffem, ale brzmi to o dziwo dobrze. Jest dobra moc, czuć prawdziwą agresję w głosie, ogień aż bucha od tego kawałka. Jest naprawdę dobrze. Ostatni autorski kawałek na albumie, tego trio z Brazyli nazywa się "The Fires of Krakatoa". Muzykom zapewne chodziło o wulkan w Indonezji i jest to chyba najdojrzalszy kawałek na płycie. Na pewno najdłuższy, trwa ponad dziesięć minut, gdzie czas poprzednich wacha się ok. 5,6 minut. Widać już tutaj rozbudowane konstrukcje, dojrzalszy tekst i monumentalne intro. Co prawda akustyczny riff na początku, pierwsze co mi przypomniał, to riff z "Nothing Else Matters", więc tutaj Brazylijczycy nie popisali się kreatywnością, ale mimo brzmi to dobrze. Widać, że trio w tym
kawałku zainspirowało się kapelą Manilla Road. Ostatni kawałek na albumie, jest to cover, wspomnianej wcześniej epickiej kapeli z Witchita, a utwór to mianowicie "Heavy Metal to the World" i został zagrany naprawdę dobrze. Mało kapel w swojej twórczości odważyło się coverować Manilla Road i zrobić to dobrze, a Brazylijczykom się to udało. Podsumowując, debiut Axecuter jest to album do którego będę wracał i będę pokazywał znajomym, którzy lubią ten typ muzyki. Jest naprawdę dobry, z chwytliwymi riffami, oldschoolowym brzmieniem i czerpie garściami ze starych heavy metalowych legend. Szczerze polecam go każdemu metalowcowi, który potrzebuje posłuchać fajnej, nowej kapeli, a nienawidzi zespołów pokroju Slipknot czy Enter Shikari. Bo "Metal is Invincible" nie jest albumem dla pozerów i dzięki bogu, że znaleźli się ludzie, którzy chcą jeszcze grać muzykę w tym stylu. Dobry album z cholernie kiepską okładką. (5)
je mi się, że współczesne zespoły tak nie potrafią. Myślę, że takiej zabawy Axel Rudi Pell nie mógłby zaproponować fanom, gdyby nie klasa samych muzyków. Umiejętności, jak i warsztatu, wielu może im pozazdrościć. Jestem usatysfakcjonowany "Live On Fire" i polecam wszystkim, którzy lubią dokonania Axela Rudi Pella oraz zwolennikom lat siedemdziesiątych. Tym co mało jeśli chodzi o słuchanie, mogą postarać sie o wersję wizualną, bowiem tytuł osiągalny jest także na dyskach DVD. Ba, jak wśród nich są osobnicy zachłanni to mogą sięgnąć po box z wersją audio i wideo. (-)
Battlecreek - Wake the Plague 2011 Self-Released
Axxion - Wild Racer 2013 High Roller
Axel Rudi Pell - Live On Fire Tak, lubię Pella, głównie dlatego, że przypomina o moich korzeniach, o muzyce, która towarzyszyła mi na początku. Nie wielu pamięta lata siedemdziesiąte, jeszcze mniej kojarzy ówczesnych muzycznych bohaterów. Nie mniej są ciągle muzycy, którzy wywodzą się z tamtej epoki, oraz są fani, którzy nadal uwielbiają taka muzykę. A Axel właśnie kultywuje takie dźwięki, zaś w szczególności upodobał sobie Rainbow i Ritchie Blackmore'a. Jego muzyka to wariacje na dany temat, opatulone w estetykę i wrażliwość Pella oraz w rozwijającą się technikę nagrywania. Oczywiście wszystko jest wyważone, bo Axel ani nie przegina w stronę starych klimatów, ani nie ulega nowoczesności. Owszem przez lata kariery zespół zamknął się w pewnej własnej dźwiękoszczelnej kapsule, ale to na szczęście zwolenników zespołu, jak i jego samego. Naturalnie propozycje Axel Rudi Pell bywają różne, raz podobają się bardziej, raz mniej, ale nie mam mowy aby zejść po niżej pewnego poziomu. Wystarczy prześledzić oceny ostatnich studyjnych albumów, żeby się o tym przekonać. Wydarzeniem są też koncerty zespołu. To nie tylko odegranie na scenie kawałków zarejestrowanych w studio i ogranych w sali prób. Kapela również tutaj sięga do wzorców wypracowanych w latach siedemdziesiątych, gdzie nie tylko bawi się publiczność ale też muzycy. To nie odegranie nutka w nutkę muzyki, ale pole do improwizacji i popisów, W wypadku "Live On Fire" mamy do czynienia z solami perkusisty i klawiszowca. Wyłapać można także konkurowanie między instrumentalistami (głownie na linii gitara - klawisze). Również publiczność nie raz wciągana jest do wspólnego śpiewania, a także do przekomarzania się z wokalistą. Sięgnięto do pomysłu, w którym kilka utworów łączy się w jedną rozbudowaną suitę. W zaskakujący acz w ciekawy sposób cytowano klasyki z rocka, jak i muzyki klasycznej. Może nie mam racji, ale wyda-
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
\m/\m/
Mateusz Borończyk
2013 SPV
"On the Edge", "High Bars", "Ride of the Chariots", "Tonight" oraz kawałka tytułowego na żywo brzmią o wiele lepiej. Innymi słowy - świetna płyta z utworami, które nie tylko są poprawnie zagrane, ale także znakomicie skomponowane, posiadając dzięki temu swoje charakterystyczne momenty, riffy i melodie. (5)
Gdyby ktoś się zastanawiał, gdzie skończą odrzutki z młodej i ambitnej grupy Skull Fist, to odpowiedź ma przed swoimi oczami. Alison oraz Ken założyli nowy zespół i napieprzają aż miło heavy metal starej szkoły. Debiut Axxion jest kolejnym udanym wydawnictwem świeżego narybku, który zalewa rynek muzyczny i szturmuje metalowe podziemie każdego roku. W dodatku bardzo udanym wydawnictwem! Nie można zapominać o tym, że w Axxion gra połowa składu Skull Fist odpowiedzialnego za ich genialną EPkę "Heavier Than Metal". Słychać to w warstwie muzycznej krążka. Brzmieniowo Axxion i Skull Fist są bardzo podobne. Debiut Axxion ma też podobny klimat - bezkompromisowe melodyjne (ale bez przesady) łojenie, którego bardzo przyjemnie się słucha. Wokalista Devon ma barwę głosu łudząco podobną do Jackiego ze Skull Fist. Pełne różnorodnych dźwięków solówki autorstwa Kena Neilsona, ukrywającego się pod adekwatnym przydomkiem Sir Shred, są jakby przedłużeniem tego, co mogliśmy usłyszeć kiedyś na "Heavier Than Metal". Gra solowa gitary jest nieco schowana za resztą instrumentów, przez co jawi się jako oniryczny odległy zaśpiew. Solówki są dobrze słyszalne, lecz nie wychodzą prawie nigdy na pierwszy plan, czając się za głównymi riffami. Skoro już poruszamy kwestię produkcji płyty należy także wspomnieć o brzmieniu perkusji. Alison jest fachową pałkerką, jednak jej gary trochę giną w miksie. Stopa jest bardzo miękka, a tomy powinny być trochę bardziej nagłośnione. Na nagraniu są ciche i nie można przez to docenić wszystkich przejść jakie młoda perkusistka młóci swymi pałeczkami. Te drobne mankamenty jednak nie świadczą o tym, że poziom produkcji jest słaby. Całokształt prezentuje się bardzo solidnie i cieszy zmysł słuchu. Skoczne zadziorne riffy szaleją w każdym utworze na tej płycie. Nie jest to przełomowe wydawnictwo heavy metalowe, lecz nie jest to także tylko i wyłącznie poprawnie odegrany typowy old-school. Ta muzyka wchodzi gwałtem w krwioobieg, rozpala zmysły i szaleje w synapsach. "Wild Racer" jest pełny heavy metalowych hymnów, podniosłych hiciorów i energetyzujących ścigaczy. Old schoolowy heavy wysokich lotów! Zwłaszcza, że wałki w stylu
Przede wszystkim powinienem zacząć od tego, że nie przepadam za nową falą thrashu, dlatego moja opinia odnośnie tej płyt może być niemiarodajna. Mimo to, debiut tej thrashowej kapeli z Niemiec nie wypada źle. Zaprezentowali oni brutalną formę thrashu, miejscami przypominającą dokonania Dark Angel czy Kreator. Czuć jednak w nich ogromną fascynację młodymi kapelami, jak Municipal Waste czy Fueled By Fire. Otwieraczem na albumie jest utwór "Atomic Holocaust", który zaczyna się wyciem syren alarmowych, mocną stopą i wściekle szybkim riffem. Od tekstu nie ma co wiele oczekiwać, raczej klasyka gatunku a'la Nuclear Assault czy Harter Attack. Kolejny numer to "Beyond the Bombed Ruins". Początek kawałka jest w iście "megadethowskim" stylu, później jednak przechodzi w klasyczną brutalną thrashową rzeźnię. Na uwagę w tej kompozycji zasługuje wokalista, który miejscami stara się screamować i growlować. Brzmi to ciekawie. Na pochwałę zasługują również harmonie pod koniec utworu. Dzięki nim, cały kawałek nabiera nieco innej kompozycji niż reszta. Trzeci numer na płycie, "Slaughter in the Water", jest moim zdecydowanym faworytem. Są w nim wściekłość, fajne solówki, i naprawdę nieszablonowe riffy, a do tego perkusista, który jest naprawdę niczego sobie. Utwór musi mocarnie wypadać na żywo, no i do tego "chórki" wykrzykiwane przez muzyków. Następna pozycja na płycie to "Dawn of Aggression" już z nieco na wstępie wolniejszym riffem niż poprzednie, który przynosi na myśl popisy wioślarzy z Artillery. Problemem jednak tego kawałka jest to, że riff ten nie został należycie wykorzystany. Wszystko fajnie, jednak później jest to samo, co w poprzednich kompozycjach. Szybki riff, polka na perkusji, i tak dalej. Na plus w utworze zasługuje refren, który łatwo wpada w ucho i jest dosyć chwytliwy. Jego następcą jest "Psycho Torture", ciekawy kawałek, szczególnie dzięki zastosowaniu w nim podwójnej stopy, przez co nabiera on potężnej mocy. Mimo ciągle wstawianych polek i riffów granych "byle szybko", w utworze znalazło się miejsce na recytowanośpiewany fragment, który moim zdaniem jest ogromnym plusem. Szósty numer to "Commercial Brain Shredding", będący srogą siedmiominutową jazdą. Fajnie - ostro, moshowy beat, no i anty komercyjny tekst tak charakterystyczny dla niemieckiego thrashu. Kawałek naprawdę fajny, z ciekawym riffem, nie lecącym non stop na powerchordach. Przedostatni kawałek na albumie ma wdzięczną nazwę "Pestilence", nie przypomina jednak w żaden sposób doko-
RECENZJE
117
nań tej holenderskiej kapeli, może poza lekko deathowym polotem. Mimo to utwór jest jednym z lepszych na albumie, mógłby w moich oczach nawet konkurować ze wspomnianym wcześniej "Slaughter in the Water". Ma odpowiednią moc i w nim Niemcy się naprawdę popisali. Ostatnim utworem na albumie jest "Stormtroopers of Thrash". Nazwa przynosi na myśl kapele Scotta Iana i Billego Milano i fakt faktem, sam utwór jest lekko crossoverowy - bez zbędnych wstawek, motywów, ot, taki klasyczny, ciężki thrash. Srogi, a nawet bardzo dobry zamykacz. Mimo tego wszystkiego, tak jak napisałem na początku, płyta wypada dobrze, jednak nie bardzo dobrze. Nie powala na kolana, Niemcy mają od groma ciekawych pomysłów, lecz nie bardzo wiedzą jak je wykorzystać - mnóstwo dobrych riffów, wstawek, gdzieniegdzie harmonie, lecz i tak finalnie wszystko przechodzi w klasyczną, starą polkę. Niby w porządku, ale brakuje kreatywności. Jeśli chodzi o mnie, prawdopodobnie nigdy więcej tego albumu nie odpalę. Mimo iż jest dobry zarówno pod względem kompozycji, jak i produkcji, to nie jest żadnym opus magnum, żadnym objawieniem. Jeśli ktoś lubi Nową Falę, polecam, ale nie oczekujcie niczego odkrywczego. Od taki, mocny, brutalny thrash i w sumie tyle. Porównując ją jednak do innych młodych thrashowych kapel, dużo jej brakuje do takiego na przykład Vektora, oj dużo… (3) Mateusz Borończyk
Besieged - Victims Beyond All Help 2013 Unspeakable Axe
Dobry thrash jest tam, gdzie kapela wręcz zarzyna swoje instrumenty. Struny gną się od ponaddźwiękowego kostkowania, palce wyślizgują gryf od częstych zmian pozycji, w bębnach są głębokie odciski od pałeczek, a talerze są całe w pęknięciach. Jeżeli nie ma potu, nie ma milionów spalonych kalorii, nie ma agresji, to w efekcie uzyskamy papkę, a nie thrash metal. Naturalnie nie są to jedyne kryteria uzyskania dobrego efektu końcowego. Gdyby tak było, to cała nowa fala thrash metalu byłaby niekończącym się pochodem triumfu i zwycięstwa. Jak powszechnie wiadomo, ten ruch kulturalno-muzyczny, który wypluł całe zastępy słabych i przeciętnych kapelek, nawet na naszej rodzimej ziemi, nie jest ostatecznym objawieniem w kwestii thrashu. Muzyka Besieged jest szybka, brutalna i bezkompromisowa. Od samego początku atakują nas agresywne riffy gitarowe i bardzo pracowita perkusja. Od stopy, werbli, tomów i talerzy na tym albumie jest bardzo gęsto. Brzmienie instrumentów jest bardzo dobrze wyważone i dopracowane, aczkolwiek jak na mój gust werbel ma w sobie za dużo ogólnej "garnkowatości". Jest bardzo ciasny i pustobrzmiacy. Nie jest to smaczny, lekko zreverbowany, wyraźnie zaakcentowany tuziemiec, lecz obco brzmiący emigrant z krainy garnków i patelni, który próbuje wpasować się w nową metalową rzeczywistość. Dlatego nie odstaje tak bardzo, jednak słychać, że mimo wszystkich aspektów bycia werblem, dalej brzmi jak garnek.
118
RECENZJE
Kompozycje są przemyślane i nasączone furią i przemocą do granic wytrzymałości. Szybki, bardzo agresywny thrash, nie stroniący od czasu do czasu od deathowego ciężaru. Słuchając "Victims Beyond All Help" przypominają mi się takie smaczne kąski jak szwedzki Merciless, francuski Massacra i brazylijski Sarcofago. Spod tego, to tu to tam, przebijają czasem klimaty głęboko osadzonego Kreatora i starej Sepy (zwłaszcza w "Buried Alive"). Besieged nie stroni od monumentalnych zmian tempa (tak jak w "Black") oraz częstych przejść w zupełnie inne riffy i figury. Niestety, mogłoby być lepiej w sekcji wokalnej, gdyż głos wokalisty jest mdły i nieciekawy. Nic specjalnego. Nie razi jednak tak bardzo, jak się obawiałem po pierwszych wersach, rozpoczynającego płytę "Internal Suffering". Ten utwór jest bardzo dobrym otwarciem tego albumu. Od razu na starcie, bez zbędnego owijania w bawełnę i innych banialuków, wita nas but na ryj i kula kafarowa w brzuch. Skomplikowane, lecz nie przekombinowane riffy i ciekawe, rzekłbym nawet, że nieprzewidywalne patenty, piłują nasze bębenki, przedostając się z krwioobiegiem do serca, zatruwając organizm wysokim stężeniem rtęci i siarki. To, że nie mamy tutaj do czynienia ze stricte death/ thrashem, słychać w typowo thrashowych wysoko brzmiących zagrywkach i skocznych podrygach. Kawałek o bardzo życiowej nazwie "Death" bardzo umiejętnie splata ze sobą ten, nazwijmy to umownie, typowy old-schoolowy thrash z deathowymi patentami i ciężarem. Wszystko na najwyższych obrotach. Nie znaczy to, że Besieged nie zwalnia. W "Black" i w kawałku tytułowym wytraca nieco prędkości, jednak trudno tu mówić o wyraźnym przejściu do średniego tempa na dłuższy czas. Jest szybko i jest mięsnie. "Trapped Inside" jest wyraźnym spadkiem formy, ustępującym swym pozostałym braciom znajdującym się na tej płycie. Besieged próbowało tutaj być melodyjne i wymuskane, przez co uzyskano dysonans poznawczy i niespójność formy, która strasznie się gryzie z całokształtem albumu. Ponadto utwór jest zwyczajnie średni i nie powinien trafić na to wydawnictwo, a być jedynie kompozycją, którą zespół grał sobie na próbach w przerwach między jednym a drugim, lepszym utworem. Pozostaje nadzieja, że przez te trzy lata, które minęły od premiery tego albumu, chłopaki z Winnipeg skomponowały lepszy materiał. Jednak mimo małej wtopy, pozostałe sześć utworów to solidne łojenie, rzeźnia i bastonada. Cieszę się, że Unspeakable Axe Records zainteresowało się tym wydawnictwem na tyle, by go oprawić w świetną okładkę autorstwa Eda Repki i wypuścić ponownie na rynek, tym razem profesjonalnie. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski Beyond Description - An Elegy For Depletion 2013 Punishment 18
Beyond Description to zespół z imponującym stażem i sporym dorobkiem, obejmującym też cztery płyty długogrające. "An Elegy For Depletion" jest pierwszą, którą miałem okazję usłyszeć i na pewno nie będę szukać kolejnych. I to nie dlatego, że ten japoński kwartet gra thrash/ crossover, ale raczej jak go gra. Panowie preferują ostrą thrashową łupankę i mocarne zwolnienia, obdzielając nimi - raczej na chybił trafił - poszczególne, zwykle bardzo krótkie, utwory. Wokaliście marzy się chyba bycie Jamesem Hetfieldem ("Absurd", "Provocation", "Drip"), albo też Mille'm
Zamiast kreatywnego hołdu dla progresywnych klasyków (bez polotu do nowego albumu Jona Olivy) otrzymaliśmy przeładowaną, nie do końca sprecyzowaną kombinację, która nie wywołuje u nas żadnej nostalgii. Mogło być znacznie lepiej. (3) Łukasz "Geralt" Jakubiak z Kreatora ("Potential", "Bridge"). Bywa też, że Hideyuki Okahara łączy charakterystyczną dla w/w panów manierę w jednym utworze ("Arbitrage"). Irytujące na dłuższą metę jest też ciągłe nadużywanie trademarkowego "ugh!" Toma Warriora, które rozbrzmiewa czasem kilka razy w obrębie jednego utworu. Oczywiście w tej stylistyce nie ma mowy o jakichś wzlotach aranżacyjnych, ale krótkie solówki brzmiące niczym parodie gitarowych popisów czy perkusyjne solo w środku "Shut", pasujące tam jak frak do gumofilców też nie podnoszą mojej oceny tej płyty. Dlatego "An Elegy For Depletion" mogę polecić tylko tym, którzy chcą posłuchać kilku monotonnych wariantów poniższego schematu: łupanka/ miarowe zwolnienie/ ugh/ solo/ łupanka. Innym zdecydowanie odradzam, nawet jeśli uwielbiają thrash/ crossover. (2) Wojciech Chamryk
Blacklands - A New Dawn 2013 Blacklands Music
Niemcy ostatnio coraz bardziej stają się aktywni w światku progresywnym i z każdym rokiem scena naszych sąsiadów coraz bardziej się umacnia. Blacklands na pierwszy rzut oka wydaje się być ambitniejszym projektem względem klasycznych, prog metalowych wykonawców. Czy rzeczywiście tak jest? Ich debiutancki krążek "A New Dawn" to bardzo specyficzna kombinacja. Znajdziemy tam brzmienia stricte power/ prog metalowe inspirowane twórczością Nightwish (szczególnie w "Cold Embrace" i utworze tytułowym), ale też neoprogresywne, tudzież symphonic progowe w klimacie Yes oraz Pendragon ("I Can Hear Your Heart", "Love Will Never Die"). Poza tym nie zabrakło też melodyjnych, nieco soft rockowych kompozycji, gdzie szczególnie wyróżnia się "Floating Pictures" oraz klasycznego epic songa w postaci "Powerplay". Ten ostatni szczególnie zaskakuje interesującą, gatunkową wariacją, w której usłyszymy elementy muzyki orientalnej, prog metalu, klasycznego rocka neoprogresywnego, a także heavy metalu. Pomimo bardzo ambitnego podejścia cały ten muzyczny miszmasz wypada bardzo przeciętnie, a płyta nie zachęca do ponownego przesłuchania. Jest chaotyczna, chwilami męcząca i słabo nagrana, co szczególnie słychać w bardzo rozwlekłych i nudnych partiach wokalnych (bezpłciowa Moja Nardelli). Najlepiej z całego składu wypada zdecydowanie Michael Stockschläge (gitara) oraz Manfred Reinecke (klawisze). U obydwu panów słychać bardzo porządny, muzyczny warsztat, a na "Powerplay" pokazują ogromną klasę, szczególnie w końcowych partiach solowych.
Blackmail - Tamer of Feelings 2013 Self Released
Krótki research ujawnił, że Blackmail jest młodym zespołem z Ukrainy, który aktualnie swoją bazę wypadową założył w stolicy regionu - Kijowie. Ponadto, trzech z czterech członków tej kapeli ma na imię Dmytro. I to właściwie są wszystkie interesujące informacje odnośnie tego zespołu. "Tamer of Feelings", pięcioutworowe niezależne wydawnictwo tej grupy to straszna szmira. Chłopcy swoją muzykę mienią progresywnym thrash metalem, jednak nie uświadczymy w ich kakofonii ani progresji ani thrashu. Blackmail popełnia typowy metalcore i to w dodatku ten z rodzaju bardziej irytujących. Dziwne, niepasujące dźwięki, melodyka z dupy, nudne riffy i typowe dla metalcore'u zagrywki i zmiękczające zwolnienia. Wokalista albo krzyczy jak potłuczony, albo stara się śpiewać jak Ryan Peake z Nickelback. Jego głos prezentuje tutaj neurotyczny profil psychologiczny typowego emo - albo wrzeszczy, zdzierając struny głosowe, albo płacze sobie w kącie. "Tamer of Feelings" ma dość adekwatny tytuł. Dużo tutaj niezrozumiałych uczuć, które dopiero trzeba poskromić - o ile ktoś ma na to nerwy. Zdarza się od czasu do czasu jakiś dobry riff, jednak to za mało, by się przekonać do tego wydawnictwa. Całość strasznie męczy uszy i nadwyręża dobrą wolę słuchacza. Brzmienie jest syntetyczne i nie ma w nim naturalnej energii, charakterystycznej dla dobrej muzyki metalowej. Nieczytelność kompozycji i udziwniacze, wpływają negatywnie na odbiór muzyki Ukraińców. (1,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Black Sabbath - 13 2013 Vertigo/Universal
Nie ma większego sensu bym się rozpisywał jak bardzo ważnym zespołem był Black Sabbath dla rozwoju ciężkiego i głośnego grania. Był - gdyż od dłuższego czasu niewiele nowego mogliśmy usłyszeć z obozu kultowych Brytyjczyków. Nie będzie też kilkunastozdaniowej pomsty jak to bez Billa Warda nie ma Black Sabbath. Pominę też dłuższą dywagację dotyczącą tego, która płyta Sabbathów jest najlepsza, który wokalista najfajniejszy i w ogóle, i tak dalej, i tym podobne. Skupię się na samej płycie, tak jak to powinien uczynić każdy
normalny człowiek. Zwłaszcza, że niektórzy w dyskusji na temat tej płyty nie wychodzą poza akademicką formę debaty, którą można określić jako styl szalonego gimba. Najnowsza płyta Black Sabbath, nosząca oryginalny tytuł "13" jest pierwszym albumem od czasu wydania "Never Say Die", w którym pojawiają się razem Tommy Iommi, Geezer Butler oraz Ozzy Osbourne. Trzydzieści pięć lat to kawał czasu. Zabrakło niestety Billa Warda, którego zastępuje perkusista solidnej i znanej kapeli Rage Against The Machine. Muszę przyznać, że nastała swoista moda w wielkim metalowym światku, by nazywać swój trzynastu album, po prostu "13" lub jakąś wariacją na temat tej liczby. Przykładów można mnożyć - Anvil, Megadeth, Suicidal Tendencies, Krokus, Overkill i tak dalej. Co jest takiego w tej liczbie, nie wiem. Wiem jednak, że jest to marny, nudny i wielce nieoryginalny zabieg. Co prawda "13" Black Sabbath nie uzyskało swej nazwy od numeru kolejnego wydawnictwa. Jeżeli wierzyć słowom Geezera Butlera tytuł "13" odnosi się sarkastycznie do żądań wytwórni, by podczas sesji nagraniowej zespół nagrał trzynaście kawałków. Chcieli trzynastkę, dostali trzynastkę, a nawet więcej, bo podobno Black Sabbath nagrało aż szesnaście kawałków, z czego na albumie znalazło się osiem plus cztery w postaci różnorakich bonusów w poszczególnych wersjach wydawnictwa. Historia za nazwą albumu jest ciekawa, choć może się jawić jako lalusiowaty bełkot mający na celu pokazanie, że bogate staruszki z Black Sabbath stawiają się wytwórni i ciągle mają prawdziwy antykomercyjny bunt w sercach. W każdym razie naprawdę - i tytuł albumu, i artwork można było lepiej przemyśleć. Odczuwam swoisty dysonans poznawczy w takiej sytuacji. Po tych wszystkich latach od premiery ostatniego albumu w połowie lat 90tych, wygląd i tytuł nowej płyty mógł być bardziej trafiony, by słuchacz miał stu procentową pewność, że trzyma w rękach godną płytę Black Sabbath. Zostawmy tematy wizualne i filozoficznoestetyczne za sobą i przejdźmy do zawartości czarno-białego krążka, który wygląda jak chory atrybut hipnotyzera. Od razu można powiedzieć, że produkcja mimo tego, że stoi na wysokim poziomie (jakżeby inaczej!) różni się od nagrań z najlepszych czasów Black Sabbath. "13" nie ma tego smolistego ciężaru z "Black Sabbath". Nie ma też tej heavy metalowej nuty znanej z "Heaven & Hell". Kompozycyjnie utwory mają więcej wspólnego z pierwszymi płytami i to nie tylko z powodu charakterystycznej maniery śpiewu Ozzy'ego. Schemat aranżacji strukturalnej numerów jest żywcem wzięty z dawnych lat. Iommi jednak nie uniknął pewnych nawiązań w swoich riffach do późniejszej ery Black Sabbath z Dio, więc pojawiają się na "13" sporadyczne, pojedyncze riffy zbliżone klimatem do utworów z "Heaven & Hell" czy "Mob Rules". Kawałki z "13" momentami bardzo mocno przypominają znane hity Black Sabbath. Tak mocno, że aż niebezpiecznie się ocierają o termin "autoplagiat". I to od samego startu albumu. Pierwszy utwór, zatytułowany "End of the Beginning", ma riffy bardzo mocno przypominające stary dobry "Black Sabbath", by potem w kolejnej zwrotce przejść w melodie rodem z "Megalomani". Dziki "Loner" przypomina swym brudnym riffem swoistą interpretacji na temat "N.I.B.". Tak samo riff otwierający do "Live Forever" nawiązuje do kompozycji "Cornucopii". Nie wiem czy wariacje i przeróbki starych, znanych riffów, są ścieżką do
nadania starego i klasycznego klimatu nowej płycie. Jest to zabieg słaby, płytki i pożałowania godny. Z drugiej strony, w utworach, nawet tych, które zaczynają się tak jakoś znajomo, występują nowe, autorskie riffy i instrumentalizacje, więc nie jest to jednoznaczna zrzynka. Świadomym, a raczej oficjalnie świadomym, w przeciwieństwie do kilku niemalże powielonych riffów z dawnych płyt, nawiązaniem do starego klasycznego utworu jest "Zeitgeist". "Duch Czasu" płynie spokojnie z głośników, otulony łagodnymi bębenkami, bongosami i klasyczną gitarą. Melodycznie, klimatycznie oraz lirycznie mocno nawiązuje do "Planet Caravan" i jest swoistą kontynuacją tego klasyku: "Astral engines in reverse, I'm falling through the universe again...". Najlepszym i przy okazji najdłuższym, utworem na "13" jest "God is Dead?", utwór traktujący o duchowych rozterkach duszy, która zaczyna wątpić w istnienie Boga. Nie dziwota, że ten utwór wylądował na singlu promującym płytę. To jest 100% Black Sabbath, zarówno muzycznie jak i lirycznie. Mocarne, ciężkie riffy i skrzeczący głos Ozzy'ego grają w mrocznym unisono. Najnowszy album Black Sabbath nie jest słabą płytą. Ma wiele mankamentów, zbyt czystą produkcję i za bardzo obecny recykling własnych riffów sprzed ponad trzech dekad. Jednak jest to album, którego przyjemnie się słucha. Można nawet ostrożnie rzec, że jest solidnym elementem dyskografii wielkiego Black Sabbath. Nie zmienia to jednak faktu, że oczekiwania były wysokie i myślę, że spodziewano się lepszej płyty po Ozzym, Iommym i Butlerze, jednak koniec końców, efekt ich pracy w studio jest przyzwoity. Naprawdę, nie ma na co narzekać. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Black Soul Horde - Tales Of The Ancient Ones 2013 No Remorse
Grecy pomimo kryzysu i delikatnie mówiąc, nie najciekawszej sytuacji w tym kraju, nadal uwielbiają stary, klasyczny heavy metal. Dlatego kilku muzyków, parających się dotąd mniej lub bardziej brutalnymi odmianami metalowego łojenia w różnych zespołach, postanowiło założyć kolejny. Pomimo nazwy, kojarzącej się raczej z brutalnym death czy black metalem, Black Soul Horde odwołuje się bezpośrednio do czasów bardzo zamierzchłych. Począwszy od powstawania i rozkwitu NWOBHM, to jest przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku, poprzez dokonania tuzów amerykańskiej sceny epickiej i power aż do niemieckiego power metalu lat 80. Efektem tego wszystkiego jest bardzo ciekawa, urozmaicona płyta. Surowa, mocno brzmiąca, ale z licznymi melodyjnymi partiami i refrenami, czyli tak, jak to drzewiej bywało. Dlatego w rozpędzonych "Horns Of War (Evermore)" i "The Light" grają tak, że każdy fan bardziej podziemnego brytyjskiego metalu będzie kupiony od razu. Dla maniaków wczesnego Helloween mają "Hour Of The Dragon", zaś dla fanów innych germańskich kapel "Reborn In Fire And Blood". Epicki klimat króluje w najdłuż-
szym na płycie "Ancestor Of The Ancient Gods", równie urozmaicone są, wspomniany już, "Hour Of The Dragon" oraz łączący balladowe partie z dynamicznym riffowaniem "Coming Home (The Call Of Gaia)". Gdyby nie nowoczesny, klarowany i bardzo dynamiczny dźwięk oraz wyczyny Dimitrisa Kotsisa, który poza popisowymi, bardziej klasycznymi partiami kilkakrotnie używa dość mocnej, kojarzącej się z growlingiem maniery, pewnie zastanawiałbym się, czy nie jest to czasem kolejne muzyczne wykopalisko sprzed lat. W ojczyźnie Black Soul Horde już obwołano grecką odpowiedzią na Alpha Tiger, Holy Grail i White Wizzard. Takie porównania nie mają najczęściej sensu, tym bardziej, że Grecy nie są tak jednostronni, jak część z w/w zespołów, ale niewątpliwie coś jest na rzeczy i warto zapoznać się z "Tales Of The Ancient Ones". (5) Wojciech Chamryk
Black Star Riders - All Hell Breaks Loose 2013 Nuclear Blast
Jeśli ktoś słuchając tej płyty odniesie wrażenie, że to album Thin Lizzy, będzie to jak najbardziej prawidłowe skojarzenie. Nazwą Black Star Riders posłużyli się bowiem muzycy od lat działający jako Thin Lizzy w wydaniu koncertowym, z byłym gitarzystą tej formacji, Scottem Gorhamem na czele. Panowie nagrywając płytę doszli jednak do wniosku, że to, co sprawdza się na koncertach w studio niekoniecznie, a album studyjny Thin Lizzy bez Phila Lynotta (1949 - 1986) byłby nieporozumieniem. Stąd nowy - stary zespół i płyta, która na pewno zachwyci zarówno zwolenników hard rocka jak i nawet ortodoksyjnych fanów Thin Lizzy. Black Star Riders udała się bowiem trudna sztuka zachowania artystycznej wiarygodności przy jednoczesnym czerpaniu ze skarbnicy niepowtarzalnych melodii i gitarowych unison Thin Lizzy. Dlatego na "All Hell Breaks Loose" obok utworów dalekich od dokonań Thin Lizzy, takich jak "Bound For Glory" czy utwór tytułowy, mamy też mnóstwo nawiązań do przebojowego stylu zespołu Phila Lynotta. Począwszy od tych z początków kariery we wczesnych latach 70. ("Someday Salvation"), poprzez erę złotych przebojów przełomu lat 70. i 80. ("Kissin' The Ground", balladowy "Hey Judas", "Hoo Doo Voo Doo"), aż do stricte heavy metalowego okresu początku lat 80. ("Bloodshot", "Before The War"). Są też nawiązania do irlandzkiego folkloru w "Kingdom Of The Lost" oraz żywiołowo zinterpretowanego w hard rockowym stylu rock 'n' rolla w "Valley Of The Stones". Płytę kończy zaś przepiękny, tradycyjny "Blues Ain't No Bad". Myślę, że dobrze się stało że ta płyta powstała i nie jest firmowana nazwą Thin Lizzy - mimo tego, że sporo na niej muzyki nawiązującej do dokonań tej grupy, zaś Ricky Warwick wielu utworach śpiewa tak, że można go pomylić z Philem Lynottem. (5) Wojciech Chamryk
Code Of Silence - Dark Skies Over Babylon 2013 Mausoleum
Templariusz spoglądający dumnie z okładki tej płyty niestety nie zdoła jej obronić przed malkontentami takimi jak ja. Jest to bowiem kolejne z setek nikomu niepotrzebnych wydawnictw. Szkoda tym większa, że zarówno instrumentaliści jak i wokalista Gus Monsato w większości nie są debiutantami i naprawdę sporo potrafią. Na "Dark Skies Over Babylon" nie brakuje też całkiem udanych utworów, porywających fragmentów i partii instrumentalnych raz solówek. Ale całość, trwająca łącznie z dwoma utworami bonusowymi ponad 70 minut, jest nijaka, przerażająco wtórna, rozwleczona i najzwyczajniej w świecie nudna. Zespołowi zamarzyła się trudna sztuka stworzenia epickiej opowieści ubranej w klasycznie heavy metalowe szaty, ale z tych 11 utworów mogę wyróżnić raptem kilka. Na pewno są wśród nich "Tame The Tempest", łączący motorykę rockerów Dio z drugiej połowy lat 80. z dynamiką współczesnego power metalu, ciekawie się rozwijający rocker "Black Abyss" oraz znowu czerpiący z Dio, Black Sabbath lat 80., ozdobiony partią kościelnych organów oraz solówkami nie tylko gitarzysty, ale też klawiszowca, "Midnight Cathedral (Veritas)". Jednak słuchanie na dłuższą metę kolejnych wariacji na temat klasycznych płyt Dio ("Witches Of November"), klasycyzujących popisów w stylu Y.J. Malmsteena, ale niestety nawet w połowie nie tak interesujących ("Seventh Seal") czy nijakiego power metalu ("Sky Is Falling Down") to już poważne wyzwanie. Tym bardziej, że muzycy rzadko kiedy wiedzą, kiedy skończyć i najchętniej każdy z utworów rozwlekli by do 6 - 8 minut, kiedy pomysłów brakuje. Dobrym przykładem jest tu balladowy utwór tytułowy, zaczynający się od natchnionych dźwięków fortepianu, z chóralnym, kojarzącym się z amerykańskim, przebojowym metalem lat 80., refrenem, ciekawą solówką, ale rozłażący się całkowicie przy każdym kolejnym powtórzeniu owego refrenu. Jest to jednak debiutancka płyta tych - w większości bardzo młodych - muzyków, tak więc myślę, że kolejna może być znacznie ciekawsza. (3,5) Wojciech Chamryk ColdSteel - American Idle 2013 StormSpell
Cold Steel jest jedną z tych kapel, które mimo rozwoju gatunku, zostały całkowicie zapomniane. Kwintet z Long Island, powstał w 1986 roku, lecz debiut wydał dopiero w 1992 roku. Był to prosty, rytmiczny thrash, miejscami melodyczny, z melodycznymi wstawkami wokalnymi, jednak z bardzo kiepską produkcją. Do fiaska przyczynił się także rok wydania, może gdyby wydali ten album trzy lub cztery lata wcześniej, ich historia potoczyła by się inaczej, jednak ogromne roszady w składzie, rok 1992 w którym królował grunge w postaci Alice in Chains czy Pearl Jam, czy scena metalowa, która reprezentowana była przez death metal i Panterę spowo-
RECENZJE
119
dowały, że zarówno zespół, jak i płyta przeszłą bez pozytywnego echa. Pozytywnego, ponieważ prasa muzyczna mocno krytykowała ten album, który chociaż w moich oczach nie jest wcale słabym wydawnictwem. Niestety w 1993 roku kapela się rozpadła. Reaktywowała się 19 lat później w pięcioosobowym składzie, z którego tylko dwóch muzyków nagrało debiut. Już w 2012 roku, kapela zaczęła przygotowywać się do nagrania pełnoprawnej EP o nazwie "American Idle". Szczerze powiem, nie wyszła im ona źle. Jest kawałkiem naprawdę ciekawego metalu, którego jednak thrashem nie mógłbym nazwać. Intrem tytułowego kawałka są zmiksowane przemówienia amerykańskich polityków. Utwór ma nowoczesne brzmienie, zresztą jak i całe EP. Muzycy stworzyli ciekawą kompozycje, nie jest to klasyczna polka i szybki riff, raczej bardzo melodyczny metal, miejscami mocno inspirowany Machine Head ze śpiewanymi wokalizami. Kolejny "Ashes to Ashes" jest klasycznym wcieleniem thrashu. Widać, że garowego kapela ma naprawdę mocnego. Stopa w utworze pracuje bardzo dobrze. Riffy są lekko połamane, wszystko brzmi naprawdę ciekawie. Następny "Blink of an Eye", jest już mocno melodyczny, z popisami gitarowymi na początku utworu. Rozpoznawalność kawałka gwarantuje mu charakterystyczny beat i tempo. Nie jest to jednak thrash metal, a raczej coś na wzór groove metalu. Przedostatni "Blood Secrets" z dosyć kontrowersyjnym intro, brzmiącym jak motyw wycięty z kawałków Skrillexa, mimo początku w stylu groove, ma mocno thrashowy klimat. Wokal przypomina to, co zaprezentował David White na ostatnim wydawnictwie Heathen. To kolejny naprawdę mocny utwór na EP. Ostatni "You Lose", jest jednocześnie najkrótszym utworem na wydawnictwie. Prosty, chwytliwy riff i refren w stylu Testamentu i wykrzykiwane chórki nadają temu utworowi "nowoczesnej wściekłości". Podsumowując, najnowsze EP kapeli Coldsteel jest naprawdę ciekawym wydawnictwem. Nie do końca nazwał bym to czystym thrash metalem, cała płytka jest dużo bardziej melodyczna, bardziej w stylu Machine Head lub nowego Testamentu. Generalnie album zasługuje na uznanie i słychać, że Amerykanie odwalili kawał dobrej roboty. (4,5) Mateusz Borończyk Conflicted - Social Disorder 2012 Dif Metal World
Chile nie jest stolicą thrash metalu. Nie przeszkadza to w żadnym wypadku misji obranej przez Conflicted, która dąży do pokazania, że w tym niemal egzotycznym kraju też można grać thrash metal. Ta młoda formacja, która została założona w 2012 roku dała się poznać światu jako kapela pełna energii i agresji za sprawą debiutanckiego wydawnictwa "Social Disorder". Choć okładka działa odstraszająco na słuchacza - warto sięgnąć po ten album. Nie ma tutaj żadnego haczyka, ani ukrytego sekretu, a powód jest banalny. Zespół gra po prostu solidny thrash metal z wyraźnymi wpły-
120
RECENZJE
wami takich kapel jak Pantera, Slayer, czy Kreator. Z jednej strony mamy więc wtórność i wykorzystywanie już sprawdzonych patentów, a z drugiej strony solidny, agresywny i dobrze wyważony materiał. Jednak nie trudno nie opowiedzieć się po stronie zespołu, kiedy wokalista Fellipe, ma charyzmę i zadziorność, a także nieco punkowy charakter. Jednak nie on tutaj jest główną atrakcją. Na albumie zostaje przyćmiony przez dynamiczną, mocną sekcję rytmiczną i ostre, pełne żywiołowości partie gitarowe w wykonaniu Rolanda. Słuchając takich petard jak "Malevolant Act" czy "Gos Is Death" można ten atut łatwo wyłapać. Zespołowi udało się stworzyć dość równy i dobrze wymieszany album na którym słychać szybkie kompozycje jak "Experiments to Create Aberrations" a także kompozycje bardziej heavymetalowe jak "This World". Surowe, naturalne, przesiąknięte latami 80/90 brzmienie podkreśla agresywność materiału i dobrze to słychać w takim "Corruption" czy otwierającym "The Truth Beyond Our Polluted Lungs". Młoda formacja Conflicted pokazuje, że można grać wtórnie, ale na poziomie: jeśli ma się dobre pomysły, potrafi się grać z pasją to i wtórność nie przeszkadza w takim stopniu jak mogłoby się wydawać. Nic specjalnego, ale z pewnością debiut tego zespołu jest solidnym wydawnictwem, które zasługuje na uwagę, zwłaszcza zagorzałych fanów thrash metalu. (4,2) Łukasz Frasek
Conquest - The War We Rage 2013 Dark Star
Gatunek muzyczny będący hybrydą power metalu i thrash metalu to dziedzina, w której specjalizują się Stany Zjednoczone. Helstar, Attacker czy wiele innych to kapele, który wpisały się w historię metalu. Do zespołów z dużym stażem muzycznym można śmiało wliczyć też nieco mniej znany Conquest. Ta formacja powstała w 1988 i swój pierwszy album wydała w 1993 roku. Na tym nie poprzestała wydając w miarę regularnie wydawnictwa. Mamy rok 2013 i czas na siódmy album formacji o tytule "The War We Rage", który znakomicie wypełnia znamiona gatunku power/ thrash metal. Pasja z jaką grają muzycy Conquest, technika, zgranie i pomysłowość kompozycji sprawiają, że "The War We Rage" jest albumem solidnym i godnym uwagi. Każdy kto lubi mocny, wyrazisty wokal, w którym jest nutka agresji, metalowego feelingu ten zauroczy się w Derricku. Jego popisy w zwykłych kawałkach typu "Againts All Odds" sprawią że kompozycja wiele zyskuje. Wokal jest tutaj główną atrakcją, to prawda, ale na pewno nie jedyną. Bardziej rozbudowane kawałki pokroju
"Coming With Vengence" czy melodyjny "Never Forget" podkreślają że partie gitarowe jakie znajdują się na płycie są może i wtórne, ale solidne i zadziorne. Mocna sekcja rytmiczna i soczyste brzmienie to kolejne mocne strony tego wydawnictwa. Conquest najlepiej radzi sobie w dynamicznej formule - "Tyrrant Of The New World" to najlepszy tego przykład. Nie brakuje tutaj też chwytliwych przebojów, które mają zapaść w pamięci, a takie utwory jak "Live Free Or Die", "Long Haired Country Boy" czy "Fall From The Grace" to najlepsze tego dowody. Amerykański Conquest chciał oddać to co najlepsze w tradycyjnym power/ thrash metalu, miał w planach nagrać melodyjny, a zarazem agresywny album, który będzie niszczyć sekcją rytmiczną, ostrym brzmieniem i innym elementami, bez których nie można sobie wyobrazić power/ thrash metalu wyprodukowanego w Ameryce. Nie jest to najlepsze wydawnictwo stworzone w Ameryce, ale krążek godny polecenia każdemu kto chce odprężyć się przy chwytliwych melodiach i nieco się wyszaleć przy ostrej muzyce. Polecam. (4,2) Łukasz Frasek
Critical Solution - Evil Never Dies 2013 Self-Released
Norwegia, kraina fiordów, skoków narciarskich i kuców z corpse-paintem pomykających po mrocznych lasach. Tym razem ten zacny kraj nie dostarczył nam kolejnego black metalowego potworka, tudzież czegokolwiek, z czego słynie skandynawska scena muzyczna. Prawdę powiedziawszy, po zapoznaniu się z "Evil Never Dies", już wolę jak ojczyzna Varga Vikernesa eksportuje muzykę bardziej jadącą siarką i piekielną słomą. Intro do otwierającego "God of Anarchy" od podpierdującej gitary przeszło w para-epicką melodie i monumentalność. A potem się zaczęło. Czy ja przez przypadek odpaliłem jakąś płytę cover bandu Metalliki?. Zwrotka brzmi trochę jak odgrzewane riffy z "Master of Puppets", które są oklejone dookoła zrecyklingowanymi zagrywkami z "Black Album". Zdziwiło mnie to niepomiernie. No i okazało się, że nie ma nadziei dla słuchacza na tym albumie. Kompozycje są nudne i bardzo, ale to bardzo wzorowane na Metallikę. Nie wiem czy takie było zamierzenie przyjęte już na samym początku tworzenia materiału na ten album. Wokalista brzmi zupełnie tak jak brzmi aktualnie James Hetfield. Dlatego, jeżeli podobało wam się "Lulu" i "Death Magnetic", ten album będzie idealnie dla was. Wokalista Critical Solution pieje zupełnie tak samo jak frontman Metalliki. W sumie "Evil Never Dies" można opisać bardzo krótko - wariacja na temat "...And Justice For All" i "Death Magnetic" przypruszona to tu, to tam pozostałymi dokonaniami Metalliki. No, ale - uprzedziłem trochę fakty. Przy pierwszym odsłuchaniu tego krążka myślałem, że "God of Anarchy" można potraktować jako swoistą wtopę, że pozostała część albumu będzie bardziej oryginalna. Niestety, gdy drugi w kolejności "Sad Hill" przywitał mnie riffem tak mocno inspirowanym "Orionem", a pożegnał podkła-
dem pod solo, który łudząco przypomina momentami mniej lub bardziej luźną inspirację "Motorbreath", to wiedziałem, że nie jest to tylko i wyłącznie przypadek. W sumie co tam, po co wymyślać własne kawałki, lepiej brać na warsztat stare, dobre sprawdzone kawałki Mety i je przerobić według własnego uznania, pogmerać, połączyć, trochę pozmieniać dla niepoznaki. Zwłaszcza, że mamy na pokładzie gardłowego, który brzmi jak doppelganger Jamesa Hetfielda. Oczywistych zapożyczeń jest znacznie więcej, jednak odnotuje tylko te najbardziej oczywiste - "Wallace Green" to bryła, która wyszła ze zderzenia czołowego "Metal Militii" i "Blackened", zawinięta w papier z hasłem "Death Magnetic". "This Burning Hate" - ktoś inspirował się openingiem "Ride the Lightning", jednym z głównych riffów "Damage Inc." oraz "The End of the Line" z "Death Magnetic". Już pomijając liryki, które zalatują Testamentem. Nawet niespełna minutowy "The Execution" musi mieć w tle motyw kojarzący się z Metą. No błagam! Nawet jak się nałoży werble, "typowy" gitarowy riff i mdłą recytację, to da się dosłyszeć pierwsze sekundy "Blackened". "Dead Man Walkin'" niszczy, w końcu wymieszanie ze sobą brzmienia "...And Justice For All" i "Death Magnetic" nie może okazać się nie wypałem, no nie? I tak do samego końca albumu. Epigoństwo goni epigoństwo. Tego się przez to naprawdę źle słucha. No chyba, że uwielbiacie Metallikę i chcielibyście usłyszeć ich najnowszy album szybciej niż powstanie, to zapraszam do zaprzyjaźnienia się a plugawym owocem sesji nagraniowej młodych Norwegów z Critical Solution. Nie wiem jak Andy LaRoque mógł przyłożyć do tego rękę. Z drugiej strony, to zawsze jest szpan na dzielni - być producentem Metalliki. "Evil Never Dies" (mimo złudnego tytułu, nie mamy tutaj do czynienia z czymkolwiek przypominającym Overkill. Chyba czterech młodych Norwegów "nie odkryło" jeszcze tej kapeli, sądząc po ich inspiracjach) jest albumem koncepcyjnym. Ponoć fabuła obraca się wokół postaci bandyty, który po śmierci został przywrócony do życia, by jeszcze raz siać zgrozę, gwałty i zniszczenie. Otoczka fabularna jest trochę lepiej dopracowana niż w najnowszym filmie Metalliki "Through The Never", jednak naprawdę niewiele bardziej. Oprócz jedenastu kawałków, składających się na tę historię, zespół dołączył też trzy covery. Zapewne po to, by się pochwalić jakie inne zespoły "lubieją" równe chłopaczki z Telemark. Wybór coverów też wiele mówi o zespole. Na "Evil Never Dies" zostały dołączone "Speed King", "Killed by Death" i "Seek and Destroy". Nic do tych utworów nie mam, to klasyki, których chętnie się słucha w oryginalnym wykonaniu. Jednak są to wałki, które gra się na pierwszych próbach swojego pierwszego kapeli, czyli najpóźniej w gimnazjum. Umieszczenie takich coverów na swej płycie to małe faux pas ze strony zespołu. Zwłaszcza, że "Seek and Destroy" zostało zagrane dokładnie tak jak ten kawałek gra teraz Meta na koncertach. Nie twierdzę, że covery powinny być odegrane co do dźwięku w ten sam sposób jak na płycie, jednak oryginalna wersja "Seek and Destroy" jest o wiele lepsza niż to, co teraz jest nam serwowane przez Hetfielda i spółkę. Tak się powinno grać ten kawałek, ewentualnie można było się pokusić o własną interpretację tego utworu, jednak do tego jest potrzebna kreatywność i talent, a tego naśladowcy Metalliki najwyraźniej nie posiadają. Pozostałe dwa covery zostały upokarzająco okaleczone, pozba-
wione mocy oraz energii pierwowzorów i prezentują marny dodatek do całokształtu albumu. Nawet gościnny udział Whitfielda Crane'a i samego Andy'ego LaRoque, który musiał wspomóc chłopaczków w solówkach, nie ratują tych kawałków. Na koniec napiszę o tym, co na tym albumie nie przypomina Metalliki, mianowicie - solówki. Są na pewno lepsze od dokonań Kirka Hammeta na pedale wah-wah. Nie są to płomienne i rozpalone eskapady po gryfie, jednak są poprawne i polepszają nieco odbiór całości. Nie ratuje to jednak albumu. (2) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Damage Case - Oldschool Maniac 2013 Umbra Sub Sole
Po kilku demówkach i kasetach przyszedł czas na debiutancki album Damage Case. Już pierwszy rzut oka na okładkę z uśmiechniętą czaszką i solidnym zapasem ostrej amunicji nie pozostawia cienia wątpliwości co do zawartości tej płyty. Zespół koncentruje się bowiem na oldschoolowym thrash metalu, nie unikając też wycieczek w rejony bardziej tradycyjnego metalowego grania. Dlatego też surowe, thrashowe killery jak "Official Attack", "Carrie White" czy niespełna dwuminutowy "Oldschool Maniac" sąsiadują na tym krążku z łączącym thrash z melodyjnym wygrzewem w stylu Motörhead i ich belgijskich epigonów Killer "In The Name Of Rock 'n' Roll" oraz z czerpiącymi z tradycyjnego heavy metalu "Bar Moth (Hangover Antidote)" i "Bottoms Up" z chóralnym refrenem. Metalizowany rock 'n' roll w surowym wydaniu mamy też w opartym na motorycznej partii basu "We Are DC". Z kolei w mrocznym "I Am Your Nightmare" zespół nie dość, że ciekawie różnicuje tempo tego najbardziej urozmaiconego na płycie utworu, to wprowadza jeszcze różne smaczki instrumentalne i wokalne. "Under One Flag" świadczy z kolei o tym, że echa twórczości mistrzów z Celtic Frost wciąż są słyszalne w twórczości działających obecnie zespołów, zaś dynamiczny thrash można śmiało łączyć z ekstremalnym black metalem. Stricte podziemny charakter tego materiału podkreśla nie tylko szata graficzna ale też brzmienie i surowa, garażowa produkcja - "Oldschool Maniac" zarejestrowano bowiem w sali prób zespołu. Dlatego nie polecam tej płytki audiofilom i zwolennikom wypolerowanego, cyfrowego dźwięku, ale raczej tym, którzy mogą się określić takim samym mianem jak to zawarte w tytule płyty. (4,5) Wojciech Chamryk Darker Half - Desensitized 2011 Rockstar
Na metal archives napisali, że Darker Half gra thrash metal. Jednak jest to bardzo mylące i mocno spłyca muzykę graną przez tych czterech australijczyków. Owszem, są tutaj pewne elementy thrashu, ale do tej wybuchowej mieszanki należy również dodać US power, tradycyjny heavy i trochę progresji. Efekt jest powalający! W każdym utworze dzieje się bardzo wiele. Tak więc mamy zmiany tempa, genialne melodie,
znakomite solówki, a do tego wokalista śpiewający głównie w wysokich rejestrach. Zespół potrafi przejść od thrashowego riffu do ultra melodyjnych pochodów i doprawić to jeszcze przebojowym refrenem. Jednak nie ma się wrażenia przesytu i nie odczuwa znużenia nawet przez moment. Słychać tutaj sporo grania pod stare Fates Warning, czy Crimson Glory, trochę Maiden. Brzmienie jest dzisiejsze, ale nie nowoczesne co traktuję jako plus. Muzycy "mroczniejszej połowy" udowadniają, że są znakomitymi kompozytorami potrafiącymi doskonale wymieszać wszystkie składniki. Czasem jest klasycznie i przebojowo jak w "Lost in Space" czy "End of the Line", a czasem robi się bardziej epicko jak w znakomitych "Tomb of the Unknown Soldier" oraz "As Darkness Fades". Zresztą tak naprawdę każda z tych kompozycji ma w sobie "coś" i wszyskie z nich trzymają niesamowicie wysoki poziom. "Desensitized" został wydany w 2011 roku i jest to druga płyta Australijczyków, ponieważ Darker Half ma jeszcze na koncie debiut "Duality" z 2009. Niestety nie dane mi było zapoznanie się z nim, jednak zamierzam jak najszybciej nadrobić zaległości. Jestem przekonany, że to nie jest jeszcze ich ostatnie słowo i pełnię swojego kunsztu kompozytorskiego pokażą na "trójce". Jeśli przebiją "Desensitized" to będzie maks. Na razie jest "tylko" (5,5) Maciej Osipiak
Deadlands - Evilution 2012 Molten Metal
Zachłyśnięcie się syntetyczną, nowoczesną produkcją nie jest pozytywnym aspektem na współczesnej scenie metalowej. Zwłaszcza, gdy nie czerpie się z dobrodziejstw techniki w sposób selektywny, odsiewając ziarno od plew. Amerykański Deadlands mieni się kapelą power/ thrash metalową w stylu Vicious Rumors, jednak tymczasem ja na "Evilution" słyszę typowy wypolerowany i spasiony post-thrash z mocnymi zagrywkami oraz pojawiającymi się cyklicznie patentami metalcore'owymi. Nie ma tutaj finezji i stylu amerykańskiej szkoły power metalu. Kompozycje są ospale ciężkie, nisko strojone i modernistyczno unowocześnione. Frontmanem grupy jest Brian O'Connor, były wokalista Vicious Rumors, z którymi nagrał jedną płytę, zatytułowaną "Cyberchrist". Posiada on mocny głos, jednak nie powiem by mnie porwała jego maniera śpiewania. Utwory obfitują w męczące i nudne patenty. Zdarzy się to tu, to tam, prawdziwie smaczna power metalowa zagrywka, jednak od razu jest przytłoczona przez męczące, zbite lub poprzerywane riffy. Gra solowa stoi na solid-
nym poziomie i jest to jeden z ważniejszych czynników, który uchronił tę kapelę przed odmętami prostego groove/ post-thrashowego przynudzania w stylu Trivium lub Machine Head. Solówki są szczególnie świetne w "Final Solution" oraz "Path We've Chosen". Nic dziwnego, gdyż w pierwszym z tych utworów udzieliła się cała plejada gitarzystów związanych z muzycznymi projektami Kinga Diamonda. Mamy tutaj Andy'ego LaRoque, Hanka Shermanna, Michaela Dennera oraz Mikael Vikströma. W "Path We've Chosen" swoje trzy grosze gościnnie dołożyli Glen Alvelais, współtwórca ponadczasowego "Forbidden Evil" oraz Steve Smyth, który grał w Forbidden na "Omega Wave". Fajna załoga, jednak co z tego jak reszta albumu leży. Aranżacja kompozycji jest schematyczna i nie ma żadnej niespodzianki czy tez zaskoczenia w nagraniach. Dodając do tego wspomniane wcześnie nudne zagrywki gitarowe, mamy prawdziwy ocean kiepskiej przeciętności. Ponadto pojawia się tutaj dość interesująca logika tekstotwórcza. "Final Solution" jest peanem opiewajacym wspaniałość i szlachetność amerykańskich żołnierzy. Wokalista z mocą podkreśla ich odwagę i świetne wyszkolenie. Chwali ich jako obrońców pokoju na świecie, co samo w sobie może wywołać śmiech na sali, i podkreśla, że nie ma niczego, czego by się nie podjęli. Z głośników leją się istne litry spustów i pneumatycznie napompowanej bufonady. Za to chwilę później, w "Asphyxiate the Masses" i "Gone Wrong", pastwi się nad rządem, zepsutym systemem gospodarczym, pluje amerykańskiej demokracji prosto twarz, roztacza wizję narodu na kolanach, którego wyzyskują bankowi karbownicy. Panie O'Connor, no proszę się zdecydować to w końcu wspieramy działania rządu i jego, jak to trafnie zostało ujęte, "Ostatecznego Rozwiązania" (czy tylko ja tutaj mam skojarzenia z nazistowskimi Niemcami i ichnim "Endlösung"?) czy je potępiamy i oflagowujemy jako niebezpieczne. Życiowe przesłanie tekstów na "Evilution" nie jest tak głębokie, jak zapewne miało być w zamierzeniu, jednak jest ciekawym i adekwatnym odzwierciedleniem tego, jak wygląda amerykański patriotyzm. Niespójny światopogląd mas na kontynencie amerykańskim jest jednocześnie zabawny i zatrważający. Jest to temat na dłuższa socjologiczno-ekonomiczno-światopoglądową dyskusję, którą my sobie w tym momencie darujemy, ucinając ten temat. Każdy ma możliwość wyrobienia sobie zdania na ten temat we własnym zakresie. Nakreśliłem tylko jak wygląda styl i tematyka liryk, które pojawiają się na tym albumie. Tekstów dotyczących mrocznych aspektów rzeczywistości jest więcej. Dotykają takich tematów jak prostytucja, zagłada ludzkości, przemoc, potrzeby rewolucji. Napisane są w taki sposób, że mam wrażenie, że ktoś umieścił na albumie bełkot jakiegoś publicysty z Wiadomości lub innych, koślawych Faktów. Na "Evilution", które nota bene promieniuje oryginalnością swego tytułu, mamy więc kiepskie teksty, kiepskie kompozycje, kiepską muzykę i kiepską, nowoczesną produkcję. Zarazem są na niej obecne momenty przebłysku żywego metalu, dobre solówki i świetnych gości, którzy zrobili to, co do nich należało. Jest to album niezwykle trudny do oceny, gdyż dowolnej osobie obok niektóre elementy, które mi przeszkadzały, mogą zupełnie nie wadzić. Do innej natomiast, mogą nie przemawiać plusy, które wypunktowałem. Koniec końców, ja jako recenzent opisuję tylko ogólny zarys zawar-
tości płyty i prezentuję swoje subiektywne opinie oraz odczucia, które są oparte na guście, doświadczeniu oraz poczuciu estetyki i eklektyzmu, które płyną z mojej wiedzy oraz oczekiwań. Tych zresztą nie tylko moich, ale także waszych. (3,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Devin Townsend Project - The Retinal Circus 2013 InsideOut
