HMP 57

Page 1



Spis tresci

Intro U nas w redakcji, w wakacje, każdy myśli o odpoczynku... i festiwalach. Dziennikarze, muzycy, bez różnicy. Generalnie lenistwo. Mnie zaś w takich momentach gnębi myśl; i co teraz będzie, jak przygotuję materiał na następny numer magazynu? Tak jest w zasadzie rok po roku... W tym okresie materiały wyjątkowo spływają powoli, nie spiesznie, własnym tempem. Pozostawiając wrażenie, że ciągle wszystko jest dopiero na początku. W ten sposób docieram do momentu, gdy już dłużej nie można czekać tylko opanować zgromadzone artykuły i zacząć skład magazynu. Oczywiście brak czasu staje się wtedy jeszcze mocniej dokuczliwy, co podnosi poziom stresu i nerwowości. Mówię wam, nie ułatwia to pracy. Tym bardziej, że tym razem okazało się, że materiału nie jest tak mało, a nawet więcej niż zwykle. W ten sposób doszła obawa czy kiedykolwiek odwlekanie terminu edycji nowego numeru zostanie zatrzymane. Zostawmy jednak sprawy około organizacyjne a zajmijmy się zawartością najnowszego numeru. Kandydatów na okładkę było trzech. Wywiady z Judas Priest i Accept okazały się ciut za krótkie więc wybór był oczywisty - Overkill. Kapela działa nieprzerwanie od 1980 roku, ciągle nagrywa albumy na dobrym poziomie, o czym świadczą również recenzje ich najnowszego krążka "White Devil Armory". No i co najważniejsze, Overkill jeszcze nigdy nie gościliśmy na okładce Heavy Metal Pages. Był jeszcze jeden - zapasowy - pretendent, a mianowicie Anthrax. Jednak autor tegoż artykułu tak zapamiętał się w urokach wakacji, że wywiad z Scot Ian'em z ledwością znalazł się w tym wydaniu. Pozostała część materiału to w większości nasza eksploracja dwóch scen: heavy i thrash metalowej. Tych materiałów jest na prawdę dużo i to mocno urozmaiconych, także każdy znajdzie coś dla siebie. Trudno wypisać je tu wszystkie... Ale z heavy metalu, mamy ciągle nowe lecz z niezłym dorobkiem Wolf (z recenzjami wszystkich albumów), Bullet, Portrait, zupełnie nowe Ambush, Hitten, Wild Witch, stare i znane Grave Digger, Virgin Steele, Obsession (również z recenzjami wszystkich albumów), stare mniej znane Strana Officina, Cloven Hoof, Maltese Falcon (tu też przygotowaliśmy recenzje wszystkich albumów). W tym wypadku na szczególną uwagę zasługują polskie kapele: Night Mistress, który wydał swój drugi krążek "Into The Madness" (znakomity!) oraz Axe Crazy i Roadhog, które prawdopodobnie tworzą polski odłam nurtu NWOTHM (oby jak największy).

Podobnie, choć tym razem w trochę mniejszym wymiarze, jest z thrash metalem. Są i tu starzy wyjadacze typu Tankard i Holy Moses, odnajdziemy też nieco zapomniany Grinder lub zupełnie nie znany R.I.P. Saw, młode acz powoli rozpoznawalne Space Eater i Majster Kat, całą masę młodych rozpoczynających walkę o miejsce na scenie, które reprezentują: Burning Nitrum, Nocturnal, Exodia, a przede wszystkim jeszcze młody ale z dorobkiem, przeżywającym kryzys, Warbringer (do wywiadu dołączone są recenzje wszystkich krążków). Tu też nie omieszkam wyróżnić polskich kapel: Soul Collector, Deathinition, Terrordome i Thermit. Z numeru na numer piszemy także więcej o innych podstylach. Sporo odnajdziecie w bieżącym magazynie melodyjnego power metalu, hard rocka i progresywnego metalu. Fani power metalu pewnie z chęcią sięgną po artykuły z Falconer, Elvenking, Dragonforce i Powerwolf (w tym wypadku również zapewniliśmy komplet recenzji). Kibiców hard rocka z pewnością zelektryzuje przeogromny materiał o Kruku, na który składa się obszerny wywiad oraz wnikliwa ocena wszystkich "swoich" albumów studyjnych tego zespołu. Przedstawiciele progresywnego metalu odnajdą dwa wywiady jednych z swoich ulubieńców tj. IQ oraz Enchant. W tym momencie, chciałbym poinformować zwolenników tej odmiany muzyki, że w kolejnym numerze powinni spodziewać się więcej takich artykułów. Zachęcam ich także do zaglądania na oficjalną stronę www.hmp-mag.pl tam też co jakiś czas pojawiają się ciekawe recenzje albumów z nurtu progresywny rock/metal. Co jakiś czas przybliżamy wam osoby, które kreują klasyczną scenę heavy metalową. Głównie prezentowaliśmy w takich wypadkach ludzi stojących za małymi, niezależnymi wytwórniami, którzy wydają młode ciekawe kapele oraz rarytasy z złotych lat 80-tych. Niestety nie było w tym systematyczności. Chcielibyśmy to zmienić oraz więcej zaprezentować ludzi związanych z polską sceną. W nowym numerze znajdziecie wywiad z Tomą i Szczurem Z Knock Out Productions. Oby to była pierwsza "jaskółka" udanego cyklu. To po części opis zawartości nowego - 57-mego - numeru magazynu Heavy Metal Pages. Liczę, że niewielu będzie rozczarowanych jego zawartością. Bo mimo wakacyjnego lenistwa przygotowaliśmy dużą dawkę informacji o klasycznym heavy metalu. Michał Mazur

Konkurs Jak zawsze zapraszamy do udziału w konkursie. Myślę, że przygotowaliśmy wam ponownie atrakcyjne konkursy jak i nagrody. Pierwszy quiz dotyczy się Judas Priest. Pytania jak zwykle proste - czyż nie chodzi o zabawę? - a nagrodą jest ich najnowszy album "Redeemer Of Souls". 1. "Redeemer Of Souls" - który to z kolei studyjny album? 2. Kto jest najmłodszym muzykiem w zespole? 3. Kto jest autorem okładki do "Redeemer Of Souls"? Ci co lubią thrash metal i chcieliby zapoznać się z długo grającym debiutem Soul Collector "Thrashmageddon" powinien wziąć udział w poniższym teście: 1. W zespole Soul Collector występuje dwóch braci, którzy to bracia: a) bracia Kaczyńscy b) bracia Mroczek c) bracia Halamoda 2. W jakim programie TV występuje obecnie były perkusista zespołu, Sacerdos: a) "Gwiazdy w kopalni uranu" b) "Disco Star" c) "Jaka to nalewka?"

3. Co oznacza tytuł "Thrashmageddon"? a) zupełnie nic b) określenie Świadka Jehowy w języka Suahili c) typ przynęty do wędkowania Chciałbym zwrócić wam uwagę na Axe Crazy. To polska kapela, która wpisuje się w nurt NWOTHM. A że warto zainteresować się tym zespołem niech potwierdzi fakt, że wydaniem "Angry Machines" na cały świat i promocją zajmie się Inferno Records. Tym czasem możecie wygrać pięknie wydaną przez zespół debiutancką EPkę… 1. W którym roku powstał zespół Axe Crazy? 2. Kto jest autorem okładki EPki "Angry Machines"? 3. Ilu członków liczy zespół Axe Crazy i jakie są ich imiona? Odpowiedzi należy przesłać na adres pocztowy (poniżej) lub na adres mailowy: redakcja@ hmp-mag.pl Nie zapomnijcie podać imienia i nazwiska oraz adresu zwrotnego. Pseudonimy, ksywki, adresy mailowe nie będą brane pod uwagę. Życzymy powodzenia w zabawie! Heavy Metal Pages ul. Balkonowa 3/11 03-329 Warszawa

3 Intro 4 Overkill 6 Judas Priest 7 Grave Digger 8 Accept 10 Tankard 11 Holy Moses 12 Wolf 15 Portrait 16 Warbringer 20 Night Mistress 22 Virgin Steele 24 Axe Crazy 26 Cloven Hoof 29 Bullet 30 Burning Nitrum 31 Bane Of Bedlam 32 Space Eater 34 R.P.P.Saw 35 Nocturnal 36 Soul Collector 39 Majster Kat 40 Strana Officina 43 Gunfire 44 Obsession 46 Weapon UK 48 Dark Forest 50 Maltese Falcon 52 Dang 53 Evilnight 54 The Dagger 55 Black Trip 56 Sacral Rage 58 Ambush 60 Hitten 61 Ronny Munroe 62 Roadhog 64 Wild Witch 65 Lord Volture 66 Witchfyre 68 Anthrax 70 Exodia 72 Grinder 74 Axegressor 75 Vengeful Ghoul 76 Wolfen 78 Deathinition 79 Terrordome 80 Thermit 82 Injury 83 Fallen Order 84 Tarchon Fist 85 Forever Storm 86 Powerwolf 88 Elvenking 90 Falconer 92 Axel Rudi Pell 94 Kruk 103 Black State Highway 104 Dragonforce 105 Enchant 106 Knock Out Productions 108 IQ 110 Live From The Crime Scene 114 Decibels` Storm 148 Old, Classic, Forgotten...

3


Jesteśmy oportunistami Osoby Bobby'ego "Blitza" jak i sylwetki samego zespołu Overkill nie trzeba przedstawiać. Nic nie muszą nikomu udowadniać, jednak mimo to stale dostarczają nam ciągłą dawkę solidnych metalowych albumów. Kariera tego zespołu nie była spektakularna, choć stoi za nimi murem cała rzesza thrash metalowych maniaków, w dżinsach, skórach i obowiązkowych białych high topikach. Teraz przyszła kolej na album numer siedemnaście spod szyldu tej kapeli. Najnowsza płyta załogi z północno-wschodniego wybrzeża Stanów jest dziełem tęgim i na wskroś godnym. Choć zdaje się, że w klimacie dominuje opinia, że Overkill to tylko do "Horrorscope", jednak ostatnimi czasy staruszki z tej legendy amerykańskiego thrashu dają nam ostro popalić swoimi studyjnymi dokonaniami. A "White Devil Armory" to dzieło naprawdę udane i warte bliższego zaznajomienia się, bez względu na to czy jest się zatwardziałym kataniarzem z koprem pod nosem, spoconym grubasem chwalącym się biletem na Metalmanię z 1989 roku czy świeżakiem poszukującym dobrej muzyki. HMP: Overkill jest świeżo po wydaniu swojego najnowszego albumu, zatytułowanego "White Devil Armory". To jest wasze siedemnaste studyjne wydawnictwo, a mimo to nadal dostarczacie nam pełnego mocy bezkompromisowego metalowego uderzenia, gratuluję wam tego z całego serca. Może to dość naiwne pytanie, jednak w jaki sposób udaje wam się nadal nagrywać tak świeży, emocjonujący i mocny materiał, mimo upływu czasu? Bobby "Blitz" Elsworth: Przede wszystkim dziękuję bardzo za komplement. Wydaję mi się, że po prostu jak chcesz coś osiągnąć, to po prostu robisz wszystko, by to osiągnąć. You want it - you do it. Nigdy nie przechodziliśmy przez jakikolwiek kryzys tożsamości, nigdy nie prowadziliśmy żadnych po-

Tak, nie mam z tym problemu. (śmiech) (Śmiech) Czy możesz nam powiedzieć dlaczego nowy album nosi tytuł "White Devil Armory"? Jakie kryje się za nim znaczenie? Cóż, to było w miarę proste. W tworzeniu patrzymy głównie na siebie samych jako formę podejścia do zagadnień społecznych. Gdy zaczynamy tworzyć szukamy określonego wątku. Wątku, który będzie wiązał ze sobą wszystkie pomysły i koncepcje. Ostatni nasz album nazywał się "Electric Age" i to właśnie elektryczność była wątkiem, która wiązała wszystkie utwory. To bardzo proste, gdy D.D. pisał utwory i ogrywał je z Davem, ta elektryczność przewijała się przez wszystkie zarejestrowane ścieżki. To słowo stanowiło podstawę przy tworzeniu tamtego Foto: Nuclear Blast

Czy ktoś konkretny stanowił inspiracje przy tworzeniu bohatera utworu "Armorist"? Moje teksty są zwykle bardzo sarkastyczne, a przeważnie piszę je bazując na moich emocjach. To, co przedstawiłem w tekście, jest tym razem trochę inne. Chciałem zrobić przy tym utworze coś zgoła odmiennego, więc stworzyłem postać. Ta postać, którą poznajemyt w "Armorist" jest samotnikiem, jednak wykonuje swoją pracę niezależnie od wszystkiego. Nie wie czy jest szczęśliwy, nie wie w jaki sposób znajduje się w tym położeniu. Wziąłem więc tę postać i dołożyłem do tego cały mój sarkazm. Na początku "Armorist" działa sam, jednak pod koniec nagrania stoi już za nim cała grupa ludzi. Zaczyna doceniać przebywanie w grupie i zalety takiego stanu rzeczy ponad działaniem samotnie. W "Armorist" pod koniec pierwszego refrenu wydobywasz z siebie nieziemski skowyt. Niemal tak nieziemski jak w "Wish You Were Dead" z poprzedniego albumu. Długo ci zajęło nagranie odpowiedniego wrzasku czy udało się przy pier wszym podejściu? Prawdę powiedziawszy ten wrzask jest to jedna z dogrywek, którą dodaliśmy na końcu sesji nagraniowej. Zastąpił on ten, który był wcześniej w utworze. Był on tak długi, że wręcz wydawał się nienaturalny. Postanowiliśmy nagrać go ponownie, tym razem skracając go znacznie. Nagraliście dwa teledyski do utworów z najnowszej płyty - jeden do "Armorist", a drugi do "Bitter Pill". O ile "Armorist" wydaję się dość oczywistym wyborem, to jednak zastanawia mnie wybór "Bitter Pill" jako utworu do videoclipu. Wszystko sprowadza się do kontrastu. Chcieliśmy oprócz teledysku do "Armorist" nakręcić klip do innego utworu, który pokaże inną stronę naszego zespołu. Uważam, że muzyka Overkill jest złożona z bardzo wielu różnych elementów. Thrash jest głównym składnikiem naszej twórczości, jednak wokół tego elementu, kręci się także wiele innych. Rzucamy żwirem po oczach, uderzamy z siłą powolnego młota wyburzeniowego, jest też za dużo Black Sabbath na śniadanie. "Armorist" jest szybkim, thrashowym utworem, więc przechodząc po tym do czegoś o połowę wolniejszego, pokazuje kontrast, który chcieliśmy zaprezentować. To obrazuje sposób w jaki zespół podchodzi do różnych sytuacji. Czy oba teledyski były kręcone w tym samym miejscu? Machnęliśmy je tego samego dnia w tym samym miejscu. To był kompleks fabryczny, zbudowany w połowie XIX wieku w Paterson, New Jersey. Całość zajmowała chyba z dziesięć akrów. Były tam podziemne katakumby, były budynki fabryczne, stare magazyny i tak dalej. Oba teledyski powstały w tym samej lokacji, ale nie w tym samym miejscu, musieliśmy iść jakieś dziesięć minut, by przejść z planu jednego klipu na drugi.

szukiwań w kwestii tego, kim naprawdę jesteśmy. Od początku wiedzieliśmy, co chcemy osiągnąć przez naszą muzykę i nadal to robimy. To jest bardzo prosty schemat, jeżeli zbytnio o tym nie myślisz. Nie myślałem, więc o tym, że minęły już trzydzieści cztery lata. Raczej moje myśli obracały się wokół tego, że hej, mam kolejną okazję by robić coś co uwielbiam. Myślę, że D.D. ma to samo podejście, Dave Linsk ma to samo podejście. Mamy w zespole prawdziwą magię. Dzięki temu, że nie martwimy się myślami o naszą tożsamość, możemy bardziej się skupić na robieniu muzyki, którą kochamy. No w sumie, można powiedzieć, że wasza forma może zawstydzić niejedną młodą kapelę.

4

OVERKILL

albumu. W tym wypadku to była zbrojownia armory. D.D. powiedział żebym pisał, myśląc ciągle o zbrojowni. Tak wygląda zalążek wątku, więc kiedy dostałem to słowo, zacząłem tworzyć wokół niego. Gdy napisałem "white devil" przed słowem "Armory" powiedziałem sobie: "Wow, to jest zajebiste!". Zacząłem widzieć przed oczami mroczne, agresywne wizje, wizje, których wcale nie chce oglądać! Wtedy wiedziałem, że podążam w dobrym kierunku. (śmiech) To jest takie proste, tak jak wspomniałem, w tworzeniu patrzymy na siebie samych, mając u podstaw to jedno, główne słowo, które jest fundamentem dla nowych utworów. Gdy D.D. pisał riff do "Armorist", to miał ciągle z tyłu głowy motyw zbrojowni.

"White Devil Armory" jest trzecim albumem nagranym dla Nuclear Blast i przy okazji trzecim, który trzyma mniej więcej ten sam styl. "Ironbound", "Electric Age" i "White Devil Armory" różnią się znacząco od innych albumów, które nagraliście kilka lat temu. Jak myślisz, czy współpraca z Nuclear pomaga wam w utrzymaniu stałego poziomu wysokiej jakości waszych nagrań? To dobre pytanie, nikt mnie chyba wcześniej o to nie pytał. Myślę, że pośrednio mieli wpływ na rewitalizację naszego brzmienia. Nie użyję słowa "odrodzenie", gdyż niczego po drodze nie utraciliśmy zawsze tacy byliśmy. Powiem tak - dobrze jest mieć przyjazny dom. Zanim znaleźliśmy swe miejsce w Nuclear Blast, to z albumu na album zmienialiśmy wytwórnie. Bardzo trudno było nam, jako zespołowi thrash metalowymi, znaleźć stałą przystań. Zwłaszcza zespołowi thrashowemu na naszym poziomie. I tak wędrowaliśmy między SPV, Bodog Records, Eagle Rock i tak dalej. Myślę, że w chwili podpisania kontraktu na trzy płyty z Nuclear, mieliśmy w końcu okazję zatrzymać się na chwilę i zaczerpnąć oddechu. W końcu mogliśmy przestać się skupiać na promocji i managemencie, a koncen-


trować się głównie na samej muzyce. W ten sposób Nuclear Blast pośrednio pomógł odżyć Overkillowi. Bardzo dobrze nam się zresztą razem pracuje. Wytworzyła się między nami odpowiednia chemia i dzięki temu tworzymy spójną jednostkę. Jesteśmy oportunistami. Gdy widzimy okazję, to ją wykorzystujemy. Te trzy ostatnie albumy są dobrym odzwierciedleniem tego stanu rzeczy. Na nowym albumie pokazaliście bardzo zróżnicowane podejście do thrash metalu. Nigdy zresztą nie graliście wszystkiego na jedno kopyto. Ciekawi mnie, jak wam się udaje tak naturalnie oddać wszystkie możliwe odcienie thrashu? Zróżnicowanie zawsze było częścią naszej muzyki. Jest to też widoczne na nowym albumie. Weźmy na przykład "Armorist", który jest thrashowy i szybki, a z drugiej "Pig", który jest bardzo punkujący. Weźmy groove'owy "Bitter Pill" i "In the Name", który ma w sobie jądro NWOBHM i trochę power metalu. Zróżnicowanie bardzo dobrze wpływa na naszą motywację. Dzięki temu możemy chwytać się bardzo różnych zagrywek i patentów. Kluczem do tego wszystkiego jest jednak fakt, że pod koniec dnia możemy na tym wszystkim odbić pieczątkę Overkill, mówiącą jasno, że to wszystko jest nasze. Nie jest to zróżnicowanie dla samego faktu bycia zróżnicowanym, a jest to zróżnicowanie jako część muzyki naszego zespołu. Skoro poruszyliśmy temat motywacji. Poleciało już kilkanaście albumów i kilkadziesiąt lat na scenie. Co sprawia, że trzymacie się mocno w metalowym świecie i nadal macie chęć by przeć dalej? To jest dość zabawne, bo mam siostrzenicę, która wybiera się na licencjat na uniwersytet z początkiem września. Rozmawiała ze wszystkimi w rodzinie o ich życiu zawodowym, o ich karierach i o tym co robią w pracy. Rozmawiała także ze mną. No i dziewczę się mnie pyta "wujku Bobby, co ty tak naprawdę robisz w życiu?", a ja na to "to, co naprawdę robię w życiu to unikanie pracy!". (Śmiech) Odnajduję w sobie motywację, gdy sobie pomyślę, że całe swoje życie mogłem poświęcić jakiemuś stylowi życia, którego nie znoszę. Mój staruszek powiedział mi kiedyś, że jeżeli będę robił to, co kocham, to nie przepracuje choć jednego dnia w swoim życiu i miał całkowitą rację. Naturalnie, jest to ciężkie do osiągnięcia, jednak satysfakcja jaką się z tego czerpie jest przeogromna. Stąd te siedemnaście albumów na naszym koncie. To nie jest zasługa tego, że, ojej mamy wielkie jajca, albo że jesteśmy zespołem odlanym z czystej stali, to nie tak. Kochamy, to co robimy, choć jest to naszą pracą. Nadal czerpiemy z tego radość. Powiedziałeś kiedyś w kilku wywiadach, że The Ramones było dla ciebie wielką inspiracją, gdy byłeś w liceum. Czy mógłbyś nam opowiedzieć jak muzyka The Ramones odbiła się na twoim życiu, muzyce którą tworzysz i kreatywności? The Ramones byli czymś powszechnym w Nowym Jorku, zanim stali się czymś znanym i powszechnym na całym świecie. Uczęszczałem do liceum w New Jersey, gdy po raz pierwszy zetknąłem się z pierwszym albumem The Ramones. Byłem zadziwiony tym, co usłyszałem. To było genialne i rewolucyjne. To było lepsze od rock'n'rolla którego słuchałem razem z innymi dzieciakami z mojego pokolenia. Byłem wtedy pod wielkim wrażeniem ich twórczości. Wymykaliśmy się do miasta, by zobaczyć Ramonesów, by zobaczyć jakiś ich koncert. Staraliśmy się dostać do klubów, do których nie mieliśmy wstępu, by posłuchać ich na żywo. Bujaliśmy się po St. Marks Place, licząc na to, że ich spotkamy. Wtedy to było coś, zakładałeś skórzaną kurtkę, podarte dżinsy, high topy, brałeś puszkę piwa do plecaka i szedłeś tam, licząc że zobaczysz któregoś z Ramonesów. Oni sprawili, że rock'n'roll był znowu brudny. To było coś, co do nas przemawiało. Ich utwory może i były melodyjnymi pioseneczkami, ale to były melodyjne pioseneczki z toną brudnego imidżu i charakteru. To był niemalże poziom ulicy. Mogłeś nie tyle posłuchać ich muzyki czy zobaczyć Ramonesów, mogłeś poczuć ich brud. To było bardzo inspirujące, także w pó-

źniejszych latach. Była taka sytuacja z czasów "Under The Influence". Graliśmy koncert w rockowym klubie "The Ritz" przy Jedenastej Ulicy na Manhattanie. To był całkiem znany klub. Byłem z D.D. Vernim w garderobie przed koncertem i nagle do pomieszczenia wchodzi nie kto inny, lecz Joey Ramone. Napił się z nami piwa, bo słyszał jak ludzie o nas mówią. D.D. wtedy wyskoczył do niego

na scenie głównej. Nasz występ na drugiej scenie by był o 18:30, jednak po prostu tym razem chcieliśmy się pokazać na największej scenie tego festiwalu. Nie wiem czy w Europie jesteśmy bardziej popularni. W Ameryce Północnej sprzedajemy więcej płyt niż w całej Europie. Większość z tego to naturalnie rynek USA, w Kanadzie sprzedajemy może ułamek z tego. To naturalnie czysta demografia. W

Foto: Nuclear Blast

z tekstem czy nie miałby nic przeciwko temu, by nas zapowiedzieć przed koncertem. Joey się zgodził, po czym wyszedł na scenę z piwem w ręku i mówi: "Hej… nazywam się Joey Ramone… ci goście są z Nowego Yorku… nie wiem o nich za wiele, ale muszą być fajni, bo są z Nowego Yorku, więc… Overkill". Pomyślałem wtedy, że to była najbardziej zajebista zapowiedź na świecie. (śmiech) (Śmiech) No, to było coś. Czy macie już przygotowany plan trasy promocyjnej na jesień, a także na późniejszy okres? Ta, ludzie często się mnie pytają: "Bobby, co niesie przyszłość?", a ja na to "Cholera, skąd mam wiedzieć? Żyję dniem dzisiejszym!". (Śmiech) Naturalnie trzeba mieć jakiś plan. Dopiero wróciliśmy z festiwalu w Montrealu. Grała tam Metallica, Anthrax, Lamb of God, Exodus, Slayer, więc skład był naprawdę znakomity. Naszą trasę zaczynamy w Stanach we wrześniu. Będziemy headlinerem, a na większości koncertów supportować nas będzie Prong. W październiku i w listopadzie odwiedzamy Europę na trasie z Prong i szwedzkim Enforcerem. Następnie wybieramy się na drugą trasę po Stanach, którą właśnie bookujemy, a potem wracamy na kolejną trasę po Europie. Pomiędzy postaramy się wcisnąć małą trasę po Ameryce Południowej i Centralnej, Azji oraz Australii. Biznes taki jak zwykle. Nie żeby to było coś złego. Jesteśmy zapracowani jak zawsze. Wspomniałeś o Heavy Montreal. Graliście na tym festiwalu kilka dni wcześniej. Jak zauważyłem w rozpisce, wasz koncert został zaplanowany na bardzo wczesną porę, bo na godzinę pierwszą po południu. Byliście jednym z pierwszych zespołów pierwszego dnia. W zeszłym roku w Niemczech na Headbangers Open Air byliście headlinerem jednego z dni festiwalu. Dlaczego graliście tak wcześniej w Montrealu? Czyżby było to spowodowane tym, że w Europie wasza muzyka jest być może bardziej znana i doceniania na metalowej scenie? Myślę, że niekoniecznie. Mieliśmy parę opcji do wyboru, więc mogliśmy dokonać własną decyzję kiedy mamy zagrać. Dano nam możliwość wystąpienia znacznie później na drugiej scenie, jednak chcieliśmy, by nasz koncert w Montrealu odbył się

USA jest tak dużo ludzi, że wiadomym jest fakt, że więcej naszych nagrań jest sprzedawanych właśnie tutaj. W następnym roku minie trzydzieści lat od daty wydania waszego debiutanckiego krążka "Feel The Fire". Czy zamierzacie obchodzić tę rocznicę w jakiś szczególny sposób? Nie, nie zamierzamy. Nie dlatego, że nie uważam tego albumu za coś wyjątkowego. Po prostu bardziej wyjątkowym dla mnie jest to, co się dzieje w zespole w dniu bieżącym. Mamy "White Devil Armory", nasz nowy album, który jest płytą ważną w dniu bieżącym, na której zamierzamy się skupić. Ludzie zwykle gadają o starych dobrych czasach i starych dobrych albumach. Jasne, wspomnienia są czymś naprawdę ważnym i istotnym, zwłaszcza, że im są starsze tym nabierają większego kolorytu. Nie zrozum mnie źle. "Feel The Fire" był albumem z czasów, gdy thrash metal się rodził, a my byliśmy jednym z jego twórców. To wszystko się działo naokoło nas i innych, podobnych zespołów. To było bardzo ekscytujące, ale mamy rok 2014, który także jest świetnym rokiem dla thrashu. Nie chcę mu nic umniejszać poprzez usilne cofanie się o te kilkadziesiąt lat wstecz, by uczcić rocznicę powstania "Feel The Fire". No cóż, stale dostarczacie nam dobrych płyt, więc macie dobrą wymówkę. (śmiech) Myślę, że gdybyśmy nagrywali fatalne płyty, to wtedy dobrym pomysłem dla nas by było świętowanie rocznicy powstania "Feel The Fire". (śmiech) To by były wszystkie pytania na dziś. Jest jeszcze jedno o które zostałem poproszony by padło w rozmowie z tobą. W sumie nigdy nie widziałem takiego w żadnym heavy metalowym wywiadzie. A więc, Bobby… czy lubisz koty? (śmiech) Nie powiedziałbym, żebym był ich wielkim fanem. (śmiech) Aleksander "Sterviss" Trojanowski Podziękowania za dużą pomoc przy przygotowaniu i tłumaczeniu wywiadu dla Katarzyny Świrskiej

OVERKILL

5


"Pasjonujemy się tymi samymi utworami. Tego wrażenia nie da się stworzyć w jakikolwiek sposób w Internecie. Nie doświadczy się tego na Youtube czy gdziekolwiek. To jest właśnie magia muzyki na żywo." - tymi słowami Richie Faulkner określił granie koncertów. I wydaje mi się, że więcej dodawać nie trzeba, bo doświadczenie Judas Priest na żywo jest wprost nie do opisania. Wiemy, ze w 2015 kapłani na pewno zawitają do kraju nad Wisłą. Nie wiemy dokładnie gdzie ani jak. Będzie to jednak dobra okazja, dla tych, którzy nie widzieli ich na żywo aby odpokutować przed Księdzem ten grzech.

Metalowa esencja HMP: Cześć Richie. Tytułem wstępu chciałem ci pogratulować świetnych kawałków z nadchodzącego albumu. Materiał znacznie się różni od "Nostradamusa", ale najważniejsze, że brzmi jak klasyczny Priest. Gratuluję. Richie Faulkner: Dzięki wielkie, dobrze to słyszeć. Słuchałeś może całej płyty (wywiad był robiony przed oficjalną premierą płyty - przyp.red.)? Nie, niestety nie. Tylko czterech utworów. Ale bardzo mi się podobają. Jeżeli słyszałeś tylko cztery utwory i podobało ci się ich brzmienie, to pokochasz ten album. Będzie na nim osiemnaście utworów i jestem nimi absolutnie podekscytowany. Chciałem podzielić się z tobą kilkoma refleksjami na temat nowego materiału. Rob powiedział w jednym wywiadzie, że "Reedemer of Souls" będzie najklasy -

charaktery są tak silne, że wszytko co stworzą, ma tę esencję zespołu. Gdy puszczaliśmy powiedzmy jeden utwór kilku osobom, jedna mówiła "Ej przypomina mi to coś z "Defenders..."", po czym druga mówiła "Słuchaj, to brzmi jak z "Ram it Down"". Tak więc, każdy patrzył na te utwory inaczej. Nie chcieliśmy niczego powielać, to jest po prostu to co ukształtowało tę kapelę na przestrzeni tych czterdziestu lat. Tak więc, te nowe utwory, to jest to, czym jest Judas Priest. Niesamowitym było je współtworzyć. Pomimo tych trzech lat, twojego doświadczenia, jesteś oczywiście najmłodszą osobą w Judas Priest. Jak odbywa się współpraca nad nowym materiałem? Kto jest głównym kompozytorem, możesz pisać utwory na własną rękę, czy tylko odgrywać to co zrobią inni? W wypadku Judasów, wszystko dzieje się stosunkowo swobodnie. Ja mogę stworzyć pół utworu, a później wszyscy je kończymy, albo przyniosę kilka riffów,

nagrał partie do Jazz Bass z 1974 roku, ten sam na którym nagrywano "Rocka Rollę". Muszę przyznać, że te utwory brzmią strasznie ener gicznie. Tak, nie chcieliśmy po prostu brzmieć jak piątka kolesi, która weszła do studia. Nie chodziło, nam, żeby wypaść tak jak na żywo, ale żeby zagrać z energią jak podczas występów na żywo. Charakter Glenna, Iana, Roba, Scotta są tak mocne, że gdy grają, wiesz, że to oni. Tworzą coś bardzo unikalnego - to jest właśnie Judas Priest. A kto ma więcej solówek? Podchwytliwe pytanie powiem ci. Szczerze, nie wiem. W części utworów potrzebne były solówki z moim charakterystycznym stylem, w innym ze stylem Glenna. Musiałbym po prostu przysiąść i się nad tym dłużej zastanowić. Rob powiedział, że planujecie trasę promującą nowy album. Będzie to gigantyczna trasa koncertowa czy tylko kilka gigów w kilku krajach? Czekamy na moment, żeby to rozpocząć. Na pewno wszystko zacznie się w Stanach. I tak na prawdę, wtedy zastanowimy się gdzie dalej wszystko się potoczy. Trasy mają to do siebie, że często rozwijają się "w praniu". Po Stanach, może będzie Europa, a nie można zrobić Europy nie robiąc Japonii. Jeśli Japonia, to i Ameryka Południowa. Gdyby to zależało ode mnie, to najchętniej grałbym przez trzy kolejne lata, bez przerwy w możliwie jak największej ilości miejsc. Jeśli zawitamy do Europy, na pewno przyjedziemy do Polski. Polska jest świetnym miejscem do grania koncertów. Jestem pewien, że w bliskiej przyszłości, będzie koncert w Polsce. Wiesz, pytam ponieważ pamiętam jak Judas Priest powiedziało po wydaniu "Nostradamusa", że "Epitaph" będzie waszą ostatnią trasą. To co zespół powiedział, jest prawdą, że nie będzie więcej wielkich światowych tournee, tych powiedzmy osiemnaście miesięcy w ciągłej trasie. Jednak koncerty będziemy grać w wielu miejscach na świecie. Ale też nigdy nie wiesz, co się wydarzy, sytuacje lubią ewoluować. Zabukujesz kilka dat w tym miejscu, fani chcą więcej, więc kilka jeszcze dodasz, potem kolejne. I tak, dziesięć lat później jesteś jak The Eagles. Ich "Farawell tour" trwające dziesięć lat później. Podsumowując nigdy nie wiesz co się wydarzy i jak to będzie wyglądać. Ja z mojej strony postaram się zrobić jak najwięcej dla fanów, szczególnie tych młodych.

Foto: Sony Music

czniejszym albumem Judas Priest. I wiesz, utwór "Reedemer of Souls" brzmi jakby był stworzony na "Defenders of the Faith", "March of the Damned" perfekcyjnie pasuje stylistycznie do "Ram it Down". Jest o koncertach, występach, fanach. Teraz czas na "Halls of Valhalla" i "Crossfire". Kiedy usłyszałem "Halls...", to było jak słuchanie "Screaming For Vengeance". "Crossfire" natomiast jest moim zdaniem utrzymany w klimatach "Rocka Rolla" czy "Sad Wings". Co mozesz poiwedzieć na ten temat. Wiesz, to bardzo interesujące. Kiedy weszliśmy do studia, nie mieliśmy zupełnie żadnego pomysłu na ten album. "Nostradamus" był albumem koncepcyjnym, zespół miał na niego konkretny plan, który chciał osiągnąć. W tym wypadku wszystko wyszło naturalnie. Nie było żadnych wcześniej zaplanowanych idei. Nie chcieliśmy odgrywać przeszłości czy powielać tego co już zrobiliśmy. Chcieliśmy po prostu, żeby to wszystko wyszło naturalnie. Więc usiedliśmy i wszystkie pomysły zaczęliśmy "wykładać na stół". Niesamowite, że więzi w zespole są tak mocne, że gdy Rob zaczyna coś śpiewać, czy Glenn wyjdzie z jakimś riffem, zawsze będzie to brzmiało jak klasyczny Priest. Oni tym są. Te

6

JUDAS PRIEST

Glenn przyniesie kilka riffów i je sklejamy do siebie. Siedzimy z Glennem i Robem układając to wszystko do kupy. Jest to bardzo swobodny, nieograniczający proces. Słuchałem heavy metalu przez wiele, wiele lat. Kiedy będąc jeszcze dzieciakiem w wieku około 13, 14 czy 15 uczyłem się tworzyć utwory przy płytach takich jak "Screaming for Vengeance" czy "Sad Wings of Destiny". Starałem się zrozumieć, jak ta partia pojawiła się obok tej partii, jak oni włożyli tyle emocji w dany utwór. Tak więc, stałem się niemalże mistrzem w twórczości Priest już dwadzieścia lat temu. Zresztą nie tylko w ich twórczości. Słuchałem mnóstwo Maidenów, Black Sabbath. Gdy wszedłem do studia z tymi kolesiami było to dla mnie zupełnie naturalne. Musiałem zrobić to co robiłem zawsze, nie musiałem udawać, mogłem być szczery. Nie musiałem się w nic ani w nikogo wpasowywać. Taka metalowa esencja. Tym samym wszystko było mocno organiczne. Począwszy od pomysłów bluesowych przez hard rockowe czy speed metalowe. Nawet nagrywanie było mocno klasyczne. Gitary podpięte do wzmacniaczy, do których przystawione są mikrofony. Nie było żadnego "przedprodukowania" materiału. Bass, na którym Ian Hill

Okładka "Reedemer of Souls" ma bardzo podbny styl do "Angel of Retribution". Kto jest jej twórcą? Artysta nazywa się Mark Wilkinson. Zrobił już kilka okładek albumów. "Ram it Down", "Painkiller", "Angel of Retribution" i "Nostradamus". Wydaje mi się, że zrobił też okładki "Demolition" i "Jugulator", ale nie jestem tego pewien. To co zrobił jest świetne, wygląda jak klasyczna okładka Priest. "Klasyczna" to tak naprawdę dziwne słowo. Każda osoba definiuje to inaczej, dla mnie jednak "klasyczna" oznacza natychmiastowo rozpoznawalną, w tym wypadku jako Judas Priest. Jak posłuchasz nowych utworów wiesz, ze są klasyczne. To samo jest z okładką. Ten Anioł, przypomina postać zarówno z "Sad Wings of Destiny", jak i "Angel of Retribution" czy "Painkiller". To zależy tylko od interpretacji. Dla mnie właśnie dlatego jest to bardzo "priestowa" okładka. Do tego te wszystkie kolory. W tej formie jest ucieleśnieniem heavy metalu. To prawda, wygląda świetnie. Nie jest tak tajem nicza jak chociażby "Nostradamus". Glenn Tipton powiedział kiedyś, że świetnie pasujesz do stylu Judas Priest. Zażartował, że jesteś blondynem i grasz na V-ce jak K.K. Teraz po tych trzech latach grania z Judasami, co możesz o tym powiedzieć. Jak czujesz się w tej roli? Wiesz, Judasi już na początku powiedzieli, że nie chcą kogoś kto będzie klonem. Kogoś, kto będzie grał dźwięk w dźwięk, będzie wyglądał tak samo czy miał taki sam instrument. Wiesz, wychowałem się na Judasach, Tipton i Downing byli moimi idolami. Zakochałem się w "Flying V", w Gibsonach. Mam blond włosy, jak K.K., tak po prostu. Miałem "Flying V", więc kiedy wskoczyłem do Judas, musiałem na niej grać. To część ich image. Wiadomo, że w jakimś tam stopniu gram podobnie jak K.K. Ale też sporo improwizuję na scenie. Są solówki, które gram tak samo, a są takie, które gram zupełnie inaczej. On to robił,


Hendrix to robił, Gilmour. Wszyscy. Dlatego mimo kilku podobieństw jestem kimś zupełnie innym. I zespół to ceni, chcieli kogoś kto udowodni swój punkt widzenia. Po takiej ilości koncertów, po płytach znajdujesz swój dokładny styl, improwizację. Musi się ona mieścić w ramach kawałka, ale robisz to na swój własny sposób. Ja jestem ogromnym fanem Michaela Schenkera, wplatam go tu i tam, uwielbiam Dave Murray'a z Iron Maiden. Oni też są blondynami (śmiech). Oni wszyscy są moimi ulubionymi gitarzystami, więc na pewno będę w niektórych momentach ich przypominał. Starałem się przy tym wykształcić swój własny styl i mam nadzieje, że go dokładnie słychać na "Reedemer of Souls". Po waszym drugim koncercie, byłem jednym ze szczęściarzy, który spotkał ciebie i resztę Priest pod waszym hotelem. Szczerze to był fuks, ponieważ nikt z nas nie wiedział, że to wasz hotel. Zgarnęliśmy kilka wspólnych fotek, autografów i tego typu rzeczy, tak klasycznie. Fani goniący, starający się spotkać z muzykami... Jaka jest twoja opinia o tworzeniu specjalnych, mega-drogich biletów w stylu "meet & greet". Nie widziałem i nie przypominam sobie, żeby Judas Priest robiło kiedykolwiek coś w tym stylu. Wiem o biletach VIP, ale one są czymś całkowicie odmiennym. Cholera wy nawet nie macie biletów na "golden circle"! Szczerze, to nie wiem. Jestem mocno rozdarty w tym temacie. Judasi, nie wiem czy kiedykolwiek to robili, bo najważniejszy jest występ na żywo, to co muzyk robi na scenie. Kazanie komuś płacić, za to żeby przyszedł i powiedział "Siema"… Szczerze nie wiem... Nie wiem czy to po prostu chęć zarobienia pieniędzy czy cokolwiek innego. My raczej nigdy tego nie zrobimy. Skupiamy się na samych koncertach i tym, że gdy fan płaci pieniądze, aby nas zobaczyć, dostaje Judas Priest na scenie, dostaje całe show, utwory, muzyków, całą wspólnotę, społeczność jaką jesteśmy my wszyscy. To całe "Meet&Greet"… Nie wiem czasami, za co oni biorą kasę, no ale niektórzy za to płacą. Ja osobiście widzę w fanach wielką więź. Ja, Rob, Ian i Scott braliśmy ostatnio udział w "Rock'N Roll Fantasy Camp", gdzie fani po prostu przychodzili i graliśmy z nimi wspólnie numery. Gdy wchodzi ci na scenę 14 letni gitarzysta albo perkusistka, która od dwudziestu lat jest naszą największą fanką - daje ci to niesamowitą satysfakcję, niesamowitego powera do gry. Z perspektywy fanów to jest nieziemskie doświadczenie. Ja jestem w kropce, są tego dobre aspekty, ale są i takie wymagające dyskusji. Nigdy nie mów nigdy, ale nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek Judas Priest zrobiło coś takiego. Skupiamy się na muzyce, na doświadczeniach grania na żywo. A jakie jest twoje zdanie na ten temat? Dla mnie też jest to cholernie trudny aspekt. Z jednej strony jest to mocno dziwne, że zespoły biorą kupę pieniędzy za to, żeby fani mogli się z nimi spotkać gdyby nie fani, nie było by zespołów. Z drugiej jednak strony w erze Internetu, online, sprzedaje się coraz mniej płyt. Kapela, muzycy muszą mieć pieniądze, muszą z czegoś żyć. Masz to samo co ja, patrzymy jakby na dwie strony medalu.

Ciekawe zagadnienie, nieprawdaż? Wszak Grave Digger to jeden z zespołów, które bardzo poważnie podchodzą do czystości gatunkowej granej przez siebie muzyki. Nikt przecież nie wątpi, że "Knight's of The Cross" czy "Tunes of War" to granie tradycyjne. Tymczasem Chris Boletndahl po trzydziestu latach grania korzennego heavy metalu oświadcza, że właśnie wrócił do korzeni. Wyjaśnienia poniżej.

Czyli czym się różni tradycyjny heavy metal od heavy metalu lat 80-tych HMP: Witaj Chris tytuł nowego albumu - "Return of the Ripper" jest taki sam jak demo z 1991r. O co chodzi? Chris Boletndahl: Tak i przypomina też album "The Ripper". Nowy CD nie ma nic wspólnego z tymi dokonaniami, nawet pod względem muzycznym. Ona ma oznaczać, iż chcieliśmy powrócić do stylu w jakim graliśmy w latach 80-tych. Wyrastaliśmy jako grupa heavy metalowa i teraz znów nią jesteśmy. Zaraz, zaraz, to znaczy, że te kilkanaście poprzednich albumów, licząc od "Repaer" to nie był heavy metal? Oczywiście, że był ale było to w większości granie epickie, trzeba było trzymać się nastroju tworzonego przez teksty, uważać na riffy, nastrój. Wtedy nie moglibyśmy na przykład wydać utworu takiego jak "Satan's Host", "Ressurrection Day" albo "Road Killer". Gdy robisz koncept to paradoksalnie jesteś ograniczony. Teraz jest łatwiej pisać utwory bez tego całego scenariusza. Wychodzi na to, że najlepsza jest strona "B" płyty: wspomniany "Satan's Host", "Dia de los Muertos", i "Grave Desecrator". Tak na to wygląda, wspaniałe czasy gdy były jeszcze strony B, (śmiech). "Satan's Host" jest oparty na riffach w stylu Motorhead... Tak oczywiście. Słychać tutaj też Tank i patrząc głębiej, klasycznego rock'n'rolla. To nietypowy kawałek jak na Grave Digger. Nie graliśmy tak od piętnastu lat. Ale gdy sięgniesz dalej to okaże się, iż ten utwór mógłby się znaleźć na przykład na "Heavy Metal Breakdown". Fajnie jest pisać takie kawałki. Z drugiej strony ten album nie ma produkcji typowej dla lat 80tych. Z tamtych czasów jest tylko muzyka, riffy, aranżacje. Muzyka i inspirowana latami 80-tymi wymaga również zachowań typowych dla epoki. Grave Digger będzie teraz tonął w alkoholu i otoczony będzie setkami groupies? (Śmiech) Daj spokój przecież każdy z nas ma już pod pięćdziesiątkę. Otaczanie się groupies byłoby żałosne i śmieszne. Mamy rodziny, dzieci. Tu chodzi tylko o in-

spiracje muzyczne. Oparcie albumu na riffach i gitarach. Gdy usłyszałem "Tatooed Rider" to od razu przyszedł mi na myśl "Turbo Lover" Judasów. Chodziło mi zwłaszcza o bicie werbla. Tak, to był pomysł Stefana (Arnolda, perkusja przyp. red.). Gdy skończyliśmy wstępne nagrania on nałożył na niego partie syntezatorów, i od razy stwierdziliśmy że to brzmi jak "Turbo Lover". Pasowało do całego utworu jaki i do tekstu. Album rozpoczyna intro, przerobiony "Marsz Żałobny" Chopina. Utwór ten ma w metalu długą tradycję, przerabiali go np. Candlemas i Bathory. Znasz ich wersje? Nie znam tych wersji, nie słucham, aż tak wielu kapel metalowych. Częściej sięgam po lata 70-te i bardzo wczesne 80-te. Jak to brzmiało? Bathory użył go we fragmencie utworu "Call From The Grave", głównie w gitarach. Candlemass w intrze do albumu "Nightfall", tam jest sporo klawiszy razem z metalowym instrumentarium... OK., my staraliśmy brzmieć bliżej oryginału. Płyta ma dwa bonusy. Do momentu naszej rozmowy nie miałem okazji ich poznać. Powiedz coś o nich? "Emperor's Death" jest zainspirowany filmem "Gladiator". Jest bardzo wolny i niemal doomowy. "Rebel of Damnation" zaś to typowy pozer metal, choć z lat 80tych. Jak widzisz odstają trochę od stylu albumu. Właśnie, pozer metal. Po upadku Digger w 1988r. nazwaliście się Hawaii, robiąc sobie fotkę w letnich, hawajskich ciuszkach w jakimś niemieckim rzecznym porcie na tle jachtów, z zachmurzonym niebem, gdzie przez 1/4 roku leży śnieg. Czy to był żart, czy autentyczna choć nieudana próba wpasowania się w tzw. realia i wymagania rynku? Tak, podczas robienia zdjęcia było cholernie zimno. Ludzie nie lubili wtedy Digger, ktoś wpadł zatem na pomysł aby zmienić nazwę. Wymyśleliśmy Hawaii. Najlepsze jest to, że większość kawałków z demo Hawaii to był rasowy heavy metal, który trafił potem na "Reaper". To co tam graliśmy w ogóle nie pasowało do tej gównianej nazwy.

Tak, nie mogę powiedzieć, że to jednoznacznie dobry lub zły pomysł. To… mocno zawiłe. Dokładnie. Dzięki, za to pytanie, jest naprawdę interesujące, zmusza do myślenia. Zobaczymy, aczkolwiek nie wydaje mi się, żeby Priest to zrobili. Świetnią rzeczą w koncertach Judas Priest, jak wiesz, jest to, że gdy patrzysz na scenę, kiedy ja patrzę na ludzi ze sceny, a wy śpiewacie razem z nami, patrzymy sobie w oczy, Wy macie ręce w górze - pasjonujemy się tymi samymi utworami. Tego wrażenia nie da się stworzyć w jakikolwiek sposób w Internecie. Nie doświadczy się tego na Youtube czy gdziekolwiek. To jest właśnie magia muzyki na żywo. Tak długo jak kapele takie jak Priest istnieją, kolejne generacje kapel metalowych i ich fanów, zawsze będzie istniało to coś, czego nie stworzysz i nie doświadczysz nigdzie indziej - to jest właśnie magia muzyki na żywo. Dzięki Richie za wywiad, to było chyba ostatnie pytanie. Świetnie się z tobą rozmawiało. Ja też dziękuje, do zobaczenia! Mateusz Borończyk Foto: Napalm

GRAVE DIGGER

7


Foto: Napalm

Nie sądzisz, że wpadliście w ta samą pułapkę co kiedyś Antharx, którzy pochodząc z Nowego Jorku ubierali się w słoneczne, zabawne ciuchy. Ludzie śmi ali się, że stroją się na wyluzowanych chłopaków z L.A.? Z nami było podobnie... Czy cały ten okres Digger nie zakrawa przypadkiem na miano zdrady metalu? Raczej przerwy w działalności. Po naszym rozpadzie minęło chyba pół roku zanim się do siebie odezwaliśmy. Powiedziałeś kiedyś iż album Digger, "Stronger Then Ever" zrobiony był tylko dla kasy. Jak to możliwe aby tworzyć riffy, kawałki kompletnie się z nimi nie identyfikując? Jak widzisz można. Noise powiedziało nam, że musimy stać się popularni w USA i w tym celu zmienić nazwę. Grać jak Bon Jovi. Byliśmy młodzi i uwierzyliśmy w te wszystkie bzdury o wielkich trasach i tonach dziwek. Szybko się to skończyło. Widzisz sprawa z muzyką Digger wygląda tak iż oryginalne wersje kawałków napisanych na "Stronger Then Ever" było dość ciężkie i agresywne, w stylu LP "Witch Hunter". Wtedy pojawiła się wytwórnia, mówiąc iż ma super producenta Micka Jacksona, który jest poza tym super gościem i tak dalej... tak narodziło się to gówniane brzmienie. Co robiliście po rozpadzie Digger i potem Hawaii? Studiowałem pracę socjalną od drugiej połowy lat 80tych i w czasie kiedy zerwaliśmy z zespołem ukończyłem te studia. To było gdzieś w roku 1991. Potem gdzieś do 1993r. pracowałem w Młodzieżowym Centrum Kultury. To była dobra robota. Fajna i nieźle płatana. Wcześniej byłem technikiem, robiłem meble ze stali.

Nie w tym ma nic politycznego. Zainteresowały mnie pojedyncze historie, które gdzieś obejrzałem lub przeczytałem. Od kilku lat twój były kolega Uwe Lulis nie gra już w Rebellion. Czy w związku z tym twoja ocena tego zespołu się zmieni? Nie ma to nic do rzeczy. Uwe pracuje teraz jako techniczny dla Wolfa Haffmana z Accept. Nie mamy sobie zbyt wiele do powiedzenia. Spotkaliśmy się jakiś czas temu na Masters of Rock w Czechach. To wszystko dawne dzieje i nie mam o to żalu. Dziwi mnie jednak droga jaką poszedł Uwe. Przestał grać i zawsze żałował, że z Grave Digger nie odniósł sukcesu finansowego. Jest teraz event managerem. Ja bym tak nie mógł, nie wyobrażam sobie życia bez grania. Mam w sobie wciąż wiele pomysłów, kreatywności... Powracając do Rebellion, Tommi ich lider jest nauczycielem historii. Ma na stosowaną wiedzę i dobrze to przedstawia w tekstach. Słuchałem kilku numerów z ostatniej płyty i nie jest to czego oczekiwałam. Ot dobre kawałki ale nic co zmusiłoby mnie do posłuchania tego dwa razy. Jak się miewa twoje malarstwo? Zrobiłem kilka wystaw, jedna odbyła się na Wacken Open Air. Teraz mam przerwę bo gdy piszę lub nagrywam to nie mogę tworzyć nic innego. Na koniec pytanie serial historyczny, który emi towany był jakiś czas temu w Niemczech, "Nasze matki nasi ojcowie". Widziałeś go? Tak, kilka fragmentów. Ten z AK też? Pokazano was tam jako morderców Żydów. Uważam że ta scena była głupia. Jakub "Ostry" Ostromęcki

Bundeswehrę odpracowałeś społecznie? Tak. Nigdy nie byłe uzależniony od brani lub munduru. Podobnie jak reszta chłopaków... Mam dla ciebie parę pytań o teksty. Zacznijmy od tych z nowego CD? To trochę czarnego humoru, tajemniczych opowiadań, horroru, całkowicie innych niż ostatnio. "Tatooed Rider" to typowy kawałek o motocyklistach. "Satan's Host" to sarkastyczne natrząsanie się z religii. Interpretacje są tutaj bardzo szerokie. Kilka lat temu popełniliście utwór o nazwie "Until The Last King Dies" poświecony rewolucji fran cuskiej. Czy naprawdę wierzysz że Ludwik XVI był tyranem? Przecież to rewolucjoniści nie on rozpoczęli terror. Minęło już sporo czasu, od momentu gdy to pisałem. Oczywiście wydarzenia były takimi jak je opisałeś. Musze jeszcze raz sięgnąć do kawałka i literatury. Na "Liberty Or Death" sporo utworów dotyczy Żydów, ich mitów, powstań i holocaustu. Skąd takie zainteresowanie tym narodem?

8

GRAVE DIGGER

Blast Foto: Nuclear

HMP: 15 sierpnia to data wydania waszego kolejnego albumu studyjnego. Jak się czujesz po ukończeniu procesu przygotowywania płyty? Wolf Hoffmann: Jestem bardzo podekscytowany, że w końcu wydajemy ten album. Koniec czekania. Fajnie, że fani dostaną w końcu coś nowego. Wasz pierwszy album wydaliście w 1979 roku. 35 lat, kilka przerw i czternaście albumów później Accept nadal działa. Jak się z tym czujesz? Co myślisz o takim stanie rzeczy? Tak, to niezwykłe. Wydaje się, że 35 lat to sporo czasu, ale minęły naprawdę bardzo szybko. Trudno to sobie wyobrazić. Nie czuję się jakby to był nasz trzynasty czy czternasty album. Dla mnie jest jak trzeci album, bo to jakby nowy rozdział, który rozpoczęliśmy jakieś pięć lat temu z Markiem Tornillo. Dla mnie to kompletnie nowy start. Mówi się, że ten przysłowiowy trzeci album jest bardzo ważny, bo określa przyszłość zespołu. I tak jest też tutaj. Chociaż to nie jest tak naprawdę nasz trzeci album, to w pewnym sensie jest jak nowy początek. Myślisz, że muzyka i teksty Accept mocno zmieniły się od czasu pierwszych albumów? Czy myślisz, że rozwinęliście się i zrobiliście postępy przez te czas? Tak, mam taką nadzieję, że z czasem stajemy się lepsi (śmiech). Smutne gdyby było inaczej. Myślę, ze ten album jest bardziej dojrzały, bezpośredni niż cokolwiek, co zrobiliśmy w przeszłości. Według mnie tak właśnie powinno być, muzyka powinna być lepsza. Nigdy nie zrozumiem ludzi, którzy myślą, że masz w swojej karierze tylko jeden punkt, w którym jesteś najlepszy, a wszystko co dzieje się później jest gorsze. Wierzę, ze jest dokładnie odwrotnie, a najlepsze dopiero przed nami. Najlepsze kawałki Accept nie zostały jeszcze nagrane, a najlepszy koncert nie został jeszcze zagrany. Nie mogę się więc ich już doczekać. Czy planujecie cała sesję nagraniową? Może jest tam trochę miejsca na improwizacje? Czym ta sesja różniła się od poprzednich? Ja i Peter napisaliśmy około osiemnastu kawałków przez cały proces, nagraliśmy osiemnaście kompozycji bazowych, więc tym razem mieliśmy o wiele więcej materiału niż kiedykolwiek wcześniej, a tym samym więcej niż potrzebowaliśmy. Super, bo mogliśmy wybrać jedenaście najmocniejszych utworów i kilka bonusów z pozostałości. Zawsze jest miejsce na udoskonalenie, improwizacje podczas nagrywania, ale zawsze dobrze jest wiedzieć, że kompozycje są solidne i że masz rdzeń, materiał, który jest mocny. Peter i ja stworzyliśmy wszystkie utwory, tak samo jak przez wszystkie te lata. Zaczęliśmy na początku zeszłego roku, chyba około maja. Nagrywanie i tworzenie zajęło nam więc około ośmiu miesięcy, co też jest super. Dlaczego wybraliście "Stampede" na singiel To był wybór wasz czy wytwórni? To był wspólny pomysł. Wiesz, kiedy grasz pierwsze demo, albo pierwszy kawałek przed wszystkimi, wpada


Zawsze jest miejsce na improwizacje Czy istnieje ktoś, kto mieni się fanem heavy metalu, a nie słyszał nigdy o Accept? Czy ten zespół naprawdę należy przedstawiać? Toż to jedni z pionierów tego gatunku w Niemczech, Europie i na świecie, stawiani na równi z najlepszymi i najbardziej znanymi. Wydawać, by się mogło, że po tylu latach - w końcu od premiery pierwszej płyty studyjnej minęło 35 lat, a od samych początków Accept prawie czterdzieści - panowie powinni sobie dać spokój z graniem, albo zacząć eksperymentować z brzmieniem, wmawiając nam, że od zawsze chcieli to robić. Ale nie Accept. Accept bezpardonowo dalej łoi czysty heavy metal. Z Udo czy bez niego, załoga idzie dalej, zwłaszcza, że Mark Tornillo świetnie się sprawdza w roli wokalisty, zamiast legendarnego Dirkschneidera i to nie jako jego zastępstwo, lecz jako godny sukcesor. Accept nagrał właśnie z nim trzeci album po swej kolejnej reaktywacji. Była to dobra okazja, by wspólnym wysiłkiem spróbować przepytać Wolfa Hoffmanna, czyli słynnego "łysego z Accept", na temat tego, co w trawie piszczy w obozie niemieckich weteranów. się na wspólny pomysł jaki powinien być pierwszy singiel. My zdecydowaliśmy się na "Stampede" ponieważ reprezentuje wszystko o co chodzi w Accept. Jest szybki i bezpośredni, zawiera wszystkie ważne elementy. Poza tym, trudno jest wybrać jeden kawałek, który reprezentowałby cały album. Musisz wybrać spośród jedenastu zróżnicowanych utworów. My postawiliśmy na "Stampede".

jsza muzyka wpłynęła na ciebie i twoje kompozycje w jakiś sposób? Czy życie w USA różni się znacznie od życia w Niemczech? Cóż, widocznie nie, bo nie wydaje mi się, żeby ten album w jakikolwiek sposób brzmiał jak amerykański metal. Dla mnie nadal brzmi bardzo po niemiecku. Oczywiście, życie w tych dwóch krajach różni się znacznie.

Okładka "Blind Rage" jest utrzymana w tej samej kolorystyce co "Blood Of the Nations". Chyba kochacie czerwień. Autor okładki "Blind Rage", Dan Goldsworthy, stworzył również zajebiste grafiki dla Hell i Gloryhammer. Dlaczego zdecydowaliście się na współpracę z nim przy nowym albumie? Czy poleciła wam go wytwórnia? Właściwie zarekomendował go Andy Sneap. Wcześniej pracował z Hell, pomógł nam też przy albumie "Stalingrad", więc dość dobrze go znaliśmy. Kiedy Dan pojawił się z grafiką pierwszego byka byliśmy bardzo podekscytowani i od razu wiedzieliśmy, ze to będzie okładka naszego albumu. Pokazuje całą siłę i agresję, byk jest bardzo umięśniony, pełen gniewu, para wydobywa się z jego nozdrzy. Symbolizuje wszystko to, o co nam chodzi, tak właśnie się czujemy wychodząc na scenę. Rozumiesz? Pasuje tutaj idealnie. Dan wykonał kawał świetnej roboty.