Devin jest bardzo szczególną personą. To nie tylko fantastyczny muzyk i kompozytor, ale też gość z nieprzeciętnym poczuciem humoru, co doskonale udowadnia na swoim najnowszym albumie koncertowym - "The Retinal Circus". Krążek jest nie lada gratką dla osób, którym nie udało się dostać "By a Thread - Live in London 2011", który został wydany w bardzo skromnej ilości - 5000 kopii. Jak koncertowo brzmi nasz wyłysiały koleżka? Po prostu rewelacyjnie(!). "The Retinal Circus" nie tylko prezentuje nam twórczość znaną obecnie pod szyldem "Devin Townsend Project", ale jest też doskonałą kompilacją całej jego działalności i znajdziemy na nim hity z legendarnego "Ziltoid The Omniscent" ("Color Your World", "Planet Smasher"), rewelacyjnej "Synchestry" ("Vampira" z poprzedzającą "Vampolką"), niedocenianego przez wielu "Infinity" ("Colonial Boy"), a nawet co nieco ze Strapping Young Lad (genialne wykonanie "Love?"). Najnowsze wydawnictwo to także profesjonalna realizacja oraz niesamowity rozmach… Nie licząc fantastycznych artystów (nie zabrakło rzecz jasna Anneke Van Giersbergen oraz czołowego "garnkowego" - Ryana Van Poederooyena), koncert porywa też wizualizacjami oraz efektami pirotechnicznymi (polecam zerknąć na fantastyczne wykonanie "Grace"), które można podziwiać na DVD oraz Blu-ray. Niektóre numery (szczególnie te z "Epicloud") zostały wsparte profesjonalnymi partiami chóralnymi, które podkreślają niezwykły rozmach całego występu - brzmi to naprawdę rewelacyjnie. Co mogę więcej powiedzieć… Nie mam zamiaru psuć wam zabawy z odkrywania smaczków oraz przesadnie rozpisywać się na temat artystów, którzy zaangażowali się w stworzenie tego materiału (wstęp was bardzo mile zaskoczy). Zachęcam (a nawet delikatnie przymuszam) do kupienia tego muzycznie zaangażowanego wydawnictwa. Panie i panowie, chłopcy i dziewczęta! Nie bójcie się! W namiocie Devina czeka was masa atrakcji, których nie zobaczycie na żadnym, innym show! Zapraszamy do siatkówkowego cyrku! (5.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak Dream Theater - Dream Theater 2013 Roadrunner
Za każdym razem, gdy zasiadam do pisania recenzji nowego dzieła Dream Theater przez głowę przewija mi się masa pytań. Co warto poruszyć? Jak zestawić moje odczucia? Co było dobre, a co nie do końca wypaliło? I tak w koło
RECENZJE
121
Macieju… Niestety, mam powód, dla którego tak angażuję w przelanie tych słów. Staram się, by moja recenzja była po prostu… perfekcyjna. Tak jak wiele ich dokonań. Dream Theater od dłuższego czasu jest objęty pewnego rodzaju kultem wśród fanów progresywnych brzmień. Okres przedpremierowy bezpośrednio wiąże się z narastającą niepewnością, ale też ogromną falą krytyki, która szczególnie daje o sobie znać po ukazaniu się pierwszego singla. Tak jest z większością popularnych kapel, ale wielu sceptyków i skrajnych fanów Teatru Marzeń poddaje dokładnej kategoryzacji każdy element krążka. Wtedy padają opinie pokroju: "ta gitara w tym miejscu nie brzmi jak powinna", "perkusja zasysa", albo "DT skończyło się na Scenes From A Memory". To ile emocji wywiera na nas płyta, za którą zapłacimy około 50 zł jest nieprawdopodobne, ale moje pytanie w tej chwili brzmi: czego tak właściwie oczekujemy od kolejnej płyty Dream Theater? Tegoroczny krążek chłopaków z Teatru Marzeń był promowany jako nowy rozdział w historii zespołu, ale też pewnego rodzaju powrót do brzmień, które przewinęły się przez ich bogatą dyskografię. Powiem szczerze, że na początku ten marketingowy kit nie do końca mnie przekonał, ale moje zdziwienie było ogromne po kilkakrotnym przesłuchaniu… Cholera, udało im się. "False Awakening Suite" to wyniosłe, symfoniczne intro przywodzące na myśl wariacje znane z "Six Degrees Of Inner Turbulence". Numer idealnie buduje dramaturgię przed tym co czeka nas dalej… "The Enemy Inside" podobał mi się już po pierwszej prezentacji. Genialny, rozbudowany wstęp szybko zostaje wsparty mocnymi riffami Petrucciego i świetnym, klawiszowym tłem Jordana. No i ten refren, który ciężko wybić z głowy. Dalej czeka nas "The Looking Glass", który jest największą niespodzianką na płycie. To hołd dla ich inspiracji, w którym czuć ducha Rush (wstęp bardzo przypomina mi "Limelight"), ale jest też pewnego rodzaju echem ich pierwszych płyt. Bardzo długo przekonywałem się do "Enigma Machine", ale doszukałem się w nim masę smaczków, które przypomniały mi, za co tak naprawdę cenię ich instrumentalną twórczość. Tradycyjnie sporo tu popisów i solówek, ale nie zbrakło też odniesień do "A Change Of Seasons" (szczególnie pod kątem gitarowych melodii), czy całości "Scenes From A Memory". Następnie usłyszymy "The Bigger Picture", który na wstępie uderza nas potężnym wejściem, by potem zaskoczyć nas bardzo subtelną, balladową formą (nieco w klimacie "The Spirit Carries On"), gdzie finezyjnie wtórują Rudess oraz LaBrie. Potem numer bardzo szybko się rozkręca i prezentuje nam kapitalny refren oraz wspaniałe, klawiszowe melodie. Świetnie wypada również Mike Mangini, który pomimo płaskiego brzmienia (o tym nieco później), pokazuje bardzo swobodną technikę gry i doskonale odnajduje się w roli "garowego" Dream Theater. Wstęp do "Behind The Veil" przypomina mi nieco "The Great Debate", ale potem wybucha niepohamowaną energią, prezentując nam ciężkie riffy oraz świe-
122
RECENZJE
tną interpretację wokalną LaBriego. Pod koniec numeru usłyszymy popisy duetu Rudess-Petrucci, które powodują opad szczęki - istna magia. Dalej panowie przygotowali dla nas dwie, bardziej stonowane formy - "Surrender To Reason" oraz "Along For The Ride". Pierwszy utwór jest znacznie szybszy, ale już po kilu sekundach porywa nas pięknymi akordami, wpadającym w ucho refrenem oraz kapitalnymi, funky partiami Johna Myunga (już dawno nie było go tak pełno!). Druga ballada starała się oddać ducha "Lifting Shadows Off A Dream" i nie do końca jej to wyszło. To prawda, znajdziemy tam masę, ładnych melodii, chwytliwe partie wokalne, ale to co najmniej zagrało to sekcja perkusyjna - za dużo tam uderzeń, a za mało budowania przestrzeni, przez co ballada wydaje się po prostu monotonna. Do tego klawiszowe solo, które bliźniaczo przypomina te z "Beneath The Surface". Na zakończenie zespół prezentuje nam rozbudowaną kompozycję w postaci "Illumination Theory" i moim zdaniem jest to jeden z tych epic songów, które można spokojnie postawić obok "A Change Of Seasons", czy "Octavarium" (niestety nie jestem fanem "The Count Of Tuscany"). Pierwsza połowa numeru to klasyczne, ale świetnie zaaranżowane popisy magików z Teatru Marzeń - mamy zatem klasyczne łamańce, agresywne riffy i porządnie zaaranżowane partie wokalne. Drugą połowę wyprzedza kapitalna, klawiszowa interpretacja w wykonaniu Jordana Rudessa, która - jak to w jego przypadku bywa - porywa skumulowaną ilością szczerych, muzycznych emocji. Potem następuje króciutka pauza, którą przerywa dynamiczna sekcja rytmiczna (Myung jesteś wielki!) i wokal przypominający mi złote czasy "Falling Into Infinity" (ciekaw jestem jak James zaśpiewa to na żywo!). Nie spodziewałem się tak intensywnego finału. Czas zatem odpowiedzieć na wcześniej postawione pytanie… W większości przypadków od Dream Theater oczekujemy ciągłego podnoszenia poprzeczek, przełamywania muzycznych barier oraz… perfekcji. W końcu to Dream Theater! Prawda jest jednak zgoła inna. Panowie najlepsze lata mają już za sobą i nie muszą niczego udowadniać - zarówno sobie, jak i wybrednym fanom. Wszelkie nasze narzekania, czy słowa krytyki są zależne wyłącznie od naszych wymagań, jakie stawiamy sobie przed premierą każdego ich krążka. Co najlepsze, nasze nadzieje ciągle się powtarzają… Zawsze czekamy na kolejny, genialny album. Jakie są tego skutki? Pozostaje niesmak, a główną konsekwencją takiego podejścia jest szerzenie się mody karcenia wszystkiego związanego z Dream Theater. Nie zrozumcie mnie źle. To co napisałem nie jest majaczeniem wieloletniego fana i naprawdę sądzę, że płycie jest daleko do perfekcji (tak jak i tej recenzji). Nie do końca podoba mi się brzmienie perkusji - jest strasznie płaskie, pozbawione głębi i - jak ja to nazywam - strasznie kartonowe. Nigdy nie byłem fanem Pearli, ale na tym materiale brzmią wyjątkowo bezpłciowo. Tego samego nie mogę powiedzieć o samym Mike'u Manginim, który na tej płycie w końcu pokazał pazur, a jego partie idealnie wpasowały się w zespołowe standardy. Poza tym płyta nie odkrywa nowych horyzontów i nie wyściela kolejnych, gatunkowych szlaków i szczerze… nawet nie musi. Album to zbiór klasycznych, theaterowych kompozycji, które od początku miały jeden cel zmobilizować nas do dokładniejszego odsłuchu i wyzwolić w nas nostalgię. Wszelkie solówki, czy melodie zawarte
na krążku bezustannie będą testować naszą pamięć, dzięki czemu będziemy czerpać masę przyjemności z odkrywania kolejnych, charakterystycznych zagrywek, nawet po wielokrotnym przesłuchaniu. No i w tym momencie nasuwa nam się magiczne słówko, jakim jest powtarzalność. Prawda jest taka, że jest to rzecz całkiem naturalna przy tak bogatej dyskografii i to określenie ma jak największy sens w ich przypadku "Black Clouds & Silver Linnings" jest tego doskonałym przykładem. Cóż, nawet "A Dramatic Turn Of Events" jedynie odświeżył sprawdzoną formułę, ale w jakimś stopniu otworzył także nową furtkę dla kapeli, głównie dzięki dołączeniu Mike'a Manginiego. W przypadku tegorocznego "Dream Theater" mamy do czynienia z zamierzoną powtarzalnością, która nie tylko ujęła mnie swoją nostalgiczną prezencją, ale też niezwykle szczerym podejściem do fanów. Na zakończenie warto jest podkreślić uniwersalność nowego wydawnictwa Teatru Marzeń. Dla nowoprzybyłych nowy krążek może okazać się świetnym początkiem, a dla stałych bywalców piękną, sentymentalną podróżą po znajomych zakątkach. Wystarczy tylko odrzucić wszelkie obawy i dać ponieść się ich muzyce - na pewno nie pożałujecie. (4,8)
wklejali w swoje utwory. Nie mam jednak wątpliwości, że Kanadyjczykom sklejając z oklepanych motywów swoją twórczość udało się stworzyć rzecz godną pochwały i zainteresowania, to album naprawdę udany. Mocny pod względem brzmienia, wciągający i mimo, wspomnianego oklepania tematu, naprawdę świeży. Każdy kawałek jest dynamiczny i zbudowany na ostrych, wpadających w ucho riffach, klawiszowych tłach, które nie sprawiają wrażenia niepotrzebnego dodatku w tle oraz na podniosłych, epickich klimatach. Nie ma sensu najmniejszego rozpisywać się o każdym numerze z osobna, ale wszyscy ci, którym brakowało porządnie zrobionego, melodyjnego i ostrego power metalu nie będą zawiedzeni. Niby nic nowego, a wchodzi jak masło: lekko i przyjemnie. Debiut Eclipse Prophecy jest bowiem bardzo udanym, jednym z najciekawszych i silnie rekomendowanych power metalowych płytek tego roku. Oby tylko na następny ich album nie trzeba było czekać tak długo jak na debiut, a debiutowi album drugi dorównał. (4,8) Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Łukasz "Geralt" Jakubiak
Electro_Nomicon - Unleashing The Shadows 2013 No Remorse
Eclipse Prophecy - Days of Judgment 2013 Maple Metal
Ta kanadyjska formacja istnieje już dziesięć lat, jednak dopiero teraz i już po zmianie nazwy w 2009 roku z Eclipse na Eclipse Prophecy, zdecydowała się zrealizować i wydać swój debiutancki album studyjny. Power metal w jaki się bawią ma zaś wiele wspólnego z niemieckim Blind Guardianem, jednym z niekwestionowanych twórców gatunku. Mieli nawet okazję nagrać w 2011 roku razem z Blind Guardianem własną wersję słynnego "The Bard's Song: In the Forrest". Podstawowym jednak pytaniem jest to, jak wypada ich debiutancki album? Zarówno w konstrukcji utworów, jak i brzmieniu słychać mocne inspiracje Blind Guardianem, można wręcz śmiało powiedzieć, że jest to zespół niemal nuta w nutę identyczny, ale mimo to, nie kopiujący po całości swoich mistrzów. Mają wiele cech wspólnych: jak choćby zbliżone tempo, podobny zamysł artystyczny, jak i podobnego w barwie wokalistę (wyciągającego jednak miejscami znacznie wyższe rejestry). Różnią się jednak od Blind Guardiana Kanadyjczycy tym, że w mniejszym stopniu wykorzystują orkiestracje oraz intensywniej, aniżeli w ostatnim czasie formacja Hansiego Kuscha stawiają na ostrość materiału. Ten jest chropawy, znacznie cięższy od obecnych dokonań BG, bliższy pierwszym płytom niemieckiej legendy, bardzo melodyjny, ale także sporo w nich naleciałości progresywnych charakterystycznych dla Rhapsody (Of Fire), Iced Earth oraz dla Symphony X. Powstała z tego mieszanka nie tylko intensywna, ale także bardzo ciekawa, mimo oklepanych do granic możliwości motywów, które zgrabnie panowie po-
Może i w Stanach Zjednoczonych klasyczny heavy metal od wielu lat nie jest tak popularny jak w dekadzie lat 80., jednak wciąż powstają w tym kraju fenomenalne metalowe krążki. "Unleashing The Shadows" jest jednym z nich, chociaż, gwoli ścisłości trzeba zaznaczyć, że pewnie nie byłaby to tak udana płyta, gdyby nie wkład dwóch Argentyńczyków: wokalisty Diego Valdeza (m.in. Helker) i Juana Jose Fornesa. Razem z liderem grupy, perkusistą Owenem Bryantem, stworzyli oni dzieło niemal doskonałe. Odwołujące się rzecz jasna do czasów świetności gatunku z lat 80. ale zarazem porywające świeżością i energią. Zespół czerpie zarówno z US power metalu ("The Art Of Destruction", "Pieces Of A Dream"), brytyjskiego metalu ("Take Me") czy nawet dynamicznego, klasycznego hard rocka ("I Believe"). Są utwory zarówno bardzo ostre, mocno brzmiące ("New Beginning Day") jak i przebojowe, bardziej melodyjne ("Do You Remember"). Nie brakuje też ballad, takich jak "Far Away", w których Diego Valdez ma szczególną okazję do udowodnienia, jakim fenomenalnym głosem dysponuje oraz, że nie bez powodu jest określany mianem następcy nieodżałowanego Ronniego Jamesa Dio. Pewnym zgrzytem są dla mnie tylko nadużywane w kilku kompozycjach, brzmiące bardzo podobnie, mroczne, elektroniczne introdukcje - gdyby nie one, być może wystawiłbym nawet ocenę maksymalną. (5,5). Wojciech Chamryk Empyrios - Zion 2013 Scarlet
W 2008 roku włoski Empyrios wydał swój drugi krążek zatytułowany "The Glorious Sickness", który został bar-
dzo dobrze przyjęty przez fanów prog metalu. Muzyka zawarta na płycie miała w sobie masę energii, a umiejętnie połączenie kilku wariacji metalowych (m.in. death, thrashu i power metalu) bardzo dobrze wpłynęło na ogólny odbiór materiału. Po pięciu latach przerwy muzycy prezentują nam kolejny album - "Zion". Jak wypada względem poprzedniego materiału? Z przykrością musze powiedzieć, że blado… Już na wstępie, za przyczyną "Nescience" dostajemy porządnego kopniaka w twarz. Mocne, gitarowe riffy, potężne brzmienie (nieco w stylu Fear Factory) - to naprawdę robi wrażenie, do czasu gdy nie usłyszymy irytujących, dubstepowych wstawek w kolejnym numerze ("Domino"), które wielokrotnie będą się przewijać na płycie. Osobiście, bardzo lubię elektronikę w muzyce metalowej, oczywiście jeśli odpowiednio buduję atmosferę i jest porządnie zaaranżowana. Na "Zion" słychać, że jest ona wciśnięta na przymus i nie wnosi nic ciekawego, a co gorsza - sprowadza utwory do muzycznej monotematyczności. Większość utworów ma bardzo zbliżony schemat i po jakimś czasie krążek zaczyna być niezwykle męczący. Ciężko jest odróżnić niektóre fragmenty i taki na przykład: "Reverie" ma bardzo podobne sekcje rytmiczne do "Wormhole" (choć ten drugi ma naprawdę rewelacyjny refren). Znacznie lepiej wypada końcowa część płyty i takie numery jak: "Square One" (kapitalny refren), tytułowy "Zion" (bardzo finezyjne, mocarne riffy), czy przebojowy "Blackmail" (świetne partie elektroniczne) potrafią zaskoczyć różnorodnością i ciekawą konwencją. Podsumowując… Mnie - jako fana poprzedniej płyty - "Zion" kompletnie nie porwał. Zatem, czy jest to zły album? Mularoni ma naprawdę świetne riffy, sekcja rytmiczna robi wrażenie (szczególnie Dario Ciccioni na perkusji) a Mancini potrafi zachwycić potężnym i charakterystycznym wokalem - pod kątem realizacji wyszło naprawdę świetnie. Jednak dubstepowe elementy psują efekt końcowy i słyszalnie unifikują muzykę zawartą na "Syjonie" - można to było lepiej wykorzystać. Zabrakło odrobiny inwencji i byłby hit… Tak panowie zasłużyli na mocną trójkę z plusem. (3.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak Early Cross - Pathfinder 2012 Leon Music
Fani zespołu Early Cross określają ich muzykę jako landscape rock, czyli gatunek, w którym za pośrednictwem melodii ujrzymy muzyczne "pejzaże"… Pejzaże, które nie tylko starają się przełamać gatunkowe granice, ale też dosyć skutecznie pragną uzewnętrznić nasz emocjonalny punkt widzenia. Na początku to określenie może wydać się nieco kiczowate, ale w trakcie słuchania zaczniemy pochłaniać ich muzykę ze sporym zaangażowaniem, a wychwytywanie wszelkich, gatunkowych wariacji zacznie nam sprawiać ogromną satysfakcję. W ich muzyce czuć ducha rocka progresywnego lat 70tych, jak również klasycznego gothic rocka, co bardzo pozytywnie wpływa na emocjonalny wydźwięk ich premierowego krążka. Poza
tym usłyszymy też nieco celtyckich melodii, a wszystko zostało polane niezwykle sugestywnym, metalowym sosem. "Ashes & Yarrow" oraz "Cry Havoc" to bardzo energiczne, progresywne numery z masą, bardzo umiejętnie wplecionych, rytmicznych zagrywek. Kolejne utwory w postaci "Hymn Of The Fallen" i "Cairn" to już pięknie wykonane, bardziej stonowane kompozycje, które hipnotyzują nas niezwykle surowym klimatem oraz muzyczną przestrzenią (wspaniałe akustyczne tło w "Cairn"). Punktem kulminacyjnym krążka jest "The Pilgrimage", który przytłacza bardzo posępną atmosferą, ale też genialnymi, gitarowymi akordami i chwytającym za serce wokalem Natashy Vaichuk. Płytę kończy przebojowy "The Fog", utrzymany w klimacie Evanescence. Japoński Early Cross zaskakuje niezwykle dojrzałym podejściem do muzyki - melodie mają masę przestrzeni i potrafią nas porwać wyjątkowo oryginalną i świeżą formą. Ogromne wrażenie robi doskonale współgrająca sekcja rytmiczna w wykonaniu Yugo Maedy (bas) oraz Yushi'ego Soutomy (perkusja), która bezbłędnie napędza wszystkie numery. Wróżę muzykom z Early Cross podbój rynku światowego, bo ich debiutancki krążek to świetnie zrealizowany materiał, choć pozostawia delikatne uczucie niedosytu… i bardzo dobrze! Liczę, że na kolejnym longplay'u jeszcze bardziej wniknę w ich muzyczne pejzaże. (4.5)
sama chodzi w niektórych momentach, to każdy utwór jest taki sam, nie sposób wyszczególnić żadnego konkretnego, poza intrem (które zostało tutaj zagrane naprawdę fenomenalnie). Odpalając płytę ma się wrażenie, że gdzieś się już ją słyszało. Zadaje sobie pytanie "gdzie"? Odpowiedzią jest druga połowa lat '80 i kapele w stylu Assassin, Exodus, Exumer, a przede wszystkim VioLence, gdyż wokalista momentami brzmi identycznie jak Sean Killian - ma podobną wysoką barwę głosu. Jednak Vio-Lence miało tę swoją charakterystyczną punkową, nieokiełznaną dzikość. Tutaj tego nie ma. Tekstowo kapela się też nie popisała. Generalnie w większości są to teksty polityczne, pomieszane z nuklearną i chemiczną zagładą ze szczyptą niszczenia środowiska. Hmm... Nuclear Assault? No właśnie. Tak wygląda ta płyta. Nie wiem w gruncie rzeczy komu ją polecić. Jeśli lubicie Nową Falę Thrashu, posłuchajcie, powinno wam się spodobać, lecz ostrzegam, że nic tutaj konkretnego nie znajdziecie. Wszystko to już było, z góry do dołu, a nawet okładka. Jakościowo wiadomo, Bouzikov, robi bardzo dobrze wykonane obrazki, lecz w tym wypadku to po prostu powielenie. Wściekły koleś z dziwną twarzą w garniturze, siedzi przy konsolecie z dziesiątkami monitorów obserwujących społeczeństwo. Czuć domieszkę klimatów Orwella, ale jakby się zastanowić, to też już gdzieś było. Evil Dead i Toxik? Tak właśnie. No nic, podsumowując. Taka zwykła płyta, jak to się mówi: "szału nie ma, dupy nie urywa". (2) Mateusz Borończyk
Łukasz "Geralt" Jakubiak
Final Curse - Way of the Accursed 2012 Dark Harvest
Exarsis - The Brutal State 2013 MDD
Ostatnia dekada przyniosła renesans thrash metalu, zwanym Nową Falą. Powstała masa kapel mających teraz już poważną renomę na świecie, kapel, które na festiwalach konkurują z weteranami tego gatunku. Ja jednak, mimo że jestem zagorzałym fanem thrashu, nigdy nie byłem fanem Nowej Fali. Tym samym z góry podszedłem sceptycznie do tego albumu i szczerze mówiąc nie pomyliłem się w swoich oczekiwaniach. Exarsis jest młodą grecką kapelą, która powstała w 2009 roku, "The Brutal State" natomiast jest ich drugim krążkiem. Szczerze powiedziawszy, nie słuchałem ich pierwszego dzieła, więc podchodzę do nich zupełnie świeżo. Ich album nie powala. Z reguły tutaj powinienem wypisywać nazwy kawałków i ich dokładne opisy, ale mija się to z celem. Każdy kawałek ma identyczną formułę. Mocny riff na początek, jest ich cała masa, a część z nich jest naprawdę zajebista, tylko zostały wykorzystane w kiepski sposób. Po riffie, wchodzi kolejny, ultra szybki riff i skrzekliwy wokal - wciąż to samo. Mimo, że noga
Jak powszechnie wiadomo każda kolejna muzyczna fala przynosi ze sobą zarówno pozytywy jak i negatywy. Tak samo ma się sprawa z thrash metalem, którego mam już naprawdę chwilami przesyt. Oczywiście chodzi mi tylko o kolejne, co raz to nowsze kapele nie mające za grosz swojej własnej tożsamości, kopiujące na potęgę wielkich gatunku, a nie tychże klasyków. Chociaż lepiej, że kopiują starego Slayera niż nową Sepulturę czy o zgrozo jakiegoś pedalskiego korna lub inne nowomodne gówno. Na całe szczęście w HMP trafiają mi się do recenzji młode bandy prezentujące zdecydowanie tę lepszą stronę. Podobnie to wygląda w przypadku Final Curse z Charlotte w północnej Karolinie. Opisywany w tym miejscu krążek "Way of the Accursed" jest ich drugim pełnym albumem i zawiera po prostu dobrze zagrany i skomponowany thrash. Konkretne umiejętności muzyków, znakomite brzmienie za które odpowiada sam Jeff Waters (Annihilator) i zgrabne kompozycje tworzą ogólnie pozytywny obraz całości. Inspiracje są oczywiste czyli "wielka czwórka" oraz Annihilator, który być może zasugerowałem sobie poprzez osobę producenta, ale chwilami naprawdę słyszę w tej muzyce patenty Kanadyjczyków. Płyta jest skonstruowana w taki sposób, że zawiera w sobie wszystkie najważniejsze składowe thrashu. Mamy więc i kon-
kretną riffową jazdę do przodu, mamy odpowiedni ciężar, udane solówki, ale też i sporą dawkę melodii. Najbardziej wyróżnia się numer "Biltmore" zaczynający się od nastrojowej gitarowej melodii, by później przeistoczyć się w coś co brzmi jakby Mercyful Fate zaczął grać thrash. Świetna kompozycja. Słychać, że chłopaki wiedzą o co chodzi w tym graniu i co najważniejsze całkiem nieźle im ono wychodzi. Nie jest to może coś nadzwyczajnego, ale na pewno na kilka przesłuchań i co ważne bez ziewania będzie jak znalazł. (4,5) Maciej Osipiak
F.K.U. - 4:Rise of the Moshmongers 2013 Napalm
Mamy tutaj płytę na której zdecydowanie dominuja bardzo szybkie kawałki. Nic dziwnego, przecież to cholerne F.K.U. - same plugawe gatki Freddy' ego Kruegera, zespół, który nie zatrzymuje się na postojach i zawsze prze do przodu na piątym biegu. Pojawiają się jednak utwory, których docelowe tempo, choć wciąż szybkie, jest nieco wolniejsze. Zespół użył chyba wszystkie możliwe sztandarowe thrashowe patenty - są dzikie tremola, są kopiące galopady i dudniące powerchordowe slide'y. Nie uświadczymy wymyślnych wygibasów czy nieprzesterowanych instrumentalnych wstawek. F.K.U. gra prosto i agresywnie, jak na dobry thrash podchodzący w crossover przystało. Utwory w większości przypadków mają bardzo podobny schemat. Przede wszystkim są krótkie, trwają około trzech minut. Ponadto kompozycje mają podobny kształt: zwrotka, refren, zwrotka, refren, wolniejszy i mięsny bridge, refren. Poza tym prawie wszystkie wałki, mimo wyścigowych zwrotek, posiadają minimalnie wolniejsze refreny. Pozornie wygląda to na kolejną nieczytelną mamałygę, która będzie zupełnie niejadalna. F.K.U. na swej czwartej płycie jednak wbrew pozorom tak nie brzmi. Odczucia po przesłuchaniu tego albumu są zupełnie inne niż po nurzaniu się w brejach wyprodukowanych przez analogiczne bandy, w postaci Cross-Examination, Gama Bomb lub Municipal Waste. Muzyka Szwedzkich Majtasów ma w sobie to "coś", czego nie posiadają crossoverowe pomyje, grające szybki, nieczytelny i monotonny podthrash. "Rise of Moshmongers" słucha się z przyjemnością i zaciekawieniem. Mimo prostoty i chałupniczych kompozycji, ten album jest żywy i elektryzujący. Tematyka tekstów jest wyjątkowo konsekwentnie dychotomiczna. Liryki dotyczą, prawie bez wyjątku, albo opiewania fajności moshowania albo klasycznych horrorów, które na stałe zapisały się czarnymi literami w popkulturze. Świdrujący i brutalny głos Larry'ego, nie stroniący od wysokich rejestrów, jest świetnym wokalnym dodatkiem do tej muzyki. Momentami podchodzi pod styl Russa Andersona z Forbidden - te genialne zapiania w końcówkach "Cannibal Detox" i "Esox Lucius" to czysty balsam na zmysł słuchu. Warto to odnotować, bo mówimy o chamskim thrashu silnie kolaborującym z punkowym crossoverem! Efekt końcowy przeszedł
RECENZJE
123
zasłużonego "Parallels". Melodyjn e kie przeszli w ciągu tych kilku lat akordy i wpadający w ucho refre n brzmią naprawdę świetnie. Po odejidealnie budują emocjonalną konściu Marka Zondera miejsce perk uwencję utworu. Nieco tajemniczy sisty przejął Bobby Jarzomb ek, "Desire" (kapitalne, gitarowe tło) który współpracował wcześniej m.in . niesie za sobą niepewność, ale też z Robem Halfordem oraz Seba niespełnione pożądanie, co bezb łęstianem Bachem, a także ucze stdnie podkreśla druga część utwo ru niczył przy tworzeniu materiału (bardzo "głośna" interpretacja woka lArch / Matheos. Jego technika gry na Raya). W poważny nastrój wpro Fates Warning - Darkness In jest zupełnie inna i pod kąte A m wadz a nas króciutka, akustyczna Different Light groove'u nie przebija Zondera, ale ballada w postaci "Falling", która 2013 InsideOut nadrabia wszechstronną prezencją zwiastuje zmianę atmosfery krąż ka oraz dyscypliną przy kompono "Kiedy zaglądasz do jaskini, z począ wana znacznie bardziej poważną. tku "I niu swoich partii. Poza tym, na widzisz bardzo niewiele. Ale kiedy przynoAm" to kolejny singiel, który mogl iwym krążku miło było ponownie zwyczajasz się do ciemności, widzisz coraz śmy usłyszeć przed premierą płyty usłyszeć Franka Arestiego, który więcej. A jeśli odważysz się zostać tam po świetny wstęp na basie (niezastąp ioraz ostatni zagrał na albumie "Insi wystarczająco długo, w końcu zobaczysz ny Joey Vera) szybko zostaje wspa rde Out". wszystko" - Nicola Morgan ty gitarowymi wariacjami Jima Matheosa oraz Franka Arestiego . "Darkness In A Different Ligh Zatem zajrzeliśmy, weszliśmy prosto t" Utwór na początku może wydawać w może okazać się dla wielu z nas niegłąb jaskini… Na początku niewiele się nieco zbyt melodyjny, ale w wowizwykłym, bardzo osobistym prze dzimy, ale sporo czujemy. Chłód powo żykalu Raya można odczuć masę duciem. Każdy z utworów prezentu je gęsią skórkę, zewsząd otaczają nas szepje agresji i determinacji, co doskonal e nam nieco inną atmosferę, ale przy ty - nieokreślone, ale wystarczająco kontrastuje z klimatem utwo głoru. tym album - jako całość - nie traci śne, by wywołać w nas uczucie osaczenia "Lighthouse" to obok "River Wid e swojego kompozycyjnego porządku i strachu. Z każdym krokiem stajemy Ocean Deep" jedna z najbardz się iej wszystko doskonale ze sobą koncoraz bardziej pewni, a wszelkie zjawy mrocznych i przygnębiających kom trastuje i nie pozostawia żadnych, nabierają materialnego charakteru pozycji Fates Warning. Powolne, … poważnych luk. Na szczerą i niezw Większość z nich okazuje się być naszą yakustyczne akordy świetnie budu ją kle emocjonalną wymowę krąż imaginacją, a niektóre są po prostu natuka dramaturgię, by w końcowych fragwpłynęły dwa aspekty. Pierwszym ralną częścią jaskini. Zaczynamy z mentach ożywić utwór i wprowadz się ić nich jest umiejętne wyręczanie oswajać, poznawać życie w ciemności. się nas w trans. Dalej czeka na nas ener melo diam i Wielokrotnie upadamy, ale w końcu - utwory pomimo techgiczny "Into The Black", który jest nicznego przepychu mają w sobie uczymy się pewnych schematów i - w konpopisem Bobby'ego Jarzomb ka. masę przestrzeni, co jest zasłu sekwencji - popadamy w rutynę. Okieł gą Masa zmian tempa, zaskakujących świetnego zrozumienia muzyków znaliśmy mrok, zrozumieliśmy go, a skuna rytmicznych ewolucji, ale też bard zo płasz czyźnie harmonicznej. Drugą tkiem tego jest nasza samotność. To czego estetycznych melodii, które podkwestią jest warstwa liryczna, która się wcześniej obawialiśmy podstępem kreślają przestrzeń w kawałku. Niezapo raz kolejny zaskakuje - a nawe biera naszą rzeczywistość. Czy nie powin t co senny (w pozytywnym znac zeprzeraża - nas swoją autentycznoś niśmy teraz uciec? niu) "Kneel And Obey" zaskakuje cią. Wszystkie te aspekty powodują , grunge'ową konwencją w zwrotce. że muzycy pragną być bliżej naszych "Istnieją takie miejsca, które trzeba i Melodia płynie bardzo powoli, by mow lęków i problemów. Ponownie twożna oglądać jedynie w ciemnościach" parti ach solowych przejść do enerrzą emocjonalną więź ze słuchacza Carlos Ruíz Zafón, z powieści gicznych, heavy metalowych form . mi, choć tym razem wydaje się "Cień wiatru". być Dalej czeka na nas "O Chlorofor m", znacznie silniejsza. Dlaczego? To który porywa nas nie tylko hard jest tak jak z przyjacielem, z który Tym razem pozwoliłem sobie m rockową energią (gitarowe smac na zki spotykasz się po latach i widząc wyjątkowo długi wstęp do recen go robią wrażanie), ale też jazzową zji. tomówisz: "Dobrze Cię widzieć". Chciałem dzięki temu oddać atmo nacją w punkcie kulminacyjnym s"Darkness In A Different Light" ferę najnowszego krążka Fates War to świetny, bardzo przemyślany utwó r. dzieło kompletne i koniec końc ning, który jest pewnego rodzaju ów Zwieńczeniem krążka jest rozb duubardzo potrzebne - zarówno dla chową podróżą po naszych wew fadowany "And Yet It Moves", który nęnów zespołu, jak i światka prog mettrznych lękach i każdy utwór konjest zdecydowanie najlepszym nualowego. To pierwsze jest zrozumia sekwentnie wizualizuje to, co merem na płycie. Znajdziemy jest na łe, ale czemu płyta okazuje się głęboko w nas ukrywane. Emocjobyć nim neoklasyczne wariacje, masę tak istot na dla ogółu? Panowie z nalny wydźwięk od zawsze odgrywał rozbudowanych partii instrumentalFates Warning udowodnili, że bardzo ważną rolę w ich muzyce i nie nych (z uwzględnieniem genialnej na trzeba odkrywać nowych płaprzełomie wielu lat prezentowali gitarowej solówki na końcu), a takż to e szczy zn, by w różnoraki sposób. Mieliśmy zatem stworzyć coś artystysporo dynamicznych, metalowy ch cznie wartościowego. Czasami wypoetycką prezencję ludzkiego cierp odniesień… To bezapelacyjnie igostarczy pozostać wiernym swojemu enia w postaci "A Pleasant Shad dny następca "Still Remains". e dziedzictwu, tym bardziej jeśli Of Gray", społeczne dysonanse jest na się prekursorem gatunku. "Disconnected", czy obnażanie W edycji dwupłytowej znalazło egsię zystencjalizmu na "Perfect Symmemiejsce dla kilku, bonusowych utwo Po odkryciu ciemnych zakątków naszej try", a jak jest tym razem? Po dziejarów. Pierwszym z nich jest rozsz erskini powinniśmy ją opuścić. Już nas sięciu latach panowie po raz kolej nie zona wersja "Firefly" z kapitalnym, ny przytłacza, nie wywołuje przerażeni chwytają nas za serce. Robią to niea… emocjonalnym zakończeniem. KoTo odkryty teren, który teraz doskonale zwykle subtelnie, ale tym razem stalejną niespodzianką okazał się "Fall znam y i najwyższy czas porzucić naszą rają się do nas dotrzeć z jeszcze więing Further", który jest bardziej dyukrytą samotnię. Nikt jednak nie powie kszą siłą - najwidoczniej to skute namiczną i dłuższą wersją "Falling". k dział, że wyjście będzie proste… Ścież ich długiego odpoczynku. ek Na dokładkę panowie przygotowali jest wiele, a wszystkie są bardzo zawił e. dla nas koncertowe wykonania ich Którą z nich wybierzemy? Wszystko Początek "One Thousand Fires" zasztandarowych utworów: "One" oraz to leży od nas, od tego jak poznaliśmy naszą mocne uderzenie. Potężny, iście "Life In Still Water" - obydwa naciemność i w jakim świetle ją umieś thrashowy riff doskonale uzupełnia ciliprawdę świetne. śmy… (5,8) się z pięknymi, akustycznymi melo diami oraz niezawodnym wokalem "Są tacy, co nie potrzebują nocy. Ciem Raya Aldera. Całość spaja ener Łukasz 'Geralt' Jakubiak ność promieniuje z nich" - Stanisław giczne, gitarowe solo. Singlowy "Fire Jerzy Lec fly" to już podróż w bardziej prze bojowe formy, przywodzące na myśl Panowie z Fates Warning są w kapitalnej formie i pomimo zmian ja-
124
RECENZJE
najśmielsze oczekiwania. Dźwięk jest czysty jak łza i ostry jak żyleta, nie tracąc przy tym prawdziwego thrashowego brzmienia. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Freedoms Reign - Freedoms Reign 2013 Cruz Del Sur
Ten amerykański zespół debiutuje co prawda krążkiem z tytułem zaczerpniętym od jego nazwy, ale trudno tu mówić o debiutantach. Liderem Freedoms Reign jest bowiem Victor Arduini, znany fanom przede wszystkim z gry w legendzie progresywnego power metalu, Fates Warning. Co prawda od momentu wydania pierwszych dwóch albumów grupy nagranych z jego udziałem minęło już wiele czasu, ale Arduini udowodnił na "Freedoms Reign", że wciąż jest wyśmienitym kompozytorem i instrumentalistą, odpowiedzialnym w dodatku za partie wokalne. Mimo jego przeszłości raczej nie usłyszymy na tej płycie progresywno - metalowych dźwięków. Ewentualnie finałowa mroczna mocna ballada "Looking Around" może wywołać żywsze bicie serca u fanów wczesnego Fates Warning, ale generalnie "Freedoms Reign" jest skierowana do fanów bardziej tradycyjnego metalu i hard rocka. Dlatego mamy tu mocne ciosy nawiązujące do dokonań Dio ("Ritual") czy Judas Priest ("Shadows Of Doubt"). Nie brakuje też amerykańskiego power metalu w najlepszym wydaniu ("Brother", "Up From Down") z potężnymi riffami i licznymi popisami solowymi lidera. Z kolei "To Be" jest bardziej melodyjnym, wręcz przebojowym utworem, zaś "Believe" i "Long Way" są zakorzenione w klasycznym hard rocku. "Freedoms Reign" na pewno nie jest objawieniem i nie wywoła żadnej rewolucji, ale to ciekawa, urozmaicona płyta, do której ma się chęć wracać. (4,5) Wojciech Chamryk
Fueled by Fire - Trapped in Perdition 2013 NoiseArt
Znów trzeba było się naczekać na nowy album kalifornijczyków z FBF, ale na samym początku muszę zdradzić, że było warto jak cholera. Ci goście już na "Plunging into Darkness" zaprezentowali bardziej mroczne i brutalne oblicze niż na debiucie, a teraz kontynuują i jeszcze rozwijają tę stylistykę. Fueled by Fire a.d. 2013 zabija na śmierć! Tutaj już nie ma miejsca na radosny traszyk i teksty o imprezowaniu. Jest tylko śmierć, mrok i brutalna jazda od początku do końca. Ależ ja uwielbiam takie granie! Kłania się stara Sepultura, Dark Angel, Kreator, Slayer ale też Morbid Angel czy wczesny Death. W ogóle na "Trapped in Perdition"
słychać dużo oldskulowego śmierć metalu i jak dla mnie zajebiście. Brzmienie jest selektywne,a jednocześnie gęste, brutalne i dynamiczne. Trzeba pochwalić kompozycyjne zdolności tych czterech typów. Każdy kawałek jest rewelacyjny, a taki "Suffering Entities" to dla mnie absolutne mistrzostwo świata. Riffy wyrywają wnętrzności, jadowite solówki wgryzają się w mózg, a perkusyjny nieustający atak dopełnia dzieła zniszczenia. Do tego unosząca się nad tymi dźwiękami ponura aura podkreślona jeszcze tekstami traktującymi o ciemnych i niezbyt miłych sprawach wykrzykiwanymi przez Ricka Rangela, oraz znakomitą okładką. Ten materiał na żywca musi mordować. Będzie można się o tym przekonać w lutym, kiedy grupa wpadnie do nas z innymi zabójcami z Suicidal Angels. Jak widać i słychać Fueled by Fire znaleźli swoją niszę w dzisiejszym thrash metalu i są w tej chwili jednymi z najlepszych reprezentantów brutalniejszego postrzegania tego gatunku. "Trapped in Perdition" to najlepsza płyta jaką popełnił ten amerykański kwartet i znak, że nie zamierzają ustępować pola. Ich ziomki z Bounded by Blood mogą obecnie za nimi nosić sprzęt. Nie ta liga, Lubisz poprzedni album? Ortodoksyjnie wyznajesz wymienione wyżej grupy? Jeśli tak to nawet się nie zastanawiaj tylko zapieprzaj do sklepu po "Trapped in Perdition". (5,5) Maciej Osipiak
raz, a to nawet nie połowa płyty! Nieco słabsza może wydać się balladka "New Way of Living" z pozycji piątej, choć nie jest złym utworem, a już tym bardziej nadmiernie przesłodzona (cukru nie ma w niej wale), to jednak jest słabsza w stosunku do wcześniejszych kompozycji. Kolejnym znakomitym numerem jest "Vodoo Me". Jego długość ponownie nie przekracza czterech minut, a usłyszeć w nich można zdecydowanie stonerowe zapędy. Siódmy, zatytułowany "Fear Alone", zaś ponownie jest tym dłuższym. Dość mocno rozbudowany, ciężki, utrzymany w odrobinę doomowych tempach. W ósmym "Wasted On You" zaczyna się już powtarzać to, co było w numerach poprzednich, choć melodyjności odmówić mu nie można. Przedostatni, "Our Peace Someday" to druga ballada na płycie (też stosunkowo słaba), która dziwnie pachnie Queensryche z okresu "Empire" czy "Promised Land", a na finał ponad ośmiominutowy bardzo dobry "Desert Suicide", kawałek z pogranicza ballady i doomowych klimatów. Debiut Furyona ma bezpieczne, przejrzyste, ale dość surowe brzmienie, łatwo wpada w ucho i pozostawia u słuchacza pozytywne wrażenia. To zespół z ogromnym potencjałem, który nie grając niczego nowego, mimo to brzmi świeżo. Ten album jest naprawdę warty uwagi, a po jego odsłuchaniu nie tylko ma się ochotę włączyć go ponownie, ale stwierdza się, że chce się więcej, a wtedy z niecierpliwością zaczynamy szukać jakiejkolwiek informacji o tym, czy Furyon szykuje coś nowego. Spieszę więc donieść, że na ten moment nie, ale zespół istnieje i intensywnie koncertuje, tak więc drugi album, oby równie udany, to tylko kwestia czasu. (4,8) Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Furyon - Gravitas 2012 Frontiers
Wydany trzy lata temu debiutancki album brytyjskiego Furyona zagubił się w czasie. Ta płyta mogła pojawić się gdzieś na przełomie lat 80 i 90. Słuchając jej przemykają skojarzenia ze sceną grunge czy twórczością Matta Sinnera, a patrząc na współczesną scenę można by wymienić taki choćby Stone Sour. Ta łącząca ze sobą melodyjny heavy metal z hard rockiem grupa ma bowiem wiele wspólnego z wymienionymi. Przede wszystkim ma ona spory potencjał, dziwi więc fakt, że od tamtego czasu nie wydał on następcy debiutanckiego krążka, a ten jest naprawdę ciekawy. Otwierający ją "Disappear Again" jest naprawdę świetnym otwieraczem, a swoim kształtem instrumentalnym może przywodzić na myśl… "Disappear" Metalliki (riff prowadzący wydaje się być dziwnie znajomy). Niezamierzony dalszy ciąg kawałka do filmu "Mission: Impossible 2" wypada nadzwyczaj ciekawie, ale kolejne są jeszcze ciekawsze. Troszkę Sinnerowy, może nawet Edguy'owy (wokal Matta Mitchela bardzo przypomina Tobiasa Sammetta) numer drugi "Stand Like A Stone" sprawdziłby się jako kawałek radiowy, łatwo wpada w ucho i brzmi dość przebojowo. Nie stroni jednak Furyon od utworów cięższych, bardziej rozbudowanych, a do takich należy ośmiominutowy, intrygujący "Souvenirs". Po nim wracamy do radiowych długości, a takim jest świetny, bardzo przebojowy "Don't Follow", w którym słychać dalekie echa Audioslave czy Temple of Dog. Spore zróżnicowanie jak na jeden
Ghost Avenue - Ghost Avenue 2013 Pitch Black
Norwescy piewcy hard 'n' heavy uderzają z drugim albumem. Niestety, mimo tego, że zespół istnieje już ponad 10 lat i tworzą go doświadczeni muzycy, to za mało na tej płycie energii, pasji i zwykłej radości grania. Wydawałoby się, że mamy tu wszystkie niezbędne składniki, by powstała co najmniej interesująca płyta. Są więc zarówno szybkie, dość dynamiczne utwory ("Ghost Avenue", "The Hunt"), jak i wykorzystujące średnie tempa ("Crazy Eyes", kojarzący się z TSA "Out On The Street"). Nie brakuje też ballady "All I Can Say", w której wokalista Kim Sandvik prezentuje pełnię swych umiejętności i łatwość przechodzenia od delikatnego śpiewu do agresywnego frazowania. Jednak muzycy najczęściej nie wiedzą kiedy skończyć, dlatego kilka ciekawie zaczynających się utworów najzwyczajniej w świecie nuży, zamiast trwać 3-4 minuty. Nawet w najbardziej przebojowym na płycie, skocznym "Two Drink" nie uniknęli tego błędu - przy 3'30 byłby może nawet niewielki, ale zawsze hicior w jakiejś rockowej stacji, a tak mamy trwający 5'14, zdecydowanie przydługi numer. Wygląda na to, że pomimo tego, iż płyta CD jest na rynku od ponad 30 lat, wciąż są zespoły, które nie wiedzą, jak z
niej korzystać i niepotrzebnie wykorzystują jej dużą pojemność. Myślę, że gdyby panowie z Ghost Avenue mieli do wykorzystania po 16 - 20 minut na obu stronach winylowego krążka, nagrali by znacznie ciekawszą płytę, bo zdecydowanie stać ich na to. Na razie jednak: (3) Wojciech Chamryk
Gloryful - The Warrior's Code 2013 Massacre
Patrząc na nazwę i okładkę płyty nie spodziewałem się niczego nadzwyczajnego, ot kolejnego melodyjnego euro poweru. Jednak to piątka Niemców nagrała na swój debiut wyrywa z butów i powoduje nieustający uśmiech na mojej gębie. Gloryful gra heavy/ power metal według najlepszych receptur stworzonych przez Priest, Maiden czy Manowar, ale robi to niesamowicie świeżo i z potężną energią. Każdy z 11 numerów zamieszczonych na "The Warrior's Code" tętni swoim własnym życiem i jest wypełniony masą melodii. No właśnie, pomimo naprawdę mocnego i agresywnego brzmienia Gloryful gra bardzo melodyjnie co sprawia, że ta płyta jest bardzo przebojowa i słucha się jej z niekłamaną przyjemnością bez ani chwili znużenia. Nawet przez moment nie ma się wrażenia obcowania z debiutantami. "The Warrior's Code" brzmi jakby została skomponowana i nagrana przez doświadczonych wyjadaczy zarówno jeśli chodzi o umiejętności techniczne jak i kompozycyjne. Każdy numer brzmi niezwykle selektywnie i jednocześnie potężnie co jest zasługą słynnego Dana Swano (m.in. Edge of Sanity, Nightingale, Steel i milion innych), który wyprodukował ten album i zrobił to doskonale. Nad całością unosi się mocny głos Johnny'ego la Bomby, który najczęściej śpiewa nisko z lekką chrypką i co najważniejsze bardzo pewnie, jednak, gdy trzeba potrafi też wyciągnąć góry. Bardzo wyrównana jest ta płyta, a każdy numer brzmi jak potencjalny hit. Ja bym jednak wyróżnił genialny "Heavy Metal-More Than Meets the Eye", "Evil Oath", manowarowy "Fist of Steel" czy też jedną z lepszych ballad jakie słyszałem ostatnio "Chased in Fate". Naprawdę rewelacyjny debiut, a fakt, że został wydany w barwach Massacre Records świadczy o tym, że chyba jeszcze o Gloryful usłyszymy. (5,5) Maciej Osipiak Gut Scrapers - Gimme Your Soul 2012 Self-Released
"Gimme Your Soul" na pewno nie jest płytą za którą chciałoby się oddać duszę. Jest to bowiem dobitny przykład na potwierdzenie tezy, że nie wszyscy powinni się brać za granie bluesa i hard rocka. Trudno tym kilku doświadczonym Francuzom odmówić talentu i umiejętności, jednak najzwyczajniej w świecie nie czują takiego grania. Nie ma tu tego swoistego luzu, feelingu i klimatu, wszechobecnych na płytach amerykańskich zespołów parających się taką muzyką. Mamy za to nudne, wymuszone utwory, kojarzące się z AC/DC ("Cheers Motherfuckers"), czasem z
southern rockiem ("Take Me Away") czy łączące country i bluesa ("Burden"). Trafiają się momenty z przebojowym, podanym hard rockowo rock 'n' rollem, przeważają jednak sztampowe i nijakie numery w rodzaju "Take Them Off", "Got No Life" i tytułowego. Nieliczne udane utwory na tej płycie to szybki, dynamiczny "Angry" w stylu lat 70. z długimi solówkami gitarowymi oraz finałowy "Thumbs Up", łączący miarowe riffowanie z ciekawą melodią i równie udanymi partiami solowymi. Ale to raptem dwa na dziesięć utworów, tak więc jeśli zespół na następnej płycie pójdzie w tym kierunku, może być nieźle. Na razie zaś: (2) Wojciech Chamryk
Gypsy Chief Goliath - New Machines Of The Night 2013 Pitch Black
Pod tą nieco dziwaczną nazwą kryje się kilku doświadczonych Kanadyjczyków, którzy postanowili podbić świat równie dziwną jak szyld grupy, muzyką. "New Machines Of The Night" jest ich drugą płytą i mamy na niej specyficzne połączenie stoner rocka, hard rocka, doom metalu, bluesa, garażowego rocka i licho wie, czego jeszcze. Jednak Gypsy Chief Goliath nie udało się połączyć tych zacnych elementów w spójną stylistycznie i interesującą całość. Kompozycje grupy sprawiają bowiem zbyt często wrażenie zlepku przypadkowych, dodawanych do siebie na chybił trafił, elementów. I tak np. w "St. Covens Tavern" mamy w ciągu kilku minut wariacje na bazie riffu wczesnego Black Sabbath, chóralne śpiewy kojarzące się z folk metalem czy szantami, mocne hard rockowe przyspieszenie i liczne wejścia harmonijki ustnej. "Are You Pulling Through" brzmi tak, jakby Motörhead zabrał się za granie doom metalu, zaś "Dirt Meets Rust" to raczej niezamierzona parodia surowego hard rocka, doprowadzonego kiedyś do perfekcji przez liczne zespoły, takie jak Blue Cheer czy Grand Funk. Szkoda o tyle, że w tych bardziej jednorodnych stylistycznie, bardziej zwartych i nie tak rozbuchanych aranżacyjnie utworach Gypsy Chief Goliath radzą sobie całkiem nieźle. Oczywiście hasełko reklamowe wydawcy "Thin Lizzy meets Black Sabbath" można spokojnie włożyć między bajki, ale surowy blues "Busting The Avenue" z harmonijkową solówką, "Got No Soul" z przeplatającymi się wejściami gitarzysty i harmonijkarza czy motoryczny, hard rockowy "White Owl" trzymają poziom. Może więc do trzech razy sztuka? A na razie, niestety, tylko: (3) Wojciech Chamryk
RECENZJE
125
Haken - The Mountain 2013 InsideOut
W 2010 roku wyszedł premierowy krążek Brytyjczyków z Haken i był czymś naprawdę rewolucyjnym. "Aquarius" łączył wszystko to, co najlepsze w metalu progresywnym z bardzo spokojnym, lekko nostalgicznym klimatem przywodzącym na myśl klasyków rocka neoprogresywnego. To był nie tylko mocny debiut, ale też niezwykła podróż po różnych, muzycznych płaszczyznach, co w znacznym stopniu odsłaniało wiele, wspaniałych pomysłów, które kryły się w głowach muzyków… Jak się potem okazało, nie wszystkie zostały wdrożone. Ich następny album - "Visions" nie tylko rozwijał wiele, wcześniejszych konceptów, ale przenosił nas także w nieco bardziej rozbudowane, progresywne formy, które pomimo swojego przepychu nie mogły wydostać się z naszej świadomości. Po dwóch latach ukazało się ich kolejne dzieło, zatytułowane "The Mountain". Na wstępie czeka na nas piękne, akustyczne intro w postaci "The Path". Delikatny wokal Rossa Jenningsa uwzniośla finezyjne, klawiszowe akordy Diega Tejeidy i w takiej też formie przechodzą do następnego utworu - "Atlas Stone". Numer zauroczył mnie swobodną, rockową formą w klimacie Yes oraz Deep Purple uzupełnioną kapitalnymi, wokalnymi interpretacjami (wielbiciele scatu będą mile zaskoczeni). Dalej usłyszymy potężny, psychodeliczny wstęp zwiastujący nadejście "Cockroach Kinga", który w późniejszych fragmentach przeradza się w odważną, głosową wariację a capella. To także popis uzdolnionych instrumentalistów - rewelacyjne gitarowe riffy w wykonaniu Charliego Griffithsa doskonale współgrają z jazzowymi, klawiszowymi melodiami, a całość uzupełnia imponująca sekcja rytmiczna Toma Mac Leana (bas) oraz Raymonda Hearne'a (perkusja). "In Memoriam" rozpoczyna się szybkim pianinem, by potem przerodzić się w dynamiczną, progresywną kompozycję przypominającą chwilami dokonania naszego rodzimego Riverside. Pierwsza połowa "Because It's There" to powrót wokalu w formie a capelli, która potem zostaje wsparty niezwykle harmonicznym instrumentarium oraz odrobiną rytmicznych wariacji. "Falling Back To Earth" wymaga od słuchacza niesamowitej czujności i cierpliwości… Jest niczym trzymający w napięciu, pierwszorzędny thriller, który doskonale wie kiedy może nas przerazić (fantastyczne, psychodeliczne tło, szczególnie uzewnętrznione w partiach solowych), a kiedy uspokoić (stonowany, wpadający w ucho refren) - to kompozycyjne arcydzieło. Dalej będziemy mieli czas na krótką chwilę wytchnienia w postaci pięknie zaaranżowanej, ale też przygnębiającej ballady - "As Death Embraces". Orientalna otoczka w "Pareidolia" nadaje niesamowitego uroku całości, a wsparta świetnymi melodiami (pomysłowe, gitarowe akordy) robi spore wrażenie. Wszystko doskonale wnika w klasyczne, prog metalowe popisy słyszalne w solowych sekcjach. Na zakończenie mistrzowie z Haken przygotowali dla nas smutną, ale też niezwykłą kompozycję w postaci "Somebody", która jest popisem Thomasa MacLeana… Jego
126
RECENZJE
partie basowe idealnie podkreślają tajemniczą i posępną atmosferę utworu… Album "The Mountain" ciężko jest dokładnie skategoryzować i koniec końców popełniłbym ogromny błąd, jeśli spróbowałbym go podpiąć pod jakąkolwiek płaszczyznę. To materiał bardzo rozbudowany, w którym można odczuć nie tylko niesamowite zaangażowanie oraz techniczne zacięcie, ale też osobliwie podejście do wielu, muzycznych form. Przełamywanie tych barier i odrzucanie doskonale nam znanych schematów spowodowało, że album jest nieprzewidywalny i mistrzowsko skomponowany. Na artystyczną prezencję wpłynęło także niezwykle szczere uzewnętrznianie uczuć, nie tylko za pomocą samej muzyki, ale też bardzo dojrzałej warstwy lirycznej, która prezentuje nam problemy ludzkiej egzystencji ubrane w bogate, metafizyczne szaty. Nowy krążek Haken przebija wszystko to, co do tej pory udało im się stworzyć i jestem pewien, że płyta na stałe zapisze się w artystyczne kanony. Bez "wyuzdanych" melodii, bez powszechnego zaszufladkowania i całego, masowego "bumu"… Taka właśnie jest ich muzyka - szczera, autentyczna i wykraczająca poza wszelkie, gatunkowe formy. (6) Łukasz "Geralt" Jakubiak
Havok - Unnatural Selection 2013 Candlelight
Havok - całkiem już znana, amerykańska formacja z Kolorado, jest przedstawicielem nowej fali thrashu. Od razu zaznaczyć muszę, iż wcześniej nie miałem do czynienia z twórczością zespołu, tym samym nie bardzo mam jak porównać dokonania tej kapeli do jej poprzednich wyczynów. Przechodząc jednak do sedna sprawy, płyta naprawdę miło mnie zaskoczyła. Z utworu na utwór, coraz bardziej "wchodzi", co raz bardziej się podoba, co raz bardziej przemawia. Początek płyty stricte thrashowy, tak naprawdę nic szczególnego. Mam na myśli utwór "I am the State". Płyta rozkręca się dopiero później. Połamane tempa, rockowe zagrywki, miejscami złagodzony wokal - naprawdę bardzo dojrzała płyta jak na dziewięcio letnią kapelę. Na zdecydowaną uwagę zasługuje utwór "Under The Gun", który jest bardzo hard rockowy. Czuć w nim naleciałości kapel w stylu Motorhead, a nawet ociupinkę Whitesnake. Moim zdaniem faworyt płyty z mocarnym refrenem. Reszta numerów jest bardziej melodyczna, nacisk został postawiony zdecydowanie na rytmikę, nie na szybkość i wściekłość. Moim zdaniem kapeli wyszło to na dobre, kawał naprawdę ciekawego materiału. Na uwagę zasługuje cover Black Sabbath - "Children of the Grave". Chłopaki włożyli w niego całą moc, którą dysponują i nadali tej legendzie mnóstwo świeżości. Naprawdę mocny punkt albumu. Podsumowując "Unnatural Selection" to cholernie dobry album, do którego z pewnością będę wracał. Havok pokazał, że nowa fala thrashu nie musi być monotonna, będąc jednocześnie melodyczna i mocno hard rockowa. (5) Mateusz Borończyk
Hellish War - Keep It Hellish 2013 Pure Steel
Brazylijczycy nadrabiają stracony czas. Po zmianie składu na kluczowym stanowisku, to jest wokalisty, grupa w niezłym stylu wraca na osiągnięte wcześniej, dzięki dwóm albumom studyjnym oraz "Live In Germany", pozycje. Nowy wokalista, znany z Heavenly Kingdom Bill Martins, wniósł do zespołu wiele energii i świeżości. Jego ostry, drapieżny głos stanowi o atrakcyjności wielu kompozycji, gdyż wokalista nie ogranicza się tylko do beznamiętnego odśpiewywania kolejnych wersów, ale słychać, że wkłada w to, co robi, całe serce i duszę. Muzycznie Hellish War nie wystawia swych fanów na jakieś wywołujące palpitację serca rozterki. To wciąż ten sam, klasyczny i tradycyjny heavy metal. Łączący się zarówno z amerykańskim power metalem lat 80. ("Reflects On The Blade"), jak i jego współczesnym, europejskim sukcesorem ("Keep It Hellish"). Czerpiący z dokonań wielkich jak Dio ("The Challenge") czy Helloween oraz Running Wild ("Masters Of Wreckage"). Porywający wzorową współpracą sekcji, motorycznymi riffami urozmaiconymi solówkami, których swoistym ukoronowaniem jest instrumentalny "Battle At Sea". Dzieło wieńczy zaś kolejny w dorobku Brazylijczyków, długi, urozmaicony, epicki utwór. "The Quest" łączy dopracowaną aranżację z metalowym ciężarem i kolejnymi popisami Billa Martinsa, który równie dobrze sprawdza się w łagodniejszych partiach. Z takim wokalistą i niewątpliwym potencjałem zespół czeka na pewno świetlana przyszłość, a być może nawet ogólnoświatowa popularność. (5) Wojciech Chamryk
Hollow Haze - Countdown To Revenge 2013 Scarlet
To już piąty album panów z Hollow Haze, jednak tym razem zespół ma szansę przyciągnąć nowych fanów power metalowych brzmień, bowiem ich nowym frontmanem został znany z Rhapsody of Fire - Fabio Lione. Co tym razem pokazali na "Countdown To Revenge"? To nadal porządny, klasycznie brzmiący power metal, który powala instrumentalnym rozmachem. Już na "Watching To Silence" usłyszymy wyniosły, symfoniczny wstęp oraz szybkie riffy w wykonaniu Nicka Savii. Całość dopinają kapitalne, klawiszowe akordy oraz doskonały wokal Fabia Lione. Dalej czekają na nas wzorowe, power metalowe killery w postaci "Still Alive", "We Must Believe", czy galopującego "No Rest For The Angels". Ogromne wrażenie robi "The Answer" zagrany w typowym, stratovariusowym klimacie, w którym warto jest zwrócić uwagę na
energiczne, gitarowe solo oraz rewelacyjne, symfoniczne tło. Potęgę patosu i wyniosłych melodii w wykonaniu Simone'a Giorgini oraz jego The Wintermoon Orchestra usłyszymy na "Il Tempo Del Fuoco" oraz kapitalnym "Countdown To Revenge". Szczególnie ten ostatni zaskakuje świetnym budowaniem dramaturgii (końcowe fragmenty wgniatają w podłogę!) i niezwykle rozbudowanymi partiami instrumentalnymi (doskonałe fragmenty akustyczne). Najnowszy album Hollow Haze to kawał dojrzałej, bardzo wyniosłej muzyki, po którą każdy, szanujący się fan power metalu sięgnie bez mrugnięcia okiem. Doskonała realizacja, świetni instrumentaliści, symfoniczne tło na najwyższym poziomie i - rzecz jasna - Fabio Leone, który świetnie wpasował się w kręgi Hollow Haze (miejmy nadzieję, że zostanie z nimi na dłużej). Czy album ma jakieś wady? "Countdown To Revenge" nie jest żadną rewolucją… To po prostu kolejny, zawodowo nagrany krążek, który może nie wnosi nic do gatunku, ale słucha się go z ogromną satysfakcją i sporym zaangażowaniem. (4) Łukasz "Geralt" Jakubiak
Horacle - A Wicked Procession 2013 Dying Victims
Ten zespół już za sprawą debiutanckie EPki wzbudził spore zainteresowanie w podziemiu, a w moim prywatnym rankingu został jedną z największych nadziei. Belgijski Horacle dowodzony przez basistę Sabathana znanego na pewno niektórym z was z black metalowego Enthroned uderzył w tym roku kolejnym materiałem. Niestety jest to znów tylko EP, ale jeśli każda następna będzie prezentowała taki poziom to mogą wydawać tylko w takim formacie. To co prezentuje ta piątka Belgów to doskonałe połączenie speed metalu z NWOBHM. Mnóstwo rewelacyjnych melodii przesiąkniętych pierwszą połową lat '80 sprawia, że nie da się nie zakochać w tym graniu. Każdy z muzyków prezentuje bardzo wysoki poziom. Najwięcej słychać tu Judas Priest (jest nawet cover "Freewheel Burning) oraz wczesnego Maiden szczególnie jeśli chodzi o gitarowe pochody i typowo Harris'owski bas. Wypada też wspomnieć wokalistę Terry'ego Fire, który śpiewa raczej tylko w wysokich rejestrach, ale czyni to bardzo pewnie i nie wpada w homoseksualną manierę. Czasem kojarzy mi się z Andersem Zackrissonem, byłym śpiewakiem szwedzkich Gotham City i Nocturnal Rites. Płytka zawiera cztery utwory plus wspomniany cover i naprawdę ciężko się od niej uwolnić. Natomiast numer "Lightning Strikes Down" to jeden z najlepszych utworów jakie ostatnio słyszałem. Prawie osiem minut heavy metalowej jazdy, epickich melodii i gitarowych pojedynków. Tak więc podsumowując, Horacle rządzi! Mam nadzieję, że wreszcie nagrają pełnoczasowy debiut, a wtedy drżyjcie narody. (5,5) Maciej Osipiak
Ibridoma - Night Club 2012 SG
"Night Club" to drugi album włoskich maniakalnych wielbicieli klasycznego heavy metalu, dlatego na tej płycie lata 80. panują niepodzielnie. Począwszy od surowego, niezbyt kojarzącego się z cyfrowymi standardami XXI wieku brzmienia, poprzez kompozycje, aranżacje, śpiew Christiana Bartolacciego aż po większość tekstów to old school w najczystszej postaci. Nie robiący jednak na szczęście wrażenia bezdusznej stylizacji, lecz szczery i naturalny. Taka muzyka musi naprawdę grać w sercach i duszach tych młodych Włochów, bo gdyby było inaczej wątpię, by efekty były tak udane. A jest czego posłuchać na "Night Club", szczególnie jeśli ktoś ma wciąż sentyment do wielu mniej znanych, starych, ale wciąż jarych metalowych kapel z lat 80, wydawanych wówczas przez małe wytwórnie jak belgijskie Mausoleum. Włosi bardzo udatnie nawiązują do czasów, gdy surowy, ale melodyjny heavy metal podbijał nawet listy przebojów ("Cold Night Of Moon", marszowy "Last Supper"). Czasem jest nawet jeszcze bardziej melodyjnie ("Businessmen"), bywa też, że zespół czerpie, ale niezbyt nachalnie z dokonań takich tuzów jak Accept ("Face To Face") czy Saxon ("Why Do You Feel Alone"). Dodawszy do tego nietuzinkowego wokalistę, operującego a to niskim, mrocznym głosem ("7 Days Of Death"), albo mistrzowsko wcielającego się w hybrydę łączącą wysokie rejestry Geddy' ego Lee z Rush i Rika Emmeta z Triumph ("Eagles From The Sky"), mamy pełny przegląd sytuacji. (4,5) Wojciech Chamryk
Infinita Symphonia Symphonia
-
Infinita
jakieś trzy dekady odpowiedź na Iron Maiden. Zwłaszcza jak posłuchać wokalu Micioniego właśnie. Przy słuchaniu można niemal uwierzyć, że to nie "jakiś" Micioni, a sam Dickinson. Na tamtym albumie się też nie pojawił jako gość, choć tacy się też pojawili. Panów z Infinita Symphonia wsparł wówczas Fabio Lione oraz Tim "Ripper" Owens. Muzycznie zaś było naprawdę ciekawie, całości słuchało się nader przyjemnie, zarówno jako tło, jak i w momencie próby wyłapania smaczków. Najnowszy, jest od poprzednika krótszy o dobre jedenaście minut, mieszcząc się w czasie czterdziestu siedmiu minut. I tym razem mamy tutaj gościa. Tym razem tylko i aż jednego. Samego Michaela Kiske w numerze szóstym (znakomity duet!). Tutaj także mamy dopracowane brzmienie, choć może wydawać się odrobinę lżejsze. Już pierwszy numer "If I Could Back" porywa dobrym tempem, solidnym riffem i przede wszystkim… wokalem. Wsłuchajcie się dobrze: Dickinson i to w znakomitej formie. Jeśli zaś wsłuchać się jeszcze mocniej usłyszy się też skojarzenia z innymi wokalistami. Lżejszy "The Last Breath (Slideshow)" nie powala, ale kolejny "Welcome To My World" wkręca się naprawdę nieźle. Brzmi jak skrzyżowanie Iron Maiden z Primal Fear, naturalnie z Dickinsonem na wokalu. To, co wyprawia ze swoim głosem Micioni to kawał znakomitej roboty. A kiedy pojawia się ballada pod tytułem "In Your Eyes" ma się wrażenie jakby została wyjęta z "Promised Land" Queensryche i ponownie doprawiona wiadomo kim. Przed numerem ósmym pojawia się akustyczno-orkiestrowe "Interludium", które jest sympatyczne, ale ostatecznie nic nie wnosi, bo "Waiting For A Day Of Happiness" i tak otwiera akustyczne intro. I taki jest do końca. Ballada. I to solidna. Proszę tylko nie mylić wokalisty… można by to powtarzać do znudzenia, ale podobieństwo jest naprawdę złudne. Zostały dwa numery, mroczny instrumental "XIV" i finałowy "Limbo". Udany, choć już nic nie wnoszący do całej płyty. Taki stricte symfoniczny power metal z Włoch to nie jest. Bardziej i więcej tu naleciałości progresywnych. Nie ma też przesady i wycieczek w tereny operowe. Infinita Symphonia nie jest także wielkim zespołem, wszystko, co gra już było, a że podają ją wyjątkowo sprawnie zarówno pod względem kompozycyjnym, jak i technicznym to świadczy na ich korzyść. Wyjątkową sprawą jest zaś wokalista. Istny klon. I choćby dla niego warto się zainteresować zarówno poprzednim, jak i najnowszym albumem. (4,5) Krzysztof "Lupus" Śmiglak
2013 Scarlet
Jeszcze jeden symfoniczny power metal z Włoch. To już staje się niemal nudne, w tej odmianie power metalu zdawać by się mogło zostało już powiedziane wszystko, zwłaszcza przez Włochów, którzy wszak ten gatunek stworzyli. Chociaż zaraz… czy wokalista miejscami brzmi jak Bruce Dickinson? Spokojnie, nie ma go tu, ale Luca Micioni wyraźnie się musi swoim znacznie dłużej śpiewającym i bardziej znanym, starszym kolegą inspirować. Self titled zaś, to drugi album tego włoskiego zespołu. Czy oprócz wokalu, coś jeszcze go wyróżnia? Cofnijmy się do albumu debiutanckiego, "A Mind's Chronicle" z 2011 roku. Charakteryzowało je dopracowane brzmienie, ostre riffy i jak na metal symfoniczny mała ilość orkiestry, chorów i wszelkich dodatków tak istotnych dla tej odmiany. Można by nawet powiedzieć, że to taka włoska spóźniona o
Invasion - …And So It Begins 2013 Pure Steel
Zespół ze Szwecji, wytwórnia niemiecka - można w ciemno obstawiać tradycyjny heavy lub thrash metal. W przypadku Invasion w grę wchodzi ta druga opcja. Na swym debiucie trio z Karlstad wymiata ostry, bezkompromisowy thrash łączący wpływy scen zarówno niemieckiej jak i amerykańskiej. Jest więc surowo i brutalnie ("Incoming", "Unholy
Grounds") ale też bardziej technicznie ("Prophecy", "50 Megatons Later"). Czasami zespół rezygnuje z czystego thrashu na rzecz wręcz power/speed metalowego grania (utwór tytułowy), a nawet ostrej jazdy kojarzącej się z death czy black metalem ("Dystopia Arise"), co akurat nie dziwi, skoro gitarzysta Kalle Sundin był związany niegdyś z Gehennah. Przeważają jednak ostre, typowo thrashowe numery, z których większość trwa od 2 do 3 minut. Teoretycznie więc byłby to wymarzony prezent dla każdego miłośnika starej szkoły surowego metalu, jednak jest pewne "ale". Otóż brzmienie całego materiału, szczególnie perkusji ("Prophecy"!) zalatuje na kilometr nowoczesnym studiem i cyfrą. Jak dla mnie trochę się to gryzie z klimatem muzycznym płyty, dlatego tylko (3,5) Wojciech Chamryk
Iron Kingdom - Curse of the Voodoo Queen 2011 Self-Released
Przez długi czas odwlekałem konfrontację z tym materiałem, a to z tego względu, że niezbyt błyskotliwa nazwa w połączeniu z kiczowatą okładką nie nastrajały mnie zbyt optymistycznie. Jednak, gdy w końcu wziąłem się za wałkowanie debiutu tych młodych Kanadyjczyków (i jednej Kanadyjki) to nie mogłem przestać. "Curse of the Voodoo Queen" to ogromne zaskoczenie i przede wszystkim po prostu znakomita muzyka. Heavy metal prezentowany przez Iron Kingdom jest bardzo mocno osadzony we wczesnych latach '80 z wieloma wycieczkami do lat '70 czy nawet późnych '60. Posłuchajcie choćby takiego "Nightrider". Zespół pomimo tego, że czerpie z wielu źródeł prezentuje bardzo zwarte heavy metalowe oblicze. Najwięcej tutaj słychać bogów z Manilla Road. Śpiewający gitarzysta Chris Osterman momentami brzmi jak Mark Shelton, a sama atmosfera tej płyty również przywodzi na myśl legendarnych Amerykanów. Pomimo młodego wieku muzycy prezentują bardzo wysoki poziom zarówno techniczny jak i kompozytorski. Wypada wspomnieć, że na bębnach gra siostra wokalisty, Amanda Osterman i wypada baaaardzo dobrze. Wielu facetów mogłoby się od niej uczyć. Z tego albumu bije niesamowita młodzieńcza energia i entuzjazm, które powodują, że słucha się go z wypiekami na twarzy. Nie ma tutaj ani jednego słabego punktu. Czy to będzie hymniczny "Legions of Metal", tajemniczy i niepokojący "The Heretic", fantastyczny "From the Ashes', energiczny, przepełniony zajebistą energią "Fired up", który brzmi jak połączenie dwóch numerów Manilli ("Road of Kings" i "Feeling Free Again"). Oprócz tego wspomniany już wcześniej "Nightrider" oraz zostawione na sam koniec, prawdziwie epickie monstrum czyli trwający 13 minut "Montezuma". Muszę przyznać, że ta płyta zrobiła niemałe spustoszenie w mojej głowie. Kapel grających heavy na bardzo wysokim poziomie pojawiło się w ostatnim czasie naprawdę sporo i to mnie niezmiernie cieszy. Jednak żadna z nich nie gra w taki sposób jak Iron Kingdom co tylko
świadczy na korzyść Kanadyjczyków. Dobra, pora wrócić do słuchania "Curse of the Voodoo Queen" co wam również radzę uczynić. (5,2) Maciej Osipiak
James LaBrie - Impermanent Resonance 2013 InsideOut Music
Co idealnie zaspokaja apetyt przed daniem głównym? W restauracjach zwyczajem jest podawanie przystawek, które mają na celu przygotować nasze zmysły do tego, co czeka nas przy konsumpcji dania głównego. By w jakimś stopniu zaspokoić głód przed podaniem potrawy, zdobionej logiem Majesty, jeden z kuchmistrzów, na dodatek ogromny wielbiciel wszelakich wariacji z serem, przygotował dla nas przekąskę w postaci "Impermanent Resonance". Opinie o Jamesie LaBrie są bardzo skrajne. Jedni karcą go za bardzo słabą, wokalną formę (szczególnie słyszalną na koncertach), a inni cenią go za wspaniałe umiejętności kompozytorskie. Powiem szczerze, że ja jestem gdzieś pomiędzy obydwoma opiniami. Cenię sobie jego działalność w Dream Theater, ale tak samo lubię jego solowe osiągnięcia w postaci dwuczęściowego "Mullmuzzler" oraz "Elements of Persuasion". Na kolana nie powalił mnie niestety "Static Impulse", który pomimo kilku, świetnych momentów irytował odtwórczością i przesadzoną metalcore' ową otoczką (z wciśniętym growlem Petera Wildoera). Najnowszy singiel "Agony" nie zapowiadał zmiany konwencji, dlatego też nieszczególnie czekałem na trzeci krążek Jamesa… Skład pozostał praktycznie ten sam, co na "Static Impulse". Tradycyjnie usłyszymy Marca Sfogliego i Matta Guillory'ego (kolejno - gitara i klawisze), a sekcje rytmiczną ponownie wsparł Ray Riendeau (bas) oraz Peter Wildoer (perkusja, growl). Poza tym, do reszty ekipy dołączył znany z Soilwork - Peter Wichers, który zajął się dopieszczaniem sekcji gitarowych. Co zatem czeka nas na "Impermanent Resonance"? Pierwsza część albumu to szybkie i agresywne numery, które - ku mojemu zdziwieniu - brzmią rewelacyjnie! Melodyjne refreny (te dwugłosy!), przecudowne akordy, finezyjne solówki (posłuchajcie "Slight Of Hand") i growl Petera, który w początkowych numerach idealnie buduje nastrój oraz doskonale współgra z resztą partii. Wystarczy usłyszeć pędzącego "Undertow", rewelacyjnego "Slight Of Hand", czy "I Got You"(Boże, jak ja kocham ten numer!), by przekonać się o świetnych umiejętnościach aranżacyjnych muzyków. Przedsmak tego co nas czeka w drugiej części albumu mogliśmy usłyszeć na pięknym "Back On The Ground", który powala wspaniale zaśpiewanymi partiami wokalnymi (brawo James!). Po "Holding On" udajemy się na bardziej przebojowe płaszczyzny, które nasączone są sporą dawką, szczerych emocji (nawet Peter śpiewa tam sporadycznie). Warto wyróżnić kapitalny (ale nieco za krótki) "Lost In The Fire", melancholijny "Say You're Still Mine" (hipnotyczne, akustyczne partie gitarowe), czy "Destined To Burn", z bardzo zróżnicowaną sekcją
RECENZJE
127
rytmiczną. Nie zabrakło też bardziej agresywnych, choć nadal stonowanych form i tutaj ogromne wrażenie robi "Letting Go" (fantastyczne, gitarowe riffy) oraz "I Will Not Break", który spodoba się szczególnie fanom albumu "Elements Of Persuasion". Nasz serowy kucharz na swoim nowym krążku pokazał nie tylko ogromne umiejętności aranżacyjne, ale też odnalazł złoty środek między "Elements Of Persuasion" i "Static Impulse". Album nie męczy, jest doskonale wyważony, a solówki Guillory'ego i Sfogliego powinny zaspokoić nawet najbardziej wybrednych fanów prog metalowych brzmień. Na poprzedniej płycie odniosłem wrażenie, że James jest tam jedynie dodatkiem - nie miał zbyt wielu popisowych momentów, a chwilami był wręcz spychany na bok. "Impermanent Resonance" to już LaBrie pełną gębą - zapadające w pamięć refreny, a także masa kapitalnie zaśpiewanych partii wokalnych, które doskonale lawirują między muzycznymi przestrzeniami i z ogromną finezją współgrają z rozbudowanym instrumentarium. Całość tworzy niezwykle spójną i wyrazistą mieszankę, która nie tylko zaspokaja nasze muzyczne apetyty przed kolejnym albumem Dream Theater, ale też ma szansę uplasować się w tegorocznej czołówce wydawniczej. Przystawka okazała się wyjątkowo smaczna, niezwykle sycąca, a także bardzo subtelnie pobudziła nasze doznania smakowe… tudzież muzyczne. (5) Łukasz "Geralt" Jakubiak
Kaosmos - Kaosmos 2012 Self-Released
Włochy to kraina, gdzie roi się od wielu ciekawych młodych zespołów, które chcą grać heavy metal. Nie brakuje w tamtejszym rejonie muzyków głodnych sukcesów, ale nie brakuje też formacji, które nie określiły do końca swojego celu. Jednym z takich zespołów jest bez wątpienia Kaosmos, który gra heavy/ thrash metal z pewnymi wtrąceniami death metalu. Wszystko zaczęło się w roku 2005, kiedy to kapela została powołana do życia. Na dzień dzisiejszy wydała tylko mini album o tytule "Kosmos", który ujrzał światło dzienne w roku 2012. Kto spodziewa się czegoś więcej niż prostego niezbyt zobowiązującego thrash metalowego grania ten szybko się rozczarowuje. Brak oryginalności i ciekawych kompozycji to jeden z takich aspektów, który daje o sobie znać na tej płycie. Całość trwa niecałe 30 min i pomimo takiego krótkiego czasu niewiele zapada w pamięć. Sytuację z pewnością utrudniają dwa kolosy w postaci "Walking The Rain" i "My Angel", które są pełne zwolnień i urozmaiceń. Jednak brak im ciekawych motywów. Zespół dobrze wypada bez wątpienia w szybszych kawałkach jak "Believe In Your Feelings" czy nieco metalowym "Once Were Warriors". Choć kawałki przyciągają uwagę szybszą sekcją rytmiczną, to jednak nie udało się zatuszować niedociągnięć. Takowymi są tutaj umiejętności muzyków i ich pomysły na utwory. Wokalista Gabriele nie radzi sobie z górnymi partiami, co ciekawe,
128
RECENZJE
nie nadrabia techniką czy zadziornością. Nie lepiej wypada duet gitarzystów Basi/ Rasi. Głównym tego powodem jest brak ciekawych pomysłów, brak techniki, że nie wspomnę o braku interesujących melodii które by zapadły w pamięci. Znakomicie te wady wybrzmiewają w takim "Rage", który jest po prostu nijaki w swojej formule. Chęci, umiejętność grania i zgrany zespół to czasami za mało. Trzeb potrafić zaciekawić słuchacza na dłużej i sprawić, że będzie chciał jeszcze usłyszeć o danym zespole. Niestety mini album tej włoskiej formacji nie zapada w pamięci i zbytnio dalsze losy tej kapeli są obojętne dla słuchacza. Można sobie odpuścić, zdecydowanie. (2,4)
tensywne, to całość "Love & Other Mysteries" bardziej nadaje się do cichego słuchania przy kominku w późne i chłodne jesienne wieczory. Raczej nie jest to pozycje dla kogoś, kto lubi łojenie, nie jestem pewien czy trafi nawet do kogoś, ko lubi subtelne progresywne dźwięki. Na prawdę dziwny album. (-) \m/\m/
Łukasz Frasek Ken Hensley & Live Fire - Live!! 2013 Cherry Red
Ken Hensley - Love & Other Mysteries 2012 Esoteric Antenna
Ostatnimi czasy Pan Hensley szaleje. Głównie ze swoim zespołem Live Fire. Dwa lata temu wydali debiut, teraz podwójna płytę koncertową i zapowiadają za niedługo wydanie kolejnego albumu studyjnego. W między czasie Hensley znalazł czas na nagranie omawianego krążka "Love & Other Mysteries". Jest to dziwny materiał, gdyż zawiera muzykę mocno stonowaną, łagodną, liryczną, nastrojową i melancholijną. Bardziej są to dźwięki muzyki popularnej, ale z odcieniem rocka i progresywnego rocka. Całość tak jakby wpięta w etykiety musicalu lub opery rockowej. Nie słyszałem w takim wydaniu Kena Hensleya. Ogólnie dźwięki snują się leniwie z głośników i niestety nie wciągają mnie w swoją opowieść. Żeby nie było, "Love & Other Mysteries" to zbiór piosenek dalekich od współczesnej radiowej popowej papki. W jakiś sposób kojarzy mi się to z współczesnymi dokonaniami Marka Knopflera. Każdy instrument to żywe, doskonałe granie, a nie żadna elektroniczna breja. Czasami żałuje, że Hensley wybrał taką konwencję, bo gdyby obrał ciut inną produkcję, bardziej poszedł w brzmienia progresywnego rocka, to mielibyśmy całkiem udany album z komercyjnym acz ambitnym rockiem. Tym czasem, cały album dla dotychczasowego fana Kena Hensleya staje się pewnego rodzaju ciekawostką, którą niezbyt chętnie postawi obok innych tytułów swojego ulubieńca. W obraną muzyczną konwencję bardzo dobrze wpisują się głosy. Większość piosenek zaśpiewana jest przez Kena, ale często wspierają go wokale kobiet, rzadziej innych mężczyzn. Dość często pojawiają się duety, gdzie najciekawszym jest Glenna Hughesa z Santrą Salkovą w pieśni "Romance". Oczywiście za sprawą Glenna. Nie obcym dla co niektórych powinien być Roberto Tiranti (m.in. A Perfect Day, Labyrinth). Wspierające Kena panie, do znanych raczej nie należą, przynajmniej ja ich nie kojarzę. Z resztą, byłoby to w moim przypadku dość dziwne. Z tego co się zorientowałem muzyka wyniknęła z obranej tematyki piosenek. Hensley postanowił napisać teksty, które opisałyby normalne sytuacje wyjęte z codziennego życia. I choć piosenkom nie brak pewnego napięcia i emocji, a aranżacje są dość in-
Legendarny multiinstrumentalista i wokalista, znany przede wszystkim z gry w Uriah Heep, jest wciąż aktywny wydawniczo i koncertowo. "Live!!" to efekt ubiegłorocznej jesiennej trasy koncertowej po Niemczech i Szwajcarii. I tak jak studyjne płyty Hensley'a nie zawsze porywają, to na koncercie, wsparty pełnymi energii, niezłymi muzykami, ten rockowy weteran odżywa. I nawet fakt, że z 14 utworów, które trafiły na ten podwójny album, aż 10 pochodzi z pierwszych, klasycznych płyt Uriah Heep, nie ma tu aż takiego znaczenia. Bowiem w tak porywającym, pełnym werwy i animuszu wykonaniu, znacznie zyskują nawet te słabsze utwory, jak balladowy "The Last Chance". Pozostałe nowości: "Set Me Free (From Yesterday)", "The Curse" i "Blood On The Highway" wypadają całkiem całkiem, dzięki gitarowo - organowym dialogom i efektownym solówkom. Jednak to ponadczasowa klasyka Heep jest na "Live!!" na pierwszym planie. Publiczność reaguje na te utwory entuzjastycznie, a w "The Wizard" i "Lady In Black" dzielnie wtóruje wokalistom. Równie dobrze wypadają: rozpędzony "Look At Yourself", ozdobiony długą gitarową solówką "Circle Of Hands" czy trwający kilkanaście minut, z gitarowymi i organowymi solówkami "July Morning". Organowe brzmienia i popisy Hensley'a zdominowały też początek stopniowo rozwijającego się "Stealin'", zaś pierwszą płytę kończy dynamiczny "Easy Living". Drugi krążek zawiera tylko cztery, za to klasyczne utwory. "Lady In Black" zaczyna się tylko od śpiewu z basowym akompaniamentem, zakończyć się perkusyjną solówką. W balladowym "Rain" mamy Hensley'a pianistę, zaś "Gypsy" i finałowe "Love Machine" to dynamiczne, pełne organowych i gitarowych fajerwerków, utwory. "Live!!" na pewno nie jest jakimś objawieniem, ale to na pewno udany, godny polecenia fanom nie tylko Heep, ale również hard rocka, album (4,5) Wojciech Chamryk King Kobra - II 2013 Frontiers
W latach 80. ten zespół był dość znany i popularny, zwłaszcza wśród zwolenników melodyjnego hard 'n' heavy. Nie udało mu się jednak zrobić tak spektakularnej kariery, jak tego powszechnie oczekiwano i rozpadł się po kilku latach istnienia. Do świata żywych wrócił trzy lata temu i "II" jest jego drugą płytą nagraną w tym okresie. Co ciekawe zespół wznowił działalność w niemal oryginalnym składzie, zabrakło tylko któregoś z wokalistów z pierwszych LP's, więc no-
wym śpiewakiem został, znany, m.in. z Rough Cutt i Quiet Riot, Paul Shortino. Z tak dobrym frontmanem panowie Appice/ Rod/ Henzerling/ Sweda nie mogli popełnić nieudanej płyty. Co prawda akurat porównania "II" na stronie wydawcy do klasycznych albumów Montrose, Bad Company, Deep Purple czy Cactus, w którym Carmine Appice bębnił z powodzeniem na początku lat 70, wydają mi się mocno naciągane, ale nowa płyta weteranów na pewno znajdzie zwolenników. Sporo bowiem na tym krążku klasycznego, hard rockowego i melodyjnego grania. Czerpiącego zarówno z lat 70. (dynamika, energia, riffy), jak i 80. (przebojowość, żywiołowość). Co prawda czasem panowie, nawet jak mają na warsztacie dobry utwór ("Hell On Wheels", "Running Wild"), to rozwlekają go tak, że robi się zwykle zbyt monotonny. Ale zadziorny "Knock 'Em Dead", bluesujący "The Ballad Of Johnny Rod" czy zakorzeniony w blues rocku dynamiczny "The Crunch" zacierają to niekorzystne wrażenie. Perełką na "II" jest zaś blisko 8minutowy "Deep River". Średni, riffowy utwór, kojarzący się z dokonaniami Led Zeppelin nie tylko za sprawą gitarowego riffu, ale też specyficznego klimatu oraz Paula Shortino, zbliżającego się w swej interpretacji do maniery Roberta Planta. (4,5) Wojciech Chamryk
King Leoric - Lingua Regis 2013 Self-Released
Pamiętam, że poprzednia płyta Króla Leorica "Thunderforce" wywarła na mnie bardzo dobre wrażenie i od czasu do czasu lubiłem do niej wrócić. W międzyczasie przez moje głośniki przetoczyły się ogromne ilości muzyki i nawet nie zauważyłem, że od wydania wspomnianego albumu minęło już 8 lat. Tak więc, gdy dostałem do recenzji nowe, trzecie dopiero dziecko tych niemieckich heavy metalowców na mojej gębie pojawił się grymas zadowolenia. King Leoric nie zawiódł. "Lingua Regis" rozpoczyna się od "Master of the Kings", w którym najpierw słyszymy w zwrotkach typowe kwadratowe, germańskie riffy, które później płynnie przechodzą w majestatyczny i epicki refren za każdym razem wywołujący u mnie ciary. Znakomity numer, na pewno jeden z lepszych napisanych kiedykolwiek przez ten zespół. Wyróżnić należy również utwór tytułowy przypominający Black Sabbath z czasów Dio albo Martina. Wolny, marszowy, podniosły i bardzo klimatyczny. W podobnym klimacie jest utrzymany również "Final Rhyme", w którym da się wyłapać wpływy epic metalu. Szybszą, bardziej zadziorną stronę tego cd reprezentują takie numery jak "Awaiting Armageddon", "Let it Loose"
czy "Time Steals Yor Day". Pod koniec dostajemy kolejny świetny wałek z hymnicznym refrenem pod znanym wszystkim tytułem "Last in Line" (nie jest to cover Dio), oraz "Heavy Metal Sons", którego tytuł mówi wszystko o twórcach "Lingua Regis" i ich muzyce. Reszta też jest bardzo dobra, że wymienię choćby "Father Mine" z bardzo osobistym tekstem oraz "Straight out of Hell" posiadający bardzo chwytliwy refren. Słychać w tej muzyce inspiracje sceną brytyjską i bandami takimi jak Maiden, Saxon czy Sabbath oraz typowo niemieckim graniem w stylu Accept, Grave Digger czy stary Helloween, a w niektórych fragmentach nawet Manowar. Wokalista najbardziej przypomina Udo, jednak stara się więcej śpiewać niż jego słynniejszy rodak. Brzmienie jest surowe, typowe dla klasycznych płyt z lat '80. Słychać, że ci kolesie kochają heavy metal i grają to co czują bez żadnej pozy ani kalkulowania, czy to się dobrze sprzeda. Mają swoją publikę, do której adresują swoje płyty i mają w dupie mainstream. Za to im chwała. Życzyłbym sobie, żeby wiele innych grup miało takie podejście do tematu prezentując jednocześnie taki poziom muzyczny na swoich płytach. (5) Maciej Osipiak
KomutatoR - Mental Sadism 2013 Self-Released
KomutatoR nie spieszył się z wydaniem swego debiutu, ale wygląda na to, że warto było cierpliwie poczekać. "Mental Sadism" to 9 thrashowych killerów, zakorzenionych w stylistyce nowoczesnego, potężnie brzmiącego, momentami wręcz brutalnego grania. Już opener "Eternal Flood" nie pozostawia żadnych wątpliwości, że ostre, zapadające w pamięć riffy, dynamiczna gra sekcji i niski, potężny ryk Adriana to firmowe znaki KomutatoR. Równie szybkie są: utwór tytułowy i "Riot Of Blood" z miarowym zwolnieniem, kojarzącym się z bardziej tradycyjnymi odmianami metalu. Nie brakuje też nawiązań do surowej melodyki Acid Drinkers ("The Iceman", w którym w gitarowe solo wpleciono motyw ze "Stawki większej niż życie"), a także bardziej ekstremalnych, szczególnie jeśli chodzi o partie perkusji, gatunków ("Way Of Destruction"). Są też, dla równowagi, dość melodyjne przyspieszenia ("Sucide World"), a nawet przebojowe refreny ("The Iceman"). Zespół dorobił się już zresztą swoistego przeboju, w postaci coraz bardziej popularnego "Malapane Valley Thrashers", cytującego polskojęzyczną przyśpiewkę klubu Małapanew Ozimek, którego muzycy są pewnie zagorzałymi fanami. Nie są to jedyne polskie teksty na "Mental Sadism", bo wbrew angielskiemu tytułowi "Psychosis Of Fear", utwór ten jest zaśpiewany w całości w naszym języku i powinien być raczej zatytułowany "Psychoza strachu". Oczekując na więcej takich prób w rodzimym języku polecam zaś bez wahania debiut zespołu z Ozimka wszystkim thrashersom! (5) Wojciech Chamryk
Kraptor - Night Of The Living Dead 2012 Cadaver
Maniacy thrashu i horrorów z Wenezueli zadebiutowali już jakiś czas temu, jednak dopiero w roku ubiegłym doczekali się pierwszego albumu. "Night Of The Living Dead" to wypadkowa ich fascynacji zarówno muzycznych jak i filmowych. Dlatego poza siarczystym, wręcz wymarzonym do moshowania thrashem ("Leatherfake", "Civil Disobendience",) mamy tez na tej płycie kilka typowych introdukcji brzmiących niczym fragmenty filmowych horrorów, wprowadzających w klimat właściwych utworów. Nie brakuje też odniesień do bardziej tradycyjnego heavy metalu ("Reanimator", "Murder King"), siarczystego ni to thrashu ni to speed metalu ("Origin Of Terror") oraz dokonań do mistrzów crossover, S.O.D. w króciutkim "Unknown Medical Infection". Momentami Kraptor poczyna też sobie bardzo śmiało i eksperymentuje ze znacznie bardziej od thrashu brutalnymi gatunkami. I tak utwór tytułowy rozpędza się momentami w zdecydowanie black metalową stronę, dzięki perkusyjnym blastom i wściekłemu rykowi Felipe Alvareza. Jeszcze groźniej wokalista prezentuje się w "Damage Brain", wypluwając z siebie kolejne wersy tekstu z taką zaciekłością, jakby udzielał się w death metalowej kapeli. Jednak jak dla nie bohaterem tej płyty jest basista Andres Calafat. To jego partie, często klangującego basu, w fenomenalny sposób napędzają większość utworów, chociażby tytułowy czy "The Barbara's Undead Chronicles". "Night Of The Living Dead" jako całość na pewno nie jest objawieniem, ale robi wrażenie i raczej żaden fan opisanych wyżej dźwięków nie uzna tych 36 minut poświęconych na jej słuchanie za czas stracony. (4) Wojciech Chamryk
Krokus - Dirty Dynamite 2013 Sony Music
Szwajcarscy weterani nie odpuszczają. Co ciekawe obecny skład Krokus to połączenie muzyków pamiętających jeszcze początki grupy w latach 70. ubiegłego wieku (Storace, van Rohr, von Arb) z gitarzystami, którzy na dłużej lub krótko mieli udział w największych sukcesach komercyjnych grupy w latach 80. (Meyer, Kohler). Tylko na stołku perkusisty mamy ciągłą rotację. Nie miało to jednak wpływu na formę zespołu i będący 16. studyjnym albumem w jego dorobku "Dirty Dynamite" jest całkiem udany. Krokus po raz kolejny udowadnia, że archetypowe granie spod znaku AC/DC jest mu najbliższe. Momentami można mieć nawet wątpliwości, czy aby na pewno słuchamy albumu Krokus, bo w openerze "Hallelujah
Rock 'N' Roll", dynamicznym rock 'n' rollu "Go Baby Go", miarowym rockerze "Let The Good Times Roll" czy "Bailout Blues" grupa brzmi tak jak ich słynniejsi koledzy, zaś Marc Storace śpiewa niczym nieodżałowany Bon Scott. Mamy też nawiązania do boogie ("Rattlesnake Rumble", "Hardrocking Man") oraz sporo przebojowego grania, typowego dla Krokus lat 80. ("Dog Song" z chwytliwym refrenem, albo przypominający późniejsze AC/DC z Brianem Johnsonem "Better Than Sex"). Momentami zespół sięga do korzeni hard rocka i bluesa, bo surowy "Yellow Mary" to numer brzmiący niczym utwór wczesnego Nazareth, zaś w kompozycji tytułowej mamy barowy klimat kreowany za pomocą miarowego rytmu boogie i partii knajpianego pianina. Ciekawie brzmi też cover The Beatles, to jest "Help", ale przerobiony na melodyjną… balladę. Nie tylko z tego powodu warto sięgnąć po "Dirty Dynamite", bo to trzy kwadranse może nie odkrywczego, ale siarczystego, podszytego bluesem, metalizowanego rock and rolla! (5) Wojciech Chamryk
Lalu - Atomic Ark 2013 Sensory
Postać Viviena Lalu mogą co niektórzy kojarzyć z formacji Shadrane oraz solowych projektów Hubiego Meisla (ex-Dreamscape). Ten niezwykle zdolny klawiszowiec oraz kompozytor zadebiutował w 2005 roku nieźle przyjętym "Oniric Metal", który wsparty kapitalnym wokalem Martina LeMara (Tommorow's Eve, Mekong Delta) zaskakiwał całkiem świeżą, melodyjną prezencją. W tym roku Vivien wydał kolejne dzieło, zatytułowane "Atomic Ark", które nie tylko podnosi poprzeczkę względem swojego poprzednika, ale bez problemu wbija się w mocną, prog metalową czołówkę. Pierwsze rzeczą jaka rzuca się w oczy to zmiany w zespole. Ze starego składu pozostał wyłącznie Le Mar, a resztę miejsc uzupełnili: basista Mike LePond (Symphony X), gitarzysta Simone Mularoni (DGM) oraz niezastąpiony Virgil Donati na perkusji. Panowie doskonale odnajdują się w muzycznej wizji Lalu i z ogromnym zaangażowaniem bawią się rytmiką oraz chwytliwymi melodiami, które potrafią zaskoczyć przebojowością, nie popadając przy tym w ckliwe schematy. Utwory w znacznej większości nie przekraczają pięciu minut, ale za to powalają bardzo przemyślaną konstrukcją, uzupełnioną masą, rewelacyjnych partii instrumentalnych. Już rozpoczynający "Greed" pokazuje niezwykłą pomysłowość muzyków. Rozbudowany, pełen rytmicznych popisów wstęp, szybkie riffy i wpadający w ucho refren wprawi w osłupienie wielu, prog metalowych sceptyków - to po prostu kapitalny numer. Dalej czeka na nas potężny "War On Animals", zaskakująca "Tatonka" (kapitalne, akustyczne akordy) oraz balladowy, pięknie zaaranżowany (choć nieco przykrótki) "Mirror Poison". "Deep Blue" dalej kontynuuje akustyczną otoczkę rozpoczętą na wcześniejszym utworze, choć tym razem zdecydowanie bardziej wybija się Martin LeMar i prezentuje nam świe-
tną, wokalną interpretację. Całość dopełniają rewelacyjne, gitarowe akordy Simone'a Mularoniego, zwieńczone bardzo efektownym solo. Awangardowy, symfoniczny wstęp "Bast" świetnie przechodzi w gitarowe flamenco, by potem zaskoczyć nas niepohamowaną, metalową energią - to zdecydowanie jeden z najlepszych utworów na płycie. "Momento" to kolejne, zaskakujące uderzenie… Piękne, melodyjne intro uzupełnione popisami Virgila doskonale łączy się z przebojową prezencją numeru refren powala linią wokalną, a późniejsze rytmiczne zabawy Donatiego powodują opad szczęki. Im dalej w las, tym więcej niespodzianek - "Follow The Light" to jeden z najbardziej pozytywnych utworów jakie dane mi było słyszeć. Niesamowite akordy gitarowe i piękne, klawiszowe tło (kapitalny duet Mularoni-Lalu) to największe atuty tego kawałka. Poza tym to doskonały przykład tego jak melodie mogą bardzo subtelnie uwznioślić techniczne popisy. Utrzymany w mrocznym, awangardowym klimacie "Slaughtered" to występ dwóch, muzycznych gości - Jordana Rudessa oraz Marca Sfogliego i trzeba przyznać, że ich solówki bezbłędnie wpasowały się w psychodeliczny klimat utworu (solo Jordana powala). Na zakończenie panowie przygotowali dla nas piękną, dwudziestominutową suitę w postaci "Revelations", która z ogromną finezją przełamuje nieco oklepane formy, charakterystyczne dla współczesnych epic songów. Kompozycyjna dramaturgia, ogromny rozmach, wyniosłe tło i masa, szczerych emocji, które wylewają się z każdego dźwięku… Przepiękny utwór. "Atomic Ark" to dzieło dopracowane i kompletne, które zaskakuje słuchacza na każdym kroku. To co wyróżnia je spośród tegorocznych wydawnictw to nie tylko rozbudowana forma, ale przede wszystkim bardzo przemyślana, muzyczna wizja. Na początku muzycy prezentują nam krótkie utwory, w których umieszczają masę, instrumentalnych popisów, ale nie zapominają przy tym o melodyjnej płaszczyźnie podtrzymującej ogólny koncept płyty. Zwieńczeniem tego jest finałowa kompozycja, która powala rozmachem i jest pewnego rodzaju niespełnionym marzeniem, na którym panowie dają upust swoim artystycznym pragnieniom i - co najlepsze - prezentują nam swoją wizję bardzo subtelnie, szanując przy tym muzyczną przestrzeń i podkreślając instrumentalną harmonię. Ich muzyka jest dokładnie taka jak ich tytułowa arka - to obszerny zbiór różnych melodii, w których rozpoznamy wiele gatunków, ale jako całość są w stanie przebić się przez wszystko... Nawet przez te największe fale. Wrzesień to okres wielu, gorących premier i w oczekiwaniu na Fates Warningi, czy inne Dream Theatery powinniście sięgnąć po najnowszy krążek Viviena Lalu. To muzyka na najwyższym poziomie, która zasługuje na tyle samo uwagi, co wcześniej wymienieni wykonawcy. Zapewniam, że nawet po tak potężnym tsunami nasza "atomowa arka" wyjdzie bez szwanku. (5,5) Łukasz "Geralt" Jakubiak Lapida - Hate Leads Violence 2012 Self-Released
Moment, w którym otrzymałem ten materiał do recenzji był moim pierwszym kontaktem z ta nazwą. Musiałem, więc zasięgnąć pomocy z pewnego źródła znanego jako metal archives i stamtąd dowiedziałem się, że Lapida to włoski kwartet założony już w 1999 roku w wiecznym mieście. Jak dotąd nie
RECENZJE
129
mogą się pochwalić zbyt obszerną dyskografią, bo udało im się zarejestrować jedynie promo w 2007 oraz debiut "Hate Leads Violence" wydany własnym sumptem w ubiegłym roku, o którym napiszę kilka zdań. Okładka przedstawiająca łysego, wkurwionego typa z giwerą przy głowie i pokazującego fucka oglądającemu, a także tytuł tego krążka świadczy o tym, że można się spodziewać agresywnego kopa w ryj. No i w sumie faktycznie tak jest. Thrash kojarzący się z późniejszym Slayerem może się podobać. Riffy nie są zbyt skomplikowane i ma się wrażenie słuchania ich na tysiącu innych płyt, ale pasują do tego grania. Bass czasem gra razem z wiosłami co powoduje ich zagęszczenie, ale też nadaje trochę nowocześniejszego wydźwięku, szczególnie w pierwszym numerze "Scream of Pain" i co nie bardzo mi się podoba. Wolę momenty gdy gra bardziej klasycznie. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze hard core'owa agresja i wściekły wokal również kojarzący się z tym gatunkiem. Mi zdecydowanie podobają się wolniejsze, walcowate fragmenty, w których riffy wręcz wyrywają trzewia jak w "Become Wrath" czy "Curse and Death". Słowo klucz do tej płyty to zdecydowanie wściekłość. Słychać, że ci kolesie podczas nagrywania byli maksymalnie wkurwieni i udało im się to przenieść na muzykę. Zresztą widać to także w tekstach, w których roi się od fucków. W ramach podtrzymania nienawistnego klimatu niektóre kawałki zaczynają się mówionymi wstawkami, albo samplami z jakichś filmów, które też wpasowują się w ogólny wydźwięk płyty. Nie jest to do końca moje granie, więc ocena nie będzie najwyższa. Myślę jednak, że fani takiego młócenia będą zadowoleni. (3,5) Maciej Osipiak
Legend - The Dark Place 2013 High Roller
Formacja Legend będąc jednym z reprezentantów NWOBHM miewała swoje wzloty i upadki. Ich pierwsze, dwie płyty pojawiły się jeszcze w latach 80tych, ale na kolejną musieliśmy czekać aż 20 lat. Owocem tego był wydany w 2003 roku "Still Screaming", który przeszedł bez większego echa w światku muzycznym. W tym roku, Peter Haworth i spółka uraczyli nas kolejnym wydawnictwem, zatytułowanym "The Dark Place" i muszę z przykrością stwierdzić, że tym razem również niczym nie zaskakują i nie zapowiada się na to, by swoim nowym krążkiem zawojowali rynek metalowy. Fakt, na płycie można znaleźć mnóstwo, porządnych utworów w postaci chwytliwego "The Watcher" (kapitalny riff), tytułowego "The Dark Place" (świetna sekcja baso-
130
RECENZJE
wa), czy klasycznie brzmiącego "Too Late To Be A Hero". Nie zabrakło też bardziej melancholijnych i stonowanych numerów w postaci "Test Of Life", który w późniejszych fragmentach zmienia się w pędzącego, heavy metalowego hiciora - to naprawdę porządny kawałek. Spore wrażenie robi też "Questions And Answers", który zaskakuje bardzo ciekawymi, progresywnymi wariacjami oraz swobodnymi, zmianami tempa. Pomimo wielu, świetnych utworów, zawartych na krążku, "The Dark Place" najbardziej zawodzi pod kątem realizacji. Kompozycje brzmią bardzo płasko i momentami bliżej im do nagrań demo, niż studyjnych tworów. Nigdy też nie byłem fanem wokalu Mike'a Lezali i na tym krążku wypada naprawdę bardzo słabo. Komu zatem mogę polecić najnowszy krążek Legend? Myślę, że starym wyjadaczom, a także fanom bardzo klasycznego heavy metalu, którym brakuje brzmień z pogranicza "Killers" Iron Maiden, tudzież "Strong Arm Of The Law" Saxon. Reszta… Może spokojnie sobie odpuścić. (3.7) Łukasz "Geralt" Jakubiak
Lingua Mortis Orchestra - Lingua Mortis Orchestra 2013 Nuclear Blast
Mogłoby się wydawać, ze premierowy krążek Lingua Mortis Orchestra to standardowy, symfoniczno-metalowy krążek, który nie wyróżnia się niczym szczególnym. Za projektem stoją: André Hilgers, Peter Wagner oraz Victor Smolski, czyli obecni członkowie zasłużonego już Rage i trzeba przyznać, że kombinacja agresywnego charakteru z niezwykle subtelnymi, symfonicznymi melodiami brzmi naprawdę nieźle, co doskonale słychać już w utworze początkowym. "Cleansed By Fire" zaczyna się jak typowa, symfoniczna kompozycja usłyszymy świetne partie chórowe oraz charakterystyczne, pompatyczne melodie, które w późniejszych fragmentach zostają wsparte ciężkim, metalowym brzmieniem i mocnym wokalem Peavy' ego. Dalej jest równie dobrze - agresywny "Scapegoat", speed metalowy "Witches' Judge", czy epicki "Eye For An Eye" to sztandarowe, metalowe killery uraczone bardzo finezyjną, wyniosłą otoczką. Ogromne wrażenie robi piękna ballada w postaci "Lament", która hipnotyzuje klawiszowymi akordami już po pierwszych sekundach, a także kapitalny "Afterglow" z melodyjnym, gitarowym solo. Na zakończenie nasza metalowa orkiestra przygotowała dla nas dwa, symfoniczne aranże klasycznych utworów Rage - "Straight To Hell" oraz "One More Time". Obydwa numery to bardzo miły dodatek dla fanów Rage, tym bardziej, że z wyniosłym wsparciem brzmią naprawdę potężnie (szczególnie ten drugi). Debiutancki album LMO nie powoduje może opadu szczęki, ale jest przyjemną, profesjonalnie zaaranżowaną pozycją dla miłośników symfonicznego metalu. Potężne brzmienie wsparte zawodową, symfoniczną otoczką oraz świetnymi, damskimi głosami (brawa dla Dany Harnge oraz Jeannette Marchewki) robi naprawdę spore wrażenie, a sam krążek może okazać się bar-
dzo miłą niespodzianką dla fanów Rage. Wściekłość ponownie została wyzwolona, choć tym razem w bardziej "wyniosłej" postaci. (4) Łukasz "Geralt" Jakubiak
Mad Max - Interceptor 2013 SPV
Lonewolf - The Fourth and Final Horsemen 2013 Napalm
Bardzo szybko, bo w niewiele ponad rok uwinęli się panowie z Lonewolf z nowym materiałem. Dopiero co zasłuchiwałem się w "Army of the Damned", a już w moje łapy wpadł kolejny krążek. "The Fourth and Final Horsemen" jest ich drugim albumem wydanym w barwach Napalm Records. Jeśli chodzi o zawartość muzyczną to jest taka jakiej każdy się spodziewał. Heavy metal wzorowany na najlepszych niemieckich wzorcach z naciskiem na Running Wild i z charakterystycznym gardłowym, niskim głosem Jensa. Pewnym novum jest większa ilość spokojniejszych fragmentów, w których słychać spokojną gitarę prowadzącą i wyraźnie grający bas jak choćby w "The Poison of Mankind" co bardzo przypomina Iron Maiden. Prawdopodobnie jest to sprawka Alexa, ale tego to już dowiemy się z wywiadu. Nie brakuje jak zwykle hitów, którymi jest wypełniona druga część płyty. "Another Star Means Another Death" zaskakuje spokojnymi zwrotkami, w których Jens śpiewa na tle perkusji i nie przesterowanych gitar. Jednak podniosły refren to już klasyczny Lonewolf. Podobnie zresztą jak następujący po nim mój faworyt "Dragonriders", który zaczyna się od genialnego riffu. Ten numer traktujący o wikingach jest zdecydowanie jednym z najjaśniejszych punktów tego wydawnictwa i chyba oczywistym kandydatem do nowej setlisty podczas najbliższych koncertów. Kolejnym świetnym kawałkiem jest "Guardian Angel" oparty na melancholijnej melodii i zagrany w wolniejszym tempie. Piękny utwór i ciary na plecach. Wyróżnić można jeszcze kolejny hymn zespołu, a mianowicie "The Brotherhood of Wolves" zagrany w klasycznym dla nich stylu, czyli marszowe zwrotki i podniosły refren. Na koniec mamy jeszcze najdłuższy na płycie prawie 8minutowy "Destiny", który jest fantastycznym zakończeniem tej udanej płyty. Utwory, których nie wymieniłem również trzymają fason i poniżej pewnego dobrego poziomu nie schodzą. Niestety jedna rzecz mi tutaj nie do końca pasuje. Jest to słabe jak dla mnie brzmienie gitar. Solówki brzmią dobrze, bardzo przestrzennie, niestety podczas riffów czy kostkowania brzmi to płasko i bez mocy. Gdyby dać na wiosła więcej pierdolnięcia to podejrzewan, że ta płyta mogłaby mordować. Pomimo tego trzeba przyznać, że Lonewolf nagrał kolejny bardzo dobry krążek. Nie jest to może tak wybitne dzieło jak "The Dark Crusade", ale tak genialnych płyt nie nagrywa się za każdym razem. "The Fourth and Final Horseman" i tak należy traktować jako naprawdę mocną rzecz. (5) Maciej Osipiak
Niemiecki Mad Max powrócił w 1999r. po 10-letniej przerwie w niemal oryginalnym składzie. I nie próżnują od tamtego czasu, bo "Interceptor" jest ich siódmym albumem nagranym w ciągu 14 lat. Panowie Voss/ Breforth/ Bergmann/ Kruse niw wystawiają cierpliwości swych fanów na jakąś próbę, od lat nagrywają melodyjne płyty na dość wysokim poziomie. Zmieniło się tylko to, że kiedyś mówiło się na takie granie heavy metal lub hard 'n' heavy, obecnie zaś określa się je mianem hard rocka. Jednak jak zwał, tak zwał, każdy fan takich dźwięków na pewno nie pożałuje pewnej kwoty, zainwestowanej w najnowsze dzieło niemieckiego kwartetu. Bowiem poza nielicznymi wycieczkami w rejony delikatniej brzmiącego, nieco niestety nijakiego popu ("Rock All Your Life", "Streets Of Tokyo") zespół nieźle podkręcił wzmacniacze. Dlatego na płycie nie brakuje ostrych, szybkich hitów w rodzaju "Save Me", "Sons Of Anarchy" czy, najmocniejszy na płycie, "Bring On The Night". Są też ładne ballady jak "Five Minute Warning" i utwory bardziej zróżnicowane, z "Godzillą" na czele. Równie mocna jest końcówka albumu, z potężnym, miarowym, czasem zwalniającym do podniosłej ballady, czerpiącym z "Holy Diver" Dio, "Show No Mercy", mrocznym "Revolution" i finałowym "Turn It Down". Ta przebojowa kompozycja to kolejny dowód na niesłabnącą fascynację Niemców dokonaniami Sweet - w końcu 1986r. nagrali na singla "Fox On The Run". Nawet jeśli "Turn It Down" nie powtórzy umiarkowanego, ale zawsze, sukcesu tej pierwszej przeróbki, to i tak warto sięgnąć po "Interceptor", bo to udana płyta, bez zapełniaczy i sztampowego odcinania kuponów. (5) Wojciech Chamryk
Maegi - Skies Fall 2013 Kardanadam Medya
W czasie, gdy Europa zalewana jest kolejnymi power i prog metalowymi zespołami, to w tureckiej Ankarze zaczyna rozkwitać przyszła gwiazda tej muzycznej sceny - Oganalp Canatan. Gość samodzielnie stworzył materiał na całą płytę i - co najlepsze - zaprosił też wielu, znanych muzyków, którzy pomogli mu w dokończeniu wydawnictwa … Ale o nich nieco później. Teraz skupmy się na samej muzyce, a jest ona nadzwyczaj energiczna i profesjonalnie zaaranżowana, choć można w niej odczuć typową, samplowaną sztuczność. Koniec końców wszystkie błędy są niczym, w porównaniu do tego co przygotował dla nas Oganalp na "Skies Fall". O ile "No Response" jakoś szczególnie mnie nie po-
walił, to już numery pokroju "Take No Prisoners" (ileż mocy ma w sobie ten kawałek!), czy "Hide And Seek" to potężne, power/ prog metalowe niszczyciele z fantastycznymi refrenami i wgniatającymi w podłogę riffami. Pozytywnie zaskakuje nieco jazzujący "A Different Fate" z kapitalnym wstępem (boskie pianino) oraz kończący, rozbudowany "In Silence". Jeżeli chodzi o gości to zdecydowanie największe wrażenie zrobił na mnie akustyczny "Those We've Left Behind" z Hansim Kürschem (Blind Guardian) i rewelacyjny "Communications Breakdown" z udziałem Zaka Stevensa (Savatage). Utwór tytułowy (z Chrisem Boltendahlem) oraz "Demise of Hopes" (z Timem Ripperem Owensem) wydały mi się nieco zbyt przeładowane muzycznie i szczególnie na nich było słychać źle zmiksowany wokal. Debiutancki krążek Maegi - pomimo kilku, mało istotnych błędów - to kawał rewelacyjnej, niezwykle dopracowanej muzyki (nieco w klimacie Iced Earth i Pyramaze), z której - dosłownie - wylewa się niezwykła szczerość artysty. Gość na swojej płycie kompromituje większość, europejskich artystów (m.in. pompatycznego Pelleka) i udowadnia, że przy odpowiednim wysiłku można stworzyć rewelacyjny materiał, którego nie powstydziliby się, znani w podobnych kręgach, artyści. Do sklepów marsz! (4.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak
Magnus Karlsson's Free Magnus Karlsson's Free Fall
Fall
-
lepszy jest szybki i trochę pachnący twórczością Lucassena "Not My Saviour" z bardzo dobrym wokalnym występem Ricka Altzi, który ostatnio wskoczył na posadę wokalisty grupy Masterplan. W takich samych tempach utrzymany jest melodyjny "Us Against the World", choć nie brakuje w nim delikatniejszych momentów. To drugi bardzo udany kawałek na tym krążku. Idziemy dalej. Ciekawie wypada "Our Times Has Come" z wokalem Marka Boalsa. Wypełniaczem jest numer kolejny, czyli "Ready Or Not" w którym znów słyszymy Karlssona. Właściwie jest powtórzeniem dźwięków z utworu tytułowego, tylko rozbudowanym mocniej o orkiestrowe, filmowe wstawki. Nie poraża muzycznie także "Last Tribe", choć wokal Rickarda Bengtssona wypadł nawet interesująco. Kolejnym szybkim, epickim i niewyróżniającym się jest utwór "Fighting", odrobinę lżejszy "Dreamers & Hunters" tym razem jest tym lepszym, ale znów nie wyróżnia się czymś specjalnym. Na finał pojawia się utwór "On Fire", trzeci w którym śpiewa Karlsson i znów ma się poczucie, że sobie dał najgorsze, najbardziej sztampowe tło w nieudolnym i bombastycznie podkręconym włoskim stylu. Nie do końca wiem, po co ten album powstał. Jeśli miał prezentować gitarowe umiejętności i wszechstronność kompozycyjną Karlssona to udało mu się to. Pod tym, jak i pod względem brzmieniowym, nie można odmówić absolutnej perfekcji. Niestety zaproszeni na album wokaliści są jedynie dodatkiem, który miał przyciągać, a jedynie pozostawia niesmak. Ten album przedstawia solidne rzemiosło, ale sam w sobie jest nudny, schematyczny i niepotrzebny. Zupełnie tak, jakby dostać to samo, co słyszało się na wielu podobnych płytach, tylko z inną okładką i nową nazwą. Kotów w worku nie lubię, a takich wymuszonych płyt jeszcze bardziej. (3,3)
2013 Frontiers
Magnus Karlsson żadnym nowicjuszem w power metalowym światku nie jest. Na pewno kojarzycie go z projektów Allen/ Lande czy Kiske/ Somerville czy dwóćh ostatnich płyt niemieckiego Primal Fear. Swój autorski projekt postanowił nazwać Free Fall i pozwolił sobie na nagranie wszystkich instrumentów (poza perkusją za którą zasiadł Daniel Flores) oraz na wokale do trzech utworów. Ponadto zaprosił kilku wokalistów, z czego najbardziej znani to Mark Boals (m.in. Iron Mask, Seven the Hardway), David Readman (Pink Cream 69), Rick Altzi (m.in. Masterplan), Ralf Scheepers (Primal Fear), Rusell Allen (Allen/ Lande, Adrenaline Mob, Symphony X, Star One). Razem stworzyli jeszcze jedną metalową operę, która… no właśnie, która nie wyróżnia się niczym specjalnym. Okładkę wykonał Felipe Franco, któremu zdarzało się zrobić już lepsze grafiki, ta bowiem, która znalazła się na tym albumie jest wręcz komiczna, a przynajmniej jej środek. Logo i tajemnicze ruiny otaczające gitarę prezentują się zaś całkiem zacnie. Początek pod postacią utworu tytułowego nie da się ukryć brzmi potężnie i sympatycznie, a Rusell Allen, który w tym utworze śpiewa wypadł znakomicie. W drugim utworze zatytułowanym "Higher" śpiewa zaś Scheepers. Nie przepadam za jego wokalem, choć sam utwór jest naprawdę niezły, według mnie jednym z lepszym na płycie. W "Heading Out" śpiewa zaś Karlsson i trzeba przyznać, że daje rade, ale tło muzyczne zafundował sobie nijakie, nudne i sztampowe. Równie słabo wypada balladowy "Stronger". Znacznie
Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Masters Of Metal - Masters Of Metal 2013 No Remorse
Trzeba mieć spory tupet, by nazwać zespół Masters Of Metal. Sytuacja stanie się jednak jasna, gdy zerkniemy na skład tej amerykańskiej grupy, firmującej debiutancką EP-kę. Masters Of Metal tworzą bowiem muzycy znani z legendarnego Agent Steel: Robert Cardenas, Rigo Amezcua, Juan Garcia i Bernie Versailles. Nie wiem, jaki jest obecnie status tego zespołu i co może jeszcze przyjść do głowy wokaliście Johnowi Cyriisowi, ale wygląda na to, że pozostali muzycy, nie oglądając się na niego, muzykują w najlepsze pod inną nazwą. Oczywiście po instrumentalistach z takim bagażem doświadczeń i dorobkiem nie ma się co spodziewać eksperymentów czy zaskakujących wolt stylistycznych. Panowie wymiatają więc siarczysty, ale melodyjny speed/ power metal. Czasem wręcz przebojowy, mimo gitarowego ciężaru i zadziornego śpiewu, jak w wybranym do promocji "Chameleon", ale zwykle cięższym. Bywa wręcz thrashowo ("Evolution Of Being") oraz szybko, wściekle i dynamicznie
("Lunacy"). I gdyby nie momentami zbyt syntetyczne brzmienie perkusji ("M.K. Ultra (Mind Kontrol)"), to bez wahania można by powiedzieć, że to materiał nagrany w latach 80. ubiegłego wieku. Wydanie europejskie No Remorse Records dopełniają cztery utwory zarejestrowane na żywo w studio. I tu już nie ma niedomówień, bo zespół brzmi potężnie, jak w speedowym "Bleed For The Godz" i mocarnym rockerze "Still' Searchin'". Program dopełniają krótki, balladowy "Traveller" i urozmaicony instrumental "Day At Guyana". Na pewno nie jest to arcydzieło na miarę dokonań klasycznych, wcześniejszych dokonań tych muzyków, ale fan/ kolekcjoner nurtu zakup "Masters Of Metal" powinien rozważyć. (4) Wojciech Chamryk
Max Pie - Eight Pieces - One World 2013 Mausoleum
Po doskonale przyjętym "Intial Process" panowie z Max Pie wydają kolejne wydawnictwo zatytułowane "Eight Pieces - One World", które jeszcze bardziej umacnia ich pozycję w światku prog metalowym. Sylvain, Damien, Olivier i Tony to muzycy z ogromnym warsztatem, co doskonale słychać na ich najnowszym dziele - są niezwykle dokładni, ale przy tym potrafią zaskoczyć słuchaczy bardzo oryginalnym brzmieniem oraz ciekawymi, rytmicznymi zagrywkami. Świetnie się to sprawdza w rozpoczynającym "A Cage Of Sins", gdzie instrumentalne popisy idealnie wkomponowały się w pędzące tempo utworu. Dalej mamy rewelacyjny "I'm Sealed", który już na wejściu powala agresywnym, gitarowym riffem. Nieco orientalny "Earth's Rules" zaskakuje wyniosłą otoczką i świetną, wokalną interpretacją. "I'm in Love" - nie licząc przesadnie, elektronicznego wstępu - zaskakuje pięknymi, gitarowymi akordami oraz finezyjnymi partiami solowymi. Dalej czeka na nas "Vendetta" - agresywny wstęp, masa orientalnych odniesień i potężne brzmienie to największe plusy tego numeru. Końcowe utwory są w podobnej stylistyce, ale potrafią zaskoczyć subtelnym podejściem do przestrzeni (neoklasyczny "Addictions"), czy genialną rytmiką (fantastyczny "Don't Tell Me Lies"). "Eight Pieces - One World" to przykład doskonale zrealizowanego krążka, w którym czuć inspiracje takimi wykonawcami jak Symphony X, czy Kamelot, ale jednocześnie nie popada w oklepane, gatunkowe schematy. Choć na tę chwilę chłopakom z Max Pie ciężko będzie się przebić przez power/ prog metalową czołówkę, to niewykluczone, że w przyszłości w podobnych kręgach staną się rozpoznawalni. Ich drugi album to mocny, dobrze wyważony i całkiem oryginalny materiał, któremu zabrakło jedynie… muzycznej integralności. Czekam na więcej! (4.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak Megadeth - Super Collider 2013 Tradecraft/Universal