Minęło już sporo czasu od kiedy wydaliście koncer towe DVD. Czy macie zamiar przygotować takie nagranie, które zawierałoby materiał z ostatnich albumów, takich jak "Blind Rage", "Stalingrad" i "Blood of the Nations"? Tak, w wersji digipack znajduje się też koncertowe

Kilka lat temu wypuściłeś album solowy o tytule "Classic". Czy masz zamiar nagrać kolejny album solo w najbliższej przyszłości? Tak, pracuję nad nim już od jakiegoś czasu. Kiedy mam tylko wolną chwilę od Accept, wykorzystuję ją do pracy nad następcą albumu "Classic". Jest już bliski ukończenia. Mam nadzieję, ze uda mi się go dokończyć podczas przerwy w trasie na początku przyszłego roku. Jesteśmy teraz w Accept naprawdę bardzo zajęci i ciężko mi znaleźć chwilę na coś innego, ale nie ma w tym nic złego. To nie jest problem. Poza byciem gitarzystą Accept jesteś również fotografem. Czy myślisz, ze te dwie rzeczy - muzyka i fotografia - są w twoim przypadku w jakiś sposób powiązane? Nie za bardzo. Dla mnie to dwie całkowicie różne sprawy. To znaczy powiązane są ze sobą w taki sposób, że obie są zajęciem kreatywnym, ale poza tym nie nakładają się zbytnio na siebie. Wiesz, kiedy zajmuję się fotografią nie myślę o muzyce, a kiedy jestem na scenie nie myślę o fotografowaniu. To dwa inne stany umysłu. Lubię fotografować, ale kocham muzykę. Jednak kiedy mam trochę czasu lubię robić zdjęcia. W zeszłym roku miałem dość sporo zadań z tym związanych, ale w tym roku jestem tak zajęty Accept, że nie mam na to czasu. Grałeś ostatnio z Accept w Polsce na Przystanku Woodstock. Jak podobał ci się ten wieczór? Tak. Dziewczyno, to był chyba największy tłum przed jakim kiedykolwiek graliśmy! Nawet nie prawdopodobnie, ale na pewno. To dla nas wydarzenie życia! Nie wydaje mi się, żebyśmy byli kiedykolwiek w stanie przebić taką ilość ludzi. Nie ma zbyt wielu festiwali, na których zbiera się tylu uczestników. Niezwykły koncert i niezwykła atmosfera, której nigdy nie zapomnimy. Czy zamierzacie odwiedzić Polskę z trasą promującą nowy album, może tym czasem z występami klubo-

Czy zamierzacie nagrać klip do któregoś z utworów z nowego albumu? Właściwie to nagraliśmy już klip do "Stampede". Spotyka się ze świetnymi recenzjami on-line, można go oglądać od jakichś dwóch miesięcy. Czy jest jakiś jeden temat albo koncept, który stara cie się przemycić w nowym albumie, czy może wszystkie piosenki nie mają ze sobą nic wspólnego? Nie ma żadnego konceptu, to po prostu jedenaście kawałków, które nie mają ze sobą nic wspólnego. Wybraliśmy najmocniejsze jakie mieliśmy. Nigdy nie robimy koncept-albumów. Na albumie jest kilka niesamowitych solówek gitarowych. Z której z nich byłeś szczególnie dumny kiedy słuchałeś ukończonej płyty? Właśnie niedawno zacząłem się uczyć kawałków na koncerty, które przygotowujemy. W "200 Years" jest solówka, która bardzo mi się podoba, w "Final Journey", może też w "Dying Breed". Jestem też dumny z jednego numeru, którego właściwie nie nagraliśmy (śmiech). Oto niektóre z atrakcji, jak dla mnie. Czy mam rację, że użyłeś motywu z Griega "Peer Gynt - Morning Mood" w "Final Journey"? Jest jedna część, która brzmi bardzo podobnie. Dlaczego zdecy dowałeś się na wykorzystanie jej? Masz rację. Jestem wielkim fanem muzyki klasycznej. Zgadza się, jest tam fragment wzięty z Peer Gynt "Morning Mood". Zawsze chciałem nagrać ten kawałek. Wiesz, mam długą historię związaną z muzyką klasyczną i muzyka Accept, więc była to dla mnie naturalna kolej rzeczy. Już od długiego czasu żyjesz w Ameryce. Czy tamte -

Foto: Nuclear Blast

DVD. Tak więc wydaliśmy już DVD dla tego nowego albumu. Jest dostępne tylko w digipacku, co prawda nie jest to oficjalne nagranie, ale wydaliśmy je w podziękowaniu dla fanów. Zostało nagrane rok temu w Chile. Wolf, grasz na sygnowanym twoim nazwiskiem modelu gitary Flying V. Co możesz nam o niej powiedzieć? Jak podoba Ci się ten topór? Uwielbiam ją! Właściwie jest to najlepsza gitara jaką dotąd miałem. Została skonstruowana przez niemiecką firmę Framus. Została stworzona specjalnie według moich upodobań, w kształcie Flying V, ale ma w sobie wiele dodatków, których normalnie te gitary nie posiadają. Nazwaliśmy ją Flying Fortress. Jest niesamowita. Zabrałem ją ze sobą już kilka razy dookoła świata w związku z naszymi trasami, nagrywałem na niej w studio, nie mógłbym być szczęśliwszy.

wymi? Oczywiście! Nie patrzyłem jeszcze na rozkład, a jest bardzo długi. Mamy zabookowane terminy już po świętach, wiec trasę zaczniemy w przyszłym roku. Jeżeli Polska nie znajduje się w tej części trasy, to na pewno będzie w kolejnej. Czy chciałbyś skomentować jeszcze coś, o co zapomniałam zapytać? Może ostatnie słowa do met alowych maniaków z Polski? Myślę, że rozmawialiśmy już o wszystkim (śmiech). Naprawdę nie mogę się doczekać aż ludzie usłyszą nowy album, aż będą mogli spróbować nowego Accept, albumu "Blind Rage". Zostańcie z nami, niedługo ruszamy w trasę. I do zobaczenia w Polsce!

Anna Kozłowska & Aleksander "Sterviss" Trojanowski

ACCEPT

9


Wydaję mi się, że jesteśmy zgraną paczką, w której każdy wie co ma robić i to nie tylko w kwestii zespołu, ale także jako ekipa i w temacie managementu. Traktujemy to jako hobby i wolimy to robić jako kumple. Andy wciąż jest odpowiedzialny za teksty i czasami coś napisze. Z byłymi członkami nie jesteśmy zbyt blisko, więc nie mogę powiedzieć, co obecnie porabiają.

Lepiej umrzeć z żołądkiem pełnym piwa! Tankard, obok Kreatora, Sodom i Destruction uważany jest za najcenniejsze dziecko niemieckiego thrash metalu. Niektórzy porównują go do Anthrax, ze względu na luzackie podejście do muzyki i tekstów. O ile jednak kapela z Nowego Jorku skupiała się na komiskach, o tyle maniacy z Frankfurta idą w browary. Zresztą nie tylko browary. Nie "pogardzą" każdym gatunkiem alkoholu. Katują niemiłosierny thrash już od 32 lat i nie zanosi się na to, żeby mieli przestać. Zapraszam do rozmowy z ich perkusistą, Olafem Zisselem, z okazji ich nowej płyty "Rest in Beer". HMP: Witaj Olaf. Na wstępie chciałem pogratulować ci nowej płyty. Jest to klasyczny Tankard. Świetny thrash w dobrej formie. Olaf Zissel: Bardzo dziękuję. Gerre jest teraz na wakacjach we Włoszech, więc ja będę odpowiadał na pytania Nie wprowadziliście na nim żadnych drastycznych zmian w porównaniu do waszych poprzednich albumów. Nie eksperymentujecie za dużo. Nie macie czasami chęci wprowadzić czegoś zupełnie nowego, świeżego? Nie narażacie się teraz Waszym ortodoksyjnym fanom, ale nie macie wrażenia, ze cały czas robicie to samo? Nie zrozum mnie źle, nie chodzi mi

"No One Hit Wonder" jest tym z rodzaju komicznych (śmiech). Traktuje o kapeli która istnieje od trzydziestu dwóch lat i wciąż nie potrafi żyć tak jak inne zespoły, które nagrały jeden singiel i stały się bogate. Cholerna niesprawiedliwość losu!!! "Breakfast For Champions" jest z kolei poradnikiem, jak uniknąć kaca. Przede wszystkim należy zacząć od tego drinka na którym skończyłeś dnia poprzedniego. "Clockwise To Deadline" mówi o tym, że wszystko ma swój koniec. Trzeba się dostosować i nauczyć żyć z nowym sensem w życiu. Nie ważne jakie miałeś plany i czy spełniły się one czy nie. "The Party Ain't Over 'Til We Say So" opowiada zaś o bandzie starych klaunów z Frankfurtu, którzy nie umieją dać sobie spokoju ze swoim metalowym życiem

Album "A Girl Called Cerveza" został wydany nakładem wytwórni Nuclear Blast, z którą obecnie macie podpisany kontrakt. Przed Nuclear Blast, byliście pod skrzydłami AFM, Century Media. Co doprowadziło do podpisania umowy z Nuclear Blast i jak porównasz ich pracę do poprzednich wytwórni? Nuclear Blast odwala kawał świetnej roboty i jesteśmy dumni, że dostaliśmy szansę na podpisanie z nimi kontraktu. Jak wiesz, są oni znacznie potężniejsi niż wcześniejsze wytwórnie, ale mimo to, wciąż dają poczucie, że nie jesteśmy jakimś tam 125 numerkiem na liście wypełnionej zespołami. Nie musimy czekać tygodniami na odpowiedź mailową, tak jak miało to miejsce wcześniej. Wiele osób określa Tankard jako niemiecki Anthrax. Nie chodzi o muzykę, jest ona zupełnie inna, ale Wy macie podobne podejście jak oni, mocno luzackie. Nigdy jakoś nie spinaliście się bardzo jeśli chodzi o metal. Czerpaliście z tego czystą frajdę. Tak, ale czy nie jest tak, że chodzi po prostu o zabawę? Co możesz powiedzieć o waszym ostatnim splicie z Destruction? Dobra sprawa do promocji i być może dla maniakalnych kolekcjonerów. Planujecie jakieś trasy koncertowe po Europie? Wszyscy mamy regularną, normalną pracę więc nie możemy pozwolić sobie na więcej niż trzy, cztery koncerty na raz. Zazwyczaj jeździmy w trasy, mniej więcej co drugi weekend. No właśnie. Jak wygląda połączenie waszego życia prywatnego i muzyki? Mam na myśli, nie każdemu w tych czasach udaje się utrzymać tylko z muzyki. Jak wygląda to u was? Daleko nam do zespołu zarabiającego na tym co gra, ale nie odczuwamy też ciśnienia by maksymalizować profity z grania. Jesteśmy na tej dobrej pozycji, że wciąż możemy pozwolić sobie na organizowanie koncertów z nutką turystyki i jeździć do tych krajów, w których jeszcze nas nie widziano (śmiech) Po raz pierwszy zagraliście w Polsce w 2009 roku. Trochę późno do nas zawitaliście, szczególnie, że daleko też do naszego kraju nie mieliście. Czemu tak? Z tego co mi wiadomo, wciąż nie otrzymaliśmy żadnej poważnej oferty, która umożliwiłaby ponowny przyjazd do was.

Foto: Nuclear Blast

tutaj o wprowadzanie bóg wie czego do muzyki. Tak, to samo gówno każdego dnia, ale nie czujemy się z tym źle. Na albumie znalazł się utwór "Enemy of Order". O czym dokładnie opowiada tekst. Wiem że jest mocno polityczny. Jak zawsze mamy kilka tekstów, które są poważniejsze i nie kręcą się tylko wokół picia. Jest taki jeden, który opowiada jak NSA bawi się prawem cywilnym. "Nowy Wspaniały Świat" przestał być fikcją… Właśnie patrząc przez pryzmat tekstów, nie wszys tkie traktują o piwie (śmiech). Mógłbyś wymienić które, i powiedzieć o czym są teksty każdego z utworów? "War Cry" jest o wojnie z dronami, ale z punktu widzenia samych dronów. "Fooled By Your Guts" jest oparty na prawdziwej historii. Facet, który nigdy nie pił alkoholu ma browar we własnym żołądku. Świetny temat dla nas, dlatego zdecydowaliśmy się zrobić wideoklip, który powinien być już na YouTubie. "Rest In Beer" kontynuuje temat "Chemical Invasion" z 1987 roku. Szalony profesorek wraca, aby się zemścić. "Hope Can't Die" to bardzo osobisty numer i traktuje o utracie bardzo bliskiego przyjaciela. To nie jest typowy dla Tankardu temat, ale bardzo związany z naszą historią.

10

TANKARD

i muszą wyruszyć w trasę na wózkach inwalidzkich i w otoczeniu armii pielęgniarek… Okładkę robił Patrick Strogulski. Jest on uczniem Sebastiana Krugera, który przecież znany był z waszych okładek i świetnych maskotek. Jak udało się nawiązać z nim współpracę? Czy Sebastian Kruger już nie tworzy okładek płyt? Tak naprawdę nie wiem jak do tego doszło. Wiem tylko tyle, że Krueger tym razem nie był zainteresowany. Album miksował Michael Manix. Znany jest przede wszystkim ze współpracy z niemiecką kapelą punkową Bohse Onkelz. Jak nawiązaliście z nim współpracę? Kilka lat temu nagraliśmy z nim kawałek na potrzeby obchodów setnej rocznicy Eintracht Frankfurt (klub piłkarski - przyp. red). Później zdecydowaliśmy się poszukać kogoś nowego, zrobiliśmy kilka nagrań z Andym Classenem i po tym spróbowaliśmy z Michaelem. To bardzo prosta historia. Obecnie już ponad 15 lat jesteście w jednym składzie. Jak wam się to udało, jak wam się układa współpraca? Masz kontakt z dawnymi członkami Tankard? Dlaczego Andy i reszta już nie grają w kapeli?

Dzięki, za wywiad, może jakiś żart dla fanów? Może być alkoholowy (śmiech) Albo śmieszna historia? Lepiej umrzeć z żołądkiem pełnym piwa niż z pragnienia! Na zdrowie! Mateusz Borończyk Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak


znaleźć się z powrotem po tym w nowej sytuacji. Musiałam zdobyć trochę nowych doświadczeń w moim życiu. Pomógł by w tym mój drugi zespół.

Muzyka jest świetną terapią Niemcy już od lat 80-tych były jedną z największych potęg metalu. Począwszy od heavy metalu spod znaku Accept czy Running Wild, przez speed, black czy nawet thrash. Ich scena od zawsze była ogromnie zżyta. Jednym z oryginalniejszych przedstawicieli nurtu thrash metalowego była kapela o nazwie Holy Moses. Nie ma co ukrywać, generalnym trzonem kapeli była od zawsze Sabina Classen. Charyzmatyczna wokalistka, która agresją swojego głosu potrafiła dorównać Angelripperowi czy Petrozzie. Mimo tego, jest to dosyć specyficzna kapela. Można ja kochać albo nienawidzić. Tak czy siak, polecam zwrócić uwagę na ostatni album, jest to kawał naprawdę ciekawego grania. HMP: Witajcie. Na wstępie chciałbym wam pogratu lować naprawdę dobrego albumu. Pierwsze co rzuca się w uszy to… cholera, jest on naprawdę ciężki. Momentami słychać nawet elementy black thrashu... Sabina Classen: Dziękujemy bardzo. Dobrze jest usłyszeć, że podoba ci się nasz nowy album. My też jesteśmy z niego zadowoleni. Album został zmiksowany i zmasterowany przez Tue Madsena, ktory jest znany ze współpracy z takimi kapelami jak At the Gates, Heaven Shall Burn czy Kataklysm. To raczej cięższy typ muzyki, niż thrash. Jak się wam z nim współpracowało? Sabina Classen: Trafiasz w sedno, chcieliśmy aby miks brzmiał dokładnie tak jak opisujesz, nie za nowocześnie i nie za staro. Moi współtowarzysze mieli dokładnie taki pomysł. Napisaliśmy masę maili do producentów i Tue Madsen wywarł na nas największe wrażenie. Znał Holy Moses już w swojej młodości i sprzedawał nasze nagrania z lat 80-tych w swoim sklepie muzycznym. Podobało mu się to, co zrobiliśmy w 2014 roku i bardzo dobrze się nam razem pracowało.

cesu pisania byłam pod jego presją i specjalnie myślałam o tej o sobie. "Whet the Knife" natomiast mówi o kanibalizmie, jako rytuale pozyskiwania energii. Pewne plemiona w Ameryce Południowej dopuszczają się tego rytuału. Od nich zaczerpnęliście ten temat? Peter Geltat: Nie, sądzę że stało się tak z powodu oglądania dużej ilości horrorów. (śmiech) Wiele z waszych utworów mówi o przezwyciężaniu słabości i walce z ciemną stroną ludzkiej natury. Czemu akurat takie tematy, mają one związek z historią kapeli? Sabina Classen: Wszystko łączy się z naszym wewnętrznym ja, zarówno życie i doświadczenia, które już zdobyliśmy, lub których doświadczamy. Nie ma niczego przychodzącego bezpośrednio. Ostatni utwór "The Dirt" jest manifestem mówiącym

Jesteście pod skrzydłami wytwórni Steamhammer. Jak się wam z nimi współpracuje? Thomas Neitsch: Miło być w takiej rodzinie. Jest tam wiele świetnych zespołów współpracujących ze sobą, z wytwórnią i to jest super - bycie częścią czegoś takiego. Sabina, jesteś powiedzmy to szczególnym przypad kiem. Mało jest kobiet, które podjęły się śpiewać thrash metal. A ty zupełnie nie brzmisz jak kobieta. Masz bardzo agresywny styl wokalu. W perspektywie historii kapeli, to pomogło wam czy raczej potrafiło przeszkodzić? Sabina Classen: Zrobiłam co chciałam zrobić i wydaje mi się, że najważniejszą rzeczą jest nie myśleć o tym szczególnie mocno. Kiedy zaczynałam z Holy Moses nikt nie nazywał tego thrash metalem (śmiech), my tylko graliśmy jak chcieliśmy, a ja do tego growlowałam. Jak wyglądały wasze relacje z resztą niemieckiej sceny thrashowej w latach 80-tych. Nie patrzyli na was dzi wnie, przez ciebie Sabinę jako wokalistka? Sabina Classen: Przez te wszystkie lata, poznaliśmy się wystarczająco dobrze i jesteśmy przyjaciółmi, na niemieckiej scenie thrashowej nikt nie jest sobie obcy, ponieważ znamy się od 1981 roku i jestem ich członkiem i przyjaciółką. Macie jeszcze kontakt ze starymi muzykami Holy Moses? Sabina Classen: Utrzymuję kontakt z Andym Classenem i kilkoma innymi członkami. Dotychczas w Polsce zagraliście dwa razy w 1991 na

Foto: SPV

Gdy weźmie się płytę do ręki, pierwsze na co się patrzy, to okładka. Wasza jest stosunkowo "dziwna". Wygląda jakbyście chcieli mieć fajną, trochę mitologiczną okładkę, ale narysował ją wam przedszkolak. Ma mnóstwo niedociągnięć, jest niedokładna, nie ma zachowanej perspektywy, postacie są krzywe. Czemu zdecy dowaliście się ją jednak wykorzystać? Thomas Neitsch: Tak (śmiech). Trafiłeś! Faktycznie jest trochę dziwna, pełna brutalności i przemocy. Chcieliśmy aby okładka nie wyglądała jak zrobiona w photoshopie. Nasza muzyka jest robiona własnoręcznie i chcieliśmy dokładnie taka samą okładkę. Oryginalna praca jest naprawdę ogromna. Ma jakieś metr na pół metra. Martwe i posiekane ciała są porąbane, wyglądają wręcz nierealistycznie i surowo. Sądzę, że bardzo dobrze spasowało się to z muzyką na płycie. Sabina, jesteś ostatnią, oryginalną członkinią zespołu. Jednakże nawet nie założycielką. Przez Holy Moses przewinęła się cała masa muzyków. Czemu było ich tak wielu. Jak udało się Wam mimo tego zachować wasz styl? Z moich obserwacji wynika, że większość niemieckich oldschoolowych thrash metalowych kapel jest w totalnie innych składach. Sabina Classen: Zaczynaliśmy jako bardzo młoda kapela i nigdy nie mieliśmy w planach życia z grania. Tak więc była to normalna ewolucja życia, życie które się zmieniło, część członków pokończyło studia, miało regularną pracę i założyło rodziny. Ciężko to wszystko ze sobą pogodzić i podążać jedną ścieżką. Niektórzy członkowie Holy Moses postrzegali zespół jako odskocznię od innych projektów, ale zawsze najważniejszą rzeczą było wiedzieć, czym jest Holy Moses, od początku gdy zdecydowaliśmy się grać. Równie ważny okazał się mój głos, dzięki któremu utrzymać nasz styl i pozwolić mu się rozwijać. Cała wasza nowa płyta utrzymana w jest w dosyć mrocznych klimatach. Wiele waszych tekstów porusza mroczny aspekt ludzkiej psychiki. Kto głównie odpowiada za teksty? Sabina Classen: Zrobiliśmy to tym razem jako dzieło całego zespołu. Ale jeśli spojrzeć głębiej, można zobaczyć, że tak naprawdę przez cały okres życia Holy Moses, zagłębialiśmy się w psychikę człowieka. Ja od młodości pracuję psychoterapii i jestem naturalnym uzdrowicielem, a więc to praca z wnętrzem duszy, cieniami żyjącymi w nas, był to więc zawsze mój specjalny temat w moim życiu. Muzyka jest świetną terapią. "Process of Projection" opowiada o osobach, które winią innych za swoje błędy. Jakaś konkretna osoba zain spirowała was do tego teksu? Sabina Classen: Tak dokładnie, mogę powiedzieć, że ktoś szczególny dla mnie, ktoś komu na początku bardzo ufałam, a potem było już coraz gorzej zainspirował mnie do napisania słów. Jest to również aspekt, który możemy znaleźć wszędzie wokół nas, ale w trakcie pro-

"pierdol się!" w stronę ludzi, którzy mówią wam co macie robić, jak macie brzmieć w tych, którzy w was wątpili. Możesz przybliżyć mi sytuację powstania tego utworu. Z jak mocnymi reakcjami ludzi się spotkaliście, że wywarło na was to taki wpływ? O kogo dokładnie chodzi w utworze? Peter Geltat: Nie powiem żadnych nazwisk (ale człowiek o którym mowa... niech się wali!). Niektórzy ludzie po usłyszeniu dem nowych utworów powiedzieli, że nie są wcale oldschoolowe oraz że fani Holy Moses uznają je za słabe. Zrobiliśmy to, co chcieliśmy, a ponieważ i tak mamy dużo pozytywnych opinii, możemy się nie oglądać do tyłu i bez obaw podnieść nasze środkowe palce. Holy Moses jest jedną z najstarszych niemieckich kapel thrashowych. Powstaliście wszakże w 1980 roku. W 1994 roku jednak rozpadliście się, by powrócić w roku 2000. Czemu postanowiliście rozwiązać kapelę w 1994? Lata 90-te były ciężkie dla metalu, jednak skąd taka decyzja? Sabina Classen: Ja tylko zatrzymałam się na kilka lat, aby napisać nowy materiał, wszakże już nie byłam z naszym gitarzystą Andym Classenem, (wciąż jest moim dobrym przyjacielem) oraz zrobiłam dwie płyty z Temple of the Absurd. W roku 2000 czułam, że jest to właściwy czas, aby napisać nowe rzeczy dla Holy Moses. Więc to nie był rodzaj powrotu, nie jest tak, jak ludzie mówią, że nie zrobiłam materiału z Holy Moses, aby

Metalmanii i w 2008 roku. Jak wspominasz te występy? Wszakże minęło między nimi 17 lat. Sabina Classen: Roku 1991… nie pamiętam za dobrze, ale świetnie było w 2008 roku, gdy zagraliśmy wiele koncertów i szczerze mówiąc… mam nadzieję, ze uda się nam do was wrócić. Dosyć rzadko gracie koncerty, czym to jest spowodowane? Sabina Classen: Sądzę, że więcej koncertów przyjdzie z czasem, w przyszłym miesiącu zamierzamy zagrać kilka specjalnych występów, więc musimy się naprawdę dobrze przygotować, tym bardziej że fani są bardzo wymagający, więc pewnie wrócimy z nowym albumem… W dzisiejszych czasach ciężko utrzymać się z muzyki. Tylko największym gwiazdom się to udaje. Czym zaj mujecie się poza grą w Holy Moses? Sabina Classen: Wiele rzeczy: ja pracuję, prowadzę program telewizyjny w Niemczech i mam też swoją rodzinę, mam swoje hobby i cieszę się swoim życiem. Dziękuje za wywiad, może ostatnie słowo do fanów? Sabina Classen: Dziękujemy bardzo za wspieranie Holy Moses przez tak długi czas i mamy nadzieję, że wrócimy do waszego kraju naprawdę szybko. Bez fanów, nie przetrwalibyśmy tak długo. Mateusz Borończyk tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

HOLY MOSES

11


Wolf - Wolf 1999 No Fashion

Kiedy Wolf wydawał debiutancki album w 1999 roku nikt nie spodziewał się, że za kilka lat stanie się rasowym przykładem tego, jak należy grać heavy metal w XXI wieku. W ostatnich latach ubiegłego stulecia heavy metal powoli wstawał z martwych, strojąc się jednak w odświeżone piórka, które poznaliśmy potem jako "europejski heavy metal". Wolf na przekór modom sięgnął do korzeni gatunku i nagrał płytę, która z powodzeniem świeciłaby tryumfy w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych. Szwedzi wyrazie sięgnęli do angielskiego worka z inspiracjami (instrumentalny "243" to prawie "Transylvania 2"), ale nadali mu iście speedowego tempa rodem z Exciter. Archaiczności dodawał - wtedy jeszcze troszkę bezbarwny - szczenięcy wokal Niklasa Stalvinda. Wtedy, w 1999 roku, jeszcze nikomu nie śniło się o Skull Fist czy Enforcer, a przecież dzisiejsi fani tych wehikułów czasu powinni bez mrugnięcia okiem sięgnąć po debiut Wolf. Choć zespół postawił na dynamiczny, lekki heavy metal ze skocznie klangującym basem i pogłosem werbla, już wtedy przez kompozycje przebijały się pewne cechy, które stały się z czasem wyznacznikiem Wolf. Nie sposób nie usłyszeć charakterystycznego dla Wolf prowadzenia linii melodycznych w "Electric Raga", skalujących napięcie krzykliwych przedrefrenów w "Desert Caravan", czy akcentowanego basem riffowania w "The Sentinel". Najwyraźniej jednak zwiastującym przyszłe, wypracowane oblicze Wolf jest "In the Eyes of the Sun". Ze swoim wyrafinowanym riffem, narracyjnym wokalem, epickim tekstem i rozbudowaną kompozycją może być pradziadkiem numerów z "Ravenous". Debiut Szwedów charakteryzował się także dopracowanym brzmieniem. Choć daleko mu do doskonałego brzmienia i wysmakowanej produkcji ostatnich płyt Wolf, słychać, że zespół starał się uczynić słyszalnym każdy instrument. Mimo pozornie archaicznego zgiełku, na "Wolf" można się wręcz delektować dźwiękami. To wszystko jednak dopiero rozkwitnie pod czujnym okiem wokalisty-gitarzysty-wizjonera Wolf Niklasa Stalvinda. (5) Wolf - Black Wings 2002 No Fashion

Na drugiej płycie Wolf pojawiło się już ich klasyczne logo. Muzycznie zaś, Szwedzi pociągnęli płytę tym samym pędzlem co jedynkę. Śmiało można napisać, że jednak głębiej zamoczyli pędzel w puszce z farbą Iron Maiden, niż z amerykańskim heavy metalem. O ile rozpoczynający krążek "Night Stalker" to dynamiczny, speedowy numer jedynie muśnięty klimatem NWoB HM, o tyle cały "I am the Devil" i pier-

12

WOLF

wsze dźwięki prawie każdego kawałka są rodem wyjęte z "Killers". Podobnie jak w przypadku debiutu, słychać jednak na "Black Wings" smaczki, które za moment staną się wyznacznikiem grupy. Słychać to odrobinę w "Venom", gdzie Niklas w zwrotkach operuje niższymi rejestrami, mocniej w "The Curse", w którym zarysowują się te typowe dla Wolf klimatyczne linie wokalne, a najmocniej w kapitalnym "Genocide" łączącym wolfowe rozpędzenie, wściekłość, wrzaskliwe wokale i riff będący raczej kuzynem "Future World" Pretty Maids niż czegokolwiek Iron Maiden. Tego typu dynamiczne riffowanie zresztą będzie przewijać się przez późniejsze albumy Szwedów niejednokrotnie. Zaskakującym numerem jak na tamtą epokę Wilka jest "Unholy Night", jedyny utrzymany w średnim tempie kawałek, błyszczący jednak doskonałym przyśpieszeniem przechodzącym w nastrojowe solo. Tym nieoczekiwanym numerem Wolf wyraźnie zarysowuje swój kierunek - ten zespół już na "Black Wings" w genialny sposób balansuje na granicy riffowego szaleństwa, wokalnego opętania i tworzenia wysublimowanego klimatu. Podczas gdy wiele zespołów w speedowym wariactwie gubi(ło) nastrój, Wolf od zawsze dbał, żeby numery nie tylko niosły atmosferę, ale też żeby dźwięki nie wypływały z instrumentów bez potrzeby, dla zapchania utworu. Każdy z nich jest celny i opowiada się za jakąś treścią. Co prawda na "Black Wings" Wolf jeszcze nie dorósł do późniejszej tematyki czerpiącej demoniczność z ludzkiej natury, ale na pewno nie można nazwać ich sposobu prezentowania tematu sztampowym. Co ciekawe, Niklas poczuł się pewniej i na "Black Wings" bez ogródek wspina się na wyżyny krzyku i falsetu dodając nuty szaleństwa większości utworom. Oczywiście płycie towarzyszy doskonałe (jak się później okaże, będzie się dało dopracować jeszcze doskonalsze) brzmienie pozwalające delektować się każdym dźwiękiem. Do kompletu pojawiła się także okładka - rasowa, artystyczna, na lata zobowiąże zespół do wydawania tego rodzaju dobrych okładek. (5) Wolf - Evil Star 2004 Massacre

Po dwóch maidenowo-speedowych wydawnictwach Wolf nagrał płytę w stylu, który odtąd, czyli od 2004 roku, będzie można nazwać "stylem Wolf". "Evil Star" to prawie 50 minut fantastycznego, rasowego heavy metalu z przejrzystym i ostrym jak brzytwa brzmieniem. Już pierwszy numer, tytułowy "Evil Star" ucieka od riffowego zgiełku na rzecz precyzyjnego riffu, tak charakterystycznego dziś dla Wolf. Co więcej, utwór wciąż jest dynamiczny, niesie ogromny ładunek klimatu, a solówka wyrasta powoli z

głównego riffu utworu - patrząc na to, jak wyglądały późniejsze numery Szwedów, od razu widać, że przy trzeciej płycie Wolf trafił w dziesiątkę. Zresztą ledwie kończy się pierwszy numer, a już szalenie energicznym, pretty-maidsowym riffem uderza nas "American Storm". Zadziwiające jak Szwedzi genialnie wykorzystali "kryzys trzeciej płyty" - dokładnie wiedzieli jakie motywy z własnej twórczości warto rozwinąć, tak, żeby stworzyć niemalże wzorcowy heavy metal. "The Avenger" zdradza zamiłowanie Niklasa do tworzenia narracyjnych utworów, w których emocjonalny, wręcz teatralny wokal przeplata się z krótkimi zmianami riffów. Mistrzostwo pod tym względem osiągnął w numerze "The Dark", w którym zespół błyskotliwie połączył narracyjną, może nawet odrobinę musicalową linię wokalną z prostym i jednostajnie toczącym się riffem. Być może faktycznie ważną rolę odegrały w tym przypadku teatralne doświadczenia Niklasa. Niewątpliwie atutem Wolf jest także atmosfera kawałków, którą zespół osiąga operując liniami wokalnymi i strukturą kompozycji, nie uciekając w proste sztuczki zaprzęgające do utworów filmowe odgłosy. Pod kątem klimatu rzeczywiście "Evil Star" zaowocował w dwa kapitalne numery, "Wolf's Blood" i "Devil Moon". Zdumiewające jest, jak ten szczeniacki, w zasadzie stworzony do falsetów wokal Niklasa przeradza się w dramatyczne, wręcz opętańcze wołanie kreujące znakomite, nastrojowe linie wokalne. "Evil Star" jest płytą nie tylko świetnie zrobioną, ale przede wszystkim bardzo dojrzałą. Pokazuje jak w znakomity sposób grać tradycyjny heavy metal. To niewątpliwie jedna z najlepszych płyt heavy metalowych 2004 roku, a przecież to dopiero początek ewolucji Szwedów. (5,5) Wolf - The Black Flame 2006 Century Media

"The Black Flame" to zdaje się magnum opus Szwedów. To płyta nie tylko świetnie brzmiąca, ale pełna rewelacyjnych, dynamicznych kompozycji; płyta, na której nie ma ani jednego słabego momentu. Już pierwszy utwór, "I Will Kill Again" jawi się jako kwintesencja Wolf - precyzyjny riff, dobrze dobrane tempo, pomysłowa linia wokalna, mroczny i jednocześnie drapieżny tekst oraz pierwszorzędne brzmienie. Czego chcieć więcej? Więcej takich numerów! Szczęśliwie, każdy z dziesięciu kawałków spełnia te kryteria. "At the Graveyard" na zawsze wbija się pod czaszkę skandowanym i pełnym klimatu refrenem. "Black Magic" porusza szeroko eksplorowaną później przez Szwedów tematykę demonów wypływających z naszej psyche. "The Bite" z klasycznym, niemal acceptowym riffem, ekspresyjnie interpretowanym przez Niklasa tekstem oraz

drapieżnym refrenem to jedna z perełek płyty. Podobnym mianem można też nazwać mocny, obdarzony charakterystycznym riffem i charyzmatyczną solówką "Make Friends with your Nightmares". "Demon" także przywołuje fascynację złem jako częścią ludzkiej natury. "The Dead" to klasyczna petarda o szaleńczo wykrzyczanym refrenie. "Seize the Night" genialnie łączy zadziorny, energiczny riff z melodyjnie prowadzącą gitarą w zwrotkach, co daje fantastyczny efekt, jeśli chodzi o nastrój i motorykę kawałka. Co ciekawe, ten klimatyczny numer spokojnie mógłby się znaleźć... na nowszych płytach Wolf. Można więc by rzec, że jest to kawałek, który stał się przyczynkiem do kolejnej ewolucji stylu Szwedów. Absolutnym rozgniataczem płyty jest zaś obłąkańczy "Steelwigned Savage Ripper". Płytę zamyka schodzący odrobinę z wyżyn tempa "Children of the Black Flame". Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że na "The Black Flame" Wolf odnalazł w stu procentach swój styl. Styl, precyzyjnych, mocnych riffów, pomysłowych, drapieżnych melodii, a także ostrego ale wielowymiarowego i przejrzystego brzmienia. Ten zespół po prostu zachwyca tym, jak błyskotliwie można pisać dojrzałe, mądre kawałki oparte na świetnych patentach, doskonale skomponowane, a jednocześnie wciąż grać tak "przyziemny" i bezpośredni gatunek jak klasyczny heavy metal. Myślę, że wielu muzyków z takimi pomysłami dawno grałoby już coś "ambitniejszego", a z tymi koncepcjami na teksty uciekłoby w parafilozoficzne klimaty blackmetalowe. Tymczasem Niklas Stalvind trzyma swoje pomysły na wodzy i doskonale wie jak w bezpretensjonalny sposób wykorzystać je do tak tradycyjnie zakorzenionych kawałków. Wolf bazuje na patentach Accept, ale inteligentnie je wykorzystuje dodając im finezji. Korzysta z klasycznych motywów NWoBHM, ale dodaje im zadziorności. Garściami czerpie z oldschoolu, ale ubiera go w doskonałe brzmienie. Dla mnie "The Black Flame" to - jak dotąd - jedna z najlepszych heavymetalowych płyt XXI wieku. (6) Wolf - Ravenous 2009 Century Media

Moja rada dla wszystkich klasycznoheavymetalowych demówkowiczów i debiutantów jest następująca: wsadźcie sobie Wolf w ramkę i podpiszcie "tak należy grać heavy metal". Płyta miażdży. Wszystkie narzędzia do miażdżenia ma sprawne. Aparaturę znakomitych, różnorodnych i doskonale zestawionych riffów. Upiorny, pełen pasji i szaleństwa wokal. Klasyczne, ale przyciągające i złożone kompozycje. Cmentarny klimat. Perfekcyjne brzmienie. Zresztą brzmienie radzę sobie wsadzić w osobną ramkę, żeby


Tak powstają klasyczne albumy Kto nie zna szwedzkiego Wolfa powinien natychmiast nadrobić zaległości. To jeden z najlepszych współczesnych zespołów grających klasyczny heavy metal. Kto zna, zachęcany do przeczytania wywiadu chyba być nie musi. Skandynawowie wydają właśnie siódmy - odrobinę inny niż poprzednie - album i o nim właśnie opowiadał nam Niklas Stalvind. Mam wrażenie, że tekst z "My Demon" ma właśnie HMP: Na "Ravenous" odrobinę z przedsennych majaków... był kawałek o whisky, na Nie, mój umysł jest bardziej plugawy. "Legions of Bastards" o absyncie. W poprzednim wyNajwiększe zaskoczenie, nie tylko u mnie, wywołał w wiadzie jaki udzielałeś natym kawałku malutki szczegół. Skąd pomysł na te nieszemu magazynowi żartowaspodziewane załamanie rytmu na perkusji w zwrołeś, że może tym razem czas na tkach? tekst o rumie (śmiech). AlkohoJeśli coś brzmi właściwie, to jest właściwe, nawet jeśli lowego kawałka jednak zabrakło. wydaje się odrobinę dziwne. Czasem prosta kompozycja Niklas Stalvind: Naprawdę tak mówiłem? jest bardziej złożona, niż się wydaje i na odwrót. PozwaNie pamiętam. Może "River Everlost" to taka rzeka rulamy naszym utworom samym decydować o tym, jakie mu? chcą być i nie staramy się sprawować nad nimi zbyt dużej kontroli. Śledzę wasze płyty na bieżąco od dwunastu lat i z każdą rośnie mój apetyt na koncert. Gracie głównie u Właśnie, w "Skeleton Woman" też pojawia coś, coś siebie lub w Anglii. Dlaczego tak rzadko można was zupełnie nowego. Gitary á la flamenco jeszcze w Wolf "ustrzelić" na jakimś festiwalu w Europie środkowej? nie było. Ostatnio graliśmy koncert na Litwie. Występowaliśmy Po prostu poczułem, że w tym miejscu powinno się też już w Stanach, Finlandii, w zasadzie w wielu miejznaleźć solo flamenco. Struktura akordu także jest nieco scach w Europie ale rzeczywiście Polska jest jednym z inspirowana flamenco. Pytałem Simona czy umie zatych krajów, do których musimy dopiero się wybrać. grać szalone solo w hiszpańskim stylu i tak zrobił. JeMamy to na uwadze i mamy nadzieję, że agencja, która dyna reguła, którą kierujemy się w komponowaniu jest rezerwuje nam terminy rozwiąże ten problem. taka, że kawałek musi kopać tyłek. Kto wie jakie dziwne dźwięki połączymy z metalem na kolejnej płycie? W Śledząc wasz rozwój, łatwo zaobserwować, że z każdą połowie tego numeru można także usłyszeć ksylofon. płytą osiągacie cięższe, bardziej masywne brzmienie. Jak już mówiłem - jeśli brzmi właściwie, jest właściwe. Śpiewasz drapieżniej, zaczynają znikać rozpędzone tempa. Zazwyczaj jak pytam zespoły o ewolucję od"Sekeleton Woman" podobnie jak "Nocturnal Rites" z powiadają, że "samo przyszło". Nie wierzę, że w przy poprzedniej płyty, ma charakterystyczne, jakby urwapadku Wolf taka ewolucja jest przypadkiem. ne zakończenie. To już prawie wasz znak rozpoznaw Naprawdę nie mam pojęcia. Po prostu piszemy muzykę czy. Skąd zamiłowanie do takich zakończeń? prosto z serca jak zawsze i za bardzo o tym nie rozmyZ "Princess of the Dawn" Accept... ślamy. Może faktycznie to "samo przyszło". No tak, proste. Równie ciekawe wydało mi się poNa "Devil Seed" uwagę przyciąga brzmienie. Jest łączenie dynamicznego, niemal skocznego riffu z tek ciężkie, jednocześnie wielowarstwowe, bas i perkusja stem traktującym o bólu w "I am Pain". Skąd w ogóle brzmią kapitalnie. Mam tylko promo, aż boję się co pomysł na tekst o tym, że ból jest naszym najlepszym będzie na płycie. Jest się czego bać? (śmiech) i nieodłącznym przyjacielem? Moim skromnym zdaniem produkcja faktycznie jest Przez ostatnie dwa lata podupadłem na zdrowiu i przepierwszorzędna. To jest dokładnie takie brzmienie, jażywałem ciężkie chwile. Musiałem przedsięwziąć znakiego pragnęliśmy, a nasz producent, Jens Bogren staczące zmiany jeśli chodzi o styl życia i teraz czuję, że ból nął na wysokości naszych oczekiwań. Możesz słuchać to była najlepsza rzecz jaka mogła mi się przydarzyć. Ból tej płyty wiele, wiele razy, a ona będzie wzrastała razem może być potężnym nauczycielem, jeśli tylko mu na to z tobą. pozwolimy. Jeśli jednak będziemy z nim walczyć, coś stracimy. W życiu nie da się uciec przed bólem. Mam rozmieć, że nie udało wam się zaprosić ponown ie do współpracy Roya Z? Wiem, że z pracy z nim przy "The Dark Passenger" jest niemal transowym kawał"Ravenous" byliście bardzo zadowoleni. kiem. Nigdy wcześniej czegoś podobnego na płycie Nie, tym razem pracowaliśmy z Jensem Bogrenem, któWolf nie było. Tak sobie myślę, że może te nowości to ry też jest fantastycznym producentem. Co nie zmienia pomysł nowego gitarzysty? faktu, że kiedyś w przyszłości chciałbym znów pracowDla mnie takim utworem był już "Nocturnal Rites" z ać z Royem Z. Współpraca z nim to czysta radość. płyty "Legions of Bastards". Lubię tego rodzaju monoJesteśmy szczęściarzami mając możliwość działania z tonne kawałki, za to, że mają coś w rodzaju rozmarzewieloma wielkimi producentami, sporo się od nich wszynia. W zasadzie to Richard, nasz perkusista, wpadł na stkich nauczyliśmy. Tym razem jednak to Jens Bogren ten oryginalny pomysł i wyżłobił ten kawałek. był tym właściwym gościem. Ale da się zauważyć, że wraz z przybyciem Simona Które z płyt z klasycznego heavy metalu lat osiemdzieJohanssona w muzyce Wolf ubyło solówek, a te, które siątych chcielibyście usłyszeć z takim brzmieniem i są, są bardzo skromne. Podejrzewam więc, że to jego miksem jak na "Legions of Bastards" lub "Devil Seed"? "sprawka" (śmiech). "Black Wings" - mimo, że wydaliśmy go w 2002 roku Oboje, Simon i ja gramy na tym albumie zarówno gitary - to rzecz jasna klasyczny album z lat osiemdziesiątych, rytmiczne jak i sola, co więcej, mamy takie samo spoprawda? Kocham tę płytę ale zawsze chciałem, że jrzenie na granie na gitarze. Cechują nas raczej dobre do utwory z niej brzmiały jak na "Devil Seed". A prawdzizapamiętania melodie, które nawiedzą słuchacza na zawe płyty z lat osiemdziesiątych lubię takie, jakie są. wsze, niż te szybkie, przypadkowe, które może i dadzą radość grania, ale nie przetrwają na wieki. Jeśli pragniesz Niektóre zespoły grające klasyczny heavy metal wpaszybkiego shreddingu, masz od tego youtube. dają w pułapkę brzmienia. Chcą nie tylko grać trady cyjną muzykę, ale i mieć oldschoolowe brzmienie. Mam rozumieć, że w kwestii solówek zostawiłeś mu Przez to na przykład ostatnia płyta Portrait brzmi jak absolutnie wolną rękę? spod szafy. Co sądzisz o odtwarzaniu archaicznego Tak, dałem mu wolną rękę w kwestii solówek, a on dał brzmienia w XXI wieku? w tej kwestii wolą rękę mi. Jeśli to jest naprawdę to, czego zespół pragnie na wszelkie sposoby, niech tak robi. Dla nas coś takiego Jednym z najlepszych kawałków na płycie jest "Killing nigdy nie było celem. Po prostu chcemy pisać najlepsze Floor" z kapitalnym, wściekłym refrenem. Przybliż prokawałki jakie tylko umiemy napisać oraz nagrać je z szę, o czym jest ten utwór? najlepszym brzmieniem, jakie tylko uda nam się uzyMy, ludzie, powolutku zabijamy naszą planetę. Któreskać. I to właśnie w ten sposób powstają klasyczne albugoś dnia sięgniemy końca. O tym właśnie jest ten kamy. wałek. Przy okazji poprzedniego wywiadu powiedziałeś, że śpiewasz synkowi utwory W.A.S.P. jako kołysanki. Teraz repertuar się zmienił? (śmiech) Masz na myśli setlistę, którą przygotowuję kiedy kładę moje dzieci do spania? Mój młodszy synek preferuje "Teddybears Picnic" i opowiadania o duchach. Ten starszy słucha przed snem Yngwiego Malmsteena i Wolfa.

A skąd pochodzą nagrania przemówienia wplecione w kawałek? Ta przemowa to w zasadzie te same słowa, które śpiewam w zwrotce ale wypowiedziane przez obłąkanego kapłana. Pierwotnie na nagraniu demo mieliśmy głos szepczącego demona, ale ostatecznie pojawił się pomysł szaleńczego kaznodziei. To są jakby chóry "rdzennych amerykańskich niemowląt na haju". Tak wyszło gdy

nagrałem wokale i pomyśleliśmy, że pasuje. Mam wrażenie, że typowa dla was tematyka tym razem wiąże się nieodłącznie z ludzką duszą i ludzkim ciałem. Zło, demony nie są jakimś abstrakcyjnym zjawiskiem, tylko wychodzą prosto z nas. Nie znajduję żadnych inspiracji w fantastyce, okultyzmie czy czymś w tym stylu. Ludzka natura jest dużo bardziej interesująca i zdolna do wielkiego zła. O tym właśnie piszę. Większość moich tekstów wiąże się z tym, co wydarzyło się w moim życiu i sądzę, że wiele osób może się także do nich odnieść. Nie raz coś takiego słyszałem od ludzi. Wasze logo z płyty na płytę zmienia kolor. Przy "Legion of Bastards" skojarzyło mi się ze stalą zalaną krwią. Teraz jest stalowo-złote. To tylko wizualna gra kolorów czy faktycznie coś oznacza? Tak, ma ono ukryte znaczenie. Mogę ci powiedzieć, ale później będę musiał cię zabić. Wciąż chcesz wiedzieć jakie to znaczenie? Podziękuję (śmiech). Tym razem również okładka była rysowana ręcznie? To obrazek Thomasa Holma? Tak, to pędzel Thomasa Holma. On jest wspaniałym artystą wręcz "maluje" nasza muzykę. Jesteśmy bardzo zadowoleni z nowej okładki. Z tego co wiem sam rysujesz, a także śpiewasz w musicalach. Nie grałem w musicalu od 2006 roku, ale jeśli bym dostał odpowiednią rolę, bardzo chciałbym zagrać jeszcze raz. Jeśli zaś chodzi o moje obrazki, pracowałem wraz z Thomasem Holmem przy oprawie bookletu płyty, co zresztą możesz zobaczyć w książeczce. Można także zobaczyć motyw, który wykonałem na nową koszulkę promującą "Devil Seed" czy klip tekstowy do "My Demon". Każdy, kto jest zainteresowany może znaleźć mnie na Facebooku i pooglądać moje prace. Realizuję także zlecenia. Po wydaniu utworu "Absinthe" wypuściliście własny absynt. To oryginalne, bo większość grup wydaje swoje wina, Iron Maiden piwo... a absynt jest dużo mniej popularnym alkoholem. Etykietę też projektował Holm? Rzeczywiście fani kupują wasz absynt tak, jak się tego spodziewaliście? Etykietkę zrobił Gyula Havancsá. Nasz absynt jest jednym z najlepszych na świecie. To naprawdę poważny produkt i jesteśmy z niego dumni. Wytwarzany jest w Szwecji w malutkiej destylarni Sankta Anna. Jeśli skosztujesz - spodziewaj się, że się upijesz. To 66,6 % alkoholu. Prosto z piekła. Katarzyna "Strati" Mikosz Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Foto: Century Media

WOLF

13


temu Wolf, choć gra surowy i oklepany heavy metal, wciąż jest tak wyjątkowy. (5,5)

raz na zawsze zapamiętać, że "oldschoolowo" to przede wszystkim "oldschoolowe" granie, a nie sprytna nakładka z piachu i polichlorku winylu na nieciekawe riffy. Wolf po raz kolejny udowodnił, że do bólu klasyczne granie, świetnie się czuje w otoczeniu współczesnej produkcji. Czerwonym mazakiem radzę też podkreślić nagłośnienie garów. Stopa musi u diabła uwypuklać potęgę brzmienia, a nie smętnie pykać. Wolf to mistrzowie w uchwyceniu równowagi. Od produkcji, która stanęła dokładnie pomiędzy masywnym zbasowaniem, a ostrym i wyrazistym brzmieniem riffów. Przez same riffy i tempa, bezpiecznie balansujące między średnimi i ciężkimi, a rozpędzonymi i przenikliwymi (dzięki temu płyta wydaje się niezwykle spójna, a jednocześnie nie pozwala znużyć). Po melodie, które z jednej strony śmiało wędrują do głowy i kołatają pod czaszką, a z drugiej nie ma w nich miejsca na przedszkolne przyśpiewki, słodkie melodyjki ani nawet niemiecką szkołę hitopisarstwa. Nic, tylko surowa stal, ćwieki, skóra i inne duperele. Myślę, że ten szkic opisu płyty już odpowiedział na pytanie, jak "Ravenous" prezentuje się na tle poprzednich krążków. Piąty album Szwedów jest pociągnięty dokładnie tym samym pędzlem, jaki Wolf ukształtował na "Evil Star" i pielęgnował na "The Black Flame". Mniej brytyjsko, bardziej europejsko. Mam zresztą wrażenie, że chłopakom coraz bliżej do, na przykład Niemiec, bo znane z pierwszych płyt "maidenowe" motywy pojawiają się tu rzadko, ostatnio widziane były w numerze tytułowym. Pewnym podkręceniem tej drogi jest też największy jak dotąd współczynnik przebojowości, która przecież nigdy nie była motywem przewodnim Szwedów. Ale, że Wolf, to mistrzowie równowagi, "Ravenous" stał się w zamian jeszcze bardziej rozwścieczony, częściej wpada w impet pędzących riffów i jazgoczących solówek. Takiej miażdżącej machiny jaką jest otwierający płytę "Speed on" czy zwrotki w "Mr. Twisted", jeszcze na płytach Wilków nie było. Aż tak miażdżącej. Niklas Olsson pozwala sobie na coraz to bardziej rozdzierające wrzaski, które tylko podkreślają szaleństwo i opętanie jakie bije z "Ravenous". Ale to wszystko niuanse. Wolf wciąż węszy tą samą drogą. Na płycie można nawet doszukać się konkretnych odpowiedników starych kawałków. "Mr. Twisted" swoim prettymaidsowym riffem kojarzy się z "American Storm", a "Secrets we Keep" z "Children of the Black Flame". Szkoda, że zespoły, które wciąż kroczą utorowaną przez siebie drogą, nagrywające płyty na równie powalającym poziomie, to jakieś kuriozum. A przecież po tym właśnie poznaje się prawdziwego twórcę, że każde jego dzieło jest coraz to lepsze. Szkoda? Może jednak nie, bo dzięki

14

WOLF

Wolf - Legions of Bastards 2011 Century Media

Co łączy Cage, Persuader i Wolf? Grają heavy metal. Nie. To znaczy tak, grają heavy metal, ale łączy je przede wszystkim fakt, że to najlepsze zespoły heavymetalowe XXI wieku. Dzieli je jednak to, że Cage nie dopracował do perfekcji brzmienia płyt, w Persuader czasem o ból zębów przyprawia zdzieranie gardła przez Carlssona, Wolf zaś jest doskonały. Zrozumiałe, przecież dwa genialne zespoły w jednej małej Szwecji to o jeden dużo. Mimo, że Wolf nagrał płytę nieco słabszą niż kapitalny "Black Flame" i świetny "Ravenous", "Legions of Bastards" to wciąż śmietanka współczesnego heavy metalu i pozostałym 669 płytom wydawanym każdego roku (statystycznie co roku przybywa nam około 700 nowych krążków z samym tylko heavy metalem) sporo do niej brakuje. Wolf ewoluuje bardzo powoli i gdyby nie zderzyć pierwszej płyty z ostatnią można by zupełnie nie zauważyć jak ten zespół się zmienił. Po pierwsze, sukcesywnie gubił piórka estetyki NWoBHM na rzecz dodatku agresji i "Europy", po drugie gubił garażowy miks i produkcję na rzecz mocnego i przejrzystego brzmienia, po trzecie Niklas Olsson z płyty na płytę traci piskliwą manierę na rzecz bardziej drapieżnego wokalu. Mimo to, wciąż myśląc: "szwedzki Wolf", uszyma duszy swojej słyszymy konkretny styl. Dlatego choć "Legions of Bastards" wydaje się na pierwszy rzut ucha mniej porywająca od poprzedniej, trudno odmówić Szwedom tego, że są pierwszorzędnym przykładem, jak można się rozwijać, doskonalić i jednocześnie nie tracić obranego kierunku. Kierunku, który na ostatnim krążku wyszedł jak na dłoni. W trackliście typowych dla tego zespołu rozpędzonych kawałków zaplątały się też utrzymane w średnim tempie, bardziej masywne utwory takie jak ciężki "Skull Cruscher", "False Preacher", czy cholernie acceptowy "Nocturnal Rites" zaskakujący zakończeniem i brakiem solówki zastąpionej sekwencją ezoterycznych odgłosów. Głos Niklasa, który przez te 12 lat ulegał lekkiej korekcie, na "Legions of Bastards" brzmi drapieżniej, mocniej i w zasadzie poza "Absinthe" - który cały jest zaśpiewany na wysokich obrotach - tylko w momentami przeradza się w rozdzierający wrzask. W "Skull Cruscher" możemy to usłyszeć w wersji mini, ale już to co się dzieje po refrenie w "False Preacher" dorzuca do krążka z kilogram magii i klimatu, a mnie przyprawia o gęsią skórkę i sprawia, że mimo pewnych początkowych "ale" jestem kupiona przez nowy Wolf. Kolejna zmiana, która definiuje styl Szwedów,

która manifestuje się w zasadzie od "The Black Flame" i której efekt powala na kolana to brzmienie. Przenikliwe wokale i świdrujące solówki osadzone na tle mocnego, ciężkiego i zarazem wyrazistego brzmienia riffów i basu to majstersztyk. Żeby się o tym przekonać wystarczy posłuchać masywnego riffu z efektownym zbasowaniem i slide'm w "Absinthe". Płyta jest świetnie zrobiona i tyle. Jak się nie zachwycać zespołem, który surowym soundem potrafi wyczarować tak klimatyczny album? Ja się tak zachwycam, że zupełnie nie zauważam podkręcaczy nastroju w postaci odgłosów łodzi podwodnej w "K-141 Kursk" i delikatnych chórków na tle "Absinthe" i "Jecykl & Hyde"... To bez znaczenia, tak naprawdę mroczną, "okultystyczną" atmosferę tworzą teksty, sposób w jaki są zaśpiewane i detale: stopniujący napięcie początek "Tales from the Crypt" czy działająca na wyobraźnię, złożona solówka w "Jeckyll and Hide". Choć słychać, że charakteru "Legions of Bastards" nadają linie melodyczne, sposób śpiewania, dopasowywanie go do nastroju utworów, od razu wiadomo, że na na pewno nie jest płyta, którą "trzyma wokal". Ją trzyma wokal, riffy, brzmienie i teksty. Nagromadzenie bardzo dobrych kompozycji, riffów, ekspresji, linii wokalnych, które podążają ku jednemu celowi i harmonijnie ze sobą grają to właśnie to, co krążek "trzyma". A wszystkim tym, którym nie chciało się czytać tej kilometrowej recenzji, napiszę, że przepuszczenie doskonale brzmiącej płyty z świetnymi riffami i dobrym klimatem, to nic innego jak grzech ciężki. (5,5) Wolf - Devil Seed 2014 Century Media

Przyłapuję się na tym, że wciąż myślę o Wolfie jako o w miarę świeżym odkryciu europejskiego heavy metalu, a tymczasem Szwedzi wydali już siedem płyt! Wystarczy posłuchać sobie debiutu i tej najnowszej, jedna po drugiej, żeby odczuć jaką drogę pokonał ten zespół. Choć "Devil Seed" jest - dla mnie - krokiem nie w tą alejkę, którą sobie dla Wolf wymarzyłam, nie da się ukryć, że jeśli chodzi o produkowanie płyt, zespól zrobił ogromny postęp. "Devil Seed" brzmi tak, jak powinna brzmieć rasowa heavymetalowa płyta - mięsiście, głęboko, przejrzyście, a jednocześnie ostro i przenikliwie. Bez wahania napiszę, że brzmieniowo najnowszy Wolf to majstersztyk. Jeśli zaś chodzi o warstwę muzyczną, muszę przyznać, że nie do końca sobie tak ewolucję ekipy Niklasa wyobrażałam. Zespół z płyty na płytę wkraczał w mniej dynamiczne rejony na rzecz kawałków cięższych i utrzymanych w średnich tempach, a Niklas schodził z wysokich rejestrów wokalnych na te mocniejsze i drapieżniejsze. Na "Devil Seed" zespół osiągnął szczyt tego rodzaju pomysłów, ale też zgubił dużą część swojego szaleństwa, dynamiki i wściekłości. Krążek zyskał tonę klimatu, niemniej jednak byłam tym obrotem spraw zaskoczona. Choć płytę otwiera rozjuszony, potężny i energiczny "Shark Attack", a zaraz po nim następuje drapieżny "Skeleton Woman", na próżno szukać takich numerów w środku płyty. Wolfowe szaleństwo wraca dopiero w ostatnim, kapitalnym kawałku "Killing Floor" łączącym moc, gniew i świetne wyważenie nastroju.