Gdy ciepłe promienie słońca ogrzewają twoje strudzone ciało, powiewy wiatru delikatnie pieszczą skórę a śpiew pta-
ków parkowych radośnie rozbrzmiewa w miejskim powietrzu - nie warto kalać swych uszu i psuć sobie dobrego nastroju. Kiedy humor dopisuje, a serce rozpiera pogoda ducha, nie należy sięgać po najnowszy album Megadeth. Człowiek narobi sobie tylko apetytu, a w rezultacie napsuje sobie krwi. Z nazwą Megadeth zawsze związana była z niezwykłą magią ciekawej i niebanalnej muzyki. To proste logo kojarzy się jednoznacznie z przyjemnymi doznaniami audialnymi związanymi z "Peace Sells...", "Rust In Peace" i innymi majstersztykami szeroko pojętej muzyki metalowej. Przez lata Dave ze swoimi kompanami penetrował różne odłamy i gatunki mocnego grania, dostarczając solidne albumy siedzące w realiach thrash metalowych, heavy metalowych czy speed metalowych. W 2013 roku przychodzi nam się zmierzyć z kolejnym produktem weny twórczej rudego brzydala. "Super Collider" nie zaczyna się tragicznie. Niewiele jest symptomów zwiastujących porażkę ekipy Rudego już na samym starcie, gdyż otwierający "Kingmaker" jest solidnym utworem. Niestety potem jest już równia pochyła, bo pierwszy utwór okazuje się najmocniejszym z całej płyty. Potem atakuje nas, a raczej lekko podszczypuje coraz bardziej mięknąca muzyka samochodowa. "Super Collider" to Megadeth z wyrwanymi pazurami, bez gniewu i metalowej agresji. Przed usłyszeniem czegokolwiek straszy nas oprawa graficzna albumu swym fatalnym wykonaniem. Niestety jest to standard u Megadeth od czasu brzydkich artworków z "United Abominations". Nawet jakieś cudawianki, które zostały poczynione na okładkach niektórych wersji "Super Collider" (mowa o okładkach 3D) nie poprawiają ich wyglądu. Zamiast wydziwiać z oprawą graficzną płyty, mogliby się skupić na pisaniu lepszej muzyki. Głos Dave'a nie jest już tym świdrującym zadziornym zaśpiewem, który wzierał się głęboko w bębenki. Mustaine śpiewa o wiele spokojniej i jego wokalizy są o wiele bardziej stonowane. Ten głos jednak dobrze pasuje do muzyki na "Super Collider", gdyż ona także jest stonowana. Jest w niej dużo nowoczesnych pomysłów, które średnio pasują do muzyki Megadeth. Wystarczy spojrzeć na riffy do "Built For War". Z tego mógłby być świetny thrashowy numer, jednak Dave go zmiękczył, zwolnił i wprowadził synkopy, pasujące tutaj jak zlewnia szamba do bankietu królowej Elżbiety, oraz typowo post-thrashowe patenty i akcenty. Momentami można odnieść wrażenie, słuszne zresztą, że "Super Collider" wpada w objęcia klimatów z "Risk". Znowu mamy do czynienia ze spokojną muzyką samochodową do radia. Osobiście nie traktuję "Risk" jako słabej płyty, jednak bezsprzecznie jest to najbardziej niepasująca pozycja do dyskografii Megadeth. "Super Collider" przez dłuższą część trwania płyty jawi się jako słabszy bękart tegoż albumu z 1999 roku. Lirycznie wiele nie uległo zmianie. Ostatnimi czasy Dave się skupia wyłącznie na polityce i niegodziwościach sytuacji społecznych przeciętnego człowieka. Tak też jest na "Super Collider". Go-
RECENZJE
131
rzkie przemyślenia Dave'a dominują tematykę wszystkich utworów. Płyta jest pełna pomysłów, jednak zostały one wykorzystane w najprostszy i najprzystępniejszy sposób. Innymi słowy Megadave poszedł na łatwiznę i spłodził średniaka. Naprawdę, można było z tego stworzyć świetny album. Wyszło miałko i nudno. Po tytule, odnoszącym się do Wielkiego Zderzacza Hadronów, spodziewałem się po Megadeth mocnego uderzenia, szybkich temp, ołowianego brzmienia i płomiennych solówek. Tymczasem uderzenie jest niczym flegmatyk po anemii, tempa są usypiające, brzmienie jak z AOR, a gra solowa gitar chyba najsłabsza w historii całego zespołu. Nawet cover Thin Lizzy "Cold Sweat" nie poprawia całokształtu. może dlatego, że w pamięci mam fantastyczne wykonanie tego utworu przez M-Pire of Evil, a może dlatego, że Megadeth po prostu, zwyczajnie, zamęczył bułę na "Super Collider". Kończąc, w życiu bym nie pomyślał, że którąkolwiek płytę zespołu Rudego polecę fanom Def Leppard czy Boston. (3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Metal - Proving Our Mettle 2013Self-Released
Jak to możliwe, że nikt do tej pory nie wpadł na pomysł nazwania swojego zespołu w najbardziej oczywisty dla metalowców sposób? Już tylko za to uważam tych australijskich fanatyków za mistrzów świata. Zespół Metal powstał w 2006 roku i jak dotąd miał na koncie zaledwie jedno demo wydane w tymże roku i zatytułowane "Fighting for Metal". Po 7 latach ciszy wreszcie udało się im wydać własnym sumptem debiutancki CD "Proving our Mettle". Jeśli nazwa jeszcze nie zasugerowała komuś w jakich klimatach porusza się zespół to podam może kilka tytułów: "Heavy Metal", "The Kiss of Steel", "Fighting for Metal". Już jaśniej? Tak, zespół Metal gra true metal jak w mordę strzelił. Jednak nie jest to coś w stylu choćby Majesty pomimo, że otoczka może przypominać trochę twórców "Keep it True". Metal gra zdecydowanie bardziej surowo. Sekcja rytmiczna gra bardzo gęsto, a gitary wyinają naprawdę konkretne i ostre riffy. Nie znajdziemy tutaj przesłodzonych melodyjek, tylko klasyczne heavy metalowe łojenie. Wokalista Rayzor Ray nie jest wybitnym technikiem i śpiewać specjalnie to on nie potrafi, jednak jego maniera wokalna i barwa głosu idealnie pasują do tego stylu i nadają pewnej odrębności i oryginalności. Nad wszystkim unosi się duch starego Manowar wymieszany z atmosferą znaną z wczesnych krążków Manilla Road. Płyta jest bardzo równa jednak, gdybym miał wyróżnić jakieś utwory to byłyby to bardzo hiciarski "Fighting for Metal", przy którym nie sposób usiedzieć na dupie, oraz dłuższe i bardziej epickie "The Buccaner's Revenge", "The Gry Lion" oraz "Trafalgar". Pomimo tego, że jest to granie oparte na znanych wszystkim patentach to jednak jest to podane bardzo ciekawie. Kolejnym atutem tej płyty jest jej duża słuchalność i fakt, że nie można się przy niej nudzić. Bardzo cieszy fakt, że mamy na scenie kolejnych wojowników
132
RECENZJE
walczących w imię prawdziwego metalu. Jak to kiedyś mawiano: Nie liczy się treść tylko idea. Tutaj i jedno i drugie jest zacne. (4,5) Maciej Osipiak
Metaliator - Spalone miasto 2013 Sel-Released
Metaliator już na debiutanckim demo "Jeden z milionów" dał się poznać jako obiecująca thrashowa załoga. Równie dobrze grupa prezentowała się na koncertach i w końcu przyszła pora na kolejne wydawnictwo. Tym razem jest to pięcioutworowa EP-ka wydana nakładem zespołu na CD-R, ale w estetycznym, opatrzonym apokaliptyczną okładką digipacku. Muzycy konsekwentnie trzymają się obranej na początku kariery drogi, podążając szlakiem wytyczonym niegdyś zarówno przez amerykańskich jak i niemieckich mistrzów gatunku. Dlatego już opener "Zawiśniesz" i "Spalone miasto" mają w sobie sporo z dokonań Slayera. Z kolei bardziej ekstremalny zarówno w warstwie muzycznej jak i wokalnej "Nie biorę jeńców" to udana próba połączenia thrashowego łojenia na najwyższych obrotach z bardziej urozmaiconymi, zakręconymi dźwiękami w końcówce, z echami twórczości Destruction czy Holy Moses. Ta ostatnia nazwa nie padła tu bez powodu, bowiem za mikrofonem w Metaliator stoi Mila - filigranowa przedstawicielka płci pięknej, dysponująca przeszywającym, ekstremalnym głosem. Wokalistka zaskakuje w utworze "Cienie", w którym to śpiewa zwrotki wyższym, czystszym głosem, zaś w refrenach daje czadu w stylu innych utworów ze "Spalonego miasta". Soczyste thrashowe łojenie dominuje też w finałowym "Miotaczu ognia", mającym też w zwolnieniach dyskretny, klasycznie heavy metalowy posmak. Mimo stricte thrashowego charakteru tego materiału nie brakuje też momentów wręcz przebojowych, może nie w sensie radiowej prezentacji, ale refreny "Nie biorę jeńców" czy utworu tytułowego na pewno będą dobrze sprawdzać się na koncertach. Wygląda więc na to, że The No-Mads rośnie w Warszawie niezła konkurencja, co może tylko cieszyć! (4,5) Wojciech Chamryk Metallica - Through The Never (Music From The Motion Picture) 2013 Blackned Sztab PR obozu Metalliki, namówił muzyków na wyprodukowanie filmu fabularnego. Oczywiście przy okazji liczyli na spore zyski. Pewnie tym mamili samych muzyków. Z tego co się zorientowałem, srodze się zawiedli. "Through The Never" nie jest typowym obrazem kinowym, bowiem oprócz fabuły zawiera spore fragmenty występów zespołu. Wręcz jest to jego głównym przesłaniem. Z tego też powodu, treść filmu nie jest zawiła, zbliżona jest bardziej do tych z teledysków. Tak przynajmniej piszą krytycy, którzy widzieli "Through The Never". Nie małą atrakcją tego filmu jest też technologia, bowiem wyprodukowano go w systemie 3D. Dołącza-
jąc do tego, to co wiemy w ogóle o zespole i o ich podejściu do wykonywania swoich obowiązków, możemy być pewni, że pod względem produkcji otrzymamy coś wyjątkowego. Niestety, jak już napomknąłem, nie widziałem najnowszej propozycji Metalliki, ale nie dziwię się, że film nie zdobył serc fanów. Niestety mam podobne odczucia, które pojawiły się po wysłuchaniu dwupłytowego albumu zawierającego muzykę z wspomnianego obrazu. W sumie powinienem być zachwycony, bowiem na większość repertuaru składają się utwory z moich ulubionych albumów; "Hit The Lights" z "Kill'em All", "Ride The Lightning", "For Whom The Bell Tolls", "Creeping Death" z "Ride The Lightning", "Battery", "Master Of Puppets", "Orion" z "Master Of Puppets", "And Justice For All" i "One" z "And Justice For All". Pozostałe kawałki są z krążków, które nie stanowią jakiegoś wielkiego wstydu tj. "Wherever I May Roam", "Nothing Else Matters", "Enter Sadman" z "Czarnego Albumu" oraz "Cyanide" z "Death Magnetic". Są też przedstawiciele tej gorszej ery (chyba jeszcze nie zakończonej), czyli "Fuel" i "The Memory Remains" z "ReLoud". Jednak owe kawałki, tak są ograne, że człowiek łapie się na tym, że zaczyna uważać je za całkiem niezłe. W każdym razie można uznać je, że są najlepszymi reprezentantami tamtego okresu. Niemniej słuchając krążków, z kawałka na kawałek, ekscytacja ulatuje, a intro, w postaci kompozycji Ennio Morricone "The Ecstasy Of Gold" wyjętej z filmu "The Good, The Bad And The Ugly" (chodzi o spaghetti western "Dobry, zły i brzydki" z 1966 w reżyserii Sergio Leone), staje się największym hitem całości. Nie sądzę aby powodem takiego odbioru, było złe wykonanie, choć moim zdaniem słychać już rutynę w odgrywaniu, szczególnie tych starszych kawałków. Nie chodzi też o dobór kompozycji. Bardziej stawiałbym na ogólny przesyt nagrań Metalliki w wersji live. Niby powinniśmy być do tego przyzwyczajeni, bo co jakiś czas zespół ma, a to okazję do wydania zarejestrowanego niezwykłego wydarzenia, lub pojawia się kolejna EPka czy singiel z bonusami w postaci właśnie nagrań z koncertów. Niemniej tego przesytu nie dało się zauważyć. Jednak bardzo udane wydawnictwo z zeszłego roku "Quebeck Magnetic" mocno zaspokoiło potrzebę na Metallicę na żywo i to na długi czas. Najwyraźniej ludziom ze sztabu kapeli zabrakło wyczucia. Jest to dość przykre i nie napawa większym optymizmem. Wiadomo, że w wypadku takich bandów jak Metallica, przychodzi czas, że zamiast kolejnego krążka studyjnego, mamy ileś tam wersji wykonań starych hitów z koncertów, wydawanych z taką intensywnością, że człowiek kompletnie gubi się w tym całym zamieszaniu. Wolałbym zdecydowanie, aby co roku nagrywali dość przeciętne krążki, tylko żeby były przynajmniej na poziomie "Death Magnetic". Na tą chwilę nie polecam "Through The Never". Metallica lubi zaskakiwać fanów, ale tym razem zaskoczyła samych siebie. (-) \m/\m/
Michael Voss & Mark Sweeney's Wolfpakk - Cry Wolf 2013 AFM
Moda na gości trwa w najlepsze i objęła także klasyczne heavy metalowe granie, czego najlepszym przykładem jest niemiecka formacja Wolfpakk. Duet Mark Sweeney i Michael Voss, podobnie jak na debiutanckim self titled albumie sprzed dwóch lat zaprosili do współpracy dużo nazwisk, które w rocku i metalu wciąż lub już wywołują dreszcze. W tym roku jednak pod tym względem jest dużo skromniej, ale nie odbiło się to na jakości najnowszej płyty. Debiutancki "Wolfpakk" był aż przesadzony pod względem gości, którzy wzięli udział w projekcie i nie był też niczym wybitnym. Na tym jest ich mniej i nie wszyscy zapewne zostaną skojarzeni od razu. Na najnowszym albumie z tych kojarzonych od razu możemy bowiem usłyszeć między innymi Dona Airey, Amandę Somerville (bardzo rozchwytywana ostatnio wokalistka), Ralfa Scheepersa, Pieta Sielcka, Rolanda Grapowa, Johna Gioeli czy Doogie White'a. "Cry Wolf" stylistycznie kontynuuje to, co zostało zapoczątkowane na poprzednim. Wciąż jest to, energetyczny, (lekko już nie)świeży (do czego wrócę później) i solidny niemiecki melodyjny metal. Słychać to w otwierającym "Moonlight", który jest naprawdę porządny, ale byłby moim zdaniem lepszy gdyby nie słodkie zaśpiewy w refrenie powtarzające tytuł utworu. Sympatycznie wypada klasyczny "The Matter of Time" czy nieco cięższy "Dark Revelation". Ballada "Cold Winter" rozczarowuje jednak kliszowym podejściem i automatycznym zapaleniem zapalniczki. Interesujący jest "Palace of Gold" w którym słychać echa ostatnich dokonań Helloween, a nawet… cytat z "Heaven and Hell" Black Sabbath. Niezły jest także "The Beast In Me", ale dźwięki warczenia na początku wypadają bardzo sztucznie i zdecydowanie mogłoby ich nie być. Następujący po nim "Wakken" choć przyjemny niczym nie zaskakuje więc przeskakujemy dalej. "Pressure Down" trochę pachnie glamowymi klimatami, ale także nie powala. W kolejnym "Run with the Wolf" słychać charakterystyczne klawisze Airey'a, szkoda tylko, że tak niewiele ma tu zaoferowania i zepchnięto go pod gitary, przez co niemal nie słychać tego, co obecny klawiszowiec Deep Purple dograł do jakoś dziwnie znanych riffów. Utwór tytułowy, podobnie jak "Wolfony" na poprzednim jest najdłuższym kawałkiem na płycie i trwa nieco ponad dziesięć minut. Jest to także chyba najciekawsza kompozycja na całym albumie, choć gdyby ją skrócić o połowę mogłaby jeszcze zyskać. Jako bonus dorzucono utwór "Kid Row", w którym już po tytule widać do jakiego grania panowie salutują. Szkoda tylko, że sam utwór jest nieciekawy i bardziej już z okresu, kiedy Bach miał już Skid Row dość. Brzmieniowo i konstrukcyjnie, podobnie jak debiutancki "Wolfpakk", najnowszy "Cry Wolf" jest jako się rzekło solidny i porządny. Mankamentem jest jednak to, że utwory nie przedstawiają niczego ciekawego, popisy gości nie zachwycają, a wszystko to, co jest na
nim zagrane zostało przemielone we wszystkie możliwe strony zarówno w latach 80 jak i 90 ubiegłego wieku w znacznie lepszym stylu. Do retro grania Wolfpakka raczej nie można zaliczyć, mimo, że całości słucha się przyjemnie i niezobowiązująco, nie jest to jednak ten typ zespołu na którego kolejny album czeka się z wypiekami i zastanawiając się co tym razem wykopią z zamierzchłej już niejako przeszłości. Jako ciekawostka do przesłuchania i zapomnienia jest to album bardzo dobry, ale w sam sobie jest jednym wielkim nudziarstwem i ziewnięciem. (3) Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Midnight Messiah - The Root of All Evil 2013 Cold Town
Fani NWOBHM, którzy nie zatrzymali się przy zgłębianiu gatunku na płytach Angel Witch i Diamond Head, z pewnością kojarzą nazwę Elixir. Zespół ten nagrał jedną z najlepszych płyt z okresu, mianowicie "The Son of Odin". Jest to płyta kompletna, zniewalająca brzmieniem, muzyką i klimatem, słowem - majstersztyk. Elixir gra nadal, jednak od niedawna pod nową, zmienioną nazwą. W zespole pozostało tylko dwóch członków tej kapeli, którzy chcieli nadal tworzyć i koncertować wokalista Paul Taylor i gitarzysta Phil Denton. W poszanowaniu pozostałych członków Elixir oraz w celu wyznaczenia nowej granicy w historii zespołu, kapela przechrzciła się na Midnight Messiah, nazwę zaczerpniętą z utworu z ostatniego albumu "All Hallows Eve". Swoisty debiut Midnight Messiah nosi tytuł "The Root of All Evil". Płyta została wydana w dość ładnym, pozbawionym bookletu, rozkladanym digipacku. Prosta i przyjemna okładka, jak i cała szata graficzna, została przygotowana przez nowego perkusistę Darrena Lee. Lekkim mankamentem jest fakt, że jest trochę zbyt komputerowa, a wewnątrz digipacku nawet ciut rozpikselowana. Na sam album składa się 10 nowych kompozycji i nagrany na nowo kawałek od którego kapela przywdziała obecną nazwę. Poszczególne utwory są świetnie wyważone. Denton z Taylorem zaopatrzyli je w wyśmienite riffy na modłę starego dobrego NWOBHM. Kompozycje można od siebie z łatwością odróżnić. Muzyka jest czytelna i przejrzysta - wychwytuje się bez problemu poszczególne instrumenty. Klimat utworów płynie swobodnie i nie uświadczymy tutaj grania "pod włos". Kompozycje są kunsztownie inkrustowane nastrojowymi solówkami. Przegląd utworów jest fantastyczny. Do szybszych należy "Damned For All Time" ze świetną, wyrywającą się do przodu perkusją i genialną harmonią w bridge'u. "The Wise Man of Roklar" szturmuje głośniki riffem a la "All Guns Blazing". Midnight Messiah uaktywnia swój przebojowy pazur w "King of the Night". To jest naprawdę porządne granie! Tak jak pisałem - kompozycje są doskonale zbalansowane, muzyka zróżnicowana, a to wszystko spojone świetnymi riffami i charyzmatycznym głosem wokalisty. Paul Taylor posiada godną podziwu manierę śpiewania. Jego czysty, lekko
spatynowany głos jest idealnym uzupełnieniem warstwy muzycznej utworów. Momentami wpada w klimaty Saxon. W "The Evil One" brzmi niemal idealnie jak Biff Byford. Paul ponadto jest świetnym pisarzem, gdyż teksty utworów są ciekawe i dobrze napisane. Kompozycją, która odstaje nieco od reszty, jest "Midnight Messiah". Nie jestem jednak zdziwiony tym faktem, w końcu to utwór z ostatniego albumu Elixir. W komponowaniu tego materiału brali udział także bracia Dobbs. Teraz, gdy muzyka post-Elixiru jest wyłącznie autorstwa Phila i Paula, widać jak diametralnie zmieniła się jakość utworów tworzonych przez zespół. Wszystkie pozostałe utwory na "The Root of All Evil" zostały stworzone wyłącznie przez powyższy duet. Jest to plus, gdyż album posiada w sobie duszę i morza klimatu klasycznego NWOBHM. Sam utwór "Midnight Messiah" nie jest złą kompozycją samą w sobie, jednak ma bardzo nowoczesną formułę i styl, w przeciwieństwie do nowszych utworów, z którymi sąsiaduje. "The Root of All Evil" jest albumem godnym polecenia. Słuchacz znajdzie tutaj utwory szybkie, wolniejsze i w średnim tempie. Wymowa utworów jest typowo heavy metalowa, lecz znajdują się tu także hity oraz epickie monumenty. No, po prostu NWOBHM jak się patrzy! Uderzenie obuchem czerep i powolna agonia w ciemności! (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Minotaurus - The Call 2013 Limb Music
Celtowie z Bawarii i ich czwarty album studyjny, który brzmieniowo i stylistycznie na szczęście kontynuuje album "The Lonely Dwarf" z 2009 roku. Najnowszy, wydany w maju "The Call" jest jednak albumem wtórnym i mało wciągającym. Dwanaście utworów, w tym nowa wersja "Princess of Destruction" z płyty "Myth Or Reality" z 2004 roku nie porywają tak jak się oczekuje od folkowego grania. Za mało tu elementów i instrumentów charakterystycznych dla folku, a melodie, które budują są nieciekawe. Nie pomagają nawet linie wokalne Julii Hofmeister (grającej także na flecie), która debiutowała na tej płycie Minotaurusa. Kompozycje są schematyczne i naprawdę ciężko znaleźć w nich coś co naprawdę by poruszyło, jakże brakuje tu polotu i środka ciężkości charakterystycznego dla choćby takiego Einsferum. Bodaj najciekawszymi utworami są niemieckojęzyczne "Erlkoenig" i naprawdę dobry "Hinterhalt", ale nie ze względu na muzykę, a właśnie ze względu na język niemiecki, choć akurat temu drugiemu i melodyjności akurat odmówić nie można. Znacznie chętniej posłuchałbym tej płyty, gdyby była w całości rozpisana na niemiecki, aniżeli na angielski. Do dobrych utworów należy też "Chains of Captivity", tu akurat pod względem instrumentalnym, mimo, że w power metalowych tempach tego typu słyszało się mnóstwo podobnego grania. Pod skandynawską szkołę takiego grania i to także wypada ciekawie, podchodzi nowa wersja "Princess of Destruction", która
zyskała na potężniejszym, nowym brzmieniu. Sam w sobie, jak już rzekłem jest to album przeciętny i dobre, wszak niemieckie, a co za tym idzie solidne, brzmienie nie wystarcza z tymi czterema utworami, by zainteresować na dłużej. To jeden z tych zespołów, których można posłuchać i do takich też należy ich najnowsza płyta. Podobnych było wiele i to zrobionych znacznie ciekawiej i oryginalniej. (3)
"live". Nie ma co, Amerykanie z Molly Hatchet, mimo że zaprezentowali kompozycje znane i lubiane, przy okazji nie swoje, zadbali aby ten album był atrakcyjny dla fana. Repertuar różnorodny, ciekawy, dobrze nagrany, we własnej konwencji. Wielbiciele talentu w tym zespole nie powinni być zawiedzeni tym albumem. (4) \m/\m/
Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Night Demon - Night Demon 2013 Shadow Kingdom
Molly Hatchet - Regrinding The Axes 2013 Mausoleum
Materiał promocyjne przychodzą do nas głównie w plikach, dlatego zanim dobiorę się do innych informacji, które są podłączone do danego tytułu, to odpalam wcześniej muzykę. W zasadzie to rytuał. Dlatego też dałem się zaskoczyć w wypadku "Regrinding The Axes". Pierwsze riffy zbiły mnie z pantałyku. Przecież to George Thorogood... Szybkie rzucenie oka na informacje i wszystko jasne. Molly Hatchet wydało album, który jest zbiorem coverów. Wiadomo zespół ten to stricte amerykańskie granie... przedstawiciele southern rocka/ metalu. Pełno w nim odniesień nie tylko do rocka, hard rocka, heavy rocka ale do bluesa, country i boogie. Nie dziwi więc, że muzycy sięgają po dokonania Lynyrd Skynyrd, The Allman Brothers Band, The Eagles, Mountain, czy ZZ Top. Panowie z Molly Hatchet dość łatwo zaadoptowali te dźwięki do własnego muzycznego świata. Nie odbiegli oni jednak zbytnio od pierwowzorów. W tym wypadku to duży plus, którego na "Regrinding The Axes" trzymają się bardzo mocno. Amerykański sznyt udało się przenieść też na "europejskie" granie. W kawałku The Beatles, "Back In The U.S.S.R" uzyskali to w prosty sposób. W swojej aranżacji dorzucili - gdzie niegdzie - chórki, które były charakterystyczne dla The Beach Boys. Natomiast w utworach The Rolling Stones, "Tumbling Dice" i "Wild Horses" wystarczyło żeby zagrali po swojemu, aby utrzymać amerykański klimat. Nie udało się uzyskać tego efektu jedynie przy kompozycjach Thin Lizzy "The Boys Are Back In Town" oraz The Beatles "Yesterday". Jednak pieśni te, to mega hiciory, także pewnie wielu nie zauważy, tych niewielkich "niedociągnięć". Większość repertuaru to druga polowa lat sześćdziesiątych oraz pierwsza połowa lat siedemdziesiątych. Trafiły się jednak kawałki, które powstały w latach osiemdziesiątych, a chodzi o "Sharp Dressed Man" (ZZ Top) i "Bad To The Bone" (George Thorogood). Amerykanie lubią sobie posmęcić, także w omawianym zbiorze znalazło się sporo wolnych utworów ("Free Bird" (Lynyrd Skynyrd), "Melissa" (The Allman Brothers Band), "Wild Horses", "Tequila Sunrise" (The Eagles), "Yesterday". Oczywiście ja jestem zdecydowanie za tym dynamiczniejszym repertuarem, a moimi faworytami są "Bad To The Bone", "Mississippi Queen" (Mountain), "Sharp Dressed Man" i "The Boys Are Back In Town" . Nagrani zarejestrowane w studio uzupełniają jeszcze trzy utwory w wersji
Ależ ja mam ostatnio szczęście do znakomitych debiutów. Sporo osób może pomyśleć, że się zbytnio egzaltuję, niektórymi wydawnictwami, ale co zrobić, jeśli trafiają idealnie w moje gusta? Tak samo ma się sprawa z debiutancką EP Night Demon. Trio pochodzące z miasta Ventura w Kaliforni postawiło sobie za cel granie w najlepszej tradycji klasyków NWOBHM z Diamond Head i Angel Witch na czele. Jeśli mam być szczery to muszę tutaj napisać coś co wielu może uznać za bluźnierstwo. Te cztery numery znajdujące się na tej płytce w niczym nie ustępują wyżej wymienionym klasykom, a wręcz niszczą ich ostatnie wydawnictwa. Gdyby ten materiał ukazał się w 80/81 roku to dzisiaj by był wymieniany jednym tchem z największymi tej sceny. Możecie uważać, że przesadzam, ale radzę Wam, żebyście wpierw posłuchali Night Demon. Zastanawiam jakim cudem udało im się tak idealnie odwzorować klimat tamtych lat. Wpływ na to mają tez zapewne teksty obracające się wokół tematu okultyzmu. Do tego brzmienie, które jest jednocześnie surowe, selektywne i przestrzenne. Znakomite umiejętności techniczne i kompozytorskie pozwalają myśleć o tym zespole jako o jednej z największych nadziei na przyszłość. Jeśli na pełnym albumie wszystkie utwory będą na poziomie "The Chalice" czy "Ancient Evil" to będziemy świadkami narodzin nie lada sensacji. Jeśli jesteście fanami NWOBHM lub starego heavy metalu/ hard rocka to zróbcie wszystko by dostać tę płytkę. Na kolana. (5,8) Maciej Osipiak
Nomad Son - The Darkening 2013 Metal on Metal
Mam nadzieję, że wierni czytelnicy HMP pamiętają ten maltański band, bo staraliśmy się go promować na naszych łamach. Nie żebyśmy mieli w tym interes. Po prostu Nomad Son prezentuje granie klasyczne, lecz nie wtórne, a jest to koncepcja, której wypada tylko przyklasnąć. Oto po kilku latach milczenia Maltańczycy powracają ze swoim trzecim albumem. Zastajemy ich więc w
RECENZJE
133
momencie przełomowym. Udowadniać nam nic nie muszą, bo są doświadczonymi zawodnikami, byłem jednak ciekaw, w jakim kierunku pójdą na "The Darkening". Już pierwsze przesłuchanie przynosi odpowiedź brzmiącą niczym banalny slogan reklamowy: jest to najmroczniejszy i najbardziej metalowy album Nomad Son. O ile poprzednie dwa krążki prezentowały takie niepozbawione oryginalności, ale w gruncie rzeczy klasyczne sabbathowe granie (w bardziej rockowej odsłonie na "jedynce" i metalowej na "dwójce"), tak tym razem całość brzmi dużo nowocześniej i potężniej. Panowie poszli w zdecydowanie szybsze i agresywniejsze dźwięki. Przykładowo "Descent to Hell" to wykop, jakiego nie spodziewalibyście się po zespole skądinąd doomowym. Z kolei "Age of Contemp" to niemalże death doom metal w stylu My Dying Bride (skądinąd główny riff może się kojarzyć z "One of Beauty's Daughters" Anglików, choć zagrany jest dużo szybciej). Kawałki galopujące, czy powolne, wszystkie spowija równie gęsta atmosfera mroku, momentami kojarząca się wręcz z black metalem. Wielkie zasługi w kreowaniu obecnego wcielenia Nomad Son ma gardłowy Jordan Cutajar, który coraz mocniej brnie w agresywniejsze formy wokalnej ekspresji, równocześnie jednak - co ciekawe - zachowując w swoim głosie manierę Dio. "The Darkening" to album godny polecenia. Fajnie, że mimo panującej od pewnego czasu mody na granie retro, Maltańczycy konsekwentnie kroczą w zupełnie innym kierunku. Ciekaw jestem, co przyniesie "czwórka". (5) Adam Nowakowski
Odd Dimension - The Last Embrace To Humanity 2013 Scarlet
Patrząc na okładkę nowego albumu Odd Dimension można odnieść wrażenie, że będziemy mieli do czynienia z muzyką pokroju Pain Of Salvation, czy Porcupine Tree. Nic bardziej mylnego! Dla odmiany (o ironio!) będziemy musieli zaspokoić się kolejną, prog metalową potrawką prosto z Włoch. Czy to źle? Kapela powstała w 2002 roku i ma już na koncie dwa albumy studyjne, a ich najnowsze dzieło trafiło ostatnio do mojego odtwarzacza. Powiem szczerze, że nie miałem okazji zapoznać się z ich wcześniejszym albumem, zatytułowanym "Symmetrical", ale "The Last Embrace To Humanity" na tle nieco już oklepanych, prog metalowych artystów z tego rejonu, wypada - o dziwo bardzo świeżo. Trzy, pierwsze utwory ("The Unknown King", "Under My Creed" i "Dissolving into the Void) to klasyczne, energiczne połamańce z masą porządnych riffów (naprawdę imponujący Gianmaria Saddi) i klawiszowych akordów. Znacznie ciekawiej robi się w środku albumu, gdy wchodzi "It's Too Late" zaskakując bardziej przebojową konwencją i świetnymi, akustycznymi melodiami. Spore wrażenie robi też hard rockowy - "Another Time" z klasycznym, gitarowym solo na wstępie. "Fortune And Pain" na początku stara się wracać do typowych, prog metalowych brzmień, by potem zaskoczyć nas kapi-
134
RECENZJE
talnym solo na gitarze w klimacie jazz fusion. Rewelacyjny koncept i do tego bezbłędnie zaprezentowany. Dalej mamy "The New Line Of Time", który jest największym zaskoczeniem na całej płycie - świetna sekcja rytmiczna (imponujący duet Pennazzato-Andreone) i masa, wspaniałych melodii (choć wokal nieco przesadził z vibrato). Na zakończenie czeka na nas potężny i zaskakujący "Far From Desire" w klimacie pierwszych numerów. Drugi krążek Odd Dimension to dla mnie ogromne zaskoczenie, tym bardziej, że po zobaczeniu okładki spodziewałem się czegoś innego, a po usłyszeniu pierwszych dźwięków byłem pewien, że będzie to typowy, włoski prog metal. Masa różnorodności, sporo przestrzeni i rewelacyjne (szczególnie gitarowe) solówki - oby w przyszłości więcej takich niespodzianek! (4.7) Łukasz "Geralt" Jakubiak
Omega Reign - Arise 2012 IME
Kiedy po raz pierwszy słuchałem tej płyty z nieopisanego CD-R byłem przekonany, że to jakieś archiwalne nagrania właśnie odkrytej grupy grającej gdzieś w Anglii na przełomie lat 70. i 80. Tymczasem Omega Reign to jak najbardziej współczesny zespół amerykański. Istniejący co prawda już od 15 lat, ale "Arise" jest debiutem tej formacji. Zakorzenionym w tradycji ciężkiego rocka tak, jak to tylko było możliwe, ale jednocześnie porywającym i ekscytującym. Czerpiącym zarówno z mocno brzmiącego hard rocka, wykorzystującego partie fortepianu ("Will The Light Come"), jak i instrumentów klawiszowych w tle ("Bitter"). Często bazującym na mrocznym, surowym brytyjskim metalu w stylu wczesnego Demon czy Saracen ("Nocturnal", "The Way You Lived") oraz mocniejszym, już stricte spod znaku NWOBHM ("Invisible World/ The Eidolon", finałowy "Killer"). Ciekawie też brzmią utwory łączące partie balladowe z mocnymi przyspieszeniami ("Prison In Your Eyes") oraz zróżnicowany rytmicznie, ozdobiony dwuczęściową solówką "This Poem Is Goodbye". Jednak dla mnie najciekawszym utworem na "Arise" jest "Doomsday". Oparty na solidnym, miarowym riffie, nagle przyspieszający, z mocnym, wysokim śpiewem The Hankstera i z popisową solówką. Gwarantuję, że każdy fan wspomnianych wyżej zespołów czy chociażby Quartz z okresu EP "Satan's Serenade", zachwyci się nie tylko tym utworem, ale i całą zawartością "Arise". (5,5) Wojciech Chamryk Omission - Pioneers of the Storm 2012 Emanes Metal
Ci hiszpańcy black thrashowcy powoli stają się coraz bardziej znaną kapelą w tej strefie metalowego undergroundu, która jest pełna siarkowych wyziewów. Słusznie zresztą, biorąc pod uwagę formę ich trzeciego krążka, który właśnie bierzemy na warsztat. A co można powiedzieć o samym zespole? Skóry, kolce, pasy z nabojami, demoniczne teksty
i plakietka "Satanic Speed Thrash Metal War Machine", którą sami zainteresowani sobie przyczepili, mówią same za siebie. Tym bardziej ciekawi zawartość najnowszego dzieła i ślinka cieknie na myśl o tym jaka bezczelnie bezkompromisowa uczta nas czeka. Złowieszcze intro w postaci jednej z pamiętnej scen z filmu "Egzorcyzmy Emily Rose" stawia wszystkie włoski na ciele. Jest perfekcyjnym wprowadzeniem w klimat płyty. Będzie mrocznie, będzie demonicznie, będzie szatan, piekło, kozie głowy i odwrócone krzyże. Będą hipnagogiczne powidoki rytualnych mordów, plugawych legionów i piekielnych otchłani. Zespół się o to postarał. Nie tylko pod względem tekstów, muzyki i kompozycji, lecz także samego brzmienia i produkcji. Możemy usłyszeć najlepsze przybrudzone brzmienie gitar, które pasuje do tego stylu muzyki, czyli dźwięk czarnego jak smoła komara na złotym strzale amfetaminy. Aż się łezka w oku kręci od mimowolnego nostalgicznego wspomnienia bardzo wczesnego Destruction i Sarcofago. Do tego mocny, przeszywający i skrzekliwy wokal, który brzmi jak plugawy głos pomniejszego demona, naprzemiennie pieszczotliwie ściskanego imadłem przy mosznie i zmysłowo gwałconego wiertarką udarową. Patenty i zagrywki gitarowe są wyjątkowo różnorodne jak na blackened thrash metal. Mamy tutaj mozolnie rzeźbione, monumentalnie smoliste riffy. Mamy wyścigowe tremola. Mamy hiciarsko wybrzmiewające powerchordy. Mamy w końcu elektryzujące galopady. Perkusista też nie idzie na łatwiznę. Łomoty werbli, tomów i centrali, na ogół proste, potrafią być chwilami zaskakująco techniczne. Wsłuchując się w różne rytmiczne podkłady jakie nam serwuje Daviti, można śmiało stwierdzić, że Dave Lombardo był jedną z jego głównych inspiracji. Ponadto, wiele powyższych zagrywek gitarowych i perkusyjnych jest wrzucanych do każdego kawałka, więc nie jest nudno. Utwory z biegiem czasu swego trwania potrafią obrać dość nieoczekiwane kierunki. Zaskakującym, i to pozytywnie!, są bardzo dobrze dopracowane heavy metalowe solówki. Już gry solowe w pierwszym po intro utworze "The Slaughter Hour" zadziwiają swym kunsztem, stylem i klimatem. Dodaje to old-schoolowego stylu do całości muzyki. "Pioneers of the Storm" jest płytą, która robi wrażenie na potencjalnym słuchaczu. Trudno jest wskazać wyróżniające się kawałki, gdyż praktycznie wszystkie utwory są świetnymi thrash metalowymi baletami z blackową pikanterią. Plusem jest także smaczek w postaci coveru "Deathwish" death rockowej grupy Christian Death. Ten utwór świetnie pasuje do stylu Omission. Jego obecność tutaj przywodzi mi na myśl analogicznie świetną robotę jaką wykonało Destruction z "The Damned" Plasmatics. Oba utwory kopią dupska i wyrzynają w pień wszystko to, co im stanie na drodze. Cóż można więcej rzec? Ogólnie rzecz ujmując jest bardzo dobrze. A właściwie bardzo źle, jednak w pożądanym tego słowa znaczeniu. Do tej płyty będzie się wracać, zwłaszcza gdy jest się fanem przyczernionych
thrashowych rytmów. Nagranie ma strasznie kiczowatą okładkę, gdzie rysunkowe personifikacje członków zespołu pozdrawiają piekielne legiony, które dzierżą chorągwie z odwróconymi krzyżami i głowami kozła wpisanymi w pentagram. Co by nie mówić o tym jak biednie i potwornie wygląda okładka, styl w jakim obraca się kapela wymaga takich rysunków. Zresztą i tak jest to najlepiej wyglądająca okładka w dyskografii zespołu (może prócz erotycznego szkicu, który widnieje na przodzie kompilacji "Angelfuck"), gdyż odzwierciedla cechy muzyki na płycie - klimatyczność i prostotę. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Opposing Motion - Laws Of Motion 2013 Lion Music
Panowie z brytyjskiej formacji Opposing Motion na swoim koncie mają już EPkę - "The Illustration", a dosyć niedawno na półkach sklepowych pojawił się ich debiutancki krążek - "Laws Of Motion". Jak prezentuje się ich premierowy longplay? Obyło się bez przysłowiowych "fajerwerków", ale trzeba przyznać, że muzycy całkiem umiejętnie żonglują motywami zasłyszanymi chociażby w Circus Maximus, Kamelot, czy Symphony X, a ich artystyczna szczerość i zabawa znanymi konwencjami jest słyszalna już w pierwszych dźwiękach. "Forever's Edge" to nie tylko szybkie, gitarowe popisówki, ale też niezwykle urokliwe symfoniczne tło, które odpowiednio buduje klimat numeru. Dalej usłyszymy bardziej stonowane kompozycje w postaci "Labirynth Of Mirrors" (piękny fortepianowy wstęp i kapitalny wokal) oraz rewelacyjnego "Las Lagrimas Del Diablo" (skrzypce i gitara powodują ciarki na plecach). Na "Rites Of Passage" i "Echoes of the Soul" panowie zaczynają się za bardzo wczuwać w szybkie, power/prog metalowe brzmienia, co skutkuje przesadzonym, technicznym przepychem oraz wszechobecną monotonią. Przed końcem czeka na nas muzyczna uczta w objęciach tytułowego "Laws Of Motion"… Kapitalne, symfoniczne tło, dopracowane instrumentarium i partie wokalne w tej niezwykle spokojnej kompozycji można odczuć masę przestrzeni. Znacznie gorsze wrażenie robi kończący utwór - "The Fallen Opera", która powiela błędy poprzednich numerów, prezentując nam nieco przesyconą, progresywną suitę z paroma, zaskakującymi melodiami. W trakcie słuchania "Laws Of Motion" warto jest zwrócić uwagę na doskonale zgraną sekcję rytmiczną w wykonaniu braci Deplanche oraz świetny wokal Ludovica Desy, u którego można wyczuć ogromne pokłady szczerych emocji. Debiutancki krążek Opposing Motion to dzieło bardzo nierówne - momentami przeładowane, chwilami niezwykle dojrzałe i piękne, ale koniec końców, mające w sobie mnóstwo potencjału, który - mam nadzieję - zostanie w całości wykorzystany na następnym krążku. (3.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak
Pessimist - Death from Above 2013 MDD
W obecnych czasach naprawdę ciężko jest stworzyć coś, co będzie się podobać. Przy tak ogromnym wyborze kapel i gatunków, stworzenie czegoś oryginalnego, a jednocześnie nie przekombinowanego nie jest łatwym zadaniem. Szczególnie w metalu. Masa kapel, powstałych pod naporem nowej fali thrash metalu, mimo dobrego warsztatu muzycznego i ciekawych pomysłów tworzy ciągłe kalki innych kapel, wiecznie powielające się kompozycje. Tak jak powiedział kiedyś Mem Von Stein z Exumera, po co słuchać nowych kapel, które grają jak Slayer, skoro można posłuchać Slayera? I w tym tkwi sęk, chodzi o to, żeby znaleźć nową, młodą kapelę, która czerpie od najlepszych ale robi to na swój jedyny i unikalny sposób. Ten zabieg udał się niemieckiej grupie o miło brzmiącej nazwie Pessimist. Gdybym miał wskazać, inne płyty czy kapele, z którymi zespół mi się kojarzy, wymieniłbym z pewnością Slayer, Kreatora z okresu "Coma of Souls" czy Exodus z "Shovel Headed Kill Machine". Niektóre riffy przypominają nawet wczesną twórczość Machine Head. Generalnie, "Death from Above", jest ich drugim albumem. Debiutu Pessimist nie słyszałem, więc zupełnie świeżo podchodzę do ich drugiej płyty, ale na wstępie muszę powiedzieć, że jest ona cholernie dobra. Można by rzec wyśmienita i nie będzie to przesada. Ma ona wszystko, czego potrzebuje dobra płyta. Płyta zaczyna się utworem "Feindfahrt". Na intro puszczone są odgłosy sonaru łodzi podwodnej, a później wchodzi klasycza death/ thrashowa masakra. Nie można wymarzyć sobie lepszego otwieracza. Numer pokazuje słuchaczowi, z czym będziemy mieli do czynienia przez te 47 minut pełne wojny i nienawiści. Później wchodzi "World of Pain" z mocnym, ciężkim wkręcającym riffem w stylu Machine Head, aby przekształcić się w ostrą jazdę w stylu późnego Slayera. Dodać do tego wykrzykiwany, charakterystyczny refren i mamy genialnego niszczyciela koncertowego. Trzeci utwór to kawałek tytułowy "Death from Above". Na uwagę zasługuje ciekawa konstrukcja utworu na samym jego początku, gdzie główny riff, nieszablonowo przeplata się z talerzem. Sam utwór ma klasyczną, brutalnie thrashową postać. Ciekawym zabiegiem jest to, że w utworze nie ma solówki gitarowej, mimo tego w ogóle nie odczuwa się jej braku. Wszystko jest na swoim miejscu... Czwarty kawałek "The Fallen" rozpoczynają monumentalne powerchordy i zabawa Floydem w wykonaniu gitarzystów. Cholernie mocarny utwór. Kolejny kawałek jest moim faworytem. Począwszy od epickiego tytułu "Antisocial Bastards" przez akustyczne intro, tworzy niesamowity klimat. Moim nieskromnym zdaniem, numer mógłby się spokojnie znaleźć na takim "Spiritual Healing" Death. Harmonie idealnie pasują do całej kompozycji kawałka, czuć w grze chłopaków inspiracje Shuldinerem. Chuck byłby dumny. Kolejny "Blood Will Flow" ma power adekwatny do tytułu. Zaczyna się szybko i równie szybko kończy. Szaleńcza
wściekłość i nienawiść bije z tego numeru, udowadnia on, że ekipa z Weil am Rhein pomysły na riffy ma niesamowite. Następny "Behind the Veil" jest w całości instrumentalną, genialną kompozycją. Utwór zaczyna się klimatycznym, akustycznym wstępem, by przejść w absolutne piekło i skończyć się akustycznym riffem z początku utworu. Brzmi to wszystko naprawdę mocarnie. Przedostatni kawałek "Don't Care" prezentuje nam doskonały wymiar brutalności. Przy słuchaniu tego utworu, przychodzą na myśl dokonania Legion of the Damned. Absolutnie bez słabych momentów. Ostatni kawałek "The Last Bastion" również zaczyna się akustycznym intrem. Widać wioślarze z Pessimist upodobali sobie ten motyw. Tak czy inaczej, brzmi to naprawdę dobrze. Sam utwór brzmi jak jego starszy wujek Kreator z okresu "Extreme Aggression". Końcówka utworu została stworzona w roli akustycznego outro, które kończy jednocześnie cały album. Podsumowując, ta młoda niemiecka ekipa postarała się z tym albumem: brzmi mocarnie, cechują ją genialne riffy, a przede wszystkim dopracowane kompozycje. Nie we wszystkich utworach są typowe solówki gitarowe, ale w żadnym ich nie brakuje. Ja jestem zdecydowanie na tak i widzę w tej kapeli przyszłość europejskiej - ale i nie tylko - sceny metalowej. Chłopaki nie lecą na jedno kopyto tylko starają się zrobić coś więcej. To mi się podoba. Ocena? 6/6 na zachętę, bo płyta jest mocarna. (6) Mateusz Borończyk
Potential Threat S.F. - Civilization Under Threat 2013 Old School Metal
To, co nie udało się Potential Threat, znanemu też jako Potential Threat S.F., w latach 80., zespół nadrabia z nawiązką po wznowieniu działalności kilka lat temu. "Civilization Under Threat" to kolejny i całkiem udany efekt pracy amerykańskich thrashersów. Prawdę mówiąc nie za bardzo pojmuję, dlaczego zespół nie zdołał się przebić w czasach największej popularności thrash metalu, ale nie ma co płakać nad zamierzchłą przeszłością. Grupa proponuje bowiem w roku 2013 muzykę tak efektowną, porywającą i dopracowaną, że bez problemu lokuje się w ścisłej, nie tylko krajowej thrashowej czołówce. Już "Destroy And Dominate" to thrashowa jazda na najwyższych obrotach, łącząca szybkie tempa i mocarne riffowe zwolnienia z oszałamiającą techniką. Równie zakręcony jest jeszcze dłuższy, przekraczający 6 minut, "Stick To Your Guns", zaś zbliżony czasowo "Edge Of Insanity" to ciekawe połączenie ekstremalnego oraz technicznego thrashu z melodyjnym, przebojowym refrenem. Zresztą zamiłowanie Potential Threat S.F. do długich kompozycji, widoczne przy każdym utworze, osiąga swe apogeum w blisko 9-minutowym "Behold The End" oraz trwającym 7 minut "Written In Blood". Pierwszy to pięknie rozwijająca się ballada, z mocnymi zwrotkami, ostrymi, dynamicznymi przyspieszeniami, melodyjnym mostkiem i popisami obu gitarzystów. Kolejny łączy zaś thrashową łupankę z
potężnymi zwolnieniami i urozmaiconymi partiami perkusisty i basisty. Wymieniam tu tylko niektóre z utworów zamieszczonych na "Civilization Under Threat", jednak właściwie każda z tych 9 kompozycji ma w sobie to coś, co sprawia, że chce się do tej płyty wracać. Może i muzycy Potential Threat S.F. mogą czuć się rozczarowani, że kiedyś nie udało im się zrobić kariery, jednak, zważywszy na poziom "Civilization Under Threat", mogę śmiało powiedzieć, że jej lepszej kontynuacji nie mogli sobie wymarzyć! (4,5) Wojciech Chamryk
Powerwolf - Preachers Of The Night 2013 Napalm
Hymny na moją cześć. W taki żartobliwy sposób pomyślało mi się, gdy usłyszałem kilku numerów z ich wcześniejszych płyt, zachęcony sięgnąłem po całe albumy. Najnowszego nie wypatrywałem, ale gdy tylko się pojawił, sięgnąłem także i po ten krążek. Dziś, gdy power metal zjada swój własny ogon i coraz ciężej znaleźć w nim coś, naprawdę interesującego, niemiecki Powerwolf wyróżnia się świeżym spojrzeniem, pomysłem na swoje granie i traktowaniem z przymrużeniem oka zarówno okultyzmu, religii chrześcijańskiej, jak i klimatu niczym z baśni braci Grimm. Najnowszy, choć słabszy od poprzedników, zdecydowanie jest jedną z lepszych tegorocznych propozycji w swoim gatunku. Poprzedzony EPką "The Rockhard Sacrament", na której znalazły się dwa numery z nowej płyty ("Amen & Attack" oraz "In the Name of God"), dwa covery, utwór instrumentalny i orkiestrowa wersja "Amen & Attack", a następnie rozszerzony o drugą część "The Sacrilege Symphony" zawierającą cztery utwory w wersjach orkiestrowych, w tym także "Amen & Attack" najnowszy album Powerwolf, bynajmniej nie spuszcza z tonu poprzednich. Wciąż jest to solidny, lekko toporny, ale bardzo melodyjny i dobrze brzmiący niemiecki power metal. Także i na tym albumie, otrzymaliśmy potężną dawkę porządnego, lekko przebojowego i w dodatku pomysłowego grania, co tym bardziej zaskakuje. W tym gatunku naprawdę ciężko już wymyślić coś, co wzbudzi zainteresowanie, a na twarzy wywoła uśmiech, a nawet obudzi w nas rządnego krwi... wilkołaka w sutannie. Bracia Greywolf i wokalista Attila Dorn i tym razem bowiem nie zawiedli. Wspomniałem jednak, że jest to album zdecydowanie słabszy od poprzedników. Jest tak z jednego powodu: zabrakło choćby jednego wilczego hymnu, choć nie ma wątpliwości, że na płycie znalazły się numery naprawdę przyzwoite. Otwierający płytę potężny i melodyjny "Amen & Attack" jest naprawdę dobry, przebojowy, ale jednak trochę odstaje od tego do czego przyzwyczaił nas Powerwolf. Następujący po nim "Secret of the Sacristy" jest trochę wolniejszy, ale do szybszych, melodyjnych riffów (nawet z wyciem wilkołaków w tle) wracamy w "Coleus Sanctus". Złych wrażeń nie pozostawia także "Sacred & Wild", który jest wręcz idealny do znalezienia się w repertuarze kon-
certowym grupy. Jeszcze lepszy, moim zdaniem, jest "Kreuzfeuer" zaśpiewany w całości po niemiecku i mogący pretendować do wilczego hymnu, ale nie ma w nim tej siły, co w takim choćby "Lupus Dei". Po nim świetny "Cardinal Sin", a następnie "In the Name of God", który choć równie udany (kapitalna klawesynowa partia klawiszy) zdecydowanie jest jednym z najsłabszych utworów Niemców. Na ósmej pozycji znalazł się "Nochnoi Dozor". Utwór nie jest po rosyjsku (a szkoda), ale o opowiada o podróży w tajgę. I ponownie słucha się go bardzo dobrze. Kolejnym faworytem z tej płyty jest "Lust of Blood" i choć też należy do tych zdecydowanie słabszych numerów, to na tej płycie jest jednym z lepszych. "Extatum et Oratum", czyli numer przedostatni też wypada znakomicie. Powerwolf w fantastyczny sposób łączy łacinę z angielskim i podaje w ciekawej formie polanej epickim sosem. Ostatnim na płycie jest "Last of the Living Dead". To potężne zakończenie albumu, jak zresztą na wszystkich albumach Powerwolfa. Znów odrobinę wolniejszy od pozostałych, chciałoby się nawet powiedzieć, że bardziej "mszalny" niż pozostałe. Po prostu bardzo dobry. Ale to nie koniec. Podobnie jak poprzednią płytę "Blood of the Saints" wzbogacono o "The Sacrilege Symphony", czyli o orkiestralne wersje wybranych numerów z płyty. Łączące się z końcówką ostatniego numeru na płycie podstawową płynnie przechodzą do "Amen & Attack", który w orkiestrowej wersji jest jeszcze lepszy i bardzo filmowy. Jako drugi wybrano "Coleus Sanctus", który w tej wersji przypomina trochę grupę Gregorians (ktoś jeszcze ich pamięta?). Niezwykle interesująco wypada "Kreuzfeuer", nie tylko bardzo filmowo (skojarzył mi się z "Piratami z Karaibów"), ale i niezwykle w porównaniu z oryginałem. Świetny numer w jeszcze świetniejszej wersji. A na finał kapitalna wersja "Cardinal Sin". Marzy mi się, aby Powerwolf nagrał orkiestrowe wersje także wybranych utworów z wcześniejszych płyt, albo nawet, żeby kolejna płyta była zrealizowana w całości w taki sposób. Jak dla mnie ten wspaniały i bardzo urokliwy dodatek i uzupełnienie płyty podstawowej ma równie ogromny potencjał na cały materiał jak gitarowe numery, a nawet brzmią od nich jeszcze świeżej i ciekawiej, bo nie powielają wytartych szlaków i patentów, a po tych porusza się Powerwolf i choć robią to z ogromnym polotem i wyczuciem, to obawiam się, że w pewnym momencie może im nie starczyć pomysłów. Obecnie są w formie, ale nie sposób przewidzieć, co będzie za kilka, a nawet kilkanaście lat, a kolejne takie same albumy, takim grupom jak choćby Powerwolf zdecydowanie nie przystoi. Ocena: (4,8) Ocena "The Sacrilege Symphony II": (6) Ocena ogólna: (5,4) Krzysztof "Lupus" Śmiglak Pretty Maids - Motherland 2013 Frontiers
Tym, którzy swą przygodę z ciężkim rockiem zaczynali w latach 80. ten duński zespół zawsze będzie się kojarzyć z kilkoma świetnymi płytami, "Muzyką młodych" i listą "Metal Top 20". Niestety, na "Motherland" nie ma killerów chociaż przypominających ponadczasowe "Fantasy", "Back To Back", "Red, Hot And Heavy" czy "Future World". Mamy za to 13 utworów, którymi duet weteranów Atkins/ Hammer, wspieranych przez młodych muzyków, stara się przypodobać przede wszystkim nastoletniej publiczności. Przeważają więc patenty i rozwiązania rodem z płyt
RECENZJE
135
HIM, The 69 Eyes czy podobnych zespołów. Ugrzecznione, wypolerowane brzmieniowo, z gitarą schowaną gdzieś na dalszym planie, z rzadka czarującą, tak charakterystycznymi dla Kena Hammera, solówkami. Ronnie Atkins też najczęściej śpiewa bez ikry, tylko czasem uderzając w ostrzejsze, miłe dla uszu starszych fanów, tony. W "Sad To See You Suffer" zespół brzmi niczym tylko ciut ostrzejsza wersja The Rasmus, niewiele lepiej jest w "Bullet For You" czy "Why So Serious". Dopiero szósty na płycie "Hooligan" to rzecz dla fanów klasycznego Pretty Maids: szybszy, ostry, riffowy, z ostrym śpiewem Atkinsa. Równie zadziornie i klasycznie jest w balladowym "Infinity", mrocznym "I See Ghosts", klimatycznym "Wasted" czy dynamicznym, niesionym riffem i długą solówką Hammera utworze tytułowym. Nie zmienia to jednak faktu, że jak dla mnie jest to jedna z najsłabszych płyt Pretty Maids. (3) Wojciech Chamryk
Protector - Reanimated Homunculus 2013 High Roller
Kiedy dowiedziałem się, że dostanę w swoje łapy nową płytkę niemieckiego Protectora, nie mogłem się doczekać. Ta kapela od zawsze była jedną z najagresywniejszych niemieckich machin bojowych i od zawsze kopała tyłki. Wystarczy dodać do tego jeszcze fakt, że w latach '80 była niezmiernie popularna w Polsce i zagrała u nas kilka koncertów tamtych czasach. Niestety od tamtego czasu, już się u nas nie pojawiła. Szkoda, szczególnie dlatego, że nowy album kopie tyłek jak nigdy. Obecnie wiele kapel thrashowych wydaje albumy bardziej techniczne, melodyjne, wystarczy wspomnieć nowego Kreatora czy Destruction. Ale nie, nie Protector. Chłopaki z Wolfsburga, (albo ze Sztokholmu, jak wolicie bo tam teraz ekipa rezyduje) nagrali bezprecedensowy, 37-minutowy materiał w którym udowadniają, że faktycznie, mieli cholernie duży udział w tworzeniu death metalu. Płyta choć bardzo thrashowa jest naprawdę ciężka i agresywna. Cholernie dobry kawał roboty odwalił Tomas Skogsberg, który zmiksował płytę, jakby brzmiała z końca lat '80. No po prostu magia. Nad składem kapeli nie ma co się za bardzo rozwodzić, gdyż ze starego Protectora został tylko wokalista Martin Missy. Głos mu się jednak zachował, potrafi przekazać całą nienawiść i agresję zawartą w utworach. Na uwagę zasługuje okładka, zrobiona przez Kristiana Wahlina, człowieka, który robił okładki takim legendom jak Benediction, Dissection, Emperor czy Bathory. Chłopaki nie zapomnieli, że często wraz z dobrą muzyką trzeba zainwestować w dobrą okładkę. Ciekawostką jest też to, że na płycie chórki nagrywali wokaliści undergroundowych szwedzkich kapel jak Bloodbanner czy Tromacide. Podsumowując polecam album wszystkim fanom Protectora, a tym którzy nie znają tej kapeli, nawet nalegam żeby przesłuchali. Naprawdę, muzycznie, mógłbym go porównać do Urm The Mad, a to jest naprawdę wysoka poprzeczka. Chłopaki pokazali
136
RECENZJE
brze, słuchanie tej płytki sprawia mi sporą radochę, a te 4 kawałki przelatują naprawdę błyskawicznie i nie pozostaje nic jak włączenie tego jeszcze raz. "Face the Sun" chyba spełniła swoje zadanie, bo pozostawia wrażenie niedosytu i zaostrza apetyt na kolejne materiały Roarback. Jeśli nie pójdą w jakieś nowoczesne klimaty to może być z nich kawał zespołu. (4,5)
wszystkim, że stary dobry Teutonic Thrash ma się bardzo dobrze i potrafi dokopać. (5) Mateusz Borończyk
Radiance - Undying Diabolyca 2013 My Kingdom
Pierwsze sekundy spędzone z premierowym wydawnictwem Radiance naprawdę robią wrażenie… Fantastyczne, dynamiczne intro w postaci "Towards Doom" to nie tylko świetne gitary, ale też bardzo subtelne, akustyczne tło. Wszystko zmienia się kiedy wchodzi drugi utwór oraz wokal Karin Baldanzy… Co to ma być? Ta kobieta psuje całokształt twórczości zespołu, a trzeba przyznać, że instrumentarium jest imponujące. Psychodeliczne wstawki w "Another Way", kapitana sekcja rytmiczna w "Behind The Light", czy gitarowe, fusionowe wariacje w "Whirl's Criterion" potrafią rzucić na kolana, ale co z tego, skoro wszystko zostaje pozbawione uroku za pośrednictwem bezpłciowych partii wokalnych. Wśród wszystkich utworów największe wrażenie robi akustyczny "Resonance" oraz "Le Poison a la Mode", który zaskakuje potężnym brzmieniem i fantazyjnymi akordami. Utwór tytułowy pod kątem instrumentalnym to pierwsza klasa - rewelacyjne riffy w wykonaniu Federiki Violi (ileż ta dziewczyna ma "pary" w palcach), a także subtelne, psychodeliczne wstawki potrafią zahipnotyzować. Nie można też zapomnieć o potężnych partiach basowych Fabia Accardo. Całość albumu idealnie wycisza elektroniczny "Pulse Of Awakening". Powiem szczerze, że miałem spory problem z wystawieniem oceny końcowej. Po jednej stronie mamy rewelacyjnych instrumentalistów, którzy w swoich sekcjach pokazują nie tylko ciekawe, dźwiękowe interpretacje, ale też trącają wiele, muzycznych płaszczyzn - jako całość brzmi to naprawdę rewelacyjnie. Drugą stroną medalu jest wokal, który psuje wrażenia artystyczne głównie pod kątem kompletnie nietrafionego sopranu, ale w tradycyjnej, rockowej prezencji nie razi, aż tak bardzo. Radiance stara się wnieść nieco świeżości w gatunku i w znacznej mierze wychodzi im to wzorcowo. Brakuje im tylko siły przebicia oraz muzycznej charyzmy. W przyszłości polecam zmienić wokal (nawet na męski) i rozwinąć kreatywne pomysły, które w sporej części zostały zaprezentowane na "Undying Diabolyca". Co do oceny końcowej… Tym razem czwórka, ale z dużym minusem. (4) Łukasz "Geralt" Jakubiak Ravenous - We Are Become Death 2013 Coffee Jingle
Po okresie pewnego zastoju brytyjski thrash znowu rośnie w siłę. Co prawda nie wróżę debiutującemu tą płytą kwartetowi z Southampton kariery takiej, jaką zrobiły Onslaught, Xentrix czy ostatnio np. Evile, ale potencjał i umiejętności niezaprzeczalnie mają. "We Are Become Death" to 9 utworów, utrzymanych w stylistyce thrash/ groove metalu. Zespół często urozmaica też swe długie, rozbudowane kompozycje od-
niesieniami do innych gatunków. I tak "Suffocate" łączy riffowanie charakterystyczne dla tradycyjnego metalu z wpływami klasycznego Metal Church z pierwszych płyt. Nie brakuje też nawiązań do stylu Pantery ("The Architect", "Ravenous"), zaś finałowy "The Strawman" czerpie też z hardcore i gitarowych eksperymentów Toma Morello z RATM. Zresztą warstwa gitarowa "We Are Become Death" jest bardzo dopracowana i urozmaicona. Począwszy od świetnych riffów ("Abhor", środek "Reverse ("Sympathy"), aż do popisowych solówek, których czasem mamy nawet dwie lub trzy w utworze ("Easter Island (We Are Become Death"), Ravenous"). Szkoda tylko, że wokalista Dave Game zdecydowanie nadużywa charakterystycznej, Hetfieldowskiej maniery, bo momentami brzmi to wręcz karykaturalnie ("Alone"). Znacznie ciekawiej brzmi łącząc ową manierę z wyższym, kojarzącym się z głosem Tima "Rippera" Owensa śpiewem ("Easter Island (We Are Become Death"), ale jeszcze lepiej wypada śpiewając nisko, agresywnie i naprawdę ostro ("Suffocate", "The Architect"). Mimo tego częściowego braku oryginalności w kwestii wokali "We Are Become Death" jest jednak płytą udaną i nieźle rokuje Ravenous na przyszłość. (4) Wojciech Chamryk
Roarback - Face the Sun 2012 Self-Released
Roarback pochodzi z Danii, a "Face the Sun" jest ich debiutancką EPką. Jaką muzą para się ten kwintet? Otóż mamy tutaj do czynienia z thrash/death metalem, w którym oba gatunki są ze sobą bardzo udanie połączone. Na początek dostajemy tytułowy wałek, który najpierw uderza nas Slayerowskim riffem, po czym wchodzi zwolnienie kojarzące się z Asphyx. W takim "I Will Find You" można się również doszukać wpływów naszego Vadera. Poza tym słychać również trochę Entombed czy Six Feet Under oraz Kreator. Ogólnie jest tutaj sporo ciekawych riffów, szybkie fragmenty przeplatają się z bujającymi i ciężkimi walcami. Potrafią też pocisnąć znakomitą solówką jak np. w "My World". Na koniec dostajemy "War Machine", przy którym nie sposób nie machać łbem jak obłąkany. Podejrzewam, że na koncertach muszą urywać dupy, więc jeśli kiedyś będą miał możliwość sprawdzenia tego osobiście to na pewno nie omieszkam. Tylko wokalista mógłby trochę urozmaicić swój ryk, bo to co prezentuje to po prostu zwykły, co prawda mocny, ale niczym nie wyróżniający się growl. Jednak to tylko mały niuans bez wpływu na ostateczną ocenę. Ogólnie jak na debiut jest bardzo do-
Maciej Osipiak
Reign Of The Architect - Rise 2013 Pitch Black
Jeżeli sądzicie, że tylko Arjen Lucassen może tworzyć epickie concept albumy, to jesteście w ogromnym błędzie. Reign Of The Architect to izraelska formacja, która powstała z inicjatywy Yuvala Kramera (gitary), Mauricia Bustamantego (perkusja) oraz Yotama Avniego (wokal). Ich muzyka to bardzo ciekawe połączenie orientalnych klimatów (nieco w klimacie Orphaned Land), z rozbudowanym, wyniosłym fundamentem przypominającym projekty Ayreon, tudzież Flaming Row. Wszystko zostało - rzecz jasna - uzupełnione niezwykle przejmującą, wielowątkową historią. "Rise" to fantastyczny zbiór wielu, dojrzałych kompozycji, które z jednej strony poruszają delikatnością oraz pięknymi akordami ("Different Heart", "Hymn To Loneliness" oraz niezapomniany, nostalgiczny "One Single Sour Grape"), a z drugiej szczerą energią, a miejscami nawet niepohamowaną agresją (prze-genialny "False", brutalny "Crown of Shattered Dreams", czy "Leaking Wounds"). Na krążku usłyszymy też kilku gości, a wśród z nich znaleźli się m.in. Jeff Scott Soto (Yngwie Malmsteen), Mike LaPond (Symphony X) oraz Joost van den Broek (Sun Caged, Ayreon). Pierwszego i ostatniego pana usłyszymy kolejno na "We Must Retaliate" oraz energicznym "Distant Similarities" (fantastyczne, symfoniczne tło). O debiutanckim krążku Reign Of The Architect można mówić wyłącznie w samych superlatywach realizacja na najwyższym poziomie, doskonali muzycy, muzyczna dojrzałość oraz rozmach, którego nie powstydziłby się sam Arjen Lucassen. Ogromną zaletą wydawnictwa jest sama konstrukcja albumu, który został podzielony na trzy, spójne akty. Kompozycje nie są zbyt długie, dzięki czemu - te niezwykle osobliwe - melodie od razu zapadają w pamięć i naprawdę trudno jest się od nich uwolnić. "Rise" to dzieło kompletne, dopracowane w każdym calu, które nie tylko postawiło wysoką poprzeczkę dla innych wykonawców, ale też umocniło tegoroczną, prog metalową czołówkę. Powstańcie i ujrzyjcie majestat Reign of the Architect! (5.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak Repulsor - Trapped In A Nightmare 2013 Self-Released
Jak na istniejący niewiele ponad trzy lata, złożony z młodych ludzi i mający na koncie raptem dwa materiały, gdański Repulsor wymiata wręcz porażający, imponujący poziomem i dojrzałością, thrash. Dzięki tej krótkiej płytce
gitarzystów, bo zwykle po pierwszej części sola następuje druga, różniąca się brzmieniem i klimatem. Wszystko to jednak zdecydowanie za mało, by przyciągnąć uwagę na dłużej. (2,5) Wojciech Chamryk
poczułem się znowu tak, jakbym miał 16 - 20 lat, kiedy to thrash święcił swe największe, nie tylko artystyczne, ale też komercyjne, triumfy. Repulsor uderza już od pierwszych sekund szaleńczego, bardzo intensywnego, ze zmieniającymi się, niczym w kalejdoskopie, doskonałymi riffami, "Toxic Tomorrow". Po tej trwającej dwie i pół minuty petardzie zespół serwuje kolejną. "R.M.D.H." to jednak utwór znacznie dłuższy, oprócz agresywnego uderzenia imponujący też niebanalną aranżacją. Krótki instrumental "The Summoning" to chwila wytchnienia przed wściekle rozpędzonym "To The Coven" oraz czerpiącym nie tylko z amerykańskiego thrashu, ale też z crossover, "Killing Instinct". Finał to 4 minuty 19 sekund zakręconego, ekstremalnego ale bardzo zaawansowanego technicznie grania w postaci "Stained Heritage". Ten numer brzmi tak, jakby swe siły połączyli muzycy Overkill, Exodus i Death z okresu płyt "Individual Thought Patterns" i "Symbolic". Ale nie tylko dlatego warto zakupić "Trapped In A Nightmare", bo w powodzi thrashowych wydawnictw ten MCD wyróżnia się zdecydowanie i, jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, to Repulsor czeka wielka przyszłość! (5,5) Wojciech Chamryk
Saber Tiger - Messiah Complex 2012 Edge Trax
Japońscy metalowcy przygotowali kolejny album. Jakoś nigdy nie miałem przekonania do tego zespołu, preferując dokonania Loudness, Bow Wow czy Earthshaker i po zapoznaniu się z "Messiah Complex" sytuacja ta pewnie nie ulegnie zmianie. Oczywiście to kwestia czysto subiektywna, ponieważ trudno odmówić Saber Tiger umiejętności, talentu kompozytorskiego czy potencjału. Jednak tak, jak podoba mi się zarówno barwa głosu jak i sposób śpiewania stojącego od kilkunastu lat w Saber Tiger za mikrofonem Takenoriego Shimoyady, tak warstwa muzyczna tej płyty niezbyt do mnie przemawia. Pomimo korzeni grupy sięgających do wczesnych lat 80. za mało w tej muzyce jest odniesień do tradycyjnego, klasycznego grania. Przeważają oklepane, power metalowe patenty (utwór tytułowy, "The Activist's Creed", "Casualties") oraz sztampowy, wtórny i dość nijaki, tradycyjny metal ("Violent Ignorance", "Push"). Zespół momentami z powodzeniem sięga jednak do innych gatunków, co urozmaica "Counterpart" (wpływy metalu progresywnego) i ładnie rozwijającą się balladę "Remininscence: Path Of Light" (hard rockowy klimat). Mocnym punktem większości kompozycji są też solówki, jak mniemam, obu
Sacred Gate - Tides of War 2013 Metal On Metal
Od dawien dawna ludzie upatrywali sztukę jako formę powrotu do czasów heroicznych przygód oraz barwnego i wzniosłego bohaterstwa. Gdy rzeczywistość w koło jest szara i paskudna, a otaczające nas realia w kwestii bitewnych przeżyć dostarczają nam jedynie walki o rzeczy przyziemne i zwyczajne, aż do bólu, z utęsknieniem spoglądamy w przeszłość, podziwiając dzielnych wojowników, którzy walczyli na śmierć i życie dla idei i wartości o wiele bardziej wzniosłych. U nasad naszej europejskiej kultury leży motyw bohaterskiej bitwy na przesmyku Termopile. To wydarzenie, choć mające miejsce bagatela dwa i pół tysiące lat temu, było obecne przez cały okres trwania naszej cywilizacji, w licznych analogiach, kulturze, sztuce, a także w mentalności i psychice. Zdarzenie to jest obecne w naszych myślach i powracało do świadomości naszych przodków w różnych epokach, gdy zagrażało im beznadziejne niebezpieczeństwo. Nie dziwota, gdyż to sławne wydarzenie jest synonimem straceńczej walki, do samego końca, w imię wolności i przyszłego zwycięstwa. Bitwa pod Termopilami, w której starły się armie greckie i kilkadziesiąt razy bardziej liczne armie perskie, choć przegrana przez Greków, dzięki męstwu i poświęceniu legendarnych trzystu Spartan, przyniosły w rezultacie późniejsze zwycięstwo Europejczyków nad arabskim najeźdźcom. Spartanie zadali elitarnym perskim siłom olbrzymie straty, liczone w dziesiątkach tysięcy i zatrzymali pochód perskiej armii na kilka dni. W efekcie dało to czas na zorganizowanie greckich flot i armii, które zniweczyły arabski pochód zwycięstwa w bitwie pod Platejami oraz morskiej potyczce pod Salaminą. To ostateczne poświęcenie dla dobra narodu i zbrojny sprzeciw przeciwko jarzmu agresji, stało się inspiracją wielu książek, obrazów, sztuk, filmów, a także albumów muzycznych. Na tej kanwie został ukuty album koncepcyjny niemieckiej kapeli Sacred Gate. Utwory na tej płycie opowiadają o kolejnych zdarzeniach poprzedzających sławną bitwę, a także dotyczą jej samej. Po klimatycznym intro w postaci "The Coming Storm" uderza w nas z mocą gromu "The Immortal One". W nim bóg wojny Ares wyraża swoje straszliwe credo, zwiastując nadchodzącą krwawą wojnę. Utwór toczy się w trochę żywszym średnim tempie niczym niemiecki czołg przez francuską wioskę w Normandii. Charakterystyczny, mocny głos Jima Overa świetnie pasuje do ogólnego brzmienia całości. Instrumenty tworzą pod niego kapitalny podkład, jawiący się niczym ocean magmy kłębiący się pod strzelistymi turniami z czarnego obsydianu. Wpadający w ucho chwytliwy refren, dużo przesterowanego mięsa, melodyjna solówka i bridge,
mocno zainspirowany "Domination" Pantery. Album zaczyna się wyśmienicie i trzyma nas w napięciu przez cały czas swego trwania. Utwór "Tides of War" skupia się na przyczynach konfliktu. Dumni Grecy cenią sobie wolność bardziej od życia. Odprawiają więc perskich posłów, przynoszącym im ultimatum i gotują się do walki w obronie swej kultury i stylu życia, przeciw zagrożeniu ze wschodu. Moc w refrenie płynie strumieniami niczym rzeka płynnej stali z hutniczego pieca. Brak wyścigowego tempa nie pozbawił utworu energii i siły tytana. Płomienny, heavy metalowy riff otwiera świetne "Defenders (Valour Is In Our Blood)". Harmonie i mocne powerchordy uderzają na modłę Judas Priest i Grave Digger. Sojusz został zawiązany, rada wojenna ustala strategię i wybiera bramy wąskiego przejścia Termopile jako pierwsze miejsce, w którym stawią czoła bliskowschodniemu najeźdźcy, w obronie swych granic. Przyspieszenie następuje w fenomenalnym "Gates of Fire". We wstępie krzyżują się zagrywki rodem z Iron Maiden i "Power" Manowar. Zdzierająca kopyta galopada jednak nie wykorzystuje w pełni swojego potencjały, gdyż po dynamicznym początku, utwór zdaje się trochę osiadać. Jednak mocny refren i płomienie gitary solowej sprawiają, że ten kawałek żyje i dobrze się go słucha. Zmiana klimatu dotyka nas na przejmującym "Never To Return". To pożegnanie wojowników, którzy odchodzą pod Termopile, by już nigdy nie powrócić do swych rodzin i swych ukochanych. Melancholijna ballada żywcem wyrywa duszę razem z sercem. Akustyczna gitara, bas i przeszywający głos Jima wygrywają wspólnie pełną uczuć symfonię. Po chwili jesteśmy wyrywani z łzawego nastroju przez silnie inspirowany Maidenami "The Final March", który jest wysokiej klasy instrumentalnym wstępem do "Spartan Killing Machine". Szybkie gitary, ostre lance solówek i dudniący bas idealnie wprowadzają w klimat tego utworu. Sam "Spartan Killing Machine" jest mosiężnym, chędogim amalgamatem, w którym zbratała się moc Manowar i melodia Iron Maiden z czasów "Brave New World". Ciężar "Path To Glory" spada na słuchacza jak kilkudziesięciotonowa kula wyburzeniowa z gracją kondora. Zwieńczeniem albumu jest epicki "The Battle of Thermopylae". Melodyjny początek z wyrecytowanym epitafium, napisanym dla trzystu Spartan przez Symonidesa, jest łudząco podobny do początku "Alexander The Great" z malutką szczyptą jednego momentu z "Seventh Son of a Seventh Son". Iron Maiden jest wyraźną inspiracją dla Sacred Gate, co słychać w prawie wszystkich ich kompozycjach. Nic dziwnego, gdyż Jim Over i Nicko Nikolaidis, przed założeniem tego zespołu, grali w cover bandzie Maidenów. Nie wiem jednak czy w tym momencie nie przesadzili trochę z tym inspirowaniem się Brytyjczykami. O ile wcześniejsze nawiązania były trochę bardziej subtelniejsze, to już ten fragment "The Battle of Thermopylae" zahacza o epigoństwo. Mimo wszystko, finalny utwór (w którym zdarzyły się jeszcze krótkie nawiązania do "Hallowed Be Thy Name" i "Rime of the Ancient Mariner") jest świetną, epicką kompozycją. Dużo napisałem na temat wzorowania się Iron Maiden (i Manowar) przez Sacred Gate. Nie jest to jednak ten rodzaj inspirowania się, które czyni kapelę kalką lub marną odbitką oryginału. Sacred Gate ma wyraźnie zarysowany własny styl, w którym pobrzmiewają echa starszych stażem klasyków. Dzięki temu
"Tides of War" się świetnie słucha. Teksty są bardzo dobrze napisane, a same utwory doskonale zagrane. Sam złapałem się na tym, że nucę nagrania z tej płyty długo po wyłączeniu albumu. Wokalista ma świetny głos, a brzmienie instrumentów jest zniewalające. Kompozycje są przejrzyste i, choć proste, to nadal różnorodne. Fajna, dynamiczna okładka i bogata szata graficzna bookletu cieszą oko. To zawsze było jedną z mocnych stron Metal on Metal Records, zaraz obok doskonałej muzyki i produkcji ich wydawnictw. Płyta dla wszystkich, których nudzą nowe dokonania Iron Maiden. "Tides of War" słucha się bardzo przyjemnie. Jest to mocna i godna płyta! (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Sammy Hagar - Sammy Hagar & Friends 2013 Frontiers
Ten znakomity wokalista, kompozytor oraz, chyba trochę niedoceniany, gitarzysta w przededniu 67. urodzin nie musi już nikomu niczego udowadniać. Jego płyty nagrane z Montrose, HSAS, Van Halen, Chickenfoot i obszerna dyskografia solowa mówią bowiem same za siebie. Dlatego kolejny album autorski Hagar mógł spokojnie przygotować pięć lat po premierze poprzedniego. Tym razem postawił na siarczystego rock and rolla, southern rock, country, bluesa, a nawet… pop. Powrócił więc do korzeni rocka, do muzyki, którą fascynował się jako młody chłopak. I byłaby to pewnie kolejna, mało komu potrzebna, sentymentalna podróż w przeszłość, gdyby nie kilka okoliczności. Pierwszą jest fakt bardzo dobrej dyspozycji głosowej naszego bohatera, który raz po raz udowadnia, że czuje się doskonale w takim graniu. Kolejną, bardzo kompetentny dobór utworów. Dlatego obok kompozycji autorskich Hagara mamy tu dzieła twórców tej miary co Bob Seeger czy Jimmy Buffett, sąsiadujące z wielkim przebojem "Personal Jesus" z repertuaru… Depeche Mode, podanym w gospelowo - bluesowej wersji i utworem napisanym przez Jay'a Buchanana z rockowej sensacji ostatnich lat, Rival Sons. Ostatnim argumentem, który skłoni pewnie licznych słuchaczy do sięgnięcia po tę płytę, jest jej gwiazdorska obsada. Wokalnie udzielają się więc: Kid Rock, Nancy Wilson z Heart, Taj Mahal, Ronnie Dunn i Toby Keith. Instrumentalistów jest istne zatrzęsienie. Wyróżniają się wśród nich nazwiska bardzo znanych wirtuozów, ale warto też podkreślić udział licznych muzyków - reprezentantów scen country i bluesowej, grających, m.in. na akordeonie, mandolinie czy ukulele ("Margaritaville", "Father Sun"). Wśród gitarzystów nie mogło zabraknąć Neala Schona (Journey), współpracującego z Hagarem już w latach 80. na LP "Through The Fire" HSAS. Wymiata też oczywiście Joe Satriani, udzielają się też pozostali partnerzy Hagara z Chickenfoot, Michael Anthony i Chad Smith. Godny odnotowania jest też udział byłych muzyków Montrose, przez lata grających też w solowym zespole Hagara. Basista Bill Church i perkusista Denny Carmassi grają razem w
RECENZJE
137
melodyjnym, kojarzącym się z latami 70. "Not Going Down", a oddzielnie jeszcze w kilku innych utworach. Na pewno nie jest to płyta, która zachwyci większość fanów ciężkiego rocka czy nawet samego Hagara, ceniących jego ostrzejsze, zwykle jednorodne stylistycznie dokonania. Jeśli jednak ktoś lubi na przykład wspólną płytę Roberta Planta i Alison Krauss, a utwory nagrane na żywo w jednym podejściu tak, jak zamykający "Sammy Hagar & Friends", rasowy hard rockowy numer "Going Down" wciąż wywołują u niego żywsze bicie serca, to ta płyta jest dla niego. (4,5)
okazji ich formę sceniczną. No, ale właśnie - przy okazji. To nie jest ten zespół na którego koncert będzie się wyczekiwać z wypiekami na twarzy czy choćby z umiarkowanym zainteresowaniem. Ot, takie tam granie. (3,75) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Wojciech Chamryk Schysma - Imperfect Dichotomy 2012 Self-Released
Sanity's Rage - You Are What You Swallow 2012 Self-Released
Melodyjny thrash, będący wypadkową "Enemy of God" Kreatora oraz "Worlds Torn Asunder" Warbringera. Ha, zobaczcie do czego już doszło! Nowa fala thrashu inspiruje siebie nawzajem! Jednak w przypadku Warbringera nie ma co się dziwić, gdyż jest to świetna kapela, która wychodzi przed szereg. Nie można tego powiedzieć o autorach albumu, stanowiącego przedmiot tej recenzji. Sanity's Rage oprócz tego momentami niebezpiecznie romansuje z tymi mniej fajnymi odmianami melodyjnego thrash metalu (patrz Trivium). Jednak jest to tylko sporadyczna kokieteria, choć fakt faktem - słyszalna. Ten album jest debiutanckim krążkiem tej młodej belgisjkiej kapeli. Grupa dala o sobie znać w 2006 roku EPką "The Rage of One", która eufemistycznie rzecz ujmując nie powala. Od tamtego czasu nastąpił znaczny progres w komponowaniu utworów i umiejętnościach muzycznych w zespole. Nie zmienia to faktu, że czegoś brakuje w muzyce Sanity's Rage. Z jednej strony mamy tutaj wszystko to, co powinno się zawierać na thrash metalowym albumie. Szybkość, świetną perkusja, kreatywność twórczą w kompozycjach. Jakaś agresja też się w sumie znajdzie. Nawet nie jest nazbyt wtórnie w ichnich utworach. Z drugiej strony mamy małe mankamenty. Metalcore'owe i groove'owe patenty, które męczą i obniżają jakość nagrań, trochę zbyt wypolerowana produkcja, minimalnie za cichy wokal w nagraniu. Nie są to jednak ciężkie oskarżenia (może z wyjątkiem pierwszego). Mimo to, coś w muzyce Sanity's Rage nie sztymi. Jest jakieś małe kółko zębate w ich metalowej maszynie, które nie trybi. Sanity's Rage na "You Are What You Swallow" nie ma tego "czegoś". Tej energii i duszy, która powinna towarzyszyć każdemu porządnemu muzycznemu wydawnictwu. Warstwa muzyczna nie wciąga i nuży. Żaden z utworów nie generuje swoistego punktu zaczepienia, który zainteresowałby do głębszego wniknięcia w tę płytę. Nawet, gdy człowiek się zmusi, by przesłuchać ten album kilka razy, dalej nie znajdzie się choćby niewyraźnego śladu pierwiastka istoty i głębi. Nie wiem czy to kwestia gustu. Jest to możliwe, jednak trochę powątpiewam w taki stan rzeczy. Na pewno umiejętności Belgom nie można odmówić i ciekawostką byłoby zobaczyć przy
138
RECENZJE
W tym roku przewinęło mi się wiele EP'ek i większość z nich była naprawdę oryginalna, świeża i - przede wszystkim - w jakimś stopniu pokazywała umiejętności muzyków. Niestety nie mogę tego powiedzieć o premierowym krążku formacji Schysma. Ich zdaniem stworzyli "kurewsko nowe brzmienie!", które wyznacza nowe standardy... Cóż… Włosi, inspirując się wieloma artystami, stworzyli zlepek chaotycznych melodii, które na dłuższą metę bywają ciężkostrawne i nudne, co doskonale słychać na "Noise Of Silence". Świetny wstęp i bardzo dobry wokal Riccarda Minicucci' ego zostają zepchnięte przez chaotyczną sekcję instrumentalną, która po dłużej chwili zaczyna męczyć. To samo mogę powiedzieć o "Sinners" oraz rozpoczynającym "Lost In The Maze". Na tle innych kompozycji znacznie lepiej prezentuje się "Migdal" z ciekawymi, klawiszowymi popisami (bardzo dobra Martina Bellini) oraz zdecydowanie bardziej oddychający "Supreme Solution". Podsumowując… Pomimo solidnej realizacji słychać na "Imperfect Dichotomy" niesprecyzowaną ścieżkę, co jest po części skutkiem słyszalnej fascynacji wieloma artystami z pogranicza heavy, prog, a nawet death metalu. Melodie nieszczególnie zapadają w pamięć, a sama płyta nie zachęca do ponownego odsłuchania. Tradycyjnie - w przypadku premierowych mini albumów - bez oceny. Miejmy nadzieję, że na longplay'u pokażą znacznie więcej. (-) Łukasz "Geralt" Jakubiak
Scorpion Child - Scorpion Child 2013 Nuclear Blast
"Scorpion Child" to kolejny z dowodów na to, że szlachetne rockowe granie nigdy się nie starzeje i co pewien czas wraca do łask masowej publiczności, a nie tylko zagorzałych wielbicieli hard rocka czy rocka progresywnego. Kilka lat temu pierwsze kroki w ponownym spopularyzowaniu takiej muzyki poczyniły The Datsuns, Jet czy The Answer. Później światowy sukces odniósł Wolfmother, a obecnie mamy prawdziwy wysyp różnorodnych zespołów czerpiących z rocka lat 60. i 70., by wymienić tylko: Airbourne, Graveyard, Rival Sons, Orchid, Kadavar, Blood Ceremony, Jex Thoth czy Witchcraft. Amerykański Scorpion Child jest jed-
nym z nich i krótko po wydaniu debiutanckiego albumu został obwołany rockową sensacją. Nie dziwi to w kontekście zawartości debiutanckiego longplaya zespołu, bo takiej dawki jednocześnie klasycznych i porywających świeżością dźwięków dawno nie słyszałem. Już w openerze "Kings Highway" zespół uderza motorycznym riffem i dudniącym basem tak, jak za najlepszych lat czynił to Led Zeppelin, zaś wokalista Aryn Jonathan Black udowadnia, że nie bez przyczyny obwołano go następcą legendarnego Roberta Planta. Singlowy "Polygon Of Eyes" jest równie dynamiczny i na pewno pokochają go fani takich zespołów jak Wolfmother. Kolejne utwory są równie urozmaicone. Zespół z dużą swobodą łączy hard rocka z rockiem psychodelicznym ("Salvation Slave") oraz balladowe granie w stylu "III" Led Zeppelin z mocnym riffowaniem ("Antioch"). Nie brakuje też nawiązań do czerpiącego z bluesa hard rocka w stylu Free ("In The Arms Of Ectasy") oraz dynamicznego grania w stylu przełomu lat 60. i 70., brzmiącego tak, jakby legendarni The Who podkręcili wzmacniacze na maximum ("Paradigm"). Akcentem finałowym jest zaś blisko 14-minutowy, urozmaicony "Red Blood (The River Flows)", będący kolejnym dowodem na to, że psychodelia i heavy rock to nie są dwa odrębne muzyczne światy. A jest jeszcze bonus zamieszczony na CD w wydaniu digipack i wydaniu winylowym: cover "Keep Goin'" nico już obecnie zapomnianej grupy Lucifer's Friend, doskonale pasujący do autorskiego materiału Scorpion Child. Niezależnie od tego, jak potoczą się losy tego obecnie bardzo modnego trendu i samego zespołu, to wygląda na to, że ma on szanse stać się czymś więcej niż tylko gwiazdą jednej płyty. (5) Wojciech Chamryk
Shadowkiller - Slaves of Egypt 2013 Stormspell
Gdy otrzymałem ten materiał do recenzji nie miałem pojęcia co to może być za twór. Ciężko było znaleźć jakiekolwiek informacje na temat tego zespołu. Z tego co udało mi się wygrzebać to jest to projekt założony przez dwóch muzyków thrashowego Hellhound, Joe Liszta (voc/git) oraz Gary'ego Neffa (dr). Rzut oka na wydawcę czyli Stormspell Records oraz na zajebistą okładkę utrzymaną w klimacie starożytnego Egiptu i już wiedziałem, że kichy nie będzie. Shadowkiller na swoim debiucie gra progresywny power metal będący wypadkową starego Fates Warning czy Savatage oraz Iced Earth, Metal Church i Iron Maiden. Płyta wymaga kilku przesłuchań, żeby zaskoczyła, więc nie zniechęcajcie się jeśli po pierwszym razie wam nie podejdzie. Utwory są w większości długie, rozbudowane, ale na szczęście nie przekombinowane. Jest też sporo epickich momentów jak w bardzo dobrym numerze tytułowym, który jest przepełniony egipską atmosferą i przywołuje dalekie skojarzenia z "Powerslave". Większość utworów jest raczej w średnich tempach, chociaż pojawiają się również przyspieszenia, Progresja objawia się przede wszystkim w
konstrukcji utworów, power metal w dynamice i riffach natomiast epickość to ogólny klimat tego krążka. Poza tym, że jest to bardzo wyrównany materiał to jednak muszę wyróżnić jeden kawałek, a mianowicie "On These Seas", który już od paru tygodni nie chce opuścić mojej głowy. Kawał porządnego gitarowego grania, poprawne wokale i naprawdę nieźle napisane utwory. Można się do czegoś przypieprzyć? Ano można choćby do brzmienia, które do końca nie przekonuje, szczególnie bębny brzmią trochę zbyt płytko. Jednak nie psuje to odbioru całości. Długość płyty (ponad godzina) też po paru przesłuchach zaczyna trochę przeszkadzać. Po prostu w pewnym momencie zacząłem odczuwać lekkie znużenie. Jest to zdecydowanie dobry debiut i na pewno będę bacznie obserwował przyszłe poczynania tych Amerykanów, Jeśli nie są wam obce nazwy wymienione w tej recenzji (nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej) to powinniście się zainteresować Shadowkiller. (4,5) Maciej Osipiak
Simulacrum - The Master and the Simulacrum 2012 Dark Noise
Czasami zdarza się tak, że jeden z muzyków całkowicie zabiera przestrzeń w danym utworze, gdyż za wszelką cenę pragnie wybić się ponad resztę kolegów z zespołu. W przypadku debiutanckiego albumu Simulacrum jest tu perkusista, który - dosłownie - w każdym numerze stara się zagłuszyć resztę instrumentów. Momentami przesadza z podwójną stopą, czasami zagra niepotrzebne "kartoflowe" przejście, a nawet (wcale nie przesadzam) zabije przyjemną melodię blast beatami. Już na wstępie ponarzekałem trochę na Markusa Wallasvaarę, a jak prezentuje się reszta materiału? Cóż… niespecjalnie. Panowie nie potrafią znaleźć złotego środka między melodyjnością, a technicznym przepychem, przez co ich kompozycje są niezwykle monotonne i nijakie. Już przesadnie przeładowany wydaje się być utwór tytułowy, który irytuje instrumentalnym chaosem i brakiem sprecyzowanego konceptu. Dalej jest podobnie, zarówno "The Depraved" (o co chodzi z tymi nonsensownymi blastami?), jak i "Black Within" (pomimo ładnego wstępu) to utwory skomponowane na tradycyjnym schemacie - "kto pierwszy, ten lepszy". To jeszcze nic przy tym co czeka nas na instrumentalnym "Flagiston", czy kończącym "The Celestial Architect" - to straszne, bardzo przekombinowane muzyczne szkarady. Najciekawiej ze wszystkich utworów wypadają agresywny "Hammerhead" (bardzo dobre, soczyste rify) oraz stonowany "Autumn Rain", który potrafi zauroczyć przyjemnymi melodiami i w jakimś stopniu stara się uzewnętrznić osobliwą otwartość. Całkowicie odradzam bliższy kontakt z debiutanckim "Master and the Simulacrum". To mierne, słabo nagrane dziełko, które poza kilkoma pomysłami, jest całkowicie nijakie i pozbawione własnego uroku. Wyłącznie dla prog metalowych zapaleńców. (2.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak
Sinister Realm - World of Evil
by muzyka to dzisiaj Sinister Realm należałby do ścisłej czołówki. Niestety życie ogólnie nie jest sprawiedliwe, więc zamiast nich furorę robią inne, często mniej utalentowane zespoły, których nazwy tutaj pominę. Płytka ukazała się nakładem Shadow Kingdom Records i zdecydowanie polecam ją wszystkim oddanym fanatykom heavy metalu. Jeden z lepszych krążków jakie ostatnio dane mi było słyszeć. (5,6)
2013 Shadow Kingdom
Uwielbiam ten zespół! Dwie poprzednie płytki rozpieprzyły mnie na atomy, więc z niecierpliwością oczekiwałem ostatecznego ciosu, który dopełni dzieła zniszczenia. Czy się doczekałem? I tak i nie. Nowe, trzecie już dziecko Amerykanów z Sinister Realm jest znakomite i na pewno trzyma dotychczasowy, zajebiście wysoki poziom. Jednak na pyta-nie czy "World of Evil" jest lepsza niż "Sinister Realm" i "The Crystal Eye" na dzień dzisiejszy, pomimo wielu już przesłuchań, nie jestem w stanie udzielić satysfakcjonującej odpowiedzi. Zresztą to chyba nie jest najważniejsze, bo 99% zespołów marzy o nagraniu takiego krążka, Sinisterom udało się to już trzykrotnie. Jak dotąd zespół tworzył genialną miksturę doom metalu z epickim heavy. Na drugim krążku szala zaczęła się delikatnie przesuwać na stronę tego drugiego. Na "World of Evil" mamy już bardziej wyraźną przewagę heavy, choć elementów doomowych też nie brakuje. Na początek dostajemy szybki cios w postaci "Dark Angel of Fate" i już wiadomo, że będzie dobrze. Następny, nieco wolniejszy, bardziej rytmiczny "Bell Strikes Fear", w którym słyszymy skandowane chórki w refrenie. Zdecydowanie świetny wałek. Kolejny jest utwór tytułowy, który jest jednym z najlepszych tutaj. Fantastyczny numer z genialnymi melodiami, utrzymany w raczej wolnych tempach. Zespół nagrał do niego klip, więc każdy z Was może go sobie obejrzeć w sieci. "The Ghosts of Nevermore" jest oparte na riffie utrzymanym w bliskowschodnim klimacie. Zresztą nad całym utworem unosi się taka aura. Poza tym jest to już kolejny utwór z genialnym refrenem. "Prophets of War" jest dość szybkim numerem, którego refren nasuwa na myśl bogów z Manilla Road. Podobna melodyka i sposób śpiewania. "Cyber Villain" natomiast jest jednym z szybszych i jednocześnie moich ulubionych z tego krążka. To już jest konkretna power metalowa jazda. Po krótkim instrumentalnym przerywniku "The Forest of Souls" mamy grande finale w postaci epickiego, trwającego prawie 9 minut heavy/ doomowego potwora w postaci "For Black Witches". Ileż się dzieje w tym numerze. Obok gitarowych pojedynków i galopad jest nawet zajebiste solo na basie. Sinister Realm ma zresztą niesamowitą łatwość w tworzeniu fenomenalnych, jednocześnie łatwych do zapamiętania i niebanalnych melodii. Słychać tutaj oczywiście Dio, Iron Maiden, Judas Priest czy Candlemass jednak wszystkie te składniki są odpowiednio dobrane i zmiksowane. Jeśli jeszcze dodamy do tego genialne wokale Alexa Kristofa oraz ogólnie doskonałą technikę pozostałych muzyków i pomnożymy to przez niesamowite zdolności kompozytorskie Josha Samusa Gaffneya to otrzymamy efekt końcowy, którym jest jeden z najlepszych albumów roku. Jedynym drobnym szczegółem, który można by poprawić to brzmienie. Przydałoby się jednak trochę więcej pierdolnięcia na gitarach, ale i tak nie jest źle pod tym względem. Gdyby metalowy światek był sprawiedliwy i jedynym kryterium była-
Maciej Osipiak
Sinner - Touch of Sin 2 2013 AFM
Tytuł siedemnastego albumu studyjnego niemieckiej grupy Sinner jest nieco mylący. Nie mamy wszak do czynienia z kontynuacją czwartej płyty Sinnera z 1985 roku, a jedynie z jego nową wersją. Postanowiono bowiem nagrać stary materiał raz jeszcze, dorzucić dwa zupełnie nowe utwory i cover, dodać jeszcze kilka numerów z innych płyt i zrobić nową okładkę. Czy "wejście do tej samej rzeki" zamiast realizacji kolejnego w pełni nowego albumu się udało? Nowa wersja klasycznego albumu Sinnera pojawia się niemal w trzydziestą rocznicę tegoż, w tym roku od jego premiery minęło zaledwie dwadzieścia osiem lat. Słuchając jego oryginalnej wersji jak w przypadku wielu płyt z lat 80 nie sposób przyczepić się do realizacji czy do samych utworów. Charakterystyczne brzmienie tamtych lat nadal robi wrażenie i cieszy uszy. Nie ulega wątpliwości, że muzyka zawarta na "Touch of Sin" nie zestarzała się zupełnie wcale. Wielce interesujące jest także to, że Sinner ze swoim zespołem postanowił nagrać właśnie ten, na nowo (bardzo dobrą, ale wcale nie najlepszą płytę w dorobku grupy). W tym roku bowiem mija trzydzieści lat od "Fast Decision", a w przyszłym tyle samo stuknie albumowi "Danger Zone". Najwyraźniej Sinnerem musiał kierować pewien szczególny rodzaj sentymentu, który podobnie jak zmusił go wydania ponownie znakomitego solowego "Back to the Bullet" z 1990 roku w wersji zremasterowanej, do nagrania właśnie tego albumu ponownie. Różnicę widać już w kwestii okładki. Ta oryginalna zdecydowanie do najładniejszych nie należała: brzytwa, pędzel do golenia i fragment kobiety w bieliźnie wygląda dziś cokolwiek dziwnie, po prostu śmieszy. Ta najnowsza jednakże bardziej przyciąga oko. Lekko podniszczona , pognieciona i jakby podpalana struktura sugeruje, że mamy do czynienia ze "starą" płytą. Zachowano jedynie motyw kobiety, której tym razem pokazano więcej, uzbrojono w zabójcę kozaki i pozbawiono bielizny. Zmieniono też czcionkę tytułu, dodano złote logo zamiast niebieskiego i dorzucono deseń na środek grafiki. Drugą poważną różnicą w stosunku do oryginału jest skład zespołu. W obecnym składzie grupy Sinnera, oprócz Matta, nie ma ani jednego muzyka, z którym został zrealizowany "Touch of Sin" anno domini 1985! A nowy narybek z tą płytą zrobił coś niesamowitego: dał jej rumieńców, zgodnie z zasadą: "ta płyta wreszcie brzmi jak powinna". Brzmienie jest potężniejsze, cięższe i zdecydowanie mocniejsze, a nawet po prostu, nie
odmówmy powiedzenia sobie tego szczerze i dobitnie, nowocześniejsze i lepsze. Otwierający płytę "Born to Rock" dosłownie nabrał ostrości i przysłowiowych właśnie rumieńców. To samo odczucie ma się przy utworze "Comin' Out Fighting" (pochodzącego z płyty pod tym samym tytułem z 1986 roku). W trzecim wracamy do odświeżania "Touch of Sin", a mianowicie do kawałka "Bad Girl". W nowej nadal pozostaje tym gorszym, choć w nowej na pewno nie można odmówić mu wyrazistości. Trzy kolejne do porcja wspomnianej już muzyki dodanej, a mianowicie "Knife In My Heart" (nagrana już po raz trzeci), "Concrete Jungle" (pochodzący ze słabej płyty "Dangerous Charm" z 1987 roku) i kolejny w dorobku Sinnera cover zespołu Thin Lizzy (tym razem "Don't Belive a Word"). Następnie znów wracamy do "Touch of Sin", a mianowicie utworu "Shout!", by potem przeskoczyć ponownie do następnego albumu "Comin' Out Fighting" i kawałka "Germany Rocks", a później cofnąć się do "Danger Zone" i do tytułowego z tej samej płyty (jeden z najlepszych utworów na płycie). Na dziesiątej pozycji znalazł się "Emerald", który na oryginalnym "Touch of Sin" był na drugim miejscu i on także, jak wszystkie na nowo nagrane utwory, rumieńców. Nowością jest utwór "Blood on the Sand", który nieźle wpisuje się w odświeżony stary materiał. Po nim zaś przeskakujemy do "Lost in the Minute" (oryginalnie pojawił się na kompilacji "The Best of Sinner - Noise Years" z 1994 roku), następnie do "Masquerade" z pierwszego "dotyku zła" i na koniec płyty do drugiej nowości, utworu "Heat of the City". Nie mam wątpliwości, że "Touch of Sin" należy do (nielicznej niestety) grupy najlepszych albumów Sinnera. Na kilku ostatnich płytach, zwłaszcza na "There Will Be Execution" z 2003, "Mask of Sanity" z 2007, czy na wydanym dwa lata temu "One Bullet Left" udało się odbić od dna, ale nie jestem przekonany czy odświeżanie starego materiału to najlepszy sposób powrotu do dawnej formy. Oryginalnym zabiegiem było także nie nagranie dosłownie całego "Touch of Sin" od nowa, a jedynie wybranych kawałków i okraszenie ich tymi nowymi i pochodzącymi z innych płyt. Na pewno przysporzy ona nowych fanów grupie, ale nie sądzę, żeby Ci, którzy Sinnera śledzili od dłuższego czasu, byli w pełni zadowoleni, że dostają to samo, co już wcześniej znali w nowym opakowaniu. Odnoszę też wrażenie, że zabrakło też trochę klimatu tamtych czasów, a sam album został raczej wykalkulowany jako szybki zarobek. Sinner niewątpliwie na nim zarobi, ale ulepszenie starego materiału w tym wypadku wyszło na dobre, choć wybitną płytą "drugi dotyk zła" nie będzie. To jedna z tych płyt, których słucha się bardzo przyjemnie, mimo, że nie ma niej nic nowego, którą można pokochać za jak zwykle kopiący w tyłek… solidny niemiecki heavy metal. (4,5) Krzysztof "Lupus" Śmiglak Sinocence - No Gods, No Masters Vol.1 2013 Metalbox
Poprzednia płyta tego angielskiego zespołu, tj. "Scar Obscura" sprzed czterech lat była ciekawym połączeniem tradycyjnego metalu z thrashem. Na "No Gods, No Masters Vol.1" zespół poszedł w jeszcze bardziej progresywnym kierunku, zdecydowanie stawiając na rozbudowane, urozmaicone kompozycje. Co ciekawe muzycy są swego rodzaju tradycjonalistami, bo album trwa
raptem niewiele ponad 33 minuty i składa się z 5 utworów. Wolę jednak takie może i nie najdłuższe, jednak ciekawe płyty, niż krążki CD maksymalnie zapchane wtórnymi i nudnymi dźwiękami. O nudzie na "No Gods, No Masters Vol.1" nie ma mowy. Niczym w muzycznym kalejdoskopie Sinocence łączy bowiem stricte thrashowy ciężar i takież przyspieszenia z balladowymi zwolnieniami ("A Code On Self Slaughter") oraz agresywnym riffowaniem i równie mocnym wokalem ("West Of Eden"). Najbardziej thrashowy jest finałowy "Cruelty Of Silence", urozmaicony jednak chóralnymi partiami wokalnymi i wyeksponowanymi partiami gitary basowej. Z kolei urozmaiconemu rytmicznie "Long Way Down" najbliżej do starego, klasycznego heavy metalu, zaś "Occam's Razor" perfekcyjnie łączy ostre, dynamiczne partie z balladowymi zwolnieniami i dość lekko brzmiącym, wręcz przebojowym refrenem i momentami orientalnym klimatem. Dlatego "No Gods, No Masters Vol.1" śmiało mogę polecić wszystkim lubiącym mocną, ostrą, ale urozmaiconą muzykę (5) Wojciech Chamryk
Skid Row - United World Rebellion: Chapter One 2013 UDR
Kilka lat temu postawiłem na Skid Row przysłowiowy krzyżyk, co nie dziwiło w kontekście wydanego wówczas słabiutkiego albumu "Revolutions Per Minute". Wątpię, by któryś z muzyków miał okazję zapoznać się z moją recenzją owego "dzieła", jednak po 7 latach milczenia zespół przygotował znacznie ciekawszy materiał. "United World Rebellion: Chapter One" to co prawda tylko EP-ka zawierająca pięć utworów, jednak każdy z nich na pewno uraduje fanów starego, dobrego Skid Row. Panowie Bolan, Hill i Sabo poszli bowiem po rozum do głowy, wracając nie tylko do korzeni stylu grupy, ale też rasowego hard 'n' heavy. Nie ma tu może petard na miarę utworów z pierwszych albumów Amerykanów, ale jest czego posłuchać. Mamy więc niesione fantastycznym basem Bolana średnie rockery "Kings Of Demolition" i czerpiący zarówno z bluesa jak i hard rocka "Get Up". Bluesowy klimat, kojarzący się z klasycznymi dokonaniami Cinderelli czy Great White, ma też balladowy "This Is Killing Me". Ostrzejsze oblicze grupy prezentują zaś rozpędzony ostry, riffowy "Let's Go" oraz bardziej zróżnicowany "Stitches" z solowymi popisami obu gitarzystów i efektownym śpiewem Johnny'ego Solingera, który stał się wreszcie pełnoprawnym partnerem instrumentalistów i bardzo mocnym punktem zespołu. Chapter One? Warto
RECENZJE
139
w takim razie czekać na kolejny, oby dłuższy, rozdział. (4,5) Wojciech Chamryk
Skinflint - Dipoko 2013 Pure Steel
Jak dotąd nie miałem okazji słyszeć metalowego zespołu z południowej Afryki, jednak pochodzący z Botswany Skinflint jakoś nie zachęcił mnie do głębszego penetrowania tamtejszej sceny. Przyczyna jest bardzo prozaiczna: nawet jak na tradycyjny, z gruntu konserwatywny i zwykle unikający eksperymentów, old school metal, "Dipoko" jest albumem zbyt wtórnym i przewidywalnym. W dodatku fascynacja dokonaniami Iron Maiden z lat 1980 -84 przebija tu właściwie z każdego utworu, zaś śpiewający gitarzysta Giuseppe Sbrana nie dość, że kopiuje patenty duetu Murray/ Smith, to jeszcze brzmi niczym klon Bruce'a Dickonsona. Niestety nie ma tu mowy o sile i skali głosu wokalisty Maiden, tak więc wysiłki frontmana Skinflint robią często wrażenie imitacji stylu Dickonsona (utwór tytułowy), lub wręcz jego parodii (balladowy "Dreams Of Eternity"). Muzycznie jest zdecydowanie lepiej, chociaż zbyt często brzmi to, mimo kompetencji i poziomu muzyków, jak tribute band Żelaznej Dziewicy ("Olitiau"). Momentami to naśladowanie Brytyjczyków wychodzi nawet muzykom całkiem zgrabnie ("Iron Mamba" z gitarowymi unisonami i mrocznym śpiewem). Szkoda o tyle, że zespół stać na bardziej oryginalne, własne pomysły. Dlatego znacznie ciekawiej wypadają: surowy, stopniowo przyspieszający rocker "Lord Of The Night" z dudniącym basem i ciekawą gitarową solówką oraz czerpiący w warstwie rytmicznej z muzyki etnicznej, kojarzący się nieco z ciężkim rockiem lat 70., "Blood Ox Ritual". Tak więc jeśli Skinflint uwolni się od wpływów i postawi na własne pomysły - powinno być zdecydowanie ciekawiej, bo na razie są tylko egzotyczną, niezbyt oryginalną ciekawostką. (3) Wojciech Chamryk
Sodom - Epitome of Torture 2013 SPV
Po takim zespole jak Sodom, filarze niemieckiego thrash metalu, prawdziwy fan muzyki metalowej spodziewa się wyłącznie świetnych albumów, przepełnionych agresywną muzyką i prawdziwą headbangerską ucztą. Uciekanie się do półśrodków lub odcinania kuponów nie jest nawet brana pod uwagę. Stawia to przed podstarzałym już thrash metalowym trio nie lada wyzwanie. Trzeba się pogodzić, choć z trudem, z faktem, że czasy "Persecution Manii" i "Agent
140
RECENZJE
Orange" bezpowrotnie minęły. Jednak nie oznacza to, że Sodom nie nawiązuje do tych dokonań w swych najnowszych dziełach. I tak stajemy przed najnowszą produkcją Niemców. Na samym starcie można się przekonać, że muzyczna zawartość "Epitome of Torture" zaskakuje. Nie jest to Sodom najwyższej klasy, jednak jest to profesjonalna, rzemieślnicza robota. Tom chyba trochę za bardzo zapatrzył się na niedawne dokonania Kreatora, gdyż riffy i produkcja bardzo przypomina styl ostatnich płyt załogi Millego Petrozzy. Zwłaszcza o poziomie produkcji można tu wiele pisać. Na "Epitome of Torture" zostało bardzo mało miejsca na brud w garach czy gitarach. Nie jest to dobra rzecz, gdyż przez to płyta brzmieniowo oscyluje niebezpiecznie blisko klimatów groove metalowych i post-thrashu. Eskapady w post-thrashowe rewiry, których korzenie sięgają pierwszej połowy lat 90tych są bardzo wyraźne prawie na całym albumie. Załamania rytmu, nietłumione przygładzone riffy, proste świergoczące melodie... Jednak już rozwiewam wszelkie wątpliwości. Nie jest aż tak źle jakby się mogło wydawać! Wokal Angelrippera jest ostry i agresywny jak zawsze. Na tej płycie jednak Tom zaczął eksperymentować z bardzo niskimi zaśpiewami, podchodzącymi momentami pod umiarkowany growling. Na łupiącym "Stygmatized" frontman Sodom prezentuje całe swoje spektrum możliwości wokalnych. Nie powiem - brzmi to bardzo potężnie. Sodom karmi nas całkiem sporą ilością ciekawych pomysłów na aranżacje kompozycji. Przez to utwory nie są jednostajne oraz nie są nudne. Interesującym zabiegiem było użycie melodii sowieckiej piosenki w utworze "Katjuscha". Sodom już kiedyś zawierał motywy ze znanych utworów w swoich kompozycjach (np. w "Bombenhagel") teraz znowu uciekł się do takiego chwytu. Patrząc ogólnie na "Epitome of Torture" nie da się ukryć, że nie jest to album wypełniony po brzegi świetnymi hiciorami. Znajdują się na nim typowe wypełniacze oraz utwory, które nie porwą słuchacza. Jednak występują tu także solidne pozycje. Sprinterski "S.O.D.O.M.", z pełnymi furii chórami i szybkimi riffami, ciężki i równie szybki "Stigmatized", pełny tradycyjnego brzmienia i mocy Sodom "Shoot Today Kill Tomorrow" oraz "Into The Skies of War", który rozrywa swym epickim klimatem, to utwory, które na trwałe wpiszą się sczerniałymi od napalmu literami w historii dokonań twórców "Agent Orange". Także bonusowy "Splitting the Atom" skwierczy aż miło. Choć nie powiem, styl riffów w tym kawałku bardzo przypomina dokonania duńskiego Artillery z ostatnich lat. Na najnowszym albumie Sodom, mimo wielu zalet i mocnych punktów, czegoś mi zabrakło. Muzyka na "Epitome of Torture" oscyluje niebezpiecznie na granicy pomiędzy thrash metalem, a jego nowocześniejszymi formami. Sodom dalej podąża ścieżką obraną na "M-16" jednak wytraca powoli pierwotną patynę brudu i bestialską bezkompromisowość. Ich muzyka dalej jest agresywna jednak coraz bardziej brata się z patentami, które średnio pasują do wojennego trio. Nowy Sodom brzmi jak ostatnie dokonania Kreatora z Tomem Angelripperem na wokalu. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski Solisia - UniverSeasons 2012 Scarlet
Zastanawialiście się kiedyś jak mógłby zabrzmieć DGM z damskim wokalem? Włoska Solisia jest właśnie taką kobie-
cą odpowiedzią na DGM i trzeba przyznać, że wokalistka zespołu - Elbie Syrelia wypada naprawdę rewelacyjnie. Jak prezentuje się sama muzyka? Materiał zawarty na "UniverSeasons" to głównie energiczne, prog metalowe hiciory, które porywają już po pierwszych melodiach. Wystarczy usłyszeć "The Guns Fall Silent" (kapitalne, klawiszowe tło w wykonaniu Wilsona Di Gesy), potężnego "Mind Killer" (soczyste, ostre jak żyleta gitary), czy mocarnego "Symbiosis", by przekonać się o ich luźnym, ale też niezwykle urokliwym podejściu do muzyki. Na płycie znalazło się też miejsce dla kilku, pop-rockowych wariacji, co doskonale słychać w "Kiss The Sky" (ambientowe wstawki), nieco bardziej stonowanym "Betrayed By Faith" (piękne, klawiszowe melodie), czy elektroniczno-klawiszowym "I Loose Myself". Pomimo przystępnego brzmienia, albumu słucha się niezwykle przyjemnie, a sama muzyka jest zawodowo skomponowana, świetnie nagrana i naprawdę trudno jest się od niej oderwać. Chwytliwe riffy (niezastąpiony Gianluca Quinto), masa przebojowych melodii oraz refrenów, a na dodatek bardzo dobra wokalistka - to największe zalety "UniverSeasons". Czy są jakieś wady? Największym zarzutem jest zbyt ścisłe trzymanie się schematów charakterystycznych dla włoskiego power/ prog metalu i koniec końców płyta nie jest niczym przełomowym w tym gatunku. Bez owijania w bawełnę… Polecam sięgnąć po nowy krążek Solisii, szczególnie tym, którzy lubią lekki i chwytliwy prog metal. Poprawienie nastroju gwarantowane! (4.5) Łukasz "Geralt" Jakubiak
Soulforge - Fields of Decay 2011 Self-Released
Australia to kraj, który do dziś nie wypracował sobie własnego stylu grania heavy metalu. Dzięki temu, niemalże każdy zespół z tego kontynentu zaskakuje i wymyka się ostemplowaniu. Soulforge prezentuje świetny balans między graniem niemieckim a amerykańskim. Momentami słychać niemal germańskie, toporne riffiska i "udopodobny" głos Dale Corneya, a momentami wchodzimy w świat ekspresji Vicious Rumors czy Helstar. Grupa powstała ledwie dziewięć lat temu, ale w skład nie wchodzą bardzo młodzi ludzie z tarczami szkolnymi na fartuszkach. Być może dlatego pierwsza płyta tej grupy wydaje się być dojrzała pod kątem kompozycyjnym. Niewątpliwie debiut Soulforge jest bardzo udanym balansem. Płytę niosą przede wszystkim bardzo dobre linie melodyczne i bardzo nośne refreny, których korzeni można się doszukać nawet w starym Edguy ("Aberaction",
tytułowy "Fields of Decay"). Niewątpliwie ważną rolę odgrywa charyzmatyczny wokal Corneya. Mimo chropowatej, nawet nieco skrzeczącej barwy, facet ma w głosie fantastyczny nastrój, umiejętnie operuje głosem teatralnie interpretując różne fragmenty utworu. Potrafi delikatnie i sensulanie zaśpiewać refren a zaraz potem, w tym samym utworze "chrobotać' w zwrotkach. Mimo suchej perkusji, prostych riffów i szorstkiego wokalu, płyta jest bardzo zgrabna. Trafnie łączy "szarpane" po amerykańsku riffy z dużą dawką melodii. Utwory są skondensowane, treściwe, nie za długie, Australijczycy nie pastwią się nad nami powtarzaniem refrenów lub bezsensownymi, nic niewnoszącymi instrumentalnymi fragmentami. "Fields of Decay" to bardzo konkretny kawałek bardzo dobrze skomponowanego heavy metalu. (4) Strati
Stainless Steel - Metal Machine 2013 Karthago
Reaktywacji ciąg dalszy. Członkowie Stainless Steel też musieli dojść do wniosku, że do ich dwóch albumów z lat 80. warto dorzucić coś jeszcze, by dyskografia grupy wyglądała nieco bardziej okazale. "Metal Machine" prezentuje się całkiem nieźle obok "In Your Back" i "Molten Metal". Niemcy bowiem nie kombinowali, tak jak wiele innych, wznawiających działalność, grup. I nagrali płytę, która na dobrą sprawę mogła ukazać się w 1988 r., jako kontynuacja ich drugiego LP. Trafiło na nią 13 archetypowych wręcz utworów - zresztą część z nich powstała jeszcze w pierwszym okresie istnienia grupy - łączących NWOBHM z typowym dla niemieckiej sceny metalem połowy lat 80. Ostrym, bazującym na dynamicznej sekcji, mocnym riffowaniu ("Fear And Pain"), ale też nie unikającym melodii i nośnych refrenów ("Master Of The Universe"). Często też dość mrocznych (nawiązujący do twórczości Accept "Preachers Of Hate", na poły balladowy "Disaster"), lub wręcz ciążących w stronę speed metalu ("Fight To Survive"). Poza wspomnianymi utworami zdecydowanie wyróżniają się też: mocna ballada "Kiss Of Judas", marszowy "Dirty Lover" z pięknie dudniącym basem i akustyczny, brzmiący tak, jakby Dio wzięli na warsztat którąś z psychodelicznych kompozycji Pink Floyd, "Hold On". Czyli: udany powrót, wart tym bardziej podkreślenia, że przygotowany w składzie z połowy lat 80. (5) Wojciech Chamryk Steel Horse - In the Storm 2011 Self-Released
Takich płyt powstało już tysiące - prostych, hard'n'heavy, opiewających hulaszcze życie i miłość do rocka. Czy warto zatem słuchać kolejnej? Tak się składa, że często najbardziej wiarygodne są te, które nagrywają zespoły własnym sumptem, a "promocję" załatwiają grając setki koncertów w okolicznych klubach. Tak naprawdę do tego właśnie taka muzyka została stworzona. Jej miejsce nie jest na salonach i niekiedy bywa tak, że
nagrywający dziesiętną płytę Saxon, jest dużo mniej szczery niż młode stażem chłopaki marzące o graniu dla rozszalałej publiki. "In the Storm" jest drugim krążkiem tej madryckiej formacji. Muzyka jaką raczą nas panowie jest inspirowana w prostej linii NWoBHM, słychać w niej i Maiden i Judas Priest, a także echa amerykańskiego grania lat osiemdziesiątych. Krążek wypełnia dziewięć energetycznych, dynamicznych numerów o świetnej, nośnej melodyce, szczeniackim, ale całkiem niezłym wokalu i przede wszystkim klimacie starego, dobrego, heavy metalu. Choć gros albumu to numery rock'n'rollowe, panowie świetnie odnaleźli się w bardziej epickiej estetyce, którą reprezentuje "Crystal Grave". W utworach z "In the Storm" odnajduję tego samego niepokornego ducha, co w starociach Warlock czy Accept. Mimo "akademickiego" już stylu Steel Horse zaskakuje świetnym wyczuciem stylu, spontanicznością i energią. Całość dopełnia dobre, przejrzyste, ale jednocześnie nieplastikowe brzmienie. Bardzo wiarygodny kawał heavy metalu! (4) Strati
Stormbringer - MMXIII 2013 Transcend Music
Początek tej płyty naprawdę robi wrażenie: to surowy, klasyczny heavy, czerpiący zarówno z NWOBHM jak i epickiego, potężnie brzmiącego metalu. Rozpędzone "Gazing At The Grave" i "Mark Anthony" to idealne openery, po których zespół serwuje mniej hałaśliwy, wręcz przebojowy "Save Me". Z przyspieszeniami w refrenach i miarowymi zwrotkami oraz popisami wokalisty Mike'a Stockley'a. Równie ciekawie jest w "Destroy", łączącym balladowe partie z ostrym riffowaniem i solówkami obu gitarzystów. Po czym… zespół diametralnie zmienia klimat, bo "Grinder" to krok w stronę nowoczesnego metalu, z rwanymi riffami i niższym głosem wokalisty. I już do końca płyty mamy taki swoisty przeplataniec bardziej tradycyjnego i nowoczesnego grania. W tym pierwszym Stormbringer wypada zdecydowanie lepiej, czego dowodzą rozpędzony, czerpiący z Black Sabbath, "Submerged" i nawiązujący momentami do Iron Maiden, "Welcome To Hell". Te bardziej nowomodne utwory, jak chociażby "Control" niezbyt do mnie przemawiają, szczególnie w takim sąsiedztwie. Być może zespół na kolejnej płycie zdecyduje się na wyraźniejsze określenie swego stylu, ale na razie: (3) Wojciech Chamryk Taberah Dream
The Light of Which I
2011 Metal Evilution
Taberah to zespół, w którym pobrzmiewa i Blind Guardian i Dragonforce. I Metallica z "Czarnej płyty" i Zandelle. Odległe skojarzenia? Rzeczywiście Taberah prezentuje dość szeroki rozstrzał stylistyczny. Na pierwszy rzut ucha jest to klasyczny heavy metal oparty na europejskich riffach, lekkich galopadach ale ubrany jednak w różne drobne smaczki. Przede wszystkim dominują