Na płycie dominują raczej ciężkie i masywne utwory takie jak "Surgeons of Lobotomy", niepokojący w nastroju "My Demon", "River Everlost" czy "Frozen". Szwedzi zaskoczyli także drobnymi niespodziankami, takimi jak okraszony niemalże folkowym, skocznym riffem "I am Pain", czy transowy, somnabuliczny "The Dark Passenger". Co więcej, w takim z pozoru klasycznym "Skeleton Woman" pojawia się także solówka zagrana na... gitarze flamenco. I choć mogę sobie w duchu żałować takiego kierunku mojego ulubionego współczesnego zespołu, nie sposób mu nie przyznać, że w odświeżonej stylistyce także gra pierwszorzędny heavy metal i mało kto dziś jest w stanie mu "podskoczyć". Z niemal każdego utworu wylewa się mrok litrami, a Niklas fantastycznie operuje swoim demonicznym głosem tworząc ciekawe nastroje. O ile trudno go nazwać jednoznacznie "dobrym wokalistą", nie można odmówić mu tego, że znalazł sposób na swój szczeniacki głos, nadając mu właśnie tę niepokojącą, drapieżną manierę. Wokalista Wolf przyznaje, że krążek jest pokłosiem ciężkich, także zdrowotnych przeżyć, więc być może właśnie one odcisnęły to mroczne piętno na płycie. Co więcej, "Devil Seed" mocno jak jak żadna poprzednia płyta, eksponuje diabelską tematykę w ludzkim ujęciu. Niemal każdy numer opowiada o ciemnych stronach naszej duszy i nieodłącznych mrocznych mieszkańcach jej zakamarków, którzy nam chcemy tego czy nie - towarzyszą. Choć Wolf już dawno odszedł od jednoznacznego "bajania" o czartach, dopiero tym razem pojawił się tak bezpośredni tekst jak "I am Pain". W nim nie musimy godzić się z żadnym nieokreślonym złem, które nas zniewala, ale ze zwykłym bólem, który powinniśmy nie tylko oswoić, ale uczynić naszym przyjacielem. To wręcz zakrawa o retorykę chrześcijańską, dla której ból jest darem, który trzeba dobrze wykorzystać... Warto posłuchać wnikliwie i zobaczyć jak bardzo różni się ten tekst od "Make Friends with your Nightmares" z "The Black Flame". Niewątpliwie "Devil Seed" jest płytą przemyślaną, dojrzałą i perfekcyjnie zmiksowaną i wyprodukowaną. Dla mnie osobiście odrobinę zbyt... poważną i pozbawioną wolfowego szaleństwa. Co nie zmienia faktu, że to wrażenie subiektywne, bo obiektywnie Wolf gra po prostu doskonały heavy metal. (5) Strati


Rozdroża Christian Lindell bardzo rzeczowo i ciekawie odpowiedział na nasze pytania. Do przeczytania wywiadu zachęcam nie tylko miłośników Portrait, ale przede wszystkim fanów szwedzkiego heavy metalu. Założę się o jakieś niebieskie czy czerwone winylowe wydanie współczesnej, szwedzkiej płyty, że już za kilka lat będzie się mówiło i zjawisku nowej fali szwedzkiego, tradycyjnego heavy metalu. I dobrze, że nasi północni sąsiedzi naprawdę mają dryg do tego rodzaju grania. HMP: Wasza nowa płyta nosi znamienny tytuł, "rozdroża" ("Crossroads"). Od dawna uważano, że na rozstajach dróg można spotkać dusze zmarłych. Wierzyli w to starożytni grecy, pogańscy Słowianie i nawet w chrześcijańskich krajach na wsiach ludzie długo wierzyli w magię rozdroży. Co sprawiło, że postanowiliście nadać właśnie taki magiczny tytuł Waszej płycie? Christian Lindell: Tak, tytułem "Crossroads" mianujemy wszystkie te miejsca w naturze, w których łatwiej nawiązać kontakt z niewidzialnymi mocami i gdzie ich objawienia są silniejsze. Jak sama mówisz, "rozdroże" to fizycznie istniejące miejsce, ale istnieją także mniej oczywiste "rozdroża"... Teksty bazują na magicznych praktykach, dlatego tytuł "Crossroads" bardzo pasuje. Jeden z utworów na "Crossroads" nosi ciekawy tytuł - "Our Roads Must Never Cross". Jak go rozumieć? To utwór mówiący o pewnym wrogu, który może być postrzegany zarówno jako ostrzeżenie, ale też jako opowieść o skutkach czarów. Płytę rozpoczyna "Liberation". Jest to utwór instru mentalny, więc mogę tylko zgadywać jego znaczenie. Uwolnienie od religii? Uwolnienie duszy z ciała? Nie uwolnienie od religii, tylko raczej "wolność poprzez religię". Uwolnienie od więzów przeznaczenia, wolność od wszelkiej opresji życia. Tym utworem płyta się zaczyna, ale też motyw ten powraca na końcu krążka, w ostatnim kawałku i ten zabieg może poddać pomysł na dalsze koncepcje, jak to rozumieć...

wiązuje do jego twórczości. Nie, nie słyszałem, ale muszę przyznać, że jako temat utworu, brzmi to co najmniej dziwnie. Wolałbym raczej zrobić cover niż pisać o czyjejś muzycznej karierze. Ale każdy z nas może robić naturalnie to, co chce. Ten kawałek nie opowiada jego życiorysu. A cover nagraliście i to zaskakujący. Dlaczego wybraliście tak mało znany numer Judas Priest jak "Mother Sun"? Z tego co wiem, kawałek znany jest tylko z bootlegów. Trudno się gra własne wersje kawałków, których ledwo można posłuchać w znośnej jakości? Powód nagrania coveru, był taki, że chcieliśmy wypuścić singiel wraz ze Sweden Rock Magazine, na który miały trafić ostatecznie tylko ekskluzywne numery. Wybraliśmy numer Judas Priest, bo są dla nas jednym z najważniejszych zespołów, a nie miałoby sensu nagrywać czegokolwiek, co oni nagrali studyjnie sami, ponieważ to już byłoby perfekcyjne. Poza tym "Mother Sun" to fantastyczny numer i sądzę, że nasza wersja właściwie wyszła bardzo dobrze. Jakość dźwięku na nagraniu bootlegowym jest wystarczająco dobra, żeby wychwycić co grają instrumenty, dlatego nie stanowiło to w zasadzie żadnego problemu. Jestem pewny, że wy-

W szeregach Portrait doszło do ciekawej zmiany wśród muzyków. Basista stał się gitarzystą, a na bas przyjęliście nową osobę. Jest wiele powodów, dla których nastąpiły zmiany w składzie, ale większość miała podłoże osobiste i nie są one zbyt ciekawe. Stało się jednak jasne, że ja i Richard nie powinniśmy grać już nigdy jednocześnie w tym samym zespole i nie było innego wyjścia jak dokonać zmiany w składzie. David zasugerował, że może wziąć się za gitarę, a ja zapytałem Caba czy dołączy do nas jako basista. Kiedy ostatnio odpowiadaliście na moje pytania powiedzieliście, że dla Was "archaiczny heavy metal" czy "old schoolowy" to po prostu określenie ponad czasowego wzorca heavy metalu. Nie da się jednak ukryć, że metal się zmienia. To, że dziś istnieje wiele zespołów grających w tradycyjnym stylu, nie znaczy, że gatunek nie ewoluuje. Jak wyobrażacie sobie heavy metal za 50 lat? Oczywiście trudno jest powiedzieć, ale nie podejrzewam, żeby wiele nowych zespołów wciąż grało heavy metal za… powiedzmy pięć lat. To przyszło kilka lat temu wraz z trendem i część z niego troszkę się przeciąga, ale jest dość łatwo zauważyć, które zespoły za parę lat nadal będą grać, a które tak naprawdę nie mają niczego do powiedzenia i wkrótce będą martwe. Wciąż istnieje wiele przestrzeni do muzycznej eksploracji w heavy metalu. Patrzę w przyszłość optymistycznie, ale jak ten rozwój będzie wyglądał, to nie jest coś co chcę, albo co mogę roztrząsać. Jeszcze nigdy nie widziałam Was na żywo. Widziałam jednak na kilku zdjęciach na Facebooku dekorac je ze świec. To przypadek, że w klubie akurat były takie ozdoby, czy są one stałym elementem wystroju

"At the Ghost Gate" i "We were not alone" także wydają się opowiadać o duszach zmarłych. Duchy to motyw przewodni płyty? Tak, obie opowiadają o duchach, ale w różny sposób. Stanowią one rzeczywiście dużą część tekstowej strony płyty, zdecydowanie. Duchy, satanizm, mrok to tylko to tylko Wasza "artystyczna wizja" czy rzeczywiście przewodzą Waszemu życiu? To ogromna sfera mojego życia i sama w sobie nie ma nic wspólnego z muzyką, nie jest to coś, czym jestem zainteresowany bo gram w zespole. Ale oczywiście nadaje ona kolor naszej muzyce i tekstom. Do duchów świetnie nawiązuje także okładka, którą narysował inny rysownik, niż poprzednią. Dlaczego tym razem poprosiliście Juana Castellano? Prawdę powiedziawszy nigdy wcześniej nie spotkałam się z jego pracami. Na pomysł poproszenia go wpadł nasz basista, Cab Castervall, ale nie pamiętam jak dowiedział się o jego rysunkach. Powiedzieliśmy mu jakie mamy koncepcje, on zaczął szkicować i wyglądało to naprawdę dobrze. Dlatego też zdecydowaliśmy się zlecić mu całą okładkę i jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu końcowego! Jesteście fanami ręcznie rysowanych okładek. Jaka jest ich przewaga nad popularnymi dziś, komputerowymi? Tak, stanowczo. Wyglądają lepiej i można w nich odnaleźć więcej duszy niż w tych robionych komputerowo. W poprzednim wywiadzie mówiliście, że jesteście fanami Mercyful Fate, ale nie staracie się kopiować tego zespołu. Tym razem, wpływy Mercyful Fate są jeszcze bardziej słyszalne na Waszej płycie niż poprzednio. Momentami Per śpiewa niemal dokładnie tak jak Diamond. Jak to jest z tymi inspiracjami? W zasadzie to wręcz sądzę, że nowa płyta brzmi mniej mercyfulowo niż nasze poprzednie krążki, ale punkt widzenia zależy od każdego słuchacza, jak wszystko zresztą. Nie ma tu za bardzo o czym mówić w kwestii wpływu jaki Mercyful Fate na nas ma, ale oczywiście kochamy tę grupę, tak samo zresztą jak Kinga Diamonda. I jak sama zacytowałaś, naśladowanie tych zespołów nigdy nie było naszym celem. Słyszeliście kiedyś utwór amerykańskiego Cage "King Diamond"? W bardzo błyskotliwy sposób na-

Foto: Stefan Johansson

łapaliśmy wszystko prawidłowo. "Black Easter" jest inspirowany powieścią Jamesa Blisha pod tym samym tytułem? Tak. Jak przetworzyliście fabułę na potrzeby tekstu? Tekst do kawałka napisał nasz znajomy, Peter Svensson. Bardzo lubię tę książkę i mając na uwadze, że Peter jest świetnym tekściarzem i że od jakiegoś czasu rozmawialiśmy o możliwości współpracy, zapytałem go o ten tekst... Opowieść nie jest przetworzona, ale naturalnie w utworze nie ma na tyle przestrzeni, żeby w tekście zawrzeć każdy jej detal. Oczywiście. Słyszałam, że nagrywaliście "Crossroads" w kilku studiach. Tak, korzystaliśmy z trzech studiów. Jedno dla perkusji, drugie dla gitar oraz basu i jeszcze trzecie dla wokali. Wyszło tak głównie dlatego, że studia są zlokalizowane blisko domów konkretnych członków zespołu, a poza tym, zdawaliśmy sobie sprawę, że i tak wszystko będzie zmiksowane w Necromorbus. Dlatego właśnie byliśmy przekonani, że na końcu wszystko dobrze wyjdzie.

sceny? Macie jakiś kanał na Youtube gdzie można zobaczyć filmy z Waszych koncertów? Nie korzystamy ze świec zbyt często, a zdjęcia o których mówisz pochodzą zapewne z naszego release party, które odbyło się w starym szwedzkim forcie w Gothenburgu. Zdecydowaliśmy podczas tego występu nie zamieszczać żadnych scenicznych świateł i tym podobnych, co wywołało naprawdę intymne wrażenie skoncentrowane na klimacie. Na regularnych koncertach jest zupełnie inaczej. Naprawdę wyszło rewelacyjnie! Nie mamy żadnego kanału na YouTube, ale mamy nieco nowego materiału, który spróbujemy niedługo wrzucić. Pamiętam, że jakiś czas temu mieliście stronę inter netową, dziś nie mogę jej znaleźć. Tylko wydaje mi się, że na niej byłam czy rzeczywiście ją skasowaliście? (śmiech) Tak, kiedyś mieliśmy stronę internetową. Została kilka lat temu zamknięta, ale jesteśmy w trakcie robienia nowej, więc pewnie niedługo się pojawi i znów będzie działać. Katarzyna "Strati" Mikosz

PORTRAIT

15


Amerykański Warbringer, choć relatywnie jest młodym zespołem na thrash metalowej scenie, to już nieźle zdołał na niej namieszać, będąc przy tym jednym z pierwszych ważniejszych (i oryginalniejszych) kapel Nowej Fali Thrashu. Na szczęście, w przeciwieństwie do przerażającej większości młodych kapelek thrash metalowych, Warbringer był w stanie zachować swoją odrębność brzmieniową i stylistyczną, jednoznacznie udowadniając, że thrash metal nie jest gatunkiem kompletnym i nadal można w nim coś ciekawego i oryginalnego stworzyć. Każdy kolejny album tych asów ostrych riffów i klimatycznych kompozycji obfitował w agresję i ciężką nawałnicę upiornych brzmień. Dlatego nie ma co się oglądać na inne thrash metalowe zespoły z ostatnich paru(nastu) lat, gdyż Warbringer wybija się na poziom stratosfery ponad resztę thrash metalowych świeżaków. Ostatnio tę wyśmienitą kapelę nawiedziły pewne niepokojące perturbację, które niczym ciemnie chmury, mrocznie zawisły nad przyszłością zespołu.

Staramy się wszystko poskładać do kupy HMP: Zacznijmy może od najważniejszej kwestii aktualnej sytuacji zespołu. Zaskoczyłeś nas nieco swym postem na Facebooku z 10 maja, w którym oznajmiłeś, że masz poważne wątpliwości czy Warbringer będzie kontynuował swoją działalność. Jak więc teraz wygląda sytuacja? Czy Warbringer nadal funkcjonuje? John Kevill: Ledwo. Odejście Carlosa Cruza i Johna Laux z zespołu stanowiło spory problem. Mieliśmy świadomość tego, że może się stać coś nieprzyjemnego w zespole zanim w ogóle wyszedł nasz ostatni album. Było nam bardzo przykro, gdyż zespół się rozpadał, a przez to nasz czwarty album nigdy nie dostał szansy

pelę. Po drugie, Blake mieszka w Philadelphii, a my w Los Angeles, na kompletnie drugim krańcu kraju. Dlaczego Jeff Potts, John Laux i Carlos Cruz opuś cili szeregi zespołu? Jakie powody za tym stały? Cóż, mimo tego, że odnieśliśmy sukces pod wieloma względami, ten zespół nigdy nie przyniósł żadnemu z nas żadnych korzyści finansowych. Żaden z nas nie mógł sobie pozwolić na to, by żyć z muzyki. Ciągnięcie kapeli do przodu zawsze było swoistą walką, jaką każdy z nas musiał prowadzić. Przy tym jak teraz wygląda biznes muzyczny, zespoły muszą się borykać z naprawdę wieloma ciężkimi trudnościami. Mimo wszyFoto: Adrian Lopez

liście świadomi istnienia legendarnej thrash metalowej kapeli o tej samej nazwie. Chciałbym jednak zadać w tym temacie trochę inne pytanie. Jak wyglądała sytuacja, w której się po raz pierwszy zorien towaliście, że istnieje już taki zespół jak Onslaught i to od całkiem sporego kawałka czasu? Ach, nienawidzę tego pytania i żałuję, że kiedykolwiek powiedziałem jak się na początku nazywała nasza kapela. Ludzie robią z tego jakąś wielką sprawę i ciągle słyszę głupie teksty w stylu "Jak mogliście o nich nie wiedzieć!". Każda kapela potrzebuje nazwy. Chcieliśmy by nasz zespół miał taką, która brzmi bardzo metalowo. Byliśmy jeszcze dzieciakami, które nie słuchały długo muzyki metalowej, raptem może kilka lat. Zespoły takie jak Megadeth i Slayer były dla nas ciągle czymś nowym, więc nie, nie wiedzieliśmy nic o istnieniu Onslaught. Nazywaliśmy nasz zespół tak może przez miesiąc. Nigdy pod tą nazwą nic nie nagraliśmy, ani nie zagraliśmy żadnego koncertu. Mieliśmy może napisane ze dwa kawałki, sklecone podczas prób w garażu Johna Laux. Kogo powinno obchodzić jak nazywają się dzieciaki grające w jakimś zapyziałym garażu? Następnie spotkaliśmy Ryana Batesa, perkusistę, który z nami potem nagrał "War Without End". Siedział w thrashu o wiele dłużej od nas i wiedział o brytyjskim Onslaught. Wtedy też zrozumieliśmy, że nie moglibyśmy używać dalej tej nazwy. A teraz zabawna sprawa z tym związana. Graliśmy kilka koncertów z Onslaught w Anglii. Pewnego wieczoru siedzieliśmy i waliliśmy browary (naprawdę spoko goście!) i powiedzieliśmy im, że wcześniej nazywaliśmy się Onslaught i teraz z tego powodu co i rusz ktoś wylewa na nas pomyje, a oni wtedy na to: "Ta? To zabawne, bo my podpierdzieliliśmy tę nazwę jakieś punkowej kapeli". I to tyle w tym temacie. Mam nadzieję, że możemy już porzucić ten głupi wątek raz na zawsze? Dlaczego wybraliście na nazwę słowo Warbringer? Jakieś inne typy też były brane pod uwagę? O, żeby tylko parę. Z tą kwestią nie jest związana żadna zapadająca w pamięć historia. Staraliśmy się znaleźć jakąś nazwę, która nie byłaby już zajęta przez jakiś zespół, więc zrobiliśmy sobie burzę mózgów podczas próby. Rzucaliśmy milionami nazw, aż w końcu ktoś, bodajże Andy Laux, powiedział "Warbringer". Stwierdziliśmy, że brzmi to świetnie, całkiem epicko, niczym jakiś wielki i potężny siewca zniszczenia. Brzmiało to na dokoksaną metalową nazwę. Z czasem uznałem, że nazwa nabrała znaczenia dzięki tematom, które poruszaliśmy w naszych utworach i w rezultacie pomogła zdefiniować nasz zespół. Kto jest twórcą waszych logotypów, zwłaszcza tego klasycznego logo, które pojawia się po raz pierwszy na "War Without End"? Mieliśmy w sumie trzy rodzaje logo. Pierwsze, które pojawiło się tylko na demku "Born of the Ruins" (można je sobie podejrzeć na metal-archives) stworzył w sumie Adam Caroll. Drugie, które widnieje na EP "One By One, The Wicked Fall" stworzył Sierra (Lewis - przyp.red.), osoba, która jest autorem też okładki na tym wydawnictwie. Bieżące logo jest autorstwa Desmonda Roota, artysty, który namalował okładkę do "War Without End". To jego logo pojawia się na następnych płytach.

zaistnieć w takiej odsłonie w jakiej powinien. Kapela jednak nadal daje oznaki życia. Staramy się wszystko poskładać do kupy. Jak prezentuje się aktualny skład grupy? Umieściłeś na Facebooku ogłoszenie dotyczące poszukiwania perkusisty. Czy udało się już kogoś znaleźć na to miejsce? Czy odbyły się już jakieś przesłuchania? W tym momencie Warbringer to ja, Adam Carroll i prawdopodobnie Ben Mottsman na basie. Nie jestem nawet tego w zupełności pewien, tak po prawdzie. Zrobiliśmy kilka przesłuchań i znaleźliśmy jedną odpowiednią osobę, jednak oficjalne ogłoszenie nowego członka kapeli nastąpi dopiero, gdy wszystkie z tym związane sprawy będą gotowe i kiedy będziemy w stu procentach pewni, że dysponujemy kompletnym funkcjonującym składem. Na ostatniej trasie z Iced Earth wspierał was za bęb nami Blake Anderson z Vektor. Dlaczego nie zamierzacie pociągnąć tej współpracy trochę dalej? Trasa z Blakiem była świetna. Dogadywaliśmy się bardzo dobrze, a on sam jest cholernie dobrym perkusistą. Rozmawiałem z nim o takim rozwiązaniu, jednak to nie wypali z dwóch powodów. Po pierwsze, Vektor zbyt pochłania Blake'a aby ten miał czas na drugą ka-

16

WARBRINGER

stko, odnoszę wrażenie, że przy czwartej premierze nowego albumu było wiele kroków, które mogliśmy podjąć, by "wejść na poziom wyżej" jako profesjonalna kapela, dzięki czemu ta cała ciężka praca, w końcu by się jakoś opłaciła. Zespół jednak borykał się wtedy z upadkiem wiary i nadziei na dalszą przyszłość. Jeff opuścił zespół, ponieważ wydawało mu się, że John zamierza odejść z kapeli. Następnie John powiedział nam, że myślał o odejściu od dłuższego czasu i zamierza nas opuścić, bo nie podoba mu się jak nie potrafimy utrzymać stałego składu, czego przejawem było odejście Jeffa. Następnie Carlos stwierdził, że skoro Jeff i John odeszli, to co on jeszcze tutaj w ogóle robi! Myślę, że negatywne nastawienie poszczególnych członków kapeli udzielało się wszystkim po kolei. Nałożyły się na to też inne aspekty, ale nie będę się zagłębiał w osobiste kwestie wszystkich zainteresowanych. Myślę, że jednak one też tutaj miały swój udział, co mnie smuci wielce.

We wkładce do "War Without End" pojawia się także fota twojego poprzedniego zespołu Zombie. Co ona robi wewnątrz albumu Warbringera? Zombie nie jest mym poprzednim zespołem! Przed założeniem Warbringer nie byłem wcześniej w żadnej kapeli. Adam Carroll zaczął z nami grać jako bębniarz, gdyż potrzebowaliśmy wtedy takiej osoby, Adam jednak jest gitarzystą, więc poznał mnie z Ryanem Batesem, pałkerem z którym jammował sobie w Zombie. Zaśpiewałem u nich na kilku próbach, bo to byli moi kumple, z którymi często się spotykałem. Idziemy dalej, skoro ja, Ryan oraz Adam byliśmy także członkami Warbringera, to obie kapele były ze sobą bardzo blisko powiązane. Wszyscy byliśmy kumplami. Nagraliśmy także pod szyldem Warbringera dwa utwory Zombie - "Nightslasher" i "Humans To Kill". "Nightslasher" wypadł świetnie z tym ognistym solo Adama. Możecie obczaić ten kawałek na Youtube!

Wrócę do bieżących spraw wkrótce, jednak po drodze chciałbym zadać parę pytań o historię Warbringera. Zespół rozpoczął swoją działalność w 2004 roku pod szyldem Onslaught, który szybko zmieniliście na Warbringer. Czytałem kilka wywiadów, w których dziennikarze pytali się was jak to się stało, że nie by-

Kiedy Zombie przestało funkcjonować? Może z rok przed nagraniem "War Without End"? Skład zespołu z tej płyty to w gruncie rzeczy wymieszany wczesny Warbringer z chłopakami z Zombie. Chciałem, by Adam grał w Warbingerze na gitarze, gdyż zdawałem sobie sprawę jaki jest z niego utalento-


wany wioślarz, w końcu byłem na kilku próbach Zombie. Stwierdziłem, że byłby świetnym elementem naszego składu. Album "War Without End" to było prawdziwe zabójstwo. To nadal jest prawdziwe zabójstwo. Jakie były pierwsze opinie jakie usłyszeliście od fanów, po wydaniu tej płyty? Pierwszy studyjny album długogrający to poważny krok w życiu każdej kapeli. Jakie uczucia cię nawiedzały, gdy musiałeś się zmierzyć z pierwszymi opiniami na temat tej płyty? Byłem niezwykle podekscytowany, gdy ten album ujrzał światło dzienne. Opinie jakie do nas docierały były praktycznie super pozytywne. To był czas, gdy młody zespół grający old-schoolowy thrash był czymś zupełnie nowym na scenie muzycznej. Udało nam się załapać na pierwszy front powoli rosnącej fali. Wydawało mi się, i nadal mi się tak wydaję, że ludzie zbyt uporczywie starają się porównywać tę płytę do starszych zespołów, zamiast po prostu na czysto spojrzeć na album i poszczególne utwory. Pamiętam jak wyczytałem w jakieś recenzji, że moje wokale przypominają zaśpiewy Joeya Belladonny, co jest niesamowitym nonsensem. Fajnie jest mimo wszystko wiedzieć, że ludzie pisali o muzyce, którą stworzyłem wspólnie z chłopakami, to było naprawdę genialne uczucie! Dlaczego "Nightslasher" trafił jako bonusowy mate riał na płytę zamiast pełnoprawny kawałek? Dlatego, bo to utwór Zombie, a nie Warbringer! W sumie najlepszy utwór Zombie, według mojej opinii. Ta wersja z "War Without End" jest najlepszym nagranym materiałem tej kapeli jaki istnieje. Jako drugi bonusowy utwór pojawia się także ukryty utwór. Dlaczego postanowiliście zastosować taki zabieg na "War Without End"? Chcieliśmy mieć melodyjne epickie solo na albumie. Nie mogliśmy na nie znaleźć miejsca między tymi wszystkimi brutalnymi i szybkimi riffami, więc dodaliśmy je na sam koniec jako taki ukryty bonus.

szych, bardziej dzikich thrashowych brzmień. W gruncie rzeczy, zwyczajnie nie uważaliśmy, że te starsze utwory są wystarczająco dobre. Wielu nas ciągle dopytywało o "The Road Warrior", więc ulegliśmy namowom i dodaliśmy go do następnego wydawnictwa. Gary Holt dorzucił do tego utworu swoją solówkę na albumie!

samo dobry lub lepszy niż wszystko to, co dotychczas zrobili. Nasze nastawienie jasno precyzuje fakt, że jeżeli nie ma kierunku, w którym możemy podążyć, to nie ma już sensu by dalej to ciągnąć. Dalej mamy w głowie mnóstwo pomysłów, które chcemy urzeczywistnić. Mamy też zarysowany w głowach kształt naszego przyszłego albumu.

Na okładce "Born of the Ruins", "One By One, The Wicked Fall" oraz "War Without End" pojawia się pewna postać - szkielet w rogatym hełmie. Dlaczego nie jest on już obecny na późniejszych wydawnictwach? Nie nadaliśmy nigdy temu typkowi oficjalnego imienia. Ryan Bates mówił o nim per "Motherfucker", więc można przyjąć, że tak się ta postać nazywa. Motyw szkieletu w rogatym hełmie nie pasował do całokształtu okładki "Waking Into Nightmares", więc zdecydowaliśmy się zarzucić ten pomysł. Szkielet nie jest na tyle wyróżniającym się motywem, by robić z niego maskotkę. Można go jednak powiązać z pewnym okresem twórczości naszego zespołu. Kto wie, może pojawi się jeszcze gdzieś w przyszłości, nigdy nic nie wiadomo!

Zawsze pokazywaliście różne oblicza thrash metalu, wszystkie jego niuanse i różnorakie motywy. Czy dalej uważacie się za thrash metalowy zespół starej szkoły czy też staracie się nie ograniczać się, by wasze kompozycje, były w większym stopniu wolne od old-schoolowych wpływów? Jesteśmy zespołem thrash metalowym. Niekoniecznie siedzącym w old-schoolu, jednak stara szkoła zawsze była kwintesencją naszego stylu. W naszej muzyce są echa wpływów heavy metalowych, death metalowych, speed metalowych, black metalowych, a nawet po częś ci epic power metalowych, co można poznać po paru gitarowych harmoniach. Czasem też wybrzmiewa w naszej twórczości naleciałość starego rocka. Jądro zespołu pozostaje jednak niezmienne - agresja i niszczący zew wysokoenergetycznej muzyki.

Każdy kolejny album był wyraźnym dowodem na to, że wasza muzyka ciągle ewoluuje i ulega nieprzer wanym modyfikacjom. Ponadto, ciągle widać, że robi to w dobrym i pożądanym kierunku. W jaki sposób udawało wam się osiągnąć taki efekt? Odróżnia was to znacząco od pozostałych młodych thrashowych zespołów, które łoją nudną papkę na jedno kopyto. Cóż, zawsze mieliśmy na względzie fakt, by nie sprowadzać się do kopiowania starego thrashu, lecz by two-

Wasz ostatni album, "IV: Empires Collapse" wzbudził niemało kontrowersji wśród fanów. Zdawaliście sobie z tego sprawę przed wydaniem, że ta płyta może wzbudzić różnorakie emocje? Czy obawialiście się tego jak album zostanie przyjęty? Obawiać się to może się nie obawialiśmy, ale zawsze wydawało nam się, że bez względu na to jak się nasza muzyka rozwijała, ludzie ciągle mówili i pisali to samo o naszych albumach. Nie zwracali uwagi na to jak

Foto: Adrian Lopez

Mogę w końcu dowiedzieć się z pierwszej ręki jak ten utwór się nazywa. Spotkałem się z nazwą "Epicus Maximus" jednak są pewne źródła, które twierdzą, że jego nazwa to po prostu "XII", jako że był umieszczony jako dwunasta ścieżka na europejskim wydaniu "War Without End". To jak w końcu jest? Nazywaliśmy go "Epicus Maximus". To ukryty, instrumentalny utwór, więc w sumie jego nazwa nie jest istotna. Dość interesującym jest fakt, że główny wers w "Shoot To Kill" śpiewasz w podobnym klimacie jak Mille Petrozza krzyczy "Pleasure To Kill" w znanym Kreatorowym hiciorze. Ciekawi mnie czy choć trochę było to tym zainspirowane? Nie! Znaczy, ta część z "to kill" jest rzeczywiście podobna. Można uznać, że brzmią podobnie, oba te zakrzyknięcia zostały użyte jako końcówka refrenu. "Pleasure To Kill" to jednak prędkość piły mechanicznej, podczas gdy "Shoot To Kill" to łomot w średnim tempie. Po prostu "Pleasure To Kill" to jeden z tych utworów na których uczyłem się thrashowego stylu śpiewania, darłem się z tym hitem w mym samochodzie cały czas. Dalej tak czasem robię! Więc pewnie można się tu doszukać jakiegoś wpływu, jednak nie była to zamierzona inspiracja. Ciekawostką jest fakt, że jakiś czas temu odkryłem, że refren w Kreatorowym "Total Death" brzmi niemalże identycznie do tego z Exodusowego "Strike of the Beast". Spytałem się nawet o to Millego, gdy mieliśmy z nim trasę w 2009 roku. Uśmiał się i powiedział "Tak, - inspirowaliśmy - się tym utworem". Każdy muzyk ma w głowie muzykę, którą zna i kocha! Nagraliście ponownie kilka utworów z waszego demo na pierwszym albumie studyjnym. Były to "Hell on Earth", świetny otwieracz "Total War", "Shoot To Kill" oraz "Beneath The Waves". Dlaczego akurat te utwory, a nie "The Road Warrior", "Unseen Terror", "Onslaught" i "Screaming For Blood"? Żeby było jeszcze ciekawiej - nagrany ponownie "The Road Warrior" trafił jako bonus do waszego drugiego studyjnego albumu zatytułowanego "Waking Into Nightmares". Cóż, uznaliśmy po prostu, że te były najlepsze. Nagraliśmy także "Onslaught" (znowu ta nazwa!) jako bonus do "War Without End", jestem tego prawie pewien. Jednak to było brzmienie z wczesnego okresu rozwoju kapeli, graliśmy bardziej power/speed/thrash metalowo, a potem dopiero przeszliśmy w kierunku cięż-

rzyć naprawdę dobry i interesujący thrash metal, który jednoznacznie z nami będzie kojarzony. Nie mogę powiedzieć by był na to jakiś określony sposób. Zawsze patrzyliśmy wstecz na to, co już udało nam się zrobić, jako punkt odniesienia, z którego możemy przejść gdzie indziej. Od "War…" do "Waking…" koncentrowaliśmy się głównie na brutalności i ekstremie, z coraz to bardziej technicznie zaawansowanymi gitarami rytmicznymi. Od "Waking…" do "Worlds…" skupialiśmy się na tworzeniu chwytliwych i spójnych utworów, które łatwo będzie od siebie odróżnić. Na "Empires…" chcieliśmy pokazać bardziej zróżnicowane i progresywne strony naszego zespołu, przy jednoczesnym wywróceniu wszystkim trzewi ciężarem naszej muzy. Jak myślisz, czy jeżeli będziecie nagrywać kolejne albumy (oby), to uda wam się zachować na nich analogicznie wysoki poziom muzyczny? W momencie, gdy dojdziemy do wniosku, że nie jesteśmy w stanie utrzymać wysokiego poziomu jakości naszych utworów, to przestaniemy tworzyć nowy materiał. Jeżeli zobaczysz następny album Warbringera, będzie to oznaczać, że wszyscy ludzie w kapeli włożyli w niego olbrzymie pokłady wysiłku i kreatywności, i że stoją za nim murem, w pełni przekonani, że jest tak

daleko zaszliśmy, albo jak wiele zmienialiśmy w swoim brzmieniu. Dlatego na "Empires…" złamaliśmy praktycznie każdą konwencję obowiązującą w naszym stylu gry i dodaliśmy naprawdę wiele nowych elementów do naszego brzmienia. Chcieliśmy naprawdę pokazać ludziom, że nie ma drugiego takiego zespołu jak Warbringer i nigdy takiego nie było. Ponieważ tak się właśnie czujemy, gdy tworzymy naszą muzykę. I myślisz, że się udało? Wydaję mi się, że tak - że właśnie to osiągnęliśmy. Trochę poeksperymentowaliśmy na tym albumie, jednak nadal jest na nim prawdziwie dziki thrash. Jest bardziej melodyjnie, jednak jest to melodyka z dużą dozą agresji, a "Towers of the Serpent" z tego albumu jest moją najbardziej ulubioną kompozycją jaką kiedykolwiek napisałem. Szkoda mi, że umieściliśmy te "IV" w tytule. Patrząc na to z perspektywy czasu, to było trochę głupie i niepotrzebne. Nawet okładka "Empires…" była dość niepokojąca. Porzuciliście swoje ostre logo na rzecz zwykłej czcionki. Skąd taki ruch? W ogóle skąd pomysł na taką okładkę? Jest zupełnie inna niż jakakolwiek grafika, która pojawiła się na waszym albumie. Cholera, jest zupełnie inna niż jakakolwiek grafika, którą mo-

WARBRINGER

17


żna zobaczyć na thrash metalowych płytach, nowych czy starych! Chcieliśmy, by okładka wyglądała jak naprawdę stare malowidło. Trochę jak malunek w starej średniowiecznej księdze. Ten pomysł nie idzie w parze z wielkim szpiczastym logo. Ono nie pasuje zupełnie do takiego konceptu. Nadal używamy naszej logówki, nie zmieniliśmy jej. Poza tym pojawia się w środku bookletu na "Empires…". Po prostu nie pasowało na okładkę. Czytałem gdzieś, że "Leviathan" miał być swoistym hołdem w stronę Metalliki… To pewnie wypowiedź Carlosa Cruza. Był prawdziwym fanem Metalliki i to on jest autorem tego utworu. Niektóre części zwrotki oraz intro przypominają mi tę trochę wolniejszą twórczość Metalliki, w stylu "Thing That Should Not Be" czy czegoś takiego. Mimo wszystko, wydaję mi się, że "Leviathan" jest całkiem wyjątkową kompozycją. Napisałem do niego całą warstwę liryczną, po tym jak została napisana muzyka. Po samej warstwie muzycznej ma się wrażenie, że się spogląda na jakąś zaginioną atlantycką świątynię lub coś w ten deseń. Dlatego też taki kierunek obrałem przy pisaniu tekstu. Na ostatnim albumie jest pełno wyróżniających się charakterystycznych kompozycji. Te utwory to pewnego rodzaju symbole waszego ciągłego rozwoju. Część z utworów jednak nadal ma w sobie ten kli mat, który był obecny na "Waking Into Nightmares". Na przykład "Towers of the Serpent". Tak wyszło naturalnie czy po prostu chcieliście pozostawić jakąś widoczną nić, łączącą nowy album z pozostałymi waszymi płytami? Tak po prostu wyszło! Ale też trzeba przyznać, że nigdy nie chcieliśmy opuścić naszej przeszłości. Duch zespołu musi przechodzić przez wszystkie nasze utwory, jestem nieugięty pod tym względem. "Towers…", jak już wspomniałem, to mój ulubiony wałek jaki kiedykolwiek nagraliśmy. I rzeczywiście, jest on podobny do stylu utworów z "Waking Into Nightmares", aż do swej końcowej części, w której pojawia się bardzo epicka konkluzja. Za zakończenia tego typu nie chwytaliśmy się aż do materiału z "Worlds Torn Asunder". Myślę, że dodaje to kolejnego wymiaru temu utworowi, sprawiając, że staje się on bardziej podróżą niż kompozycją, nadając równocześnie majestatycznego rysu na koniec albumu. Muzyka Warbringer jest wyjątkowa i ma wyraźnie swój własny styl. Powiedz nam, czy często jesteście porównywani do starych thrash metalowych zespołów z lat osiemdziesiątych? Czy irytuje was takie porównywanie? Tak i nie. Z jednej strony, gdy już jesteśmy porównywani, to zwykle jesteśmy zestawieni z naprawdę dobrymi zespołami z tamtego okresu, co jest prawdziwym zaszczytem. Z drugiej strony, myślę że leniwe dziennikarzyny na tych porównaniach się zatrzymują i nie dostrzegają wyraźnych różnic. Na naszych płytach, zwłaszcza na tych nagranych po naszym debiucie, jest pełno elementów, których się zwyczajnie nie znajdzie w thrash metalu z lat osiemdziesiątych, ponieważ pochodzą z zupełnie innego miejsca. Irytuje mnie, gdy ludzie nie zauważają całej naszej pracy jaką wkładamy w naszą muzykę, by brzmiała wyjątkowo i oryginalnie. Który wasz album jest według ciebie waszym najlep szym wydawnictwem? To będzie albo "Worlds…" albo "Empires…" jeżeli chodzi o mnie. "Worlds…" jest bardziej spójny i bardziej agresywny, biorąc pod uwagę całokształt płyty, ale "Empires…" jest bardziej zróżnicowanym wydawnictwem, na którym jest kilka naprawdę mocnych Foto: Adrian Lopez

18

WARBRINGER

punktów. "Waking…" jest naprawdę niezły i mógłby być moim ulubionym wydawnictwem, lecz mam wrażenie, że moje wokale na "Worlds…" brzmią o niebo lepiej. Podoba mi się to jak teraz brzmi mój głos, o wiele bardziej niż parę lat temu. Pracuję nad nim od lat i myślę, że wykształciłem swój własny styl, dzięki czemu jestem jeszcze silniejszym metalowym wokalistą. Jakie cele przyświecały wam przy tworzeniu poszczególnych albumów? Jak bardzo zmieniało się wasze podejście od "War Without End" po "IV: Empires Collapse"? Zarejestrowanie "War Without End" było po prostu naszą pierwszą próbą nagrania albumu długogrającego. Chcieliśmy grać najszybciej jak się tylko dało, tak by zdmuchnąć wszystkim czerepy z karku. Czysta młodzieńcza energia. Na nagranie "Waking Into Nightmares" mieliśmy bardzo mało czasu, jednak chcieliśmy się nadal rozwijać. Wydaję mi się, że prawie nagraliśmy album death/thrashowy. Na pewno jest to nasze najbardziej rozwścieczone i najcięższe dzieło. To jak Nic Ritter gra na bębnach, sprawiło, że ten album kręci się bardziej wokół rytmiczno-technicznych elementów niż jakikolwiek inne nasze wydawnictwo. Przy "Worlds Torn Asunder" wydaję mi się, że chcieliśmy w pewien sposób skonsolidować styl naszych dwóch poprzednich albumów, jednak zdecydowanie poprawić model pisania utworów, by kompozycje bardziej zapadały w pamięć. Na przykład "Living Weapon" było naszą próbą napisania takiego "Total War" w wersji 2.0, co według mnie nam się powiodło! Z drugiej strony "Shattered Like Glass" ma w sobie ten klimat utworów z drugiej płyty. "Empires Collapse" emanuje naszą chęcią poszerzenia naszego brzmienia i ukazania bardziej progresywnej strony naszego zespołu. Jest to naprawdę zróżnicowany album. Dzięki temu chcieliśmy pokazać raz na zawsze wszystkim, że nie jesteśmy zespołem, który kopiuje starą muzykę - że mamy coś swojego do powiedzenia w tym temacie. Jak byś opisał różnorodność jaka pojawia się na "Empires…", biorąc pod uwagę poszczególne utwory z tego krążka? "Horizon" ma bardzo progresywną strukturę, a jest przy tym niezwykle szybki. "Turning of the Gears" był moją próbą skrzyżowania średnio szybkiego thrashu z czymś bardziej mechanicznym, brzmiącym jak Ministry. "One Dimension" and "Scars Remain" pokazują punkowe wpływy jakie wibrują w grze Johna Laux. "Iron City" to szybki i fajny hit, i tak dalej i tak dalej. Na tym albumie pojawia się też więcej harmonii gitar prowadzących, co wyszło zupełnie spontanicznie, a co jest w mojej opinii świetnym dodatkiem do całokształtu albumu. Co z tekstami? Czy możesz nam powiedzieć co nieco o nich? Co motywuje cię do pisania tekstów? Możesz też nam powiedzieć jak się zmieniały twoje inspiracje od czasu wczesnych albumów Warbringera. Cóż, teksty utworów rozwinęły się u nas z czasem. Na "War Without End" chciałem po prostu, by były maksymalnie twardzielskie i chwytliwe jak tylko się da. Te dwie cechy nadal pozostają w użyciu, ale przeszedłem długą drogę jako pisarz i wydaję mi się, że sporo utworów z dwóch ostatnich albumów mogą być całkiem interesujące pod względem tekstowym. Swoją inspirację czerpię z wydarzeń bieżących i historycznych, z filmów, z książek, z rozmów i tak dalej. Zawsze staram się, by warstwa tekstowa pasowała do muzyki i ją uatrakcyjniała. Za każdym tekstem stoi pewna historia. Na "Worlds…" każdy utwór jest w booklecie opatrzony krótką notką, mówiącą o koncepcie stojącym za nim. Historie, z których powstają nasze teksty są dla mnie bardzo ważne. Zacząłem robić bloga "Song of the

Day" na Facebookowej stronie Warbringera, w którym opisuje to, jak powstawał utwór, co było inspiracją dla tekstu i wszystko to, co się przez niego przewinęło. Na razie przerobiłem na nim "Enemies of the State", który był zainspirowany opowiadaniem "Jeden dzień Iwana Denisowicza" i gułagami w stalinowskiej Rosji. Jak ważne jest dla ciebie, by ludzie skupiali swoją uwagę także na tekstach, a nie tylko na samej muzyce? Jest to dla mnie bardzo ważne, bez dwóch zdań. W pewnej recenzji ktoś nas opisał jako thrasherów od opowiadania historii. Z albumu na album tak to u nas wygląda. Nie gram w zespole na żadnym instrumencie, więc całą swoją kreatywność wkładam w rzeźbienie pomysłów i tekstów do muzyki. Jest to dla mnie niezmiernie ważne, by nasze utwory miały interesujące teksty i fajne pomysły w nich zawarte, co stanowi także o sile naszego zespołu i naszych nagrań. Co zwykle jest pierwsze - muzyka czy tekst? W 90 procentach to muzyka powstaje najpierw. Pomysły na tekst zwykle są dopasowywane tak, by pasowały klimatem do warstwy muzycznej. Jest to bardzo ważne, by te dwa elementy do siebie pasowały. Zawsze do opisu tej zależności używam przykładu "Aces High" Iron Maiden. Tekst w tym utworze dotyczy powietrznej walki, a muzyka brzmi niczym latanie w przestworzach. Tekst i muzyka razem tworzą prawdziwą muzyczno-ideologiczną synergię. Krążyliśmy opłotkami wokół tematu waszego kole jnego albumu, więc czas zapytać wprost - czy macie już przygotowany jakiś materiał na następną płytę Warbringera? Jakie są wasze plany dotyczące kole jnego wydawnictwa? Mamy napisany i tekst i muzykę, nie wszystko jeszcze, co prawda, jednak jestem bardzo podekscytowany tym, co już mamy. Na razie chcemy przywrócić zespół do działania, żadnych konkretnych planów ponad to póki co nie mamy. Pamiętam jak podczas waszego występu na Headbangers Open Air w 2012 roku miałeś na sobie koszulkę Manilla Road. Fakt o tyle łatwy do zapamiętania, że tego samego dnia mój kolega miał iden tycznego t-shirta na sobie. Fajnie, że nie ograniczacie się jedynie do thrash metalu i dajecie temu wyraz. Czego słuchasz ostatnimi dniami? Słucham głównie różnorakiego metalu i rocka, jednak nie tylko to przewija się u mnie przez głośniki, słucham wszystkiego co wydaje mi się dobrze napisane. Czasem nawet trafi się jakiś bzdurny pop od czasu do czasu. Jednak w przeważającej ilości jest to rock i metal. Uwielbiam brzmienie elektrycznych gitar. Przez większość czasu jest to raczej stary heavy metal i NWOBHM niż cokolwiek innego. No i kurewsko uwielbiam Manilla Road, to jest prawdziwie czarodziejska muza. To by było na tyle. Wielkie dzięki, że zdecydowałeś się poświęcić nam swój czas i mam nadzieję, że cię zbytnio nie wymęczyłem. Chcesz jeszcze coś dodać na koniec dla naszych czytelników? Dzięki za wasze ciągłe wsparcie! Mam nadzieję, że będzie nam dane jeszcze raz odwiedzić Polskę i mam nadzieję, że będziecie mogli usłyszeć nową muzykę spod znaku Warbringer. Nieście pochodnie, nie pozwólcie zgasnąć płomieniowi! Aleksander "Sterviss" Trojanowski


Warbringer - One By One, The Wicked Fall 2006 Self-Released

Warbringer od samego początku swego istnienia brzmiał jak nieujarzmiony thrash metalowy chaos z wokalistą, który jest opętany krwawym obłędem. Na debiutanckim mini albumie "One By One, The Wicked Fall" z 2006 roku nie jest inaczej. Przyobleczone w potwornie kiczowatą, a przy tym niezwykle widowiskową i dynamiczną okładkę dzieło, jest ucieleśnieniem czystej agresji i furii. Tyle się tu dzieje! Mimo prostej kreski, scena jaka została tutaj przedstawiona wręcz żyje własnym życiem. Tak też wygląda muzyka Warbringer. Prosta, lecz nie pozbawiony głębi, mrocznych zakamarków, dynamizmu oraz sprytnie zamaskowanej kompleksowości. Jest to muzyka, która nie odcina się od przeszłości. Czuć na tym nagraniu, że w Warbringerze drzemał nie lada potencjał i młodzieńczy gniew. W 2006 roku niechęć do istniejącego porządku na scenie thrash metalowej, która dopiero miała się odrodzić w bliskiej przyszłości, była ogromna. Erupcja takich nagrań zaczęła postępować lawinowo - z początku powoli i nieśmiało, a w końcu z coraz większym impetem. To wydawnictwo to zwycięstwo nad potworem stagnacji. W zawartość tego albumu wchodzi pięć utworów. Płyta zaczyna się klekotem perkusji, która brzmi niczym seria z ciężkiego karabinu maszynowego. Po tym motywie następuje wściekła kawalkada riffów wiedziona szatańskim tappingiem gitary prowadzącej. Tak z impetem wpada właśnie "Total War", kompozycja wspaniale zaaranżowana i ciekawie urozmaicona. Interesujące i ciekawe riffy, pełne agresji i zapalczywej nienawiści nie opuszczają nas także w dalszej części EPki. "Shoot To Kill" oraz "Hell on Earth" gniotą do przodu czerpiąc garściami z Exodusa, Slayera oraz przy szybszych momentach z niemieckiego Kreatora. Perkusista gniecie co jakiś czas centrale podwójnymi stopkami, aż miło - zwłaszcza, że nie robi tego cały czas, tylko w odpowiednich momentach. Wściekły późno exodusowy riff otwierający w "Road " pasuje jak rękawiczka do motywu autostradowych pojedynków rodem z filmów z serii Mad Max. Postapokaliptyczny piach i zapach rozgrzanego asfaltu promieniuje silnie z tej kompozycji. Znalazł się też tutaj świetny melodyjny motyw przed solówką. Przejścia i bridge'e w tym utworze to miód malina. Rysem kończącym jest "Beneath the Waves", który stanowi najsłabszą kompozycję z tej gromady. Nie jest to zły utwór, jednak nie posiada już on takiej dozy oryginalności jak pozostałe hiciory z tego wydawnictwa. Warto wspomnieć także o dość istotnym elemencie "One By One...", który może niestety dość negatywnie rzutować na odbiór całości. Minusem tego albumu jest jakość nagrania wokali. O ile produkcja bębnów i gitar jest zadowalająca o tyle technika zarejestrowania ścieżek wokalnych jest średnia. Jest to widoczne tym bardziej z powodu maniery śpiewania Johna Kevilla. Jego wokale są dość jednostajne i trzymają się uparcie jednego dźwięku. Sprawia to wrażenie, jakby jego wielką inspiracją była crossoverowa scena. Na szczęście John potrafi dobrze wrzasnąć i posiada odpowiednią dozę charyzmy, więc, koniec końców, tragicznie nie jest. Jak pokazało następne wydawnictwo Warbringera, czyli "War Without End", na którym znalazła się nagrana na nowo większość numerów z "One By One...", te utwory można zagrać lepiej i można do nich dołożyć lepsze wokale, co Warbringer w końcu uczynił. (4,5) Warbringer - War Without End 2008 Century Media

Pierwszy pełny studyjny album grupy Warbringer był istną petardą - i jest nią nadal! Dźwięki jakie dobiegają z tego nagrania to prawdziwa rzeź i smak przesiąkniętej iperytem ziemi z okopów. Wściekłość jaka płynie z tych utworów jest niesamowita. W skład albumu weszły utwory, które pojawiły się już wcześniej na nagraniach Warbringer. I tak "Shoot To Kill", "Beneath the Waves", "Hell on Earth" oraz genialnie sprawdzający się w roli otwieracza "Total War" gościły już na EPce "One By One, The Wicked Fall" z 2006 roku, a "Born of the Ruins" został wzięty z demówki o tej samej nazwie z 2005 roku. Te utwory zostały nagrane na nowo, a w niektórych zaszły zmiany kompozycyjno-aranżacyjne jednak raczej na dość kosmetycznym poziomie. Te utwory w lepszej i bardziej

przestrzennej odsłonie produkcyjnej po prostu miażdżą. W dodatku kondycja wokali Johna Kevilla uległa znacznej poprawie. Dalej brzmi jak żywcem obdzierany ze skóry skazaniec, jednak jego zaśpiewy nabrały większego wyrazu i różnorodności. Na "Hell on Earth" Kevill brzmi niemal jak bardzo, ale to bardzo rozzłoszczony Mille Petrozza. Takiego skojarzenia nie uświadczy się słuchając wcześniej wersji tego utworu z "One By One...". Warbringer ani na chwilę nie stopuje swego rozpędzonego rydwanu śmierci i pożogi, jednak nie zatraca się w sztywnych ramach jednostajnej młócki. Thrash metal na "War Without End" jest nam serwowany w różnych formach i postaciach. Nie zapomniano także o płomiennych leadach i melodyjnych bridge'ach. Ba, nawet jadące black metalową piekielną siarką patenty się tutaj trafią. W "At the Crack of Doom" po skąpym, upiększającym całość intro na gitarze klasycznej, atakują nas blasty - ot, tak, bez pardonu. W dodatku cały utwór jest spójny, mimo różnych wpływów i naleciałości różnych stylów. Diabolika łączy się tutaj z kunsztownym artyzmem. Poprawie uległ także odbiór utworu "Beneath the Waves", który na "One By One..." nie zachwycał - tutaj za to już nie odstaje od reszty. Zabawne jest to, że w refrenie "Shoot To Kill" Kevill przez chwilę śpiewa niemalże jak Mille w "Pleasure To Kill". Album kończy się kopiącym po worze "Combat Shock". Oprócz niego na czarnym cedeku z pięknym czerwonym pentagramem znajdują się dwa dodatkowe utwory. Jednym z nich jest "Nightslasher", który znajduje się tylko na europejskim wydaniu tego albumu. Dzięki temu możemy w Polsce cieszyć uszy tym utworem, który stanowi jeden z lepszych wałków z tej sesji nagraniowej. Jest to piękna thrash metalowa psychodela w szybkim, no przecież nie inaczej, wydaniu. "War Without End" to najwyższa klasa. To nagranie wyniosło Warbringer na piedestał niosących żagiew prawdziwej thrash metalowej wojny. Niewiele zespołów thrash metalowych z tak zwanej Nowej Fali Thrash Metalu może się z nimi równać. Pokuszę się o stwierdzenie, że "War Without End" jest albumem, który spokojnie można stawiać niemalże na równi z thrash metalowymi klasykami z lat osiemdziesiątych. Nie mamy tutaj nudzącej siermięgi na jedno kopyto czy jaskrawej polerki gitar, tak znienawidzonej w nowszych produkcjach. Czas spędzony z tym albumem to niezapomniane chwile. Thrash metal prosto w ryj. (5,8) Warbringer - Waking Into Nightmares 2009 Century Media

"Dwójka" Warbringera przyniosła bardzo ciekawy postęp w muzyce Warbringer. Przy rozbudowaniu swego repertuaru muzycznego nie zapomniano o grubej intensyfikacji thrash metalowej rzeźni, dzięki czemu zespół nie gubi tego pierwiastka agresywności. Producentem tego albumu jest legendarny Gary Holt z Exodus. Słychać dzięki temu subtelną zmianę w brzmieniu. Poprzednim dziełem Amerykanów zajmował się nie mniej znany i ceniony producent muzyczny Bill Metroyer, więc jak widać Warbringer nie stawia na półśrodki. Produkcja w wykonaniu Gary'ego Holta jest jednak bardziej nowoczesna, ale dalej utrzymuje się w akceptowalnym rejonie brzmieniowym, nie jadąc przy tym syntetycznym wydźwiękiem. Pamiętam, że jak po raz pierwszy słuchałem "Waking Into Nightmares" w ogóle nie spodobał mi się utwór, który otwierał płytę. fakt faktem, przekonałem się w końcu do tej kompozycji, gdy usłyszałem ją na koncercie. "Jackal", bo o nim mowa, jest utworem słabo zdywersyfikowanym. Bardzo dynamicznie operuje rytmem, tempem i atmosferą riffów. Szeroko rozbudowana szczecina bardzo zróżnicowanych partii pokrywa równomiernie ten trzyminutowy hicior. Nawet w takim krótkim utworze można dostrzec zmianę jaka zaszła w muzyce Warbringer. Thrash metal w ich wykonaniu nie jest już taki bezpośredni, lecz potrafi kluczyć dookoła, zgarniając po drodze bardzo różne motywy i pomysły. Dużo tutaj thrashu spod znaku Bay Area, jednak Warbringer co chwila potrafi nas zaskoczyć czymś nieoczywistym. Kapela bardzo fajnie łączy różnorakie style. I tak w walcowatym "Living in a Whirlwind", który ewidentnie trąci Exodusem zostały także dodane zupełnie odmienne stylistycznie riffy, blasty oraz demoniczne zakrzyki. Z drugiej strony mamy rockowe uspokojenie w "Prey For Death" oraz delikatny instrumentalny "Nightmare Anatomy", który

wręcz zaskakuje swoją łagodnością pośród takich ostrych utworów i tryskających piekielną zapowiedzią brutalności riffów. Żeby było zabawniej następnie jesteśmy wyrzuceni prosto w death metalowe objęcia "Shadow from the Tomb". Ciekawostką jest fakt, że w tym utworze w pewnym momencie swojego głosu użyczył basista Ben Bennett, jeszcze bardziej pogłębiając death metalowy klimat tej kompozycji. Na albumie obok thrash metalowych nizczycieli w postaci "Severed Reality", "Abandoned by Time", "Forgotten Dead", "Scorched Earth" są także utwory, które różnią się od tego do czego przyzwyczaił nas Warbringer na swej pierwszej płycie. Pocięty początek do "Senseless Life" oraz wspomniany już "Nightmare Anatomy" brylują wśród takich nowinek. Bardzo fajnym dodatkiem jest nagrany na nowo "The Road Warrior" na europejskiej wersji tego wydawnictwa. Ten utwór nadal zabija i orze wszystko na swej drodze! Zdumiewa praca perkusji. Pałker nie dość, że sam w sobie jest genialnym i uzdolnionym muzykiem, to jeszcze bardzo często częstuje nas swoimi kreatywnymi popisami. Tak jak i pozostali członkowie tego zespołu, dużo w jego grze jest jednocześnie precyzji jak i wyczucia. To nie jest wyłącznie chłodna kalkulacja, lecz także całe wiadra pasji i serca do gry. Warbringer trochę eksperymentuje z brzmieniem, tym razem na większa skalę niż dotychczas. Na szczęście te eksperymenty nie niosą muzyki tej kapeli w rejony, które nie cieszą się pożądaniem wśród zatwardziałych thrasherów. Brzmienie Warbringer przez to jest wyjątkowe i bardzo łatwe do wyłapania pośród całego tabunu nowofalowych thrashbandów. (5,5)

Warbringer - Worlds Torn Asunder 2011 Century Media

Początek pierwszego utworu - "Living Weapon" - już na starcie nam oznajmia, że Warbringer nadal aktywnie rozwija swoje brzmienie. Choć ten utwór to thrash metalowy rekin, to nie uświadczymy tutaj ani autoplagiatu, ani nadmiernej inspiracji klasykami thrash metalu, która jest tak bardzo obecne wśród utworów innych zespołów Nowej Fali Thrashu. Na "Worlds Torn Asunder" jest trochę więcej thrash metalowej bezpośredniości niż na "Waking Into Nightmares". Jednocześnie kapela odeszła jeszcze bardziej od brzmienia w stylu starego Bay Area. Warbringer jak zwykle operuje różnymi klimatami i stylami, łącząc je kreatywnie do prezentowanego nam thrash metalu. Muszę przyznać, że wizja thrashu w wykonaniu tej kapeli jest wybitna. "Shattered Like Glass" wybrzmiewa echami w głowie jeszcze długo po wyłączeniu płyty. Warbringer chwyta za gardło i nie puszcza. "Living Weapon", "Enemies of the State" i "Wake Up... Destroy" to mania thrash metalowych riffowych labiryntów. Od czasu do czasu jest prosto i do przodu, a momentami kręto od palcowych akrobacji na gryfie. Dużo tutaj także pogiętych solówek, które gitarzystom Warbringer zawsze wychodziły bajecznie. "Future Ages Gone" swoją naturą brzmi jakby był zakorzeniony jeszcze w poprzednim albumie. Szczypta eksperymentów, skaczący riff, swobodne perkusyjne motywy nie raz uciekające od reszty instrumentów... John Kevill nie wyszedł z formy i dalej sieje terror i spustoszenie swym dzikim wokalem. Jego głos idealnie pasuje do muzyki Warbringer. W samym brzmieniu instrumentów od czasu "Waking Into Nightmares" się wiele nie zmieniło. Werbel jest troszeczkę bardziej garnkowaty, jednak jeszcze wiele mu brakuje do rondla z "St. Anger". "Echoes From the Void" stanowi bardzo ciekawy konglomerat stylów. Muzycznie mamy tutaj bardzo fajnie

WARBRINGER

19


zagrany thrash metal, jednak w refrenie Johna ponosi fantazja i zaczyna wchodzić w klimaty w stylu Darkthrone. Ogień płynie z jego gardła zarówno jak spod palców gitarzystów. Ciekawym elementem jest instrumentalny utwór "Behind the Veils of Night". Delikatna i łagodna gitara wybrzmiewa w nim wespół ze stonowaną grą fortepianu. Cały utwór stanowi bardzo fajny i klimatyczny przerywnik. Widać, że zespół chciał tutaj zastosować taki sam motyw jakiego użył na poprzednim albumie. Jest to bardzo ciekawe operowanie klimatem i nastrojem na tej przepojonej agresją płycie, gdyż reszta utworów to krwawa rzeźnia i ostra metalowa jazda. Brzmienie całości na "Worlds Torn Asunder", choć wciąż ostre, jest wyraźnie zaokrąglone na krawędziach. Nadal jednak można poczuć tę chropowatość brudu na nagraniu. Trzeci album Warbringer jest produkcją bardzo udaną. Znajdują się na niej charakterystyczne utwory, których się szybko nie zapomni. Kapela uniknęła widma zjadania własnego ogona oraz bezsensownego rozwoju i eksperymentów jako wartości samej w sobie. Ogół nowości jest nadal bardzo skwapliwie przemyślany i idealnie dostrojony do thrash metalowego klimatu Warbringer. Nie jest to rzecz oczywista i to nie tylko dla młodych kapel. Nie ma tutaj pokazywania na siłę, że kapela nie stoi w miejscu. (5)

Warbringer - IV: Empires Collapse 2013 Century Media

Od czasu wydanego w 2008 roku "War Without End" Warbringer stał się wyraźnym punkcie na thrash metalowej mapie metalowego świata. Z albumu na album fani byli utwierdzani w niezłomności i wysokiej jakości jaka kryła się za nazwą tej kapeli. Wysoki standard utworów, ich dopracowane aranżacje, ciekawe patenty i niebanalne podejście do thrashu jako takiego, zdobyło uznanie wśród szerokiej rzeszy metalowców. Dlatego patrząc na okładkę czwartego albumu Amerykanów moje serce się na moment zamarło. A więc stała się rzecz nieunikniona. Przyszedł na nią czas. Z tej okładki bił jasny przekaz - nadeszły poważne zmiany w muzyce Warbringer. Kapela pozbyła się swego charakterystycznego logo i zastąpiła je zwykłą, prostą czcionką. Ponadto grupa postanowiła zrezygnować z ponownego zatrudnienia death metalowej legendy Dana Seagrave'a, który namalował dla nich okładki do "Worlds Torn Asunder" oraz "Waking Into Nightmares". Z przodu "IV: Empires Collapse" spogląda na mnie przygnębiająca i niskobudżetowa praca, która raczej kojarzy się z jakąś undergroundową doom lub viking metalową kapelą. Gdyby usunąć nazwę kapeli nikt by w życiu nie wpadł na to, że jest to okładka okrywająca thrashową płytę. Dlatego do przesłuchania tego albumu podszedłem z jednej strony zniechęcony - gdyż zapowiadane zmiany wyglądały na bardzo zaawansowane, a ja najchętniej w muzyce Warbringera bym nic nie zmieniał, mimo że w sumie nie była ona jednolita na poprzednich albumach - a z drugiej zaintrygowany. No i tutaj nastąpił kolejny nieoczekiwany zwrot akcji. Zawartość mnie naprawdę zaskoczyła. Trzeba nadmienić, że Warbringer zawsze trochę eksperymentował z brzmieniem i łączeniem różnych wpływów w swej muzyce. Momentami te eksperymenty były dość nieoczekiwane i niebezpieczne, jednak zawsze ich rezultat był powalający. Na "IV: Empires Collapse" ten porządek rzeczy już się nie do końca prezentuje w ten sposób. Utwory na tym albumie brzmią jak przypadkowa mieszanka wszystkich możliwych wpływów i inspiracji jakie dotykały muzyków Warbringer. Tu jest niemalże wszystko. Choć przypadkowość patentów jest duża, jednak trzeba przyznać, że poszczególne motywy się do siebie kleją. Co prawda ledwo, niemniej fakt faktem - kleją. Warbringer się nie ogranicza absolutnie żadnymi wytycznymi, ramami i granicami. Nawet tymi narzucanymi przez zdrowy rozsądek. Czyżbyśmy mieli zatem do czynienia z dziełem pionierskim? Na swój sposób tak, jednak nie oznacza to wcale, że mamy tutaj dzieło wybitne, gdyż w tym temacie można już zdrowo polemizować. Na pewno Warbringer na swym czwartym albumie nie porzuca swoich klimatów, a jeżeli w którymś momencie rzeczywiście oddala się od nich zbytnio, to jednak zawsze wraca z powrotem. Jest melodyjnie, mocno, technicznie i zaskakująco. Trudno jest jednak opisać ten album w spójny sposób, gdyż każdy kawałek jest jakby

20

WARBRINGER

osobnym elementem, który może się nawet diametralnie różnić od wszystkich pozostałych z tego wydawnictwa. Rozpoczynający płytę "Horizon" sam w sobie już miesza bardzo dużo ciekawych patentów. Zaczynając swą wędrówkę dość prostym, nieco testamentowym riffem, przechodzi w agresywne wokalizy wykrzyczane nad riffem przypominającym coś co mogło zagościć na którejś z dwóch pierwszych płyt Xentrix. Okazuje się, że muzycy nie zatrzymują się na tym, gdyż z biegiem utworu robi się coraz ciężej. Testamentowe patenty nabierają ciężaru i smolistości, by potem po solówce przejść w dysonansy i typowo black metalową perkusję i gitary. Sama końcówka utworu okrasza to wszystko gitarami w stylu jazz fusion. Niezły kocioł? Ano niezły, lecz także bardzo fajnie wyważony. "The Turning of the Gears" na wstępie wita nas przesterowanymi wokalami przyprawionymi gitarami w stylu środkowego Voivod. W tej kompozycji Warbringer ucieka się do tylu przeróżnych chwytów, że nigdy nie jesteśmy pewni, co nastąpi za sekundę. Znajdziemy tu trochę Pantery w stylu "Becoming", znajdziemy trochę Fear Factory, a także wspomnianego Voivod. Sama kompozycja nie należy do najlepszych elementów tego wydawnictwa. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że spokojnie mogłoby jej tu nie być, ale rozumiem, że Warbringer chciał w taki sposób pokazać rozpiętość zasięgu swojego stylu… "One Dimension" łączy punkowe zaśpiewy o prostej melodii z nowoczesnymi riffami. Do tego została dodana krótka, old-schoolowa solówka, która wprowadza ciekawy odcień do całości. Brakuje jednak temu wszystkiemu charakterystycznego thrashowego pazura i miodności, do której przyzwyczaił nas Warbringer na swych poprzednich albumach. "The Turning of the Gears" i "One Dimension" są ciekawymi kompozycjami, biorąc pod uwagę styl Warbringera, jednak z punktu widzenia odbioru albumu nie stanowią kompozycji, które mogłyby się na dłużej spodobać słuchaczowi. Są to ciekawe i interesujące elementy, jednak sprawiają wrażenie jakby były zrobione jako sama sztuka dla sztuki. Gdy się już spodziewałem, że tak będzie wyglądała reszta tego albumu, zaatakował "Hunter-Seeker", szybki i agresywny thrashowy ścigacz z lekko progresywnymi popisami perkusyjno-gitarowymi, które jednak nie stopują jego morderczej mocy. Jednak nawet w takiej kompozycji nie zabrakło wstawek akustycznych, jazzowych, a nawet tych ewidentnie black metalowych (i to nie black/thrashowych ale właśnie stricte black metalowych). Na "czwórce" Warbringera nie brakuje na szczęście takich thrash metalowych kompozycji. Mamy tu "Black Sun, Black Moon", który został wzbogacony melodyjnymi gitarami, jest "Scars Remain" który szybkim, skocznym riffem przechodzi w fale dysonansów i thrashowych kopanin, by następnie zarzucić fusionowymi motywami, jest też przetykany epickim klimatem "Towers of the Serpent". Dużo w nich słychać Exodusa z czasów "Tempo of the Damned" i szybszych partii Megadeth z "Rust in Peace". Dostaliśmy także typowo speed metalowy kawałek, z prostą szybką perkusją i tremolowanymi gitarami z powerchordami oraz głośnym, krzykliwym refrenem w postaci "Iron City". Ciekawe, że nie został on umieszczony na początku zamiast udziwnionych "The Turning of the Gears" i "One Dimension". Po nim następuje zwolnienie w postaci monumentalnego i smolistego "Leviathan". Echa Pantery i Exhordera wybrzmiewają w początkowej fazie utworu, by potem zrobić miejsce na crescendo fantastycznych solówek i stare old-schoolowe thrashowe riffy. Dużym plusem "IV: Empires Colapse", oprócz całkiem składnej mieszanki stylów, jest praca gitary basowej. Basista nie boi się odskakiwać od gitary rytmicznej w szalonych eskapadach po gryfie. Przy imponującej pracy gitar i perkusji sam bas także daje radę. Warbringer wyraźnie pokazał, że nie opiera się na jednej czy też paru inspiracjach, tylko że tworzy wyraźny, własny styl na kanwie niezliczonych innych kapel i nurtów muzycznych. Sam album "IV: Empires Collapse" nie jest łatwy w odbiorze. Jest tutaj dużo nieoczywistych wtrętów i niespodziewanych motywów. Utwory potrafią się załamać z momentu na moment, przechodząc w zupełnie odmienną stylistykę. Nie jest to łatwo przyswajalne granie, do takiej muzyki trzeba stopniowo dojrzeć. Do mnie nie dotarła za pierwszym razem, lecz mnie zauroczyła i zaciekawiła na tyle, że sam album nie wychodził potem długo z odtwarzacza. Nie jest to album typowo thrash metalowy, czy to pod kątem old-schoolu czy nowoczesnego podejścia do tej tematyki. Jest to dzieło na tyle eklektyczne, że nie da się tego dokładnie opisać słowami. Mamy tutaj do czynienia z dziełem pionierskim, złożonym i na wskroś artystycznym, jednak znajdziemy tutaj także niebezpieczne przypadki sztuki dla samej sztuki, jakby muzycy na siłę próbowali udowodnić jakąś myśl sobie lub innym. (4,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

HMP: Witajcie! Niedawno ukończyliście i wydaliś cie swój drugi album studyjny - "Into the Madness". Jak się prezentują nastroje w zespole po pierwszych tygodniach od premiery? Chris Sokołowski: Cześć! Jest czad! (śmiech) Jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu końcowego sesji nagraniowej. Muzyka na płycie, pomimo tego, iż mocno osadzona w klasycznym heavy metalu, brzmi świeżo i chyba całkiem współcześnie. Cieszy fakt, że zainteresowała się nami niemiecka wytwórnia Power Prog, z którą dogadujemy się bardzo dobrze. Ponieważ wakacje uznaliśmy za nienajlepszy czas na promocję koncertową, w trasę wyruszamy we wrześniu. Rozpoczynamy koncertem w Proximie, 5 września. Album został zarejestrowany w JR Studio w waszym rodzinnym Skarżysku. Dlaczego akurat zdecydowaliście się na to studio? Podejrzewam, że jego bliskość nie była jedynym wyznacznikiem wyboru? Chris Sokołowski: W JR Studio nagraliśmy naszą pierwszą płytę. Byliśmy bardzo zadowoleni ze współpracy z Jackiem Gruszką, którego można spokojnie uznać za współproducenta naszych nagrań. Okazało się, że nagranie "Into the Madness" w tym samym miejscu było trafnym wyborem. I tym razem sesja przebiegła sprawnie. Co ważne, udało się uzyskać brzmienie jeszcze lepsze niż na debiucie. Album rozpoczyna się pół minutowym wstępem, zatytułowanym po prostu "Into the Madness". Rozbrzmiewają w nim nakładające się głosy, które w swej ilości tworzą mało czytelny chaos myśli i słów. Czy tak właśnie wyobrażasz sobie szaleństwo? Jako głosy, które rozbrzmiewają w twojej głowie, których nie możesz ani stłumić, ani uporządkować? Chris Sokołowski: I tak i nie (śmiech). Z jednej strony takie niedające się stłumić głosy można zdecydowanie uznać za objaw szaleństwa, z drugiej jednak nie można go definiować wyłącznie poprzez nieposkromione odgłosy w twojej głowie. Wstęp ma przedstawiać szaleństwo w sposób symboliczny, ale także jest przejściem z pierwszego albumu do drugiego. Rozpoczyna się on słowami z "City of Stone" z poprzedniej płyty. Natomiast na jego dalszą cześć składają się fragmenty tekstów z "Into the Madness". Kto jest autorem okładki? Motyw na niej zawarty nieodparcie przywodzi na myśl pewien metalowy klasyk, nagrany równo 25 lat temu. Czyżby był on pośrednią inspiracją do wyglądu tej okładki? Chris Sokołowski: Autorem okładki jest Dean Luckyman, czyli nikt inny niż Dani Lechmański znany z Exlibris, Corruption, czy też nieodżałowanego Chain Reaction. Motyw zawarty na okładce złożony jest z kawałków twarzy każdego z członków zespołu. Płyta zatytułowana jest "Into the Madness" i przedstawia różne odcienie szaleństwa, a ponieważ każdy z nas jest inny i na swój sposób każdego z nas można określić wariatem, stwierdziliśmy, że takie właśnie zestawienie będzie idealnie pasowało do zawartości płyty. Pewnie można się doszukiwać jakiegoś podobieństwa do innych okładek, tak samo jak grając nigdy nie unikniesz porównań do innych zespołów. Jednak pomysł wypłynął od nas jak i od Daniego. Czy jest coś takiego, co chcieliście zawrzeć na nowym albumie jednak z jakiegoś powodu nie udało się tego zrobić? Chris Sokołowski: Myślę, że nie. Przede wszystkim zależało nam na nagraniu płyty, która będzie co najmniej tak dobra jak debiut. Zdawaliśmy sobie sprawę, że czeka nas niełatwe zadanie. Po pierwsze "The Back of Beyond" została bardzo ciepło przyjęta i oceniona przez krytyków oraz fanów metalu. Po drugie, "Into the Madness" nagrywaliśmy już w nowym składzie, z Dominikiem za bębnami i Kazonem na gitarze. Staraliśmy się przede wszystkim nie odbiegać od grania, które lubimy najbardziej, ale chcieliśmy również wnieść nieco świeżości oraz jeszcze więcej melodii do nowej płyty. Uważam, że udało nam się tego dokonać. Krzysztof, nie dość, że masz naprawdę dobry głos, to także - co nie jest często spotykane wśród polskich wokalistów - prezentujesz bardzo dobry akcent i ang ielską wymowę. Czy bierzesz, tudzież brałeś, jakieś specjalne lekcje dotyczące mówionego (a właściwie śpiewanego) angielskiego? Chris Sokołowski: (Śmiech) dzięki! Już kilka lat temu udało mi się obronić magistra lingwistyki stosowanej w kombinacji językowej: angielski/rosyjski. Pięć lat studiów na pewno pomogły mi pracować nad odpowiednią wymową. Od kiedy tylko zacząłem uczyć się angielskiego, szczególnie polubiłem brytyjski akcent.