ostatnim albumem pokazała, że ma się naprawdę dobrze. Szczerze polecam ten album dla wszystkich fanów cięższego heavy metalu. Cholernie dobry kawał roboty. (5) Mateusz Borończyk
linie melodyczne czy skandowania rodem z pierwszych płyt Blind Guardian. Zaraz za nimi pojawiają się drobne dowcipy w postaci zatrzymań, wplecionych żartobliwych odgłosów, które przypominają Dragonforce i Zandelle. Skojarzenie z tym pierwszym potęgują szybkie, "neoklasyczne" sola, a z tym, drugim, tj. Zandelle - zbliżona doń perkusja i charakterystyczny monotonny, jednobarwny wokal. Niestety drugi krążek tej australijskiej formacji jest bardzo nierówny. Przez pierwszą część trwania płyty, odnosi się wrażenie, że z głośników sączy się nijaki, sterylnie brzmiący i średnio wyprodukowany europejski heavy przepleciony tu i ówdzie z luzackim rock'n'rollem. Dopiero w okolicach tytułowego "The Light of Which I Dream" okazuje się, że zespół nieźle radzi sobie penetrując nieco bardziej epickie rejony grania, wydaje się nawet, że odrobinę czerpie z późniejszych dokonań Blind Guardian. Zaskakujące jest to, jak - mimo wypierania się muzyków - styl grupy zależy od sceny z jakiej się wywodzi. Bez trudu rozpoznajemy grupy niemieckie, fińskie czy angielskie. Ten zespół z Antypodów mimo silnych inspiracji naprawdę wymyka się kategoriom. Co więcej, mimo podobieństw jest całkiem nieszablonowy. Niestety nie jest to zespół, który mnie porywa. Szkoda, bo momentami wydaje się, że ma przebłyski iskry bożej. (3) Strati
Taunted - 7 Sins 2013 Mausoleum
Jeśli mam być zupełnie szczery nie podszedłem pozytywnie do najnowszej płyty Taunted. Nigdy kapeli nie słuchałem, ale po prostu jak zobaczyłem okładkę stwierdziłem, że jest tragiczna. I się na szczęście pomyliłem. Pomijając super tragiczną okładkę, na którą nawet nie ma sensu tracić czasu, warto skupić się na muzyce. A ta stoi w tej kapeli na naprawdę wysokim poziomie. Widać, że kompozytorzy czerpią z klasycznych kapel heavy metalowych jak Accept czy speed metalowych jak Metal Church. Wiele nie banalnych riffów, niekiedy połamane kompozycje, nikt nie poszedł w tym albumie na łatwiznę. Chłopaki nagrali album dokładnie taki jaki chcieli, w żaden sposób nic w nim nie zostało przekombinowane, a jest to ogromnie ważna cecha. Bardzo ważna jest także produkcja. Album został zdecydowanie lepiej zmiksowany niż poprzednie dokonania formacji z Kalifornii, brzmi bardziej dojrzale. Na uwagę zasługuje fakt, że zespół powstał w 1992, czasach w których rozwijał się grunge, niezbyt przyjemny gatunek dla metalu. Tak czy siak, kapela mimo to jakoś od tamtego czasu funkcjonuje i
Testimony - Transcending Reality 2012 Self-Released
Młode kapele, który są głodne sukcesu zawsze wzbudzają nie małe zainteresowanie. Wzrasta one zwłaszcza kiedy kapela z pomysłem wykorzystuje sprawdzone patenty i kiedy daje się poznać jako kapela solidna i pracowita, która chce przyciągnąć słuchacza za wszelką cenę. Nie inaczej jest z amerykańskim Testimony. Założony w 2009 roku amerykański zespół ma na swoim koncie tylko mini album a już dał się we znaki fanom thrash metalu i to takiego w którym nie trudno doszukać się wpływów thrash metalu lat 90-tych spod znaku Toxik, Kreator, czy Morbid Saint. "Transcending Reality" to dzieło o który wzbudza apetyt na pełnometrażowy album. Sekret udanego mini albumu można dostrzegać przede wszystkim w muzykach i w tym jaki poziom prezentuje wraz ze swoimi umiejętnościami. Adrian Harris to rasowy thrash metalowy wokalista, który wie jak wykorzystać agresję i zadziorność. Fani Kreator, Coroner czy Morbid Saint powinni być zadowoleni. Nie wiele gorzej wypada techniczna i dynamiczna sekcja rytmiczna. Znakomicie nawiązuje do lat 80/ 90 w swoich riffach i solówkach Micheal Gawel. To właśnie dzięki niemu całość brzmi agresywnie, technicznie, melodyjnie i bardzo przebojowo. Fani gitarowych popisów powinni być zadowoleni. Nutka progresywności i techniczny aspekt grania to elementy który czynią ten mini album bardziej atrakcyjnym i ciekawszym dla potencjalnego słuchacza. Materiał jest tylko odzwierciedleniem tych wszystkich pozytywnych aspektów. Mamy tutaj dwa klimatyczne i melodyjne instrumentalne utwory w postaci "Exordium" i " Test of Sanity", które mają heavy metalowego ducha. Reszta część kompozycji to rozbudowane kolosy, które przemycają spore ilości ciekawych motywów i solówek. "Release From Life" czy przesiąknięty Iron Maiden "State Of Delusion" są tego znakomitym przykładem. Najlepszym utworem jest tutaj stonowany i bardziej heavy metalowy "Society's End". Dopełnieniem całości jest soczyste brzmienie. To tylko 6 utworów, ale w pełni oddają to co najlepsze w thrash metalu. Urozmaicone i finezyjne solówki, bardziej rozbudowane kompozycje i balansowanie między agresją i melodyjnością. Ten młody amerykański zespół wzbudził moje zainteresowanie i czekam na debiutancki album. (4,8) Łukasz Frasek The Moor - Year Of The Hunger 2012 Lion Music
Włoska formacja The Moor to jeden z najbardziej świeżych i oryginalnych zespołów jakie ostatnimi czasy zagościły w moim odtwarzaczu. Jeżeli chodzi o scenę progresywną w Italii, to obecnie
przeważają wszelkie wariacje power/ prog metalowe. Debiutancki krążek The Moor, zatytułowany "Year Of The Hunger" to nie tylko coś zupełnie nowego na ich scenie lokalnej, ale też międzynarodowej i jest to doskonały przykład tego jak z dwóch, skrajnie różnych płaszczyzn można stworzyć coś osobliwego. To bardzo subtelne połączenie postgrunge'a, stoner rocka oraz prog metalu, ale - co najważniejsze - w tym przypadku nie ma mowy o żadnym przeładowaniu materiału - to bardzo dojrzała i mistrzowsko skomponowana muzyka. Już na rozpoczynającym "Hyperuranium" usłyszymy nie tylko charakterystyczne, stonerowe riffy, ale też masę rewelacyjnych melodii, a gdzieniegdzie nawet pojawia się growl oraz blast beaty (wielkie - wow!). Dalej jest jeszcze lepiej i otwory pokroju "The Others" (znowu zaskakujący growl!), "The Road", czy znakomity "Covered" to potężne, nasycone masą, fenomenalnych akordów utwory (doskonały, gitarowy duet Enrico Longhin - Davide Carraro),w których ogromne wrażenie robią także emocjonalne partie wokalne. Potem usłyszymy klasyczny, postgrunge'owy "Clounds And Shade" z niezwykle finezyjnymi partiami solowymi (szczególnie Gillesa Boscoli z Ashent) oraz bardzo rozbudowaną sekcją rytmiczną. Warto także wspomnieć o potężnym "Before Abigail", agresywnym "Antikythera" oraz nieco bardziej stonowanym "Venice", na którym gościnnie zaśpiewała Debbie Hyshka, a partie klawiszowe skomponował Massimiliano Lombardo. "Year Of The Hunger" to znakomity album - dopracowany, a do tego niezwykle oryginalny i doskonale zbalansowany pod kątem gatunkowej rozbieżności. Muzycy łącząc dwie, odmienne formy stworzyli dzieło kompletne i spójne, które nie tylko posiada swój niepowtarzalny styl, ale ma też szansę wyznaczyć nowe standardy w światku progresywnym… Czego chłopakom z The Moor, z całego serca, życzę. (5) Łukasz "Geralt" Jakubiak
Thought Chamber - Psykerion 2013 InsideOut
Poprzedni album Thought Chamber, zatytułowany "Angular Perceptions" był na swój sposób czymś bardzo ciekawym, nawet jak na sam debiut. Spore wrażenie robiły świetne, wokalne interpretacje w wykonaniu Teda Leonarda, a także gitarowo-klawiszowy duet w postaci Michaela Harrisa oraz Bobby'ego Williamsona. Niestety ostatniego pana nie usłyszymy już na najnowszym krążku - jego miejsce zajął Bill Jenkins. Taka sama sytuacja miała miejsce w przypadku sekcji rytmicznej. Na "Psykerion" debiutują w zespole
RECENZJE
141
Mike Haid (perkusja) oraz Jeff Plant (bas). Jak te zmiany wpłynęły na prezencję zespołu? Pod kątem muzycznym jest naprawdę nieźle i na płycie można znaleźć sporo odniesień do jazzu ("The Black Hole Lounge"), które przeplatają się z bardzo fajnymi, chwilami psychodelicznymi klawiszowymi melodiami ("Behind the Eyes of Ikk"). Nie zawodzi także Ted Leonard, który dalej eksperymentuje ze swoją barwą i w kilku numerach (m.in. "Light Year Time", czy "Breathe Of Life") wypada naprawdę rewelacyjnie. Płyta jest także znacznie bardziej stonowana, mniej "metalowa" względem swojej poprzedniczki i chwilami można usłyszeć ducha Yes, czy wczesnej Areny. To co najbardziej razi na krążku to zdecydowanie jego ogólny koncept. Płyta wydaje się za bardzo pocięta, głównie przez przesadzoną ilość przerywników między utworami, co nie pozwala zaangażować się w dany utwór, tylko konkretne melodie… Oczywiście jest kilka perełek i warto jest w tym miejscu wymienić rewelacyjny "Behind the Eyes of Ikk" (te akordy), rozbudowany "Transcend", czy instrumentalny "Planet Qwinkle". Sami muzycy wydają się także znacznie mniej zgrani i w pierwszym zetknięciu "Psykerion" brzmiał bardzo topornie - być może to skutek nowego składu. Na szczęście z każdym, kolejnym przesłuchaniem było coraz lepiej. Podsumowując… Na tę chwilę bez szału, zabrakło dopracowania i ciekawszego konceptu na ogólną prezencję płyty. Może w przyszłości będzie lepiej… Czas pokaże. (3.7) Łukasz "Geralt" Jakubiak
Thrashing Damnation Compilation 2
-
Thru
2013 Defense
Zawsze dziwiły mnie wszelkie kompilacje typu "Thrashing Damnation". Zdecydowanie ciekawsze są pełne wydania danego zespołu, czy to demo, EPka, czy też CD. Na takich wydawnictwach zespół w pełni prezentuje swój aktualny muzyczny poziom oraz w pełniejszym wymiarze można zorientować się, jaki ma on koncept na swoją muzykę. Dlatego bardzo rzadko sięgam po składanki. Kompozycje wyrwane z całości, mogą rzucić jakieś tam światło na to z czym mamy do czynienia. Jednak często jest to wypaczone i niepełne spojrzenie. Prawdopodobnie tylko ja tak myślę, albo niewielkie grono fanów, bowiem cała masa takich wydawnictw zalega półki muzycznych sklepów. Co gorsza nie widać końca tego procederu. Najwidoczniej ma ono swoich odbiorców. "Thrashing Damnation" również dobrze radzi sobie na rynku. Jest to już druga odsłona projektu, który zdobywa sobie co raz większą popularność oraz przychylność krytyków. Głównym celem tego pomysłu jest promowanie sceny thrash oraz ich najmłodszych przedstawicieli. Na jedenaście zaprezentowanych kapel, tylko dwie są starymi wyjadaczami (The No-Mads i Rotengeist). No i oba zespoły pokazały się w wyśmienitej formie. Dwa kawałki The NoMads zapowiadają nowy album, także tych bardziej niecierpliwych powinny one zadowolić. Tym bardziej, że są to doskonałe utwory, które obiecują
142
RECENZJE
szybką i brutalną jazdę w mocnej, technicznej oprawie oraz z wyśmienitymi wokalami Sylwii Papierskiej. W podobnej sytuacji jest Rotengeist, który ciągle czeka na oficjalny debiut ich kolejnego albumu "Start to Exterminate". Ci z kolei kuszą nas wyśmienitym brutalnym thrashem z naleciałościami death metalu. Pozostałe kapele to świeża krew na thrashowej scenie. O takim Rusted Brain i jego płytowym debiucie "High Voltage Thrash" już pisaliśmy. Ich thrash charakteryzuje się ostrą jazdą w klimacie lat 80-tych, pewną chwytliwością oraz niezłymi solówkami. W kolejce czekają Komutator i Repulsor i ich pierwsze studyjne albumy. Oba zespoły prezentują po dwa kawałki. Wywnioskować z nich można, że w wypadku Komutatora czeka nas spotkanie z dobrze technicznie zagranym nowoczesnym thrashem, natomiast w wypadku Repulsor to konkretne, mięsiste granie w stylu prezentowanym przez amerykańskie zespoły. Być może w najbliższym czasie dostaniemy coś od R.O.D. Rok temu wydali swój krążek "Death For All", który ominął naszą redakcję. A nagrania, które znalazły się na składance sugerują, że będziemy mieli do czynienia z nieźle łojonym, masywnie brzmiącym retro thrashem. Kolejne bandy też mają swoje nagrania, są to dema, EPki i oficjalne duże debiuty. Zainicjowałem pierwsze kroki w nawiązaniu z nimi współpracy. Czas pokaże jakie to przyniesie efekty. Z tego grona do gustu przypadł mi prosto zagrany acz brutalny thrash zespołu Driller. Trzeba tylko liczyć, że ich debiut szybko trafi do zrecenzjonowania. Dość ciekawie prezentują się nagrania Menthrass, zespół ma swój pomysł na muzykę. Więc obcowanie z ich EPką "Dark Passanger" może być mile spędzonym czasem. Tester Gier to kapela powstała na bazie Świniopasa. Tak samo jak w wypadku Świniopasa trzeba przyzwyczaić się do muzy i poczucia humoru prezentowanego przez Testera Gier. Jeżeli nie trafi do was ten przekaz to team jest dla was stracony. Z tym problemem będziemy musieli zmierzyć również sami. Mamy nadzieję, ze ich debiut "Speed Metal" w końcu trafi do redakcji. Pozostałe Striking Beast i Raging Death, jak na razie mają zarejestrowane dema. Ich nagrania niosą pewne obietnice. Jednak czeka ich trochę pracy aby wypaść pozytywnie w oczach fanów. Szczególnie dotyczy to Raging Death, który ma problemy z dobrą produkcją. Jakby nie podchodzić do tematu, pomysłodawcom projektu "Thrashing Damnation" udało się ciekawie zaprezentować współczesną polską scenę thrash, a raczej jej tylko pewną część. Przy okazji informują, że jest na niej całkiem nieźle. Mam też nadzieję, że "Thrashing Damnation" spełni swoją rolę i pozwoli zainteresowanym do bezpośredniego trafienia do zaprezentowanych kapel. To chyba jednak o to chodzi w tym wypadku. (-) \m/\m/ Thunderbolt - Dung Idols 2011 Ice Warrior
Włączając tę drugą w dorobku płytę Norwegów, zastanawiałam się, czy po tylu latach przerwy w nagrywaniu (poprzedniczka jest z 2006 roku) coś się zmieniło w składzie Thunderbolt. O ile w kwestii gitarzystów czy perkusisty musiałam sięgnąć do informacji, o tyle to, że wokal pozostał ten sam, słychać jak tylko wejdą jego partie. Tony Johannessen nie działa w żadnym innym zespole, ale to nie jedyny wyróżnik tego charakterystycznego wokalisty.
Facet śpiewa z manierą i niemalże barwą Dickinsona. Na szczęście nie popada w groteskę, dzięki temu, że muzycznie Thunderbolt nie pretenduje do kopii Iron Maiden. Podobnie jak poprzednio krążek wypełniają heavy metalowe kawałki o ciepłym brzmieniu i skandynawskim feelingu. Muzyka Thunderbolt mimo energiczności i dynamicznych riffów jest momentami wręcz miękka, co skłania ją chwilami w kierunku brzmienia hard'n'heavy. "Dung Idols" opiera się na prostych, ale różnorodnych riffach, ale w zasadzie całą melodykę tworzą wokale. Są wyśpiewane nie tylko na kanwie melodyjnych linii, ale też okraszone smaczkami, dzięki którym słychać, że Johannessen świetnie się bawi śpiewając i interpretując numery. Zresztą nie tylko melodie wokali są atutem, płyta jest pełna naprawdę przemyślanych pomysłów na zwrotki i refreny, które nietrudno wskakują pod czerep. Nie są może z tych, które będą się tam kołatać dniami, ale podczas słuchania wciągają jak odkurzacz. Minusem tego krążka względem poprzedniczki jest brak błyskotliwych żartów tekstowych, które były wielkim atutem "Love and Destruction" (gdzie jest drugi "Sin, Sex and Spandex"?). Niemniej jednak słucha się go bardzo dobrze, jest bardzo solidnie zrobiony i dobrze zmiksowany. Brzmienie jest przejrzyste, ale bardzo naturalne. Nie jest to płyta, której będziemy słuchać poszukując wrażeń muzycznych czy rozkoszować się mocą płynącą z głośników. To po prostu krążek, którego przyjemnie posłuchać. Thunderbolt bo debiucie, który narobił małego szumku, zamilkł na lata i chyba cudem odnalazł się ponownie. (3,8) Strati
lepsze. Mamy też, w utworze tytułowym, dziwne połączenie stonerowego grania z czymś w rodzaju power metalu. Niesmak ma się niestety po każdym utworze, w każdym jeszcze większy. Przy czwartym bowiem numerze myślałem, że albo się rozpłaczę, albo roześmieję głośno. Tenże, "Diving Low" jest tak epicki, że dosłownie rzyga się tęczą. Jeszcze dziwniejszy jest "Low Man's Story" zdający się bawić konwencją AOR, ale zrobione to jest tak nieudolnie, że aż boli. A nie jesteśmy nawet w połowie pły]ty! Słodkie klawisze i nudny riff w "Follow the Road" znów każą wołać o pomstę do nieba. Ballada z gatunku przeżutej gumy. Przeskakujemy dalej: "Overdrive"… jeszcze jeden kawałek "samochodowy". Coś co ma udawać bardziej hard rockową wersję System of the Down z elementami power metalu? Chyba nie wyszło. "The Loathsome V" czyli numer ósmy przynosi odrobinę ożywienia: muzycznie nawet się broni, wszystko psuje koszmarny wokal. Nudą znów wieje w kolejnym lżejszym, ponownie balladowym "Watching Every Move". Podobnego grania było wiele i było lepsze. Następny numer, "Depressed Dimension" otwiera wejście tak mroczne jak mroczne jest popularna seria "Witch" wśród młodych dziewczynek, a wokal jakby na siłę jest zrobiony pod wszystkich razem wziętych wokalistów Kamelota. I co z tego, że to zdecydowanie jeden (jeśli nie jedyny) muzycznie najciekawszy kawałek na tym albumie, jeśli wszystko już było i to podane dużo lepiej? Puścić pawia ma się ochotę w kolejnym udającym epicki kawałku "If Tomorrow (Would Break Into Silence)", na szczęście zbliżamy się do końca. Ostatni jest "When Demons Fall", który przez przypadek chyba tylko brzmi całkiem nieźle, ale niestety i tak wypada marnie. Przesłuchać tej płyty w całości się nie da. Wszystkie kawałki są jak z innej parafii, a wokal naprawdę na nim denerwuje. Podobno mają też album wcześniejszy, zatytułowany "Sound of Destruction" i wydany w 2009 roku. Chyba nie chce wiedzieć jak brzmi ich dźwięk destrukcji, bo słuchanie tego albumu było istną męką. Zdecydowanie jest to jeden z tych materiałów, które powinno się omijać szerokim łukiem, szkoda bowiem czasu na wyjątkową przeciętność. Dodać też należy, że przeciętność u Skandynawów brzmi jak… oksymoron. (1) Krzysztof "Lupus" Śmiglak Timo Tolkki's Avalon - The Land of New Hope 2013 Frontiers
Thyreos - I Don't Live To Fail 2012 Sliptrick
Szwedzi zazwyczaj nie zawodzą, zwłaszcza w ostatnim czasie ci parający się retro metalem. Z Thyreosem jest jednak inaczej. Ten łączący melodyjny power metal z hard rockiem zespół jest ewidentną pomyłką. Od pierwszego numeru miałem wrażenie, jakbym słuchał płyty nagranej filcowym kapciem. I to dosłownie. To brzmienie jest zupełnie nie skandynawskie, płaskie i nijakie. Granie także zupełnie nie porywa, a wokal to masakra. Melodie i riffy nie zgrywają się zupełnie z klawiszowymi wstawkami , zwłaszcza w momentach kiedy otrzymujemy bardziej elektroniczne fragmenty. I wieje nudą. Nawet całkiem niezły, lekko Deep Purplowy czy Bostonowy przefiltrowany przez Sinnera "Handsome Dreamer" wypada blado i nieprzekonująco. Podobnych utworów było już wiele i były po prostu
Jakoś się Tolkki po odejściu ze Stratovariusa odnaleźć nie może. Po nieudanym projekcie jakim był zespół Revolution Renaissance, postanowił zabrać się za metalowa operę w stylu Ayreona, Avantasii i Soulspella. Świetna okładka autorstwa Stanisa W. Deckera i ciekawy pomysł na osadzenie historii w nieco dalszej przyszłości, mocne dopracowane brzmienie i charakterystyczny Stratovariusowy klimat, duża ilość gości z metalowego światka, rozmach… nie wystarcza by album z miejsca stał się arcydziełem, bo na pewno nim bowiem nie jest. Klasycznie na tego typu albumach, jest melodyjnie, epicko a gościnnie udzielający się wokaliści i wokalistki dosłownie ścigają się ze sobą, jakby chcieli powiedzieć: "Ja zaśpiewam lepiej! Najlepiej ze wszystkich!". Absolutnie do linii wokalnych, czy do aranżacji przyczepić się nie można, słucha się ich naprawdę dobrze, a jednak ma się poczucie silnego deja vu. Miło mnie zaskoczył, musze to musze przyznać, udział
Dereka Sheriniana, byłego klawiszowca Dream Theater i Black Country Communion, a którego bardzo lubię. Nie gra tutaj dużo i zaledwie dostawia kilka akordów jako tło, ale zawsze jest miło usłyszeć tak wyśmienitego klawiszowca w innym niż zwykle repertuarze. Ponadto, wszystko już gdzieś było, Tolkki nie wyważa żadnych drzwi, i bynajmniej nie sądzę, że taki ma zamiar, ale i tak jego najnowszy projekt żadnym odkryciem nie jest. Na pewno jednak jest dużo lepiej niż na tegorocznej Avantasii, która rozczarowuje bardziej nawet niż rozwleczony do granic możliwości ostatni album Edguya. Płyta przelatuje też szybko, co również jest jej niewątpliwą zaletą, gdyby miała być dłuższa, lub nawet składać się z dwóch krążków, na raz byłoby zdecydowanie zbyt nudno. Do największych atrakcji albumu niewątpliwie należy występ Michaela Kiske (!). Nie dość, że całościowy, to jeszcze w bardzo dobrym (i jednym z lepszych na płycie) utworze tytułowym. Choć lubię Andi Derisa i to, co robi z Helloween, słuchając tego kawałka nie sposób jednak pomyśleć sobie: "Szkoda, że nie ma go już z Helloween…". Wielokrotnie już udowadniał przy okazji innych gościnnych występów, że nadal ma wielki głos, ale najwyraźniej nie przepada za wykorzystywaniem swojego nadal ogromnego potencjału. A to bardzo wielka szkoda. Nie ma też wątpliwości, że płyta spodoba się wiebicielom Stratovariusa czy właśnie Avantasii i zbliżonych epickich, "filmowych" metalowych oper, mimo, że jest to płyta bardzo spóźniona. Gdyby pojawiła się kilka wcześniej, mogłaby być jedną z tych klasycznych, tak się niestety nie stanie. Jest bardzo sprawna i w "przepyszny sposób zaserwowana", ale to wszystko, raczej bowiem nie będzie się do niej wracać. Mam jednak nadzieję, że już zapowiadana druga część, dorównała debiuto winowej grupy gdyż ten jest nadzwyczaj udany i dopracowany, a i mam nadzieję, że ten drugi okaże się jeszcze lepszy. (4,5) Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Touchstone - Oceans Of Time 2013 Hear No Evil
Touchstone po swoim "The City Sleeps" bardzo mocno uplasował się w progresywnym światku, ale trzeba przyznać, że od zawsze mieli w sobie coś niezwykle osobliwego. Potrafili połączyć metalowe brzmienie (aczkolwiek bardzo subtelne i delikatne za przyczyną pięknego głosu Kim Seviour) z klasycznymi, neoprogresywnymi melodiami w klimatach Pendragon, czy Yes. Na premierowym "Oceans Of Time" znalazło się znacznie więcej miejsca na tę agresywniejszą formę, co
doskonale słychać w rozpoczynającym "Flux". Potężna sekcja rytmiczna, ostre riffy i hipnotyczny wokal potrafią wprowadzić w muzyczny trans - rewelacja. Dalej mamy nieco bardziej spokojny "Contact", w którym warto zwrócić uwagę na fantastyczną sekcję rytmiczną (brawa dla Andre P. Moorghena i Henry'ego Rogersa). Spore wrażenie robi też nieco marszowy "Fragments", który porywa swoim chwytliwym refrenem, a także melancholijny "Shadows End" tym razem zaskakując nas mocnym, metalowym wejściem w późniejszych fragmentach. Moimi ulubionymi utworami na płycie są: "Through The Night" oraz "Oceans Of Time". Pierwszy z nich idealnie odzwierciedla delikatną muzyczną płaszczyznę zespołu, która jest ujarzmiana przez dynamiczne partie solowe. Utwór tytułowy to wyniosła, rozbudowana kompozycja, w której zabawa tempem spowodowało utworzenie się osobliwej harmonii, co odbiło się na samej dramaturgii utworu. Podsumowując… "Oceans Of Time" umacnia obecny status grupy, a chwilami nawet podnosi poprzeczkę względem poprzedniego "The City Sleeps". Umiejętnie skryta dynamika albumu zostaje tam okiełznana przez subtelną, niezwykle szczerą formę, która uwzniośla osobliwość wydawnictwa - doskonale to słychać w każdym numerze. To rewelacyjne skomponowane, doskonale brzmiące dzieło, które jest pozycją obowiązkową dla fanów wszelakich, prog rockowych wariacji. Niech tylko nie utoną w tytułowym "Oceanie czasu" i nie zatracą swojej oryginalności na późniejszych krążkach. (5) Łukasz "Geralt" Jakubiak
Turisas - Turisas 2013 2013 Century Media
Turisas nowym wydawnictwem na pewno nie zawiedzie swych starych fanów, a pewnie też zdobędzie kilku nowych zwolenników. Wszystko za sprawą "Turisas 2013", na której zespół do perfekcji dopracował swój symfoniczny, epicki folk metal. Z jednym istotnym zastrzeżeniem: metalu w nowych utworach Turisas mamy zdecydowanie mniej. Mathias Nygard postawił na jeszcze bardziej urozmaicone, wielowątkowe kompozycje, bogate instrumentarium i rozbudowane aranżacje, łącząc rozmach z przebojowością. Dlatego obok dość lekko brzmiących, ale jednak metalowych "Piece By Piece" czy "Greek Fire" mamy na "Turisas 2013" liczne solówki i partie wykorzystujące różne brzmienia instrumentów klawiszowych - nie tylko tych nowoczesnych, ale zagranych również na fortepianie ("For You Own Ground" czy organach Hammonda ("Ten More Miles"). Nie brakuje też licznych instrumentów akustycznych. Chyba najbardziej zyskuje dzięki nim orientalny "Run Bhang - Eater, Run!", w którym melodia należy do klarnetu, zaś partia saksofonu przed gitarowo - organowym dialogiem nadaje kompozycji pewnej szlachetności. Z kolei w finałowym "We Ride Together" brzmienia orkiestrowe i quasi symfoniczną aranżację dopełniają waltornia, trąbka i skrzypce, zaś w innych utwo-
rach słychać jeszcze puzon i wiolonczelę. Zespół nie zapomniał jednak o zwolennikach bardziej przebojowych utworów, mamy więc również metalowe szanty w "Into The Free" i "No Good Story Ever Starts With Drinking Tea", z chwackimi pokrzykiwaniami w refrenie: "Alcohol all night long!". W innych kompozycjach warstwa wokalna jest jednak zdecydowanie bardziej dopracowana. Czasem nawet w obrębie jednego utworu, jak chociażby w "For You Own Ground" czy "Run Bhang - Eater, Run!", mamy czyste, melodyjne partie i bardziej brutalne, ocierające się o growling. Śpiew głównego wokalisty często dopełniają też ciekawie zaaranżowane chóry, kojarzące się nawet czasem z mistrzowskimi dokonaniami Queen ("Ten More Miles") czy muzyką klasyczną ("Greek Fire"). Dzięki "Turisas 2013" Turisas wszedł zdecydowanie na wyższy poziom - teraz już tylko od słuchaczy zależy czy przełoży się to na jeszcze większy wzrost popularności grupy. (5) Wojciech Chamryk
Virgil Donati - In This Life 2013 Self-Released
Virgil Donati to jeden z moich ulubionych instrumentalistów. Ten niezwykle utalentowany wizjoner, jest jednym z najbardziej rozchwytywanych perkusistów na świecie. Nazywany jest przez wielu "perkusyjnym potworem", ale jego cechą charakterystyczną jest rytmiczna dyscyplina, co wielokrotnie udowodniał przy takich projektach jak: Southern Sons, Soul Sirkus, czy Vertigo Josepha Williamsa. Virgil doskonale odnajduje się w wielu środowiskach muzycznych, współpracując także z gwiazdami muzyki pop pokroju Tiny Areny, ale jego największym zamiłowaniem od zawsze był jazz fusion z masą rozmaitych wariacji. Słyszeliśmy je w sporej części na Planet X oraz jego solowych albumach ("Serious Young Insects", czy "Just Add Water"), ale dopiero tegoroczny "In This Life" okazuje się być tym najbardziej wyczekiwanym zarówno dla fanów, jak i samego Donatiego. Virgilowi przy tworzeniu materiału pomagało wielu muzyków (głównie jazzowych) i wśród nich możemy usłyszeć m.in. Alexa Argento, Marca Sfogliego (James LaBrie), Douga Shreeve'a (Planet X), Dennisa Hamma, Bretta Garseda, Anthony'ego Crawforda, Alexa Machaceka, czy Artyona Manukyana. To naprawdę bardzo mocny skład, który - pomimo różnych preferencji - potrafił idealnie się uzupełnić i jednocześnie określić charakter całego albumu… A jest naprawdę czego posłuchać. Na całym krążku zdecydowanie przeważają popisy Virgila - rytmiczne wariacje, spontaniczne zmiany tempa, a niekiedy nawet bardzo jamowa prezencja (okraszona kapitalnymi sekcjami pozostałych instrumentalistów). To co "wyrzeźbił" Donati w swoich kompozycjach przebija wszystko, co do tej pory stworzył i utwory pokroju agresywnego "Rythm Zero", jazzującego i metalowego jednocześnie "Iceland", czy przepięknego "Trinity" (genialne gitarowe solo) to istne, rytmiczne perełki, które zachwycą każdego fana jazz fu-0-
sion. Na tym krążku nie ma miejsca dla złych, czy nawet przeciętnych numerów, każdy z osobna jest dopracowany i wyróżnia je charakterystyczny temat, odpowiednio budowany przez każdego z muzyków. Taki chociażby "Voice Of Reason" to popis umiejętności, grającego na basie Anthony'ego Crawforda oraz gitarowego wymiatacza - Marca Sfogliego. "Paradise Lost" to kompozycja uzewnętrzniająca symfoniczne upodobania Virgila. Wyniosły charakter utworu podkreślają partie zagrane na wiolonczeli przez Artyona Manukyana oraz piękne, akustyczne akordy w wykonaniu Alexa Machaceka. Nie można także zapomnieć o singlowym "Red Air" - to tajemniczy, nieco mroczny, ale też fantastycznie zaaranżowany utwór. W osłupienie wprawiają nas tam pozostali muzycy - precyzyjny Doug Shreeve, rewelacyjny Alex Argento i oczywiście Marco Sfogli (finałowe solo powoduje gęsią skórkę). Doskonałym podsumowaniem albumu jest kończący "The Empire". Znalazło się tam miejsce dla każdego elementu, który na swój sposób portretuje muzykę zawartą na "In This Life"… Mamy zatem symfoniczne wariacje, agresywne riffy, zmiany tempa, fantastyczne solówki i oczywiście wiele, zaskakujących zagrywek, które zaspokoją melomanów wszelkich technicznych popisów. Virgil Donati zapowiadał, że "In This Life" będzie jego pierwszym, solowym albumem z prawdziwego zdarzenia… i tak też się stało. Muzyk jest w tej chwili w najlepszej, życiowej formie i serwuje nam najbardziej dopracowany krążek w całej swojej karierze. Fenomenem tego wydawnictwa nie jest wyłącznie jego różnorodność, czy skomplikowane, perkusyjne popisy, ale to jak reszta instrumentalistów odnajduje się w świecie Virgila. Każdy utwór został nagrany przez inną grupę muzyków i - co najciekawsze każdy z nich idealnie buduje fundament płyty. Nawet najdrobniej-sza luka zostaje natychmiast załatana przez niezwykle zgraną ekipę, która rozumie się na każdej, muzycznej płaszczyźnie. Virgil bardzo sprawnie połączył jazz fusionowe brzmienie z metalowymi odniesieniami, a wszystko ubarwił swoimi, osobistymi pasjami. Na każdym kroku słychać, że to niespełnio-na wizja geniusza, ale okraszona instrumentalną swobodą i… artystyczną szczerością. To zdecydowanie największa siła "In This Life" i jednocześnie najlepsza rekomendacja dla tego wyda-wnictwa. (6) Łukasz "Geralt" Jakubiak
Volture - On the Edge 2013 High Roller
Jasna cholera, chyba dawno żaden album mnie tak nie zszokował jak ten. Odpaliłem "On the Edge" i oczekiwałem czegoś stricte thrashowego, ew. heavy w stylu SteelWing. Dostałem natomiast coś co mogę określić jako fuzję speed i hair metalu. Rzeczywiście ciężko to określić, ale muzycznie chłopaki brzmią jak coś w stylu Agent Steel, ewentualnie wczesnego Running Wild, wokalista ma głos niemalże identyczny jak Vince Neil z Motley Crue. Mam być szczery? Ja to kupuję! No ale może w miarę po kolei. Volture jest amerykań-
RECENZJE
143
ską kapelą heavy/ speed metalową. "On the Edge" natomiast jest ich pierwszym debiutem. Otwieraczem płyty jest utwór tytułowy. Klasyczny oldschoolowy speed metal w stylu Excitera. Drugi utwór o wdzięcznej nazwie "Ride the Nite" (tak, ostatni człon jest właśnie tak napisany) jest niemalże hard rockowy. "Cuchnie" latami '80 na mile. Do tego ten klasyczny tekst, o bujaniu się motocyklem w nocy. Szczerze powiedziawszy każdy z utworów tutaj ma swój specyficzny klimat. Na ogromną uwagę zasługują moim zdaniem dwa ostatnie utwory, "Rock You Hard" i "Deep Dweller". "Rock..." jest klasycznym hymnowym numerem, idealnie nadającym się na koncerty. Chyba nie musze mówić o czym jest. Moim zdecydowanym faworytem jednak jest "Deep Dweller". Tekst kawałka opowiada o jednocześnie podmorskiej i mentalnej podróży podmiotu. Na ogromna uwagę zasługuje jednak epicka i monumentalna kompozycja. Linia wokalu genialnie komponuje się z pracą gitar i perkusji. Generalnie podsumowując, jest to jeden z debiutów, który mnie ogromnie zaskoczył i z pewnością będę wracał do tej płyty. (5)
Z jednej strony mamy nową falę thrashu, zagraną z werwą i wykrokiem, z drugiej strony mamy refleksyjne i szarpiące duszą nuty pełne chandry. Widać jednak, że Warckon to relatywnie młody i jeszcze nieoszlifowany zespół. Mimo tego, że dzielnie stara się budować swoje własne brzmienie, to jednak nie uciekł od pewnych dość oczywistych zapożyczeń. Najbardziej rzucają się w oczy wierne skserowanie motywu z Annihilatorowego riffu do "Never, Neverland" na początku solówki do "Lord of Lunacy" oraz motyw na "Path To The Gallows", który automatycznie przywodzi na myśl "Holy Wars... The Punishment Due" Rudego. Jeżeli jednak Warckon przebije się przez kokon otaczających go wpływów i pokona odmęty morza inspiracji, to będziemy mieli całkiem przyjemną kapelkę, tworzącą w swoim własnym, względnie rozpoznawalnym stylu. Zwłaszcza, ze mamy, póki co, do czynienia z najbardziej obiecującym młodym zespołem z Belgii, kraju takich podziemnych bandów jak Crossfire, Killer, Acid czy Target. Wzorce są, teraz trzeba im tylko dorównać. (4,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Mateusz Borończyk
Warrion - Awakening The Hydra Warckon - The Madman's Lullaby 2013 Emanes Metal
Płyta pierwotnie wydana niezależnie w 2011 roku, teraz jednak wznowiona przez francuską Emanes Metal Records. Dzięki niej możemy teraz przyjrzeć się dokładnie debiutanckiemu krążkowi młodej belgijskiej thrash metalowej kapeli. Wznowienie posiada zupełnie inną szatę graficzną oraz okładkę. Styl jej jest bardzo prosty, gdyż jest to zwykły dwukolorowy szkic. Jednak jest ona klimatyczna i na swój sposób przykuwa uwagę. Na pewno lepiej się prezentuje od oryginalnej wersji, która jest zwyczajnie brzydka i przeciętna. Wytwórnia w ten sposób pomogła polepszyć aspekt wizualny wydawnictwa, jednak zawartość muzyczna musi się bronić sama. Muszę przyznać, że kondycja młodych Belgów przerosła moje oczekiwania. Kompozycje na "The Madman's Lullaby" są rozbudowane i przemyślane. Mają dopracowane przejścia oraz solówki. Przekrój typologiczny utworów też wygląda dość interesująco. Są szybkie thrashowe połamańce rodem z "Game Over" Nuclear Assault czasem też podchodzące pod późniejsze dokonania Annihilatora. Są też umiarkowanie szybkie walce w stylu Evildead czy Testament, momentami też trochę podchodzące pod melodykę starego, dobrego Atrophy. Człowiek spodziewał się bezmózgiej i przeciętnej łupaniny. Tymczasem Warckon zaskakuje na swym debiucie. Bardzo duża ilość akustycznych wstawek granych na gitarze klasycznej pasuje do reszty muzyki zawartej na tym krążku. Zwłaszcza, gdy nieprzesterowane dźwięki przechodzą płynnie w rzewne melodie, umiejętnie zmontowane riffy lub krzykliwe solówki. Warckon sprawnie operuje różnymi stylami, łącząc melodię z tłustym thrashowym mięsem. Nie stroni też od melancholijnego zabarwienia swych kompozycji. Dzięki temu mamy tutaj bardzo ciekawy i niejednostajny album.
144
RECENZJE
2013 Pure Steel
Wygląda na to, że metalowa hydra nie ma dość i znowu ruszyła do akcji. Mowa oczywiście o świetnym wokaliście, znanym z, między innymi, Obsession, Loudness czy zespołu Y.J. Malmsteena. Mike Vescera założył więc kolejną grupę i znowu czaruje swym wysokim, oryginalnym i nie dającym się upływowi czasu głosem. Różnie bywało z nim w przeszłości, jednak Warrion to zespół odwołujący się bezpośrednio do najlepszych lat tradycyjnego heavy metalu. Dlatego po chóralno - symfonicznym wprowadzeniu "Creation Of The Mind" na otwarcie dostajemy potężny cios w postaci kompozycji tytułowej, którą fani US power metalu od razu wyniosą na piedestały. "Carnage" uderza z równie potężną siłą. Mimo tego, że jest nieco wolniejszy, motoryczna sekcja robi swoje, a Vescera wyciąga niczym w 1984 r. Balladowy wstęp do "Adversary" to rzecz jasna typowa "zmyłka", bo numer nieźle się rozkręca, podobnie jak, poprzedzony "Invocation", ultra szybki killer "Victim Of Religion". W kolejnych utworach Warrion raz zwalnia ("Serpent's Fire") oraz ostro przyspiesza, łącząc szybkie tempo z fajną melodią i przebojowym refrenem ("Savage"). "Lucifer My Guide" rozpoczyna mroczna deklamacja, po której - jakżeby inaczej zespół znowu ostro się rozpędza. Po takiej dawce energii delikatny, instrumentalny "Earth Fire Water Spirit" jest idealnym zwieńczeniem płyty. Trochę chyba niepotrzebnie mamy jeszcze po tym utworze krótką repryzę utworu tytułowego, to jest fragment refrenu, wycięty z oryginalnej wersji, rozpoczyna-jącej ten materiał. Nie zmienia to jednak faktu, że "Awakening The Hydra" to bardzo udany materiał i nie może mieć to wpływu na jego końcową ocenę. Tak trzymać, mr. Vescera! (5,5) Wojciech Chamryk
Whitesnake - Made In Japan 2013 Frontiers
Niestety, jakby się David Coverdale nie starał, to "Made In Japan" jest jden, jedyny i niepowtarzalny - zarejestrowany ponad 40 lat temu przez Deep Purple. "Made In Japan" by Whitesnake trudno odmówić jakości, jednak do legendarnej koncertówki Purpli płyta ta nie ma i nie może mieć startu. Nie te czasy, nie ten potencjał, z całym szacunkiem dla wokalisty i towarzyszących mu świetnych muzyków. Ciężko też porównywać ten album do klasycznych "Live...In The Heart Of The City" (w wersji dwupłytowej) i "Live At Donington 1990", bo czas jest nieubłagany i David Coverdale nie jest już w stanie, mimo wciąż świetnej techniki, śpiewać tak wysoko jak kiedyś. Gdy dodamy do tego liczne długie partie instrumentalne, solówkę perkusyjną Briana Tichy'ego, gitarowy popis duetu Aldrich - Beach w "Six Strings Showdown" oraz częste opuszczanie przez wokalistę fragmentów zwrotek oraz całych refrenów, śpiewanych chóralnie przez zachwyconych Japończyków, od razu nasuwa się też wniosek, że frontman się oszczędza. Dlatego, pomimo tego, że cenię i lubię większość płyt różnych wcieleń Whitesnake, podchodzę do "Made in Japan" ze sporą rezerwą. To rzetelny, solidny materiał koncertowy i nic ponadto. Z obowiązkową porcją hitów z połowy lat 80., jak: "Is This Love", "Fool For Your Loving", "Here I Go Again" i "Still Of The Night". Z wycieczkami do utworów granych rzadziej, jak "Slide It In" oraz obowiązkową prezentacją promowanej w 2011 r. płyty "Forevermore". Z nowości najlepiej wypada utwór tytułowy: z balladowym wstępem, rozwinięciem kojarzącym się z bluesem i ognistym, hard rockowo orientalnym finałem w stylu dokonań Led Zeppelin. W tym, że jest to wydawnictwo przeznaczone dla najbardziej zagorzałych fanów Whitesnake utwierdza mnie też zawartość drugiej płyty. Trafiły bowiem na nią akustyczne wersje kilku utworów oraz kilka wykonań z pełnym instrumentarium, zarejestrowane na próbach dźwięku. Jasne, że takie nagrania to uczta dla fanów i kolekcjonerów, ale większość z nich jest "zagadana", więc słuchanie po raz kolejny w trakcie piosenki, że ktoś ją lubi, bądź ma ochotę na lunch, stawia te bonusy tylko w charakterze ciekawostki do jednorazowego posłuchania. Dobrze, że stara gwardia hard rocka i heavy metalu jest wciąż aktywna, jednak jak dla mnie "Made in Japan" jest płytą, której równie dobrze mogłoby nie być. (4) Wojciech Chamryk White Wizzard - The Devil's Cut 2013 Earache
Można powiedzieć, że White Wizzard na swej trzeciej płycie w końcu się jasno określił. "The Devil's Cut" nie jest płytą heavy/speed metalową osadzoną już w klimacie old-schoolowego grania. To już typowe power metalowe parapety. Mnogość melodyjek i wręcz charakterystycznych dla tego nurtu oklepanych patentów to główna sfera muzycznych zmagań na tej płycie. Ten album
topornie męczy power metalową bułę. I to momentami niemal do oporu! "Torpedo of Truth" brzmi jak pełna miałkiego patosu egzaltacja dokonań grupy Hammerfall. "Strike The Iron" to takie gorsze Blind Guardian wymieszane na siłę z Freedom Call. Nie można jednak zarzucić zbytniej jednostajności stylu, gdyż na przykład "Kings of the Highway" brzmi jak Whitesnake starający się wejść w buty Judas Priest. Zapewne miał to być jakiś przebojowy hymn o tym, jak to fajnie jest pomykać autobahnem z rozwianym włosiem i tak dalej, jednak efekt końcowy tego nie przypomina. Ten utwór jest po prostu dziwny i pełen sprzeczności. To, co mi się nie podoba i według mnie zabija prawdziwą przyjemność w muzyce White Wizzard na "The Devil's Cut" to nadmierne przeklejanie kolejnych partii utworów. Nie tylko instrumentalnych, ale też wokalnych. Takie rzeczy naprawdę słychać i jest to niezmiernie irytujące. Muzyka tworzona przez kopiuj-wklej na komputerze inżyniera dźwięku nie jest procederem, który przyczyni się do polepszenia jakości nagrania. Na "The Devil's Cut" praktycznie każdy kolejny pre-chorus, refren lub powtarzająca się zwrotka jest chamsko przeklejoną wersją swej poprzedniej odsłony. Od totalnego gnioctwa broni tę płytę kilka znaczących elementów. Mimo całej swej przeciętności i swoistej "typowości", na płycie pojawiają się momenty wybijające się ponad tą jednostajną breję. Solówki gitarowe w "Lightning In My Hands" to popisy na bardzo wysokim poziomie. "Storm Chaser" nie dość, że ma fajne motywy gitarowe z organami Hammonda w tle, to jeszcze chyba jako jedyny odwołuje się do pierwotnego stylu White Wizzard. Niestety aż trudno uwierzyć, że jest to ten sam zespół, który jest odpowiedzialny za wydanie "High Speed GTO" jeszcze cztery lata temu. Jedynym członkiem zespołu z tego okresu, który nadal jest obecny w kapeli, jest Jon Leon. Jak widać albo to nie on był głównym mózgiem, stojącym za powstaniem tamtych elektryzujących riffów, albo zmieniły mu się zupełnie koncepcje dotyczące brzmienia White Wizzard. (2,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski Witch Cross - Axe to Grind 2013 Hells Headbengers
No i mamy kolejny powrót po latach. Tym razem pora na Duńczyków z Witch Cross, którzy w latach '80 zaistnieli na scenie tylko jednym, ale ciekawym krążkiem "Fit for Fight". Z oryginalnego składu nagrywającego debiut pozostali tylko gitarzysta Mike "Wlad" Kock i basista Jan Normark. Z trzech nowych członków zespołu parę słów należy z pewnością poświęcić wokaliście Kevinowi Moore. Człowiek ten śpiewał wcześniej w tworze pod nazwą Oliver / Dawson Saxon i muszę przyznać, że to słychać jak cholera. Jego barwa głosu i sposób śpiewania nasuwa od razu na myśl skojarzenia z Biffem Byffordem. Zresztą odcisnął on spore piętno na całej płycie. Saxon to zdecydowanie najbliższe i najcelniejsze porównanie do dzisiejszego Witch Cross, a gdy
jeszcze w utworze "Metal Nation" słyszymy tekst "Denim and leather - march together" robi się już całkiem ciekawie. Pomimo tych ewidentnych inspiracji legendarnymi Brytyjczykami cały materiał robi bardzo pozytywne wrażenie. Świetne szybkie numery jak "Demon in the Mirror", do którego zespół nakręcił klip, "Ride with the Wind", hymniczny "Metal Nation", wolniejszy i bardziej nastrojowy z lekko wschodnim riffem " Awaking - Pandora's Box" oraz "Bird of Prey", w którym gościnnie niektóre partie wokalne nagrała Marta Gabriel (Crystal Viper). Do tego bardzo dobre refreny, dużo ciekawego riffowania i po prostu konkretne utwory. To wszystko składa się na obraz płyty dobrej, momentami nawet bardzo dobrej i z pewnością zadowoli fanów heavy metalu. Jak wiadomo, takie powroty po latach mogą być udane lub nie. Witch Cross należy zdecydowanie umieścić w tej pierwszej grupie. Jedyne do czego można się przyczepić to to, że na "Axe to Grind" jest trochę za dużo Saxon, a za mało samego Witch Cross, ale jak się przymknie oko na ten szczegół to ze słuchania tego krążka można mieć masę radochy. Może, gdy już zespół się bardziej dotrze to na następnej płycie pokaże bardziej własne, indywidualne oblicze. Podsumowując, jest to płyta zdecydowanie warta uwagi i godna polecenia. Może nie zawojuje rankingów i podsumowań rocznych, ale chyba nie każda płyta musi od razu zawojować świat. (4,5) Maciej Osipiak
Witches Mark - Witching Metal Ritual 2013 Heaven And Hell
Jeżeli zespół postanowi pojawić się w formie rysunku na okładce swego albumu, to niech lepiej będzie drugim W.A.S.P., Manowar lub Running Wild. Niestety, ale takie zachowanie wśród młodych, małoznaczących kapel jest przeze mnie odbierane jako głupkowate i mało oryginalne. Nie wiem dlaczego, ale widząc rysunkowe podobizny muzyków mam za każdym razem wrażenie, że mam przed sobą nieciekawy album, który nie będzie miał mi nic interesującego do zaoferowania. Trzeba być nie lada kultem, by umieszczać swoje rysunkowe "ja" na okładkach płyt. A tu mamy jakiś gości z Teksasu o których nikt nie słyszał, a którzy na okładce swego debiutu robią niezła bardachę porywają panny, tłuką policjantów i wymachując obrotowym działem Gatlinga. Ten artwork aż krzyczy "Chcemy być tacy fajni". Westchnąwszy ciężko, nie zrażając się kiczowatą okładką, która nota bene nie jest źle wykonana i jest nawet ładna, zagłębiłem się w plugawą zawartość muzyczną albumu. I tutaj
zostałem zaskoczony. "Witching Metal Ritual" okazuje się być bardzo dobrym wydawnictwem! Można powiedzieć, że jest to kolejny koronny przykład tego, że wedle starego ludowego porzekadła nie należy oceniać książki po okładce. Debiut Teksańczyków jest wyróżniającym się wydawnictwem, gdyż posiada bardzo szczególną cechę, charakteryzującą albumy zapadające w pamięć. Otóż zawartość płyty sprawia wrażenie jakby poszczególne utwory były miksowane w trochę inny sposób, przez co różnią się od siebie brzmieniem i poziomem produkcji. Są to naturalnie różnice subtelne, ale dające się wychwycić. Ponadto pojedyncze utwory czasem brzmią jakby były odmienne stylistycznie od całokształtu zawartości albumu. Muzyka przez to jest bardzo żywa i naturalna. Można bez większego wysiłku odróżnić jedne kompozycje od drugich, gdyż wyraźnie zapadają w pamięć. Nie powiem, jest to miła odmiana od tych wszystkich brei na jedno kopyto. Album rozpoczyna się szybkim i plującym siarką "Bringers of Heavy Metal Death". Surowa produkcja i demoniczne zaśpiewy w tle przypomina mi nagrania black/ thrashowych grup pokroju Cruel Force i Hellbringer. Jest prosta i niewyszukana, jednak unika sideł chaotycznej ściany nieczytelnych dźwięków. Sam utwór ma w sobie coś z piekielnego thrashu i jest najmniej melodyjnym i power metalowym utworem z płyty. Pozostałe kompozycje mają już zdecydowanie lepszą jakość produkcji i zupełnie odmienny klimat. Amerykanie z Witches Mark, grają solidny amerykański power metal, pełny mocarnych i mięsistych riffów, współgrających z płomiennymi melodiami i harmoniami. Słychać wyraźnie, że w swej muzyce co jakiś czas robią wycieczki krajoznawcze za Ocean i czerpią garściami patenty z europejskiej szkoły power metalu. Na szczęście kwartet z Austin zrobił to umiejętnie i uniknął pedaliady w postaci cukierkowych galopad i nadmiaru dziecinnych melodyjek. Bardzo szczególne wrażenie można odnieść, gdy po black thrashującym z surową produkcją, prostymi riffami i demonicznymi charkotami, album przechodzi do typowo power metalowego hymnu "Salem's Fire" z melodyjnymi wokalami, typowo power metalowymi chórkami i solówkami rodem z wczesnego Jag Panzer lub Titan Force. Witches Mark nie nudzi. Chłopaki ciągle bawią się stylami nie pozostając w jednej szufladce. Dlatego każdy kolejny utwór jest niespodzianką, a każde przejście riffu czy tempa otwierającymi się tajemnymi wrotami, skrywającymi sekretną zawartość. Osiem kawałków składających się na "Witching Metal Ritual" to niezapomniana podróż, trzymająca w napięciu. "Bringers of Heavy Metal Death", "Salem's Fire", który razem z utworem "Cauldron-Born" pojawił się na pierwszej EPce Amerykanów z 2009 roku, "Slaves to Their Own Sin" oraz kawałek tytułowy to świetne kompozycje, które promieniują pełnym profesjonalizmem i prawdziwym kunsztem. Nawet pełny refleksji, stonowany "We Die", ociekający klimatem Crimson Glory, jest mocnym elementem tej płyty. Należy podkreślić, że wszyscy muzycy z Witches Mark to artyści wysokich lotów, lecz silnym atutem "Witching Metal Ritual" jest właśnie świetny wokal Robba Bockmana. Gość umiejętnie moduluje głos, śpiewając wspaniale zarówno nisko jak i wysoko. Jego zaśpiewy są niczym ostra stal polewana kwasem. Smaczku do całokształtu płyty, czerpiącej garściami ze wspaniałych tuzów amerykańskiego power metalu, europejskiej szkoły grania i solidnie wykuwają-
cej własny styl, jest także udział nie lada gości. Swoją obecność na "Witching Metal Ritual" naznaczyli Jack Starr, Ross "The Boss" Friedman, Martin Debourge oraz Jason McMaster. Debiutancki krążek amerykańskiej formacji Witches Mark to płyta pełna kontrastów, niespodzianek i przede wszystkim porządnego grania. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski 38 Special - 38 Special 2003/1977 Lemon
Wolfs Moon - Curse the Cult of Chaos 2013 Pure Steel
Niesamowicie wytrwali muszą być ci kolesie. Ponad 20 lat grania, 7 dużych krążków, a cały czas balansują na granicy drugiej i trzeciej ligi. "Curse the Cult of Chaos" na pewno nie poprawi ich sytuacji. Jednak jestem przekonany, że wcale im na tym nie zależy. Chłopaki napieprzają swój surowy i toporny aż do bólu heavy metal na typowo niemiecką modłę i na pewno są z tego powodu szczęśliwi. Zapewne mają też swoją malutką grupkę fanów, która czeka na ich płyty, jednak podejrzewam, że większość ludków nie za bardzo się nimi interesuje. W moim przypadku sytuacja wygląda tak, że jak Wolfs Moon wydaje coś nowego to przesłucham kilka razy, pomyślę, że znowu jest tak samo czyli średnio, odkładam materiał i później wracam do niego rzadko lub wcale. Tym razem chyba będzie podobnie. Płyta jest długa, bo trwa ponad godzinę, a tyle siermięgi to może być za dużo dla większości słuchaczy. Wprawdzie zespół stara się urozmaicić trochę swoją skostniałą formułę i dodaje np. od czasu do czasu kobiece wokalizy dzięki czemu klimat zaczyna trochę przypominać Iced Earth z okresu "The Dark Saga". Nowy wokalista Robert Rogge też próbuje śpiewać w różnych stylach od ostrego wrzasku, przez średnie rejestry, aż do melodyjnych fraz. Do tego kwadratowe riffy i melodie oraz typowo podziemne brzmienie. Krążek jest raczej równy, więc wymienię tylko dwa numery, które trochę się wyróżniają. "Undying Legends" zadedykowany zmarłym legendom heavy metalu takim jak Dio czy Dimebag Darrel oraz według mnie najlepszy na tym albumie, utwór hołd dla Overkill czyli "Chaly Skull Wing". Ogólnie płyta jest średnia z dobrymi fragmentami. Kilka razy można przesłuchać, bo te kawałki nawet zostają w głowie, ale tak naprawdę jest cała masa dużo lepszych krążków. Tak więc nie wróżę Wolfs Moon sukcesów ze swoim nowym dziełem. Nie uważam również czasu spędzonego z "Curse the Cult of Chaos" za stracony. Należy im się szacunek za tyle lat oddania dla heavy metalu i grania prawdziwe szczerych dźwięków prosto z serducha. Ja jednak muszę ocenić samą muzykę, a ta zasługuje na trójkę z plusem. (3,5) Maciej Osipiak
Dośc niedawno opisywałem najnowszą studyjną płytę Molly Hatchet. Na tym albumie zebrano kilkanaście coverów, wśród nich był wielki przebój "Free Bird", którego oryginalnym wykonawcą jest Lynyrd Skynyrd. Nie bez przyczyny przytoczyłem nazwy powyższych zespołów. Przede wszystkim należą one, wraz z 38 Special, do grona kapel grających southern rocka. Jednak z tego gremium najbardziej przypadły mi do gustu Molly Hatchet i Blackfoot. Te zespoły często niegdyś słuchałem, a do ich albumów zawsze chętnie wracam. Zdecydowanie mniej szczęścia miały Black Oak Arkansas i właśnie 38 Special. Swego czasu bywało, że na talerzu adaptera kręciły się winyle dopiero co wymienionych kapel, ale nie były to częste wypadki. Jednak do tej pory większego wrażenia nie zrobiły na mnie prawdziwe gwiazdy tej sceny, wymieniany Lynyrd Skynyrd, czy The Allman Brothers Band. Czasami tak bywa i to bez jakichś racjonalnych przyczyn. Nie bardzo kojarzę czy słuchałem kiedyś debiut 38 Special. Zupełnie inaczej zapamiętałem ten zespół. Ich muzyka w mojej pamięci była dla mnie bardziej zbliżona do Molly Hatchet czy Blackfoot. Niestety nie potwierdza tego omawiany krążek. Zdecydowana jego część bardziej kojarzy się z rockiem w stylu Lynyrd Skynyrd. W sumie nie powinno to dziwić bowiem jedna z podpór 38 Special, Donnie Van Zant, to młodszy brat Ronnie Van Zanta, nieodżałowanego pierwszego wokalisty Lynyrd Skynyrd. Zespół na debiucie bazuje na dynamicznych kompozycjach, jednak siłą tego krążka jest wolna i dumna pieśń "Flay Away". Moim zdaniem spokojnie mogłaby być konkurentem dla wspominanego na początku "Free Bird". Na albumie znajdziemy jeszcze dwie wolne kompozycje. Praktycznie akustyczna "Play A Simple Song" oraz bardziej przyjazna radiu "Just Hang On". Pozostałe utwory to typowy amerykański rock z lat siedemdziesiątych. Jak na południowców przystało mieszali rock'n'rolla z bluesem, country czy boogie. Praktycznie każdy kawałek wzorcowo oddawał tradycję i specyfikę całego nurtu. Kilka z nich nosi też nadzieję na to, że moja pamięć nie do końca mnie zawiodła, a mianowicie w takich "Around And Around", "Gypsy Belle" czy "I Just Wanna Rock & Roll" wyczuwalne są dźwięki typowe dla hard rocka. Czyli to, przez co, bardziej lubię takie Molly Hatchet od Lynyrd Skynyrd. Być może kolejne albumy 38 Special niosą muzykę, która utkwiła w zakamarkach mojej pamięci. O tym przekonam się gdy ponownie będzie mi dane przesłuchanie całej dyskografii Amerykanów. Solidna zawartość płyty "38 Special" jedynie zachęca do realizacji tego planu. Bo nawet gdybym nie odnalazł tego czego szukam to ponowne poznanie kompletnej twórczości tego zespołu nie będzie czasem straconym. Jak z pewnością zdołaliście sie zorientować z coraz większym rozmachem wkręcam się muzyczne rejony, które były na początku mojej muzycznej edukacji, a nigdy do tej
RECENZJE
145
pory mocniej ich nie zgłębiałem. \m/\m/
postaci fenomenalnego, ale znacznie okrojonego koncertu. Szkoda, że nikt nie pomyślał, by na owym drugim dysku opublikować koncertowy MLP "Kaizoku - Ban (Live In Japan)", też zarejestrowany w czasie japońskiej trasy '85, ale w Nagoi. Dlatego traktuję to wznowienie dwóch klasycznych płyt Accept jako swoistą zachętę dla początkujących fanów, by po zapoznaniu się z okrojoną wersją "Staying A Life" sięgnęli po tę pełną, dłuższą o kilkanaście minut.