Jesteśmy misjonarzami heavy metalu w Polsce Melodyjny heavy metal w kraju nad Wisłą powoli zaczyna nabierać coraz większego rozpędu. Powstaje coraz więcej młodych kapel obracających się w tym nurcie, a te, które są już obecne na scenie od paru lat, uparcie prą dalej. Jedną z nich jest Night Mistress ze Skarżyska-Kamiennej. Skarżyscy metalowcy uderzają ze swym drugim studyjnym dziełem, zatytułowanym "Into the Madness". Tutaj powinien być płaczliwy apel o wspomaganiu naszych i w ogóle, ale nie ma nawet co ględzić o wspieraniu polskiej sceny czy innych miękko fajowych sloganach, gdyż ten album jest po prostu świetnym wydawnictwem, a kraj jego produkcji nie powinien mieć tu znaczenia. A jeżeli już dla kogoś ma, to cóż… w takim przypadku można być dumnym, że w kraju cebuli i wąsatych Januszy powstają godne metalowe płytki, a nie tylko thrashowe średniawki i siódme popłuczyny po Morbid Angel. No i można liczyć na częstsze koncerty z taką muzyką w swej okolicy, na które gorąco zapraszam. Zdaję sobie sprawę, że daleko mi do rodowitych Brytyjczyków, jednak staram się by moja wymowa brzmiała jak najbliżej oryginału ;) Na "Into the Madness" trafiło mnóstwo melodyjnych solówek. Czy jest jakiś szczególny lead z którego Arek oraz Robert są szczególnie dumni? Arek Cieśla: Ja jestem zadowolony z solówek w "Grieving Stars" i "Sacred Dance", które mają fajny klimat. Jednak najbardziej cieszę się z partii instrumentalnych w "Until the Day Will Dawn". Robert Kazanowski: A ja najbardziej zadowolony jestem z solówki w "Until the Day Will Dawn", która jest chyba najtrudniejszą jaką zagrałem na płycie (śmiech) oraz w "Hand of God", która jest najbardziej melodyjna. Przy każdym odsłuchaniu cieszą mnie też wpadające w ucho melodyjki z "Longing for the Devil". Teksty na nowym albumie wyraźnie oscylują wobec tematu szaleństwa. Ujęliście ten temat bardzo delikatnie, momentami wręcz nawet subtelnie. Nie zastanawialiście się nad tym, by podejść do także od tej bardziej mrocznej i bardziej bezpośredniej strony? Jest jeszcze tyle okropieństw do opisania, które popełniły jednostki przepełnione szaleństwem - brutalne wykorzystywanie seksualne dzieci, wojenne masowe mordy, oblewanie arabskich kobiet kwasem za nieposłuszeństwo, i wiele, wiele innych. Czy zamierzacie, albo też zamierzaliście, oddać w swych tek stach także tego typu tematy? Chris Sokołowski: Szczerze mówiąc, pisząc teksty na nową płytę nie wychodziliśmy z założenia, że muszą one odnosić się do szaleństwa. Wszystko wyszło w praniu (śmiech) Okazało się, że rzeczywiście większość z nich ma wspólny mianownik w postaci wariactwa. Stąd też tytuł płyty. Odnosząc się do twojej propozycji podejścia do tematu bardziej bezpośrednio, należy zaznaczyć, że w żadnym z tekstów (no może nie licząc "Hand of God") szaleństwo nie ma wymiaru ekstremalnego i raczej nie powinno być postrzegane jako coś negatywnego. Tytułowy "Madman" to na przykład gość na tyle ogarnięty i niesamowicie inteligentny, że nikt go nie rozumie. "Walking on Air" mówi o szaleństwie opartym na wolności, niezależności, na tym, że liczy się "teraz" i "tu". Natomiast "Recurring Night" to opowieść o niespełnionej miłości, którą facet chce odnaleźć przy pomocy magicznej pigułki (i nie, nie jest to ani tabletka gwałtu, ani Viagra) (śmiech). Zagraliście na tegorocznym Przystanku Woodstock w Pokojowej Wiosce Kriszny. Jak prezentują się wasze wrażenia po tym festiwalu? Chris Sokołowski: Na pewno był to jeden z najfajniejszych, jeśli nie najfajniejszy koncert na jakim w ogóle zagraliśmy. Sam na Woodstocku byłem wcześniej trzy razy jako członek Festiwalu. Tym razem całość widziałem z tej drugiej strony. Graliśmy przez godzinę, a zdawało się, jakby to było pięć minut. Na scenie mieliśmy wrażenie, że z publiką znamy się od zawsze. Nie zabrakło chóralnie odśpiewanego Minerału (śmiech) Na zakończenie usłyszeliśmy gromkie "Sto lat" wykrzyczane przez jakieś cztery tysiące gardeł. Zdecydowanie jest to niezapomniane przeżycie. Mamy nadzieję, że na Woodstocku uda nam się zagrać jeszcze nie raz. Za tydzień supportujecie Tima Rippera Owensa na dwóch koncertach w Polsce. Czy jesteście fanami jego twórczości? Który okres jego działalności artystycznej najbardziej do was przemawia? Chris Sokołowski: Ripper to jeden z moich oraz Kazona ulubionych heavy metalowych wokalistów. Według mnie trochę brakuje mu szczęścia, bo głos prze-

cież ma niesamowity. Jednak koncertuje z dorywczym składem i właściwie nie ma swojego zespołu. Płyty, które nagrał z Priestami, choć przez wielu nieco dyskredytowane, są według mnie bardzo dobre. Na pewno prezentują odmienne granie od tego, jakie panowie prezentowali wcześniej. Ale uważam, iż nie można uznawać ich za kiepskie. Kazon na przykład uważa "Jugulator" i "Demolition" za jedne z najciekawszych płyt Judas Priest. No i wokal… Zaśpiewane są po prostu po mistrzowsku. Jeśli chodzi o płyty z Iced Earth, każdy był ciekaw jak Owens sprawdzi się w roli nowego wokalisty. "Glorious Burden" pokazało jak wiele można jeszcze wnieść do Iced Earth i Ripper znów wypadł znakomicie. Jeśli chodzi o jego inne muzyczne dokonania, to chyba najciekawiej wypada płyta "Play my Game" i killer "Scream Machine" nagrany w ramach zespołu Beyond Fear. Można już o was mówić jako o weteranach sceny metalowej. Zagraliście już sporo koncertów i

innymi kapelami czy też nie jesteście typem, który lubi alkoholowe metalowe zabawy do późna? Chris Sokołowski: (Śmiech) nie mogę powiedzieć, że stronimy od alkoholu czy imprezowania. Jednak często bywa tak, że gramy kilka koncertów z rzędu. W takich przypadkach niestety nie możemy sobie pozwolić na to, żeby na następny dzień wstać z mega kacem. Zazwyczaj jest ciężko odmówić, ale czasem trzeba. Sytuacja wygląda "nieco" inaczej, gdy gramy pojedynczy koncert (śmiech) Jakiej muzyki słuchasz prywatnie w swoim domu? Czy stanowi ona dla ciebie źródło inspiracji? Chris Sokołowski: Ja akurat jestem mocno zakorzeniony w tradycyjnym heavy czy power metalu. Zatem większość mojej płytoteki wypełniają płyty Maiden, Priest, Helloween, Primal Fear, czy nawet Manowar (śmiech). Jednak zdarza mi się posłuchać także grania cięższego, choć rzadziej, a także delikatniejszego jak hard rocka, art rocka czy po prostu szeroko pojętego rocka, a nawet punka. Biorąc pod uwagę muzyczne inspiracje każdego z członków Night Mistress tworzy nam się naprawdę zróżnicowany zestaw muzyczny, co ma zazwyczaj bardzo ciekawe rezultaty podczas wspólnego komponowania. Jak byś określił kondycję sceny heavy oraz power metalowej w Polsce? Chris Sokołowski: Jeśli chodzi o zespoły, to wydaje się, że powstaje ich coraz więcej. Jednak wciąż na koncerty przychodzi zdecydowanie za mało ludzi. Wynika to głównie z faktu, że w naszym kraju heavy metal jest przez media wyrzucony poza margines. Gdy ktoś dowiaduje się, że śpiewam w heavy metalowym zespole, bardzo często jest przekonany, że growluję lub screamuję - krótko mówiąc, drę ryja. To pokazuje, że nasze społeczeństwo po prostu nie jest świadome tego czym jest muzyka heavy metalowa. Jakiś czas temu, w jednym z wywiadów powiedziałem, że jesteśmy misjo-

Foto: Night Mistress

współdzieliliście scenę z paroma znanymi nazwami. Który z dotychczasowych koncertów utknął wam najbardziej w pamięci. Który z nich wspominacie miło, aż po dzisiejszy dzień? Chris Sokołowski: Wspomniany już występ na Woodstocku to na pewno super przeżycie i nie lada frajda. O prócz tego koncertu jest jeszcze sporo takich, które wspominamy nadzwyczaj miło. Przede wszystkim nasze 10-lecie w Proximie, gdzie klub wypełnił się po brzegi. Zagranie na krakowskich Czyżynaliach też wspominamy do dziś. Koncerty w naszym rodzinnym Skarżysku są zdecydowanie sentymentalne i rodzinne. Oczywiście zawsze cieszy nas granie przed gwiazdami, które częstokroć są naszymi idolami: Ripper Owens, Blaze Bayley, czy rodzimy KAT. Specyficznymi koncertami, ale bardzo fajnymi są też te przed Braćmi Figo Fagot (śmiech). Jednak ogólnie cieszy fakt, że na nasze koncerty przychodzi coraz więcej osób i w każdym mieście jesteśmy zawsze witani entuzjastycznie.

narzami heavy metalu w Polsce. Chyba rzeczywiście coś w tym jest. Bardzo fajne jest, gdy po koncercie podchodzi do ciebie gość, który przypadkowo się na nim znalazł i mówi: "wiesz co, na co dzień słucham hiphopu, ale gracie zajebiście". Mamy nadzieję, że z biegiem czasu, heavy metal nie będzie ludziom w naszym kraju obcy. Czy jest jakaś określona filozofia, którą chcecie podążać jako zespół? Czy macie nakreślony w głowach plan na najbliższe pięć, dziesięć, dwadzieścia lat? Chris Sokołowski: Chcemy po prostu robić swoje: grać to, co kochamy. Piękne dzięki za wywiad! Życzę dalszych sukcesów i dobrych albumów! Chris Sokołowski: Dzięki! Słuchajcie heavy metalu! (śmiech) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Czy po koncertach zwykle zostajecie imprezować z

NIGHT MISTRESS

21


Symphony Of Steele Mimo, że od czasu ostatniej płyty studyjnej Virgin Steele minęły już cztery lata, to David DeFeis i spółka nie próżnują. Ten zespół nigdy nie był kapelą, która żyła schematem płytatrasa-płyta-trasa. DeFeis jest artystą do szpiku kości i tworzy przez cały czas, nie zawsze prezentując swoje dokonania w postaci zwykłego, standardowego albumu studyjnego. Jak się dowiedzieliśmy z rozmowy, po ostatnim ponownym wydaniu trzech klasycznych albumów Virgin Steele sprzed dwóch dekad, w planach są nie tylko kolejne wznowienia, tak samo dopchane do granic możliwości dodatkowym materiałem, ale także nagranie kolejnych płyt z nowym materiałem oraz śmiałe zainteresowanie się sprawą DVD, którego w dorobku Virgin Steele dotychczas brakowało. Biorąc pod uwagę, że Virgin Steele jest kultowym zespołem, którego twórczości nie ujarzmiła żadna sztywna konwencja, plany te wyglądają bardzo zachęcająco. HMP: Może zacznijmy od tego co się aktualnie dzieje w obozie Virgin Steele? David DeFeis: Cóż, jak prawdopodobnie wiesz, właśnie wydaliśmy na nowo "Marriage of Heaven and Hell Part I & II" oraz "Invictus", w którym ponadto można znaleźć dodatkowy krążek zatytułowany "Fire Spirits". Ponadto pracujemy nad dwoma nowymi albumami, które nabierają kształtu nawet teraz, gdy rozmawiamy i które ujrzą światło dzienne w październiku. Bieżący okres jest dla nas bardzo kreatywny… gnieciemy się w studio, kończąc właśnie te dwie płyty. Oprócz tych dwóch dzieł, staramy się także zarejestrować te wszystkie nowe utwory, które napisałem dla różnych projektów, w tym na dwa albumy koncepcyjne. Jeden z nich zostanie zapewne wydany między mar-

wznowienia są przeznaczone dla tych fanów, którzy nie mają tych płyt lub utracili swoje, bo zostały zniszczone, wpadły pod samochód lub mają nowego opiekuna prawnego. Tak jak powiedziałem, nasza nowa wytwórnia z chęcią chce przywrócić je z powrotem na rynek, więc ci którzy mają taką chęć, mogą je teraz zdobyć. Nie wydajemy na nowo starych albumów, bo nie mamy nowego materiału. Mamy go aż dość, tak jak wspomniałem, nagrywamy kilka nowych albumów. Pierwsze owoce naszej pracy będą widoczne naprawdę wkrótce. Skupmy się na chwile na tych wydanych na nowo albumach. "The Marriage…" zostały pierwotnie wydane na dwóch albumach, w 1994 i 1995 roku. Dla-

Foto: SPV cem a kwietniem 2015, a drugi najprawdopodobniej zostanie ukończony znacznie później. Nie brakuje nam nowego materiału. Jesteśmy bardzo podjarani tymi wszystkimi nowymi wałkami… Dlaczego zdecydowaliście się wznowić na razie aku rat te trzy albumy? Dlaczego wybór padł akurat na nie? Powodem dla którego powoli zamierzamy wydać na nowo cały nasz katalog, w tym wspomniane wcześniej dzieła, jest to, że podpisaliśmy kontrakt z nową wytwórnią (SPV). Label chciał mieć całą naszą dyskografię z powrotem w obrocie, a my pragniemy, by nasze albumy były dostępne dla całego świata. Gdy grupa artystów zmienia wytwórnie, to po wyprzedaniu oryginalnego pressingu ich albumów fani nie będą mieli dostępu do starszych nagrań… Chcemy tego uniknąć wydając na nowo wszystkie nasze płyty. Skoro się już za to wzięliśmy, to jesteśmy zainteresowani tym, by (oprócz nowego opakowania i tym podobnych) dodać do tych płyt także trochę nowego materiału, czasem coś zremasterowanego, czasem coś zmiksowanego na nowo, słowem cokolwiek, co wyda się interesujące dla nas i dla odbiorców naszej muzyki. Uwierz mi… nie domagamy się, by ci fani, którzy już mają na swych półkach nasze płyty, kupowali je teraz od nowa. Te

22

VIRGIN STEELE

czego zdecydowałeś się wydać wtedy te albumy rozdzielnie? (Śmiech) Tak bardzo cię zafascynowała twórczość Blake'a, że stwierdziłeś: "O tak, nagrajmy tak ze dwa albumy o tym stuffie"? Powodem dla którego wydaliśmy ten album podzielony na dwie części, był fakt, że mieliśmy tak dużo materiału, że nijak nie mogliśmy tego upchnąć na jednym krążku. Byłbym bardzo zadowolony, gdyby udało nam się wtedy wydać to jako jeden podwójny album, ale wytwórnia pod której skrzydłami wtedy przebywaliśmy, nie chciała się zdecydować na taki ruch. Musieliśmy więc trochę poczekać i wydać część drugą na osobnym krążku rok później. Większość utworów z tych dwóch albumów pochodzi z jednej sesji nagraniowej. "Crown of Glory", "Emalaith" i "Prometheus The Fallen One" pochodzi z drugiego naszego podejścia do studia. Podczas pierwszej sesji nagraniowej zarejestrowaliśmy także trochę więcej materiału (na przykład utwór "The Spirit of Steele"), który został doszlifowany i ukończony w późniejszym okresie i wrzucony jako bonus do pierwszego wznowienia "Noble Savage". Co do koncepcyjnej warstwy tekstowej "The Marriage…"… prawda jest taka, że nie ma ona nic wspólnego z poematami Blake'a. Jedyne co wtedy znałem jego pióra to poemat "Pieśni niewinności i doświadczenia". Na tytuł "The Marriage of Heaven & Hell" wpadłem samo-

czynnie, a nie pod wpływem "Zaślubin Nieba i Piekła" Williama Blake'a. Chciałem wymyśleć tytuł, który zbierze do kupy wszystko to, co przewijało mi się przez myśli w tamtym czasie… coś co weźmie pod uwagę pojednanie dwóch przeciwności. Co może być bardziej przeciwstawne niż niebo i piekło? Co może być bardziej niezwykłe niż unia tych dwóch idei? W ten sposób zrodził się tytuł naszej płyty. Po napisaniu i nagraniu części pierwszej "The Marriage…" (i także większości materiału na część drugą) nastąpiła w naszym zespole zmiana na miejscu perkusisty. Naszym nowym bębniącym był bardzo utalentowany i dobrze wyedukowany dżentelmen o imieniu Frank Gilchriest. Przed jego przystąpieniem do zespołu umówiłem się z nim na spotkanie, na którym mieliśmy omówić sprawy związane z kapelą. Przyniosłem mu także kopię "The Marriage of Heaven and Hell - Part I", by mógł nauczyć się utworów. Gdy tylko przeczytał tytuł powiedział pod nosem "William Blake…", a ja na to "Co? O czym ty mówisz?". Frank poinformował mnie wtedy, że William Blake napisał utwór o tym samym tytule. Naturalnie, wzbudziło to moją ciekawość i postanowiłem się dowiedzieć się czegoś więcej o tym i przeczytać ten poemat. Tak też zrobiłem. Nie była to jednak inspiracja do nagrania tych dwóch albumów o tym samym tytule, ponieważ materiał na nie był napisany i ukończony zanim w ogóle dowiedziałem się o tym dziele Blake'a. Oba "The Marriage of Heaven and Hell" zostały teraz umieszczone w jednym wydaniu, co jest bardzo fajnym pomysłem. Na obu dyskach znajdziemy także cztery utwory bonusowe: instrumentalny "Angela's Castle", "The Swords of Damocles" oraz dwa nagrania na żywo. Czy możesz nam opowiedzieć o tych utworach? Z przyjemnością. "Angela's Castle" pochodzi jeszcze z czasów nagrywania "The Marriage…". Jest to jeden z pomysłów, który zarejestrowaliśmy na taśmie, gdy tworzyliśmy materiał na ten album. Nigdy go jednak nie ukończyliśmy. Trafiłem na niego gdy przeglądałem nasze archiwalne nagrania. Trochę nad nim popracowaliśmy, by brzmiał tak jak można go teraz usłyszeć na płycie. Gdy Edward Pursino go zobaczył był zadziwiony! Kompletnie zapomniał o tych motywach, ale na szczęście… ja nie. Utwór "The Sword of Damocles" jest numerem, który został stworzony niedawno, podczas jammowania z naszym kumplem - Edem Warrinem. Stwierdziliśmy, że ten owoc naszej krótkiej współpracy będzie fajnym dodatkiem do pakietu albumów, który przygotowywaliśmy. Pozostałe dwa utwory bonusowe z "The Marriage…" zostały zarejestrowane w Niemczech podczas Marriage Tour. Te utwory, czyli "Life Among The Ruins" i "I Wake Up Screaming", zostały zgrane prosto z konsolety. Są to stu procentowe nagrania na żywo i czuć w nich tę energię koncertową. Publiczność była niesamowita wtedy. Co się stało z utworem "A Greater Burning of Innocence", który był zapowiadany jako jeden z bonusów na tym wydawnictwie Nie zmieścił się… Te dwa dzieła są już wystarczająco długie i bez natłoku materiału dodatkowego. Dodaliśmy więc kilka bonusów, a z tego zrezygnowaliśmy, bo po prostu nie pasował nam tam pod względem długości swego trwania. Będzie dostępny wraz z następnym rzutem nagrań, który zaplanowaliśmy na październik. Bardzo podoba mi się ten utwór. Jest dla mnie czymś wyjątkowym. Przygotowaliśmy dla niego także klip wideo, który ukaże się niedługo. Do wznowienia "Invictus" dorzuciliście cały dodatkowy krążek, zatytułowany "Fire Spirits", na którym znajduje się czternaście utworów, będącymi akustycznymi wersjami starych kompozycji Virgin Steele. Skąd pomysł na nagranie akustycznych wersji swoich klasycznych utworów? Cóż… pierwotnie zamierzaliśmy wydać ten cały "Ghost Harvest", który nagraliśmy poprzedniego lata. Potem jednak zrobiliśmy zwrot przez rufę i skierowaliśmy się na zupełnie inne tory. Nagrania zachowaliśmy na box set, który chcemy wydać w październiku. "Invictus" jest bardzo agresywnym i ciężkim albumem, więc pomyśleliśmy, że może dodamy do niego coś, co będzie z nim kontrastować, coś krańcowo innego. Stąd też przyszedł pomysł na dysk z akustycznymi utworami, które także będą intensywne, mocne i pełne energii jak te "elektryczne" utwory z "Invictus". Wytworzyła się między mną i Edwardem pewna chemia, która pojawia się, gdy wykonujemy utwory w takim stylu. Następuje wtedy bardzo przyjemny dialog między gi-


tarą i głosem. Myślę, że możecie to wychwycić na tych nagraniach… naszą historię… te wszystkie lata wspólnej pracy i naszej przyjaźni. Na płycie znalazł się także zupełnie nowy utwór "Do You Walk With God". Co nam możesz o nim powiedzieć? Jestem kompulsywnym perfekcjonistą. Można to powiedzieć nawet już po tym krążku z akustycznymi utworami… Czułem po prostu, że muszę dać coś więcej. Gdy myślałem nad tym, co to może być, przypomniałem sobie o moim utworze, który napisałem. Wykonywałem go tylko z Edwardem i jego gitarą i nigdy go na niczym nie nagraliśmy. Pomyślałem sobie, dlaczego u licha, nie spróbować by nagrać go tylko z klawiszami, tak jak go pierwotnie skomponowałem. Po kilku próbach utwór nabrał już konkretnych kształtów. Poszedłem więc do studia i go nagrałem. Poszło bardzo szybko. Atmosfera była odpowiednia i proces nagrania przebiegł gładko. Pierwotnie, solówka została nagrana wyłącznie wokalnie, lecz stwierdziłem, że warto wziąć Josha, by grał do tego co śpiewam. I tak to wygląda - wokal, klawisze i krótka solówka na gitarze elektrycznej oraz kilka akordów na klasyku. Uważam, że bardzo fajnie pasuje coś takiego na zakończenie albumu. Jest to utwór o stracie i myślę, że każdy kto kiedykolwiek kochał i stracił coś… może się z tą piosenką utożsamiać. Które albumy są następne w kolejce do ponownego wydania? Trochę ich teraz wyjdzie. Następny będzie "Hymns To Victory" i "The Book of Burning". Potem przyjdzie czas na obie części "The House of Atreus". Jeżeli nic mi nie umknęło, to o ile mnie pamięć nie myli, Virgin Steele nigdy nie wydało żadnego DVD. Czy planujecie wydać w najbliższej przyszłości jakiś materiał koncertowy? Czy rozmawialiście o tym z SPV? Tak, mam nadzieję, że uda się przygotować dokumentalne DVD w niedalekiej przyszłości. Składam materiał filmowy z różnych okresów działalności zespołu. Jest to bardzo żmudna praca, bo mamy naprawdę sporo świetnych ujęć. Ale w końcu przyjdzie pora, gdy ujrzy to wszystko światło dzienne. Nie mogę się doczekać, aż będę mógł poświęcić więcej czasu temu projektowi! Jak wyglądają wasze plany na najbliższe trasy? Na razie nie planujemy żadnych koncertów. Prawdę powiedziawszy nie akceptujemy ostatnio żadnych ofert koncertowych, gdyż chcemy się w całości poświęcić pracy w studio. Zespoły przechodzą przez różne stadia w swej historii, a my aktualnie jesteśmy w fazie siedzenia w sali nagrań. Mamy aż za dużo materiału. Oszalałem i napisałem tego z tonę, a teraz jestem zdeterminowany, by dokończyć większość z tego zanim wrócimy na scenę. Na szczęście wszystko idzie zgodnie z planem. Nie będzie to trwało długo zanim wrócimy z powrotem do grania na żywo. Czy masz jakieś motto życiowe lub jakąś filozofię za którą podążasz? Co jest dla ciebie w życiu najważniejsze? Jest to wers z utworu mojego autorstwa o nazwie "By the Hammer of Zeus (And the Wrecking Ball of Thor)"… "Pain is me and I'm relentless" (Ból to ja i jestem nieustępliwy - przyp.red.)… Gdy chcę coś zrobić, to znajduję sposób by tego dokonać. Gdy już zdecyduje się na coś, to szaleję, póki nie ukończę tego, co sobie zamierzyłem. Najważniejszymi rzeczami w moim życiu są osoby, które są mi bliskie, moje zwierzęta, no i oczywiście moja muzyka i twórczość. Oraz wolność w podążaniu za moich natchnieniem, gdziekolwiek mnie zawiedzie. Potrzebuję także odpowiedniej ilości czasu dla siebie… muszę słyszeć swoje myśli. W jakim nastroju najłatwiej przychodzi ci tworzyć? Czy może jesteś bardziej kreatywny o jakieś określonej porze dnia lub roku albo w jakimś określonym miejscu? Jestem twórczy bez względu na porę dnia czy aktualną porę roku, jednak bardzo dobrze odnajduje się w zimnie i samotności zimy oraz dramaturgii i gwałtowności jesieni oraz wczesnej wiosny, gdy wszystko jest przejściowe, między jednym a drugim… w ciągłej zmianie, która nie jest częścią określonego, spójnego wzoru. W jaki sposób zwykle walczysz z twórczą blokadą? Co napędza twój ciąg artystyczny? "Pain is me and I'm relentless"… determinacja, siła woli, chęć zobaczenia owoców mojej pracy. Jestem żywy pośród brzmienia, muzyki, tekstów, wierszy. Tworzenie jest moim sensem życia. Moim sposobem na zrozumienie świata i mojego miejsca w nim. To jest dla mnie sposób życia. Nie jest to kariera, gdzie krok po kroku człowiek zbliża się do swego celu. To jest jak przygoda.

Virgin Steele - Invictus 2014/1998 SPV

Mamy rok 1998. Power Metal w Europie i w Stanach, poza nielicznymi wyjątkami, leży zupełnie i nic nie wskazuje na to, że ma się podnieść. "Invictus" Virgin Steele przełamywał tę niemoc. Ten album nie jest dziełem tak wybitnym jak dwa poprzednie albumy tego zespołu, czyli "The Marriage of Heaven And Hell - Part I" oraz "...Part II", jednak nadal stanowi ciekawy przykład podejścia do zagadnienia. Jak to ma miejsce w nagraniach Virgin Steele z tego okresu, kompozycje dominujące to wydawnictwo zostały okraszone melodyjnymi wstawkami na syntezatorach. Jednak tak klawiszowej płyty Virgin Steele do tej pory nie nagrało. Przeważają na niej relatywnie proste kompozycje, w porównaniu do utworów z poprzednich płyt. Na poprzednich albumach oprócz samych syntezatorów pojawiały się także dostojne brzmienia fortepianu, a i same kompozycje zwykle były bardziej rozwinięte i bardziej obfite w subtelne niuanse. Na tym wydawnictwie zespół Davida DeFeisa zaszalał jednak z bardziej cyfrowymi brzmieniami. Rzutuje to niestety na odbiór płyty. Jednak geniusz kompozycyjny wstawił tam także dużo heavy metalowej przebojowości oraz operowych motywów, jak choćby ten wysoki, sceniczny zaśpiew na początku "Defiance". Mimo wszystko płyta jest trochę mniej wyrazista niż obie części "The Marriage…". "Invictus" został wznowiony w tym roku z całym bonusowym krążkiem zatytułowanym "Fire Spirits" na którym znalazły się akustyczne wersje starych klasyków Virgin Steele. Osobiście nie przepadam za nagrywaniem na nowo swych utworów w takich wersjach. Fani Virgin Steele, którzy jednak polują na ten krążek od jakiegoś czasu będą więcej niż zadowoleni.

Preferujesz pracę w studio, gdy nagrywasz swoje pomysły, czy też bycie na scenie przed rzeszą fanów? Co jest dla ciebie bardziej interesujące? Uwielbiam i jedno i drugie. Obie te sytuacje mają swój urok i są zupełnie rozbieżnymi rzeczami. W tym momencie bardziej interesuje mnie przebywanie w studio nagraniowym. Wkrótce jednak pewnie nadejdzie czas… w którym będę chciał być wyłącznie na scenie. Tak się zastanawiam… Czy ktokolwiek kiedyś wspomniał ci, że ty i Joey De Maio z Manowar wyglądacie do siebie bardzo podobnie? (Śmiech) (Śmiech) Tak i to kilka razy w sumie. Pewnie dlatego, że jesteśmy braćmi. Braćmi w Metalu! Jakieś ostatnie słowa dla metalowych wojowników z polskiej ziemi? Pozdrawiam was i bardzo dziękuję za waszą szlachetną wiarę w nas i wielkie oddanie! Wyglądam momentu, w którym znowu będę mógł dla was zagrać! Wielkie dzięki za to, że zgodziłeś się wziąć udział w tym wywiadzie. To był prawdziwy zaszczyt. Cała przyjemność po mojej stronie. Bardzo wam dziękuję za wasze wsparcie oraz za bardzo interesujące pytania. By the Black Sun and Moon! Aleksander "Sterviss" Trojanowski podziękowania za dużą pomoc przy przygotowaniu i tłumaczeniu wywiadu dla Katarzyny Świrskiej

Virgin Steele - The Marriage of Heaven and Hell - Part I & II

zwłaszcza, że kawałki pojawiające się na obu albumach zostały nagrane w większości na jednej sesji nagraniowej. Mamy tutaj do czynienia z taką samą sytuacją jak w przypadku Helloweenowych "Keeperów". Oba albumy "The Marriage of Heaven And Hell" są płytami wybitnymi, z którymi każdy maniak power metalu, czy to lubujący się w plastikowych europejskich podskokach wśród pierwiosnków, czy to lubujący się w sile, mięsie i energii amerykańskich maszyn zagłady, powinien się zapoznać. Na tych albumach, wykrystalizowało się nowe oblicze Virgin Steele. Dużo tutaj melodii, przy czym nie pogardzono użyciem klawiszy. DeFeis jednak na tyle umiejętnie je wkomponował w resztę instrumentów, tak że nawet w chwili, gdy syntezatory grają pierwsze skrzypce w utworach, to nie mamy wrażenia bombardowania brokatowym deszczem cukru jak w przypadku sztandarowych produkcji europowermetalowych. Można rzec, że bardzo wiele łączy Virgin Steele z Jethro Tull. Virgin Steele jest takim power metalowym Jethro Tull z bardziej klasycznym podejściem do muzyki. Helloween mogłoby się wiele nauczyć od tego zespołu jak się powinno grać melodyjny power metal. Virgin Steele bardzo umiejętnie operuje w swym stylu. Znajduje w swych miejscach miejsce na melodię i transpozycję klimatu, przy jednoczesnym bardzo wyrazistym brzmieniu heavy metalowych gitar. Kompozycje, w tym także ballady, są fantastycznie wyważone. Mamy tutaj bardzo dużo umiejętnych połączeń fortepianu z heavy metalową gitarą, perkusją i basem, nie będących jednocześnie rzewnymi balladziochami. Można się sprzeczać czy są to dwa najlepsze albumy w katalogu Virgin Steele, jednak bezsprzecznie jest na nich pełno świetnych kompozycji. Wartkie "I Will Come For You", "Blood & Gasoline" (ten fortepian!), "Weeping of the Spirits", waleczny "Symphony of Steele" i przebojowy "The Raven Song" to tylko sam czubek góry lodowej rozpędzonego glacieru amerykańskiego power metalu. Tak jak w przypadku casusu Helloweenowych "Keeperów" tak i tutaj "Part I" wydaje się być trochę lepszy niż część druga. Może to po części zasługa tego, że pierwszy album jest trochę bardziej spójny niż ten drugi. Jednak wyraźnie utwory z części drugiej mają więcej klawiszowych partii. Nie zmienia to jednak faktu, że na "Part II" są takie hity jak mocarny "Symphony of Steele", będący chyba jednym z najlepszych wałków w twórczości Virgin Steele oraz energetyzujący "Victory is Mine", choć ten ostatni aż się prosi o to, by go zagrać jednak nieco szybciej. Na koniec dodam, że zabawne jak wiele riffów z albumów Virgin Steele trafiało kilka lat później na albumy ich kolegów z Manowar. Na obu "The Marriage…" też jest trochę zagrywek, które bardzo wyraźnie zainspirowały samozwańczych królów metalu. Nawet całkiem sporo, lecz kto by je wszystkie zliczył? Aleksander "Sterviss" Trojanowski

2014/2000/1999 SPV

Pierwsza i druga część epickiego power metalowego klasyku "The Marriage of Heaven and Hell" doczekały się wspólnej reedycji w jednym wydawnictwie. Jest to świetna sprawa,

VIRGIN STEELE

23


Kochamy klasyczny metal z lat 80-tych Z uśmiechem przyjąłem debiutancką EPkę tego zespołu. Wreszcie kapela z nurtu tradycyjnego heavy metalu w Polsce. Old-school wylewa się z każdego zakamarka, z muzyki, image, okładki, nazwy, loga... nie ma w tym żadnego przypadku, choć muzycy zaprzeczają. Zwolenników tego pokroju zespołów zachęcam do zapoznania się z Axe Crazy. HMP: Pochodzicie z miasteczka Lędziny, które położone jest między wielkimi śląskimi aglomeracjami. Jak wam się tam żyje? Axe Crazy: Hello! W Lędzinach mieszka się nam dobrze, ale jako, że jest to małe miasteczko, to mało się też tutaj dzieje. Na szczęście mamy blisko do tych kilku dużych miast, więc jest gdzie pograć koncerty. Czemu wybraliście oldschoolowy heavy metal? Kwestia mody? Nie jest to kwestia mody, wychowaliśmy się na takiej muzyce i słuchamy jej od lat, więc wychodzi to z nas naturalnie, nie bardzo nas interesuje co jest teraz modne, a co nie. Powrót mody na klasyczny metal trwa dopiero od kilku lat, co nas niezmiernie cieszy, ale w 2002 roku, kiedy zaczynaliśmy naszą przygodę z graniem nikt nie słyszał o NWOTHM i całym tym boomie na powrót do lat 80-tych.

Pod względem warsztatu i umiejętności jesteście bardzo dobrymi muzykami. Należycie do samouków? Jakich macie swoich muzycznych bohaterów i za co ich cenicie? Dziękujemy za miłe słowa, choć uważamy, że do tego jeszcze daleka droga. Różnie to z nami było. Andrzej był na trzech zajęciach nauki gry na perkusji, Michael był na jednym spotkaniu chóru, na którym nic nawet nie zaśpiewał, tylko zjadł całe ciasto, które się tam znajdowało (śmiech), wiec można powiedzieć, że są samoukami. Podobnie jak Kamil, który nigdzie nie uczył się gry na basie. Natomiast Adik i Robson przez pewien czas byli uczniami wybitnego polskiego gitarzysty Grzegorza Kapołki. Każdy z nas ma też oczywiście swoich muzycznych bohaterów: Andrzej - Thomen Stauch (za energię i technikę gry), Lars Ulrich (za nieszablonowy styl gry), Ireneusz Loth (za piękne i mocne bity).

lem, z dobrą skalą i dobrym angielskim. Coś o tym wiemy, bo przez lata grania szukaliśmy i zmienialiśmy wokalistów, aż wreszcie natrafiliśmy w naszym lędzińskim barze na mocno już "rozluźnionego" Michaela, który przyszedł na piwo z naszym, jak się później okazało wspólnym kumplem Michałem. My też już byliśmy dość dobrze "rozluźnieni" więc zaczęliśmy rozmowę, podczas której Michael nas przekonywał, że uwielbia stary Helloween i potrafi śpiewać większość kawałków z "Keeperów". Średnio mu wtedy wierzyliśmy (śmiech), ale umówiliśmy się na próbę, na której okazało się, że miał rację no i tak już zostało. Michael doskonale wpasował się swoim wysokim wokalem w naszą muzykę. Michael: Dziękuję, starałem się (śmiech). Jak powstają wasze kawałki? Dopracowaliście się jakiegoś schematu tworzenia kompozycji? Nie mamy jakiegoś określonego schematu tworzenia kompozycji. Wychodzą raczej spontanicznie. Robson i Adik tworzą zarys utworów, a na próbie Andrzej dokłada do tego perkusję i każdy dorzuca coś od siebie oraz wspólnie je aranżujemy. EPkę nagrywaliście w MP Sudio z Mariuszem Pietką. Jak wam się pracowało nad tym materiałem. Czy praca w studio czymś was zaskoczyła? Tak, zgadza się, nagrywaliśmy w MP Studio u Mariusz Piętki, z którym bardzo dobrze i profesjonalnie nam się pracowało. Była to nasza pierwsza poważna sesja nagraniowa, więc w zasadzie wszystko było dla nas czymś nowym i bardzo się stresowaliśmy, że coś pójdzie nie tak. Na szczęście obawy okazały się zbędne, a Mariusz to bardzo dobry realizator, który zawsze służy pomocą, podpowie coś ciekawego, a przede wszystkim jest fanem klasycznego metalu, więc nie mogliśmy lepiej trafić. Zaprzyjaźniliśmy się z Mariuszem i na pewno nie była to nasza ostatnia współpraca. Co do jakichś większych zaskoczeń podczas pracy w studio, to Michaela bardzo zaskoczyło to, że nie można jeść ani pić w pokoju realizatora (śmiech). Uzyskaliście dość fajne brzmienie. Waszą EPkę można śmiało postawić wśród innych współczesnych produkcji. Jest jakiś zespół z nowej fali tradycyjnego heavy metalu, którego produkcjami zachwycacie się i chętnie wykorzystalibyście ich brzmienia w studio przy nagrywaniu waszej muzyki? Bardzo dziękujemy i cieszymy się, że brzmienie naszej EPki jest ok. Na pewno podoba nam się oldschoolowe brzmienie Enforcera, Skull Fist czy Steelwing, ale raczej będziemy się starali osiągnąć swoje własne, oryginalne brzmienie, na tyle, na ile będzie to możliwe.

Foto: Axe Crazy

Czego więcej jest w waszej muzyce, heavy metalu czy NWOBHM? Przy okazji powiedzcie coś na temat waszych inspiracji... Nasza muzyka to mieszanka hard rocka z lat 70tych, klasycznego heavy i speed metalu z lat 80tych, w tym też oczywiście nurtu zwanego NWO BHM, a nawet power metalu, wiec ciężko powiedzieć czego tam jest najwięcej. Do naszych inspiracji należą oczywiście przedstawiciele wymienionych wyżej gatunków, czyli od Black Sabbath, Rainbow, Kiss, Thin Lizzy, Judas Priest, Iron Maiden, Dio, Helloween, Metallica, Exciter, Savage Grace, aż po Blind Guardian i Edguy. To oczywiście tylko kilka przykładów z całej masy genialnych zespołów, które są dla nas inspiracją. W notce, którą od was otrzymałem użyliście ter minu hard'n'heavy. To jakaś asekuracja? Przecież gracie klasyczny heavy metal... Tak jak mówiliśmy nasze inspiracje rozpoczynają się na hard rocku lat 70-tych a kończą na heavy/ power metalu lat 80-tych i 90-tych, więc żeby to jakoś uogólnić użyliśmy terminu hard'n'heavy.

24

AXE CRAZY

Michael - Michael Kiske, Tobias Sammet, Joey Tempest, Bruce Dickinson, których ceni za barwę i skalę głosu, osobowość oraz charyzmę. Adik - Tony Iommi (za riffy), Kai Hansen (za genialne pomysły i melodie), John Sykes, Wolf Hoffmann, Wojciech Hoffmann (za wprowadzenie heavy metalowej gitary do polski). Kamil - Steve Harris, Cliff Burton, Phill Lynott, Geezer Butler, których ceni za osobowość, technikę oraz styl gry. Robson Ace Frehley (za to co zrobił z KISS, za osobowość, charyzmę, styl gry oraz genialny pomysł na siebie), Randy Rhoads (za wspaniałą technikę i muzykalność), Ritchie Blackmore (za charyzmę, styl i technikę gry oraz za stworzenie Rainbow), John Sykes (za to co zrobił z Thinn Lizzy i Whitesnake), Jason Becker (za wirtuozerię oraz, że mimo wszystko się nie poddał!) Michał Skotnicki nie ma głosu jak Dio, ale dał sobie znakomicie radę. W Polsce ciągle trudno o dobrych wokalistów? Bardzo trudno w Polsce o dobrych wokalistów metalowych, zwłaszcza śpiewających czystym woka-

Jesteście młodym zespołem ale dbacie o szczegóły. Wasza nazwa wzięta jest od tytułu kawałka Jaguar, wasz image nawiązuje do lat osiemdziesiątych, logo i okładka również nawiązuje do tamtej epoki, nie mówiąc o samej muzyce. Macie wynajętego człowieka do pilnowania tych detali czy też prowadzicie długie wewnętrzne debaty aby ustalić wasz kolejny krok? Nie mamy wynajętego nikogo takiego, ale cieszymy się, że mimo to udaje nam się naszym imagem nawiązywać do lat świetności heavy metalu (śmiech). Kochamy klasyczny metal z lat 80-tych i co za tym idzie także image zespołów z tych lat jest nam bliski. Grając muzykę nawiązującą do tych czasów naturalną koleją rzeczy jest wygląd do niej pasujący. Jest to nierozerwalna całość i nie prowadzimy żadnych głębszych debat nad tym jak ma wyglądać image zespołu. Wychodzi to spontanicznie. Heavy metal to styl życia. Nie pożałowaliście też grosza na profesjonalną sesję zdjęciową... No tak, chcieliśmy aby nasza EP brzmiała, ale i też wyglądała jak najbardziej profesjonalnie, więc sesję zdjęciową też powierzyliśmy profesjonalistom. Napomknąłem o grafice. Okładkę zrobił wam Jerzy Kurczak. Skąd pomysł aby zatrudnić tego artystę? Zawsze zastanawiałem się czemu nikt


wcześniej tego nie zrobił. Moim zdaniem Kurczak jest dla polskiej sceny niczym np. Ed Repka dla metalowców z zachodu... Na pomysł żeby okładkę narysował nam Jerzy Kurczak wpadł Adik. Zawsze podobały nam się klasyczne okładki Kata, Turbo, Destroyers z lat 80tych i 90-tych (zwłaszcza te z pięknymi kobietami śmiech) autorstwa pana Jerzego. Także uważamy go za legendę polskich okładek metalowych, więc pomyśleliśmy, że okładka jego autorstwa doda naszej EP klasycznego smaku. Adik skontaktował się z panem Jerzym, który napisał, że już dawno nie malował okładek, ale chętnie znowu to zrobi. Bardzo dobrze nam się współpracowało i jesteśmy zadowoleni z efektu końcowego. Cieszymy się też, że po naszej okładce pan Jerzy narysował kolejną i mamy nadzieję, że powróci na dobre ze swoimi okładkami na polską metalową scenę, czego serdecznie mu życzymy.

koncerty? Czy też są tak dopracowane jak wszystko inne co dotyczy się waszej działalności? Aż tak dużo nie koncertujemy, przynajmniej nie tyle ile byśmy chcieli, ale staramy się grać jak najwięcej koncertów i chętnie byśmy zagrali jakieś większe sztuki lub posupportowali jakieś fajne kapele, więc czekamy na propozycje (śmiech). Od października będziemy chcieli pograć więcej koncertów i zrobić taką mini trasę promującą naszą EP. Oczywiście staramy się aby nasze koncert miały ręce i nogi i nawiązywały choć w najmniejszym stopniu do wielkich metalowych spektakli z lat 70-tych i 80tych. Niestety cała oprawa koncertu wiąże się z wydaniem dużej kasy na oświetlenie, wystrój sceny i całą tą otoczkę koncertową, a my jako amatorski zespół nie mamy aż takich funduszy. Może kiedyś znajdzie się jakiś bogaty sponsor, który pozwoli nam urzeczywistnić wizję naszego show koncertowego.

Okładka jest dość futurystyczna. Czy koresponduje ona z waszymi tekstami? O czym są i będą wasze teksty? Czujecie, że macie misje i musicie koniecznie coś przekazać ludziom? Okładka nawiązuje do tekstu tytułowego utworu z naszej EP "Angry Machines". Nie mamy jakiegoś specjalnego tematu na teksty, piszemy o tym co nas zaciekawi i przyjdzie akurat do głowy, ale raczej nie są to teksty o miłości (śmiech). Nie mamy jakiejś konkretnej misji poza dobrą zabawą i zainteresowaniem słuchacza. Inspiracją bywa samo życie, motywy fantasy czy sci-fi oraz filmy porno z lat 80-tych (śmiech).

Na EPce znalazły się wasze cztery utwory. To za mało aby zagrać konkretny koncert. Macie już inne własne kompozycje czy raczej posiłkujecie się coverami? Jakie są to covery? Mamy więcej swoich kompozycji i cały czas tworzymy nowy materiał, którym będziemy stopniowo urozmaicali nasz set koncertowy. Oczywiście wspomagamy się też coverami i mamy ich dość trochę w naszym repertuarze, min. Helloween, Iron Maiden, Europe, a z polskich utworów gramy jeden utwór Kata, który nawet na koncercie w katowickim Mega Clubie, udało nam się zagrać z gościnnym udziałem Krzysztofa Pisteloka, obecnego gitarzysty zespołu Kat i Roman Kostrzewski.

EPka to przeważnie preludium do dużej płyty. Myślicie już nad tym, macie jakieś pomysły na waszego debiutanckiego długograja? Proszę o jakieś szczegóły... Oczywiście, że mamy w planach debiutanckiego długograja. Właśnie na próbach pracujemy nad nowym materiałem i wczesną wiosną będziemy chcieli znowu wejść do studia. Dość sporo koncertujecie. Jak wyglądają wasze

Od niedawna możecie pochwalić się teledyskiem do "Sabretooth Tiger"... (Śmiech), to taki nasz homemade teledysk. Robson poskładał filmiki z jednego z naszych koncertów, dołożył do niego "tygryska", a że wyszło całkiem nieźle, to można powiedzieć, że dorobiliśmy się naszego debiutanckiego teledysku. Wpisujecie się w nurt nowej fali tradycyjnego

heavy metalu. Czy śledzicie co dzieje się na tej scenie? Macie swoje jakieś ulubione zespoły? Oczywiście, że śledzimy i bardzo nas cieszy zjawisko zwane NWOTHM, cały ten powrót do klasycznego metalu i lat 80-tych. Nie mogliśmy lepiej trafić z naszą muzyką, no chyba, że dorwalibyśmy DeLoreana od doktora Emmeta Browna i przenieśli się w lata 80-te (śmiech). W ostatnim czasie powstało całe mnóstwo świetnych młodych kapel i nie sposób wymienić wszystkie, które nam się podobają. Cały nurt NWOTHM jest mega! Ostatnie słowa należą do was. Dziękujemy bardzo za możliwość udzielenia wywiadu dla tak zajebistego czasopisma, jakim jest Heavy Metal Pages! Pozdrawiamy wszystkich fanów heavy metalu oraz fajne dziewczyny (śmiech). Zapraszamy oczywiście na nasze koncerty i na nasz profil na Facebooku, na którym znajdziecie informacje o koncertach oraz za pośrednictwem którego możecie zamawiać naszą EP. Stay Crazy! Michał Mazur


Lee Payne, basista, założyciel i jedyny członek pierwszego składu Cloven Hoof to jedna z legend NWOBHM. Jego zespołowi nigdy nie było dane zrobić ogromnej kariery, a problemy i trudności jakie się przed nim piętrzyły mogłyby załamać niejednego. Payne nie poddał się jednak, z determinacją walczył o swój zespół i teraz może się cieszyć z rezultatów. Najnowszy album Cloven Hoof "Resist Or Serve" to bowiem jeden z najlepszych albumów w dyskografii grupy oraz mus dla każdego fana NWOBHM:

Grałem ze złamaną ręką i wyszedłem na scenę z nogą w gipsie muzyka jest dla jest wszystkim! HMP: Cloven Hoof powrócił po raz kolejny - niejednokrotnie mówiłeś w wywiadach, że ten zespół jest dla ciebie wszystkim, a muzyka odgrywa w twoim życiu ogromną rolę - stąd bierze się twoje ogromne zaangażowanie, wręcz determinacja, by grupa wciąż nagrywała i koncertowała? Lee Payne: Tak, to prawda. Muzyka to moje życie, a w szczególności muzyka heavy metalowa!!! Odkąd założyłem Cloven Hoof włożyłem w ten zespół całe moje serce i duszę. Dlatego za każdym razem starałem się stworzyć ze wszystkich sił jak najlepszy album, bez względu na osobiste kłopoty. A posiadanie wielu fanów dopinguje niesamowicie i nigdy nie chciałbym ich zawieść. Dlatego tak długo, jak moje serce bije będę twórcą heavy metalu i będę grać, dopóki nie przyjdzie mi odejść. Grałem ze złamaną ręką i wyszedłem na scenę z nogą w gipsie, tyle to dla mnie znaczy. Musisz przekraczać bariery w tej branży, bowiem muzyka metalowa jest lepsza niż jakikolwiek lek. Dziewczyna, przyjaciele przychodzą i odchodzą, ale nikt nie weźmie mi mojej muzyki... Ona jest dla jest wszystkim! Ktoś kiedyś nawet określił nas jako "myślący metal" i podoba mi się to. Myślę, że to ważne, ponieważ jesteśmy grupą mającą związki zarówno z Rush, jak i Judas Priest. Dlatego czasami jesteśmy zorientowani na inne metalowe gatunki. Jesteśmy szybcy, epiccy i melodyjni. Często mamy skomplikowane teksty, opowiadające historie jak w filmie. Trudno jest analizować muzykę, bo każdy ma tam własny sposób postrzegania i osobistej interpretacji. To właśnie sprawia, że muzyka jest tak interesująca nie sądzisz? Oczywiście! Taka postawa musi cię chyba niezwyk le dużo kosztować, nie tylko w sensie materialnym,

ale satysfakcja, którą odczuwasz później, po premierze kolejnej płyty, pewnie rekompensuje to wszystko z nawiązką? Absolutnie! Było warto, kiedy nowy album wyszedł, zaczął rekompensować mi wszystkie trudne czasy i cierpienia. Byłem tak dumny widząc "Resist Or Serve" po raz pierwszy, wygląda niesamowicie. Opinie były tak genialne, że wytwórnia zapytała mnie czy piszemy już następny album, ponieważ wyniki sprzedaży są naprawdę dobre. High Roller Records jest najlepszą wytwórnią i pracują tam najciekawsi ludzie, z jakimi kiedykolwiek pracowałem, są to prawdziwi fani metalu. Mój gatunek! Mamy świetnego producenta, który jest w po prostu geniuszem. Nazywa się Patrick Engel, przywiązuje ogromną uwagę do każdego szczegółu. On naprawdę rozumie ten zespół i ten gatunek. Patrick zdobył pełne zaufanie zespołu i wie, jak wydobyć wszystko co najlepsze z naszego materiału. Najbardziej epickie melodie i przebojowe refreny pod względem brzmienia to zasługa "Anioła śmierci", jak zwykliśmy o nim mówić. Będzie musiał wyprodukować wszystkie nasze kolejne albumy i zajmie się też remasteringiem naszych wcześniejszych płyt. Alex z kolei wykonał kawał świetnej roboty w kwestii grafiki, wreszcie mamy świetny zespół od muzyków po twórców. Moja kariera kosztowała dużo, urywane kontakty, wykupywanie własnych utworów… Wydałem na to wszystkie pieniądze, które miałem, ale to było słuszne, ponieważ Cloven Hoof jest wreszcie wolny. Musiałem to zrobić by uwolnić siebie i naszą dyskografię od wszystkich kłopotów prawnych. Muszę jeszcze tylko odzyskać prawa do pierwszego albumu i wtedy będę w pełni zadowolony!