go albumu dokonane z pietyzmem przez Hear No Evil Recordings zawiera jako bonus 6 utworów z koncertowego MLP "Kaizoku-Ban: Live In Japan". Można tylko przyklasnąć tej decyzji, bo jest to świetne uzupełnienie najlepszego albumu koncertowego w dorobku Accept, "Staying A Life", w dodatku zarejestrowane podczas tej samej japońskiej trasy w 1985r. Wojciech Chamryk
Wojciech Chamryk Accept - Balls To The Wall / Staying A Life 2013/1983 Hear No Evil
"Balls To The Wall" to nie tylko jedna z najlepszych płyt w dorobku niemieckiego kwintetu, ale także w historii całego tradycyjnego heavy metalu. Już w momencie premiery album ten jawił się jako doskonały następca klasycznych LP's "Breaker" i "Restless And Wild", a z perspektywy 30. lat owa opinia tylko się ugruntowała. Co ciekawe krążek ten, powszechnie kojarzony z patetycznym, hymnowym, wręcz stworzonym na koncerty, kojarzącym się nieco z AC/DC, utworem tytułowym, jest istną kopalnią innych, nie mniej interesujących numerów. Dla tych ceniących Accept za ostre, bardzo dynamiczne granie są "Losers And Winners", "Turn Me On" czy "Fight It Back". Równie motoryczne, ale przy tym i dość przebojowe za sprawą refrenów są zaś "Losing More Than You've Ever Had", "Love Child" oraz "London Leatherboys", będące w pewnym sensie zapowiedzią kierunku, w którym zespół poszedł na wydanym dwa lata później "Metal Heart". Z kolei ciekawostką w ówczesnym dorobku Accept oraz niejako powrotem do pierwszych płyt formacji jest "Winter Dreams" - ładna, lżej brzmiąca, quasi balladowa kompozycja. Dlatego dobrze się stało, że album "Balls To The Wall" jest wciąż wznawiany i ciągle dostępny. Tegoroczna edycja Hear No Evil Recordings zawiera też drugą płytę, ale jej zawartość rozczarowuje. Ale bynajmniej nie z powodu miernej jakości zawartych na niej utworów wydany pierwotnie w 1990 r. "Staying A Life" to bowiem najlepszy do dziś koncertowy album Accept, zarejestrowany w czasie japońskiej trasy w 1985r. Problemem jest to, że wydawca, chcąc upchnąć na jednym krążku ten, oryginalnie dwupłytowy zarówno w wersji CD jak i winylowej album, zrezygnował z kilku utworów. Dlatego ze strony 2. winylowego wydania ostał się tylko "Princess Of The Dawn", wypadły zaś "Neon Nights" i fantastyczny "Burning". Ze strony 3. wycięto otwierający ją "Head Over Heels", brakuje też finałowego "Outro (Bound To Fail)". I tego już za bardzo nie mogę pojąć, bo akurat ten trwający niewiele ponad minutę, puszczony z taśmy fragment spokojnie by się zmieścił na krążku o czasie 76'27. A gdyby ktoś pomyślał i kilka pierwszych utworów ze "Staying A Life" zamieścił po, trwającym niewiele ponad 45 min., "Balls To The Wall" na dysku pierwszym, mielibyśmy komplet w korzystnej cenie. A tak dostajemy specyficzny bonus do świetnej płyty studyjnej, w
146
RECENZJE
Advocate - World Without End 2012 No Remorse
Accept - Metal Heart / Kaizoku-Ban 2013/1985 Hear No Evil
"Metal Heart" to klasyka w najczystszej postaci. Dlatego jeśli ktoś nie zna tej płyty, a określa się mianem fana metalu, ma do wyboru dwie możliwości. Pierwsza to zrezygnować z tego, nijak mającego się do rzeczywistości, określenia. Druga zaś to skorzystać z okazji i sięgnąć po najnowsze wznowienie arcydzieła niemieckiego kwintetu. Szósty album studyjny w dyskografii Niemców jest bowiem dziełem wyjątkowym. Rozłożono go już na czynniki pierwsze w tysiącach recenzji, jednak warto zauważyć sprawę podstawową. Otóż na "Metal Heart" zespół znacznie złagodził brzmienie. Była to jednak suwerenna decyzja muzyków, a nie rezultat nacisków menadżerów czy wydawcy. Efektem jest LP może i bardziej melodyjny, niż "Breaker", "Restless And Wild" czy "Balls To The Wall", ale też równie udany i porywający. Śmiało można określić tę płytę mianem najlepszej spośród, powiedzmy komercyjnych, a więc znacznie lżejszych, dokonań wielu innych grup z połowy lat 80. Tym bardziej, że pomimo przebojowości i perfekcyjnego brzmienia nie brakuje tu prawdziwie metalowych ciosów, szybkości i dynamiki, zaś nad tym wszystkim rozlega się niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju, szorstki głos Udo Dirkschneidera. Przebojowe, niesamowicie nośne refreny "Midnight Mover", "Too High To Get It Right" czy "Living For Tonite" sąsiadują tu więc z mocniejszymi, bardziej drapieżnymi numerami pokroju szybkiego "Wrong Is Right", mrocznego "Dogs On Leads" i melodyjnej finałowej petardy w postaci "Bound To Fail". Równie efektowne są "Midnight Mover" i metalowy hymn "Living For Tonite". Z kolei utwór tytułowy to nie tylko do dnia dzisiejszego jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów w historii heavy metalu, ale też muzyczny eksperyment, dzięki wpleceniu przez Wolfa Hoffmanna "Dla Elizy" Beethovena do solówki. Jeszcze ciekawszy jest "Teach Us To Survive", ze względu na… jazzujące partie przed solówką i basowe popisy Petera Baltesa. Tegoroczne wznowienie tego klasyczne-
Aggressa - Nuclear Death 2013/1988 Iron Bonehead
Wytwórnia No Remorse, która stoi za "The Anthology of Steel" Medieval Steel, najnowszym singlem Dexters Ward, antologią Steel Angel, wznowieniem genialnej (i jedynej) EPki Virtue oraz wydaniem płyt Williama Tsamisa, umysłu stojącego za grupą Warlord i Lordian Guard, przyłożyła nam w swoim stylu wznowieniem bardzo zapyziałego, zapomnianego i bardzo mało znanego albumu. Advocate z Avenel w New Jersey powstał w 1991 roku i zrodził demo oraz mini CD, które zostały ponownie wydane na jednej płycie w 1997 roku. W grudniu 2012 właśnie to wydawnictwo zostało wydane raz jeszcze, w nowej odsłonie i z nową, genialną okładką. To wydanie jest o tyle ciekawe, że stanowi zupełne zaprzeczenie czasów, w których zostało pierwotnie stworzone. Nagrania pochodzą z przedziału czasowego między 1992 a 1995 rokiem. Nie był to dobry okres dla muzyki metalowej, a zwłaszcza dla tradycyjnych jej odmian. Tymczasem goście z New Jersey napieprzali siarczysty, drapieżny amerykański power metal, śmierdzący klasycznym Omenem i Attackerem na kilometr. W dodatku jakość ich utworów jest porównywalna z tymi rozpoznawalnymi szyldami. Każdy z dziewięciu utworów z "World Without End" to power metalowy hymn, prawdziwy cios wymierzony w zdegenerowane serce fałszywych konusów. Jakość brzmienia jest iście fantastyczna. Ten album zabierze nas w czterdziesto minutową epicką podróż pełną rozmachu, wzniosłych motywów i powiewów energetycznej świeżości. Na tym albumie bębnił Tom Wassman, który udzielał się wcześniej w Sleepy Hollow, dlatego co jakiś czas doświadczymy patentów perkusyjnych, które przywodzą na myśl ten prześwietny zespół. Ten album jest w istocie jednym z opus magnum amerykańskiego power metalu z lat 90tych. Czai się w nim żywy duch lat 80tych, więc na próżno doszukamy się tam plastikowych motywów, tak popularnych w poweru w ostatniej dekadzie XX wieku. To jest prawdziwy metal. W dodatku też bardzo dobry. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Ten australijski zespół był dla mnie kompletną niewiadomą dlatego musiałem zasięgnąć trochę informacji na jego temat. Powstali pod nazwą Black Mamba w 1985r. by już po roku zmienić szyld na Aggressa. Wydali jakieś dema, EP "Nuclear Death" i zakończyli swoją działalność. W tym roku ukazała się nakładem Iron Bonehead winylowa reedycja wspomnianej EPki wzbogacona o starsze kawałki z demo. Jest to typowe wydawnictwo dla kolekcjonerów rzadkich rarytasów albo dla totalnych fanatyków wszystkiego co spłodziło metalowe podziemie w latach '80 ubiegłego wieku. Muzyka znajdująca się na tej płycie to przede wszystkim speed/heavy metal ("Torture and Pain", "Nuclear Death") oraz niekiedy bardziej thrashowe łojenie ("Voodoo Doll", "Phantom Stage Diver), a to wszystko ubrane w typowo garażowe brzmienie. Druga część płyty to nagrania demo brzmiące jeszcze podlej. Do tego beznadziejna, infantylna okładka wyglądająca jakby była namalowana przez 10-latka. Ma to jednak swój urok i czasem wolę posłuchać takiego szczerego grania niż niektórych dzisiejszych przeprodukowanych, plastikowych gówien. Z samej muzyki można wywnioskować, że w tym zespole drzemał nawet spory potencjał, bo tych utworów słucha się naprawdę bardzo dobrze, więc mogę polecić ten album fanom wszelakich podziemnych i zapomnianych kapel oraz surowizny w metalu. Wszystkim audiofilom i miłośnikom krystalicznego, cyfrowego brzmienia zdecydowanie odradzam. Kolejne ciekawe wydawnictwo o pewnym historycznym znaczeniu jednak tylko dla ortodoksów. Maciej Osipiak
Apocalypse - Abandon Hope 2013 High Roller
Na podwójnej kompilacji przypomniano dorobek brytyjskiej grupy Apocalypse, założonej w roku 1980 i istniejącej, z przerwami, do dnia dzisiejszego. Na "Abandon Hope" trafiły jednak utwory z lat 80., to jest z jedynego singla grupy oraz liczne nagrania koncertowe i demo. Zanim grupa na dobre opowiedziała się po stronie NWOBHM Nick Brent i koledzy byli jeszcze pod wpływem znacznie lżejszego grania, ciążącego w
stronę hard rocka i rocka progresywnego. Dlatego utwory z debiutanckiego demo z 1981 r. to mus dla zwolenników drugiego LP Faithful Breath ("The Child") oraz debiutanckich krążków Twelth Night i Saracen (hard rockowy "Midnight Train"). W nagraniach późniejszych robi się już zdecydowanie mocniej. Zespół preferuje surowe, archaiczne już nawet wtedy brzmienie ("Later Than You Think"), nie unika dynamicznych przyspieszeń ("Killing Man") oraz utworów dość przebojowych (znany z singla "Stormchild"). Z powodzeniem mierzą się też z legendarnym "Summertime" Gershwina, ale w aranżacji bliskiej temu, co na swym jedynym albumie zaproponowali Holendrzy z Brainbox. Cover mamy też wśród utworów koncertowych - jest nim kompetentnie wykonany "Don't Believe A Word" z repertuaru Thin Lizzy. Utwory live z drugiego CD to zapewne wierny zapis koncertu grupy z jakiegoś małego klubu, mający wielką wartość dla zwolenników takich podziemnych perełek. Brzmienie jest całkiem znośne, a wykonanie bez zarzutu - słychać, że Apocalypse dobrze czuli się na scenie i byli już wówczas profesjonalnym zespołem, mimo braku kontraktu. Program drugiej płyty dopełnia kilka utworów w wersjach alternatywnych oraz nigdy dotąd niepublikowany "Golden Lady". Dla kolekcjonerów spod znaku NWOBHM - zakup obowiązkowy. Wojciech Chamryk
Bastille - Electric Animation 2013/1991No Remorse
Kolejnym amerykańskim pechowcom udało się wreszcie zadebiutować na srebrnym krążku. Bastille czekali na to ponad 22 lata, więc ich cierpliwość i determinacja są godne podziwu. Nasuwa się tu jednak pytanie czy wszystko, co zostało niegdyś nagrane, nadaje się do publikacji? Bo nie słyszę na tej płycie niczego porywającego. Owszem, to całkiem solidne granie, ale nic ponad to. Zespół sprawnie porusza się po rejonach progresywnego power metalu, wokalista Rodger First też nie wypadł sroce spod ogona, ale za mało na "Electric Animation" mamy porywających utworów. Dominują średnie tempa, gitarowo - klawiszowe dialogi, nie brakuje też licznych balladowych partii czy całych kompozycji utrzymanych w balladowej stylistyce. Pierwsze utwory, pochodzące z demo 1989r, są jeszcze dość lekkie, nie brzmią tak mocno, jak te kolejne, zarejestrowane z myślą o albumie w 1991r. Jednak brzmienie to nie wszystko - gdyby wszystkie utwory prezentowały poziom szybkiego, zadziornego, ale melodyjnego, ozdobionego klawiszową solówką "Exit" lub urozmaiconego, zróżnicowanego rytmicznie "Fighting Bad Weather", byłoby naprawdę wspaniale. Jednak większość pozostałych utworów jest znacznie słabsza. Wojciech Chamryk Bloody Climax - Back To The Wall 2013/1987/1985 Karthago
Uważne przesłuchanie takiej płyty jak wydanej oryginalnie w 1985r. "Back To
The Wall" niemieckiego Bloody Climax uzmysławia z całą wyrazistością, dlaczego zespół nie zdołał wówczas się przebić. Na krążku znalazły się bowiem utwory, które - przy naprawdę silnej ówczesnej konkurencji - nie miały wówczas żadnych szans, a i teraz mogą zainteresować nielicznych maniaków melodyjnego hard 'n' heavy. Mamy tu nijakie, złagodzone do bólu riffy ("Edge Of The Daring", "Living In The Night"), wokalista Matthias Muller też śpiewa zbyt delikatnie, unikając mocniejszych czy ostrzejszych wejść. Nie brakuje też utworów ciągnących się niczym przysłowiowe flaki z olejem (wykorzystujący klawisze, balladowy "Cinderella", oparty na riffie z "Princess Of The Dawn" Accept "No Paragon"). Owszem, mamy tu interesujące momenty (średni, riffowy "Jailbreaker", dynamiczny utwór tytułowy), ale to nieliczne przebłyski. Tym bardziej zaskoczyła mnie druga część płyty, z utworami pochodzącymi z 1987r. Zespół zabrzmiał tu bowiem zdecydowanie ostrzej! Oczywiście to wciąż dość melodyjne granie ("Run For Cover"), ale jest też mocno i surowo w takich numerach jak: "Flames Of Hell", "Out Of Control" i typowej dla tamtego okresu power balladzie "Straight From The Heart". Mamy też prawdziwe perełki, kojarzące się wręcz z amerykańskim power metalem połowy lat 80. ("Taken By Force") oraz klasycznym europejskim graniem ("Ride With The Wind"). I tu nie obyło się co prawda bez wpadek (utrzymany w średnim tempie, surowy, ale z nijakim refrenem i anemicznym śpiewem "Fight For My Life"), ale ta, bodaj druga i nigdy dotąd nie wydana, płyta zespołu była zdecydowanie lepsza. Wojciech Chamryk
Cactus - Cactus / One Way… Or Another 2013/1971/1970 Hear No Evil
Cactus to amerykańska hard rockowa supergrupa założona w 1969r. przez byłych muzyków Vanilla Fudge, The Amboy Dukes oraz zespołu Buddy'ego Milesa. Oczekiwania wobec Tima Bogerta, Carmine'a Appice'a, Rusty'ego Daya oraz Jima McCarty'ego były więc spore, zarówno ze strony wytwórni płytowej jaki i fanów. Muzycy sprostali wyzwaniu, bo nagrany w nowojorskim Ultra-Sonic Recording Studios, wydany w lipcu 1970 r., album "Cactus" to ze wszech miar udana, zarejestrowana właściwie na żywo płyta. Łącząca dynamicznego hard rocka z żywiołowym blues rockiem, wypełniona zarówno autorskimi kompozycjami kwartetu jak i przeróbkami, co było wówczas częstą praktyką. Covery mamy tylko trzy, ale za to porywające. Pierwszy to oparty na
dialogach gitary McCarty'ego oraz harmonijki Daya "Parchman Farm" z roku 1957, spopularyzowany w 1968 r. przez Blue Cheer jako "Parchment Farm" na ich fenomenalnym debiucie "Vincebus Eruptum". Kolejny to "You Can't Judge A Book By The Cover" Willie'go Dixona, opracowany na iście hard rockową, ale i czerpiącą sporo z bluesa, modłę. Jest też jazzowy standard "Oleo" Sonny' ego Rollinsa, ale podany jako dynamiczne, hard rockowe boogie, z przeplatającymi się solówkami gitary i harmonijki. Utwory autorskie kwartetu w niczym nie ustępują tym klasykom. Mamy więc wśród nich zróżnicowany rytmiczne, zakorzeniony w bluesie i zarazem dość przebojowy, "Bro. Bill". Jest potężny rocker z dudniącym basem i popisami perkusisty "Let Me Swim" oraz klasyczny, archetypowy wręcz blues "No Need To Worry". Nic dziwnego, że płyta zebrała dobre recenzje i cieszyła się pewną popularnością, dochodząc do 54. miejsca na liście "Billboardu". Jej tegoroczne wznowienie dopełniają trzy bonusy, w tym najbardziej się wyróżniające, jakby jamowy "Rumblin' Man" oraz zbliżony do estetyki wczesnego Led Zeppelin "The Sun Is Shining". Na fali pewnego sukcesu po wydaniu debiutu Cactus szybko poszedł za ciosem. Drugi album został zarejestrowany w lepszym studio, Electric Lady Studios, pod okiem Eddiego Kramera. Wydany w lutym 1971r. "One Way… Or Another" nie sprzedawał się lepiej od debiutu, jednak w zgodnej opinii fanów i krytyków jest nie tylko najlepszą płytą w dorobku Cactus, ale też w historii hard rocka. Tu też mamy dwa obce utwory, ale nie dość, że klasyczne, to zagrane z taką werwą, że, pomimo tego, iż pochodzą z lat 50., nie robią wrażenia muzealnego wykopaliska. Są nimi rock and rollowy standard "Long Tall Sally", zagrany tak, że przypomina nieco "Strange Brew" Cream i - również kojarzący się z dokonaniami tego zespołu - "Feel So Bad" Chucka Willisa. Autorski materiał Cactus jest równie urozmaicony. "Rockout, Whatever You Feel Like" to motoryczny blues rock, zaś następujący po nim "Rock 'N' Roll Children" (zbieżność tytułów z utworem Dio przypadkowa) to hard rockowy przebój z melodyjnym refrenem, który zapewne Kiss rozkładali na czynniki pierwsze, tworząc własne kompozycje. "Big Mama Boogie, pt. 1 & 2" zaczyna się od typowego, akustycznego bluesa, z zadziornym śpiewem, kojarzącym się z mroczną barwą Erica Burdona czy Micka Jaggera, by w końcówce przeobrazić się w tytułowe, dynamiczne boogie. "Song For Aries" to z kolei melodyjny instrumental, łączący akustyczne granie w stylu Led Zeppelin z gitarowym szaleństwem. Dzieło wieńczą kolejny akustyczny blues, rozwijający się w dynamiczne, hard rockowe granie "Hometown Bust" oraz utwór tytułowy, melodyjny, ale bardzo dynamiczny. Jest też utwór dodatkowy "Hound Dog Sniffin'" - mocny blues z nisko brzmiącym riffem i zadziornym śpiewem Daya. Bez dwóch zdań te płyty to mus dla każdego fana hard rocka! Wojciech Chamryk Cactus - Restrictions / 'Ot 'N' Sweaty 2013/1972/1971 Hear No Evil
Niestety na trzecim LP Cactus wyraźnie spuścił z tonu. Nie wiem, co było powodem takiego stanu rzeczy, ale fakt jest faktem, że jako całość "Restrictions" nie jest tak udanym albumem, jak dwa wcześniejsze. Owszem, nie brakuje tu udanych kompozycji, jednak wyraźnie widoczny jest też kierunek w
stronę list przebojów i lżejszego, bardziej komercyjnego grania. Potwierdzają to już opener "Restrictions", w którym ostry riff brzmi zdecydowanie lżej, a ostry, drapieżny śpiew "przykrywają" w refrenie melodyjne chórki, a także króciutki, brzmiący niczym przebojowe country, "Token Chokin'". Sytuację ratują blisko 9 - minutowy, z dwiema gitarowymi solówkami i popisem Carmine'a Appice'a w środku utworu, potężnie brzmiący "Guiltless Glider" oraz, zgodnie z tytułem, demoniczna i ostra wersja "Evil" Willie'go Dixona. Niestety zaraz po niej mamy lekki, przebojowy, nieco tylko odwołujący się do bluesa, dzięki wejściom harmonijki, "Alaska", oraz równie melodyjny, zbliżony do "Good Morning Little Schoolgirl" w wykonaniu The Yardbirds, "Sweet Sixteen". Na szczęście końcówka płyty zaciera to niezbyt korzystne wrażenie, dzięki mocarnemu, riffowemu, łączącemu klimat hard rocka, southern i blues rcka, "Bag Drag" i połączonemu z nim, akustycznego, dwuminutowego bluesa "Mean Night In Cleveland". Nie zmienia to jednak faktu, że "Restrictions" nie jest płytą, za którą trzeba się zabijać czy koniecznie mieć na półce, o ile nie jest się fanem Cactus, bądź któregoś z muzyków grupy. Tym bardziej, że równie krótka, bo też trwająca niewiele ponad 35 minut, "'Ot 'N' Sweaty", jest znacznie ciekawsza. Dziwi to nieco o tyle, że z oryginalnego składu grupy pozostali wówczas już tylko Appice i Bogert, wzmocnieni przez gitarzystę Wernera Fritzschinga i znanego z Atomic Rooster i Leaf Hound, wokalistę, Petera Frencha. Skład dopełnił klawiszowiec Duane Hitchings i Cactus jako kwintet ruszył na koncerty. O gitarowo - harmonijkowych dialogach nie było już rzecz jasna mowy, w aranżacjach zaczęły dominować organy, fortepian i elektryczne piano. Pierwsza strona winylowego wydania "'Ot 'N' Sweaty" była, niestety z konieczności skróconym, koncertowym portretem Cactus. Szkoda, że nie pokuszono się wówczas o wydanie regularnej koncertówki grupy, co nadrobiono dopiero niedawno. Bowiem to naprawdę porywające, długie, mocno brzmiące i urozmaicone kompozycje. Hard rockowe i ostre ("Swim"), czerpiące z żywiołowego boogie, z partiami piana, motoryczną sekcją i licznymi solówkami ("Bad Mother Boogie") czy podanego na ostro, bardzo dynamicznego rock and rolla ("Our Lil' Rock - N - Roll Thing"). Studyjna strona płyty nie jest już tak udana, ale wciąż może się podobać. Wrażenie robią efektowne dialogi gitar i organów, liczne solówki obu instrumentalistów ("Bad Stuff", "Bedroom Mazurka") oraz sekcja napędzająca całość z motoryką potężnej lokomotywy ("Bringing Me Down"). Głos Petera Frencha dopasowuje się do tej stylistyki, bo wokalista śpiewa zwykle ostro, zadziornie, czując się w hard rockowej stylistyce niczym przysłowiowa ryba w wodzie. Radzi też sobie jednak z balladami ("Bringing Me Down") oraz rytmicznym, napędzanym partiami fortepianu, boogie ("Bedroom Mazurka"). Jednak ta płyta też nie podbiła list przebojów i już kilka miesięcy po jej pre-
RECENZJE
147
mierze Cactus nie było: liderzy odeszli, by z Jeffem Beckiem założyć Beck, Bogert And Appice. Na placu boju pozostał tylko osamotniony klawiszowiec Duane Hitchings i w 1973r., nie mając praw do nazwy, pod szyldem The New Cactus Band wydał album "Son Of Cactus". Był to już jednak łabędzi śpiew, wznawiającej jeszcze kilkakrotnie działalność, grupy. Pozostały po niej cztery albumy, z których dwa pierwsze trzeba mieć koniecznie, trzeci można odpuścić, a zakup czwartego rozważyć, jeśli ma się na zbyciu trochę wolnego grosza. Wojciech Chamryk
Cloven Hoof - A Sultan's Ransom 2012/1989 High Roller
Wydawałoby się, że ten angielski zespół ma przed sobą wielką karierę, zwłaszcza po sporym sukcesie wydanej w 1982r. debiutanckiej EP-ki "The Opening Ritual". Zanim jednak grupa zdołała przygotować pierwszy album był już rok 1984 i po masowej popularności NWO BHM pozostało tylko wspomnienie. Sytuacji zespołu na pewno nie poprawiły zmiany personalne i pojawienie się kolejnego albumu na rynku dopiero w roku 1988. "Dominator" nie był złą płytą, ale przepadł na listach. Podobnie było z jego następcą, wydanym rok później "A Sultan's Ransom". Okazało się bowiem, że owszem, melodyjne i dynamiczne, ale surowe, odwołujące się wciąż do początków NWOBHM oraz US power metalu granie, kiedy dominowały glam i thrash metal, a triumfy na listach przebojów wciąż święcili giganci pokroju Iron Maiden, pod koniec lat 80. było już zdecydowanie passée. Paradoksalnie jednak to, co w momencie wydania sprawiło, że "A Sultan's Ransom" nie odniosła sukcesu, blisko ćwierć wieku później sprawia, że jest to jedno z najlepszych dokonań Cloven Hoof. Zespołowi udało się bowiem nagrać jakby lepszą wersję LP "Dominator", bez słabszych momentów i wypełniaczy. Z dość surowym, potężnym brzmieniem (szkoda tylko, że perkusja dość często odstaje syntetycznym dźwiękiem od mocarnych riffów - gdyby wszedzie brzmiała tak, jak w "Silver Surfer" byłoby zdecydowanie lepiej) i porywającymi kompozycjami. Zwykle rozpędzonymi, jak "D.V.R.", orientalny w klimacie "1001 Nights" czy "Forgotten Heroes". Czasem urozmaicanymi balladowymi partiami ("Notre Dame"), nawiązaniami do folkloru Wysp Brytyjskich ("Highlander"), a nawet cytatami z muzyki poważnej i partiami chóru ("Mistress Of The Forest"). Szkoda tylko, że niektóre z utworów, zwłaszcza "Mad, Mad World", są dość nijakie i brzmią tak, jakby nagrano je z myślą, że okażą się singlowymi przebojami. Tak się oczywiście nie stało, na szczęście jednak nie jest ich wiele i nie psują za bardzo udanego w sumie "A Sultan's Ransom". Wojciech Chamryk Crows - The Dying Race 2013/1991 Divebomb
Nie wiem jakim cudem wcześnie nie natknąłem się na to wydawnictwo. Dla
148
RECENZJE
mnie jest to kolejny dowód na to by błogosławić Divebomb Records, które dostarcza nam ostatnio odkurzone zapomniane pomniki muzyki metalowej. A jedyny album niemieckiej grupy "Crows" jest wydawnictwem godnym uwagi. Zwłaszcza, że ciekawi stylistyka tematyczna zespołu. Choć naród niemiecki jest znany z fioła na punkcie rdzennych mieszkańców kontynentu amerykańskiego, to ta post-Mayowska i post-Cronauowska fascynacja jakoś nigdy nie przekładała się na środowisko metalowe. Mieliśmy co prawda kilka utworów o tematyce indiańskiej, jednak trudno tutaj mówić o motywie przewodnim, który wpłynął na styl i teksty konkretnego zespołu. W przypadku Crows, nie dość, że mamy teksty niemal wyłącznie zorientowane na sprawę indiańską z przełomu XIX i XX wieku, choć czasem nie wprost, to jeszcze mamy nazwę i okładkę, które bezpośrednio odnoszą się do jednego z większych indiańskich plemion. Na szczęście nie uświadczymy tutaj folklorystycznych trybalizmów. Unikniemy więc fletów Navajo i rytualnych bębenków, gdyż stylistyka Crows nie obejmuje masturbacji etnicznymi aspektami plemiennej kultury, lecz koncentruje się na historycznych zmaganiach i walkach o przetrwanie narodu, jakie plemiona indiańskie musiały podejmować w nowoczesnej Ameryce. Rzut oka na skład zespołu, obecny na tym nagraniu, naprawdę zadziwia i tym bardziej smuci fakt, że takie wydawnictwo ginęło w mrokach dziejów, aż do dziś. W chwalebnej sesji nagraniowej "The Dying Race" brali udział Leszek Szpigiel (znany z debiutanckiej płyty Wilczego Pająka, czteroletniej przygody z Non-Iron oraz udziału w takich projektach jak Mekong Delta i niemiecki heavy metalowy Scanner), Frank "Banx" Bankowski (odpowiedzialny za powstanie takiego cudeńka jak Angel Dust i wielu ich albumów, w tym klasyków w postaci "Into The Dark Past" i "To Dust You Will Decay"), Bobby Schottkowski oraz Bernd Kost, znany szerzej jako Bernermann (obaj panowie trafili do Sodom w 1997 roku, w którym Bernermann jest do dziś, a z którym Bobby rozstał się trzy lata temu). Jak widać skład robi wrażenie, a wątpliwości związane z pytaniem, czy razem ci muzycy się sprawdzili, są rozwiane przez artyzm, moc i kunszt omawianego wydawnictwa. Już od początku "The Frantic Factor" można zauważyć, że mamy do czynienia z dziełem wybitnym. Fantastyczny, miękki tapping w grze solowej i płynące melodie na powierzchni mięsistych riffów, przywodzą na myśl zderzenie Heretica i wczesnego Fates Warning. Ba! Skojarzenia z Fates Warning towarzyszą przez całą płytę. Crows nie stronią od progresywnych motywów i patentów, jednak nie koncentrują się bezpośrednio na nich, tylko używają ich jako dodatków do power metalowych riffów i aranżacji. Teksty są bardzo minimalistyczne. Nie uświadczymy tutaj skandujących zaśpiewów oraz hymnów. Leszek Szpigiel śpiewa wysoko, gładko i oszczędnie. Pasuje to znakomicie do całokształtu brzmienia albumu. Crows na "The Dying Race" nie grają monotematy-
cznie. Na "We Are The Storm", mimo odczuwalnych zagrywek w stylu Fates Warning, dostajemy także do posmakowania harmonii rodem z debiutu Crimson Glory. Na "Four" wita nas riff, który automatycznie kojarzy się ze świetlanymi czasami Iron Maiden z okresu ich świetnego "Powerslave", by po chwili przygnieść nas typowo amerykańskim power metalowym miażdżycielskim riffem. Co ciekawe w tym utworze pojawiają się także motywy wokalne, które są bardziej charakterystyczne dla późniejszego power metalu... i to europejskiego (vide Lost Horizon). Do tego wszystkiego zostały dodane wzniosłe solówki, bawiące się neoklasycznymi popisami. Crows potrafi też grać chwytliwie. W epickim i wzniosłym "Change the Border", w którym figury zmieniają się jak w kalejdoskopie, Niemcy wysuwają thrashowe pazury, które towarzyszą progresywnym wstawkom i patetycznym klimatom. Lekkim spadkiem formy na albumie jest "Insanity Defense", który jest wolniejszym numerem i niestety nie posiada płomiennej duszy, która wybija się z wszystkich pozostałych kompozycji. Nie jest to zły utwór gra solowa jest naprawdę niesamowita, jednak aranżacja i melodie wokalne trochę leżą. Jest to jednak jedyne takie potknięcie na albumie. Oprócz ośmiu kompozycji z oryginalnego wydawnictwa, które zostało wydane przez Century Media w śmiesznym nakładzie, do wznowienia zostały dołożone cztery utwory z kasety "The Legions", na których śpiewał Bruno Mattukat, oraz trzy wcześniej nie publikowane utwory. Można więc porównać jak wiele wniósł do zespołu wokal Leszka Szpigla, gdyż choć Bruno dysponuje świetną barwą głosu, to jednak ustępuje całkowicie przed formą i brzmieniem gardła byłego wokalisty Wilczego Pająka. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
D.D.T. - Let The Screw… Anthology 2013 No Remorse
Muzycznych wykopalisk z greckiej No Remorse Records ciąg dalszy. Tym razem padło na kanadyjską grupę D.D.T., która przez kilkanaście lat bezskutecznie dobijała się do drzwi firm płytowych, by w końcu zakończyć żywot z jedną EP-ką i kilkoma demówkami na koncie. Do owej jedynej płyty wydanej w czasie istnienia zespołu, to jest "Let The Screw… Turn You On!" nawiązują tytuł i okładka tej obszernej kompilacji. Na dwóch płytach mamy bowiem aż 36 utworów: wybranych z kaset demo z lat 1983-90, nagrania koncertowe oraz, rzecz jasna, zawartość owej EP-ki. To całkiem dobrze brzmiący, tradycyjny materiał, łączący najlepsze cechy brytyjskiego i US power metalu. Nie brakuje też licznych balladowych i dość melodyjnych partii, zaś króciutki "Where Were You?" to wręcz speed metal. Oczywiście nie wszystkie z pozostałych nagrań są tak udane. Szczególnie te późniejsze numery często są zbyt lekkie, jakby zespół za wszelką cenę chciał zainteresować potencjalnych wydawców komercyjnymi walorami swego materiału. Jest tu też jednak sporo perełek. Począwszy od surowych,
ale konkretnie brzmiących, ostrzejszych niż w wersjach studyjnych, wykonań "Bitches", "Get Ready" i przede wszystkim "Violence", aż do kilku fantastycznych utworów studyjnych. Pierwszym jest niewątpliwie ozdobiony partią chóru, zróżnicowany rytmicznie, mroczny "Victims". Kolejnymi zaś: inspirowany czerpiącymi z muzyki orientalnej dokonaniami Led Zeppelin rocker "Against All Odds" oraz szybkie, konkretne uderzenia jak "Scarecrow", "The Number" i "Cheap Thrills". Momentami zespół decyduje się też na eksperymenty, takie jak miarowe doomowe riffowanie w "Children Of War" czy urozmaicony instrumental "The Whip". Dlatego nawet jeśli kiedyś nie dopisało im szczęście, to teraz mogą być dumni ze zdecydowanej większości swych dokonań, które nieźle zniosły próbę czasu. Wojciech Chamryk
Deep Purple - Slaves And Masters 2013/1990 Hear No Evil
Wielu fanów Deep Purple narzekało na album "The House Of Blue Light" z 1987r., twierdząc, że nie dorównuje on klasycznym dokonaniom formacji z początku lat 70. i równie genialnemu "Perfect Strangers", nagranemu po reaktywacji klasycznego składu Mark II. Ciekawe, jakie miny mieli owi malkontenci po kolejnym odejściu z zespołu Iana Gillana i pierwszym odsłuchu "Slaves And Masters"? Bo moje wrażenia były, delikatnie mówiąc, mieszane i do dziś uważam tę płytę za jedną z najsłabszych w dorobku Purpli. Początek albumu nie zapowiada jeszcze niczego złego, bo popowy, pisany ewidentnie pod ówczesne listy przebojów "King Of Dreams" trzyma poziom, zaś dwa kolejne utwory są jeszcze lepsze. "The Cut Runs Deep" uderza świetnym riffem i dynamicznym brzmieniem, a Joe Lynn Turner śpiewa tu naprawdę zadziornie. Równie udany jest nawiązujący do klasycznego "Lazy" dynamiczny rocker "Fire In The Basement". Tu też, podobnie jak w drugim utworze, Turner zdziera gardło, zaś panowie Blackmore i Lord czarują solówkami. I kiedy słuchacz zaczyna oswajać się z myślą, że to może być całkiem ciekawa płyta - tempo siada. Jeszcze "Truth Hurts" brzmi momentami jak utwór Deep Purple, ale już "Breakfast In Bed", smętna ballada "Love Conquers All" i leciutki "Fortuneteller" to pop w najczystszej postaci. Nawet LP's Rainbow z lat 1981 - 83, na którym grali wspólnie Blackmore, Glover i Turner, brzmiały zdecydowanie ostrzej… Nieco mocniejszy, za sprawą gitary, jest "Too Much Is Not Enough", ale pod każdym pozostałym względem to druga liga AOR/pop rocka. Na szczęście finał płyty - "Wicked Ways" sprawia, że zespół odzyskuje nieco zaufania starszych fanów. To szybki, ostry i dynamiczny numer w starym stylu, w którym Turner ponownie staje na wysokości zadania. Lord chętniej wykorzystuje w nim organowe brzmienia, Blackmore dokłada pięknie rozwijające się solo… Nie zmienia to jednak faktu, że w konfrontacji: dobre numery - wypełniacze mamy wynik 4:5 i album ten furory nie zrobił. Tegoroczne wzno-
wienie "Slaves And Masters" dopełniają trzy utwory singlowe. Dwa pierwsze to skrócone wersje "Love Conquers All" i "King Of Dreams", którymi nie ma sobie co zawracać głowy. "Slow Down Sister" z 12" EP też nie jest jakąś rewelacją, ale gra Jona Lorda nieźle go wzbogaca i jest to jakaś ciekawostka dla kolekcjonerów - podobnie zresztą jak cały album "Slaves And Masters". Wojciech Chamryk
Dizziness - On The Rocks 2013/1986 No Remorse
Szwedzi mieli i mają zresztą do dnia dzisiejszego jakieś wyjątkowe predyspozycje do melodyjnego grania. Dizziness jest jednym z licznych zespołów łączących AOR z melodyjnym hard rockiem i przebojowym heavy lat 80. W owych czasach nie udało im się odnieść sukcesu - skończyło się tylko na singlu i płycie, która na wiele lat spoczęła w archiwach. "On The Rocks" ukazała się dopiero teraz i zapewne będzie to miła niespodzianka dla wszystkich miłośników ostrego i zarazem przebojowego grania. Zespół jest bowiem sprawny, chwytliwych melodii i przebojowych refrenów nie brakuje, zaś wokalista Jonas Blum dał się później poznać z jak najlepszej strony chociażby w progresywno- powerowym Reptilian, w którym spotkał się z kolegą z Dizziness, gitarzystą Lasse Boquistem. Gitary na "On The Rocks" są niestety trochę zepchnięte na plan dalszy. Bywa nawet, że to instrumenty klawiszowe dominują w aranżacji, jak chociażby w "I Tell You Again" czy popowym "Power". Nie brakuje też jednak mocniejszego uderzenia w "Midnight Lover", "Hard Beatin' Woman" czy utworze tytułowym. Program oryginalnego materiału sprzed 27 lat dopełniają dwa utwory singlowe z 1985r., ponownie nagrane w czasie rejestracji "On The Rocks". Wojciech Chamryk
Hawkwind - Warrior On The Edge Of Time 2013/1975 Cherry Red
Pierwsza połowa lat 70. była okresem największych triumfów artystycznych i komercyjnych Hawkwind. Po serii udanych albumów studyjnych, podwójnej koncertówce "Space Ritual" oraz sukcesie singla "Silver Machine" zespół Dave'a Brocka był na fali wznoszącej. Liczne zmiany składu i problemy z narkotykami zdawały się nie mieć wpływu na potencjał grupy, która wiosną 1975r. zarejestrowała w Rockfield Studios swój piąty album studyjny. "Warrior On The Edge Of Time" z perspektywy lat jawi się nie tylko jako jeden z najlep-
szych albumów Hawkwind, ale też ostatnie klasyczne dokonanie formacji. Wypełnia go porywająca mieszanka rocka progresywnego, psychodelicznego i space rocka, bazująca zarówno na brzmieniach licznych instrumentów elektronicznych oraz akustycznych. Już w otwierających płytę połączonych "Assault And Battery" / "The Golden Void" mamy nie tylko odjechane partie syntezatorów, ale też solówki fletu i saksofonu. Grający na nich Nik Turner wysuwa się też na plan pierwszy w hipnotyczno - orientalnym "Magnu" oraz space rockowym "Spiral Galaxy 28948". W "Dying Seas" do melotronu, mooga, syntezatorów i niemal jazz rockowego saksofonu dołączają skrzypce Simona House'a, zaś cała kompozycja jest utrzymana w nieziemskim, charakterystycznym dla Hawkwind klimacie. Znajdzie się też coś dla miłośników mocnego uderzenia, bo "Magnu" i "Dying Seas" są oparte na iście hard rockowych, dynamicznych gitarowych riffach. Z kolei finałowy "Kings Of Speed" to utwór bardziej konwencjonalny i przebojowy, zapewne adresowany do szerszej publiczności pamiętającej jeszcze hit "Silver Machine". W podobnej konwencji utrzymany jest "Motorhead" ze strony B singla, dołączony do wznowienia płyty jako bonus. Ciekawy nie tylko z racji wyrazistego riffu, partii saksofonu i sola skrzypiec, ale przede wszystkim z powodu autora. Skomponował go bowiem basista Ian "Lemmy" Kilmister, krótko po nagraniu "Warrior On The Edge Of Time" usunięty z Hawkwind z powodu problemów z narkotykami. Wkrótce po tym muzyk stworzył zespół Motörhead, który wziął swą nazwę od nowej wersji tej kompozycji, ale to już zupełnie inna historia… Wojciech Chamryk
Heretic - From The Vault… Tortured And Broken
nie dostałem, więc nie mogę go oceniać, mnóstwo materiału. Podstawą są oczywiście dwie pierwsze, zremasterowane płyty Heretic. MLP "Torture Knows No Boundary", znany też pod tytułem "Don't Turn Your Back", to uczta dla fanów ostrego, ale melodyjnego US power metalu i thrashu. Julian Mendez oceniany był w czasie, kiedy te nagrania powstawały, jako nie najlepszy wokalista. Fakt, Howe dysponował potężniejszym głosem, o większej skali i śpiewał zdecydowanie lepiej. Jednak Mendez na "Torture Knows…" wypada całkiem nieźle, często korzystając ze środkowego pasma, nie unikając też wycieczek w wyższe rejestry ("Blood Will Tell"). Słychać to zwłaszcza w nagranej w ubiegłym roku nowej wersji tej kompozycji, gdzie czyste partie nie są już tak dobre jak w 1986r. Ale w nagraniach z debiutu śpiewa ostro, pewnie i zadziornie ("Riding With The Angels", cover Russa Ballarda, znany też z LP Samson). I z perspektywy czasu widać, że zespół, zastępując go Howe'm, zamienił przysłowiową siekierkę na kijek. Bonusy na tym dysku to bootlegowo brzmiące nagrania koncertowe z 1985r. Są wśród nich utwory, które trafiły za jakiś czas na LP "Breaking Point" oraz ostra wersja klasyka Steppenwolf, "Born To Be Wild". "Breaking Point" to już materiał bardziej thrashowy, ale też z licznymi odniesieniami do amerykańskiego power metalu. Nie brakuje licznych zwolnień, partii balladowych i porywających solówek. Howe wypada na tej płycie wyśmienicie i nie dziwię się, że muzycy Metal Church, mając kontrakt z Elektrą i wakat po wyrzuceniu Davida Wayne'a, po wysłuchaniu chociażby ballady "The Search", bez wahania zaangażowali młodego wokalistę. Tu też mamy utwory bonusowe, w tym "Impulse" w bardziej drapieżnej wersji oraz kolejne, zwykle fatalnie brzmiące, z falującym dźwiękiem, nagrania live. Ale Mike Howe równie dobrze radzi sobie z materiałem Heretic, jak i "Riding With The Angels" oraz "Let There Be Rock" AC/DC. Szkoda, że losy tego zespołu potoczyły się tak, a nie inaczej, ale pewną pociechą jest tu fakt, że wielu innym grupom nie było dane osiągnąć nawet części tego, co udało się Heretic. A jeśli lubicie na przykład Malice czy wspomniany wielokrotnie Metal Church, nie ma się nad czym zastanawiać! Wojciech Chamryk
2013/1988 Metal Blade
Ta podwójna kompilacja przypomina dorobek zdecydowanie niedocenianego wówczas amerykańskiego zespołu power/ thrash metalowego z lat 80. Heretic miał wówczas zdecydowanie pod górkę. Pomimo pewnych sukcesów, jakimi było wydanie debiutanckiego MLP i zamieszczenie utworu na, już wówczas kultowej, kompilacji "Metal Massacre", prawdziwa kariera wciąż wydawała się odległa. I wtedy w składzie grupy pojawił się kolejny wokalista, Mike Howe. Z nim Heretic zarejestrował swoje opus magnum "Breaking Point", po czym… Howe odszedł, wybierając ofertę znacznie popularniejszego wówczas Metal Church. Był to przysłowiowy gwóźdź do trumny Heretic i zespół nie pozbierał się po tym kolejnym ciosie. Reaktywował się dopiero dwa lata temu z wokalistą Julianem Mendezem, wydając drugi album i przygotowując niniejszą kompilację. "From The Vault… Tortured And Broken" to rzecz nieoceniona nie tylko dla fanów zespołu, ze względu na liczne utwory dodatkowe, ale też dla słuchaczy chcących nadrobić zaległości. Mamy tu bowiem na dwóch CD i DVD, którego
Humble Pie - Humble Pie / Eat It / Thunderbox 2012/ 1970/ 1973/ 1974 Lemon
Sięgnąłem po Humble Pie bowiem kiedyś w Wikipedii wyczytałem, że w recenzji z magazynu Rolling Stones (1970) ich debiutanckiego albumu "As Safe As Yesterday" (1969) po raz pierwszy został użyty termin "heavy metal". Była to informacja podobna do tej, że debiutancki album Sir Lord Baltimore "Kingdom Come" (1970) w recenzji w magazynie Cream (1971) do opisu ich muzyki użyto również słów "heavy metal". Jednak ostatnio znalazłem wiadomość, że wcześniej uczynił to dziennikarz z Rolling Stone (1968) opisując album amerykańskiego zespołu Electric Flag "A Long Time Comin'" (1968).