Zastanawiałeś się czasem nad tym, czy nadal byłbyś muzykiem, gdybyście na początku lat 80-tych odnieśli tak oszałamiający sukces jak Iron Maiden czy Def Leppard? Dobre pytanie, przyjacielu. To jest wielki zaszczyt i przywilej być twórcą muzyki przez te wszystkie lata. Ponad 30 lat później, fani wciąż chcą usłyszeć Cloven Hoof, nawet bardziej niż kiedykolwiek. Jesteśmy w rzeczywistości więksi, niż kiedykolwiek byliśmy, a to jest prawdziwym sprawdzianem dla każdej dobrej muzyki. Jeśli zdoła przetrwać próbę czasu, a następnie kontynuujesz to, co robisz we właściwym kierunku. Nigdy nie marzyłem, że będę tworzyć muzykę całe moje życie, ale fani zostali z nami i są lojalni. Nigdy nie chciałem być supergwiazdą, zawsze podchodziłem do tego dość realistycznie. Nienawidzę blichtru i fałszu, uwielbiam za to towarzystwo maniaków metalu w jakiś klubie rockowym. Ten zespół przekroczył moje wszelkie oczekiwania, bo zrobiliśmy to bez szumu lub jakiejkolwiek sztuczności. Nasz sukces jest prawdziwy i jesteśmy bohaterami kultu undergroundowej sceny metalowej. Oferowano nam na przestrzeni tych wszystkich lat wiele pieniędzy, żebyśmy się sprzedali, ale powiedziałem im, aby poszli sobie z nimi tam gdzie słońce nie dochodzi. Gram od serca albo wcale. Gra pod sławę jest dla głupców z wielkim ego i nie skutkuje niczym dobrym. Fani metalu będzie zawsze identyfikować się z naszym zespołem na dobre i złe. Nie chodzi o żadne podążanie za modą, fani metalu mają przecież własny rozum, nie są łatwowiernymi owieczkami, które pójdą za każdym rzuconym ochłapem. Dziedzictwo które zostawiasz po sobie jest niezwykle ważne, gdy będę martwy, a ktoś dalej będzie słuchał mojej muzyki będzie to znaczyło bardzo dużo. Pieniądze nigdy nie był moim bogiem i motywacją, tylko muzyka i fani miały jakiekolwiek znaczenie. Dlatego Cloven Hoof to prawdziwa perła pośród innych zespołów, nigdy się nie sprzedał i we wszystkim co robiliśmy, zawsze byliśmy szczerzy do bólu! Czasem odnoszę wręcz wrażenie, że kolejne niepowodzenia, problemy ze składem, etc. motywują cię jeszcze bardziej do działania, tak jakbyś chciał pokazać, że pomimo mnóstwa przeciwności dasz radę? Idealnie podsumowuje to moją filozofię życiową... nigdy się nie poddawać i zawsze wrócić do walki, lepszym niż kiedykolwiek. Nigdy nie chciałem robić nic innego, ale dawać czadu muzyką odkąd mój tyłek został skopany przez pierwsze odsłuchy Deep Purple w wieku lat 14. Zespoły, które zawsze mi bliskie to właśnie Deep Purple, następnie Black Sabbath, Rainbow, Rush, UFO, Thin Lizzy, jak również Blue Öyster Cult. Wciąż mogę słuchać ich albumów i czuję że są "natchnione". Muzyka z tych zespołów się nie starzeje, ponieważ bije od nich magia. Są duże szanse są, że jeśli lubisz te zespoły, pokochasz też Cloven Hoof. Jestem wielkim pasjonatem tego, co robię, mogę grać z serca i piszę w pierwszej kolejności dla samego siebie, potem dla każdego fana, dla krytyków już niekoniecznie. Problemy, błędy, zmiany w składzie to są rzeczy z których się uczymy, wybieramy właściwą drogę. Jestem całkowicie zmotywowany i mam wypracowaną swoją własną etykę pracy. Nagrody przychodzą bowiem wtedy, gdy włożysz w to, co robisz czas i wysiłek. Wsparcie wiernych fanów odgrywa tu zapewne dość dużą rolę? Łatwiej pracuje się ze świadomością, że ludzie na całym świecie czekają na kolejną płytę Cloven Hoof? Jedynym powodem dla którego Cloven Hoof nadal istnieje, jest nasza miłość do fanów, jesteśmy niczym bez nich. Ich e-maile z zachętą są stałym źródłem inspiracji dla nas i to doprowadza do powstawania coraz lepszych albumów i pozwala na wspaniałe koncerty. Nasz zespół ma zawsze czas, aby spotkać się i porozmawiać z fanami po koncertach, zapytać jak wypadliśmy. Nigdy nie byliśmy nieśmiali i zamknięci w sobie, nie trzymaliśmy się z dala. Dlatego w symbolicznej podzięce możemy zaoferować fanom autografy i zdjęcia z każdym chętnym. Zasługują na to za przychodzenie na nasze koncerty i za to, że szaleją za nami.

Foto: Cloven Hoof

26

CLOVEN HOOF

Zastanawiałem się przed tą rozmową i nie mogę sobie przypomnieć bardziej pechowego zespołu niż Cloven Hoof. Mieliście przecież doskonały i świet nie sprzedający się debiutancki MLP "The Opening Ritual", interesowało się wami CBS i wszystko nagle się rozmyło - pewnie duży wpływ na taki rozwój sytuacji miała nieoczekiwana śmierć waszego menadżera, Davida Hemmingsa? To była bolesna sytuacja, David Hemmings był


naszym mistrzem i świetnym menadżerem. Trafiliśmy pod skrzydła tego byłego menadżera Judas Priest, kiedy w lipcu 1982 roku wydaliśmy mini album "The Opening Riutal". Utrzymywał się on na listach "Kerrang" przez sześć tygodni, osiągając zaszczytne miejsce 18. Artykuły w "Kerrang" i "Noise", a następnie Geoff Barton doprowadziły zespół na szczyt w jego prestiżowej audycji "Breaking Through In 82 Feature.." oraz większości playlist. Wszystko szło idealnie, nawet CBS chciało podpisać z nami opiewający na dużą sumę kontrakt. David miał wtedy sporo problemów osobistych, oddalał się od życia. W końcu popełnił samobójstwo, pozostawiając nam masę nierozwiązanych spraw i wielu ludzi, twierdzących, że należy się im coś od nas po jego śmierci. Umowa z CBS nie doszła do skutku, mieliśmy wiele procesów sądowych, aby uporządkować to co było do uporządkowania. To było straszne w tym czasie. Zostaliśmy uratowani przez wytwórnię Neat do której przynieśliśmy debiutancki album "Cloven Hoof", który był naszym najlepiej sprzedającym się wydawnictwem w historii zespołu. Jeśli David nie zrobiłby tego co zrobił, dziś bez cienia wątpliwości bylibyśmy jeszcze więksi. Ale może stało się to nie bez powodu? Żebyśmy sami wypracowali to, co najlepsze dla zespołu?

Te wszystkie niepowodzenia motywowały cię jeszcze bardziej do aktywności? Wyzwalały w tobie ogromną chęć działania, wbrew wszystkiemu i wszystkim? Nie przestańcie żyć swoimi marzeniami i nie pozwalajcie im sobie odebrać. Olewajcie tych wszystkich, którzy chcą wam przeszkodzić. Na samym końcu udowodnijcie im jak bardzo się mylili. Jeśli ja mogę tak postępować, to tym bardziej każdy metalowy maniak. To dlatego, pomimo zawirowań personalnych, zmian wytwórni, etc. wydaliście jeszcze w latach 80-tych "Dominator", "A Sultan's Ransom" i album koncer towy, które nie odniosły sukcesu, bo przy braku pro mocji nie było to możliwe, ale do dziś cieszą się sta tusem kultowych wydawnictw? Sądzę, że jest to bardzo dokładny opis tych albumów. "Dominator" fantastyczno-naukowy koncept album został wydany w 1988 roku przez FM Revolver i został wyprodukowany przez Guya Bidmeada który pracował z, Motörhead, Cozym Powellem i Whitesnake. Ma świetne utwory i wiele z nich jest bardzo cenionych przez fanów, ale produkcja mogła być lepsza. "Sultan's Ransom" ostatni album z tamtego okresu był uznany za jedno z najlepszych brytyjskich wydawnictw heavy metalowych roku przez magazyn "Metal Hammer". Chris Welch ocenił album jako znakomity, dał cztery gwiazdki i określił mistycznym metalem. Wiele osób uważa, że to jeden z naszych najlepszych albumów i w pełni się z tym zgadzam. To był bardzo epicko brzmiący album i każdy utwór pokazał, że mieliśmy bardzo dobrze opanowany warsztat muzyczny. Bardzo lubię te albumy i gramy utwory z nich pochodzące na żywo do dziś. Wokal Russa był wtedy fantastyczny, ale niestety zniszczył go alkohol. Jego życie prywatne i jego występy były podporządkowane właśnie jemu i nasza muzyka wiele ucierpiała na tym w późniejszych latach. W końcu dopadła go alkoholowa delirka na scenie podczas koncertu na Cyprze, dla nas to był cios, wkrótce potem wyrzuciliśmy go z zespołu.

Jednak w 1990 roku miałeś już dość i zespół zamilkł, pomimo tego, że formalnie nie został rozwiązany. Stało się tak, bo w głębi ducha wciąż liczyłeś na to, że spotkasz odpowiednich muzyków, z którymi zdołasz zreformować Cloven Hoof? Jedynym powodem dla którego się rozpadliśmy było niewywiązywanie się z kontraktów i stopowanie rozwoju zespołu. Kiedy nasi prawnicy powiedzieli mi, że Cloven Hoof jest wolne od wszelkich krępujących nas zobowiązań i łańcuchów, przystąpiłem do zreformowania zespołu. Szkoda, że zebrani na reunion muzycy nie byli już tymi samymi ludźmi. Wszyscy mieli inne pomysły na siebie, brakowało pierwotnej chemii, byłem jedynym, który miał ten sam zapał i chęć działania. Czas i jego upływ robi swoje, zamieniając wszystko w kolejne problemy i zobowiązania stające na drodze. Mimo najlepszych chęci, musiałem to zmienić i zebrać nowy skład od podstaw, by móc przetrwać. Dziś Cloven Hoof ma doskonały skład, ale nie byłoby to możliwe bez tych, którzy odeszli z zespołu wcześniej. Stało się tak jakieś 10 lat temu i początkowo wszystko wydawało się układać jak należy: wydaliście album "Eye Of The Sun", koncertowaliście - co poszło nie tak, że ten, jak i kolejne składy zespołu nie przetrwały? "Eye Of The Sun" ma kilka świetnych utworów, takich jak "Inquisitor", "Angels in Hell", "Golgotha", "Cyberworld" czy "Whore of Babylon". Matt był fantastycznym wokalistą i świetne zgrał się z gitarzystą Andym Shortlandem i perkusistą Lynchem. Produkcja jest bardziej przetworzona niż na "Resist Or Serve", ale to tylko pokazuje, jak bardzo precyzyjnie był skonstruowany ten album. Nowy album jest agresywniejszy, głębszy lirycznie. Pod wieloma względami "Resist Or Serve" jest naturalną kontynuacją poprzedniego krążka, ponieważ niektóre z utworów kończą się dopiero tutaj. "Golgotha" na przykład mówi o Chrystusie mającym wątpliwości co do swojej boskości w momencie śmierci. Utwór "Deliverance" opowiada z kolei o ukrzyżowaniu i jest zakończeniem "Golgotha". "Angels In Hell" nawiązuje do objawienia i ostatniej epickiej bitwy pomiędzy dobrem i złem, "Helldiver" również koncentruje się na tym temacie i opowiada o pomszczeniu aniołów, które patrolują granice otchłani. Ci opiekunowie mają trzymać siły piekła na dystans i powstrzymać ich przed inwazją na Ziemię i na niebo. Pojęcie to zostało stworzone, aby utrzymać porządek po objawieniu. Szkoda tylko, że Matt Moreton miał poważną chorobę, która uniemożliwiała mu dalszą pracę. Andy Shortland jest fantastycznym gitarzystą i jest zawodowcem, ale on i perkusista Lynch mieli zbyt wiele osobistych zobowiązań, żeby zostać ze mną. Byli genialnymi muzykami i wspaniałymi ludźmi, przyznam, że brakuje im ich. Tom Galley świetnie wyprodukował album i nadal będziemy razem pracować przy kolejnych projektach. A nie jesteś czasem dyktatorem, z którym nie da się dłużej współpracować, stąd te liczne zmiany składu? Czy jestem aż takim draniem? Cóż może jestem, któż to wie? Poprzedni skład istniał ponad cztery lata, więc nie może być ze mną aż tak źle! To prawda, jestem bardzo aktywną osobą, która jest całkowicie oddana temu co robi i oczekuje, że ludzie będą tacy sami. Fani zasługują na to, co najlepsze od nas wszystkich. Przez 30 lat kariery zespół zawsze przechodził przez różne zmiany składu. Ludzie przychodzą i odchodzą, z różnych powodów, bo ich poglądy i perspektywy mogą się zmienić, taka jest ludzka natura i nic z tym nie zro-

Foto: Cloven Hoof

Mieliście wówczas mnóstwo prawnych problemów, które znacząco zahamowały karierę zespołu i sprawiły, że wasz debiutancki album ukazał się dopiero w 1984 r., kiedy NWOBHM jako nurt nie był już tak silny jak dwa - cztery lata wcześniej? Debiutancki album zrobił wiele i zagraliśmy wtedy kilka wspaniałych festiwali, ale byliśmy wtedy jeszcze przed wypracowaniem ambitnego stylu naszej muzyki. Brzmiało to bardzo oryginalnie i wiele zespołów metalowych może dzisiaj powiedzieć, że wywarliśmy na nich duży wpływ. Tendencją ówczesnej prasy muzycznej, było pisanie, że ciężkie i melodyjne zespoły w rodzaju Bon Jovi są gównem Jednak prawdziwi fani metalu nas umiłowali! Mieliśmy tak wiele problemów prawnych i pecha, że to musiało sprawić, że jesteśmy silniejsi i nie boimy się mieć do czynienia z przeciwnościami losu. Zamiast chodzić bez celu, trzeba mieć odwagę i wierzyć w to, co robisz. Za każdym razem kiedy zrobimy coś dobrze, sępy i oszuści mogą nam rzucać kłody pod nogi, ale przetrwamy. Teraz gdy wszystko mamy pod kontrolą, lubię grać bardziej niż kiedykolwiek. To fantastyczne uczucie być wolnym od koszmaru kontraktów i po prostu móc skoncentrować się na muzyce metalowej.

Jeśli "Dominator" i "Sultan's Ransom" miałyby odpowiednie promocyjne wsparcie to możemy na pewno stwierdzić, że byłyby tam, gdzie wówczas Iron Maiden i Judas Priest.

bisz. Wpływy zewnętrzne również mogą wpływać na muzyka, tak samo dziewczyna lub po prostu kwestia pieniędzy. Ale tak naprawdę zależy to od tego, jak długo chcesz być w zespole? Mieliśmy różne problemy od alkoholików nie radzących sobie z trudami przemysłu muzycznego począwszy. Musisz być twardy, twardy jak paznokcie, aby sobie z tym poradzić. Cloven Hoof jest dziełem mojego życia, więc nie ma zmiłuj, zawsze na pierwszym miejscu musi być zespół. Tak długo, jak fani chcą dostawać dobre albumy i utwory od nas, będę oto zabiegał. Zmiany są nieuniknione, ponieważ są nieodłączną częścią działalności. Ile grup może utrzymać jeden skład przez lata? Podziemny zespół jak mój prawie nigdy ma tego samego personelu przez całe lata kariery. Tylko zespoły z dużych wytwórni mają tendencję do utrzymania się w tym samym składzie przez lata, ponieważ mają "poduszkę bezpieczeństwa", zaplecze finansowe i maszynę medialną w garści. Zwykle robią to dla kasy i mają stabilny styl życia, nie obchodzi ich jakość muzyki. Dlatego większość znanych zespołów brzmi tak samo i pracuje bez obaw, że wypadną z szyn. Jedna lub dwie, dobre kompozycje na albumie to norma, a reszta to zwykłe wypełniacze. Cloven Hoof nie mają takiego zabezpieczenia, więc każdy kawałek musi być dopracowany. Ja zawsze staram się, aby zespół był tak dobry, jak tylko może być i staram się o coraz lepszych muzyków, dla realizacji pełnego potencjału, jaki sobie postawiłem za cel. Mam bardzo wysokie standardy, a fani na to zasługują, aby uzyskać 100% wysiłku i poświęcenia. Gdy członkowie zespołu nie są wystarczająco dobrzy, albo nie starają się we właściwy sposób oszukują siebie i publiczność, dlatego muszą odejść. Proste? W 100 %! Czyli wymagasz od pozostałych muzyków dokładnie takiego samego zaangażowania jak u ciebie, profesjonalizmu i odpowiedniego podejścia? A skoro nie są w stanie tego zagwarantować muszą odejść bądź sami rezygnują z dalszej współpracy? Staram się dawać przykład i nigdy bym nikogo nie prosił, aby zrobił to, czego nie zrobi. Zespół musi pokazać się zawsze od jak najlepszej strony i być profesjonalnym na koncertach. Fani mają duże oczekiwania i nie chcą kogoś, kogo zamiast podziwiać, będą postrzegać jako aroganckiego zapitego idiotę. Drink po koncercie jest całkowicie do przyjęcia, ale nie akceptuję zalewania pały przed występem. Bycie w zespole jest trudniejsze niż się wydaje, ponieważ zajmuje dużo czasu i wy-

CLOVEN HOOF

27


siłku. Promotorzy i prasa muzyczna muszą być traktowane z szacunkiem i zawsze trzeba godnie reprezentować zespół. Jest firmą i jak każda firma ma zasady postępowania, nie dostaniesz tej pracy w ogóle, jeśli zachowujesz się jak idiota. W tej pracy, jesteś tak widziany jak wypadasz na swoim ostatnim koncercie lub płycie, więc zawsze bez względu na wszystko musisz być zawsze w najlepszej, a nawet szczytowej formie. Wygląda jednak na to, że dwa - trzy lata temu udało ci się zebrać odpowiedni skład, złożony z młodych, zdolnych muzyków - to ten optymalny line-up Cloven Hoof? Poczułeś po pierwszych próbach z tymi chłopakami: teraz, albo nigdy? Duże wytwórnie i spece od menadżementu krążą wokół nas teraz jak rekiny, bo widzą, że jesteśmy wartościowi i jesteśmy w obecnej chwili bardzo udanym składem. Jess Cox znany z Tygers Of Pan Tang zobaczył nas na naszym pierwszym wspólnym koncercie i powiedział, że Cloven Hoof są teraz sceniczną bestią, zupełnie inaczej niż kiedyś, ma właściwych muzyków i spore szanse, aby dać się poznać na całym świecie. Joe ma świetny głos i zabójczy wygląd, perkusista Jake jest niesamowity, a Chris i ja dajemy z siebie wszystko więc nie dziwię się, że duże wytwórnie wręcz zabijają się o to, byśmy znaleźli się właśnie pod ich skrzydłami, a nie innymi. Będę jednak uporczywie trzymał się High Roller Records i utrzymywał zespół w jak najlepszym stanie, a wszystko tylko po to by zachować własną tożsamość. Nigdy nie sprzedamy się dużym wytwórniom, ponieważ wszelkie kontrakty są do dupy i mają za zadanie podążanie za trendami. Jesteśmy prawdziwym fanami nowej fali brytyjskiego heavy metalu i nikt nie będzie nas zmieniał. Szczególnie nienażarci szefowie tych wszystkich wytwórni. To dobry moment abym przedstawił moich obecnych ludzi: Joe jest przede wszystkim urodzoną gwiazdą! Urodził się z ogromnym talentem. Śpiewa i gra na gitarze jak wirtuoz, ale pisze także świetne piosenki i ma wizerunek Adonisa. Dziewczyny wprost za nim szaleją. Dzięki niemu fajnych dziewczyn obok zespołu nigdy nie brakuje. Przyznaj, ze to świetna sprawa, prawda? To wspaniałe widzieć więcej dziewczyn na naszych koncertach! Z drugiej strony Joe jest bardzo skromny, lojalny i twardo stąpającym po ziemi rodzinnym człowiekiem. Chris jest perfekcjonistą, który każdego zaraża optymistyczną postawą, że wszystko da się zrobić. Jest typem osoby, która nigdy nie popełnia błędów, nawet na próbach, bo ćwiczy aż do kresu swoich wytrzymałości. Jest inteligentny i elokwentny, bardzo spokojny i zawsze zachowuje się na najwyższym poziomie. Pan Coss jest fanatykiem surfingu, cieszy go wspinaczka i kolarstwo górskie. Chris gra też na gitarze. Jest zajebistym kolesiem i duszą zespołu, z silnym poczuciem stylu i ogromnymi połaciami wewnętrznego spokoju. Jak na swoje osiemnaście lat Jake jest po prostu geniuszem. Jego niesamowita technika została dopracowana, gdy grał w orkiestrach i zespołach jazzowych przez 10 lat. Jego miłością jest jednakże hard rock i Jake fenomenalnie opanował podwójne bębny basowe i można usłyszeć jego druzgocący styl na najnowszym materiale. Jego doświadczenie w jazzie pomaga mu w tym, aby nasza muzyka była bardziej złożona, kompleksowa i potrafi z tego doświadczenia korzystać. Jest całkowicie oddany swojej dziedzinie. Jake stanie się bez wątpienia jednym z najlepszych perkusistów rockowych na świecie, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Mamy też nowego chłopaka w naszych szeregach: Luke'a Hattona. Jak Chrisa, Luke'a polecał nam były członek Budgie, Simon Lees. Lucas jest wirtuozem gitary, który zbudował swoje umiejętności przez lata ćwiczeń i koncerty. W przeciwieństwie do swoich intensywnych działań muzycznych, jest bardzo wyluzowanym facetem, który zawsze jest uśmiechnięty i nigdy nie zobaczysz go bez filiżanki herbaty w pobliżu. Zdaje się to potwierdzać wasz najnowszy album "Resist Or Serve" - kiedy jest właściwa atmosfera w zespole, to i pracuje się łatwiej, a dobre pomysły sypią się jak z przysłowiowego rękawa? Chemia w zespole jest niesamowita i naprawdę szanujemy się wzajemnie. Okultyzm w naszych kawałkach, to coś co bardzo lubię i jest to tematyka dobrze przez nas znana. Na "Resist Or Serve" nie brakuje więc sporej porcji tej tematyki. Czego można się w końcu spodziewać od czegoś tak bluźnierczego jak Cloven Hoof? Od samego początku chcieliśmy wrócić do naszych korzeni z pierwszego albumu i wydania dzieła, które można postawić obok i wskazać wpływ "The Ritual" i debiutanckiego albumu. Były to zdecydowanie

28

CLOVEN HOOF

nasze najbardziej udane i najlepiej sprzedające się dzieła jak do tej pory i miało to dla nas głęboki sens, aby spróbować uchwycić ponownie magię i istotę NWOBHM. Fani tego chcieli i my też tego chcieliśmy. To, co uzyskaliśmy jest im bardzo bliskie. "Resist Or Serve" to w moim odczuciu nasz najmroczniejszy i najagresywniejszy album. W skrócie nowy album nie definiuje Cloven Hoof na nowo, wszystkie numery są pisane od serca, ale stworzone przez obecny skład. "Call Of The Dark Ones" jest hołdem dla horroru Lovecrafta. "North Wind To Valhalla" opiera się na mitach i legendach Wikingów. "Deliverance" jest obserwacją, w jaki sposób religia przestaje być czymś dobrym. Pyta, o to jak można polegać na ślepej wierze i w obietnice w życiu po życiu, gdy tak naprawdę nikt nie wie czy to właśnie on jest tym jedynym. To główna przyczyna wojny i cierpienia na świecie, manipuluje i żeruje na wrażliwych i ich niewiedzy. "Fire And Brimstone" i "Cycle Of Hate" rozszerzają ten temat, podejmując też temat okrucieństwa w imię religii wykorzystywanego przez terrorystów. "Hell Diver" jest zaś jedną z naszych ulubionych kompozycji, ponieważ jest krótki, ciężki i nieustępliwy. Przypomina trochę to, czym był "Nightstalker" na debiutanckim albumie. Z całą pewnością zostanie pokochany przez fanów. "Mutilator" i "Anti Matter Man" to klasyczne opowieści science fiction o śmierci i zemście. Jak więc widać, mamy wiele koncepcji i pomysłów. Każdy kawałek jest jak mini film, tyle tylko, że nakręcono je za pomocą dźwięków. Album zawiera również nasz pierwszy numer o naturze autobiograficznej o nazwie "Austrian Assault". Opowiada o tym, co wydarzyło się na naszym ostatnim koncercie i jak spędziliśmy tamczas. Ma luźniejszą, bardziej zabawową atmosferę, która jest dobrym kontrastem w stosunku do cięższej zawartości reszty albumu. Ja osobiście nienawidzę bezpiecznych albumów, gdzie każdy kawałek jest praktycznie taki sam; albumy Cloven Hoof są zróżnicowane i mają słuchacza utrzymywać w niepewności. Zmiany tempa odgrywają tutaj ogromną rolę w budowaniu naszego brzmienia, razem ze wszystkimi lżejszymi oraz mrocznymi fragmentami. To jest bardzo ciężka i potężna muzyka i ma w sobie progrockowe, dramatyczne akcenty. Ktoś kiedyś powiedział, że to męski metal. Bardzo podoba mi się to określenie! Jeesteś pewnie autorem całości tego materiału? Poza "Mutilator", który pojawił się już na wydanej kilka lat temu składance "The Definitive Part One", mamy tu chyba same nowe numery? Masz rację po raz kolejny. "Mutilator" ukazał się po raz pierwszy na "The Definitive Part One", jednak nie byłem zadowolony z partii wokalnych w tej wersji, ponieważ były zbyt wysokie i przenikliwe. Chciałem zaś, by były tak agresywne i brutalne jak brzmienie całości. Miałem też zastrzeżenia do partii gitar, dlatego teraz, kiedy mam w zespole znacznie lepszych muzyków, zrobiliśmy to tak, jak pierwotnie planowałem. Wydaje mi się, że mam swój rozpoznawalny styl pisania, nie zawsze jednak miałem odpowiednich współpracowników by udało się to w pełni wyeksponować. Obecnie Joe, Chris, Jake and Luke pełnią ogromną rolę w tym, że możemy kontynuować nasze wcześniesze sukcesy - ten zespół nie mógłby bez nich istnieć - to pięć indywidualności, a wkład każdego z nas jest ogromny.

otrzymać w przyszłości nowe, lepsze wersje naszych klasycznych albumów. Trzymajcie za to kciuki! "Resist Or Serve" to album, z którego jestem niezmiernie dumny. Po części to zasługa fantastycznego Patricka Engela, którego produkcja jest mistrzowska. On naprawdę rozumie to, o co chodzi w Cloven Hoof. Każdy kawałek ma swój własny charakter i historię. Patrick kapitalnie pojął wszystkie zawiłości i ich dynamikę. Jest po prostu geniuszem. Zrobiliśmy wszystko w Jailhouse Rocks! Studio w naszym rodzinnym mieście Wolverhampton. Nie wiem, od czego zacząć go chwalić, a tego nigdy nie będzie za wiele. Patrick ma niesamowite ucho i dba o szczegóły, jest fenomenalny. Jest wielkim autorytetem we wszystkim co dotyczy metalu. Oddał się nam całkowicie i wyciąga z naszych występów wszystko co najlepsze. To najlepsza rzecz jaką kiedykolwiek wyprodukowano. Skoro atmosfera w zespole jest teraz tak dobra, to może wrócicie do, zarzuconego po wydaniu części pierwszej, ponownego nagrania waszych klasyków? "The Definitive Part Two" to z całą pewnością kwestia najbliższej przyszłości. Mamy teraz Patricka na pokładzie więc stare kawałki na pewno zabrzmią na zupełnie innym poziomie. Planujecie też ponoć wydanie płyty koncertowej, w celu udokumentowania waszych ostatnich, entuz jastycznie odbieranych przez fanów koncertów? Nagraliśmy fantastyczny koncert w Austrii na kasetę i niedługo zostanie on zrealizowany przez High Roller Records. Fani wtedy oszaleli, więc niecierpliwie oczekuję chwili, gdy wszyscy to usłyszą. Będziemy też nagrywać naszą europejską trasę, którą planujemy na przyszły rok i prawdopodobnie również to wydamy. Wygląda więc na to, że opłaciło ci się być upartym i przez tyle lat się nie poddawać, bo Cloven Hoof ist niej, ma się dobrze, a tobie wciąż nie brakuje pomysłów, by taki stan rzeczy trwał jak najdłużej? Nowy album tak dobrze sobie radzi, że naprawdę już zacząłem pracować nad kolejnym. Nadal jestem pod wpływem greckiej i nordyckiej mitologii, starych horrorów i science-fiction oraz komiksów Marvela. Mam też całkiem prawdziwe koszmary, a wiele z naszych riffów gra w tle do moich myśli. Trzymam magnetofon przy łóżku i nucę pomysły do niego, czasem nawet w środku nocy. To doprowadza moją dziewczynę do szaleństwa! Moją dewizą jest stały rozwój, kiedy myślę o stagnacji i apatii, to wzdrygam się przed tym przekleństwem. Ktoś powiedział, że "przepustowość" Cloven Hoof jest kolosalna i jestem z tego dumny. Każdy album musi się zaliczać do tej puli, dlatego nasz materiał zawsze jest tak mocny. Następny album będzie najlepszy w historii, obiecuję wam to! Będziemy grać na kilku festiwalach w USA w przyszłym roku, tak, więc bardzo ekscytujące momenty dopiero przed nami. Składam też najlepsze życzenia dla wszystkich maniaków heavy metalu w Polsce, przyjedziemy do was już w przyszłym roku! Zachowajcie wiarę w Cloven Hoof i metal, ponieważ my wierzymy w was! Puszczajcie naszą muzykę tak głośno, by wam i waszym sąsiadom krwawiły uszy! Chwała magazynowi "Heavy Metal Pages"!!! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Co ciekawe udało ci się w nich połączyć mroczny kli mat znany z wczesnych wydawnictw Cloven Hoof z bardziej melodyjnym, klasycznym NWOBHM - to miał być wasz swoisty powrót do korzeni? Chciałem wrócić do naszych korzeni i nawiązać do magii i energii z EPki "Opening Ritual" oraz debiutanckiego albumu. Album ma emanować atmosferą zagrożenia, jest bardzo mroczny, a brzmienie jest najbardziej agresywne ze wszystkiego co do tej pory nagraliśmy. Macie też chyba w końcu odpowiednią wytwórnię, bo niemiecka High Roller Rec. nie dość, że specjalizuje się w takim graniu, to jeszcze podchodzi niezwykle profesjonalnie do spraw promocji, etc. swych wydawnictw? Tak! Dlatego chciałbym, aby nakładem High Roller Records ukazały się ponownie wszystkie wcześniejsze płyty Cloven Hoof. Ta firma to idealne miejsce dla Cloven Hoof i robią niesamowitą pracę wokół ponownych wydań naszej klasyki. Byłoby fantastycznie mieć Patricka Engela za konsoletą ponownie, aby mógł zająć się ich remasteringiem. Mam wielką nadzieję, że ten projekt dojdzie do skutku, aby fani mogli


Hołd dla lat 80-tych Często mówi się o nich szwedzki AC/DC czy Accept, ale to nie jest tak do końca, bowiem słychać w ich muzyce wpływ także innych kapel z lat 80-tych. Grają heavy metal z dużą dawką hard rocka, a najlepsze to, że brzmią jak zespół z tamtego złotego okresu dla metalu. Mają za sobą kilka albumów i rosną w siłę. Najnowszy album "Storm of Blades" to jeden z najciekawszych wydawnictw w tej kategorii jeśli chodzi o rok 2014. O inspiracjach i tworzeniu tego dzieła udało mi się porozmawiać z Adamem Hectorem. HMP: Witam was kolejny raz na łamach naszego magazynu. Przede wszystkim chciałbym wam pograt ulować naprawdę udanego albumu. "Storm Of Blades" to jeden z waszych najlepszych wydawnictw, jeśli nie najlepsze. Czy czujecie podobnie? Adam Hector: Cześć! Dziękuję bardzo. Jesteśmy bardzo zadowoleni z płyty i cieszę się, że inni też. Pracowaliśmy nad nim długo i ciężko, by zrobić je tak dobre jak tylko to możliwe. Atmosfera w zespole jest teraz doskonała i jesteśmy gotowi wyruszyć w trasę promocyjną! W jakiej atmosferze powstawał materiał na nowy album? Czy ta sesja różniła się od poprzednich? Kto odegrał kluczową rolę w komponowaniu? Większość partii napisaliśmy w naszej salce prób. Pracowaliśmy nad nią jak przy normalnej robocie. Wstawaliśmy wcześnie rano, by razem pisać każdego dnia. Każdy, oprócz Hella pisał wspólnie z wszystkimi. Hell jest bardzo zajęty rodziną, gdy nie jest z nami na trasie. Zazwyczaj zaczyna się od jakiegoś riffu, który zostaje pociągnięty przez myśli kolejnej osoby i tak każdy utwór ma wkład całego zespołu. Jesteście kapelą, która żyje heavy metalem i hard rock iem z lat 80-tych i to słychać w waszej muzyce. Nowy album to kolejny dowód tego zjawiska. Wiele osób widzi w was taki drugi AC/DC. Jak wy to widzicie i kto jeszcze miał na was wpływ? Sądzę, że ludzie którzy przypinają nam łatkę bycia jak AC/DC nie posłuchali nas we właściwy sposób. Mam na myśli to, że AC/DC nie gra heavy metalowych riffów. Oni grają rock'n'rolla. My też naturalnie gramy rock'n'rolla, ale mamy też utwory typowo metalowe i porównywanie nas do AC/DC jest tylko częścią prawdy. Kochamy AC/DC i inspirujemy się nimi i wieloma zespołami z lat 70-tych i 80-tych. Inspirowanie się czymkolwiek nie jest warunkiem koniecznym do tworzenia własnej muzyki, nawet w ramach tego samego gatunku. Mógłby to być nawet tekst z "Howlin' Wolf" albo chrzaniona ABBA! Wasza fascynacja latami 80-tymi wybrzmiewa nawet w okładce "Storm of Blades". Przypomina trochę okładki Warlock czy Running Wild z debiutu. Czy taki był cel? Przenieść słuchacza do tamtych lat? Skąd wziął się pomysł na taką klimatyczną okładkę? Wygląda bardzo metalowo, metalowo jak u Anvil. Obrazek złożył się z kolorami i wszystkim innym i niczyim celem nie było specjalne kopiowanie żadnej okładki. Można ją postrzegać w inny sposób, razem z okładką i muzyką jako hołd dla tego, co wypływa z lat 80-tych i zespołów, które ten gatunek tworzyły! Taka idea przyświecała nam też z tytułem - "Storm of Blades". Potrzebowaliśmy czegoś co nam ułatwi takie myślenie, zrobiliśmy to w takiej formie i współgra to ze sobą doskonale! Zostańmy dłużej przy nowym wydawnictwie. Płyta nie różni się od poprzednich pod względem stylisty cznym, ale z pewnością ma w sobie jakby więcej energii i właściwie nie ma słabych kompozycji, spisanych na straty. Jeśli mielibyście wskazać najsłabszy utwór z tej płyty, to który by to był? Myślę, że wszystkie numery są dobre, dobrze skomponowane i wykonane tak najlepiej być mogły. Najsłabszym kawałkiem w moim odczuciu jest "Crossfire". Głównie z tego powodu, że refren pisaliśmy w studiu na szybko i naprawdę chciałem mieć więcej czasu, by móc to zmienić. Płyta zaczyna się od znakomitego intra w postaci "Uprising". Jest to utwór, który bardzo przypomina twórc zość AC/DC i Krokus. Czy od początku chcieliście zacząć nowy album od krótkiego intra? Pomysł na intro był inspirowany w znacznej mierze Turbonegro i sposobem w jaki zaczynali swoje płyty "Apocalypse Dudes" i "Scandinavian Leather", które zawsze podobają mi się tak samo. Cóż to za doskonały początek dla albumu. Buduje oczekiwania i sprawia, że chcesz usłyszeć co będzie dalej. Myślę, że zrobiliśmy naszą własną wersję takiego czegoś nie zżynając za bardzo z nikogo. (śmiech) Wasz nowy krążek promował "Storm of Blades" i to

był strzał w dziesiątkę. To jest prawdziwy hit, który odzwierciedla klimat całego albumu. Jest szybko, melodyjnie i czuć klimat klasycznych albumów z lat 80tych. To właśnie dlatego wybraliście tytułowy kawałek? Dziękuję! Utwór odzwierciedla nowy początek poprzez riff zrobiony przez Aleksandra I uznaliśmy też, że tytuł "Storm of Blades" będzie brzmiał właściwie i najlepiej pasował. Ten kawałek jest póki co najintensywniejszym, jaki kiedykolwiek nagraliśmy i sądzę, że będziemy na następnych płytach szli w tym samym kierunku. "Riding High" to kolejny przebój, który niszczy swoi melodyjnym motywem. Słychać, że dobrze czujecie się w takich właśnie rytmach. Ciekawe jest to, że słychać tutaj sporo niemieckiego heavy metalu. Co o tym myślicie? "Riding High" jest w rzeczy samej jednym z najlepszych na płycie. Chcieliśmy zrobić kawałek, który będzie miał główny motyw oparty na gitarze prowadzącej taki sam jak w refrenie i nie będzie się opierał na wokalu, jak ma to miejsce w większości utworów. W pewnym stopniu inspirowaliśmy się tutaj takimi numerami jak "Race with the Devil" czy "The Bands Plays On" i innego tego typu rzeczami. Alex wpadł na pomysł tej gitarowej harmonii wokół której oparliśmy cały numer. Ma w sobie coś z The Hellacopters i sporo z NWOBHM, a i z całą pewnością także coś z niemieckiej szkoły! Na płycie jest oczywiście sporo wpływów AC/DC i słychać to dobitnie w takich utworach jak "Crossfire" czy "Tornado". Czy zawsze w waszej muzyce będzie słychać wpływy tej kapeli? Nie przeszkadza wam to? Musiało się znaleźć także miejsce dla takich kawałków jak również dla tych szybkich, dla tych cięższych, a wszystko po to by zdynamizować płytę. To trudne zadanie zrobić kawałek w rodzaju "Tornado", który jest przecież bardzo prosty, ale kreowanie prostoty jest w sprzeczności z tym, ze wciąż możesz bardziej go skomplikować. Musisz przycinać masę świetnych fragmentów, i wtedy ta prostota staje się przebojowa i uderza w twarz. Do moich ulubionych kawałków zaliczam chwytliwy "This One For You" czy "Hammer Down", które mają sporo wspólnego ze starym Accept. Zgodzicie się z tym? Tak, zgadzam się. "This One For You" to cover kapeli z wczesnych lat 80-tych o nazwie Stray i jest prawdopodobnie najcięższym, mocno inspirowanym Accept. Z kolei "Hammer Down" znów jest bardzo prostym kawałkiem mającym uderzać w twarz.

do metalu i hard rocka lat 80-tych, nie brakuje też kapel grających pod AC/DC. Nie boicie się że staniecie się kapelą jedną z wielu? Kto jest dla was najmocniejszą konkurencją? Nie myślimy w takich kategoriach. Jak długo będziemy czerpać z tego frajdę i będziemy chcieli to robić, to będziemy to robić! Jeśli ludzie będą nas dalej słuchać, kupować albumy i przychodzić na koncerty to będzie po prostu wspaniale! Największą popularnością cieszą się "Full Pull" i "Highway Pirates". Co przesądziło o sukcesie tych płyt? Jak je postrzegacie po dłuższym czasie? Co byście ulepszyli, gdyby była taka szansa? Może bym zmienił kilka rzeczy w kilku numerach i przypuszczam, że zmieniłbym trochę kwestie producenckie, ale jaki jest cel zastanawiania się w ogóle nad tym? Wszystkie nasze nagrania są częścią naszej historii, która doprowadziła nas do tego punktu. Uczysz się na swoich błędach, czyż nie? Wiele muzyków szuka jeszcze spełnienia w innych muzycznych projektach. Jak to jest z wami, chodzi wam coś takiego po głowie? Jeśli, tak to czego chcielibyście spróbować? Gdyby było więcej czasu to popróbowałbym także z innymi gatunkami.Słucham sporo bluesa, bluesgrassa, americany, country i rock'n'rolla. Byłoby cudownie mieć zespół grający country, w amerykańskim stylu, ale póki co Bullet zabiera cały czas i jestem z tym faktem dość szczęśliwy! Jakie są wasze plany na przyszłość. Macie zamiar wydać w niedalekiej przyszłości jaki koncert DVD czy coś takiego? Zobaczymy co się stanie. Po pierwsze europejska część trasy, a potem pogramy w Szwecji. Byłoby cudownie nagrać koncertowe DVD, ale to kosztuje sporo kasy i musisz też mieć pewność, że ludzie je kupią. Będziemy nagrywać wszystkie koncerty z europejskiej trasy, więc może wydamy kilka koncertowych numerów. Któż ma to wiedzieć? Czy kolejny album będzie też utrzymany w podobnym stylu, z dużą dawką AC/DC? Czy zamierzacie zaskoczyć fanów? Następny album będzie brzmiał jak… Korn! (śmiech) Nie, to się nigdy nie stanie. W chwili obecnej nie potrafię myśleć o nowym wydawnictwie. Cieszymy się z tego, że mamy "Storm of Blades" i zamierzamy jechać z nim w trasę i popromować! To tyle z mojej strony. Jakaś wiadomość do polskich fanów? Dziękuję za czytanie tego wywiadu. Mam nadzieję, że zobaczymy się wkrótce. Wstrząsajcie swoimi grzywami, bądźcie dzicy, pijcie dużo piwa, bawcie się, nie piszcie bzdur w internecie, chrzańcie policję i róbcie metal, a nie wojny! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Jakie utwory zamierzacie zagrać na koncertach? Nie mogę powiedzieć za wiele, ale zdradzę, że zamierzamy zagrać więcej niż połowę nowego materiału na żywo podczas jesiennej trasy europejskiej. Tak więc, lepiej zacznijcie się uczyć słów, żebyście mogli śpiewać z nami. Skoro jesteśmy przy koncertowaniu, to jak wspomina cie ostatnią wizytę w Polsce? Czy zamierzacie jeszcze nas odwiedzić? Polska była świetna! Spotkaliśmy tu wielu fajnych ludzi i mieliśmy kilka świetnych imprez! Profesjonalni organizatorzy i bardzo przyjacielski i pomocne ekipy. Bardzo chcemy wrócić. Na tej trasie nie mamy jednak żadnej polskiej daty. Nie wiem dlaczego, ponieważ booking terminów nie leży w mojej gestii. Mam jednak nadzieję, że w niedalekiej przyszłości się to uda! Założyliście Bullet w 2001r. Jak doszło do powstania zespołu i kto odegrał tutaj kluczową rolę? Celem było grać oldschoolowy heavy metal w brzmieniu, którego nikt wtedy w Szwecji oprócz Wolf nie preferował. Heavy metal był martwy więc naszą misją było go wskrzesić. To dzięki Hampusowi i Papciowi Hell zebraliśmy armię i zaczęliśmy pisać kawałki. Wokalista Dag Hoffer mógłby spokojnie śpiewać w Accept i stąd moje pytanie czy kiedy reaktywował się Accept czy był pomysł, żeby złożyć swoją ofertę? To mogłoby być coś, nie sądzicie? (Śmiech) Pasowałby tam jak ulał! Na szczęście dla nas i dla nich znaleźli sobie innego gościa! Na rynku roi się od kapel nie kryjących zamiłowania

Foto: Nuclear Blast

BULLET

29


Mamy wysokie oczekiwania i wielkie nadzieje Przed wami ambitny młody zespół z Włoch debiutujący w tym roku albumem "Molotov". Ambitny, gdyż mimo tego, że chłopaki łoją thrash metal, tak jak całe mrowie innych kataniarskich podrostków, to celują wyraźnie w wypracowanie własnego stylu, wyciągają wnioski z dotychczasowych dokonań i ustanawiają sobie sensowne oraz, co najważniejsze, osiągalne cele na najbliższe lata. To nie jest kolejna biedna papka w postaci skleconego na prędce produktu jakim jest Lost Society czy czegoś w ten deseń. Burning Nitrum może wkrótce stać się wyraźnym punktem na thrash metalowej mapie młodych zespołów. HMP: Siemano! Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko odpowiedzeniu na kilka pytań dla metal maniaków z Polski. Dave Cillo: Cześć! Cieszę się, że mój głos będzie miał okazję się pojawić w twoim kraju. Naturalnie, że nie mam nic przeciwko, przecież uwielbiam Polskę. Mam kilka przyjaciół z waszego kraju i uwielbiam waszą kulturę, a wasz underground jest nieziemski! Jesteście prawdziwie uzależnieni od metalu. Czekamy na oficjalną premierę waszego debiutanckiego studyjnego krążka, zatytułowanego "Molotov", który ukaże się we wrześniu. Jak wyglądają nastroje w zespole? Czy macie wysokie oczekiwania względem tego jak ten album się przyjmie? Myślę, że wykonaliśmy dobrą robotę, lecz teraz przyszedł czas na to, byście to wy tak o nas mówili. (śmiech) Mamy wysokie oczekiwania i wielkie nadzieje na to, że ten album stanie na wysokości zadania. Poza tym zawsze będziemy się starać grać o wiele lepiej z albumu na album. Czy według ciebie osiągnęliście jakiś progres od "Pyromanii"? Pewnie, że zrobiliśmy. Mieliśmy wtedy szesnaście, siedemnaście lat, a sama produkcja dźwięku na płycie nie była za dobra. Zwłaszcza w kwestii wokali, które położyły trochę ten mini album. Sama muzyka też była wtedy inna. Wówczas byliśmy pod wielkim wpływem Vio-Lence, podczas gdy "Molotov" jest już bardziej w naszym stylu. Na kolejnym albumie będziemy już w 100% Burning Nitrum, ponieważ już wypracowaliśmy własny styl, a na coś takiego potrzeba przecież co najmniej kilku lat. Dlaczego wybraliście Punishment 18 jako wydawcę waszej debiutanckiej płyty? Czy mieliście jeszcze jakieś typy brane pod uwagę? Gdy wysyłaliśmy "Pyromanię" różnym labelom, oni byli jedynymi, którzy nam odpowiedzieli. Wraz z wydaniem "Molotov" chcemy pokazać, że Punishment 18 dokonał dobrego wyboru. Śledzę wydawnictwa Punishment od kilku lat, odkąd jeszcze byłem dzieciakiem. Zrobili naprawdę dużo dla undergroundu we Włoszech. Czy Punishment 18 brał pośrednio lub bezpośrednio udział w sesji nagraniowej czy tez przyszliście do nich z gotowym materiałem? Wszystko zrobiliśmy samodzielnie. Gdy mieliśmy wszystko ukończone, wysłaliśmy całość do Corrado

z Punishment 18, a on nam odpisał, że "ten album to prawdziwa bomba!". Świetna sprawa. Nazwy waszych albumów oraz ich okładki obra cają się dookoła kwestii ognia. Czyżby ogień fascynował was aż tak bardzo? Myślę, że śmierć w płomieniach jest najbardziej okrutną śmiercią jaka istnieje, musi być naprawdę bolesna. Thrash także jest bardzo okrutny i brutalny, w końcu muzycy grający thrash buntują się, przeciwko społeczeństwu na przykład. Dlatego okrutny żywioł powinien pasować idealnie do thrash metalowej tematyki. Nie ma jednak obaw, nie wszystkie nasze tytuły albumów będą obracały się wokół tematyki ognia! Jak wyglądał proces tworzenia materiału na nową płytę? Pracowaliście wspólnie czy określony członek zespołu przynosił pomysły, które potem były ogrywane? Większość materiału zostało napisane przeze mnie i przez naszego perkusistę Dario. Myślę, że jesteśmy jednym z niewielu zespołów, w których to wokalista i perkusista tworzą warstwę muzyczną. Przy następnym albumie myślę, że taka postać rzeczy ulegnie zmianie. Nasz gitarzysta prowadzący Walter może mieć więcej do powiedzenia w tej kwestii. Zobaczymy jak to będzie! Czy zamierzacie promować wasz nowy album także w trasie? Czy planujecie zagrać jakieś koncerty poza granicami Włoch? Oczywiście, że tak. Będziemy grali wszędzie, gdzie tylko nadarzy się okazja. Zwłaszcza w Polsce! Jestem bardzo zafascynowany waszym krajem i przyjazd tutaj z zespołem jest jednym z moich głównych celów. Serio! Jeżeli ktoś z Polski to czyta, lubi nasz thrash i mógłby nam pomóc… czekam na kontakt! Nasze koncerty was nie zawiodą, przysięgam. Czy myśleliście o wydaniu nowego albumu także na kasecie? Jak wygląda twój stosunek do wydawa nia albumów na kasetach i winylach w dzisiejszych czasach? Uwielbiam tego typu wydawnictwa i sam kupuje takie albumy. Nie mam czasu, by zakręcić się wokół wydania naszego albumu na taśmie, jednak pracujemy nad winylem i mamy wielką nadzieję, że wyjdzie to naprawdę świetnie. Nie mogę sobie wyobrazić, byśmy nie wydali tego albumu na płycie winylowej, to jest w ogóle niemożliwe.

Autorem okładki do "Molotov" jest legendarny Ed Repka. Ostatnio Ed zrobił bardzo wiele okładek dla wielu młodych thrash metalowych bandów. Niestety większość z nich była, mówiąc delikatnie, nie tak dobra jak jego klasyczne okładki sprzed kilkudziesięciu lat. Aczkolwiek, okładka, którą przygotował na wasz album wygląda zaskakująco dobrze. Podoba mi się. Muszę szczerze przyznać, że duża część jakości grafiki nie pochodzi od jej autora, lecz od samego zespołu. Mieliśmy pomysł na okładkę, w której da się wyczuć duch lat osiemdziesiątych, a zapewne inne zespoły tego nie miały. Gdyby Repka pokazał nam coś niewystarczająco dobrego, nie umieścilibyśmy jego pracy na naszej okładce, ponieważ artwork jest według mnie bardzo istotną częścią wydawnictwa. Jego grafika zrobiła na nas piorunujące wrażenie. Repka nie zawodzi, jeżeli dasz mu świetny pomysł do pracy. Zajrzyjmy do środka nowego albumu. "Subversive Nausea" bardzo subtelnie otwiera płytę. Jest niczym cisza przed burzą. Co sprawiło, że postanowiliście rozpocząć wasz album takim spokojnym, akustycznym intro? Cóż, stwierdziliśmy, że wystartowanie albumu w takim sam sposób, jak to uczyniło tysiąc innych kapel, byłoby dość stereotypowym podejściem do tego tematu, a nam zawsze się podobały takie akustyczne motywy. Uważam, że ścieżki pokroju "Subversive Nausea" staną się znakiem rozpoznawczym naszego zespołu. Zawsze chcieliśmy posiadać własne brzmienie i nie wpisywać się w całą masę innych zespołów. gdyby było inaczej, to nie rozumiałbym, gdyby ktoś chciał słuchać naszej muzyki. "Remote of Death" ma bardzo chwytliwe leady, którym wtóruje exodusowy riff. Utwór brzmi jakbyście chcieli upakować w nim tyle agresji ile się da. Prawdę powiedziawszy nie pamiętam czy tak miało być. Po prostu lubimy fajne chwytliwe leady. (śmiech) Pamiętam, że chcieliśmy, by utwór był bardziej chwytliwy niż brutalny. "Falling Into Slavery" miało być zamierzoną przerwą po środku albumu, tak na zaczerpnięcie oddechu? Dokładnie. Nasze utwory są pełne riffów, więc potrzebna była krótka przerwa, by słuchacz mógł przez chwilę odetchnąć i zrozumieć głębie energii naszej muzyki. Uważam, że ludzkie ucho potrzebuje chwili przerwy. "Nemesis, The Death Star" przypomina mi nieco styl, w którym obraca się Vektor i Teleport. "Nemesis…" jest naprawdę świetnym utworem. Co nam możesz o niej powiedzieć? Co was skłoniło do przygotowanie takiej epickiej kosmicznej kompozy cji o takiej tematyce? Dzięki, stary, cieszę się, że ci się podoba nasz utwór. Pomimo, że jestem wokalistą, to ja jestem autorem warstwy muzycznej. Zabawne, no nie? (śmiech) Więc uderzasz z tym pytaniem do odpowiedniej osoby. Nie czerpię inspiracji z twórczości Vektor i Teleport, nawet pomimo tego, że tworzą świetną muzę. Po prostu stwierdziliśmy, że mamy okazję napisać dobry utwór instrumentalny. Chcieliśmy mieć taki na albumie. Muszę powiedzieć, że nasze zamiłowanie do utworów instrumentalnych pochodzi od Metalliki i takich kompozycji jak "Orion" albo "To Live Is To Die". Myślę, że tu należy szukać źródła naszej inspiFoto: Punishment 18

30

BURNING NITRUM


Bazujemy na potędze riffu Australijscy thrashers dopięli w końcu swego, wydając debiutancki "Monument Of Horror". Pewnie zajęłoby to mniej czasu, gdyby mogli liczyć w wsparcie jakiejś wytwórni, jednak zespół konsekwentnie buduje są karierę na własnej pracy, dlatego pierwszy CD też wydali samodzielnie. Basista Nick Walker jest jednak przeświadczony o tym, że dla zespołów pokroju Bane Of Bedlam jest to najlepsza metoda pracy, a dobre recenzje płyty i coraz większa liczna świetnie odbieranych przez fanów koncertów tylko utwierdzają go w takim przekonaniu: racji w tym przypadku, nawet jeżeli styl utworu jest zupełnie inny. Gdy pisaliśmy utwory na album, naprawdę nie uważaliśmy się za gorszy zespół od dowolnej innej kapeli, więc nie narzucaliśmy sobie żadnych barier i limitów przy tworzeniu nowych utworów. Tytuł wybrałem już po ukończeniu numeru. Gdy słuchałem tego utworu widziałem przestrzeń kosmiczną. Stąd się wzięła jego nazwa. Co do tego, co nas skłoniło do napisania tej kompozycji… muzyka przyszła mi do głowy późno w nocy, więc czym prędzej wstałem, by ją nagrać. Czuję się zaszczycony, że uważasz ten numer za epicki i mam nadzieję, że inni też będą tak uważać. Czy w przyszłości pojawi się więcej takich kosmicznych kompozycji w waszej twórczości? Naprawdę nie wiem czy nasze kolejne utwory instrumentalne będą tak samo kosmiczne. Myślę, że nie da się w tej chwili jednoznacznie powiedzieć! "Turned To Ashes (Nothing Stands Still" został opublikowany wcześniej jako singiel. Co możesz nam powiedzieć o tym utworze? Ten utwór jest jednym z naszych ulubionych z tego albumu. Uważam, że ten wałek bardzo dobrze prezentuje nasz styl, gdyż można w nim znaleźć naszego ducha Nuclear Assualt, ducha Megadeth, ducha Forbidden, ducha Testament, ducha Exodus i naszego ducha Vio-Lence. Myślę, że to, co wiąże te wszystkie elementy, nigdy wcześniej się nie pojawiło. W tym utworze słychać to, czego można się spodziewać na naszym kolejnym albumie. Co sprawiło, że zdecydowałeś się założyć zespół thrash metalowy? Może to był gniew jaki odczuwałem względem świata… może chęć, by żyć innym życiem. Nie radzę sobie z tym jak działa społeczeństwo. Czuję, że nie potrafię być jednym z nich i wieźć normalnego życia, gdy dookoła widać wyłącznie zepsucie i kłamstwa. Przeczytaj tekst do "Lying Until The End" i "Slave of Lust", tam jest wytłumaczone dlaczego czuję się odmieńcem w każdej kategorii. Nawet w metalu.

HMP: Trochę to trwało, nim doczekaliście się debiutanckiego albumu - z naszej, dość odległej perspekty wy wygląda to tak, że wasza kariera nabrała tempa po wydaniu EP-ki "The Last Testament"? Nick Walker: Jesteśmy razem, w tym składzie, od 2008 roku, mieliśmy wiele wzlotów i upadków. Stawiliśmy czoło wielu komplikacjom, łącznie ze utraceniem jednego z członków zespołu po złamanie kręgosłupa. Jednak przetrwaliśmy razem to wszystko, cały czas przemy do przodu wierząc w naszą muzykę. "…Testament" na pewno dał nam lokalne wsparcie, ale "Monument…" pomógł nam zabrać naszą nazwę w kolejne miejsca. To wtedy utwierdziliście się w przekonaniu, że możecie osiągnąć coś więcej niż lokalne koncerty i nagrywanie kolejnych demówek i pojawił się pomysł zrealizowania pełnego materiału? Od samego początku Bedlam mierzyliśmy w więcej i lepiej. Uczenie się biznesowej strony muzyki jest jak rosnąca krzywa, ale czujemy, że w końcu dotarliśmy na jej szczyt. W październiku ruszamy do Europy, a jak tylko wrócimy rozpoczniemy proces produkcji następnej płyty. Z wydaniem jej próbujemy celować w połowę 2015 roku… Jesteście zespołem niezależnym, sami finansujecie wszystko co związane z istnieniem Bane Of Bedlam - dlatego właśnie nagranie i wydanie "Monument Of Horror" zajęło wam sporo czasu? Tak, całość finansujemy sami. Wszystkie nasze pieniądze ida na zespół. Mieliśmy parę dylematów przy nagrywaniu "Moment…". Pierwsze ścieżki z wokalem, jakie zrobił Brad zgubiły się. Musieliśmy zaczynać wszystko od nowa, więc nagraliśmy ponownie ścieżki gitarowe, bo nie byliśmy zadowoleni z ich wcześniejszego brzmienia. Po rozpoczęciu nagrań musieliśmy przenieść się 1800 km dalej i musieliśmy znaleźć nowe studio, żeby dokończyć album. Bardzo pouczające doświadczenie. Niektóre kawałki mają około pięciu lat, nie trzeba więc dodawać, że zarzynamy się, żeby wy-

dać kolejny album. Nie braliście pod uwagę opcji starania się o kontrakt? Przecież nawet w Australii nie brakuje mniejszych czy większych firm specjalizujących się w heavy metalu, thrash jest też nadal bardzo popularny np. w Niemczech, gdzie też z powodzeniem funkcjonuje wielu wydawców - nie rozsyłaliście do nich demówek czy też nie było zainteresowanych wydaniem "Monument Of Horror"? Ostatnio podpisaliśmy kontrakt menadżerski z KillShot Management, który był dla nas fantastyczny. Dzięki temu podpisaliśmy również kontrakt na australijską dystrybucję. Jeżeli chodzi o wsparcie wytwórni, to dobijało się ich do nas kilka, zdecydowaliśmy się jednak cierpliwie poczekać, aż pojawi się odpowiednia firma, która dzieliłaby naszą pasję, i wizję. Teraz może się to zmienić o tyle, że płyta zbiera bardzo dobre recenzje (śmiech). Zamieściliście na niej najnowsze kompozycje, bez sięgania do wcześniejszych wydawnictw - są one dla was już zamkniętym etapem, nie było potrzeby mieszania starszych i nowych utworów? Dzięki, w większości raczej idzie dobrze. Polski "Metal Hammer" ostatnio dał albumowi 4/5 punktów, co jest dla nas wielkim zaszczytem. Mamy dużo materiału, stale coś tworzymy i naciskamy na siebie, więc w tym momencie nie czujemy potrzeby ponownego nagrywania starszych utworów. Jednak kiedyś może się to zmienić… Już wcześniej nie unikaliście dłuższych, wielowątkowych, rozbudowanych kompozycji, ale teraz można wręcz powiedzieć, że się w nich lubujecie, bo na "Monument Of Horror" tylko jeden utwór trwa poniżej pięciu minut - to przypadek, czy zamierzone działanie? Proces tworzenia u Bedlam odbywa się na żywo. Rozumiem przez to, że wchodzimy razem do studia i walimy riffami i łączymy je razem aż będą dobrze pasowały. Jeszcze do niedawna nie mieliśmy szansy

Foto: Bane Of Bedlam

Jakie zespoły zainspirowały cię do grania thrashu? Moją pierwszą thrashową undergroundową miłością było Artillery. Gdy razem z Dario słuchaliśmy po raz pierwszy "Terror Squad", byliśmy wręcz sparaliżowani. Słuchając tego albumu, zrozumieliśmy, że thrash metal jest naszym życiem. Gdzie widzisz Burning Nitrum za dziesięć lat? Myślisz, że uda się wam wywalczyć swoje miejsce w czołówce Nowej Fali Thrashu? Myślę, że tak się stanie w ciągu najbliższych czterech lat. Tyle czasu nam wystarczy. W ciągu dziesięciu lat będziemy jedną z najlepszych metalowych kapel na świecie. Okej, wielkie dzięki za poświęcenie nam kilku minut. Jak zawsze, thrash till death i trzymajcie się! Dzięki, stary. Cała przyjemność po mojej stronie. Trzymajcie nadal takie nastawienie, a Polska ciągle będzie kopać dupska. Thrash 'Till Death! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

BANE OF BEDLAM

31


HMP: Space Eater jest zespołem, który znajdował się w centrum uwagi fanów Nowej Fali Thrashu przynajmniej dwukrotnie. Po raz pierwszy, przy okazji premiery wspaniałego debiutu. Po raz drugi, przy okazji tragicznej śmierci Bosko Radisicia. Czy nie myśleliście o zaprzestaniu działalności zespołu po jego śmierci? Karlo Testen: Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie, jednak to była bardzo przelotna myśl. Heavy metal był lwią częścią jego życia i porzucanie tego, co zaczął i powołał do życia nie byłoby godnym rozwiązaniem. Byliśmy całkowicie przygotowani na komentarze w stylu "to nie jest już ten sam zespół i powinniście zmienić nazwę, albo zakończyć działalność", lecz prawdę powiedziawszy, nie obchodziło mnie, co inni powiedzą. Nadal mnie to nie obchodzi. Bosko zaczął pewną ideę i mimo tego, że go już z nami nie ma, jego idea przetrwa i będzie żyć dalej. Naturalnie istnieją ludzie którzy to w pełni zrozumieją oraz ludzie, którzy nie będą tego potrafili zrobić.

Foto: Bane Of Bedlam

ponownego wysłuchania tego co napisaliśmy, aż nie to zostanie nagrane. Długość utworów była więc determinowana tym, jak się w nich czuliśmy w momencie grania. Próbujemy i tworzymy każdy numer, żeby był czymś indywidualnym, bez ograniczeń, tak więc myślę, że właśnie to słychać w "Moment of Horror" - czterech kolesi żyjących, próbujących i tworzących razem. Jeśli ta tendencja się utrzyma to kto wie, może stanie się to waszym swoistym znakiem rozpoznawczym? (śmiech) W rzeczy samej, może się tak stać. Próbujemy i unikamy tradycyjnych struktur kompozycji (intro/zwrotka/refren/zwrotka/przejście/refren itd.), ale jak coś pójdzie czasami w tym kierunku, to też jest w porządku. Dopóki nam się podoba i ma w sobie ciężkość, agresję, szybkość i feeling, który uważamy za nasze brzmienie, nagramy ją. Wiele młodych zespołów thrashowych jest zapatrzonych w dokonania zespołów albo niemieckich, albo amerykańskich, starając się je naśladować. Wy jed nak podeszliście do zagadnienia inaczej, łącząc w swych utworach zarówno technikę i melodie inspirowane Exodus czy Overkill z bezkompromisową bru talnością wczesnego Kreator oraz Sodom? Nigdy nie próbowaliśmy brzmieć jak ktoś inny, albo kogoś małpować. Oczywiści ma na nas wpływ metal z całego świata i to przewija się w naszej muzyce. Podejrzewam, że to samo tyczy się każdego zespołu. Bazujemy na potędze riffu. Kiedy czujesz, że coś cię porusza, groove albo solo - właśnie tego szukamy. Warto tu przy okazji wspomnieć, że tradycje austral ijskiego thrashu też są dość bogate, bo przecież już w latach 80-tych mieliście cieszący się kultem do dziś Hobbs' Angel Of Death - zespół Petera Hobbsa też miał na was jakiś wpływ? Peter Hobbs jest ikoną australijskiego metalu. Facet jest instytucją - jest wierny sobie i swojemu brzmieniu, poza tym jest wspaniałym gościem. Żyje w swoim śnie dzięki muzyce. To bardzo inspirujące. W czasie sesji nagraniowej wsparł was producent "Monument Of Horror" Dean Wells, który wystąpił też w roli gitarzysty. Wszystkie solówki na tym albu mie są jego dziełem? Dean jest wspaniałym gitarzystą i akurat był dostępny w momencie, kiedy potrzebowaliśmy muzyka sesyjnego. Większość solówek jest właśnie jego, ale Chris też ma kilka. Jego gra prowadząca rozwija się w zawrotnym tempie, więc w przyszłości będzie na pewno bardziej widoczny jeżeli chodzi o solówki. Jeszcze większej brutalności dodają poszczególnym utworom partie wokalne Brada Parkera, często idące wręcz w stronę growlingu - chyba lubicie wściekłą intensywność death metalu, stąd to połączenie? Wszyscy kochamy death metal. Wokale Brada na żywo są niesamowite. Jak już wspomniałem wcześniej, nigdy nie zaczynaliśmy z brzmieniem wymyślonym w naszych głowach, to była po prostu grupa chłopaków,

32

BANE OF BEDLAM

która zebrała się i robi to co potrafi najlepiej. Efektem końcowym jest Bedlam i nasze brzmienie. Intensywność death metalu na poziomie osobistym jest świetnym sposobem na danie upustu emocjom. Nie ma jednak mowy o dalszym rozwoju w kierunku np. death/thrash metalu? W czystym, old schoolowym thrashu czujecie się chyba najlepiej? Kiedy ja (Nick - bas) i Chris (gitary) zakładaliśmy zespół w 2008 roku, na pewno tak było. Jednak każdy z nas dorastał indywidualnie jako muzyk. W naszym brzmieniu jest teraz słyszalnych o wiele więcej inspiracji. Wśród nich jest cała masa różnych rzeczy, od filmów, po sztukę, aż do metalu. Chcemy po prostu odstawać od innych, wyróżniać się naszym własnym brzmieniem. Płyta płytą, ale to chyba na scenie jesteście dopiero w swoim żywiole? Zdążyliście już chyba zagrać trochę koncertów promujących "Monument Of Horror"? Koncerty, scena, to jest to. Po to żyjemy. Album wychodzi nam na żywo bardzo dobrze, ludziom udziela się nasza energia, żywią się nią i oddają nam. Niektóre kawałki z "Monument…" graliśmy już od wielu lat, więc są klamrą łączącą nasz set. Ludzie je znają i chcą je słyszeć. Fajnie jest ich widzieć śpiewających. Wydaliśmy album w marcu i zagraliśmy wiele promujących go koncertów. I jak przyjmowane są nowe utwory? Bywa, że stają się jeszcze dłuższe, czy też raczej staracie się trzy mać wypracowanych aranżacji, dodając do nich sceniczne szaleństwo i jak najwięcej energii? Prawie zawsze trzymamy się nagranej struktury materiału. Możemy wrzucić jakieś interludium albo muzyczne intro/outro, jednak utwór pozostaje taki sam. Szczycimy się poziomem naszych występów. Kiedy Bedlam pojawia się na scenie powstaje miażdżąca energia. Czyli mimo tego, że zespół jest właściwie workiem bez dna, to właśnie dla takich chwil jak koncerty i spotkania z fanami przed i po nich, sprawiają, że warto grać? (śmiech) Wszyscy jesteśmy muzykami. Kochamy grać na naszych instrumentach razem, albo osobno. Wspólna praca może być stresująca, wkurzać (przeprowadzamy próby co najmniej pięć nocy w tygodniu), ale bezwzględnie uwielbiamy naszą pracę. Kiedy ludzie świetnie się bawią podczas naszych koncertów jest jeszcze lepiej. Czasami jest to przytłaczające, kiedy ludzie proszą cię o podpisanie albumów i plakatów, ale jak mówi stare powiedzenie, bez fanów i ludzi, którzy przychodzą nas zobaczyć nie moglibyśmy robić tego co robimy. Bardzo dziękujemy za wywiad, nie możemy się doczekać koncertu w waszym pięknym kraju! Wyczekujcie newsów i dat na stronie Bedlam. Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Jaka była reakcja pozostałego ówczesnego składu na wieść, że zamierzacie iść naprzód jako Space Eater? Może trzeba by było naprawdę zmienić nazwę zespołu? Karlo Testen: Tak jak powiedziałem, nie chcieliśmy zmieniać nazwy, gdyż chcieliśmy istnieć dalej jako Space Eater. Jestem wielkim fanem piłki nożnej. Grywam jak każdy inny w grę zwaną Football Manager (dawniej Championship Manager). Jednym z ważniejszych motywów w niej jest poszukiwanie innych graczy i młodych talentów w innych zespołach, zwłaszcza, gdy twoi gracze odchodzą do innych klubów lub przestają grać w piłkę. Ten sam schemat działa także w prawdziwym życiu i z prawdziwym zespołem, nawet muzycznym. Warto robić rozeznanie wśród innych zespołów, by w razie czego wiedzieć kto mógłby u ciebie zagrać. Zwłaszcza, że w Serbii bardzo trudno jest prowadzić zespół muzyczny. Ludzie pracują za psie pieniądze, nie mają czasu by grać i prędzej czy później opuszczają kapelę. Choć nam na szczęście udaje się utrzymywać stabilny skład, to nigdy nie wiemy, co przyniesie dzień jutrzejszy. W taki sposób do zespołu trafił Luka jako wokalista. Po pierwszej próbie nasz gitarzysta Stanislav powiedział mi, że to nie to, że on nie czerpie przyjemności grania w takim układzie. I odszedł. W poprzednim swoim zespole Luka był gitarzystą, więc chcieliśmy spróbować czy uda mu się u nas jednocześnie śpiewać i grać na gitarze. Udało się, więc w ten sposób rozwiązaliśmy sprawę brakującego gitarzysty. Perkusista Vladimir za to cofał się coraz bardziej, gdyż nie był zainteresowany grą tak jak kiedyś. W ogóle nie ćwiczył. Podziękowaliśmy mu i wzięliśmy do zespołu Marka Danilovica "Tihego". Był znajomym i kolegą Luki z poprzedniego zespołu. Nie był więc to zupełnie randomowy koleś, tylko sprawdzony człowiek, który okazał się świetnym pałkerem. Nemanja, nasz pierwszy gitarzysta, choć już z nami nie gra, zgodził się zupełnie z moją koncepcją, by prowadzić dalej zespół, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Czy nadal gracie na żywo utwory z pierwszego swego albumu? Karlo Testen: Tak, oczywiście. Zgodzę się z tobą, że jest to dobry album ze świetnymi utworami, więc byłoby dużą stratą, gdybyśmy ich już nie grali na żywo. Brzmią po prostu trochę inaczej z głosem Luki. Skoncentrujmy się teraz na bieżących sprawach. Możemy już podziwiać wasze trzecie studyjne dzieło, nazwane "Passing Though The Fire to Molech". Czy najpierw mógłbyś opowiedzieć nam nieco o samym tytule? Skąd wam przyszło do głowy, by umieścić na albumie tę antyczną rytualna ceremonię? Luka Matković: Rytuał nazywany przejściem przez ogień ma wiele wersji, zależnie od źródła z którego pochodzi jego opis. W skrócie wyglądało to w ten sposób, że publicznie poświęcano noworodka Molechowi poprzez wrzucenie nowonarodzonego dziecka do pieca w kształcie byka. Agonalne wrzaski dziecka były zagłuszane przez kapłanów bijących w bębny, więc sam rytuał nie wyglądał na tak straszliwy jakim był w rzeczywistości. Użyliśmy tego... "mitu" jako metafory. Dzieckiem jest zwykły przeciętny człowiek. Ogniem jest wojna, głód, bieda, wszystko to, z czym zwykli ludzie muszą się zmagać. Kapłani to światowi przywódcy, wszyscy ci, których masz za takich. Bębny to przemysł rozrywkowy, który oślepia masy, by te nie były świadkami straszliwych rzeczy, które wykonują kapłani w sobie tylko wiadomym interesie. O tym też traktuje utwór tytułowy. Czyli innymi słowy metaforyczne rytualne palenie dzieci ma miejsce nadal, tylko że przybrało inna formę. Luka Matković: Tak, zdecydowanie. Tak jak powiedziałem to przed chwilą.


Idea żyje dalej Myślałem, że już niczego więcej nie usłyszę z obozu Space Eater, a tu proszę, Serbowie przybywają ze swym trzecim albumem studyjnym. Po tragicznej śmierci w pożarze charyzmatycznego wokalisty i lidera formacji Bosko Radisicia, wydawało się, że po tym zespole jest już pozamiatane. Nawet jeżeli kapela nie rozpadła się po tym smutnym wydarzeniu, to myślałem, ze nie ma szans, by odzyskała dawną świetność i oryginalność. W końcu Bosko dysponował tak potężnym i charakterystycznym głosem, którego ze świecą szukać w jakimkolwiek innym zespole. Dwa utwory z "Aftershocka" na których śpiewał już nowy wokalista, także nie nastrajały pozytywnie. A tutaj niespodzianka. Space Eater w nowej odsłonie prezentuje się znakomicie. To już nie jest to samo brzmienie co znakomity "Merciful Angel", ale mimo to brzmi to wszystko znakomicie. Bardzo dobrze, że Space Eater odnalazł swoją ścieżkę w meandrach przeciwności losu i może dalej dostarczać nam wyjątkową muzykę Poprzedni album został wydany cztery lata temu. Co porabialiście przez ten okres? Karlo Testen: Po części wszystkiego po trochu. Kończyliśmy studia, szukaliśmy pracy, potem uczęszczaliśmy do tej pracy, chodziliśmy na koncerty, organizowaliśmy wesela i przechodziliśmy razem i oddzielnie przez wszystkie dobre i złe chwile. W gruncie rzeczy zrobienie nowego albumu zajęło nam cztery lata, gdyż musieliśmy przetrwać to przejście z jednej odsłony naszego zespołu do drugiej. W 2012 wydaliście trzy utworowe demo "Ninja Assassin". Czy pierwotnie taki był zamysł, by nowy album nosił właśnie taki tytuł? Karlo Testen: Nie. Były na nim tylko trzy utwory, a tytuł wziął się z tego, że Tihi przygotował okładkę z motywem z tego utworu. Muzyka Space Eater na nowym albumie wydaje się być teraz o wiele bardziej ostrzejsza i brutalniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Thrash metalowe korzenie zawsze mocno trzymały się w waszym zespole, jednak teraz pokazaliście trochę inną stronę swego pomysłu na thrash. Czy takie było założenie? Karlo Testen: Tak właściwie to nie. Staramy się utrzymywać Space Eater w pewnych ryzach, jednak nie chcemy by były one zbyt ciasne. Thrash metal jest czymś wokół czego się skupiamy, lecz nikt nie wie w jakim kierunku podążymy podczas pisania naszych utworów. Thrash jest bardzo szerokim gatunkiem, łączącym się z heavy metalem i death metalem, a my lubimy podążać w obie te strony. Omówmy kilka charakterystycznych utworów z najnowszej płyty. "Daisy Cutter" jest utworem o bombie znanej jako BLU-82? Skąd taki pomysł, by poruszyć ten temat w utworze? Luka Matković: Zgadza się. Jest to najwolniejszy utwór na albumie. Pierwotnie był on zainspirowany overkillowym "Years of Decay". Napisaliśmy go jeszcze w 2009 roku, gdy dużo ćwiczyłem shredding podczas solówek, dlatego w utworze pojawia się solo trwające ponad półtorej minuty. Refren był o wiele prostszy w pierwotnej wersji utworu, lecz potem Tihi dorzucił przekozackie patenty perkusyjne, więc został zmieniony. Tekst dotyczy jednej z największych i najcięższych bomb, które kiedykolwiek zostały stworzone. Historia jaka została przedstawiona przez nas opisuje pilota bombowca, który zrzucił ten ładunek na niewinnych cywili, po czym oszalał. "Unjagged" jest najkrótszym wałkiem na płycie i przy okazji piastuje pozycję otwieracza albumu. Zaczyna się z miejsca krzyczanymi wokalami i agresywnymi riffami. Nie myśleliście o tym, by rozpocząć album jakimś atmosferycznym wstępem albo utworem, który nie zaczyna się od razu od wersów zwrotki? To miała być taka niespodziewana petarda prosto w nos? Luka Matković: Hihat, raz, dwa, trzy i bang! Nikt o tym nie wie, ale ten utwór został właściwie stworzony podczas próby na której Karlo i nasz poprzedni gitarzysta Nemanja, krytykowali nasze utwory, które przygotowywaliśmy na nadchodzący album, bo nie były wystarczająco szybkie, mocne i nie miały "wystarczającej" ilości tremolowanych riffów. Wróciłem do domu wkurwiony i od razu skleciłem ten utwór, od deski do deski. Wokale doszły później. Podobają mi się melodie, które występują w tym utworze. To był jeden z tych momentów, w którym moje sprzeczki z Karlo doprowadziły do stworzenia świetnego utworu. Innym razem, gdy się kłóciliśmy przez całą noc, zainspirowało mnie to do napisania tekstu. Karlo potem powiedział, że przynajmniej ten czas nie poszedł na marne. "Unjagged" jest utworem o

gościu, który idzie przez życie używając wyłącznie przemocy i pod koniec musi za to zapłacić. "Medea" jest fantastycznym thrashowym hymnem i przy okazji posiada bardzo ciekawy motyw. Chyba po raz pierwszy Space Eater wziął się za coś z mitologii greckiej? Luka Matković: Tak mi się wydaję. Medea była mityczną wiedźmą, która zniszczyła wszystko i wszystkich, których mogła, nawet swoją rodzinę i swoje dzieci, by zauroczyć mężczyznę, którego pożądała. Uniknęła kary za swoje czyny i została ochroniona przez bogów. Ten utwór jest dedykowany wszystkim sukkubom, które znamy, mimo że został zainspirowany przez konkretną postać. Ðorðe uważa ten utwór za najbardziej rock'n'rollowy w naszym repertuarze, lecz ja się z tym nie zgadzam. Są w nim bardzo intensywne riffy, trochę w stylu Kreatora lub Sepultury. No, a refren posiada świetną zagrywkę Tihiego i gangowe chórki. To jest jeden z najstarszych naszych utworów, jego początki sięgają do 2008 roku. "Ultra-Violence" zostało zainspirowane bardziej przez film czy przez książkę "Mechaniczna Pomarańcza"? Karlo Testen: O, stary, nie zrozum mnie źle, ale musisz odrobić lekcje i obejrzeć w końcu "Wojowników" z 1979 roku. Ten film kopie dupska nawet dzisiaj, na pewno ci się spodoba! Luka Matković: Warriors, come out to play! To jeden z ulubionych filmów Karlo. Ma przemówienie Cyrisa ustawiony jako swój dzwonek do telefonu. Dzięki temu zainteresowałem się tym filmem, co zakończyło się napisaniem utworu o nim. Początek utworu jest mieszaniną wszystkich thrashowych stylów. Niezły bałagan. Potem jednak zaczyna się wszystko trochę bardziej układać w stylu Slayera. Myślę, że nie da się bardziej grać w stylu Slayera nie grając przy tym utworów tej kapeli. Tak przynajmniej mówi Ðorðe.

re ułatwienie dla zespołu (i jego budżetu), gdy się posi ada w składzie tak utalentowanego artystę. Karlo Testen: Naturalnie! Wziąłem Marko do zespołu właśnie z powodu jego talentu perkusyjnego i rysowniczego, a Lukę, by śpiewał, grał na gitarze i dlatego, bo zna się na pracy w studio oraz produkcji dźwięku, dzięki czemu ja mogę siedzieć i otwierać kolejne piwa. Oprócz aspektu ekonomicznego, fakt, że możemy samodzielnie dostarczyć album w całości wytworzony przez Space Eater, jest niesamowicie miłym uczuciem. Wydaliście nową płytę przez Pure Steel Records. Zamierzacie kontynuować współpracę z nimi także przy następnym krążku Karlo Testen: Póki co, pracuje nam się z nami znakomicie. Dlaczego więc nie ciągnąć tego dalej, skoro się dobrze dogadujemy? Na razie jednak jesteśmy świeżo po premierze albumu, zobaczymy jak będzie wyglądała sytuacja za rok lub dwa. Czy przewinęła wam się przez głowy myśl o nagraniu DVD lub albumu koncertowego? Powinniście mieć już wystarczająco dużo materiału na takie przedsięwzięcie. Czy poszliście z taką koncepcją do któregokolwiek z labeli? Karlo Testen: Nasza trasa będzie miała miejsce w listopadzie, jednak nie mogę powiedzieć więcej oprócz tego, co można zobaczyć na plakacie promującym trasę. Pierwszy oficjalny koncert promujący płytę będzie miał miejsce w Dom Omladine w Belgradzie, jeszcze przed startem samej trasy. Planujemy nagrać ten koncert i wydać go na DVD, może wrzucając też trochę rzeczy, które nagramy na trasie. Zamierzamy dodać do tego trochę ujęć z przygotowania występu, z backstage'a i tak dalej. Więcej szczegółów będzie umieszczonych na naszej stronie na Facebooku! Czy możemy liczyć na jakieś koncerty w Polsce? Karlo Testen: Tak jak powiedziałem, nie mogę powiedzieć więcej oprócz tego co już jest na plakacie. Mieliśmy okazję grać w Żorach i Zielonej Górze w 2013 roku, co było fantastycznym przeżyciem. Wielkie dzięki za tę rozmowę. Jeżeli chcecie przekazać jakąś wiadomość fanom thrashu w Polsce, to teraz jest do tego idealna pora... Karlo Testen: Wielkie dzięki za wywiad! "Don't give in, Never surrender!" Luka Matković: Bardzo jesteśmy wdzięczni za bycie waszymi gośćmi. Chciałbym tylko wezwać fanów metalu do wspierania muzyki. Chodźcie na koncerty, festiwale, kupujcie płyty (jebać mp3!) i nigdy się nie poddawajcie. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Cóż, wydaję mi się, że w takim układzie nawzajem musimy odrobić lekcje (śmiech). Ciekawe, że nie jesteście pierwszymi thrasherami zafascynowanymi tym filmem. W "Exhibition of Humanity" dołączyło do was paru gości spoza kapeli. Kto dokładnie i w jaki sposób wzięli udział w tworzeniu tego utworu? Karlo Testen: Kozeljnik z The Stone oraz Vandal z Infest. To nasi wspaniali kumple, powinniście obczaić te kapele. Ten utwór jest najszybszym utworem jaki Space Eater kiedykolwiek stworzył. Vandal śpiewa bardzo agresywnie w Infest, więc jego głos pasował bardzo dobrze do tego utworu. Kozeljnik jest jednym z najistotniejszych metalowych artystów w Serbii. Zapraszając ich do studia chcieliśmy uczcić naszą przyjaźń z nimi obydwoma. Perkusja na albumie jest niesamowicie wściekła. Marko gra bardzo szybko, mocno i precyzyjnie. Jak w ogóle udało mu się przeżyć sesję nagraniową przy takim materiale? Karlo Testen: Marko jest muzykiem pełnym oddania, poświęcenia i pasji. Z wykształcenia i z zawodu jest projektantem, gra na perkusji to jego hobby. Jedynym problemem jest, jak wskazuje jego przydomek "Tihi", że prawie w ogóle się nie odzywa. Wykształcił więc inny sposób ekspresji. Jest niesamowity. Chodził samotnie do sali prób na dwa tygodnie przed sesją nagraniową i ćwiczył materiał na album przez 6 - 7 godzin dziennie. Zagrał swoje partie świetnie. Wiesz, zawsze jest tak, że przy nagraniach jesteś spięty, niezależnie od tego jak dobrze jesteś przygotowany, ale on wszystko zagrał idealnie. Marko jest także autorem okładki do nowego albumu. Cóż, wygląda ona genialnie. Założę się, że jest to spo-

Foto: Pure Steel

SPACE EATER

33


morzu piwa jakie wypiłem? (śmiech)

Czas zająć się niedokończonymi sprawami. Historia jest pełna zespołów, którym nie wyszło. Z różnych powodów. R.I.P.Saw jest właśnie takim zespołem, który miał okazję zabłysnąć, jednak nie wykorzystał swojej szansy. Nie wiadomo, może byłoby z tego coś konkretnego. Tak czy owak przeszłość jest przeszłością, jednak nie zmienia to faktu, że materiał, który nagrał ten zespół wtedy okazał się bardzo interesującym materiałem. Niedawno ujrzał w końcu światło dzienne, a sama kapela znowu funkcjonuje jako normalny zespół. Interesującym faktem jest to, że chłopaki wtedy mieli okazję współpracować ze sławnym Markiem Sheltonem z Manilla Road. HMP: Jak to się stało, że nagraliście swoje demo z Markiem Sheltonem? Jak do tego w ogóle doszło? Micha Kite: Gdy nasz zespół był w powijakach mieliśmy szczęście spotkać kilku wspaniałych managerów. To sarkazm oczywiście. Jeden zasugerował, byśmy nagrali demo z Markiem, podobnie uczyniła nasza druga manager zanim ją wylaliśmy. Markowi zostały obiecane rzeczy, których nie mogliśmy mu w żaden sposób dostarczyć. Po dziś dzień jesteśmy mu dłużni, co czyni nas prawdziwymi szczęśliwcami. Będąc metalowcami

się możliwe? Wraz ze Stevem wydaliśmy płytę naszego zespołu Born of Fire w No Remorse, zatytułowaną "Anthology". Negocjowaliśmy właśnie kontrakt na następny album, gdy miało miejsce wznowienie działalności R.I.P.Saw. Steve chciał w jakiś sposób udokumento wać ten fakt i to doprowadziło do dalszego rozwoju wypadków. Wytwórnia zobaczyła dokument i zaoferowała nam kontrakt, który obejmował także nagranie nowych utworów, za co jestem bardzo wdzięczny. ZeFoto: Pure Steel

Ciekawym utworem jest "The Tempest". Tekst zdaje się koncentrować na lucyferianizmie. Co było powo dem skupienia się na tej ideologii? Czy ten utwór jest jakąś formą krytyki tej filozofii? Cóż, nie wszyscy z nas wierzą w te same rzeczy, to pewne. Nie miała być to forma krytyki. To nasz styl życia, czy to teraz czy kiedyś, znany tylko niektórym. Razem z Brianem interesowałem się okultyzmem, gdy byłem młody. Interesowałem się nim przez wiele lat i nadal żyję w jego cieniu. Miałem przyjemność rozmawiania z wieloma ludźmi w swoim życiu na ten temat, między innymi z Kingiem Diamondem i Ronniem Jamesem Dio. King podzielił się ze mną kilkoma historiami, a według Ronniego zaczęliśmy się bardziej zbliżać w stronę taoizmu. Czy "Make Us Crazy" miało być nawiązaniem w stronę tego, co nagraliście dawniej jako "Drunken Hillbilly Jug Band"? Jak najbardziej tak. Oba te utwory wyszły spontanicznie. Pierwszy został nagrany na boomboxie, gdy się wyprowadzaliśmy z naszej pakamery. Początek końca, jakby to można ująć. Drugi został nagrany w środku nocy, gdy skończyliśmy nagrywać nowe utwory. Co było przyczyną tak krótkiej żywotności R.I.P. Saw w latach osiemdziesiątych? Alkohol, złe wychowanie i młodość. Żyliśmy razem, graliśmy razem, bawiliśmy się razem, non stop przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Alkohol to dziwny demon. Dasz sobie z nim radę albo nie. Nawet mój "profesjonalizm" został poddany próbie. Niektórzy zwyczajnie nie dają rady... ciekawe, że moja teściowa założyła bar w moim rodzinnym mieście! Na zdrowie! Czy wspominałem już, że piję bardzo dużo piwa? (śmiech) Jak wyglądają kulisy waszego wznowienia działalności w 2013? Co sprawiło, że ponowne zejście się zespołu było możliwe? Był koncert Death Angel na którym mieli zagrać cały materiał z "The Ultra-Violence". Kilku z nas zamierzało się na niego wybrać. Potem stwierdziliśmy, że fajnie by było zrobić coś "profesjonalnie" w sprawie tego koncertu, gdyż "The Ultra-Violence" był bardzo ważnym albumem w naszym życiu. Ich klip do "Voracious Souls" był lustrem, w którym odbijało się, to jak wyglądało nasze życie. Jazda na desce, picie i, trochę mi teraz głupio, ale niszczenie grobów. Steve odegrał kluczową rolę w poskładaniu wtedy zespołu na nowo.

naturalnie zdawaliśmy sobie sprawę z tego kim jest Mark i Manilla Road. Jednak sami w życiu nie zdecydowalibyśmy się na współpracę z nim. Można powiedzieć, że zadziałało tutaj przeznaczenie pomieszane ze złym managementem. (śmiech) Mark miał wpływ na wasze kompozycje czy tylko na brzmienie waszego nagrania? Większa część materiału była już napisana wcześniej. Mark wprowadził kilka zmian, które uważał za stosowne. Powiedział mi także, że muszę koniecznie popracować nad solówkami. Jest to coś z czym mam problem aż po dziś dzień. Pozwolił mi posiedzieć w studio, by wymyśleć coś interesującego w tym temacie. Czy możesz nam powiedzieć dlaczego to demo zostało zapomniane na tak długi okres? Byliśmy w najwyższym momencie naszej popularności w okolicy. Mieliśmy ikrę, jednak zespół powoli się rozpadał. W momencie, gdy w końcu zaczęło nam dobrze iść, kapela się rozleciała. Niektórzy z nas mieli inne, większe plany. Porzucili miasto. To demo było jedną z tych rzeczy, która została pozostawiona w tyle. Zapomniana. Mimo to, wysłaliśmy demo do kilku wytwórni i otrzymaliśmy pozytywne opinie. Mark nawet zaproponował kontrakt, w wytwórni z którą był związany. My byliśmy jednak dzieciakami, które wiedza wszystko najlepiej i odmówiliśmy. Świetnie, że udało się na nowo wydać te utwory. Co się stało, że teraz ukazanie się tego materiału stało

34

R.I.P.SAW

spół zatoczył pełne koło. Czas zająć się niedokończonymi sprawami. Cieszę się, że nie próbowaliście nagrać na nowo tych utworów. Prezentują się dobrze właśnie w takiej formie w jakiej są. Mają w sobie ten klimat lat osiemdziesiątych, młodzieńczą siłę, entuzjazm i energię. Ktoś was w ogóle próbował przekonać do ponownego ich nagrania? Rozważaliście taką możliwość? Część ludzi w zespole wyrażała taką chęć, by przynajmniej kilka z nich nagrać na nowo, jednak ja się temu sprzeciwiłem. Te utwory są już przeszłością. Zostały nagrane i czas wyruszyć naprzód. Są w tych utworach pewne elementy za którymi nie przepadam, jednak skoro ich nie zauważyłeś, ja nie zamierzam ich wskazywać palcem. (śmiech) Nagraliście także pięć nowych utworów. Są to kom pozycje stworzone niedawno? Tak, napisaliśmy i nagraliśmy pięć utworów w sześć dni! Chris Campbell, nasz znajomy jeszcze ze starych dni, posiada studio nagraniowe. W środku lata część z nas pojechała, reszta poleciała do niego. Graliśmy po sześć godzin dziennie, póki nam nie starczyło już sił. Pod koniec dnia dalej mieliśmy coś nad czym chcieliśmy pracować. Dla mnie to było łatwe. Piłem dużo piwa, byłem ze swoimi znajomymi między dziesiątą rano i czwartą popołudniu. Potem szedłem spać, by wstać w środku nocy. Jak miałem jakieś pomysły, nagrywałem je i pokazywałem reszcie. Żyłem w studio nagraniowym przez jakiś tydzień. Wspominałem o

Jak wyglądały początki zespołu w 1986? Kiedyś byliśmy zwykłymi metalowcami, którzy kochali W.A.S.P., Possessed, Metallikę, Dark Angel i tak dalej. Chcieliśmy sami grać taką ekstremalną muzykę. Ciekawą sprawą jest, że jeżeli chciałeś zostać artystą żyjącym z muzyki, to nie taki styl gry obierałeś. To była antyteza tego, co artyści muzyczni powinni robić i jest to coś co mi się podoba po dziś dzień. Ekscytuje się w poszukiwaniu różnych fajnych zespołów, niezależnie od tego czy odnieśli sukces czy nie. Podam dwa przykłady - Rival Sons i Midnight. Czy ktoś o nich kiedykolwiek słyszał? Dwa zupełnie różne zespoły, a przy tym tak bardzo zajebiste... Po rozpadzie R.I.P.Saw część z was grała później w Born of Fire, Psychic Pawn i w Season of Pain. Co to były za zespoły i co się z nimi stało? W gruncie rzeczy wszystkie te zespoły to ten sam zespół, co R.I.P.Saw. W każdym po prostu podążaliśmy w innym kierunku. Dlaczego? Ci ludzie z którymi grałem to najlepsi muzycy z jakimi miałem przyjemność pracować. Gdy wpadłem na pomysł nowego projektu muzycznego, to szukając odpowiednich ludzi do takiego zespołu, ciągle trafiałem na tych samych gości. To moi bracia. Swoją drogą, słyszałeś o Born of Fire? Niesamowite… Jakie są wasze plany na przyszłość z R.I.P.Saw? Zobaczymy. Zamierzam nagrywać nowy materiał i grać koncerty, dopóki będą ludzie zainteresowani naszą twórczością. W przemyśle muzycznym nie ma pieniędzy, jednak fani dalej przychodzą na koncerty. Jeżeli ktoś czeka na nowy materiał R.I.P.Saw to zamierzam go nadal pisać. A jak nie? Będę nadal wesoło siedział słuchając do moich LP Darkthrone, Judas Priest i Infernal Sacrament! Aleksander "Sterviss" Trojanowski


To, że w Niemczech kipi niewyczerpalne źródło brudnego thrash metalu, wiadomo nie od dziś. Silnie zakorzenione drzewo thrashu spod znaku twórców sodomickiej destrukcji z lat 1984-1987 nadal pnie się w górę, wyzierając z trzewi piekła przy akompaniamencie siarkowych wyziewów i bluźnierczego smrodu rozkładających się ciał. Nocturnal jest jednym z plugawych konarów, tego wiecznie żywego drzewa i teraz wydał parszywy owoc w postaci trzeciego albumu studyjnego, zatytułowanego "Storming Evil". Z tej okazji przeprowadziliśmy treściwą rozmowę z Avengerem, głównodowodzącym tej niemieckiej brygady.

Nie zadzieraj z Demonami Piekieł HMP: Jak się miewasz? Minęło już zdrowo ponad kilka miesięcy od daty wydania waszego trzeciego albumu studyjnego. Czy mógłbyś nam opowiedzieć trochę o procesie rejestrowania "Storming Evil"? Daniel "Avenger" Cichos: Jestem nieco zmęczony, ale sprawy w zespole biegną dobrym torem. Co do sesji nagraniowej "Storming Evil", to nie jestem w stanie podać dokładnej liczby godzin jaką spędziliśmy nad tym albumem. Pracowaliśmy głównie w weekendy oraz w ciągu kilku dni wolnych w październiku 2013r. Zaczynaliśmy wczesnym popołudniem, a kończyliśmy koło czwartej lub piątej nad ranem. Pracowaliśmy razem z Mersusem w jego studio The Underworld. Włożył w ten album nie mniej energii, potu, czasu i krwi niż my. Jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani z tego, co osiągnęliśmy na tym nagraniu. Jak długo składaliście materiał na ten album? Cóż… część utworów miała już jakieś trzy czy cztery lata w momencie, gdy je nagrywaliśmy. Ponieważ mieliśmy pewne problemy z perkusistą, nie mogliśmy prowadzić regularnych prób zespołu przez trzy, cztery lata po wydaniu "Violent Revenge". Gdy znaleźliśmy już odpowiedniego człowieka w osobie Skullsplittera, obrót spraw nabrał odpowiedniego rozpędu. Zebrałem riffy, napisałem utwory i w końcu mogłem je odpowiednio zaaranżować i ograć z resztą zespołu. Kto napisał teksty na nowy album? Tyrannizer jest autorką większości z nich. Sześciu, jeżeli chodzi o ścisłość. Ja napisałem kolejne cztery z czego przy jednym zrobiłem to wspólnie z Vomitorem.

własne albumy w tym formacie. Wasz zespół przeszedł przez pewne zmiany składu niedawno. Hellbastard i Teutonic Slaughter odeszli z kapeli… czy miało to jakiś wpływ na brzmienie Nocturnal? Jedyny efekt jaki miało to na kapele, to taki, że wszystko zaczęło układać się lepiej. Teutonic Slaughter nigdy nie miał wpływu na wygląd naszej muzyki. Był w naszym zespole może z rok i grał wyłącznie koncerty. To ja zawsze pisałem wszystkie utwory oraz riffy, więc te zmiany składu nie będą miały odbicia na kierunku w jakim od dawna podąża Nocturnal… Okładke machnął legendary Phil Lawvere. Od razu można poznać jego charakterystyczną kreskę. Czy przy tworzeniu okładki do waszego najnowszego albumu Phil miał wolną rękę czy też chcieliście nawiązać wyglądem okładki do "Endless Pain" lub nowego albumu Hirax czy Exmortus? Podobieństwo głównych postaci na okładkach tych albumów jest nietrudne do zauważenia. Przede wszystkim, gdy udało nam się z nim skontaktować, to byliśmy pierwszym zespołem, który z nim współpracować zaraz obok naszych dobrych znajomych z Minotaur. Niestety album Minotaura jeszcze nie wyszedł. Nie znam przyczyny tego stanu rzeczy,

Metal, RockHard Festival, Metalheadz Open Air i na Satans Convention… macie jeszcze jakieś plany na późniejsze koncerty? Może, ale tylko może, odbędziemy kolejną trasę po USA w październiku… Plany zostały już poczynione i aktualnie pracujemy nad szczegółami z naszym starym dobrym znajomym Henrym z BBQ Booking. Mam nadzieję, że wszystko wypali. Co do Europy, to oprócz pojawieniu się na innym małym festiwalu przy granicy z Luksemburgiem, to wymieniłeś wszystkie nasze potwierdzone koncerty na ten rok… Na okładce "Dark Thrones and Black Flags" Darkthrone pojawia się naszywka z logiem Nocturnal na narysowanej tam postaci. Czy wiesz może w jaki sposób wasze logo pojawiło się na tym albumie? Czy przyjaźnicie się z Fenrizem i Nocturno Culto? Oto co wiem o tej kwestii… Reaper z kapeli Old był naszym wokalistą przez jakiś rok, między 2007 a 2008 rokiem. Old miało wtedy podpisany kontrakt z Tyrant's Syndicate, które jest spółką podległą wytwórni Peaceville, zarządzaną przez chłopaków z Darkthrone. Reaper i Fenriz mieli wtedy ze sobą kontakt. Wysyłali sobie co jakiś czas muzykę, a Reaper w końcu podesłał mu także Nocturnal, bo chciał pokazać w jakiej jeszcze kapeli się udzielał. Myślę, że tak wygląda źródło całej sprawy. Osobiście nigdy nie miałem okazji pogadać czy poznać Fenriza i Nocturno Culto… Ciekawy jednak jestem jak wygląda ich opinia o naszym najnowszym albumie. Nie jestem wielkim entuzjastą pytań w stylu "to czy to", nie mniej z czystej ciekawości - czy preferujesz raczej wczesny Sodom czy wczesne Destruction? Bez dwóch zdań oba te zespoły miały wpływ na to jak wygląda dziś Nocturnal, ciekawi mnie jednak która z tych dwóch kapel bardziej do ciebie przemawia. Cóż… jeżeli spojrzymy na to od strony muzycznych wpływów, to bez dwóch zdań bliżej nam do Destruction. Uwielbiam jednak te zespoły na równi. Trudno by się było jednoznacznie na któryś zdecydować i na

Foto: High Roller

Minęło sporo czasu odkąd Andy był wokalistą w Nocturnal. Jak myślisz, czy Tyrannizer w pełni się już wpisała w konwencję zespołu i reszty składu? Cóż… dla mnie nigdy nie było pytaniem czy ona pasuje do Nocturnal i czy jest w stanie podołać wysokim oczekiwaniom. Problemem był raczej fakt, że nie skupiliśmy się zbytnio na wokalach na poprzednim albumie, co oznacza, że nie pracowaliśmy nad nimi tyle ile powinniśmy i nie poświęciliśmy im wystarczającej ilości czasu w studio. Tak czy inaczej, na nowym albumie nie powinno już być żadnych wątpliwości co do jej umiejętności wokalnych. Jestem osobiście bardzo zadowolony z rezultatu jej pracy! Macie jeszcze jakiś kontakt z Andym? Nie mam zielonego pojęcia co się z nim dzieje i, prawdę powiedziawszy, nie dbam o to. Jak to się stało, że Tyrannizer trafiła do Nocturnal? Szukaliśmy wokalisty, a ona pojawiła się we właściwym miejscu i we właściwym czasie… i tyle. Wygląda na to, że wydajecie albumy studyjne równo co pięć lat. Czyżbyśmy mieli czekać na album numer cztery do 2019 roku? Mamy plan, by tym razem się bardziej sprężyć. Pomiędzy "Arrival…" i "Violent Revenge" zostałem ojcem, co zmusiło mnie do przerwy w graniu, gdyż musiałem zająć się w tym czasie domem i moją rodziną. Wtedy też mieliśmy bardzo ograniczony dostęp do sali prób, w której urzędowaliśmy. Po wydaniu "Violent Revenge" mieliśmy problemy z perkusistami, którzy przychodzili i odchodzili. Koncerty graliśmy z perkusistami sesyjnymi, aż do momentu, w którym dokoptowaliśmy Skullsplittera. Teraz jestem pewien, że nie będziemy borykać się z problemami w składzie kapeli i będziemy mogli spróbować nagrać kolejny album nieco szybciej. Czyżby dla Nocturnal było ważne, by każdy wasz kolejny album wychodził także na płycie winylowej? Ten format cieszy się u was specjalnymi względami? Nazwanie tego "specjalnymi względami" jest może lekką przesadą, ale na takich płytach opieramy nasze domowe kolekcje muzyczne. Chcemy więc także posiadać

lecz mam nadzieję, że ta płyta ukaże się niedługo… Cóż… wybraliśmy Phila, gdyż jego styl jest charakterystyczny dla tego, co niektórzy nazywają 80's teutonic thrash metal. To jest dokładnie to, czego szukaliśmy. W chwili, gdy spojrzysz na okładkę, to wiesz, że masz do czynienia z thrash metalem natchnionym teutonicznymi brzmieniami z lat osiemdziesiątych. Podobieństwo do "Endless Pain" nie jest tu przypadkowe. Wyszliśmy z pomysłem, by na okładce znalazły się trzy uzbrojone demony i opisaliśmy jak one mają wyglądać. Phil przygotował wstępny szkic, do którego wprowadziliśmy kilka poprawek, a rezultat można oglądać na naszym nowym albumie. Okładki Hirax i Exmortus nie istniały jeszcze wtedy, zostały stworzone w późniejszym czasie… Będziecie całkiem zajętą kapelą w nadchodzących miesiącach. Gracie na Party.San, XIII Skulls of

szczęście nie muszę tego robić (śmiech). Do odtwarzacza wkładam to, na co mam akurat ochotę. Sodom zmieniał się znacznie na przestrzeni lat, jednak byli w stanie mimo wszystko zachować wysoką jakość swoich nagrań. To jest coś, co bardzo doceniam. Najbardziej lubię od nich "Persecution Mania"! Co przyszłość kryje przed Nocturnal? Nie mam pojęcia i nie robię żadnych dalekosiężnych planów. Na razie chcemy grać koncerty, a w przyszłym roku może popracujemy nad nowymi utworami na kolejny album… Bardzo byśmy pragnęli odwiedzić z trasą Amerykę Południową któregoś razu, lecz póki co nie mieliśmy za bardzo szczęścia z promotorami, by snuć jakieś konkretniejsze plany w tym rejonie. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

NOCTURNAL

35


zespołu i było strasznie irytujące dla reszty chłopaków. Gdyby tak naprawdę poświęcał chociaż ze dwie godziny dziennie na granie myślę, że jego gra wyglądałaby o wiele lepiej. W każdym razie problem leżał nie tylko w jego grze. Kto poznał go na koncertach ten wie o co mi chodzi. Jakby to określić? Powiem tak - Krzysiu był postacią dość ekscentryczną i kontrowersyjną. Co na początku wydawało się dość zabawne, przynajmniej dla mnie, ale z biegiem czasu stawało się to coraz większym problemem.

Najważniejsza jest pasja Determinacja braci Halamoda przyniosła w końcu efekty: Soul Collector po sie-dmiu latach istnienia doczekał się w końcu debiutanckiego albumu. "Thrashmageddon" to nie tylko swoista dokumentacja przebijania się zespołu na coraz wyższy poziom, ale też bardzo przekonywujący dowód na to, że thrash metal ma się w Polsce coraz lepiej. Dlatego warto sprawdzić tę płytę, najlepiej zaraz po przeczytaniu tego, co do powiedzenia na jej temat mieli liderzy formacji: gitarzysta Michał Halamoda i wokalista Rafał "Don Vito" Halamoda: dziś dzień. A wracając jeszcze do Krzysia: oczywiście HMP: Naszą poprzednią rozmowę, jakieś cztery lata udało nam się znaleźć jakiś tam wspólny język, ponietemu, zdominował nie tylko temat wydanej wówczas waż zagrzał miejsce garowego przez dwa lata. Była to EP-ki Soul Collector, ale przede wszystkim doskwiedla nas wielka zmiana po trzech latach grania z autorający wam ogromnie brak perkusisty. Wygląda jematem. No ale jak cała nasza współpraca się układała? dnak na to, że w końcu udało się wam zwerbować No cóż... to już całkiem inna historia (śmiech). drummera, dzięki czemu wszystko potoczyło się w lepszym kierunku? Jednak wasze drogi w końcu się rozeszły - co było Don Vito: Fakt, to już cztery lata, ostatnio wspominatego bezpośrednią przyczyną: brak wystarczających liśmy z bratem ówczesny wywiad. Cztery lata od wydaumiejętności perkusyjnych, czy też raczej coraz nia EP-ki do wydania CD to zdecydowanie za długo, powszechniejsze kojarzenie waszego perkusisty z kolejne wydawnictwo musimy wysmażyć zdecydowaprogramami muzycznymi niezbyt wysokich lotów, nie szybciej. Właściwie udało nam się od tego czasu jak np. "Disco Star"? zwerbować już drugiego perkusistę i faktycznie, teraz Don Vito: Nie chciałbym tu zbytnio wdawać się w możemy stwierdzić, że wszystko potoczyło się w doszczegóły, bo uważam, że, niektóre sprawy powinny brym kierunku. zostać w rodzinie… myślę jednak, że bardziej zdecydowały względy umiejętności, oraz podejścia do zespołu. Jak Krzysztof "Sacerdos" Ster trafił w wasze szeregi? Ale nie ma co żałować, dobrze się stało, obecny garoUdało się wam chyba znaleźć z nim wspólny język, wy, Dawid "Dave" Kuźnik, to jeden z najlepszych gaskoro pograliście razem dłuższy czas, aż do połowy rowych na Śląsku a do tego świetny kumpel - chemia ubiegłego roku? między nim a pozostałymi muzykami jest lepsza niż z Michał Halamoda: Jeżeli mnie pamięć nie myli KrzyFoto: Soul Collector

Krzysztof figuruje w składzie firmującym wasz debiutancki album "Thrashmageddon", jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem tej płyty nabieram coraz większych wątpliwości, czy zagrał na niej człowiek, bo brzmi to wciąż jak nienajlepszy automat perkusyjny? Don Vito: To pytanie czasem pada w wywiadach i zawsze sprawia, że czuję się jakbym brał udział w programie "Trudne sprawy" (śmiech). Ale zupełnie poważnie - bębny zrobiliśmy najlepiej jak potrafiliśmy i nagrał je Krzysiu. Z pewnością można było popracować nad brzmieniem, ale trzeba mieć na względzie, że robiliśmy nagranie samemu. Czyli znowu Zbigniew Bizoń, ponownie występujący w roli producenta materiału Soul Collector wasz były basista, musiał ratować sytuację i wyszło tak jak wyszło? Michał Halamoda: Dokładnie tak. Współpraca ze Zbyszkiem układa się świetnie. I dopóki będzie miał chęci nam przy tym wszystkim pomagać, to zawsze będziemy z jego pomocy korzystać. Zbyszek był nie tylko pierwszym basistą ale również oryginalnym założycielem Soul Collector. Pytałeś o to czy musiał ratować materiał - może nie do końca, jednak pewne rzeczy trzeba było poleczyć i tyle (śmiech). Jest jak jest i tego nie zmienimy. Jednym będzie się podobać, innym nie. Na pewno nie będę się tym zamartwiać, ponieważ już teraz staramy się patrzeć w przyszłość - w przyszłym roku są plany kolejnego wydawnictwa i to jest teraz nasz główny cel. W każdym razie płyta została wydana - tak, nie inaczej - trudno. Nabraliśmy nowego doświadczenia, które na pewno wykorzystamy przy następnych nagraniach i postaramy się nie popełnić tych samych błędów. Szkoda o tyle, że materiał który umieściliście na waszym debiutanckim albumie jest naprawdę świetny, jednak te nienaturalnie brzmiące bębny bardzo odstają in minus, na przykład od mięsistych riffów w "The Cursed Land". Nie było opcji, że wasz nowy perkusista, Dawid "Dave" Kuźnik, zarejestruje te partie na nowo? Don Vito: Nie było takiej opcji. Nagrywanie na nowo wiązałoby się z tym, że musielibyśmy robić cały mastering płyty od nowa, co po pierwsze generowało by koszty, a po drugie spowodowałoby opóźnienie. Poza tym Dave musiałby opanować wszystkie jedenaście kawałków zawartych na płycie, a nie wszystkie z nich gramy na żywo. Woleliśmy skupić się z Dave'm na najlepszych utworach zawartych na "Thrashmageddon", czyli tych, które wykonujemy na koncertach, a także na ogrywaniu nowego materiału, który ma się znaleźć na kolejnym naszym wydawnictwie.

siek pojawił się w naszych szeregach w 2010 roku. Tak, to był 2010. Porwaliśmy go wtedy z Rafałem dla okupu, ale niestety rodzina nie chciała zapłacić no i tak został (śmiech). A tak na poważnie to otrzymaliśmy info od niejakiego "Piony", o którym parę lat temu było dość głośno w naszym metalowym półświatku. Pamiętam, że na jednej rockotece dał nam cynk, iż jego znajomy z Gliwic gra na bębnach i możemy się z nim skontaktować. Rafał wziął numer, zadzwonił i już. Było pierwsze spotkanie - coś w stylu przesłuchania. Wtedy jego gra brzmiała dość znośnie, a wiadomo jak to jest, że tonący czasem brzytwy się łapie no... i złapaliśmy naszego Krzysia (śmiech). Później była pierwsza próba. Na której walczyliśmy tylko z jednym numerem, co jest dosyć zabawne ponieważ Krzysiu założył sobie, że fajnie będzie pouczyć się piosenek na próbach. No i parę dni później po tej próbie Dawid "Stafar" Stafarczyk oznajmił, że niestety czas się pożegnać. Mogę tylko się domyślać dlaczego (śmiech). Oczywiście żartuję, no ale przyznaję, że był to dość ciężki okres, ponieważ w zespole pojawiły się dwie nowe osoby, z którymi jakoś trzeba było się dogadać. Dawida oczywiście zastąpił Artur "Iron" grający z nami po

36

SOUL COLLECTOR

Krzysiem. Co do udziału Krzysia w różnych programach, to w zasadzie jest to jego sprawa, w "Disco Star" zaczął, o ile dobrze kojarzę występować po zakończeniu współpracy z Soul Collector. Na koniec dodam tylko tyle, że materiał, który ogrywaliśmy z Krzysiem przez półtora roku, Dave opanował w trzy miesiące… Wygląda więc na to, że znalezienie perkusisty wcale nie zakończyło waszych problemów? Michał Halamoda: Problemy zawsze były, są i będą... Jak nie problemy personalne, to problemy z umiejętnościami. Jak nie z umiejętnościami, to ze sprzętem. Jak nie ze sprzętem, to problem braku publiki na koncertach. Jak nie publika, to lokale małe i ciasne. Jak nie lokale to rzeżączka, wszy łonowe itd. (śmiech). Pojawienie się perkusisty pewne problemy zakończyło, ale dało też początek innym. Kto słyszał nas na żywo z Krzysiem ten wie, o czym mówię. Ujmę to w dyplomatyczny sposób - jego gra pozostawiała wiele do życzenia. Na pewno nie mogę powiedzieć, że chłopak nie miał talentu do tego instrumentu. Problem polegał na tym, że on w ogóle nie ćwiczył. Wszystkiego starał nauczyć się na próbach, co strasznie spowalniało pracę

Dawid grał wcześniej w rybnickim The Crossroads, znanym m.in. z niezłego albumu "Pariah". Ten zespół jakoś nie miał szczęścia, rozpadł się dość szybko - trzymaliście rękę na pulsie i kiedy to się stało naty chmiast zaproponowaliście mu tę robotę? Don Vito: Faktycznie Dave bębnił wcześniej w The Crossroads, które miało na koncie dwa niezłe albumy. Co do historii samej grupy nie chciałbym się wypowiadać, natomiast wydaję mi się, że faktycznie wyczuliśmy właściwy moment. Zaprosiliśmy Dave'a na próbę i zagraliśmy kilka naszych kawałków i coverów. Od razu wiedzieliśmy, że to jest to, ale Dave poprosił o kilka dni do namysłu. Całe szczęście już po kilku dniach wyraził zgodę i od tego czasu został pełnoprawnym członkiem kapeli. Praktycznie od razu podziękowaliśmy Krzyśkowi za współpracę i jednocześnie ostro zabraliśmy się za ćwiczenie naszych utworów z Davem, żeby jak najszybciej wrócić do koncertowania. Obecnie skład zespołu jest najsilniejszy od początku jego istnienia i oby pozostało tak jak najdłużej. Przy nagrywaniu tej płyty mieliście dość luksusową sytuację, bo zarejestrowaliście ją w studio sąsiadującym z waszą salą prób. Dzięki temu nie musieliście chyba oglądać się na koszty, tylko spokojnie, w wolnym czasie, robić swoje? Don Vito: Na taki luksus może sobie pozwolić mało która undergroundowa kapela! (śmiech) Jednak każdy


medal ma dwie strony. Dostęp do studio wiązał się z brakiem konieczności płacenia za godziny spędzone na nagraniu, co niewątpliwe można zaliczyć na plus, bo jedyny koszt jaki ponieśliśmy był związany z masteringiem. Nie liczę tutaj wódy dla Zbycha za zrobioną przez niego ogromną przecież robotę - z nim rozliczyliśmy się "przelewem" (śmiech). A zupełnie poważnie, to chyba nigdy nie uda nam się mu w pełni odwdzięczyć za robotę, którą dla nas wykonał. Z drugiej strony, właśnie fakt, że studio mieliśmy za darmo powodował, że nagranie trwało na tyle długo - dostęp do studio mieliśmy tylko w weekendy, a nieraz zdarzało się tak, że ze względu na sprawy osobiste muzyków nagrywanie się nie odbywało. Do tego należy dodać, że praktycznie przez cały okres nagrywania płyty, byliśmy aktywni koncertowo, a grania koncertów w Polsce ma sens tylko w piątki lub soboty (jeśli jesteś w głębokim undergroundzie). Granie koncertów wiąże się również z próbami, które też mamy w weekendy, jeśli więc już graliśmy koncert lub próbę- nagranie w weekend odpadało. Jeśli więc płacisz za studio, wiesz, że musisz spiąć poślady i zrobić swoje w wyznaczonym terminie i prace idą szybko i sprawnie. Skoro na "Thrashmageddon" trafiły zarówno starsze jak i najnowsze utwory, to pewnie pracowaliście dość długo nad tym materiałem - nie tylko kompozycyjnie i na próbach, ale również w studio? Michał Halamoda: W zasadzie wszystkie numery, które trafiły na "Thrashmageddon" można określić jako stare (śmiech). Może inaczej - niektóre są starsze a inne są po prostu "stare" (śmiech). Wszystkie kawałki powstały juz dawno temu ale stwierdziliśmy, że są na tyle dobre, iż powinny znaleźć się na naszym debiucie. Dlatego też słychać różne wpływy i brak pewnej spójności płyty. Czy wyszło to na dobre czy na złe - nie mnie to oceniać. Były to moje pierwsze numery jakie pisałem no i rozrzut jest dość duży. Można tam usłyszeć wpływy Testamentu, Overkilla, Kata, Megadeth itd. Jest tam sporo riffów, które możesz podciągnąć pod te kapele. No ale tak już chyba jest w tych początkach, że bardziej słychać inspiracje innymi kapelami niż swoją własną twórczość. Jeżeli chodzi o prace w studiu, to trochę to wszystko trwało no i nie zawsze było kolorowo. Czasem wychodził brak pewnych umiejętności no i rodziły się problemy, ale jakoś sobie ze wszystkim poradziliśmy w ten czy inny sposób. Wybieranie z większej ilości utworów nie jest chyba zbyt wdzięcznym zajęciem? To dlatego płyta trwa ponad 65 minut, bo chcieliście utrwalić na niej jak najwięcej materiału? Don Vito: Właściwie od początku wiedzieliśmy co umieścimy na płycie. Jak wspomniał mój brat, kawałki powstały na przestrzeni kilku lat, dlatego są dość różnorodne, numery które trafią na kolejny album na pewno będą bardziej spójne. Z tego jednak, co można wywnioskować z recenzji, ta różnorodność utworów jest zaliczana na plus, jeśli wziąć pod uwagę długość całej płyty. W jednych utworach usłyszysz Testament, w innych Exodus, jeszcze w innych Megadeth czy wczesną Metallikę, a nawet Kinga Diamonda. Nie mogło również zabraknąć Slayera. Ale ponoć na pierwszej płycie kapela nigdy nie jest do końca sobą - wystarczy spojrzeć na debiuty panów z wyżej wymienionego Slayera czy Metalliki. A co z tymi numerami, które zostały odrzucone? Trafiły nieodwołalnie do archiwum, czy też niektóre z nich pojawią się na waszej kolejnej płycie? Michał Halamoda: To zależy. Jeżeli chodzi o piosenki, które powstały lata temu, ale nie trafiły na nasz debiut, wszystkie nieużytki poszły do kosza. Stwierdziłem, że nie są to utwory, które warto rejestrować czy w ogóle coś z nimi robić, a trochę tego było. Inaczej jest już z materiałem, który trafi na nasz drugi krążek. Lista numerów na drugą płytę jest już w zasadzie zamknięta. I tak jak poprzednio, powstało bardzo dużo numerów, które z jakichś powodów nie zostaną umieszczone na drugim albumie. Jednak te nie trafią do kosza. Na pewno nie wszystkie. Część będzie wykorzystana przy pisaniu materiału na trzeci album. W zasadzie tak na marginesie mogę powiedzieć, że zaczątki pierwszych numerów z trzeciego albumu już są (śmiech). Jak widzisz, nasze plany wybiegają daleko w przyszłość ale chcemy żyć tymi marzeniami a nie siedzieć na dupie aż stanie się jakiś cud i ktoś zaproponuje nam kontrakt z Nuclear Blast na trzy kolejne płyty (śmiech). OK., przejdźmy do bardziej wnikliwej oceny zawartości "Thrashmageddon". Don Vito, zapowiadałeś w

2010r., że na płytę "z pewnością trafią "Pure Fucking Evil", "The Stoneface" i być może "2000 Years In Lies"". Jesteście więc bardzo konsekwentni i jednocześnie mieliście chyba już wtedy konkretną wizję tego materiału jako całości? Michał Halamoda: Staramy się z bratem trzymać ustalonych i wyznaczonych planów. Staramy się je realizować w taki sposób jaki założyliśmy na początku. I tak jak już wspominałem wizja drugiej płyty też już jest gotowa, trwają jeszcze między nami drobne spory o szczegóły ale to są rzeczy, które jakoś się same wyprostują. Na przykład jednym z takich sporów jest pytanie czy na drugiej płycie pojawi się ballada

pełnią zbyt ważnej roli w muzyce metalowej. Uważam, że ci ludzie pierdolą. Dla mnie tekst był, jest i będzie ważny. Trzeba pamiętać o tym, że większość kapel pisze teksty w języku angielskim i jeżeli ktoś jest z tym językiem na bakier, to nie ma problemu, nie męczy go to. Z drugiej jednak strony, jeżeli rozumiesz to wszystko co sączy się z twoich głośników, to może być to trochę uciążliwe. Szczególnie jeżeli spotykasz się z tekstami w stylu "Na ołtarzu gnije trup, zakonnicy w usta swoje prącie włóż..." itd. (śmiech). Nie mówię, że każdy nasz tekst jest poważny - to też nie jest dobre. Poza religią, polityką i wojną pojawia się również taka odskocznia jak piwo, laski, wóda itd. Staramy znaleźć

Foto: Soul Collector

(śmiech). Zobaczymy, czas pokaże do jakich ustaleń dojedziemy. Wracając do twojego pytania. Rafał mówił ostatnim razem, że na naszej płycie pojawią się te trzy wspomniane numery. Tak też się stało. Jednak z perspektywy czasu wiem, że w tym miejscu akurat popełniliśmy błąd. Przynajmniej takie jest moje zdanie w tej kwestii, Parę razy też spotkaliśmy się z zarzutem, czy nie jest to czasem odgrzewanie starych kotletów. Nie żałuję tej decyzji, aczkolwiek teraz z perspektywy czasu chyba zrobilibyśmy trochę inaczej. Na pewno wyciągniemy z tego pewną nauczkę na przyszłość. Pierwszy z nich kończył też EP - uznaliście, że ten inspirowany starą Metalliką numer sprawdził się w tej roli idealnie i będzie też efektownym zwieńcze niem "Thrashmageddon"? No w końcu to wasz sztandarowy utwór, pewnie nie mogliście go pominąć? (śmiech). Michał Halamoda: No właśnie. "Pure Fucking Evil" jest naszym flagowym numerem i jest też zawsze ukoronowaniem naszych koncertów niczym przysłowiowa wisienka na torcie (śmiech). Jest to numer w stylu starej Mety, ale uważam, że to akurat świetna inspiracja do takiej piosenki. Przynajmniej ludzie zawsze się dobrze bawią na sam koniec (śmiech). Nie mogliśmy pominąć tego utworu na naszym debiucie. Z kolei "The Stoneface" to dość nietypowy utwór w waszym repertuarze, czerpie bowiem bardziej z dokonań AC/DC czy z melodyjnego hard rocka - to miała być taka swoista odskocznia od pozostałych utworów, zarówno muzycznie jak i tekstowo? (śmiech) Don Vito: To taki thrash & roll (śmiech). Jesteśmy ogromnymi fanami AC/DC oraz Motörhead, więc taki utwór musiał się pojawić i wyszło to zupełnie naturalnie. Na pewno jest to odskocznia, jednak wydaje mi się, że ten kawałek wpasował się w klimat płyty i pasuje do niej idealnie. W innych tekstach poruszacie znacznie poważniejsze tematy, często obnażacie też hipokryzję władzy czy duchowieństwa. To tematy często obecne u thrashowych, czy szerzej, metalowych kapel, ale w waszym przypadku warstwa tekstowa wydaje się być równie ważna co muzyka, unikacie błahych tekstów o niczym? Michał Halamoda: Niektórzy twierdzą, że teksty nie

się w tym wszystkim złoty środek. Inaczej też wygląda sprawa tekstów w thrash metalu i w klasycznym heavy. Wydaje mi się, że thrash zawsze poruszał w swoich tekstach te cięższe tematy i teraz trochę nie przystoi nam pisać o przysłowiowej "dupie Maryni" (śmiech). Nie chcę żeby to zabrzmiało jako zarzut w stosunku do muzyki heavy metalowej. Od jakiegoś czasu jest członkiem świeżo powstałej formacji heavy gdzie również jestem tekściarzem i wiem, że tam mam trochę większą swobodę w pisaniu tekstów. Muzycznie też jest zacnie, bo nadal głównym źródłem waszych inspiracji wydają się być amerykańskie legendy thrashu, jak Exodus, Testament, Overkill czy Slayer, ale chyba dochodzą do tego również mniej oczywiste wpływy, sprawiające, że poszczególne utwory z "Thrashmageddon" są tak urozmaicone? Michał Halamoda: Tak jak wspominaliśmy, wpływy na tym albumie są bardzo widoczne. Ale tak naprawdę każdy usłyszy tam coś innego. Jedni w jednym riffie usłyszą Overkilla, inni Megadeth itd. Na to nie ma się raczej wpływu a jeżeli porównują nas do "największych" to pozostaje nam tylko się cieszyć (śmiech). Jest to raczej bardziej swego rodzaju komplement niż zarzut. Przynajmniej ja to tak odbieram. Na pewno nie staramy się wymyślić jakiegoś nowego gatunku muzycznego czy silić się na oryginalność. Jakoś takie "eksperymenta" nigdy za dobrze nie wychodzą. My gramy po prostu thrash czyli tak naprawdę muzykę, w której zostało już chyba wszystko zagrane (śmiech). Dlatego też w większości utworów mamy po kilka, czasem nawet pięć, błyskotliwych solówek? Michał Halamoda: Nie wiem czy błyskotliwych ale dzięki za dobre słowo! (śmiech). Faktycznie solówek trochę się przewija przez cały album, ale jestem w miarę zadowolony z tego co się tam znalazło z paroma wyjątkami zarówno z mojej strony jak i z Artura. Solówek jest dużo bo lubię grać solówki (śmiech). Jest to zdecydowanie moment kiedy to gitarzysta może bezpretensjonalnie polizać swoje ego niczym lew na sawannie majestatycznie liżący swoje jaja (śmiech). No i jest to ten moment kiedy wszystkie egocentryczne dupki z mikrofonami schodzą na chwilę na drugi plan (śmiech). Różnie bywa z wokalistami w polskich kapelach, często zdarza się tak, że muzycznie jest OK., ale

SOUL COLLECTOR

37


wokalista odstaje poziomem od instrumentalistów. Wy nie macie tego problemu, wręcz przeciwnie - dys ponujecie jednym z najlepszych thrashowych śpiewaków w kraju. Jak to wyglądało na przestrzeni lat, bo przecież nie mogło być tak, że Don Vito od razu brzmiał niczym młodszy brat Steve'a "Zetro" Souzy i Bobby'ego "Blitza" Ellswortha? Michał Halamoda: Pozwolę się wam trochę wciąć w pytanie. Wracając do początków śpiewania Rafała to spokojnie mogę powiedzieć, że jego początki były ekstremalnie chujowe (śmiech). Barwę miał zajebiście przeciętną, z wymuszoną chrypką i kompletnym brakiem rytmiki, czym doprowadzał mnie do szału (śmiech). No ale jak widać nauczył się z biegiem lat. Jeżeli dobrze pamiętam to ja namówiłem go do takiego wokalu. O czymś tam gadaliśmy i powiedział mi, że wokal w stylu Zetro przychodzi mu w naturalny sposób. Miał lekkie obawy, że ktoś posądzi go o brak oryginalności. Powiedziałem mu wtedy, że "jeżeli komu się nie spodoba to może spokojnie spierdalać" (śmiech). Tak na marginesie uważam, jeżeli ktoś nie lubi Exodusa to mogą być to pierwsze objawy homoseksualizmu (śmiech). Później jest już tylko ból dupy i gorący oddech na karku (śmiech). Don Vito: Ha! No to mi teraz nieźle posłodziłeś! (śmiech) Dzięki za miłe słowo! Wszyscy staramy się rozwijać i doskonalić warsztat i myślę, że to przynosi efekty. Mój wokal jest dość charakterystyczny i właśnie o to mi chodziło! Na początku działalności kapeli nie przypuszczałem, że ktoś będzie mnie porównywał do takich gigantów jak Blitz czy Zetro, ale z czasem takie porównania zaczęło pojawiać się coraz częściej. Właśnie taki sposób darcia japy zaczął przychodzić mi zupełnie naturalnie i świetnie się w tym klimacie czuję,

Fortress od nas czy np. Deathinition już za sprawą charakterystycznych wokalistów. Płyta była gotowa już jakiś czas temu, jednak chyba dość długo szukaliście wydawcy dla tego materiału? Don Vito: Jakby nie patrzeć nie tak długo, bo po zakończeniu produkcji materiału (listopad 2013) udało się znaleźć wydawcę i zrobić premierę płyty po około pół roku. Z tego co rozmawiałem z przedstawicielami kapel starszych i bardziej znanych od nas, których nazw nie będę wymieniał, to zdarzało im się czekać ponad rok, nim ktoś się do nich odezwał. Z nami więc wcale nie było tak źle. Co było przyczyną tej sytuacji? Bo pewnie rozesłaliście materiał do wielu, nie tylko polskich, ale i zagranicznych firm? Don Vito: Wysłałem promo CD do mnóstwa wytwórni, krajowych i zagranicznych. Zdecydowanym minusem jest to, że wytwórnie zaznaczają bardzo często na swoich stronkach internetowych, że skontaktują się tylko z kapelami które je interesują. Z jednej strony można zrozumieć taki postępowanie, bo promówek dostają przecież mnóstwo, ale patrząc z perspektywy kapeli siedzenie i czekanie na dupie może być dość frustrujące. Pamiętam, że dość krótko po wysłaniu przez nas promówki odezwała się jedna wytwórnia z zagranicy, ale później kontakt się urwał. Jak udało mi się później dowiedzieć, właściciel wytwórni poważnie zachorował i skupił się wyłącznie na swoim zdrowiu, czemu nie ma się w sumie co dziwić. Po kilku miesiącach faktycznie dostałem maila zwrotnego z wytwórni, jej właściciel doszedł do siebie i proponował i był zainteresowany wydaniem naszego materiału, jednak w tym czasie zakończyliśmy już negocjację z krakowską

Don Vito: Na pewno miało to w jakiś sposób wpływ, bo reakcje na zamieszczone przez nas na wyżej wymienionej kompilacji utwory były dość pozytywne. Dotyczyło to zarówno słuchaczy, jak i recenzji. Oczywiście wszystkich nigdy nie uszczęśliwisz (recenzentów czy słuchaczy), więc w sumie chyba po prostu wpadliśmy w ucho wydawcy (śmiech). No i rzecz jasna, przed podjęciem decyzji o wydaniu naszego materiału chłopaki dostali do zapoznania pełny materiał na CD, wiedzieli więc czego mogą się spodziewać. Trzeba też zaznaczyć, że Defense Records to prawdziwi pasjonaci i idealiści, a takich ludzi w muzyce metalowej potrzeba jak najwięcej, bo jak wiadomo nie jest to zbyt dochodowy biznes, o ile w ogóle przynosi on jakieś zyski. Poza tym, inicjatywa kompilacji, która doczekała się już drugiej części, była zajebista sama w sobie, bo dokonała przeglądu polskiej sceny thrashowej XXI w. Jak widzę, wasza zespołowa maskotka, znana już z okładki debiutanckiej EP-ki, wciąż trzyma się swego ulubionego pubu PRL, tylko jest coraz lepiej uzbro jona (śmiech). Wzorem innych thrashowych kapel też będziecie czynić ją bohaterem waszych kolejnych okładek? Don Vito: Myślę, że ten potworek będzie pojawiał się na kolejnych okładkach, chociaż musimy mu w końcu wymyślić jakieś imię (śmiech). Uzbrojona jest coraz lepiej, bo w sumie czasy też coraz gorsze (śmiech). No i nieśmiertelny Pub PRL też musiał się pojawić, bo żyje w naszych wspomnieniach pomimo upływu lat. Bez wątpienia był to najlepszy lokal z najbardziej dojebanym właścicielem i obsługą w tym smutnym jak pizda kraju! (śmiech) Dość długo czekaliście na wydanie "Thrashmageddon", więc przez ten czas powstało pewnie wiele nowych utworów, umożliwiających szybsze nagranie drugiej płyty? Michał Halamoda: Tak jak już mówiłem- z drugim krążkiem pozostało nam parę spraw do obgadania i zarejestrowanie materiału. Trzecia płyta powoli się rodzi. Jak jest wena i chęci to numery powstają same z siebie. Czasem w ciągu dwóch tygodni powstają trzy numery, a czasem przez pół roku nie można nic napisać. Tak to już niestety jest. A czy płyta będzie nagrana prędzej czy później niestety nie jest to całkowicie zależne od nas. Jak dla mnie moglibyśmy i jutro wejść do studia i nagrać wszystko, gdyby tylko były pieniądze. Jest to niestety przeszkoda nie do przeskoczenia i tylko i wyłącznie od tego jesteśmy uzależnieni. Jak wygląda wasz deal z Defense? Jest opcja dłuższej współpracy, czy też umowa opiewała tylko i wyłącznie na wydanie waszego debiutu? Don Vito: Nie mogę mówić o szczegółach - tajemnica handlowa (śmiech)! Umowa dotyczy wyłącznie "Thrashmageddon", co pokaże przyszłość - zobaczymy. Jak wspomniałem wcześniej jesteśmy zadowoleni ze współpracy i mam nadzieję, że panowie z wytwórni również. Jeśli w przyszłości chcieliby wydać nasz materiał nie widzę żadnego problemu. Chyba, że odezwie się Nuclear Blast lub jakiś inny kolos (śmiech). Tak naprawdę nie ma co gdybać. Wydaliśmy pełny album, co naprawdę nieczęsto udaje się kapelom w polskich warunkach, więc nic tylko trzeba się delektować tym momentem.