Dla mnie samego jest to interesujące, bowiem do niedawna, te wszystkie fakty oraz wymienione kapele były mi nieznane, choć muzyką zainteresowałem się niewiele później od działalności tych zespołów. Byłem bardzo ciekaw muzyki tych grup aby głównie móc skonfrontować moje wyobrażenie o początkach heavy metalu. Okrutnie ciężko było dotrzeć do muzyki wymienionych zespołów. Pewną pomocą okazał się internet. Pozwolił poznać część nagrań, które ustaliły, że takimi Humble Pie i Sir Lord Baltimor mogę się zainteresować, bowiem ich muzyka to ogólnie szeroko pojęty hard rock sięgający korzeniami do bluesa. Natomiast po Electric Flag w najbliższym czasie nie sięgnę bo ich muzyka oparta jest na brudnym i szorstkim bluesie, przedstawiona po przez jego różne tradycyjne odcienie, z domieszką innych stylów, sięgająca do gitarowych eksperymentów a'la Jimi Hendrix. Jednak w wypadku tego zespołu nie powinno to dziwić, gdyż gitarzystą był wirtuoz i ikona bluesa Mike Bloomfield. Humble Pie założył na początku 1969 roku gitarzysta i wokalista Steve Marriot, który dopiero co opuścił szeregi Small Faces. Dokooptował równie znakomitego śpiewającego gitarzystę Petera Framptona, znanego z Spooky Tooth basistę Grega Ridley'a oraz młodziutkiego i utalentowanego perkusistę Jerry'ego Shirley'a. Z taką to ekipą rozpoczął intensywną działalność Humble Pie, która zakończyła się dopiero około połowy lat siedemdziesiątych. Nie, były jeszcze chwile z Humble Pie w latach osiemdziesiątych, oraz dwutysięcznych, ale to był już mniej istotne fakty. Anglicy zadebiutowali w 1969 roku wspomnianym "As Safe As Yesterday", drugim albumem był wydany w tym samym roku "Town And Country". Moim pierwszym albumem, który przesłuchałem z fizycznego dysku jest ich trzeci studyjny krążek "Humble Pie". Płyta rozpoczyna się kompozycją "Live With Me", która jest w klimacie progresywnego rocka ale na bazie mocnego bluesa i rocka. Pierwszy raz usłyszałem w takiej formie ten zespół. W ogóle pierwszy raz usłyszałem aby prog rocka w tamtym czasie tak ostentacyjnie potraktowano. Kolejna dynamiczna kompozycja to oparty na rock'n'rollu "One Eyed Trouser Snake Rumbas". Prawdziwa jazda jednak zaczyna się wraz z "I'm Redy" i "Red Light Mama, Red Hot". To w zasadzie hard rock z mocnym bluesowym odcieniem w rasowej odsłonie. Ostre gitarowe riffy, ciężko osadzona perkusja, znakomity rockowy wokal. Myślę, że właśnie takie kompozycje pozwoliły dziennikarzowi z Rolling Stones wobec muzyki Humble Pie użyć słów "heavy metal". Te dwa ostatnie kawałki śmiało mogły konkurować z tym co robił Led Zeppelin. Wszystkie ciężkie dynamiczne utwory przeplatane są kompozycjami akustycznymi. Takie "Earth and Water Song" i "Sucking on the Sweet Vine" również mają klimat i klasę wyjętą z Led Zeppelin, ale właśnie z jego bardziej lżejszej odsłony. Trochę gorzej jest z "Only a Roach" i "Theme From Skini (See You Later Liquidator)" one z kolei mocno odnoszą się do stylistyki country. Nie dość, że nie lubię tego stylu, to jest podany w sposób dość przaśny. To najsłabsze punkty tego albumu. Z wyłapanej w internecie muzyki, wywnioskowałem, że "As Safe As Yesterday" może zawierać w większości mocne kawałki, tak jak te wyróżnione przeze mnie z "Humble Pie". Natomiast "Town And Country" prawdopodobnie w przeważającej mierze jest właśnie
RECENZJE
149
akustyczne. Co się tyczy następnych albumów, "Rock On" i "Smokin'", to jest to kontynuacja dokonań zespołu, jednak pojawiają się na nich pojedyncze partie saksofonu oraz soulowe chóry, które mocno wyeksponowano na kolejnej w pełni przesłuchanej przeze mnie płyty "Eat It" (1973). Wtedy przemysł fonograficzny nie dawał nikomu ważnemu szansy wydania podwójnego albumu. A Humble Pie miało taką możliwość. Tak jak napisałem na krążku tym wyróżniają się soulowe, żeńskie chórki. Mocno to złagodziło brzmienie, jak i samą muzykę zespołu. Większość zgromadzonych kawałków na tym krążków utraciło hard rockowy szlif, stając się bardziej rockowymi pieśniami z bluesowym i soulowym akcentem, co bardziej przypominało mi dokonania Joe Cockera. Być może ktoś przeka-bacił muzyków i namówił ich aby skie-rowali się ku bardziej komercyjnym re-jonom. Przeważnie takie akcje się mszczą. "Eat It" ma swój hit, jest nim "Black Coffee", mocny riff, zadziorny głos, no i soulowe chórki, które tym razem nie przytłaczają muzyki. Jedynym śladem na całym albumie, który nawiązuje do mocnego oblicza zespołu jest - średni z resztą - kawałek "Beckton Dumps". A także strona "D" winylowe-go krążka, gdzie znalazły się trzy nagrania koncertowe. Następny album zaczyna się tytułowym utworem "Thunderbox" przypomina mi po części wspomniany "Black Coffee". Chodzi głównie o użycie ostrych riffów, zadziorny wokal, i... niestety, soulowe chórki. Choć w tym wypadku zespół bardziej skierował się ku swoim korzeniom. Niestety następne kompozycje, równie wyzbywają się hard rockowego sznytu (choć nie do końca), na rzecz rocka, a szczególnie bluesa. Jest oczywiście wsparcie "czarnymi" kobiecymi głosami. Z tym, że panie tym razem zbyt mocno nie wychylają się. Podejrzewam, że to rezultat lepszej pracy w studio. Jednak w porównaniu z "Eat It", to "Thunderbox" niesie ostrzejsze granie, choć nie ma porównania do tego, czym kapela charakteryzowała się na omawianym na początku "Humble Pie". Zdecydowanie ciekawiej robi się, gdy gdzieś znikają panie, chociażby w takich "Ninety-Nine Pounds", "Every Single Day" i "No Money Down". Te kawałki stanowią na "Thunderbox" wyjątkowy blok, gdzie rządzi ostry, "biały" blues. Nie powiem wycieczka po muzyce Humble Pie przyniosła mi satysfakcje oraz wiedzę, która uzupełniła mi obraz ówczesnej sceny. Uświadomiła też, dlaczego już za "moich czasów", dziennikarze alarmowali, że termin "heavy metal" jest nadużywany. Na pewno widzieli to zupełnie inaczej, niż to, jak widzą to współcześni maniacy. Abstrahując jednak od tego tematu. Pierwsze płyty Anglików leżą w obszarze zainteresowań fanów hard rocka i mocnego "białego" bluesa, im później tym bardziej prawdopodobne, że przy zespole pozostaną fani klasycznego rocka. \m/\m/ Hypnosia - Horror Infernal 2012 I Hate
Dla tych, którzy nie znają Hypnosii krótkie wprowadzenie. Zespół powstał w Szwecji w połowie lat 90-tych. Nagrał kilka demówek i mini album zanim nie odpalił prawdziwej bomby w thrashowym undergroundzie w 2000 roku. Wybuch "Extreme Hatred" wyprzedził cały ruch retro z XXI wieku. Dopiero rok później wyszedł "Violent Revolution" Kreatora i M-16 "Sodom", a dobre kilka lat musiało upłynąć nim pojawiła się brudna piana nowej fali
150
RECENZJE
thrashu, która szybko zaczęła rosnąć niczym drożdże. Kapela niestety nie miała możliwości prowadzenia swego dalszego ostrzału artyleryjskiego. Z powodu choroby perkusisty, jednego z założycieli Hypnosii, zespół został rozwiązany w 2002 roku. Sam muzyk zmarł dwa lata później, niwecząc tym sposobem szanse na przywrócenie działalności tej morderczej maszyny. Wydana niedawno kompilacja "Horror Infernal" zawiera nagrania ze wspomnianych wcześniej demówek i EPki, które poprzedziły zarejestrowanie ich debiutanckiego długograja. Mamy więc tutaj demówki "Crushed Existence" z 1996 roku i "The Storms" z 1997. Siedem utworów pełnych pierwotnej furii i metalowego brudu, opakowane w ciężarówkę siarki i cysternę smoły. Kojarzycie jak brzmiał kanadyjski Slaughter? Zmieszajcie to z Sadusem i ze szwedzkimi niszczycielami z Merciless i otrzymacie mniej więcej pojęcie jak świetnie brzmią te demówki. A brzmią jak sam szatan! Deathowo dociążony thrash metal, żywcem z 1988 roku. Dodatkowo, jak na nagrania demo, mają świetną produkcję. Następnie na płycie pojawiają się utwory z EPki "Violent Intensity" z 1999 roku. Te utwory są także bardzo dojrzałymi kompozycjami. Zauważalna jest lepszej jakości produkcja oraz zmiana w wokalach, które są agresywniejsze. Miłym dodatkiem na sam koniec składanki są bonusy w postaci dwóch coverów Sodom i Possessed oraz wersji live utwory "Haunting Death". Brutalny thrash pełną gębą. Tu nie ma buta na ryj, oj nie… Tu się w mordę dostaje ciężkim kowadłem. To nie jest podkład muzyczny do szydełkowania, grania w szachy czy zbijania karmników dla ptaków. Hypnosia to zawsze była rzeźnia i kult zniszczenia wszystkiego w zasięgu wzroku. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Invader - Invader 2012/1992 Pure Steel
Invader to zespół, który spodoba się fanom Queensryche i Fates Warning. Wbrew pozorom nie jest to żadna młoda formacja, która próbuje naśladować wielkich amerykańskiego prog-heavy metalu. Invader to zespół tworzący właśnie w czasach, kiedy tego typu granie przeżywało swoje dobre chwile - a więc w Stanach i u progu lat dziewięćdziesiątych. Ten jedyny krążek zespołu to niemal perełeczka. Mimo dynamicznego otwieracza, płyta nie pogania w nas w świat energicznego "us-metalu". Poza kilkoma klasycznie heavy metalowymi utworami niemal cały krążek wypełniają nastrojowe dźwięki kreowane przez duety gitarowo-klawiszowe spokojne riffy wpadają na rozbudowa-
ne, przestrzenne sola, czasem słyszymy majestatyczne, epickie zagrania pod Savatage, czasem deklamacyjną narrację spod znaku Queensryche, a klimat utworów budują zmiany tempa i ciekawe linie melodyczne. Niestety życzenie pozostawia ich wykonanie. Gary Cobb stara się budować napięcie, czasem szaleńczo krzyczy, czasem niemal melodeklamuje, ale niestety facet zwyczajnie nie ma dobrego głosu. Na jego usprawiedliwienie dodam, że Invader ma na koncie tylko tę jedyną płytę, a muzycy nie mieli okazji szkolić się w innych formacjach. Być może zapał i pomysły jakie grają w jego głosie rozwinęłyby u niego lepszą formę przy kolejnych płytach. Mimo tego niedociągnięcia, "Invader" słucha się fantastycznie. Utwory są ciekawie skomponowane, budują "akcję", wylewa się z nich klimat nie tylko ten odrealniony, który chciał wykreować Invader, ale także ten lat osiemdziesiątych - mimo wielu prób nie do końca dający się odtworzyć, zwłaszcza w gatunku heavy-prog metalowym. Niestety zespól rozpadł się zaraz po nagraniu tego albumu. Nie do końca wiadomo dlaczego, dziwne tym bardziej, że przed "Invader" sklecił dwie demówki i debiutancki longplay musiał być ich wymarzonym dzieckiem. Dziś płytę na jej dwudziestolecie wznawia Pure Steel, dzięki temu każdy może uszczknąć nieco tego niesamowitego klimatu.
również nad aranżacjami. Można je określić jako wykwintne. Pewną złożonością wyróżnia się "Broken Wings Of An Angel". Nie ma mowy oczywiście o progresywnych detalach, czy też klimatach znanych z dokonań Extreme. Mimo pozytywów wynikających z muzyki Little Angels, zbytnio mnie nie wciągnęła. Angole są jednymi z wielu i to wszystko. Nie będę szukał kolejnych wydawnictw tego zespołu. Nie oznacza to, że zrezygnuje z ich odsłuchania, gdy wpadną w moje ręce. Wznowienie pełnometrażowego debiutu uzupełniają bonusy, które pochodzą z EPek "Big Bad" i "Get Radical" oraz utworu "Pleasure Pyre", który m.in dołączony był na kasetowym wznowieniu "Don't Prey For Me". Kawałki te nie odbiegają od klimatu albumu. Nie wiem czy były specjalnie dobierane, bardziej jednak jestem skłonny przyjąć, że ogólnie, to wypracowany i przemyślany styl kapeli, przez co utwory mogły zespolić się w całość. Kariera zespołu załamała się w połowie lat dziewięćdziesiątych. Jednak nadzieje fanów Little Angels na nowe nagrania mogą odżyć na nowo. Band reaktywował się w 2012 roku. Little Angels i ich "Don't Prey For Me" skierowany jest do tych co lubią lżejsze odmiany hard rocka, inni niech zajmą się swoimi ulubieńcami. \m/\m/
Strati
Lord Ryur - Pact With The Sinner 2013/1986 No Remorse
Little Angels - Don't Prey For Me 2009/1989 Lemon
Był taki okres, że Anglicy mocno promowali "amerykańskie" granie. Takim głównym ośrodkiem owej rewolty był magazyn Kerrang! Przynajmniej tak mnie utrwaliło się w głowie. Parę zespołów z "dumnego królestwa" dało się wciągnąć w wspomniane zamieszanie. Jednym z nich był Little Angels. Muzyczna zawartość "Don't Prey For Me" nie odbiegała od tego, do czego Amerykańskie mainstreamowe zespoły przyzwyczaiły fanów w latach osiemdziesiątych. Większość źródeł, które przejrzałem, klasyfikuje Little Angels jako kapelę hard rockową. Słuchając teraz debiutanckiego albumu Angoli, bardziej jestem skłonny klasyfikować ich pomiędzy AOR, glam i sleaze. A skojarzenia rozstrzelone są pomiędzy REO Speedwagon, Bon Jovi czy Thunder. Spora część kawałków utrzymanych jest w średnich tempach, które nie pozbawione są jednak dynamiki i pazura, a raczej pazurka ("Kik Hard", "Kicking Up Dust", "Promises"). Nie brakuje też utworów wolnych, wykorzystujących elementy balladowe ("Don't Pray For Me", "No Solution"). Mnie oczywiście bardziej przypadły do gustu te szybsze, zagrane z hard'n'heavy animuszem. O dziwo, są one w większości ("Do You Wanna Riot", "Big Bad World", "Bitter & Twisted", "When I Get Out Of Here"). Wszystkie kompozycje odegrane są precyzyjnie, zdradzając bardzo dobry warsztat muzyków. Choć same kawałki wpadają łatwo w ucho, to nie emanują nadmierną prostotą, a wręcz można od czasu do czasu wyłapać pewne techniczne popisy. Mocno napracowano się
Do niedawna ta kanadyjska grupa była mi znana tylko z nazwy. Nic w tym jednak dziwnego, skoro debiutancki i jedyny singel Lord Ryur ukazał się wieki temu w śladowej ilości nakładem własnym zespołu. Dlatego dobrze się stało, że przypomniano dorobek Lord Ryur. Co prawda trudno tu mówić o kompilacji z prawdziwego zdarzenia, bo to raptem pięć utworów, ale zdecydowanie wartych nie tylko wysłuchania, ale też posiadania na płycie. Podstawą są dwa numery z rzeczonego singla z 1986r. "Pact With The Sinner" to szybki, surowy, ale dość melodyjny utwór z jak na owe czasy wręcz ekstremalną końcówką. "Heroes After Heroes" jest jeszcze ostrzejszy, a niski, mocny śpiew przeplata się w nim z wycieczkami w wyższe rejestry. Utwory z końca lat 80: "Restless" i "Fade Away" nie są tak mocne, więcej w nich balladowych partii i melodii. Jednak to, na poły niekorzystne wrażenie po dwóch pierwszych utworach, zaciera kolejna, tym razem koncertowa wersja "Pact With The Sinner". Jeszcze ostrzejsza niż w wydaniu studyjnym, z początkiem kojarzącym się ze "Stand Up And Shout" Dio oraz drapieżnym śpiewem, przypominającym momentami niepowtarzalny falset Halforda z jego najlepszych lat. Co prawda zastanawia mnie tak entuzjastyczna reakcja, sadząc z odgłosów, bardzo licznej publiczności, bo zespół nie był chyba aż tak znany, by grać w halach na kilka - kilkanaście tysięcy widzów, ale i tak "Pact With The Sinner" jest łakomym kąskiem dla wszelkiej maści poszukiwaczy zaginionych perełek sprzed lat i kolekcjonerów. Wojciech Chamryk
Mat Sinner - Back to the Bullet 2013/1990 AFM
Wydany dwadzieścia trzy lata temu album właściwie był kolejnym po "Dangerous Charm" 1987 roku albumem grupy Sinner, tylko nagrany został w zupełnie innym składzie, a który później - notabene - stał się częścią grupy Sinner, która w 1992 roku nagrała swój kolejny album zatytułowany "No More Alibis". Czym różni się reedycja jedynego solowego albumu Mata Sinnera od oryginału? Spojrzenie na listę numerów sugeruje, że nic. Spojrzenie na okładkę i mamy pierwszą różnicę. Niby okładka jest taka sama, ale zdjęcie przedstawiające Sinnera jest z nieco innej perspektywy. W stosunku do tego z 1990 roku, na nowej wersji nie znajduje się w centrum zdjęcia, a po jego lewej stronie. Wszystko kosztem wyeksponowania większej ilości muru, na której znalazło się jego nazwisko i tytuł płyty. Nazwisko muzyka nie razi już "oczojebnym" różowym, zastąpiono je neutralnym białym i zmieniono czcionkę. A tytuł krążka jest bardziej widoczny, w poprzedniej wersji wyraźnie ginął pod wielką różową plamą. Nowa wersja tych napisów przypomina też trochę grafitti i ten zabieg kosmetyczny jak najbardziej trzeba zaliczyć na plus. Jest o niebo lepiej. Oryginalna wersja płyty po latach nadal brzmi bardzo dobrze. Melodyjnie, zadziornie i charakterystycznie dla tamtych czasów przebojowo. Ponadto, został ten album nagrany w czasach kiedy bardziej dbano o jakość numerów, tak więc, żaden z nich nie wypadał i nadal nie wypada źle. Nie było na nim wypełniaczy, nawet jeśli któryś wyraźnie był słabszy, bo każdy utwór był dopracowany. Również pod względem technicznym, bowiem i dzisiaj do produkcji nie można się przyczepić. Jest charakterystyczna, drapieżna i właśnie… pachnąca nadal latami 80. To był po prostu solidny album, jakich wtedy było wiele i nadal, podkreślmy to, brzmi doskonale. Warto przyjrzeć się, czy też raczej dokładniej przysłuchać, co pod tym względem zmieniło się w reedycji. Otóż nic! Zachowano bowiem to samo brzmienie, ewentualnie delikatnie poprawiono jakość dźwięku, tak, że może, ale nie musi, wydać się odrobinę potężniejsza od oryginału. Otwieracz, czyli kawałek tytułowy nadal kapitalnie wprowadza w płytę, która zawiera w sobie wszystko to, co było najlepsze i w zasadzie dalej jest, w klasycznym niemieckim heavy metalu. Nadal znakomicie wypada też numer drugi "Tear Down the Wall", będący jednym z moich faworytów z tej płyty. To samo wrażenie towarzyszy rozpędzonemu "Every Second Counts". Jednym z najbardziej zapadającym w pamięć kawałkiem z tej płyty i najbardziej znanym jednakże jest "In the Name Of Rock'n'Roll". Dla mnie jest to jeden z tych utworów, które się zna od zawsze, ale nigdy nie pamięta się czyj jest. Odkrycie, przy okazji ponownego słuchania tej płyty w całości, po wielu latach? Bezcenne. Następujący po nim odrobinę wolniejszy "Wildest Dreams"… można by pisać o każdym numerze, bo każdy z nich to przysłowiowa kulka z pistoletu. Wystrzelona, na
mgnienie oka zatrzymuje się przed twarzą, po czym wściekle ją atakuje. Nie mogę jednak nie zwrócić uwagi na utwór "Call My Name". Ta wydawać by się mogło sztampowa do bólu ballada została stworzona w czasach, kiedy ballady miały duszę. Nie były robione na odwal, po to, by odrobinę spowolnić rozpędzony album, jako zapychacz. Jest po prostu świetna. Nie jest arcydziełem, ale nadal słucha się jej bardzo przyjemnie, bez odrzutu czy odruchu wymiotnego. Nie oznacza to jednak, że i ten album nie zawiera utworów, których mogłoby na nim nie być. I to nie dlatego, że są złe. Nic z tych rzeczy, po prostu ma się wrażenie jakby trochę odstawały od całości. Takie wrażenie towarzyszyło i towarzyszy przy "Crazy Horses", rozpędzonemu coverowi kawałka amerykańskiego zespołu The Osmonds wykonującego muzykę pop, najbardziej popularnej w latach 70. Nie ulega wątpliwości, że to jeden z najbardziej udanych albumów nagranych przez Mata Sinnera, ale także jedna z wielu znakomitych kwintesencji heavy metalu przełomu lat 80 i 90. Ponowne wydanie tego albumu z nową szatą graficzną to ruch znakomity, za który duże brawa się Sinnerowi należą. Oczywiście, dla niego jest to dodatkowy zarobek, ale czasami warto przypomnieć światu, a zwłaszcza młodym, swoje starsze płyty, które z jakiś powodów zostały trochę zapomniane. Te utwory bowiem nadal bowiem są świeże i wciąż kopią w tyłek. Nie zmieni ta reedycja już niczego w muzyce, ale nie da się też ukryć, że przypomni też światu, że był taki czas, kiedy Sinner miał jeszcze coś do powiedzenia. Krócej? Znakomita płyta, którą warto znać, jeśli jeszcze się jej nie zna. Krzysztof "Lupus" Śmiglak
Mayfair - Behind… 2013/1993 Pure Prog
Uwielbiam Mayfair. To zespół, który jako jeden z niewielu przenosi słuchacza w niezwykłe, psychodeliczne dźwięki z uwzględnieniem niesamowitych, rytmicznych popisów - jedni go nienawidzili, inni kochali… Ja od zawsze zaliczałem się do tej drugiej grupy. Jakiś czas temu zespół poinformował swoich fanów o powrocie, a tym czasem za pośrednictwem Pure Steel Records wyszła "dopakowana" wersja ich premierowego krążka - "Behind…". Na pierwszej płycie znalazł się odświeżony materiał z debiutu i w tej edycji brzmi on naprawdę rewelacyjnie. Hipnotyczny utwór tytułowy (wspaniały wokal Maria), niepokojący "Generation Isolated" (niezastąpiony Little za garami), czy gotycka "Madame Pest" - wszystkie te numery jeszcze bardziej nabrały schizofrenicznego klimatu i w tej edycji wypadają wybornie. Co zatem znalazło się na drugim krążku? Na pewno nie zaskoczy was materiał z demo "Find My Screams Behind This Gate" (choć też nieco odświeżony), ale prócz kawałków pokroju "Man Of Sorrows", czy "Daily Screams" znalazło się też miejsce dla innych kompozycji, tym razem znanych z krążka "Die Flucht". Melancholijny "Tears", powolny ale niezwykle urokliwy
"Dear Julia", czy doskonale zaaranżowany "Adam" (wokal powala w tym numerze) to naprawdę znakomite i dopracowane utwory. Dalej mamy sztandarowe, choć marnie nagrane demówki w postaci "Emptiness", "Last Spring", tudzież "Fegefeuer", które są doskonałym smaczkiem dla każdego fana Mayfair. Austriacy planują nowy album w tym roku, a trakcie oczekiwania warto jest zaspokoić apetyt reedycją "Behind…". To wspaniały, narkotyczny, a niekiedy nawet pięknie skomponowany materiał, który porywa nas nietuzinkowym klimatem oraz bardzo oryginalnym podejściem do muzyki. Pozycja obowiązkowa zarówno dla fanów, jak i osób, które wcześniej nie miały styczności z twórczością zespołu.
ogniem. Mistrz ceremonii jest w doskonałej formie, zaś wokalnie wspierają go nie tylko Steve Buslowe, ale też Alan Merrill i dwie doskonałe chórzystki, Amy Goff i Elaine Goff. Dlatego fanów Meat Loafa pewnie nie muszę specjalnie zachęcać do sięgnięcia po tę płytę, bo zapewne znają ją doskonale. Jeśli jednak ktoś chciałby lepiej poznać jego dokonania, albo lubi ostre, melodyjne granie - lepszej okazji nie będzie. Wojciech Chamryk
Łukasz "Geralt" Jakubiak
Omega - The Prophet 2013/1985 High Roller
Meat Loaf - Live At Wembley 2013/ 1987 Hear No Evil
Meat Loaf zaczynał swą przygodę z muzyką jeszcze w latach 60. Później występował, m.in. w musicalu "Hair" oraz w scenicznej i filmowej odsłonie "The Rocky Horror Picture Show". Rockowej publiczności przypomniał się na LP "Free For All" gitarzysty Teda Nugenta, po czym w roku 1977 podbił światowe listy przebojów bestsellerowym albumem "Bat Out Of Hell". Później wiodło mu się różnie, zwłaszcza po rozstaniu z kompozytorem Jimem Steinmanem, ale kilka płyt z lat 80., ze szczególnym uwzględnieniem "Bad Attitude" i "Blind Before I Stop", trzymało poziom. Okres ten dokumentuje album "Live At Wembley" z 1987r. i trzeba przyznać, że jest to bardzo dobry koncertowy portret nie tylko wokalisty, ale też towarzyszącego mu wówczas zespołu. A mamy tu niemal same sławy, z gitarzystą Bobem Kulickiem (Kiss, Balance, Skull) i perkusistą Chuckiem Burgi (m.in. Rainbow), na czele. Nic więc dziwnego, że płyta porywa od pierwszych taktów ostrego "Blind Before I Stop" i równie dynamicznego przeboju "Rock 'N' Roll Mercenaries", w którym nawet brak, śpiewającego w wersji studyjnej, Johna Parra nie daje się za bardzo we znaki, dzięki zastępstwu Steve'a Buslowe. Poza promowaniem świeżych wówczas albumów Meat Loaf nie zapomina też o swych starszych, zwykle klasycznych utworach. Mamy więc przyjęte entuzjastycznie "Two Out Of Three Ain't Bad" i "Bat Out Of Hell", są też "Midnight At The Lost And Found" oraz "Took The Words". Wiele z nich zaprezentowano w wydłużonych, efektownych wersjach. "Paradise By The Dashboard Light" ma na przykład fortepianową introdukcję, kojarzącą się z dynamicznym boogie i charakteryzuje się musicalowo - wodewilowym klimatem. Jednak tak, jak w wersjach studyjnych nagrania Meat Loafa były skierowane raczej do popowej publiczności, tak w wersjach koncertowych to dość ostre, dynamiczne granie, mogące zainteresować fanów melodyjnego hard rocka. Jest też coś dla wielbicieli starego, dobrego rock and rolla: finałowa wiązanka kilku klasycznych tematów Chucka Berry'ego, Elvisa Presleya czy Carla Perkinsa, zagrana z prawdziwym
To co nie udało się tej grupie pod nazwą Apocalypse, powiodło się po kilku latach już pod szyldem Omega. Album "The Prophet" ukazał się w 1985r. nakładem maleńkiej, powiązanej z Metal Masters Records, Rock Machine i furory nie zrobił. Nie zdziwi to jednak nikogo, kto pamięta, bądź też sprawdzi, jakie dźwięki i zespoły królowały na brytyjskich listach przebojów i sprzedaży w tymże roku. Po NWOBHM pozostało już tylko wspomnienie i wielka trójca: Iron Maiden, Def Leppard, Saxon. Omega też nie ułatwiła zadania potencjalnym nabywcom, nagrywając muzykę z założenia staromodną i nie przystającą niczym do tamtych czasów. To bardziej hard rock i rock progresywny, co słychać szczególnie na dołączonych jako bonus utworach z demo1983 "Alpha". Co ciekawe, spora część repertuaru, który trafił na tę płytę pochodzi jeszcze z czasów poprzedniego wcielenia Omegi, to jest Apocalypse. Dlatego większość tych utworów kojarzy mi się z dokonaniami niemieckiego Faithful Breath z okresu LP "Back On My Hill". Mnóstwo w nich dialogów gitar i klawiszy, progresywnego klimatu i rozmachu, czego najlepszym przykładem jest "The Child". Czasem jest to granie bliższe surowego doom metalu ("The Dark"), bywa też, że staje się jednoznacznie progresywne, mimo owego mrocznego brzmienia ("Shadows Of The Past"). W utworze tytułowym słychać z kolei wpływy Jethro Tull, zaś "Yesterday's Children" ma już stricte metalowe momenty. Fajnie wypadła też przeróbka "Day Tripper" The Beatles, łącząca dość ostre riffowanie z przebojowością oryginału. Szkoda, że nie można powiedzieć tego samego o ewidentnie skrojonym pod ówczesne listy przebojów "Drive Me Crazy", którego nie ratuje nawet długie, gitarowe solo. Ale i tak "The Prophet" jest albumem wartym uwagi każdego fana NWOBHM. Wojciech Chamryk Saxon - Live At Donnington 1980 1999 Angel Air
Saxon w roku 1980 był u szczytu formy i cieszył się z miesiąca na miesiąc coraz większą popularnością po wydaniu LP "Wheels Of Steel" i sukcesie przebojowego singla z utworem tytułowym. Zaowocowało to zaproszeniem na pierwszy festiwal Monsters Of Rock w Donnington. Oczywiście zespół nie wystąpił jeszcze w roli gwiazdy ponieważ te były zarezerwowane dla Rainbow, Judas Priest i Scorpions. Jednak pory-
RECENZJE
151
wający występ na pewno miał wpływ na jeszcze większy wzrost popularności grupy. Koncerty były rejestrowane. Ich fragmenty ukazały się, m.in. na LP "Monsters Of Rock". Z występu Saxon trafił na tę płytę "Backs on The Wall", na kasecie jako bonus był zaś dostępny "Freeway Mad". Całość koncertu była jednak przez kilkanaście lat dostępna tylko na bootlegach, by doczekać się pierwszego oficjalnego wydania bodajże w 1998r. I dobrze, że tak się stało, bo to świetny portret koncertowego wcielenia Saxon A.D. 1980, bardziej surowy i nie tak dopieszczony brzmieniowo jak na wydanym dwa lata później albumie "The Eagle Has Landed". Słychać, że zespół chciał wykorzystać maksymalnie przysługujący mu czas - Biff zwykle rzuca tylko tytuł kolejnego utworu, przerwy pomiędzy nimi są bardzo krótkie. Przeważają szybkie, ostre numery, począwszy od rozpędzonego "Motorcycle Man", który był zapewne inspiracją dla wielu zespołów speed i thrash metalowych, lżejszy, ale równie zadziorny "Still Fit To Boogie" i dwa wspomniane już wyżej utwory. Ciut spokojniej robi się w rytmicznym, jeszcze nie tak rozbudowanym, jak na kolejnych trasach, "Wheels Of Steel", w którym Biff przekrzykuje się z publicznością oraz w przebojowym "747 (Strangers In The Night)". Przedziela je rock 'n' rollowy żart "Bapshooap" z długimi gitarowymi popisami po czym już do końca koncertu mamy ostrą, ale melodyjną jazdę z niższym śpiewem Biffa w "Machine Gun" i długą solówką w "Midnight Rider". Dzieło wieńczy ballada "Frozen Rainbow". Co ciekawe zespół nie zagrał żadnego utworu z już gotowego i wydanego wkrótce po festiwalu LP "Strong Arm Of The Law". Ale i tak "Live At Donnington 1980" to płyta godna polecenia. Wojciech Chamryk
Skinflint - IKLWA 2013/2010 Pure Steel
"IKLWA" to drugi album tego zespołu z Botswany, wznowiony niedawno przez niemiecką Pure Steel Records. Recenzując "Dipoko", najnowszy krążek grupy, pisałem: "jeśli Skinflint uwolni się od wpływów i postawi na własne pomysły - powinno być zdecydowanie ciekawiej, bo na razie są tylko egzotyczną, niezbyt oryginalną ciekawostką". Niestety, "IKLWA" jest płytą znacznie słabszą od nowego wydawnictwa, bo na tym albumie fascynacja Iron Maiden miała wręcz objawy jakiegoś kultu. Jednak, mimo zacnego obiektu do naśladowania, to nie ten poziom i nie te pomysły. Szczególnie tragicznie jest w trwających po 7-8 minut "Mbube The Great" i "Profit Make Funeral" - to naprawdę sztuka
152
RECENZJE
porywać się na tak długie formy z takim warsztatem i umiejętnościami, bo wyszły gnioty, których nie da się wysłuchać bez bólu uszu i zgrzytania zębami. Giuseppe Sbrana zwykle udaje Bruce'a Dickonsona, chociaż czasem próbuje zaskakiwać niższą barwą ("Burning The Soul With Diesel") czy niemal blackowym skrzekiem ("IKLWA"). Nie przeczę, są tu przebłyski, jak mroczny instrumental "When You Die, You Die" czy bonusowy, z warstwą perkusyjną czerpiącą z afrykańskiego folkloru, rocker "Army Of The Dead". Ale jako całość ta płyta byłaby idealną ścieżką dźwiękową do filmów oglądanych przez inżyniera Mamonia, w których: "Nuda... Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic. (…) W ogóle brak akcji jest". Wojciech Chamryk
Son Of A Bitch - Victim You 2012/1996 Air Angel
Losy muzyków i zespołów układają się różnie. Dlatego gitarzysta Graham Oliver po rozstaniu się z Saxon w 1995r. pewnie nie przypuszczał, że będzie musiał stoczyć z dawnymi kolegami sądową batalię o nazwę tej zakładanej również przez niego grupy. Rezultatem tego sporu jest istniejący do dziś zespół Oliver / Dawson Saxon, zaś pierwszym przejawem aktywności tej grupy był nagrany pod nazwą Son Of A Bitch album "Victim You". Oliver zaprosił do składu dwóch byłych muzyków Saxon: basistę Steve'a Dawsona (w zespole od początku do 1985r.) oraz perkusistę Pete'a Gilla, bębniącego na LP's z przełomu lat 70. i 80. Doszli do nich gitarzysta Haydn Conway oraz znany z Thunderhead niemiecki wokalista Ted Bullet. Tych pięciu muzyków zarejestrowało w 1996r. album marzenie dla fanów nie tylko Saxon, ale też generalnie NWOBHM i tradycyjnego heavy metalu. A były to czasy wyjątkowo niesprzyjające takiej muzyce, dodajmy. Tym bardziej cieszyła porcja takiej klasycznej i staromodnej muzyki. Oczywiście poszukiwacze oryginalności i nowatorskich rozwiązań nie mają czego na "Victim You" szukać. To płyta przede wszystkim dla fanów Saxon, którzy na pewno znajdą coś dla siebie w "Drivin' Sideways", "Old School" czy "Evil Sweet Evil" z porywającymi partiami gitar i basu. Z kolei kąśliwy "Past The Point" ma w sobie sporo z wczesnych dokonań Dio, a "Love Your Misery" budzi skojarzenia z Judas Priest ery "Painkiller". Nie brakuje zresztą na tej płycie innych tak dynamicznych utworów, jak ocierający się wręcz o speed metal "More For Me" z popisami obu gitarzystów czy klasycznie "ejtisowy" utwór tytułowy. Jest też obowiązkowa ballada "I Still Care", w której Ted Bullet udowadnia, że w takich bardziej lirycznych utworach jego głos też doskonale się sprawdza. Podsumowując: płyta przede wszystkim dla fanatyków Saxon, ale jeśli ktoś lubi NWOBHM czy generalnie tradycyjny metal lat 80. - też nie będzie rozczarowany. Wojciech Chamryk
Steel Angel - Anthology 2013/1986/1985 No Remorse
Jak brzmi Steel Angel? Zainteresowani powinni być ci, którzy chcą usłyszeć zderzenie klasycznego old-schoolowego heavy metalu, w stylu niemieckim (Atlain, Black Fate, Attack, Cutty Sark) z wczesnym amerykańskim power metalem, zabarwionym epickim klimatem (Jag Panzer, Warlord, Crimson Glory). Teksty są śpiewane po angielsku z akcentem sugerującym, że wokalista nie pochodzi z kraju anglojęzycznego. Ma to sobie dużo uroku, zwłaszcza jak się jest fanem wczesnego niemieckiego klasycznego metalu. Należę do tej części fanów heavy metalu, którzy nie przepadają za językiem francuskim łączonym z tym typem muzyki. Dlatego nigdy nie mogłem się przekonać do takich kapel jak ADX, mimo ich świetnych utworów, pełnych fajnych gitar i melodii. Po prostu język francuski strasznie mi się gryzie z heavy metalem. Steel Angel dzięki swym angielskim tekstom trafił do mnie o wiele bardziej. Wokalista Patrice Montero ma zdumiewający, mocny i przeszywający głos. Śpiewa bardzo wysoko, jednak potrafi też zejść w niższe rejestry. Nie zawsze trafia w tony i zdarza mu się nieraz zafałszować, jednak mimo to jest świetnym wokalistą, a jego ewentualne niedoróbki głosowe tylko dodają klimatu i naturalności nagraniom. Steel Angel gra całkiem oryginalną mieszankę, siedzącą głęboko w szybkich, mocnych rejonach tradycyjnego heavy metalu. Bardzo muzykalne solówki i ciekawe patenty to tutaj norma. Podziwiam zwłaszcza niespodziewane motywy i charakterystyczne momenty w utworach. Zdarzają się bardzo interesujące koncepcje, np. ciekawe zmiany rytmu i melodii. Jednak to nie jest jeszcze to, co się określa wybujałym określeniem "progresywność". Słucha się tego z przyjemnością i wewnętrzną ekscytacją. Od No Remorse Records dostaliśmy kompletną antologię, składankę wszystkich nagrań Steel Angel. Mamy tutaj utwory, które znalazły się na dwóch pełnych albumach "And the Angels Were Made of Steel" z 1985 roku oraz "Kiss of Steel" z 1986 roku. Do tego zostały dołożone dwa utwory zespołu, które znalazły się na kompilacji "French Connection" w 1985 oraz dwa utwory z demo grupy z 1984 roku, te które nie były obecne potem na żadnym z albumów. W sumie mamy dwadzieścia utworów podszytych wibrującymi rytmami i wypełnionych prawdziwie tradycyjnym klimatem muzyki z połowy lat osiemdziesiątych. Świetna rzecz, nie tylko dla koneserów francuskiego metalu i nie tylko dla maniaków starego heavy. Aleksander "Sterviss" Trojanowski The Gods - Genesis / To Samuel A Son 2013/1968/1969 Esoteric
Tak się składa, że ostatnio dzięki Esoteric Recordings podróżuje w rejony, w które zbytnio nie zamierzałem się zapuszczać, a okazuje się, że wciągają mnie one coraz bardziej. The Gods to zespół, który swoje powstanie datuje na 1965
rok (zbudowano go na bazie zespołów The Juniors i The Strangers). W owe narodziny zamieszani są Mick Taylor (tak, tak, ten od Rolling Stones), bracia Brian i John Glascock'owie (John współpracował później z Jethro Tull), Ken Hensley (współautor sukcesów Uriah Heep) oraz Joe Konas. Jednak podstawowy skład, który nagrał omawiane albumy, tworzyli: Ken Hensley (gitara, klawisze, śpiew, instrumenty perkusyjne), Joe Konas (gitara, śpiew), John Glascock (gitara basowa, śpiew), Lee Kerslake (perkusja). Muzycznie The Gods zaliczają do zespołów grających progresywny i psychodeliczny rock. Ja jednak odniosłem wrażenie, że obydwa albumy zarejestrowały muzykę, która trwała na rozdrożu. Nie był to rock w stylu The Beatles czy Rolling Stones. Owszem w muzyce ciągle słychać te elementy, ale muzycy odkrywali nowe brzmienia, które wówczas szły w awangardzie tj. "białego" bluesa, lub dopiero co rodzącego się hard rocka i progresywny rocka. Kompozycje z pewnością nie należały do łatwych, choć do współczesnych łamańców im bardzo daleko. Wykorzystane w nich melodie również nie wpadały łatwo w ucho, choć kilka kawałków utrzymano w pop/rockowej konwencji. Generalnie dźwięki oddawały ówczesny klimat, więc nie można ich z niczym innym pomylić. Najbardziej zwracają uwagę fragmenty, które pięknie rozkwitły w dokonaniach innych np. w twórczości Deep Purple, Genesis czy Uriah Heep. Nie chodzi o jakieś zrzynanie tych zespołów z The Gods ale o ogólny rozwój muzyki rockowej i jej poszczególnych trendów. Chociaż to co było charakterystyczne dla Uriah Heep z pewnością miało swój początek w The Gods. Głównie za sprawą Hensley'a, który obok Konas'a był głównym kompozytorem tego zespołu. Zresztą każdy fan Uriah Heep rozpozna to brzmienie organów czy też niektórych chórków. Tak na marginesie, koneksje z Uriah Heep nie kończyły się na Hensley'ju, bowiem Lee Kerslake trafił w późniejszym czasie do tego zespołu, a terminujący przez chwil parę w The Gods, Paul Newton wspierał w pierwszych kilku latach właśnie Uriah Heep. Wracając do sedna. Obydwa albumy "Genesis" i "To Samuel A Son" bardzo mnie zaintrygowały, ogólnie przekonały mnie do takiej muzyki i tamtego okresu muzycznego. Nie ma mowy jednak aby taki rock wysforował się do czołówki moich preferencji. Ciekawostką obydwu krążków jest także kwestia techniczna. Myślę, że spora część czytelników HMP nie pamięta takiego stereo, gdzie np. w lewej kolumnie gra perkusja, a w prawej gra bas. Tak jest właśnie na "Genesis". Na koniec lat sześćdziesiątych było to niemałe osiągnięcie, a teraz jest to jedynie niezwykła nowinka. Mało tego, do debiutu dołączony jest bonusowy dysk z pierwotną wersją mono. Świadczy to o tym, że za Esoteric Recordings stoją ludzie, którzy znakomicie znają ten okres muzyczny, oraz w doskonały sposób umieją go przedstawić współczesnym słuchaczom. Oprócz owej wersji mono, każdy dysk zaopatrzony jest w dodatkowe nagrania, wyszperane gdzieś szuflad czy z
drugich stron singli. W pełni przekazując nam ciekawy wycinek historii rocka. Bowiem The Gods nagrali tylko te dwie płyty. Co do dalszych losów grupy, to jedno źródło mówi, że muzycy zmienili nazwę na Toe Fat i nagrali jeszcze dwa albumy. Inne źródło mówi zaś, że Joe Konas przeprowadził się do Kanady, a pozostali muzycy przyłączyli się do nowego zespołu Cliffa Bennett'a, który właśnie nosił nazwę Toe Fat. To jednak inna historia, która może za jakiś czas będzie miała szanse na odsłonięcie w pełni swoich tajemnic. \m/\m/
The Mezmerist - The Innocent, The Forsaken, The Guilty 2013/1985 Shadow Kingdom
Dzięki Shadow Kingdom Records do szerszego obiegu trafiła kolejna z zapomnianych i niezwykle trudno dostępnych perełek z lat 80. Ten jednoosobowy projekt istniał w pierwszej połowie owej dekady i pozostawił po sobie tylko wydaną własnym nakładem w 1985r. EP-kę "The Innocent, The Forsaken, The Guilty". Dopiero niedawno okazało się, że istnieją też inne archiwalne nagrania The Mezmerist i wszystkie trafiły na kompilację będącą przedmiotem niniejszej recenzji. Cztery pierwsze utwory ukazały się pierwotnie 28 lat temu. Thomas Mezmercardo, z towarzyszeniem muzyków sesyjnych (wśród nich perkusista Black Sabbath, Bill Ward!) nagrał je w latach 19821983. Generalnie jest to dość surowy, demoniczny heavy/ doom metal. Zwracają uwagę wirtuozowskie inklinacje lidera, grającego często długie lub wręcz bardzo długie gitarowe solówki, oraz jego śpiew, kojarzący się jednoznacznie z Kingiem Diamondem. Przeważają średnie tempa, jak w orientalnym, kojarzącym się z Rainbow "Arabian Night", w którym śpiew kojarzy się, zwłaszcza na początku, z Robertem Plantem. Z kolei w "Victim Of Enviromental Change" Mezmercardo śpiewa już niżej, a sam utwór jest znacznie szybszy niż dwa wcześniejsze. Utwory ze spoczywającej dotąd w archiwach EP-ki nagranej w 1985r. to granie znacznie bardziej bliższe tradycyjnemu heavy metalowi. Zarówno "Kingdom Of The Dead" i "No Family No Friends" są szybsze, dość dynamiczne, z wciąż obecnymi licznymi melodyjnymi gitarowymi partiami i solówkami. Finałowy, trwający blisko 8 minut "The Jam Song" to zaś, zgodnie z tytułem, najprawdopodobniej zapis swobodnej instrumentalnej improwizacji w studio trzech muzyków. Dla fanów klasycznego heavy i wczesnego doom metalu oraz wszelkiej maści kolekcjonerów "The Innocent, The Forsaken, The Guilty" to zakup z gatunku obowiązkowych. Wojciech Chamryk Traitors Gate - Devil Takes The High Road 2013/1985 High Roller
Kolejni pechowcy z Anglii rodem. Co prawda w 1985r. wydali jedyną EP-kę, jednak wtedy po NWOBHM pozostały już tylko wspomnienia. Dlatego na
wskroś tradycyjny, odwołujący się do korzeni gatunku z przełomu lat 70. i 80. materiał z "Devil Takes The High Road" nie miał szans, mimo dość przebojowego charakteru. Tak więc zespół kariery nie zrobił i rozpadł się wkrótce po wydaniu swej jedynej płyty, jednak wierność obranej stylistyce i brak artystycznych kompromisów sprawiły, że ten właśnie wznowiony, trzyutoworowy materiał, wzbogacony trzema bonusami nagranymi w roku 1980, wciąż robi wrażenie i jawi się jako jedno z lepszych dokonań podziemnego odłamu NWOBHM. Utwór tytułowy to killer będący w czołówce niesłusznie niedocenianych singlowych perełek nurtu, z zadziornym śpiewem Hugha Jonesa, ostrym przyspieszeniem i melodyjnym refrenem. Jeszcze bardziej przebojowy jest "Love After Midnight", zaś wieńczący niegdyś EP-kę "Shoot To Kill" jest idealnym połączeniem riffowego ciężaru i chwytliwej melodii, zwieńczonej długą solówką Andy'ego Turnera. Utwory dodatkowe, wcześniejsze o pięć lat brzmią znacznie bardziej surowo i są jeszcze zakorzenione w klasycznym hard rocku (nawiązujący do Black Sabbath, na poły balladowy "Lady", miarowy rocker "Long Way Home"). Jednak "Prussian Blue" to już rasowy NWOB HM A.D. 1980: riffowy, melodyjny, z dynamiczną pracą sekcji, popisowymi gitarowymi unisonami, solówką i drapieżnym wokalem. Trochę szkoda, że na tę płytę nie trafiły nagrania demo Traitors Gate z lat 1983 i 1984, jednak i tak mogę polecić "Devil Takes The High Road" każdemu, kto uwielbia wczesne płyty Jaguar, Tygers Of Pan Tang, Tokyo Blade czy Angel Witch. Wojciech Chamryk
Vektor - Black Future 2013/2009 Earache
Dobrze pamiętam moje pierwsze odczucia, gdy spotkałem się z twórczością tego zespołu. Pierwsze co się mi rzuciło w oczy to ta nieszczęsna logówka. Skojarzenia z Voivod nasuwają się wręcz same. Pamiętam, że nie byłem z tego zadowolony - raz, że nie przepadałem nigdy za twórczością kanadyjskich połamańców, dwa, że nie przepadam za bandami kserobojów, próbujących się wybić na sukcesie innych, znanych i szerzej docenianych kapel. Normalnie nie przywiązałbym większej uwagi do twórczości tego zespołu, jednak moja dusza melomańskiego odkrywcy oraz bardzo pochlebne opinie znajomych na temat "Black Future" skłoniły mnie w końcu po sięgnięcie po to wydawnictwo. Aura w tamtym okresie była wyjątkowo nieprzyjazna. Ostra zima 2009, śnieg, silne zawieje i mróz. Wroga pogoda potęgowała mój sceptycyzm, który jednak bar-
dzo szybko się rozpadł pod wpływem rozpoczynającego album utworu tytułowego. Jak się okazało Vektor siarczyście łoi połamany, lecz wciąż czytelny ekscentryczny mariaż thrash metalu, w którym owszem, występuje dużo progresji, jednak, który nie stroi od prędkości i tłamszącej agresji. Jak już pisałem, nie jestem fanem Voivod, jednak zawsze szanowałem ich twórczość. Progresywny thrash, i w ogóle progresywna muzyka, nigdy nie znajdzie we mnie oddanego entuzjasty, jednak zawsze lubiłem płyty takich zespołów jak Coroner, Mekong Delta czy Midas Touch. Do moich faworytów należą także "Control and Resistance" Watchtower oraz "The New Machine of Liechtenstein" Holy Moses. Dodam, że w Vektor jest tyle progresji ile przeciętny fan thrashu może znieść. Osiągnięcie czegoś takiego wymaga wiele umiejętności od młodych muzyków. To nie lada sztuka, by muzyka nie zatraciła pierwotnej energii i siły pod technicznymi riffami. "Black Future" dowodzi tego, że Amerykanie podołali temu wyzwaniu. Brutalne zagrywki, dużo fajnej techniki i wściekły, opętańczy wokal Davida DiSanto współtworzą genialne kompozycje o dużej wartości muzycznej, które poza tym się po prostu świetnie słucha. Struktury utworów ciągle się zmieniają. Zaskakują swą elastycznością i różnorakimi formami dopasowania do niejednostajnego kształtu albumu. Mimo swego dynamizmu formy, klimat i niesamowita atmosfera płyty pozostają niezmienne. Otwierający album utwór tytułowy jest ciosem, który wbija się w brzuch i przecina jelita swą skomplikowaną, a zarazem brutalną formą i potęgą. Szybkie przesterowane gitary i demoniczne skrzeki wokalisty nie biorą żadnych jeńców. Drugi na płycie "Oblivion" jest kompozycją obfitującą w agresywne ultraszybkie tremola oraz przejmujące melancholijne melodie. Zespół nie traci swego technicznego pierwiastka. Cieszy fakt, że Vektor nie jest odbitką jakiegokolwiek innego zespołu, lecz tworzy własny rozpoznawalny styl i brzmienie. Słychać inspiracje Coronerem i Voivod, jednak są to właśnie tylko i wyłącznie inspiracje. Twórcy "Black Future" niczego nie przepisują, niczego nie próbują przemycić z kosmetycznymi zmianami lub bez nich. To nie jest zespół pokroju Toxic Holocaust, który ma może ze trzy autorskie riffy, a resztę stanowią skopiowane zagrywki z innych, starszych zespołów. Ultrasoniczny lot "Black Future" kontynuuje niszczycielski "Destroying The Cosmos". Złudnie zaczynający się spokojną melodią by przejść w piorunujące galopady, wyścigowe tremola, poprzetykane technicznymi przejściami, które w dalszej części utworu przechodzą w progresywną zadumę. Gra solowa i zdumiewająca thrashowa melodia kończące utwór to jeden z najlepszych dowodów na majstersztyk tej młodej kapeli. Miękkie dźwięki w "Forest of Legends" stanowią element kreatywności i dowód na gotowość wychodzenia poza ramy gatunku. Na tym nagraniu te spokojne wstawki współgrają bardzo dobrze z całokształtem albumu, sprawiając, że jest on jednocześnie ciekawy i niejednorodny. Łomoczący werbel i stopa oraz thrashowe riffy gitar i basu w "Hunger For Violence", mimo przejścia w pokrętne połamańce i ponure zaśpiewy, nie wytracają swej siły przebicia. Vektor dzięki temu nie gra nudno. Okrasza swe riffy cudownie melodyjnymi i umiejętnymi solówkami. Najkrótszym utworem na tym wydawnictwie jest niespełna pięciominutowy "Deoxyribonucleic Acid", który jest przykładem na to, ze nawet o kodzie genetycznym można pisać ciekawe
utwory. Zespół tutaj umiejętnie manipuluje klimatem, przechodząc z tajemniczego i mrocznego wstępu do szybkiego i kolczastego scherzo. Jakby podkreślając różnorodność muzyczną składającą się na to wydawnictwo, na "Asteroid" zespół upraszcza trochę formę swoich zagrywek i figur. Mamy tutaj do czynienia z hiciarskim i prędkim numerem ze śpiewnym refrenem rodem z wczesnego Destruction. Nawałnica niesamowitych dźwięków towarzyszy nam na całej epickiej długości trwania "Dark Nebula". Melodia idzie w parze z mięsnymi riffami, a temu wszystkiemu towarzyszą jak zwykle szwadrony ciekawych koncepcji. Mistrzowskim zwieńczeniem tej kosmicznej podróży jest trzynastominutowy "Accelerating Universe". Niesamowite jest to jak Vektor sprawia, że jego ponad dziesięciominutowe kompozycje, których jest tutaj aż trzy, zamiast nudzić, orzeźwiają swymi interesującymi aspektami i nieziemskim klimatem. Podziw towarzyszy każdej minucie spędzonej nad tym wydawnictwem. Zamiast zaperzyć się i tkwić w bajorku "old-schoolowości" tych czterech młodych gości wzięło sprawy w swoje ręce i, umiejętnie manipulując różnymi pokrewnymi stylami, uformowali dzieło wiekopomne, interesujące i metalowe do bólu. Żadne szufladki i bariery gatunkowe nie stanowiły tutaj przeszkody. Dlatego tego dzieła będzie się słuchać z przyjemnością za parę lat, tak samo jak teraz starszych albumów Coronera, Holy Moses czy Voivod. Aleksander "Sterviss" Trojanowski Virtue - We Stand to Fight 2013/1985 No Remorse
Zespół Virtue był moim zdaniem jednym z lepszych podziemnych zespołów brytyjskich działających w latach '80 i jednym z najlepszych drugiej fali NWO BHM. Założony przez braci Sheldon w 1981 roku zakończył swój byt w 1987, pozostawiając po sobie jedynie singiel "We Stand to Fight" oraz demo "Fool's Gold". Na początku tego roku grecka wytwórnia No Remorse Records wydała oba te materiały po raz pierwszy na jednym CD. Całość została zremasterowana, a płytę zdobi 16-stronicowy booklet zawierający wiele zdjęć oraz ekskluzywny wywiad z zespołem. Tak więc myślę, że fanatycy podziemia już dawno się zaopatrzyli w to wydawnictwo, albo zamierzają to uczynić w najbliższym czasie. A co o samej muzyce? Ta jest po prostu znakomita. W większości szybkie i bardzo melodyjne kompozycje, brzmiące niemalże power metalowo, mnóstwo gitarowych pojedynków, wysokie i melodyjne wokale oraz niesamowita energia. Całość brzmi bardzo jednolicie i ma się wrażenie jakby wszystkie utwory nagrano podczas jednej sesji. Każdy z tych kawałków jest potencjalnym hitem, więc płytka przelatuje lotem błyskawicy wywołując uczucie ogromnego niedosytu. Rzecz zdecydowanie dla fanów grup jak Elixir, Cloven Hoof czy Tokyo Blade, a także Liege Lord czy nawet Fifth Angel. Zresztą tak naprawdę każdy fan heavy metalu powinien się zapoznać z tymi nagraniami, gdyż jest to nie tylko kawał historii, ale również naprawdę doskonała muzyka. Tylko żal, że zespół z takim potencjałem zostawił tak skromny dorobek, bo aż chciałoby się zobaczyć jak daleko Virtue mogli zajść, gdyby mieli trochę więcej szczęścia. Maciej Osipiak
RECENZJE
153
debiut Nomad Son, tym bardziej człowiek docenia całe wydawnictwo (-)
\m/\m/ Testament - Dark Roots Of Thrash 2013 Nuclear Blast
Nomad Son - Pilgrimes of Doom / First Light 2013 Metal On Metal
To wydawnictwo można traktować dwojako. Jako reedycja pierwszego studyjnego albumu z dodatkowym DVD, lub na odwrót. Mnie bardziej pasuje ta druga wersja. Jakby nie było "First Light" jest już mocno osłuchana (przeze mnie na pewno). DVD zawiera materiały zarejestrowane z największych - jak do tej pory - wydarzeń w karierze zespołu. Odnajdziemy tu udokumentowane występy na festiwalach, Hammer Of Down, Doomsday, Headbengers Open Air czy Doom Shall Rise. Nie jest to wielobudżetowa produkcja, także nie macie co nastawiać się na wyjątkowe doznania wizualne. Po prostu są to rejestracje z kilku kamer koncertów Maltańczyków. Jednak to mnie w zupełności przekonało do wartości estradowej kapeli. Nomad Son to normalny, dobrze prezentujący się na scenie band. A, że muzyka tego teamu jest wybitnie przeznaczona do grania na żywo, to z tym większą przyjemnością ogląda się "Pilgrimes of Doom". Pięknie brzmi na deskach sceny ich doom z dużymi wpływami heavy metalu, zauracza nie tylko tłustymi sabbatowskimi riffami czy też brzmieniem Hammondów, ale także znakomitym wokalem Jordana Cutajara. Nagrania nie poddane są ponownej studyjnej obróbce - tak przynajmniej je odbieram - dlatego brzmienia ogólnie, nie mogą równać się z tymi, które Nomad Son uzyskują w studio. Nie mniej wprost ukazują, jak naprawdę zespół brzmi i prezentuje się na żywo. Miejsca zarejestrowanych tu wydarzeń nie należą do największych, ale to nie jest jakąkolwiek przeszkodą w przekazie kapeli. Fakt, najbardziej lubię oglądać ekipę z Malty w secie zarejestrowanym na Hammer Of Down. Nie ma jednak co ukrywać, większa scena, dała muzykom więcej luzu, operatorom więcej możliwości do lepszych ujęć, a akustykom do rzeczywiście dobrego ustawienia brzmienia Nomad Son. Repertuar setów, z oczywistych powodów, zbudowany był z nagrań z dwóch pierwszych albumów. Takie kompozycje, jak "The Vigil", "Sigma Draconis", "Shallow Grave" i "Winds Of Golgotha" znakomicie dokumentują wartość tych krążków oraz prezentują, jakie interesujące utwory można tam znaleźć. Trochę mnie złości, że i "Pilgrimes of Doom" nie dała mi odpowiedzi, na który z kawałków w moim rankingu mam bardziej postawić, czy na "Sigma Draconis", czy na "Shallow Grave". No ale to mój problem. Oprócz muzyki, krążek DVD zawiera także wywiad przeprowadzony przez Andreasa Neudi Neudertha, fragment telewizyjnego występu oraz album zdjęć. Także nie lada gratka dla fanów tego zacnego bandu. A że na drugiej stronie dysku można odsłuchać jeszcze raz znakomity
154
RECENZJE
Videografia Testament do tej pory nie przedstawiała się szczególnie imponująco i fani nie mieli właściwie żadnego wyboru, chcąc obejrzeć legendarny kwintet w akcji na ekranach swych telewizorów bądź komputerów. Jednak w tym roku do "Live In London" doszło kolejne, profesjonalne pod każdym względem wydawnictwo. "Dark Roots Of Thrash" można właściwie określić mianem takiego swoistego prezentu na 30-lecie grupy, jeśli wliczymy w nie trzy lata je istnienia pod nazwą Legacy. Zresztą jak zwał tak, zwał, Testament na pewno nie można określić mianem wypalonych weteranów, a od kilku ładnych lat, dzięki, m.in. takim albumom jak "The Formation Of Damnation" czy "Dark Roots Of Earth" zespół jest ponownie na fali wznoszącej. Najnowsze DVD zarejestrowano w lutym tego roku podczas jednego z koncertów promujących "Dark Roots Of Earth", do czego nawiązuje zresztą tytuł tego koncertowego materiału. Tak więc na początek dostajemy kilka potężnych uderzeń w postaci nowych, wgniatających w podłogę, fotel czy gdzie widz się akurat znajduje: "Rise Up", "Native Blood", "True American Hate" i utwór tytułowy. Owszem, przedzielają je starsze utwory, bo panowie sięgają nawet po "Burnt Offerings" z debiutu, ale początek koncertu to praktycznie same nowości. Po spełnieniu, jak mniemam niezbyt przykrych, obowiązków promocyjnych, panowie: Billy, Peterson, Skolnick, Christian i Hoglan zaczynają jeszcze chętniej sięgać do skarbnicy klasycznych utworów Testament. I szybko okazuje się, że szczególną estymą darzą niektóre ze swoich płyt. Dlatego aż siedem utworów, w tym "Into The Pit", "Trial By Fire", "Over The Wall" czy "Disciples Of The Watch" reprezentuje pierwsze, zasłużenie kultowe, albumy grupy. Równie mocną reprezentację ma przełomowy w dorobku Testament album "The Gathering" sprzed 14 lat, bo na "Dark Roots Of Thrash" mamy aż cztery wybrane z niego utwory, w tym "Riding The Snake" i zagrany zaraz po nim "Eyes Of Wrath". Trochę szkoda, że przy ustalaniu setlisty pominięto w ogóle kilka albumów Testament, przez co nie mamy tu na przykład ani jednego utworu z "Souls Of Black" czy "Demonic", a trójkę "Practice What You Preach" reprezentuje tylko utwór tytułowy. Jednak każdy koncert ma swoje prawa, a tych 19. akurat zagranych tego wieczoru utworów jest zestawionych perfekcyjnie, prezentując zarówno klasyczne jaki i nowe, niczym im nie ustępujące, dokonania Testament. Cieszy to tym bardziej, że zespół jest w formie, brzmienie powala, a fani szaleją niczym w najlepszych dla thrashu latach 80. ubiegłego wieku. Do tamtych czasów nawiązuje zresztą montaż, łączący barwne ujęcia z czarno-białymi, kojarzącymi się jednoznacznie ze starymi teledyskami czy koncertami na kasetach video. Nie wiem, przy pomocy ilu kamer rejestrowano ten
koncert, ale ma się wrażenie, że były wszędzie: nad publicznością i w szalejącym tłumie oraz w każdym miejscu sceny i również nad nią. Montaż też jest w pełni profesjonalny, kamery zatrzymują się na każdym z muzyków. Można więc do woli napawać się tym, jak gitarzyści wycinają solówki i riffy lub obserwować, ile frajdy panowie mają z grania tych starszych i nowszych, ale równie doskonałych utworów. Dzięki temu powstał wiarygodny obraz koncertowego wcielenia Testament A.D. 2013 - taki, który uraduje każdego starego fana grupy, ale zainteresuje też młodszych zwolenników ekstremalnych dźwięków. Wojciech Chamryk
Sabaton - Swedish Empire Live 2013 Nuclear Blast
Na zbliżające się wielkimi krokami 15lecie Sabaton przygotował dla swoich fanów imponującą niespodziankę. Pierwsze w historii zespołu DVD ukaże się bowiem w aż siedmiu wersjach video/ audio do wyboru, w zależności od zawartości portfela bądź stopnia uzależnienia od muzyki szwedzkich piewców bitewnych bohaterów. Dla polskich fanów na pewno istotną informacją jest ta, że specjalnie na nasz rynek przygotowano wersję z pojedynczą płytą DVD, jednak warto trochę dołożyć i kupić wydanie dwupłytowe. Mamy bowiem na nim trzy pełne, różne koncerty oraz składankę aż 16 koncertowych utworów zarejestrowanych podczas tournee Sabaton po ojczyźnie. Oczywiście daniem głównym tego wydawnictwa jest koncert Szwedów na ubiegłorocznym Przystanku Woodstock w Kostrzynie nad Odrą. Koncert przed 600 tysięczną publicznością poprzedza jakby filmowe wprowadzenie z migawkami z podróży, zza sceny oraz krótkimi wywiadami z muzykami i członkami ekipy technicznej. Potem mamy zaś… cały utwór "The Final Countdown" Europe odtworzony z taśmy i szwedzka machina rusza od razu na najwyższych obrotach. Wygląda na to, że zmiana niemal całego składu nie miała najmniejszego wpływu na formę zespołu. Poza tym tych 17 utworów, przed tak ogromną i żywiołowo reagującą publicznością, muzycy wykonali tak, jakby od tego miało zależeć ich życie. Joakim Brodén dwoił się i troił, nie tylko śpiewając i zapowiadając poszczególne utwory(zasób polskich słów z każdym koncertem w Polsce ma coraz większy), ale też wystąpił w roli kamerzysty i kilkakrotnie wznosił też toasty, zachęcany przez publiczność gromkim: jeszcze jedno piwo! Widownia szalała od początku koncertu, ale apogeum entuzjazmu mamy przy,
zagranym jako trzeci, "Uprising" oraz zamykającym podstawową część koncertu "40:1". Tu ogromne wrażenie robi rozkładana pod sceną w trakcie utworu ogromna, biało-czerwona flaga, wokalista w końcówce utworu też pojawia się zresztą na scenie z jej mniejszym odpowiednikiem. Nic dziwnego, że po takim finale były jeszcze dwa bisy. Na koncert w Polsce Sabaton przygotował zresztą specjalną setlistę, bo "Midway" i "Panzer Battalion" nie ma na innych rejestracjach z tego wydawnictwa. Na pierwszej płycie jest jeszcze "Swedish Empire Tour Mix" czyli wspomniana już koncertowa składanka oraz film o Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, ale promówka jest ich pozbawiona. Na pewno jednak ciekawostką dla fanów są tu rzadziej wykonywane w czasie tego tournee utwory, jak "Talvisota". DVD2 to dwa koncerty. "Live In Gothenburg" to, podobnie jak w przypadku koncertu na Przystanku Woodstock, również 17utworowy, ale zupełnie odmienny set. Więcej w nim utworów śpiewanych po szwedzku, są też takie, których zespół w Polsce nie zagrał. Jednym z nich jest "The Hammer Has Fallen", w którym Brodén przypomina sobie, że zaczynał karierę w Sabaton za klawiszami i zasiada za Rolandem, by nie tylko zaśpiewać, ale też i zagrać. Z kolei w zagranym na bis "Metal Crüe" na perkusji zagrał, o ile wzrok mnie nie mylił, sam Snowy Shaw. "Live In Oberhausen" to zaś typowy, klubowy koncert, podczas którego Szwedzi zaprezentowali niemieckiej, dość niemrawej w porównaniu z polską i szwedzką, publiczności, 13 utworów. Koncert zawodowy, Brodén skutecznie umie rozruszać dość statycznych Niemców, do których szczególnie trafia konkurs picia na czas. Wygląda jednak na to, że sławienie polskiego oręża w "40:1" nieszczególnie przypadło im do gustu. Warto jednak obejrzeć ten koncert chociażby dla różnych gagów czy zmienionych wersji - takie "The Hammer Has Fallen" Brodén zaczyna na przykład cytatem z "Jump" Van Halen. Wszystkie te koncerty różnią się nieco, jeśli chodzi o ilość kamer i samo filmowanie. Najskromniej jest na niemieckim, ale tu mamy za to dużo ujęć zza perkusisty, etc. Koncert w Gothenburgu jest już znacznie efektowniej zrealizowany, nie ma jednak szans w porównaniu z polską produkcją z Woodstock. Tu kamery były chyba wszędzie - od każdego zakątka sceny, publiczności, w tym pod flagą w czasie "40:1" aż do gitar. W dodatku mamy dość długie najazdy na poszczególnych muzyków czy sceny, nie ma cięć co 2-3 sekundy, od których można dostać tylko oczopląsu. Trochę szkoda, że takiej dokumentacji nie doczekały się polskie koncerty poprzedniego składu Sabaton, ale i tak "Swedish Empire Live" jest wymarzonym prezentem dla fanów tej grupy. Wojciech Chamryk