Foto: Soul Collector do tego idealnie wpasowuje się on w styl zespołu. Przy czym wątpię, żeby taki wokal nadawał się do jakiekolwiek innego stylu muzycznego. Nie brakuje też momentów, np. w "The Stoneface" czy "One Day In The Front", gdzie brzmisz niczym umiejący śpiewać Udo Dirkschneider…(śmiech). Don Vito: Starałem się, żeby wokal nie był jednostajny, uważam, że jest mnóstwo wokalistów, którzy drą się cały czas na jedno kopyto. Stąd też na płycie znajdują się partie bardziej melodyjne, wręcz śpiewne, jak i skrzeczące czy screamowane. Jednocześnie starałem się unikać growlu, który w sumie wychodzi mi raczej gównianie (śmiech). Nie chciałem też uzyskać jakiegoś pedalskiego efektu w stylu kapel metalcorowych, czy jak tam się to zwie. Chodzi mi o typów, którzy raz stosują wokal wrzeszczany, a za chwilę czysty śpiew. Jak dla mnie tacy wokaliści są wszyscy jednakowo bez wyrazu, a do tego ssą pałę po całości (śmiech). Zastanawiam się w ogóle jak fani takiej muzy są w stanie to rozróżnić? Na pierwszy "rzut ucha" rozróżnisz po wokalu Ironów od Judasów, czy Slayera od Testamentu lub Kreator. Tak samo jest w przypadku kapel z nowej fali old schoolowego thrashu (jak to ktoś mądry ładnie kiedyś nazwał), bo bez problemu rozróżnisz

38

SOUL COLLECTOR

Defense Records i wszystko było już ustalone. Wydaje mi się, że jest to dla was wymarzone miejsce, bo nie dość, że firma zakorzeniona w thrashu, to jeszcze bardzo zaangażowana w to, co robi? Don Vito: Z perspektywy czasu, uważam, że był to dobry wybór, bo jesteśmy zadowoleni ze współpracy. Nie będę tu wymieniał nazwisk, ale chłopaki zrobili mnóstwo dobrej roboty, zwłaszcza z layoutem płyty. Poza tym zajęli się także wysyłką płyt do recenzji, zarówno do wskazanych przez nas podmiotów, jak i do własnych. W momencie w którym znaleźliśmy się w szeregach rzeczonej wytwórni pojawił się o nas też dużo więcej informacji w sieci. Jest to dobitny dowód na to, że należy jednak szukać wytwórni, a nie wydawać płyty samemu. Zdaję sobie sprawę, że przy nawale obowiązków nie byłbym w stanie ogarnąć wszystkich tematów związanych z promocją płyty. Także w tym miejscu wielkie dzięki dla gentelmanów z Defense Records! Decydujący wpływ na ukazanie się "Thrashmageddon" z jej logo, miały pewnie dobrze przyjęte wasze utwory, które trafiły na kompilację "Thrashing Damnation Thru Compilation"?

Był to pewnie dla was szczególny moment, kiedy otrzymaliście swoje egzemplarze "Thrashmageddon"? Trzymając je w rękach utwierdziliście się w przekonaniu, że lata ciężkiej pracy, wyrzeczeń i dokładania do zespołu miały jednak sens? Don Vito: Muszę przyznać, że był to zajebisty moment! Lata pracy i poświęceń, włożonego w całe przedsięwzięcie czasu i pieniędzy nie poszły na marne. Poza tym - udało się zostawić coś po sobie przyszłym pokoleniom metalowców (śmiech). Pieniądze w tym momencie nie są ważne - najważniejsza jest pasja. Michał Halamoda: Przyznaję, że łza w oku się pojawiła. Nie chodzi tyko o świadomość tego, że jest to owoc twojej długoletniej pracy, krwi, potu i wyrzeczeń, ale wiesz też, że pozostawiłeś jakiś ślad po sobie na tym naszym padole. Może płytę w domu zatrzyma jakieś sto osób, ale zawsze będzie to sto osób, które o nas pamiętają. Życzę wam więc, aby był to tylko pierwszy etap waszej kariery i dziękuję za rozmowę! Wojciech Chamryk


Słowacki Majster Kat jest dość znany wśród polskich maniaków thrash metalu. Kapela póki co nagrała dwa pełne albumy studyjne. "Svata Zvrhlost'" z 2007 roku i tegoroczny "Memento...". Jeżeli potraficie zachować kamienną twarz przy bardzo agresywnych tekstach po słowacku i lubicie konkretną metalową rzeźnię, Majster Kat jest czymś dla was.

Dzwony dzwonią, dzwony biją HMP: Cześć. Zacznijmy może od podstaw, dla tych, którzy chcą się dowiedzieć kilku podstawowych faktów o Majster Kat. Wasz zespół powstał w 2001 roku. Co skłoniło was do założenia kapeli i kto dokładnie był założycielem kapeli? Tapyr: Cześć, stary. Więc tak, Majster Kat został założony przez naszego wokalistę Slymaka i naszego byłego gitarzystę Gabo. Założeniem było granie klasycznego metalu, bez zagłębiania się w jakimś określonym podgatunku czy czegoś takiego. Dzięki dokoptowaniu Losa na pozycji drugiej gitary, Majster Kat nabrał kształtów i zaczął grać to, co jest szerzej znane jako thrash metal. Na początku XXI wieku thrash nie był zbyt popularny na Słowacji i brakowało zespołów grających taką muzykę. Byliśmy jedynymi w naszym mieście.

Nie będzie oklepanego pytania o inspiracje zespołu, bo je słychać w waszej twórczości, jednak jeżeli chcesz możesz wymienić kilka młodych metalowych zespołów, które cię ostatnio pozytywnie zaskoczyły. Każdy z nas słucha innej muzyki. Wszyscy jednak szanujemy stare legendy z różnych odmian rocka i metalu. Z mojej strony wspomnę o Black Sabbath, Iron

To jest jego działka. W efekcie moim obowiązkiem jest zadawanie się z dziewczynami i próby sprzedania naszego zespołu w mainstream. (śmiech) Jakie są wasze najlepsze i najgorsze przeżycia z Majster Kat? Zagraliśmy dwa genialne koncerty w Polsce, w 2008 roku w Bielsku-Białej i w 2011 roku w Katowicach. Oba z nich były cudowne. Idealny kontakt z promotorem, świetne kluby, wszędzie piękne laski, a przy tym wszystkim świetne wsparcie od polskich fanów. Ludzie stworzyli tam niesamowitą atmosferę. Byliśmy naprawdę zaskoczeni, bo śpiewali nasze teksty. To nas ścięło z nóg. A najgorszy moment? Hmmm, powinniśmy pamiętać tylko o tych dobrych rzeczach i zapominać o złych. O co chodzi z "Disko Oksid"? To taka śmieszna krejzolska piosenka o głupich debi-

Dlaczego zdecydowaliście się na to, by wasze utwory były w waszym rodzimym języku zamiast po angiel sku? Angielski wydaje się być takim metalowym esperanto. Nie obawiasz się, że wasza muzyka przez to może dotrzeć do mniejszej liczby ludzi? Ta, pewnie tracimy przez to jakiś naszych potencjalnych fanów, ale po prostu bardzo lubimy zespoły, które śpiewają w swoim ojczystym języki. Niezależnie od tego z jakiego kraju pochodzą. Na przykład, bardzo lubię polskiego Kata albo węgierskiego Pokolgepa. Obie kapele to światowe legendy, a większość ich fanów nawet nie rozumie ich tekstów. Z drugiej strony, możesz mieć teksty po angielsku, a też się znajdą ludzie, którzy nie będą tłumaczyli ich na swój ojczysty język i też nie będą ich rozumieli. Czy dotarły do was jakieś oznaki zainteresowania wśród zachodnich magazynów i zinów waszym ostatnim albumem? Tak, dzięki naszemu polskiemu managerowi otrzymaliśmy feedback i propozycje wywiadów zza granicy. Na szczęście same dobre wieści. (śmiech) "Memento..." to was drugi album studyjny. Pierwszy został wydany siedem lat temu. Co spowodowały taki rozstrzał między jednym a drugim wydawnictwem? Po sukcesie pierwszej płyty tak się schlaliśmy, że obudziliśmy się dopiero po kilku latach. Głównym powodem, był fakt, że "Memento..." nagrywaliśmy w swoim własnym studio pod nadzorem naszego gitarzysty Lukasa. Musieliśmy po prostu zdobyć trochę doświadczenia, by uzyskać naprawdę wysoką jakość brzmienia. Innym powodem były zmiany na stanowisku perkusisty. Więc jak, następny album w 2021? Oby nie, to brzmi okropnie. Lecz teraz naprawdę trudno jest mi powiedzieć kiedy. Muzyka jest naszym hobby i staramy się tworzyć najlepsza jaką potrafimy, bez ciśnienia. Wszystko to, co robimy, jest dopracowane z wielką dbałością o szczegóły. Na to potrzeba czasu. Wasze teksty, na ile je jestem w stanie zrozumieć, obracają się wokół tematyki religijnej. Czyżby to była jakaś wasza obsesja? Wiesz, religia i kościół zawsze była celem dla metalowych zespołów. W tekstach staramy się dostarczyć opowieści o absurdach wydarzeń historycznych - inkwizycji, paleniu wiedź, seksualnym wykorzystywaniu przez księży, i tak dalej. Krew jest na ich rękach i ludzkość nie powinna o tym zapominać. Który utwór z najnowszej płyty lubicie grać najbardziej i dlaczego? Osobiście preferuję "Spoved' Knaza". Ten utwór ma silny refren i cudowny riff basowy na początku. No i są w nim kopiące dupska gitarowe solóweczki. No i jest to najłatwiejszy utwór do zagrania dla mnie z nowego albumu.

Foto: Majster Kat

Maiden, W.A.S.P, Death... Jeżeli chodzi o młode zespoły, mam totalną obsesję na punkcie Cauldron. Uwielbiam ich styl i technikę śpiewania ich wokalisty. To jest mój typ, jeżeli chodzi o młode kapele. W gruncie rzeczy jestem zadowolony poziomem większości "znanych" młodych zespołów. Przykładem może być ostatni album Warbringer. Jest on fajną kombinacją thrash metalu z różnorakimi muzycznym eksperymentami, które świetnie razem wypadły. Jakie inne czeskie i słowackie thrash metalowe zespoły uważasz za godne polecenia? Lubię te nasze czeskie i słowackie kapele. Większość z nich to nasi kumple i nie chciałbym kogokolwiek pominąć. Z przyjemnością jednak przedstawię je waszym czytelnikom. By nie rozwlekać tego za bardzo, wspomnę tylko tych thrashowych. Ze Słowacji gorąco polecam Catastrofy, Radiation, Midnight Scream, Anstratus, Ezkator. Z Czech może się wam spodoba Bajonet, 1000 Bombs, Old, Exorcizphobia, Kaar. Pozwól, że wspomnę też o waszej polskiej scenie. Wasze thrash metalowe zespoły są zabójcze. Goście z Thermit i Deathinition mają perfekcyjną produkcję i bardzo mi się podoba ich muzyka. Jaka jest twoja opinia o aktualnej kondycji słowackiej sceny metalowej? Trudno powiedzieć. Jednego dnia grasz koncert dla pełnego klubu, innego grasz dla paru upitych desperados. Mimo wszystko jest lepiej niż było kiedyś. Teraz można spotkać młodych ludzi z dobrym gustem muzycznym. Rock'n'roll dalej się kręci do przodu. Jak wygląda u was proces tworzenia nowych utworów? Kto jest odpowiedzialny za muzykę, a kto za teksty? Główne riffy wychodzą od naszych gitarzystów - Lukasa i Losa. Los następnie dokańcza finalne aranżacje. Ma naprawdę duży talent i jest niesamowitym muzykiem. Następnie Slymak dołącza do tego swoje teksty.

lach żyjących bez żadnych moralnych wartości. Ich celem są jedynie pieniądze, zakupy, duże samochody, markowe ciuchy, dziwki i pokazywanie tego wszystkiego podczas piątkowych dyskotek. Cóż, skoro mieszkamy w tym samym regionie Europy, czy masz jakieś opinie lub przemyślenia na temat obecnej sytuacji na Ukrainie? Ciekawi mnie czy czujesz żeby ta wojna, dotyczyła cię w jakimkolwiek stopniu. Sorki, bracie, ale nie znam szczegółów tego konfliktu, gdyż staram się unikać negatywnych wiadomości. Jednak starą prawdą jest, że każda wojna jest wywołana z powodu interesów jakiś świń z górnych warstw społeczeństwa. Smutne, że zawsze prowadzi to do śmierci niewinnych ludzi. Czy według ciebie metalowi artyści powinni skupiać się na aktualnych wydarzeniach w swej muzyce i tekstach? Wielu z nich tak robi. Hmm, nie wiem. To zależy od zespołu. To zbyt trudne pytanie dla mojego małego móżdżku. Jakie cele starasz się osiągnąć? W zespole i poza nim. Co do zespołu, to chciałbym zastąpić wszystkich członków zespołów Playmate'ami. A poza zespołem, to wiesz, chciałbym się wybrać na długą, niekończącą się trasę z tymi nowymi członkami. (śmiech) Gdzie widzisz Majster Kat za jakieś dziesięć lat? Pewnie nie będzie już istniał, bo Slymak jest już za stary, by przeżyć kolejne dziesięć lat, Lukas będzie bogaty z powodu dochodów ze swego studio, a ja zostanę wyrzucony za udzielanie tego typu odpowiedzi. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

MAJSTER KAT

39


naszego kraju.

Zew krwi Nawet w czasach największej popularności heavy metalu w latach 80-tych we Włoszech nie było jakiegoś boomu na takie granie. Owszem, gwiazdy pokroju Iron Maiden przyciągały tłumy, ale już rodzime zespoły były skazane na wegetację, gdzieś na obrzeżach popularności italo disco czy nijakiego popu. Jedną z takich grup była Strana Officina, jeden z pierwszych grających ciężką muzykę zespołów na Półwyspie Apenińskim. Różne były losy tej grupy, chyba najcięższe chwile przeszła w roku 1993, kiedy w wypadku zginęli bracia Cappanera, Fabio i Roberto. Pałeczkę przejęli jednak ich syn i bratanek - perkusista Rolando "Rola" Cappanera oraz gitarzysta Dario "Kappa" Cappanera i to z nimi rozmawiamy na temat niedawnych wznowień klasycznych płyt Strana Officina: Za to zespołów hard & heavy nie było chyba wów HMP: Zaczynaliście, jak wielu innych młodych ludzi czas we Włoszech za wiele? Byliście chyba jednymi z od grania w garażu we wczesnych latach 70-tych - co prekursorów, jeśli chodzi o ten styl? sprawiło, że postanowiliście wówczas chwycić za Dario "Kappa" Cappanera: Tak, zdecydowanie hard instrumenty? Ogromna popularność hard rocka była rock nie był popularny w latach 70-tych ani nawet w tu chyba dodatkowym bodźcem? Dario "Kappa" Cappanera: We wczesnych latach 60latach 80-tych, gdy zaczynał stawać się czymś elitartych nie rozumiałeś gdzie i czym może być biznes munym dla kilku tysięcy ludzi. Zaczął rosnąć w siłę, zdozyczny i popularność. Zaczynałeś grać, żeby trzymać bywać coraz więcej fanów wraz z pierwszymi brytyjskisię z daleka od problemów codzienności, dorastania w mi i amerykańskimi zespołami, które zaczęły grać na biednej rodzinie, a w tamtych czasach stworzenie silnej żywo we Włoszech. Strana Officina zaczęła jako blurodziny też było poważnym wyzwaniem. Pasja była jees rockowa kapela, będąc pierwszą grupą grającą i słudnym powodem i impulsem by być razem, dla zabawy chającą rzeczy pokroju Rory'ego Gallaghera, Jimmiei by spędzać wspólnie czas. go Hendrixa i wielu innych hard bluesowych artystów tamtego czasu, by z czasem stawać się coraz cięższą, ale wciąż stawiającą na śpiew w ojczystym języku włoZwykle bywa to tak, że muzykuje bądź zaczyna grać skim, który sprawiał, że Strana Officina była grupą wielu nastolatków, jednak nieliczni z nich decydują jedyną w swoim rodzaju. się założyć poważniejszy zespół, tak jak to było w waszym przypadku? Już dość szybko, bo w 1979r. dokonaliście pierwszych Dario "Kappa" Cappanera: Gra na instrumencie i nagrań demo - chcieliście się sprawdzić w studio, czy stworzenie zespołu to coś, co przychodzi wraz z pasją. też była to już pierwsza próba zainteresowania Jeśli nosisz ją w sobie, zaczynasz czuć, że jest częścią waszym materiałem potencjalnych wydawców? ciebie i nie możesz bez niej żyć, to ona napędza do

To dlatego na kolejnej EP-ce "Ritual" mamy już ang ielskie słowa, stopniowo zaczęliście też odchodzić od tych dłuższych utworów? Rolando "Rola" Cappanera: Tak, jak mówiłem wcześniej włoskie teksty nie były właściwe do podboju Europy. Urodziliśmy się tu i lubimy język włoski tak bardzo, ponieważ we Włoszech fani kochają śpiewać nasze numery, chcą rozumieć każde słowo, najprawdopodobniej widzą siebie w tych tekstach, ale Strana Officina rozumiała, że angielski jest właściwą drogą. Niektóre wytwórnie z Niemiec i Anglii mówiły nam, że z angielskim łatwiej będzie podpisać kontrakt i tak zrobiliśmy. Dario "Kappa" Cappanera: Cóż, podjęliśmy decyzję o tym by unikać dłuższych numerów i skupiliśmy się na tym, by być zauważalni także w Europie. Owszem, miało to w sobie nawet elementy NWOBHM, takich grup jak Motörhead, Saxon, Judas Priest - oni wtedy przyjeżdżali do Włoch, to był dla nas szok i zaczęliśmy się inspirować ich muzyką, wtedy też podjęliśmy decyzję, by zacząć śpiewać po angielsku. Muzycznie też poszliście do przodu, bo mamy tu utwory kojarzące się nie tylko z NWOBHM czy melodyjnym hard rockiem, ale też ostrzejszym, bardziej surowym, niemieckim heavy metalem. Czuliście wtedy że być może czeka was większa kariera, a nie tylko lokalna popularność? Dario "Kappa" Cappanera: Oczywiście mogło tak być, ale we Włoszech był z tym spory problem, nikt nie ufał włoskim zespołom rockowym, nigdy nie mieliśmy takiej machiny, która by wspierała nasze zespoły, więc rezultat był taki, że każdy zespół musiał finansować i promować się samemu, by stać się znaną marką. Dziś dzięki internetowi i globalnemu zasięgowi jest znacznie łatwiej, by zrobić to ze swoim zespołem, ale bez wsparcia finansowego jest trudno zaplanować trasę po Europie, która jest najlepszą promocją na jaką możesz liczyć - zawsze możesz jechać gdzie chcesz i skopać na scenie kilka tyłków… Zdaje się to potwierdzać wasz debiutancki LP "Rock & Roll Prisoners" z 1989r. i kontrakt z Metalmaster Records. To było chyba spełnienie waszych marzeń, bo w końcu znaleźliście się w większej, mającej naprawdę dobrą dystrybucję firmie, wydającej, już wówczas dość znane, inne włoskie zespoły: Bulldozer, Death SS czy Adramelch? Dario "Kappa" Cappanera: Oczywiście, pomogło nam to bardzo w doszlusowaniu Strana Officina do najbardziej rozpoznawalnych włoskich grup rockowych. Album "Rock'n'Roll Prisoners" sprzedał się dobrze i zespół wyruszył w kilkuletnią trasę… Poszliście chyba jednak niepotrzebnie w kierunku zbyt łagodnego, lżejszego, melodyjnego grania, w sytuacji, gdy mocniejsze odmiany metalu zaczynały zdobywać coraz większą popularność, był już w końcu rok 1989… Rolando "Rola" Cappanera: Większość numerów z "Rock 'n' Roll Prisoners" pochodziła z dema w wersji włoskiej. Brzmienie zespołu było bardzo melodyjne. W 1989 roku Fabio usłyszał Van Halen, Whitesnake, Ozzy'ego Osbourne'a i napisał kilka riffów w tym stylu.

Foto: Jolly Roger

spędzania godzin i dni na ćwiczeniach. Pasja pochłania cały twój czas i sprawia, że stajesz się coraz lepszy, to nazywa się talentem, potem widzisz słynną kapelę, a wraz z nią przychodzi całe to szaleństwo wokół rock and rolla: ekipy, sprzęt, logistyka, próby, organizowanie koncertów, trasy, spotykanie się z ludźmi i dawanie czadu, to cały obraz, który sprawia, że decydujesz się na to, by przerodzić to coś w poważny projekt… W waszym rodzinnym Livorno było jakieś większe środowisko fanów rocka/hard rocka, powstawały wówczas inne zespoły takie jak wasz, czy też nie mogliście liczyć na jakąś współpracę czy poparcie ze strony innych bratnich dusz? Rolando "Rola" Cappanera: W Livorno, ale także we Włoszech, Strana Officina była pierwszą hard rockową grupą grającą w tym samym czasie co The Beatles czy The Rolling Stones. Nie było wówczas żadnej hard rockowej czy heavy metalowej grupy.

40

STRANA OFFICINA

Dario "Kappa" Cappanera: Tak, pierwsze demo zostało nagrane na początek, by zainteresować przemysł muzyczny, wytwórnie płytowe i wydawców. Pomogło nam to, bo graliśmy wiele koncertów w całym kraju, a był to czas szeptanej propagandy, ludzie przegrywali sobie demówki od znajomych na kasety, jak każdy zespół zaczynaliśmy od kaset demo, podpisania kontraktu z Minotauro Records i publikacji EP-ki w 1984 roku. Właśnie, pierwszą 12" EP udało wam się wydać dopiero w 1984 r. i jest ona dobrą wizytówką zespołu, ukazującą zarówno te mocniejsze, jak i dłuższe, wielowątkowe utwory. Chyba tylko brak promocji, niszowej w sumie Minotauro Records sprawił, że nazwa Strana Officina nie stała się bardziej znana? Rolando "Rola" Cappanera: Prawdopodobnie tak, ale we Włoszech w tamtych latach hard rock nie miał mocnej pozycji na scenie, zwłaszcza włoskie teksty nie były dla nas pomocne jeśli chodzi o wyjście poza granice

A wkrótce po tym klasyczny heavy metal właściwie zszedł do podziemia, za sprawą sukcesów zespołów grających grunge czy rocka alternatywnego - był to chyba również dla was ciężki okres? Rolando "Rola" Cappanera: We Włoszech heavy metal zawsze był undergroundem. Fani rodzili się i dojrzewali przez te wszystkie lata. Nie zmienili swoich muzycznych herosów. W tamtym czasie, w latach 1989 - 1993, Strana Officina zatrzymała się, bo Fabio i Roberto napisali solowy album pod tytułem "Cappanera" i sprzedawał się naprawdę dobrze. Później, w latach 1993 - 1995, po śmierci Roberta i Fabia, zaczęliśmy trasę po całych Włochach na festiwalach i po klubach, zbierając na niej tłumy. Najcięższe chwile w historii Strana Officina nadeszły jednak w 1993r., kiedy to w tragicznym wypadku zginęli bracia Cappanera, Fabio i Roberto - to był pewnie dla was ogromy cios i początek końca zespołu? Rolando "Rola" Cappanera: Tak właśnie było. Ja, syn Roberto i bratanek Dario, zaczęliśmy grać w Strana Officina by uczcić pamięć o nich. Dzień po tym, gdy


staliśmy się częścią zespołu i zaczęliśmy myśleć o nowej historii, zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy za młodzi by kontynuować tworzenie nowej muzyki od Strana Officina. Dokończyliście wtedy pewne zobowiązania, potem zespół na krótko się reakty wował, jednak ostatecznie w 1995r. zrezygnowaliście z dalszego grania? Dario "Kappa" Cappanera: Cóż, ja i Ronaldo mieliśmy misję do spełnienia, będąc również muzykami i nauczywszy się wszystkiego od Fabia i Roberta, chwyciliśmy instrumenty i zaczęliśmy grać nume- Foto: Jolly Roger ry Strana Officina z wieloletnimi członkami tegoż, Budem na wokalu i Enzem Mascolim na basie. Wtedy wydarzyło się coś pięknego, coś co o czym można powiedzieć, że nic nie dzieje się bez przyczyny. To była sprawa krwi, którą mieliśmy po nich i po prostu zaczęliśmy kontynuować to, najlepiej jak potrafiliśmy - grając metal i rock'n'roll. Co zdopingowało was do powrotu osiem lat temu? Czuliście, że ta historia nie może tak się skończyć, że jesteście w pewnym sensie winni to zmarłym przyja ciołom: Fabio, Roberto i zmarłemu w 2002r. gitarzyś cie Marcello Masi? Rolando "Rola" Cappanera: Pewnego dnia w 2006 roku znany promotor zadzwonił do nas i poprosił żebyśmy zostali jednym z headlinerów metalowego festiwalu we Włoszech: Gods of Metal. Pozostałymi zespołami były Whitesnake, Guns'n'Roses i Venom. Nie istnieliśmy już od dobrych paru lat, ale stwierdziliśmy, że to może być najpiękniejsza okazja by zakończyć historię Strana Officina dużym koncertem, naprzeciw starych i nowych fanów, mówiąc im wszystkim: "Dziękujemy Fabio, Robertowi, Marcello i każdemu z was z osobna za zaufanie w Strana Officina. Żegnajcie." Wznowienie działalności podkreśliliście dwoma albumami z premierowym materiałem, jednak wasza dyskografia wciąż była niepełna w tym sensie, że płyty sprzed lat były od dawna niedostępne - to dlat ego tak zależało wam na ich wznowieniu? Rolando "Rola" Cappanera: Tak. fani przychodzą po koncertach i dopytują o stare płyty, dlatego zdecydowaliśmy się wydać je ponownie, jako podziękowanie dla tych wszystkich, którzy słuchają kawałków Strana Officina. Udało się to w tym roku, dzięki Jolly Roger Records. To chyba wspaniałe uczucie wiedzieć, że wszystkie wasze płyty są ponownie dostępne i mogą trafić do wszystkich zainteresowanych? Dario "Kappa" Cappanera: Remastering i ponownego wydanie miały na celu utrzymanie tego przy życiu stare nagrania były opublikowane tylko na winylu, więc teraz każdy może mieć cyfrowo odnowioną wersję oryginalnych demówek i nagrań naszego zespołu. Było to możliwe dzięki nowym technologiom i mam nadzieję, że utrzyma naszą nazwę jeszcze długo… Zadbaliście też o to, by trafiły na nie liczne utwory dodatkowe, w tym demo i wersje koncertowe niedostępne dotąd na żadnych oficjalnych materiałach kasetowych czy płytowych. Przypuszczam, że to tylko niewielki wybór z zespołowych archiwów? Rolando "Rola" Cappanera: Tak, jak wiele popularnych zespołów z tamtych lat zremasterowaliśmy i ponownie wydaliśmy te płyty, jako prezent dla najwięk-

szych fanów pozwalając im także usłyszeć archiwalne nagrania i materiały. Mamy więcej takich rzeczy, ale jest problem z ich jakością. Były nagrywane w domowym studiu w latach 70-tych i po trzydziestu latach jest bardzo możliwe, że nie brzmią tak dobrze jak w przeszłości. Nie rozważaliście opublikowania w większym fragmencie bądź nawet w całości któregoś z koncertów, z których pojedyncze utwory dopełniły wasze wczesne płyty? Nawet przy bootlegowej jakości byłby to przecież ogromny prezent dla waszych fanów i kolekcjonerów? Rolando "Rola" Cappanera: Tak, rozważaliśmy coś takiego. Problem z nimi jest dokładnie taki sam jak opisałem wyżej. Jakość nagrania i postępująca degradacja mogły bardzo je zmienić na przestrzeni lat, ale naturalnie nie jest jeszcze postanowione, że czegoś nie wydamy. Spełniliście za to ich prośby, wznawiając w formie samodzielnego wydawnictwa "Rare & Unreleased 1979-1989"? Rolando "Rola" Cappanera: "Rare and…" jest pełna retrospektywą tego, jak zmieniało się nasze brzmienie od początków aż do "Rock 'n' Roll Prisoners". Kochamy pierwsze kawałki zespołu i bardzo doceniamy pierwszego śpiewającego przed 1981 rokiem wokalistę (Johnny Salani - przyp. red.). Napisaliśmy wtedy większość numerów w popularnym włoskim. Są tam wersje demo i nie edytowane w żaden sposób numery. To już koniec tego typu atrakcji, czy też planujecie jeszcze wydać kolejne archiwalne ciekawostki czy dotąd nieznane materiały? Rolando "Rola" Cappanera: Sądzę, że zrobiliśmy wszystko co do starych materiałów, co można było zrobić. Na przyszłość rozważamy nagranie nowego albumu, ale tak naprawdę czas pokaże co nas czeka. Właśnie, pora też na następcę "Rising The Call" pracujecie już nad tym materiałem? Na kiedy planu jecie jego ukończenie i premierę waszego czwartego albumu? Rolando "Rola" Cappanera: Ja i Dario pracujemy i gramy w innych zespołach. Obecnie Dario jest w studiu, gdzie nagrywa płytę z Rebel Devil, a ja piszę nowe numery dla Tres, a w przyszłym roku będę w trasie z innym artystą. Bud z kolei gra w Ancillotti więc, pomyślimy o nowej płycie we właściwym czasie. Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

STRANA OFFICINA

41


tym czasie, a koncertowe wykonanie "Guerra trista" też jest mocniejsze niż oryginalna wersja demo z 1981r. (4,5)

Strana Officina - Strana Officina 2014/1984 Jolly Roger

Legenda włoskiego heavy metalu doczekała się ostatnio wznowień swych wczesnych, od dawna niedostępnych płyt. Na pierwszy ogień poszła debiutancka EP-ka z 1984 roku. Tradycyjny heavy metal święcił wówczas artystyczne i komercyjne triumfy na całym świecie, a Strana Officina nie była bez szans w tym wyścigu. Owszem, na pewno nie był to poziom ówczesnych megagwiazd pokroju Judas Priest czy Iron Maiden, ale na tle setek drugo i trzecioligowych zespołów, jak chociażby ze stajni Mausoleum Records, Włosi prezentowali się całkiem korzystnie. Jednak już wtedy bez właściwej promocji nawet najlepszy zespół nie mógł się przebić, a ówczesny wydawca Strana Officina, Minotauro Records do potentatów nie należał i wciąż nie należy. Tym lepiej, że debiutancka EP-ka formacji doczekała się ostatnio zremasterowanego wznowienia nakładem Jolly Roger Records, mamy tu bowiem klasyczny przykład surowego, dynamicznego i wciąż porywającego tradycyjnego heavy metalu. Czasem jeszcze niezbyt mocno brzmiącego, wyraźnie inspirowanego hard rockiem poprzedniej dekady, jak w openerze "Viaggio In Inghilterra", ze słyszalnymi wpływami bardziej epickiego, czy nawet progresywnego grania w trzech pozostałych, trwających od 7 do 9 minut, utworach. Sporo w nich zmian tempa, partii akustycznych płynnie przechodzących w ostrzejsze riffowanie, melodyjnych, dopracowanych solówek i żywiołowego, momentami nawet dość agresywnego, jak na 1984r., śpiewu. Cztery utwory bonusowe odstają nieco od programu podstawowego, ale dla fanów to rzecz bardzo ciekawa, mogą bowiem stwierdzić, jak sztandarowe utwory z wczesnych lat istnienia zespołu "Vai Vai" czy "Officina", zmieniały się w

42

Strana Officina - Ritual 2014/1987 Jolly Roger

Trzy lata po wydaniu debiutanckiej EPki muzycy Strana Officina nie byli już tak naiwni by sądzić, że śpiewanie w ojczystym języku zdoła zapewnić im popularność poza granicami Włoch. Materiału demo mieli sporo, a kilka najnowszych utworów z kasety promo "Ritual" zainteresowało niezależną firmę LM Records na tyle, że wydała ona czteroutworową EP-kę pod tym samym tytułem. Poza angielskimi tekstami zauważalne jest też pójście zespołu w stronę krótszych, bardziej zwartych, dość przebojowych kompozycji. Nie ma tu już epickich kolosów na miarę "Autostrada dei sogni" czy "Luna nera" z debiutu, pojawiły się za to utwory kojarzące się zarówno z NWOBHM ("The Ritual"), ostrzejszym, niemieckim heavy metalem w stylu np. Grave Digger ("Gamblin' Man") czy melodyjny, przebojowy w dobrym tego słowa znaczeniu, "Metal Brigade". Wyróżnia się wśród nich dramatyczna ballada "Unknown Soldier", z klimatyczną solówką, porywająco zaśpiewana przez Daniele Ancilottiego. Na tegorocznym wznowieniu tej interesującej EP-ki mamy bardziej rozbudowany, dłuższy utwór "Vittima" w wersji demo oraz trzy numery zarejestrowane na żywo w roku 1988: "Unknown Soldier", "The Ritual" oraz "Non sei normale" dwa pierwsze zdecydowanie mocniej brzmiące niż w wersjach studyjnych, mimo bootlegowej jakości. (5) Strana Officina - Rock & Roll Prisoners 2014/1989 Jolly Roger

Mimo tego, że "Ritual" nie okazał się jakimś oszałamiającym sukcesem muzycy

STRANA OFFICINA

Strana Officina po jego wydaniu mogli świętować - udało im się bowiem zainteresować swą twórczością firmę Metalmaster Records. Owszem, był to oddział odpowiedzialnej za wylansowanie w świecie koszmarka o nazwie italo disco, czyli Discomagic Records, ale metalowy oddział tej firmy mógł się wówczas pochwalić naprawdę imponującym katalogiem z naszym Alastorem, Bulldozer, Death SS czy Adramelch na czele. Jednak na tle takich sąsiadów najnowsze utwory Strana Officina zabrzmiały dość zachowawczo i łagodnie. Był to już przecież rok 1989, ostrzejsze i brutalniejsze odmiany metalu zdobywały coraz większą popularność, a kwartet z Livorno szedł coraz bardziej w kierunku lżejszego, melodyjnego grania. Owszem, "Rock & Roll Prisoners" to po części naprawdę niezła płyta, jeśli patrzeć na nią przez pryzmat tych mocniejszych, szybszych utworów w rodzaju "The Kiss Of Death", "Burnin' Wings" czy wyraźnie inspirowanego "Dynamite" Scorpions "Dont't Cry". Jednak zdecydowanie za często muzycy eksponują w aranżacjach partie instrumentów klawiszowych jednoznacznie kojarzących się z tym, co ileś lat wcześniej grali Don Airey czy Claude Schnell w zespole Ozzy'ego Osbourne'a oraz w Dio. Kiedy uda im się uniknąć tych nieźle brzmiących, ale jednak schematów, robi się od razu ciekawiej, jak w epickim "Black Moon (The Valley Of Silence)". Po czym cały efekt… rozbija utwór tytułowy: stylizowany na rock'n'rolla podszytego bluesem, z miałkim, pseudo przebojowym refrenem i solówką harmonijki w końcówce. Dlatego "Rock & Roll Prisoners" jako całość nie robi oszałamiającego wrażenia, byłby z tego materiału, po pewnych cięciach, naprawdę udany MLP, jako album nie porywa. Dwa koncertowe bonusy, "King Troll" i "War Games" niczego nie mogą tu zmienić.(4)

Strana Officina - Rare & Unreleased 1979-1989 2014 Jolly Roger

Album ten był początkowo częścią boxu "La storia 1979-1989", podsumowującego wczesne lata kariery Strana Officina, zaś w tym roku doczekał się oddzielnego wydania. Z racji nie najwyższej jakości technicznej zawartych na nim nagrań to zdecydowanie pozycja dla fanów zespołu i kolekcjonerów. Nie znający dotąd dokonań Włochów zwolennicy melodyjnego metalu powinni raczej sięgnąć po wznowienia wczesnych płyt, a "Rare & Unreleased 1979-1989" zainteresować się ewentualnie na końcu. Mamy tu bowiem dziesięć surowo brzmiących, znacznie odstających od obecnych standardów brzmieniowych utworów. Owszem, ich wartość archiwalna jest ogromna, szczególnie w przypadku pierwszych siedmiu kompozycji - nagrań demo z 1979 roku. Do-kumentują one bowiem etap przejścia od dynamicznego hard rocka ("Non c'e piu mondo"), poprzez typowe dla przełomu lat 70-tych i 80-tych hard'n' heavy ("Amore e fuoco"), aż do dynamicznego, tradycyjnego heavy metalu ("Vai Vai", "Profumo di puttana"). Utwory późniejsze, zwłaszcza te z połowy lat 80-tych ("Difendi la fede", "Sole mare cuore") są już zdecydowanie mroczniejsze, brzmią mocniej i klarowniej - trochę szkoda, że na jedynym LP z tamtej dekady, "Rock & Roll Prisoners", zespół nie poszedł bardziej w tym kierunku. (4,5) Wojciech Chamryk


nani byli nie tylko z tymi grupami, ale także z Rammsteinem czy Meshuggah. Możliwe, że jesteśmy zainspirowani całą trzydziestoletnią historią metalu, w każdym razie brzmienie Gunfire jest zupełnie inne od jakiegokolwiek zespołu, o którym byś pomyślała.

Zainspirowani trzydziestoletnią historią metalu Włoski heavy metal ma tego pecha, że wciąż kojarzy się go ze smokami, podczas gdy przedstawicieli gatunku "melodyjnego power metalu" wcale nie ma we Włoszech specjalnie więcej niż w innych krajach Europy. Warto obserwować co się dzieje na italskiej scenie, bo można trafić na całkiem niezłe rzeczy. Niewątpliwie należy do nich Gunfire. HMP: Z tego co czytałam, istniejecie od wczes nych lat osiemdziesiątych. Pierwszą płytę wydaliście dopiero w 2004 roku. Zeszliście się po latach, czy działaliście przez cały ten długi czas? Graliście w tym okresie koncerty? Roberto "Drake" Borrelli: Naturalnie zagraliśmy kilka koncertów w naszym rejonie, ale przede wszystkim angażujemy się w najważniejszą część naszej kariery, czyli kompleksowe i pełne udoskonalanie naszego projektu "Age of Supremacy". Zgaduję, że jesteście dobraną paczką przyjaciół, której po prostu życiowe sprawy przeszkodziły aktywnie działać przez lata dziewięćdziesiąte? Zespół Gunfire powstał na dużych nadziejach i motywacjach z wczesnych lat osiemdziesiątych, chcieliśmy zostawić swój ślad w historii heavy metalu, ale Włochy nie były na to gotowe. Postanowiliśmy opuścić scenę w latach dziewięćdziesiątych. Ponownie zeszliśmy się w 2000 roku i zdaliśmy sobie sprawę, że ten zespół wiele dla nas znaczył, zresztą nie tylko dla nas… Muszę przyznać, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczona "Age of Supremacy". Większość płyt mniej znanych grup, które przechodzą przez ręce recenzentów jest nijaka. Wasz krążek jest bardzo dojrzały zarówno pod kątem błyskotliwych kompozycji jak i samej warstwy instrumentalnej. Zgaduję, że lata przerwy nie były zmarnowane i mimo braku ciągłości Gunfire, każdy z was szkolił się w graniu lub gdzieś się muzycznie udzielał? Dziękuję, że tak uważasz. Jak najbardziej "Age of Supremacy" jest projektem, który przerósł nasze oczekiwania. Zespół ewoluował, wzbogacił się o wszystkie nasze doświadczenia jakie zdobyliśmy w przeciągu tych piętnastu lat, mój wokal znacznie się poprawił, a sam projekt "Age of Supremacy" jest bardzo ambitny. Na pewno nie jest to płyta do jednorazowego odsłuchu i odstawienia na półkę. W tym kontekście, chcieliśmy odcisnąć piętno na hea-

vy metalowej scenie muzycznej. Właśnie, czytałam, że kilkoro z was grało w deathmetalowym zespole. Po staranności i precyzji z jaką gracie w Gunfire stawiam, że był to techniczny death metal. Rzeczywiście przydają się takie doświadczenia w graniu innych gatunków? Każdy z nas przyszedł z różnymi doświadczeniami. Jestem oryginalnym wokalistą od lat osiemdziesiątych i zawsze śpiewałem w klasyczny sposób, ale niektórzy z nas mają na koncie przygody z technicznym thrash metalem czy death metalem i ma to swoje plusy. Jednakże, muzyka Gunfire to czysty heavy metal z epickimi tonami i filmową atmosferą. Każdy członek zespołu pracował tak samo ciężko, żeby uzyskać odpowiedni efekt produkcyjny i kompozycyjny. Musimy też szczególnie podziękować naszemu perkusiście, Marcowi Bianchelli, który także jako inżynier dźwięku wykonał kawał znakomitej pracy. Jeśli chodzi o samą muzykę, mam wrażenie, że momentami wchodzicie wręcz w progresywne rejony, słychać to choćby w "The Hammer of God". Trzeba zrozumieć czym jest "progresywność" - sama atmosfera nią nie jest, ale elementy znajdujące się na konceptach w rodzaju "Age of Supremacy". Istnieje wiele grup, które twierdzą, że są progresywne, ale ich granie jest niemrawe i pozostaje tylko imitacją wielu innych zespołów grających przed nimi. My gramy heavy metal zabarwiony epicką kolorystyką, jakby na to nie spojrzeć, gramy naszą muzykę. Jako na to nie patrzeć, jednak "Age of Supremacy" jest bardzo bogata i czerpie garściami z wielu muzycznych wzorców. To prawda. Myślę, że wszystkie nasze doświadczenia zostały przekute właśnie w ten album. Zawsze lubiłem takie grupy jak Judas Priest, Iron Maiden, Queensryche, Virgin Steele, pozostali zaś obez-

"Man and Machine" ma nie tylko taki sam tytuł jak utwór U.D.O., ale także podobnie się zaczyna. Jaki cel miało to nawiązanie? To tak naprawdę pytanie retoryczne. Nigdy nawet nie pomyśleliśmy o utworze U.D.O. Początek być może jest podobny, ale tak naprawdę jest inny. To taki niezamierzony przypadek. Kobiecy głos wpleciony ten utwór to symbol tego ludzkiego czynnika? To ja nalegałem, aby dodać żeński wokal do kilku numerów, jako taki symboliczny gest obecności kobiet w przyszłości gatunku ludzkiego, w której maszyny scaliły się w jedność z ludzkością. Jednym z ciekawszych zarówno kompozycyjnie jak i tekstowo utworów jest "Voices from the Distand Sun". Jak rozumieć jego tekst? Dwóch ludzi, którzy ewoluowali z oryginalnej rasy ludzkiej znajdują się w sercu wojny. Rasa Heroda czeka na sygnał z głębi wszechświata, żeby opuścić planetę i dołączyć do dalekiej kolonii. Wielkie nieporozumienie skutkuje wybuchem bratobójczej wojny pomiędzy dwiema kontrastującymi ze sobą cywilizacjami, niematerialna jednostka powoduje formę szaleństwa i grozi dwóm ocalałym ludziom, którzy zaczynają się wzajemnie o coś obwiniać. Wspomniana "Księga Wieczności" nie jest Biblią, jest księgą każdej religii zagubionej w czasie, której wersety o prapoczątku ludzkości są niekończącym się źródłem konfliktów i wojen. Jak oceniacie swoje miejsce na włoskim rynku metalowym? Wasi odbiorcy to głównie ci, którzy znają was od początków, lat osiemdziesiątych, czy bez problemów trafiacie do nowszych słuchaczy? Budujecie popularność grając częste koncerty? Zostaniemy na dłużej! "Age of Supremacy" to z całą pewnością kawał znakomitej roboty, to album o którym możemy powiedzieć, ze idealnie połączy starych i nowych fanów Gunfire. Będziemy grać w całej Europie, więc łączcie się z nami i pozwólcie temu płomieniowi wytrwać! Dziękujemy za poświęcony nam czas! Dziękujemy bardzo, za czas który znaleźliście dla nas! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Foto: Jolly Roger

GUNFIRE

43


Głośno, szybko, melodyjnie Michael Vescera jest artystą, który był zaangażowany w wiele różnorakich przedsięwzięć muzycznych. Aktywny muzycznie od ponad trzydziestu lat muzyk nadal czynnie udziela się na scenie metalowejj. Wśród licznych kapel, w których Michael się pojawił warto wymienić Loudness, duński Fatal Force, projekty Yngwiego Malmsteena oraz Rolanda Grapowa, jednak dla wielu wciąż najważniejszym pozostanie ten pierwszy zespół, w którym zaistniał Michael czyli heavy/power metalowy Obsession. Wspomniana kapela ostatnio przymierza się do nagrania kolejnego albumu studyjnego. Sfinansować go miała kampania założona w serwisie Kickstarter, jednak jej przygotowanie pozostawiało wiele do życzenia i w efekcie nie udało się wśród fanów zebrać wystarczających pieniędzy na rozpoczęcie długo wyczekiwanej sesji nagraniowej. HMP: Byłeś członkiem wielu grup i projektów muzy cznych. Między innymi udzielałeś się w zespołach Yngwiego Malmsteena oraz Rolanda Grapowa. Jak wspominasz współpracę z tymi artystami? Michael Vescera: Praca z Yngwiem była ciekawa. To była bardziej impreza niż cokolwiek innego, zupełnie inaczej niż większość ludzi mogłaby pomyśleć. Uważam, że razem stworzyliśmy naprawdę dobry materiał, naprawdę dobrze się nam razem pracowało! Współpraca z Rolandem Grapowem też była świetnym przedsięwzięciem. Koleś jest zabójczym muzykiem i artystą. To był bardzo melodyjny materiał. Roland bardzo

Kickstarterze, dzięki której mieliście zebrać środki na nagranie kolejnego albumu, jednak okazała się ona niewypałem. Co zamierzacie zrobić teraz w takim wypadku? Moim głównym polem działań będzie teraz Animetal USA oraz Obsession. Jeżdżę też ze swoim solowym projektem, mam zabookowane koncerty w Europie na październik, listopad i grudzień, na których będę też grał utwory, które tworzyłem z Loudness, Yngwiem, Obsession i tak dalej. Nasza kampania na Kickstarterze była swoistym wypróbowaniem tego sposobu na finansowanie muzycznych przedsięwzięć. Kickstarter je-

znajomego. Obsession powstało na kilka miesięcy przed tym jak dołączyłem do zespołu. W lokalnej gazecie muzycznej znalazłem ogłoszenie, że poszukują wokalisty w stylu Judas Priest, Iron Maiden, UFO i tak dalej. Byłem wtedy wielkim fanem tych zespołów, więc stwierdziłem, że spróbuję swoich sił, gdyż także szukałem kapeli, który wzorowałaby się na tych nazwach. Gdy się spotkaliśmy byłem pod wielkim wrażeniem ich umiejętności muzycznych! Zagraliśmy kilka prób, które wyszły nam bardzo dobrze. Pierwsze koncerty jakie graliśmy składały się głównie z coverów, jednak z każdym kolejnym gigiem dokładaliśmy do setu coraz więcej swojego materiału. Nasze kawałki podobały się wszystkim tak bardzo, że w końcu zarzuciliśmy granie coverów na koncertach. Stało się to w sumie dość szybko, w jakieś sześć czy osiem miesięcy! Po raz pierwszy pojawiliście się na kompilacji "Metal Massacre II". Obok was trafiły tam utwory kapel, które w następnych latach stały się całkiem znane Overkill, Armored Saint, Savage Grace i Warlord. Jak się załapaliście na to wydawnictwo? Skontaktowaliśmy się z Brianem Slagelem. Wyraziliśmy swoje zainteresowanie pojawienia się na kolejnej odsłonie kompilacji "Metal Massacre", a on poprosił nas o wysłanie naszego materiału do oceny. Tak też zrobiliśmy. Nasza muzyka mu się spodobała, więc umieścił nas na tej płycie. Jak to się stało, że przez Metal Blade wypuściliście tylko swoją EP "Marshall Law"? Dlaczego nie kontynuowaliście współpracy dalej? Nie pamiętam już dokładnie co było tego powodem. EPki były dość powszechnymi wydawnictwami w tamtym czasie, więc pomyśleliśmy, że to będzie całkiem dobry start dla nas! W sumie efekt wyszedł całkiem nieźle. Wasze dwa pierwsze albumy - "Scarred For Life" i "Methods of Madness" są przez wielu metalowych maniaków uznawane za ponadczasowe klasyki. Jak wyglądają teraz twoje odczucia względem tych płyt? Czy gdyby to było możliwe, to czy wprowadziłbyś do nich jakieś zmiany? Uwielbiam te albumy. Doceniam te płyty teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Zdaję sobie sprawę z tego, że to co wtedy zrobiliśmy, było naprawdę niesamowite jak na tamte czasy. Zawsze się jednak znajdzie coś, co chciałoby się potem zmienić, ale to raczej efekt własnych upodobań. Może "Scarred…" mogłoby mieć bardziej przestrzenne brzmienie, jednak nadal jest świetnym wydawnictwem! Kto zdecydował, by machnąć teledysk do "For The Love of Money" a nie do jakiegoś innego wałka? Wytwórnia tak zadecydowała. Wszystko wtedy było robione pod MTV i pod to, by teledysk był jak najdłużej w obrocie. Wówczas MTV dyktowało kierunek rozwoju naprawdę wielu grupom muzycznym. Bardzo lubiliśmy ten utwór, więc nie mieliśmy z tym problemu, by do niego nakręcić klip.

Foto: Inner Wound

profesjonalnie podchodzi do tego, co robi, jednak jest także naprawdę spoko gościem! Bardzo utalentowanym w dodatku! Czy zamierzasz jeszcze napisać coś w ramach swego projektu solowego lub MVP w przyszłości? Mam już napisane utwory na kolejną płytę mojego solo projektu. Mam nadzieję nagrać ten materiał naprawdę niedługo! Bierzesz też udział w przedsięwzięciu zwanym Animetal USA. Czy możesz nam opowiedzieć trochę o tym projekcie? Nie ukrywam, że sam o nim niewiele wiem, bo trafiłem na tę nazwę stosunkowo niedawno. Animetal USA jest zespołem opierającym się na anime. Aranżujemy na nowo popularne utwory z filmów anime i nagrywamy je w stylu heavy/speed metalowym. To naprawdę świetna sprawa i dobra zabawa być członkiem tej kapeli. Na scenę zakładamy odpowiednie stroje, make-up i tak dalej. Animetal jest bardzo popularny w Japonii, a także w innych częściach świata. Goście w naszym zespole to niesamowici muzycy Rudy Sarzo, Chris Impelliterri, John Dette. Zaczynamy właśnie nagrywać trzeci album, który ujrzy światło dzienne na początku 2015 roku. Na których projektach chcesz się aktualnie skoncen trować? Czy masz jakieś plany dotyczące Obsession? Słyszałem, że wystartowaliście kampanię na

44

OBSESSION

st dość śmiechawą sprawą i w sumie nie jest tak prosty jak wiele osób może uważać Wyciągnęliśmy wnioski z pierwszej kampanii i myślę, że wystartujemy z kolejną, jednak już na innej, bardziej przyjaznej stronie. Naszym zamiarem było samodzielne uzyskanie wystarczających środków na nagranie albumu. Jest to niezwykle trudne przy ograniczonych zasobach pieniężnych. Gdy muzyka jest twoja pracą, niemożliwym jest by samodzielnie (albo zespołowo) sfinansować całą sesję nagraniową płyty o odpowiedniej jakości! W każdym razie sprawę dystrybucji mamy dogadaną z Innerwound. Emil to świetny gość, który zna się na promocji i dystrybucji muzyki. Kto był mózgiem ustalania poszczególnych pledge' ów w kampanii na Kickstarterze? Te decyzje podejmowaliśmy kolektywnie jako cały zespół. Wiele się z tego nauczyliśmy i następnym razem, będziemy mieli lepsze podejście do tego typu przedsięwzięć. Chciałbym omówić historię Obsession i twój wkład w rozwój tego zespołu. Kapela została założona w 1982 roku. Kto ją założył i jak wyglądały okoliczności, w których zespół zaczynał działalność? Bruce Vitale i Jay Mezias byli kumplami ze szkoły, tak samo jak Art Maco i Matt Karagus. Nie jestem pewien w jakich okolicznościach cała czwórka się spotkała, ale wydaję mi się, że stało się tak przez wspólnego

Dwa utwory z "Methods of Madness" znalazły się na ścieżce dźwiękowej w filmach z serii "Sleepaway Camp". W jaki sposób one trafiły do tych filmów? Wytwórnia i w tym miała spory udział. Stwierdzili, że nasza muzyka będzie idealnie pasować do slasherów. Nasze utwory pojawiają się także w innych filmach tak prawdę mówiąc. Pierwotnie mieliśmy zrobić też małe cameo w "Sleepaway Camp" jednak nasz grafik nam to uniemożliwił. Co stało za ówczesnym rozpadem Obsession? Zespół borykał się z wieloma problemami wewnętrznymi. Po trasie promującej "Methods of Madness" kapela zaczęła się rozpadać. Razem z Brucem musieliśmy znaleźć zastępstwo za pozostałych członków kapeli, jednocześnie pisząc materiał na trzeci album. Znaleźliśmy się w punkcie, w którym nie byliśmy pewni czy zespół podąża w dobrą stronę. Zacząłem też wtedy dostawać oferty od innych zespołów, które poszukiwały wokalisty. Mój management stwierdził, że w tej sytuacji w mym interesie będzie leżała zmiana kapeli. Wówczas też miałem takie odczucia. Porzuciłem wtedy Obsession na rzecz Loudness! Właśnie. W 1988 roku wstąpiłeś w szeregi Loudness. Jak do tego doszło? To było dość szalone w pewnym sensie. Zadzwonił do mnie ich angielski management. Powiedzieli mi, że goście z Loudness widzieli klip Obsession w MTV i bardzo im się spodobałem i byliby zainteresowani


przesłuchaniem mnie do roli wokalisty w ich zespole. Byłem wtedy wielkim fanem Loudness, więc zgodziłem się na lot do Tokio. Spędziłem trochę czasu z kapelą, zagraliśmy kilka przesłuchań i tak dalej. Wszystko poszło na tyle gładko, że wkrótce dostałem propozycję gry w tym zespole! Nagraliście razem dwa albumy, jednak w 1991 roku wasze ścieżki się rozeszły. Co było powodem twego odejścia z tego legendarnego zespołu? Głównym powodem były kierunki muzyczne. Zespół wtedy zmierzał w stronę bardziej abstrakcyjnych stylów, z czego nie byłem zadowolony. Dużo złych decyzji padło w zakresie tras, promocji, finansów i tak dalej. I to podjętych zarówno przez zespół jak i przez management. Nie robiliśmy wiele poza granicami Japonii i południowo-wschodniej Azji, a wtedy naprawdę potrzebowaliśmy promocji także w innych częściach świata. Tak się nie działo, więc postanowiłem poszukać szczęścia gdzie indziej. W 2002 roku nastąpiła reaktywacja Obsession, jed nak z oryginalnego składu pozostałeś tylko ty oraz Jay Mezias. Co się działo wtedy z resztą? Wszyscy oryginalni członkowie dostali propozycję grania w odrodzonym Obsession, lecz jedyną osobą, która była dostępna i była tym zainteresowana, był Jay. Chcieliśmy mieć cały oryginalny skład, jednak okazało się to niemożliwe! Comeback album "Carnival of Lies" był całkiem udanym wydawnictwem. Podobno natrafiliście na pewne problemy ze strony wytwórni. Czy możesz nam powiedzieć nieco o tych przeciwnościach losu? W głównej mierze chodzi o zupełny brak promocji i nieuczciwe umowy. Jestem bardzo zadowolony, że Emil i Innerwound będą wkrótce wydawać na nowo ten album. Został on ponownie zmiksowany, zmasterowany i ma nowy artwork. Świetnie, że ta płyta doczekała się odpowiedniego wydania. Dzięki temu czuję się znacznie lepiej. "Order of Chaos" jest, póki co, waszym najświeższym albumem. Co możesz nam o nim powiedzieć, jak prezentuje się on w porównaniu z innym pozycja mi w waszym katalogu? Uważam, że z każdym kolejnym nagraniem rozwijamy się jako muzycy. Zawsze się znajdzie coś nowego, czego można się nauczyć. Ten album jest naprawdę dobrą płytą, tak samo jak wszystkie poprzednie. Czy macie już skomponowane utwory na następną płytę Obsession czy nadal piszecie materiał? Mamy już wszystko przygotowane, czekamy tylko na wejście do studia nagraniowego. Następny album Obsession będzie prawdziwym kilerem, prawdziwym melodyjnym metalem! Jak wygląda pisanie nowych utworów w Obsession? Kto piszę muzykę i kto buduje strukturę kompozycji? Czy tylko ty jesteś autorem tekstów? Tak, jestem jedynym autorem tekstów w Obsession. Muzykę głównie tworzę razem z Johnem Bruno. Scott Boland także ma pewien wkład w nowe utwory. Zwykle siadamy razem i rozpisujemy strukturę utworu i poszczególnych partii. Bardzo chcielibyśmy, by reszta członków zespołu także miała wymierny wkład w kompozycje, może tak będzie następnym razem! Przejrzałem sekcję z merchem na waszej stronie i niestety nie natrafiłem na żadne poprzednie nagranie. Fani mogą tylko kupić ostatni album ze strony In-nerwound Recordings. A co z resztą płyt? Innerwound będzie wydawać na nowo całą nasza dyskografię. Wszystkie albumy będą zremasterowane i zostaną dodane do nich fajne bonusy. Będą także nowe przypisy w bookletach, bardzo rzadkie, nigdy nie wydane fotografie i tym podobne. Jesteśmy bardzo podekscytowani tym, że wszystkie albumy zostaną wydane na nowo w ten sposób. Jak wyglądają obecne plany koncertowe Obsession? Mamy nadzieję odbyć jakąś trasę pod koniec tego roku lub na początku następnego. Gramy kilka koncertów tutaj w Stanach. Póki co, nie możemy zrobić więcej bo wszyscy mają szalenie zapchane rozkłady. Myślę, że przy okazji wydania na nowo "Carnival…" i reszty naszej dyskografii, warto będzie wrzucić Obsession wyższy bieg i pozwolić sobie na bardziej intensywne koncertowanie! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Obsession - Marshall Law 1983 Metal Blade

Szpaler Marshalli i piątka zakapturzonych egzekutorów to świetny motyw na okładkę, zwłaszcza, że mamy rok 1983, a amerykański heavy/power dopiero się rodzi na jankeskiej ziemi. Prawdziwy heavy metalowy kicz w najlepszym wydaniu. Mimo trochę rachitycznej i topornej kreski grafika prezentuje nam to, czego możemy się spodziewać po krążku jaki skrywa. A to dlatego, że zawartość muzyczna też jest trochę toporna i rachityczna, lecz na szczęście tylko pod kątem produkcji dźwięku. Brzmienie jest wybitnie old-schoolowe, a sama muzyka Obsession prezentuje się z klasą. Słychać, że to stu procentowy metal pełną gębą. Muzyka przypomina zadziorność i szybkość jaką serwowało nam ADX na samym początku swej kariery. Wyraźne podobieństwo można także znaleźć w amerykańskim Malice, a także w Damien, jeżeli się od niego odejmie wyraźne wpływy Riot. Obsession tłucze energiczny speed metal z melodyjnymi oraz mocarnymi riffami. Jak na 1983 rok ten materiał wręcz zabija. Spokojnie może stawać w szranki z inną świetną EPką ze Stanów z tego roku, mianowicie z "Deliver Us" Warlorda. Obsession serwuje nam jednak nieco odmienną stylistykę niż majestatyczny i bardziej melodyjny Warlord. Tutaj lecą cegły w okna, tutaj wirują krowie łańcuchy. Na "Marshall Law" mamy bardzo dobrze dopracowany miks. Wspaniale słychać swawolny bas, a także bardzo fajnie zreverbowany werbel, którego niemiłosierny łomot wspaniale współgra z wysokimi i mięsistymi gitarami. Wiosła mimo niezbyt dużego poziomu przesteru i brzmienia w stylu bzyczenia komara, naprawdę dają radę. Na płycie możemy znaleźć cztery wyśmienite utwory. EP startuje szybkim i przebojowym "Only the Strong Will Survive". Speed metalowy riff ze złowieszczymi zwrotkami i refrenami przechodzi w ostry gitarowy pojedynek. Wiosła wyją i jęczą niczym upojone seksem kobiety podczas rzymskiej orgii. Płomienie dźwięków przeszywają to nagranie na wskroś raz po raz. Gra solowa i moc, która płynie z tego kawałka to naprawdę heavy metal iście wysokich lotów. Następny utwór ochładza trochę klimat otulając nas całunem mrocznej tajemnicy. Średnie tempo i zwiastujący zgubę riff otwierający "Hatred Unto Death" idealnie koreluje z umiejętnie kreowanym klimatem. Reszta utworu to doskonałe połączenie wszystkich kluczowych składników, które powinny się znaleźć w takim metalwym oberku. Mamy tu dobre riffy, mamy fajną miarową perkusje, dobre wokale, no i przecudowną grę solową, która uprawia sporo mariaży z wczesnym Iron Maiden i Tokyo Blade. Klimat ulega natychmiastowego podgrzaniu, po tym jak na wysokich obrotach wjeżdża szybkie i energetyczne "Execution". Tu nie ma miejsca na odstępstwa - szybkie gitary serwują nam taką speed metalową ucztę, że głowa mała. Ostatnim numerem jest utwór tytułowy, czyli "Marshall Law". Szybkie tempo i podwyższona dawka ożywiającego heavy metalu są nadal obecne. Judasowy riff został otoczony z każdej strony przebłyskami strzelających płomieni leadów gitarowych. Ten utwór to szaleństwo autostradowe cadillakiem z urżniętym dachem. Istna speed metalowa impreza. Wydawnictwo "Marshall Law" pokazuje jak się powinno grać heavy metal. To bardzo zgrabne amerykańskie świadectwo na to, że Nowy Świat też potrafi tworzyć świetne kompozycje i albumy. (5,5) Obsession - Scarred For Life 1986 Enigma

Trzy lata minęły od świetnej EP "Marshall Law" zanim został nagrany pierwszy pełny album studyjny Obsession. Styl kapeli się przez ten czas wiele nie zmienił, dlatego "Scarred For Life" jest godnym przedstawicielem heavy metalu z tego okresu. To prostolinijny metal z lat osiemdziesiątych. Z fajnymi, chwytliwymi riffami, treściwymi tekstami i melodyjnymi so-

lówkami. Skwierczące dźwięki lampowych wzmacniaczy dodają temu mocy i charakterystycznej siły. Utwory stanowią wręcz podręcznikowy przykład tego jak należy grać fajny, prosty i piękny heavy metal. Dużo tutaj typowej amerykańskiej szkoły gry, lecz zdarzają się także motywy kojarzące się z Niemcami lub Anglią. Taki "Winner Take All" momentami mocno pachnie niemieckim Scanner. Jednak nie ma co analizować każdego utworu dźwięk po dźwięku, gdyż "Scarred For Life" to bardzo dobre wydawnictwo, które zawiera metal wysokiej jakości w każdym swym utworze. "Bang 'em Till They Bleed" jest tak pełen krwiożerczej furii, że aż ściany latają przy odkręconych głośnikach. Gitary tną powietrze niczym jurny drwal kłodę na amfetaminie (i to nie drewno jest tu na dragach). Obsession nie zapomina także o świdrujących solówkach i melodyjnych harmoniach, które idealnie współgrają z agresywną i dynamiczną wymową tego utworu. Wciąż muzyka Obsession to mocny power metal, silnie zakorzeniony w Tokyo Blade, a swą melodyjnością przypominający inne amerykańskie kapele takie jak Malice, Fifth Angel, Salem's Wych a także nieco Savage Grace. Ogół utworów nie pluje już tak szybkością jak na "Marshall Law", jednak dalej tempo jest stosunkowo wysokie. Niemniej utwory nie tracą na swej kondycji. Jakość materiału zawartego na tym wydawnictwie jest bardzo wysoka. Kunsztowną okładkę opracował ten sam artysta, który był odpowiedzialny między innymi za takie klasyki jak "From the Fjords", "Burn To My Touch" oraz "The Spectre Within". Fajnie, że oprócz zawartości merytorycznej płyty dopracowano także aspekt wizualny. (5)

Obsession - Methods To Madness 1987 Enigma

Jest coś w filmach, które są otwierane przez heavy metalowe utwory. Zwłaszcza jeżeli są to old-schoolowe slashery klasy B! Jeden z nich - "Sleepaway Camp III - Teenage Wasteland" otwiera swą kartę tytułową szybkim i bezkompromisowym metalowym ścigaczem. Tym utworem jest nic innego niż tytułowy utwór z "Methods of Madness" grupy Obsession. Jednak to nie o tym kiczowatym filmie będę mówił, lecz właśnie o drugim albumie studyjnym amerykańskich metalowców. Z okładki straszy nas kiczowate (a jak!) zdjęcie szalonego naukowca w kłębach dymu. Zabawne, że w tym samym roku Tankard na swym "Chemical Invasion" też miał szalonego naukowca, co prawda w trochę innej stylizacji, jednak motyw wciąż ten sam. "Methods of Madness" stanowi album wybitny, który posiada świetnie dopracowane kompozycje, ociekające kunsztem i duchem prawdziwego heavy metalu. Szybkie, melodyjne - naturalnie we właściwych granicach - gitary oraz przeszywające wokale sprawiają, że to dzieło słucha się nadal przyjemnie po tylu latach. Z dobrymi kompozycjami w parze idzie świetna produkcja dźwięku. Monumentalny początek otwierającego album "Four Play/Hard to the Core" przeradza się w spienione fale US power metalowej nawałnicy. Szybki i niejednostajny riff wściekle atakuje nasze bębenki, a za nim postępują następne, a za nimi kolejne! Mike Vescera przy tym nie oszczędza swoich strun głosowych. Śpiewa wysoko, z duszą i emocją. Gdy trzeba to

OBSESSION

45


wchodzi w jeszcze wyższe rejestry, grzmiąc niby syrena alarmowa. Kolejna pozycja na płycie czyli "High Treason" swoją formułą przypomina to, co równocześnie w tym samym roku robiło Sanctuary na swym debiutanckim "Refuge Denied". Jest szybko, skocznie, a same gitary prześcigają się w rozrywających nas od środka patentach. Podobną wymowę ma świetny power metalowy hicior "Panic In The Streets". Żeby nie było monotonnie już taki "Too Wild To Tame" jedzie na kilometr przebojowym podejściem do heavy metalu w stylu kapel z Los Angeles z tamtego okresu. Nie należy także zapominać o wyścigowym utworze tytułowym, o którym wspominałem już wcześniej. Kipiący młodzieńczą furią i sypiący żwirem po oczach "Methods of Madness" z niezwykle jaskrawym zaśpiewem w refrenie, to stado mustangów gnające przez prerię, to orzeł opadający na swą sparaliżowaną ze strachu ofiarę, to grzmiący wodospad pośród wypalonej prerii. Bezkompromisowa jazda na piątym biegu! Obsession na tym albumie nie gra wyłącznie szybko. Trafiają się także chwilę refleksji jak "Desperate To Survive". Trafimy także na średnie tempa, lecz nawet tam Obsession nie idzie na łatwiznę, aranżując bardzo ciekawe motywy. Na przykład taki potencjalnie prosty riff w "For The Love of Money" został tak skonstruowany, by co jakiś czas wyskakiwać z ram, w których spodziewaliśmy się, że będzie tkwić. Obsession tym wydawnictwem wpasowuje się w pierwszy szereg US power metalowych kilerów. Niestety to był ostatni album, który kapela nagrała w klasycznym składzie w latach osiemdziesiątych. Do następnego studyjnego krążka przyszło poczekać aż do roku 2006. (5,5)

Obsession - Carnival of Lies 2006 Metal Myhem

metalowej ekipy. Chciałoby się, by na przykład taki Metal Church albo dowolny inny power metalowy gigant zza Oceanu brzmiał w ostatnich latach tak jak Obsession na "Order of Chaos". Warstwa instrumentalna brzmi odpowiednio, a Michael Vescera nie zawodzi w swych wokalizach. Utwór tytułowy ze świetnym, chwytliwym refrenem bryluje na albumie. Widoczne są w nim pewne delikatne elementy wczesnego power metalu z Europy, na szczęście bez zbędnej dawki przemelodyjkowania czy przecukrzenia poszczególnych partii. Obsession, jak na każdym poprzednim albumie, pokazuje swoje różnorodne ścieżki kompozytorskie. Nie mamy tutaj tupanki na jedno kopyto. Znajdziemy tutaj hity, tak jak i kompozycje bardziej klimatyczne jak wstrzemięźliwy "Cold Day In Hell" z neoklasycznymi solówkami. Wyraźne miejsce na albumie zajmuje też pełny podniosłych zaśpiewów i prostych mocnych riffów "Twist of the Knife". Skojarzenia z Heavens Gate i wczesnymi utworami Blind Guardian mocno nasuwały się wręcz same. Załoga Mike'a Vescery spróbowała też nagrać coś w stylu nowszego Iron Maiden w postaci "Wages of Sin". Efekt dość podobny jak w przypadku Brytyjczyków - koneserom takich brzmień, zapewne się spodoba, pozostałym fanom metalu podejrzewam, że już średnio. Vescera w nim momentami żywo przypomina Midnighta z Crimson Glory, co jest dość ciekawym spostrzeżeniem. Mimo wszystko, cały album jest dość równy w swym poziomie. Obsession dostarcza nam, jak to miało miejsce i wcześniej, wysokiej jakości materiał, którego po prostu przyjemnie się słucha. Nie ma tu miejsca na szokujące niespodzianki, nagłe zmiany stylu i brzmienia czy inne nieprzyjemności. Jest melodyjnie i jest mocno, tak jakby się tego chciało. (5)

W zreaktywowanym w 2004 roku Obsession jedynymi członkami ze starego składu kapeli byli wokalista Michael Vescera oraz perkusista Jay Mezias. Pozostałe miejsca w line-upie uzupełnili gitarzyści Scott Boland i John Bruno oraz basista Chris McCarvill. W takim składzie kapela nagrała w 2006 roku album "Carnival of Lies", płytę udaną i pełną fajnych heavy metalowych strzałów. Takie twory jak "Smoking Gun", "Carnival of Lies", "Written in Blood" czy "Playing Dead" nie odbiegają od tego, co prezentowało nam Obsession w latach osiemdziesiątych. Pozostałe Foto: Inner Wound numery stanowią w większości dobrze dopracowane i wyważone power metalowe kompozycje na modłę starej amerykańskiej szkoły power metalu. Nagrany na nowo "Marshall Law" także się znakomicie prezentuje. Kapela bardzo umiejętnie operuje swym brzmieniem. Słychać, że produkcja dźwięku jest trochę bardziej nowoczesna i cyfrowa, jednak nie ulegnięto wszędobylskiemu już nadmiernemu jej polerowaniu. Wzgardzono też motywami, które inne kapele power metalowe zaczęły stosować. Dlatego praktycznie nie uświadczymy tutaj klawiszy ani żadnych brokatowych syntezatorów. Gitarzyści poza tym grają swoje solówki i partie prowadzące w stylu wczesnego Obsession. Na reedycji Mausoleum Records możemy znaleźć dwa bonusowe utwory - nagrany na nowo "Panic In The Streets" oraz "Judas", które stanowią fantastyczne uzu-pełnienie tego dzieła. "Carnival of Lies" jest prawomocnym i naturalnym przedłużeniem dorobku Obsession z lat osiemdziesiątych. Nagranie brzmi tak, jakby właściwie nie było aż dwudziestoletniej przerwy między "Methods of Madness" a tym albumem. (5) Obsession - Order of Chaos 2012 Inner Wound

"Order of Chaos" na chwilę obecną jest ostatnim albumem jaki nagrał Michael Vescera pod szyldem Obsession. Wydany w 2012 roku album w godny sposób kontynuuje owoce twórczości tej

46

OBSESSION

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

HMP: Wznowiliście działalność już kilka lat temu, jednak dopiero jakieś dwa lata temu zintensyfikowaliście prace nad debiutanckim albumem - potrzebowaliście pewnie czasu na okrzepnięcie nowego składu zespołu czy dopracowanie nowych utworów? Danny Hynes: Tak, chcieliśmy zrobić porządne utwory, a nie albumowe "wypełniacze". Powodzenie singla "Ready 4 U" utwierdziło was w przekonaniu, że to jest ten właściwy moment, że nie ma co dłużej czekać? Wydaliśmy "Ready 4 U" jako zapowiedź albumu oraz by zobaczyć czy ludzi dalej interesuje Weapon UK. Na szczęście zespół dalej ich obchodzi (śmiech). Jest to ciekawe o tyle, że również inne zespoły NW OBHM, zaczynające tak jak wy na przełomie lat 70tych i 80-tych, jak Sparta czy Deep Machine, też po wielu latach doczekały się debiutanckich albumów z premierowym materiałem - czyżbyście zaplanowali taki zmasowany atak? (śmiech)... "Rising From The Ashes" nie jest oczywiście naszym debiutanckim albumem, ponieważ w 2003 r. wydaliśmy "Set The Stage Alight" - album zawierający wszystkie nasze nagrania z przełomu lat 1980 i 1981. Co do "zmasowanego ataku" to mamy zamiar nieźle przywalić! Wygląda więc na to, że faktycznie możemy mówić o czymś takim jak New Age Of British Heavy Metal, wskrzeszający po latach nurt NWOBHM? Co zabawne, niedawno w recenzji dla The Mayfair Mall Zine określono nasz nowy album jako New Age Of British Heavy Metal. Potraktowaliśmy to jako duży komplement. Dlaczego wasi fani musieli czekać tak długo na "Rising From The Ashes"? Przecież już na początku lat 80. mieliście przebojowego singla "It's A Mad Mad World"/ "Set The Stage Alight", zagraliście mnóstwo koncertów, interesowała się wami Virgin Records co sprawiło, że wtedy nie udało się wam przebić? Istnieje mnóstwo powodów… Idąc za sukcesem singla oraz trasy "Ace Up Your Sleeve" z Motörhead wypadliśmy z obiegu, ponieważ nasz menagement nie sfinalizował kontraktu płytowego oraz kolejnych tras koncertowych. Reprezentant Virgin Publishing, który z nami współpracował, opuścił firmę, a osoba, która go zastąpiła, nie miała nic wspólnego z heavy metalem czy ogólnie z rockiem, dlatego na jakiś czas odpuściliśmy… Dlatego właśnie zespół zawiesił działalność w 1982 r., mimo tego, że mieliście już częściowo nagrany materiał na LP? Naprawdę nie mieliśmy żadnego wyboru poza zawieszeniem działalności, nie mając funduszy na opłacenie zakończenia sesji nagraniowej. Musieliśmy też pozbyć się menagementu, bo nie mieliśmy wsparcia z jego strony przy trasie koncertowej i nie mogliśmy występować… Z muzyką oczywiście nie zerwaliście, graliście w różnych zespołach, ale chyba cały czas gdzieś w podświadomości mieliście zakodowane, że Weapon to nie jest zamknięty rozdział i kiedyś wrócicie do gry? Tak, cały czas byliśmy w muzycznym biznesie i grywaliśmy w różnych kapelach na przestrzeni lat. Ale po wydaniu "Set The Stage Alight" zostaliśmy zaproszeni na występ na Headbangers - Open Air Ball w 2005r., co zbiegło się z naszym jubileuszem ćwierćwiecza! To


Jak powiedziałem wcześniej - "to był ból", ale już przyzwyczaiłem się do używania "UK", jak to mówisz to wiesz, że chodzi o Brytyjczyków. Każdy kto zna historię metalu wie, kto tworzy prawdziwy Weapon!

Jak Feniks z popiołów Widniejąca nieco wyżej nazwa wydaje się komuś znajoma? Nic w tym dziwnego, to bowiem starzy wyjadacze spod znaku NWOBHM, czyli Weapon. Musieli jednak dwa lata temu zmodyfikować szyld, po którym istnieli z przerwami od 1980r., z powodu procesu, jaki wytoczyli im kanadyjscy black metalowcy korzystający z tej samej nazwy. Sprawiedliwości stało się jednak zadość: po Kanadyjczyka nie pozostał już nawet wspomnienie, a Weapon UK uderzył z morderczą precyzję doskonałym albumem "Rising From The Ashes". O naznaczonej wzlotami i upadkami karierze grupy rozmawiamy z jej wokalistą: był duży sukces, wtedy też zaczęliśmy coraz poważniej myśleć nad powrotem. Ciepłe słowa, jakich nie szczędzili wam znani muzy cy, np. Metalliki, czy renesans popularności wydanego na składance "NWOBHM '79 Revisited" utworu "Set The Stage Alight" też musiały utwierdz ić was w przekonaniu, że warto spróbować po raz kolejny? To był pomysł Larsa Ulricha by zawrzeć "Set The Stage Alight" na "NWOBHM '79 Revisited". Może to była jego forma zapłaty za "pożyczenie" intra do "Hit the Lights" Metalliki (śmiech). Zagraj oba kawałki i będziesz wiedział o co mi chodzi! Wiedząc, że miałeś wpływ na Metallikę wiesz, że zrobiłeś coś dobrego i warto do tego powrócić. Nie było opcji powrotu w oryginalnym składzie? Niestety Bruce nie mógł dołączyć do Weapon, ponieważ od 25 lat jest pełnoprawnym członkiem Sweet Andy'ego Scotta. Co przykre, Baz musiał wycofać się z branży muzycznej z powodu złego stanu zdrowia. Jednak z błogosławieństwem od ich obu przyjęliśmy świetną sekcję rytmiczną w osobach PJ Philipsa (bas/ wokal) oraz Iana Weetinga (perkusja). Ale basista Baz Downes i perkusista Bruce Bisland zagrali z wami razem na "Rising From The Ashes" w finałowym "Killer Instinct" - uznaliście, że należy im się to po tylu latach, byli wszak w zespole w jego najlepszych latach? Jak powiedziałem wcześniej - nie mogli wrócić na stałe, ale pomyślałem, że byłoby świetnie gdyby zagrali "Killer Instinct" na albumie tak jak grali na oryginalnym demo w 1980r.

składu, ale też do starszego utworu, bo to przecież kompozycja jeszcze z lat 80-tych? To jest "symboliczne" w takim samym stopniu, jak i zamykające rozdział z 1980r… Pozostałe utwory, które trafiły na "Rising From The Ashes" to już materiał w pełni premierowy? Nie graliśmy na żywo nic z nowego materiału dopóki nie zostało to nagrane, ale teraz gramy cały album razem z "It's A Mad Man Word" oraz "Set The Stage Alight". Praca nad tą płytą chyba nie zajęła wam dużo czasu? Aktualnie proces nagrywania nie zajmuje dużo czasu, może jakieś cztery tygodnie, ale trwa to tyle przez różne inne zobowiązania. Problemy pojawiły się później, kiedy dwa lata temu kanadyjski Weapon zastrzegł prawnie swą nazwę i po tylu latach grania pod tym szyldem zostaliście jej - niejako w mocy prawa - pozbawieni? Tak, ta sprawa była trochę bolesna. Mieliśmy zarejestrowaną nazwę w 1980r., ale zapomnieliśmy o ponownym jej rejestrowaniu co dziesięć lat, jak wymaga tego prawo, więc kanadyjski menedżer "podkradł" ją. Z przyczyn prawnych nie mogę powiedzieć zbyt wiele… Jest to dla mnie o tyle śmieszne, że goście pozwali was i jeszcze jeden zespół, zastrzegli nazwę, po czym rozpadli się - wychodzi na to, że niepotrzebnie nap suli iluś ludziom krwi? Mocno wierzę w Karmę oraz w to, że dostaną za swoje (śmiech). Ale Weapon UK też brzmi nieźle, poza tym wiado mo od razu, ze chodzi o brytyjski zespół? (śmiech)

To problemy z nazwą sprawiły, że nie udało się wam znaleźć wydawcy i musieliście w końcu, po roku opóźnienia, firmować "Rising From The Ashes" samodzielnie? Mieliśmy trochę ofert od wytwórni płytowych, ale one wszystkie chciałby zbyt duży kawałek tortu, oferując w zamian bardzo mało. To był powód, dla którego zdecydowaliśmy się wydać to samodzielnie, dopóki nie przyjdzie lepsza oferta! Jednak koniec końców było to chyba dobre wyjście, bo, zważywszy na obecną kondycję muzycznego biz nesu, firmy płytowe pewnie i tak nie miałyby wam wiele do zaoferowania? Istotnie! Udało się wam nagrać płytę łączącą klasykę z nowoczesnością, dzięki czemu nie brzmi jak muzyczne wykopalisko sprzed 30 lat - wasi starzy fani są pewnie zachwyceni "Rising From The Ashes", a jak oce niają tę płytę młodzi słuchacze? Nie mieliśmy tego na myśli, ale wracając po 30 latach nie chcieliśmy brzmieć tak samo jak w 1980r. Dojrzeliśmy jako muzycy i jako ludzie! Wszystkie recenzje, jakie otrzymaliśmy, mają charakter pozytywny, a nasi starzy fani również bardzo miło przyjęli nową muzykę. Mamy teraz nowe pokolenie fanów, którzy cieszą się oglądając nas na żywo i mogąc usłyszeć zarówno stare jak i nowe utwory. Czyli owo tytułowe powstawanie z popiołów udało wam się pod każdym względem? Jesteście usatysfakcjonowani, także z przyjęcia nowych utworów na koncertach? Nie moglibyśmy być bardziej szczęśliwi z przyjęcia albumu oraz zachwyceni, że publiczności odpowiadają nowe piosenki. Tak więc co dalej? Płyta wydana, więc zadanie wyko nane, czy też planujecie już dalsze etapy działalności, nie zamierzając poprzestawać na tym jednym albumie? Zaczęliśmy pisać już materiał na następny album, a w październiku i listopadzie zagramy trochę koncertów w Wielkiej Brytanii i Irlandii, planujemy też trasę europejską na początku 2015r. Chcielibyśmy przyjechać też do Polski i jeżeli są tu promotorzy, którzy chcieliby nas zaprosić, prosimy o kontakt. Wojciech Chamryk & Rafał Mrowicki

To taki symboliczny powrót - nie tylko do dawnego

Foto: Weapon UK

WEAPON UK

47


Nie lubię czasów współczesnych Ten brytjski zespół jak dotąd nie nagrał słabej czy nawet przeciętnej płyty, a najnowszy album "The Awakening" to ich trzecie i najlepsze dzieło. Pełen pięknych, melancholijnych melodii i klasycznego heavy metalu zasługuje na zdecydowanie większą atencję niż do tej pory. Zapraszam was do lektury wywiadu z liderem, kompozytorem i głównym mózgiem Dark Forest. Przed wami Christian Horton . HMP: Witam. Jakie nastroje w zespole po premierze "The Awakening"? Christian Horton: Cześć, tak jesteśmy bardzo zadowoleni z tej recepcji, a cały oddźwięk, który uzyskaliśmy był bardzo pozytywny, więc na chwilę obecną wszyscy jesteśmy w dobrych nastrojach. Z tego co zauważyłem to większość recenzji jest niemal entuzjastycznych. Spodziewaliście się takich reakcji? Nigdy tak naprawdę nie wiemy jakich reakcji mamy się spodziewać i nie jest to też coś na czym byśmy się skupiali. Zawsze piszemy taką muzykę, która przede wszystkim podoba się nam, która odzwierciedla nas samych, a następnie wypuszczamy ją i inni ludzie się nią cieszą. Mamy tylko nadzieję, że więcej ludzi ją lubi, aniżeli nie cierpi. Wydaje mi się, że na tym albumie jest znacznie lepsza produkcja, a kompozycje są ciekawsze od tych z wcześniejszych, co jak sądzę sprawi, że fani Dark Forest nie będą się czuli zawiedzeni. Jak byście porównali "The Awakening" do "Dawn of Infinity" czy nawet debiutu? Jakie są zasadnicze

resujące, zróżnicowane, jak również dość długie. To była jedna ze ścieżek obranych przez nas podczas procesu pisania, która sprawdziła się podczas pisania tekstów, a także pozwoliła na głębsze i poważniejsze tematy niż miało to miejsce na poprzednim materiale. Wasze teksty są bardzo ciekawe i dające do myśle nia. Co chcecie w nich przekazać słuchaczom? Sądzę, że wraz z tym albumem znajdą się ludzie, którzy wiedzą o czym mówimy, zrozumieją zawarte na nim motywy i wiadomości, a także ci, którzy nie zdołają tego wszystkiego pojąć, ale oni nas już nie obchodzą, bo istotni są ci, którym się nasza muzyka podoba, tylko tak naprawdę się liczy. Właśnie dla tych ludzi, którzy potrafią docenić przekaz staramy się podejmować różną tematykę w tekstach i nawet postrzegamy to jako coś dobrego, bo wkładamy w nie dużo naszej energii. Jeśli chcesz poznać recepcję odnośnie tego o czym mówi "The Awakening", to chodzi w nim o to, że świat znajduje się pod kontrolą nikczemnych sił, które kreują go globalnie, kontrolują go totalitarnymi systemami i koncentrują się na sieci negatywnych emocji, które nas zniewalają i zatrzymują naturalny, ewolucyj-

Christian Horton. Dopuszczasz czasem innych muzyków do komponowania czy raczej sam odpowiadasz za wszystko? Tak, pisanie numerów spoczywa na naszych barkach, jednakże w znacznej mierze to ja napisałem większość materiału. Zazwyczaj to ja piszę główny zrąb albumu i później przekopujemy się przez z resztą zespołu, wykańczając jego elementy, dopracowując struktury, teksty i tym podobne kwestie. Czemu z zespołu odeszli gitarzysta Jim Lees i wokalista Will Lowry-Scott? Kiedy Will nas opuścił miało to związek z życiowymi problemami i wyborem w jakim kierunku podążyć. Miał swoje życie rodzinne i wydaję mi się, że zespół kolidował z tym za bardzo. Dokonał swojego wyboru i musieliśmy to uszanować, nawet jeśli dla nas było to trudne. Było jeszcze ciężej zaakceptować fakt, gdy opuścił nas Jim, ponieważ z nim tworzyłem ten zespół od samego początku i nie byliśmy pewni, czy bez niego sobie poradzimy. On też musiał zdecydować co chce robić dalej w życiu, na których jego aspektach chce się skoncentrować. Musieliśmy się z tym pogodzić i ostatecznie zdecydowaliśmy, że będziemy kontynuować i znaleźliśmy ich następców. Nowym wokalistą został Josh Winnard z Wytch Hazel. Muszę przyznać, że jego barwa głosu i sposób śpiewania znakomicie pasują do waszego stylu. Jak doszło do tego, że do was dołączył? Rozważaliście jeszcze inne kandydatury? Dziękuję, tak jego przesłuchanie odbyło się krótko po ogłoszeniu odejścia Willa. Mieliśmy kilka przesłuchań, ale nikt nie dawał rady. Byliśmy zaskoczeni gdy Josh się z nami skontaktował, ponieważ znaliśmy go jako gitarzystę Witch Hazel, nie wiedzieliśmy, że potrafi też śpiewać. Gdy go usłyszeliśmy, wiedzieliśmy że to jest dokładnie to, czego szukaliśmy. Bardziej oczywisty był chyba wybór drugiego gitarzysty Patricka Jenkinsa, z tórym Christian również gra w Grene Knyght. Doskonale słychać wasze zgranie i chemię. Tak, Pat był jedyną osobą zdolną zastąpić Jima. Nie mam tu na myśli umiejętności, a to, że Jim był oryginalnym członkiem zespołu, potrzebowaliśmy więc kogoś z kręgu naszych najbliższych przyjaciół, znaliśmy Pata od lat, jak wspomniałeś, graliśmy ze sobą w Grene Knyght, ale także nie raz pomagaliśmy sobie wzajemnie. Obaj są świetnymi gitarzystami i utalentowanymi twórcami, ponadto tak jak Josh, naprawdę dobrze wie czym jest Dark Forest.

Foto: Dark Forest różnice między tymi krążkami? Pierwsza sprawa to zdecydowanie produkcja. Jakkolwiek "Dawn of Infinity" był krokiem do przodu w stosunku do debiutu, "The Awakening" był kolejnym. Nigdy nie byliśmy w pełni zachwyceni wcześniejszymi płytami w kwestii produkcji i odnosiłem wrażenie, że niektóre kawałki bardzo na tym tracą, ale "The Awakening" było najbliższe naszemu wyobrażeniu, jak chcemy brzmieć. Posiada też bardziej zróżnicowane teksty, pierwszy bardziej flirtował z folklorem, drugi z tematami kosmicznymi i science-fiction, a najnowszy skupia się na globalnym systemie kontroli. Wasza muzyka ma taki trochę melancholijny nastrój, przepełniona jest jakąś bliżej nieokreśloną tęsknotą. Skąd to się bierze? Wielu ludzi tak mówi, ale nie zależy ona tylko ode mnie. Tylko melodie wypływają bezpośrednio ode mnie, wydaję mi się, że to ma sens, ponieważ muszę skupić się na innych rzeczach, na innej ścieżce życia. Nawet nie wiem do końca o czym mówię, ale muszę zaznaczyć, że nie lubię zbytnio czasów współczesnych. Wydaje mi się, że "The Awakening" jest waszym najbardziej epickim dziełem. Zgadzacie się z taką opinią? Tak, zgadzam się. Wiele utworów z tej płyty miało wspólny mianownik i strukturalnie były bardziej inte-

48

DARK FOREST

ny rozwój. Na tej bazie zawarliśmy wiadomość, jak sobie z tym poradzić. Nagraliście utwór "Sons of England". Jesteście mocno przywiązani do swojej ojczyzny? Mi osobiście podoba się taka postawa. Tak, to mój ulubiony kawałek z płyty. Mówi o byciu wolnym człowiekiem w świecie, w którym się urodził. Jest o odrzucaniu praw i kłamstw władzy i powrocie do korzeni, tak natury, jak i rodzinnych i kraju samego w sobie. O ponownym połączeniu z ziemią, jej duchem i odnalezieniu wolności, wiedzy o niej i czynnym działaniu na jej rzecz. Jak długo tworzyliście materiał na "The Awakening"? Piszemy muzykę cały czas, nigdy nie jest tak, że piszemy jakiś kawałek w przerwach między kolejnymi albumami. Tak więc, kiedy "Dawn of Infinty" był już nagrany, materiał na "The Awakening" był już napisany, podobnie też właśnie jesteśmy w trakcie pisania nowego materiału na kolejny album. W ostatnim czasie mieliśmy też kilka zmian składu pomiędzy dwoma ostatnimi albumami, co trochę przedłużyło cały proces, ale z kolejnym będzie gotowi przynajmniej rok szybciej niż miało to miejsce z "The Awakening". Myślę, że zamkniemy się w ośmiu, dziewięciu miesiącach. Liderem i mózgiem Dark Forest jesteś Ty, czyli

W waszej muzyce poza klasycznym heavy metalem słychać pewną folkową nutę. Jak bardzo inspiruje was muzyka ludowa i historia? Tak, lubię folkową muzykę nawet bardzo, zwłaszcza angielski folk, ale sięgam też do jego korzeni. Lubię też średniowieczne i renesansowe melodie i łączy się to z moim zainteresowaniem folklorem, historią, mitologią, rzeczami nadprzyrodzonymi i tak dalej. To prawda, że wiele z tych inspiracji znajduje odzwierciedlenie w naszej muzyce, mimo to nie jesteśmy folk metalową kapelą, robimy coś co nas odróżnia od wielu podobnych grup, ponieważ gramy tradycyjny heavy metal z elementami średniowiecznej muzyki i folku dodanych na zasadzie przyprawy. A z metalowych inspiracji obstawiam głównie scenę brytyjską. Mam rację? Nie jestem tego pewien. Myślenie w ten sposób odnosi się do wielu zespołów z różnych gatunków. To prawda, że skłaniamy się ku klasycznemu brytyjskiemu metalowi, także NWOBHM, ale jesteśmy też zainteresowani wszystkim od thrashu, przez power, aż po melodyjny death i folk metal, są przecież zespoły grające w tych gatunkach na całym świecie, które mają tak samo duży wpływ jak te brytyjskie. Moim ulubionym zespołem jest oczywiście Iron Maiden. Jak wam się współpracuje z Cruz Del Sur? Wydaje się, że dużo dla was robią? Szukaliśmy wytwórni płytowej po wydaniu naszej EPki "Defender" i zrobiliśmy paczki promocyjne, które wysłaliśmy do różnych wydawnictw. Dziwne rzeczy się wtedy zaczęły dziać, zaraz po tym jak wysłaliśmy jedną z nich do Cruz Del Sur, skontaktowali się z nami mówiąc bez ogródek, ze są zainteresowani i naprawdę lubią naszą muzykę. To świetna wytwórnia z grupą znakomitych zespołów pod swoimi skrzydłami i bardzo dbają o nas, jesteśmy zadowoleni z naszej relacji.


Wśród waszych gadżetów można znaleźć podkładki pod piwo. Znakomity pomysł. Jak można je dostać? Skąd taki pomysł? Rozdajemy je za darmo do każdego zakupu bezpośrednio od zespołu, możesz je też otrzymać od Cruz Del Sur. To forma promocji, ale pomyślałem że to dobry pomysł, także na coś kolekcjonerskiego, zamiast kolejnej naklejki, którą ludzie wyrzucą do śmietnika. To był oczywisty wybór ponieważ sami jesteśmy fanami prawdziwego ale i sam też pracuję w browarze, więc piwo jest czymś co zawsze krąży w naszych myślach. Pomyśleliśmy, że Dark Forest i ale to doskonała kombinacja. Jak wygląda promocja "The Awakening"? Jesteście zadowoleni czy coś mogłoby się poprawić w tej kwestii? Myślę, że na chwilę obecną jest z nią dobrze. Wiem, że wytwórnia robi wszystko co może żeby pchnąć ją tu i ówdzie. Mamy doskonalszą promocję niż miało to w przypadku wcześniejszych albumów, co odbija się także na fakcie, że przybywa nam przez cały czas nowych fanów, co nas bardzo cieszy. Jak często grywacie na żywo? Planujecie jakiś większy tour? Nie mamy zaplanowanej żadnej trasy, ale kilka koncertów mamy zamiar zagrać. Nie gramy za często, ponieważ jest to dość skomplikowane gdy mamy pełnoetatową pracę i swoje własne życie, także jest tak, że kiedy już gramy to staramy się mieć pewność, że robimy to najlepiej jak potrafimy. Mam kilka pomysłów na przyszłość, ale póki co nie mogę ich zrealizować, mam jednak nadzieję, ze wkrótce będę mógł je przedstawić. Graliście na Brofest w Newcastle z takimi legenda mi jak Blitzkrieg, Jaguar czy Battleaxe oraz młodszy mi, ale również znakomitymi Cauldron, Ruler etc. Jak wspominacie ten festiwal? Tak, to był znakomity festiwal. Tak jak powiedziałeś, fantastycznie było dzielić scenę z klasycznymi zespołami, weteranami jak również ogromną rzeszą nowych talentów. Nasz zespół ma znakomity odbiór, są też tacy fani którzy spędzają z nami całe noce po koncertach. To była znakomita zabawa, przyjacielsko nastawieni ludzie i znakomite zespoły. Dokładnie w moje urodziny macie w Glasgow kon cert z jednym z najlepszych młodych zespołów Atlantean Kodex oraz z kultowym Solstice. To chyba też będzie spore wydarzenie? Z tego koncertu jesteśmy szczególnie zadowoleni. Jesteśmy przyjaciółmi i wielkimi fanami obu kapel, więc dla nas oprócz możliwości wspólnego zagrania, była to także niezwykła noc. Zawsze jest fantastycznie być częścią świetnego gigu, a następnie bawić się z innymi ludźmi pod sceną i cieszyć się pozostałymi zespołami. The "Awakening" to wasza trzecia płyta. Uważacie, że ma szansę być dla was tą przełomową? Liczycie, że uda wam się z nią dotrzeć do większej liczby słuchaczy? Nie zależy nam szczególnie na jakimś przełomie i nie jestem wcale taki pewien, że jakikolwiek nastąpi. Jak wspomniałem, wszyscy mamy regularną pracę i życie poza zespołem i jesteśmy zadowoleni z tego co mamy na chwilę obecną, z dotychczasowego obrotu spraw. Zawsze ogromną frajdę sprawia docieranie do coraz większej ilości ludzi, nie ma wszak nic lepszego niż świadomość, że komuś się podoba muzyka, którą stworzyłeś, ale pierwszą i najważniejszą dla nas rzeczą jest pisać i grać muzykę, którą kochamy i dopiero potem udostępniać ją innym, aby usłyszeć, że ją lubią tak samo jak my. Jak wyglądają przyszłe plany Dark Forest? Abstrahując od koncertów, o których już mówiłem, mamy kilka nadchodzących po kraju, ludzie będą musieli się sami za nimi rozglądać. Ponadto jesteśmy w trakcie pisania tego, co stanie się naszym czwartym albumem studyjnym. To już wszystko z mojej strony. Jeszcze raz gratuluję doskonałej płyty i ostatnie słowa zostawiam wam. Dziękuję bardzo za wywiad i za miłe słowa, dziękuję wszystkim, którzy wspierają Dark Forest. Pijcie Bathamas i słuchajcie Fozza! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

wy i melodie, a cała płyta powala klimatem oraz zdecydowanie lepszym brzmieniem niż debiut. Słychać tutaj również charakterystyczne dla Dark Forest gitarowe patenty oparte na folku jak choćby w "Under the Greenwood Tree". To, że ten zespól jeszcze nie został dostatecznie docenionym jest dla mnie czymś całkowicie nie zrozumiałym, bo wyraźnie zostawia w tyle takie promowane przez duże magazyny i wytwórnie kapele jak White Wizzard czy Strker. Chociaż to jednak trochę inny styl. Kolejny fantastyczny krążek Anglików, który stawiam niemalże na równi z ostatnim "The Awakening". (5,4)

Dark Forest - Dark Forest 2009 Eyes Like Snow

Angielska załoga spod szyldu Dark Forest zauroczyła mnie konkretnie swoim tegorocznym i trzecim w ogóle krążkiem "The Awakening". A jakie były ich wcześniejsze płyty? Debiut zatytułowany Dark Forest ukazał się na rynku w 2009 roku po 7-miu latach działalności, a poprzedzały go jeszcze dwie EPki i demo. Muzyka jaką prezentowali Synowie Albionu na tym krążku była trochę surowsza i przepełniona swego rodzaju młodzieńczą werwą. Jest to heavy/power metal utrzymany w duchu lat 80-tych, ale utwory są wypełnione charakterystycznymi dla tego zespołu melodiami. Da się w nich wyczuć lekką nostalgię i pewien folkowy rysik. W porównaniu z ostatnim albumem to tutaj jest zdecydowana przewaga szybszych numerów, oraz kilka niemalże true metalowych kojarzących trochę z Manowar jak choćby jeden z moich ulubionych "The Wrekin Giant" czy mówiący sam za siebie "Fight for Metal", ale ten przede wszystkim ze względu na warstwę tekstową. Panuje tutaj weselszy nastrój, utwory są bardziej agresywne i zadziorne. Kolejną różnicą jest osoba wokalisty. Na debiucie za partie wokalne odpowiadał główny mózg grupy gitarzysta Christian Horton. Jego głos nie jest zbyt mocny, ale nadrabia zaangażowaniem i klimatem jaki kieruje, a sposobem śpiewania przypomina mi wokalistę Atlantean Kodex. Jak zwykle w ich przypadku znakomite są partie gitarowe. Obaj wioślarze Hees i Horton wygrywają raz po raz znakomite riffy i melodie, powalają pasażami. Potrafią zagrać klasycznie heavy metalowo, by za moment wyskoczyć z motywem podbitym folkową nutą, a do tego naprawdę dużo świetnych solówek. Piękny debiut Brytyjczyków i mocne wejście na metalową scenę. (5)

Dark Forest - Dawn of Infinity 2011 Cruz Del Sur

Dwa lata po dobrze przyjętym debiucie w 2011 roku nakładem Cruz del Sur ukazał się drugi krążek Dark Forest zatytułowany "Dawn of Infinity". Przyniósł też pewne zmiany. Pozycję wokalisty zajął dysponujący mocny, pewnym i melodyjnym głosem Will Lowry-Scott, a do niektórych tekstów i na okładkę wkradła się tematyka science-fiction. Płyta jest też zdecydowanie najweselszą w ich dorobku co pokazuje zresztą już pierwszy numer "Hourglass" z przebojowym refrenem. Zresztą "przebojowe refreny" mają praktycznie wszystkie ich numery z tym, że niektóre bardziej (śmiech). Cały krążek jest znakomity i można go słuchać bez ani chwili znużenia naprawdę wiele razy. Jednak nawet w tak znakomitym towarzystwie niektóre kawałki wyróżniają się na plus. Jednym z nich będzie na pewno przepełniony epicką atmosferą i podniosłymi melodiami, oparty na marszowym rytmie "The Tor". Podobnymi perełkami są też następujący po nim "Through a Glass Darkly", delikatnie przywołujący na myśl klimat "Somewhere in Time" wiadomo kogo, ale to bardzo odległe skojarzenie. "The Stars my Destination" uwielbiam również, przede wszystkim za nastrój, piękne melodie, epickie zacięcie i ponownie subiektywne skojarzenie tym razem z Cloven Hoof. Tak naprawdę każdy numer zawiera znakomite moty-

Dark Forest - The Awakening 2014 Cruz Del Sur

Dosyć ciężki orzech miał do zgryzienia mózg tej angielskiej formacji, gitarzysta Christian Horton. Przed nagraniem "The Awakening" z Dark Forest odeszło dwóch ważnych muzyków, a mianowicie będący w składzie od samego początku gitarzysta Jim Lees oraz śpiewający na poprzednim krążku Will Lowry-Scott. Na szczęście ich zmiennicy wywiązali się ze swojego zadania doskonale, dzięki czemu trzeci album formacji jest zarazem jej najlepszym dziełem. W muzyce Dark Forest zawsze bazą był klasyczny heavy metal zagrany na brytyjską modłę i z dużą dawką melodii, ale dało też się wyczuć pewne folkowe fascynacje. Nie inaczej jest i tym razem, jednak "The Awakening" jest jakby bardziej melancholijna i nostalgiczna niż "Dawn of Infinity". Słychać w tych dźwiękach jakąś tęsknotę i czuć taki refleksyjny klimat. Doznania te, poza pięknymi melodiami potęguje również głos Josh'a Winnarda, który śpiewa raczej wysoko i trochę chyba delikatniej niż poprzednik, jednak bardzo emocjonalnie, co doskonale pasuje do tych utworów. Tę część płyty reprezentują chociażby numer tytułowy, "Turning of the Tide" i "Immortal Remains". Nie brakuje tu też szybszych kawałków, w których słychać wpływy "żelaznej dziewicy", powalających znakomitą pracą gitarowego duetu. Nowy nabytek Dark Forest Patrick Jenkins gra z Hortonem również w folkowym Grene Knyght dzięki czemu znają się doskonale i słychać tę chemię między nimi. Posłuchajcie takiego "Sacred Signs" i też to poczujecie. Muszę przyznać, że pierwsze kontakty z tym krążkiem były średnio udane. Muzyka wlatywała do głowy, ale po chwili stamtąd uciekała. Jednak coś mnie w niej na tyle zaintrygowało, że postanowiłem wysłuchać jej w większym skupieniu i wtedy zaskoczyło. Klimat tej muzyki wręcz mnie oczarował. Niby jest to po prostu melodyjny heavy metal, ale tak naprawdę muzyka Dark Forest jest niesamowicie głęboka, epicka i skłaniająca do refleksji. Przyczyniają się do tego również niebanalne, świetnie napisane teksty. Jestem tą płytą zauroczony i mam nadzieje, że wy też będziecie. (5,5) Maciej Osipiak

DARK FOREST

49


Głupki z Kerrang... niech się pieprzą! Na pewno część czytelników HMP kojarzy ten band, a tym, którym ta nazwa nic nie mówi powiem, że był to jeden z głównych reprezentantów duńskiej sceny metalowej pierwszej połowy lat '80. Zespół niestety po wydaniu jednego albumu "Metal Rush" popadł w niebyt. W 2012 roku nakładem greckiej No Remorse ukazały się dwa wydawnictwa Maltese Falcon, które zapewne ucieszyły niezmiernie kolekcjonerów i fanów zespołu. Pierwszym z nich był zbiór wszystkich demówek, ale najciekawszy materiał zawiera drugi krążek, a mianowicie nie wydany wcześniej album. Pierwotnie miał wyjść po "Metal Rush", a nagrany został w latach 85-86. Zawiera mnóstwo znakomitej muzyki i jest po prostu lepszy od "jedynki". Mam wrażenie, że gdyby ta płyta ukazała się w tamtych latach nazwa Maltese Falcon mogłaby być znacznie większa niż jest obecnie. O historii zespołu, problemach z Roadrunner i kilku innych rzeczach opwiada mocno rozgoryczony i niezbyt wygadany wokalista Soren Peter "Charlie" Jensen. HMP: Przed Maltese Falcon były zespoły White Horse i Deadline. Czy to był ten sam styl co Maltese Falcon? Zachowały się jakieś nagrania tych grup? Soren Peter "Charlie" Jensen: Masz rację. Hall grał na basie w White Horse. Nie wiem czy zachowały się jakiekolwiek nagrania tego zespołu. Martin i ja graliśmy w Deadline. Graliśmy kawałki Judas Priest, AC/DC i Van Halena, może ze dwa, trzy własne. To był raczej zespół z rodzaju tych "po szkole". Byliśmy wtedy bardzo młodzi i niedoświadczeni. Podobno pomysł na nazwę podsunął wam Lars Ulrich, zanim jeszcze wyjechał do USA? Podobno byliście dobrymi znajomymi? To zabawna historia. Nie jest też tak, że od tej historii wszystko się zaczęło. Z tyłu albumu "Metal Rush" mieliśmy listę podziękowań. Wiele tam zostało napisane, ale "Podziękowania dla Larza za nazwę, Maltese Falcon" odnosi się do Larza, perkusisty Deadline, a nie Larsa Ulricha. Larsa Ulricha i resztę członków Metalliki znaliśmy poprzez wspólnego znajomego Kena Anthony'ego. Ken był w Danii znanym gościem, Metallica przesiadywała wtedy w jego apartamencie kiedy bywali w Skandynawii, koncertując albo nagrywając. Poznaliśmy Larsa i resztę tych kolesi kiedy nagrywali "Ride the Lightning" w kopenhaskim studio Sweet Silence. Ich sprzęt zagubił się gdzieś w Londynie, a wtedy nie mieli kasy, my także nie mieliśmy, więc pożyczyli sprzęt od nas i od Artillery, ponieważ byliśmy wówczas w tym studio i także nagrywaliśmy. Jakie grupy były wtedy dla was największą inspiracją? NWOBHM....

Jak wyglądała w tamtych latach scena duńska? Byli oczywiście Mercyful Fate, ale jak wyglądała reszta? W Danii było sporo zespołów we wczesnych latach 80tych. Był Pretty Maids, Artillery, Hero, Wasted, Witch Cross, Alien Force, Disneyland After Dark (obecnie D.A.D.) i wiele innych. Duńska scena wówczas była jak wrzący kocioł. Swoją drogą pierwszy koncert Maltese Falcon zagrała z D.A.D. w jednym z młodzieżowych klubów, obie grupy zagrały tam swój debiutancki występ, a wieczór zakończył się ogromną bójką, jak w starych westernach… to była zabawa! Zapewne słyszeliście, że wasz debiut został nazwany przez Kerrang jednym z najgorszych metalowych albumów w historii. Jaka była wasza reakcja? Pomijając już moją opinię na temat tej gazety i samą absurdalność tego stwierdzenia uważam, że to świetna reklama (śmiech). Byłem o tym poinformowany, bo byłem wówczas w Londynie i promowałem wydawnictwo i nie zadbałem oto, żeby przeprowadzić wywiad dla Kerranga. Byłem bliskim kumplem Bernarda Doe, który wówczas publikował dla takich magazynów metalowych jak Hot Rocking. Głupki z Kerrang byli wkurwieni właśnie z tego powodu. Więc, cóż… niech się pieprzą! Zanim wyszedł debiut nagraliście trzy dema. Jaki był odzew ze strony wydawców? Długo czekaliście na propozycje? Nie kontaktowaliśmy się z żadną wytwórnią w kwestii naszych pierwszych demówek. Dystrybuowaliśmy je sami pomiędzy fanami i lokalnymi stacjami radiowymi. Mieliśmy wiele pozytywnego odzewu, nawet w Brazylii i Japonii.

Jak doszło do podpisania papierów z Roadrunner? Byliście zadowoleni z tego co dla was robili? Podpisaliśmy kontrakt na pięć lat i pięć wydawnictw. Nie byliśmy zadowoleni z tego, co zrobili w kwestii promocji, bo nie zrobili nic. Absolutnie nic. Po pierwszym roku chcieliśmy się od nich wynieść, zerwać kontrakt, ale nie mogliśmy. Kontrakt, który podpisaliśmy, nie przewidywał takich sytuacji, więc musieliśmy ogłosić rozwiązanie zespołu, żeby się od nich wynieść. Nie byliśmy ani trochę szczęśliwi z Roadrunnerem. Jaki był wtedy odzew sceny na "Metal Rush" pomi jając oczywiście ten nieszczęsny Kerrang (śmiech)? Mieliśmy wiele pozytywnego odzewu z całego świata. Na zestawieniach stacji radiowych figurowaliśmy nawet na w pierwszej piątce, ale kiedy poszliśmy rozmawiać z Roadrunnerem o zestawieniach ze sprzedaży album, skłamali, że nie sprzedało się ich za wiele. Nie uwierzyliśmy w żadne słowo, które nam wówczas powiedzieli. Wasza muzyka była dość ostra i dodatkowo ubrana w surowe brzmienie. Czy uważacie, że to też miało jakiś wpływ na brak sukcesu? Nagrań dokonano w duńskim studio i żaden z członków zespołu nie był zadowolony z uzyskanego brzmienia i miksu. Nie brzmiało to zupełnie jak to, co sobie wyobraziliśmy, więc owszem, uważam, że miało to znaczący wpływ. Jak w zespole wyglądał podział obowiązków? Dochodziło między wami do kłótni czy też może wszyscy chcieli iść w tym samym kierunku? Nie kłóciliśmy się wcale o naszą muzykę, ale mieliśmy trochę problemów ze startem nie mając żadnej kasy od Roadrunnera. Wówczas trochę między nami było nieprzyjemnie. Jak długo powstawał materiał na "Metal Rush"? Jak dzisiaj oceniacie ten krążek? Nagrywaliśmy go przez cztery dni, a przez jeden dzień odbywały się miksy. Nie mieliśmy nawet żadnego wpływu na te miksy. Rany, cóż to było za dni... Mieliście napisanych więcej utworów niż te osiem, które trafiło na krążek. Według jakiego klucza wybieraliście numery na debiut? O tym jakie utwory znalazły się na albumie decydował Roadrunner i Kess Wessels. Czemu na płycie nie ma takiego znakomitego numeru jak "Maltese Falcon"? Napisaliście go już po rejestracji "Metal Rush"?

Foto: No Remorse

50

MALTESE FALCON


"Maltese Falcon" był pierwszym napisanym przez nas utworem. Patrz odpowiedź wyżej… Jak wyglądała wasza działalność koncertowa? Graliście jakieś spektakularne koncerty? Z kim dzieliliście scenę? Byliśmy koncertowym zespołem bardziej niż studyjnym, więc wszystkie nasze koncerty były spektakularne. Graliśmy przed Manowar i Garym Moore'em. Dlaczego, pomimo posiadanego materiału nie udało wam się nagrać drugiego albumu, a zespół po prostu się rozpadł? Ponownie jak wyżej, wszystko przez jaja z Roadrunnerem.

Maltese Falcon - Metal Rush

przepełniona ciemną i wręcz ponurą atmosferą. W niektórych momentach na moich plecach pojawiają się wręcz ciarki, jak chociażby w "Twilight Zone" czy "Behind the Fence". Obok wspomnianych numerów wyróżniłbym jeszcze "Hell Hunter" i mój ulubiony na dzień dzisiejszy "The Refugee". Pozostałe są równie wartościowe i na pewno nie można ich traktować jako wypełniaczy. Koncertowe bonusy jak można się domyślać mają jeszcze gorsze brzmienie, ale z tego co da się usłyszeć to również są niczego sobie. Wielka szkoda, że ten materiał nie ukazał się w swoim czasie, bo gdyby tak się stało to jestem przekonany, że nazwa Maltese Falcon byłaby dzisiaj dużo bardziej znana wśród metalowej braci, a "II" miałaby szansę stać się jednym z klasyków lat 80tych. (5,2)

1984 Metal Mind

Moim zdaniem "dwójka" zawiera dojrzalszy, potężniejszy i po prostu lepszy materiał. Jakie jest wasze zdanie na ten temat? Masz rację! Nie mogę się nie zgodzić. Myślę, że gdybyśmy zostali ze sobą jako zespół dłużej i dojrzeli bardziej, moglibyśmy być dziś jedną z czołowych kapel. To żałosne, że musieliśmy się rozwiązać. Słychać, że w tym okresie wpływ na was musiał mieć US power i choćby takie zespoły jak Savatage. Zgadza się czy też wyszło to zupełnie przypadkowo? W znacznej mierze inspirowaliśmy się Birds, ale naturalnie czerpaliśmy też z wielu innych zespołów. Co robiliście po rozpadzie zespołu? Większość pewnie wie co się działo z Halem Patino, który jest kojarzony przede wszystkim z gry u Kinga Diamonda, ale co się stało zresztą składu? Carsten przestał grać na gitarze. Martun grał dalej w cover bandzie. Flemming pracuje jako perkusista techniczny dla Larsa z Metalliki. Kiedy jest w domu gra ze mną. Ja wciąż gram w dwóch zespołach. Jeden z nich to Release, drugi jest cover bandem, gdzie Flemming gra na perkusji. Gramy w nim w większości Deep Purple i Black Sabbath. Jakie wydarzenia z waszej historii wyryły wam się najbardziej w pamięci? Nie pamiętam. Dla mnie, na pewno wyryła się gorąca praca dla Manowar. Byliśmy na scenie, w pewnym momencie spojrzałem w bok. Dio stał gdzieś tam i z uśmiechem podnosił kciuki w górę. Wow, to było niesamowite. Był w mieście, bo grał koncert dzień po nas. My byliśmy zaproszeni jako goście specjalni. Nawet z nim pogadaliśmy. Cóż za wspomnienie.

Zespół ten powstał w roku 1983 w Kopenhadze, a swoją nazwę zawdzięcza ponoć Larsowi Ulrichowi, perkusiście pewnego znanego amerykańskiego zespołu. "Metal Rush" to debiut i zarazem jedyny oficjalny album Maltese Falcon i jest uważany za klasykę duńskiej sceny. Płyta zyskała pewien rozgłos między innymi dzięki magazynowi Kerrang! Który określił ją mianem jednej z najgorszych w historii metalu. Prawda w tym przypadku leży faktycznie pośrodku i "Metal Rush" nie jest ani gniotem, ani jakimś wielkim dziełem. Ot poprawny klasyczny heavy metal jakiego był zatrzęsienie w 1984 roku. Słychać inspiracje brytyjską scenę i takimi grupami jak Judas Priest czy Saxon, do tego Accept i trochę speedowych zagrywek. Na pewno na plus są gitary. Sporo niezłych riffów, fajne sola, duża dynamika. Utwory są naprawdę dobrze skonstruowane, wyróżniłbym z nich "Rebellion", który ma bardzo chwytliwy, typowo koncertowy refren, lekko epicki i bardziej nastrojowy "On Fire" oraz najszybszy i agresywny "Metal Rush". Jednak poza tym wiele numerów cierpi na brak wyrazistych i dobrych melodii. Do tego trochę głupawe teksty o niczym, ale to można jeszcze przeboleć. Kolejną przeszkodą dla niektórych może być głos wokalisty Charliego. Brzmi on momentami jak pomieszanie Halforda z Udo, ale w sporo słabszym wydaniu, szczególnie w wysokich partiach. Średnie rejestry wychodzą mu zdecydowanie lepiej. Brzmienie jest bardzo archaiczne i surowe, ale akurat dla mnie nie jest to przeszkoda. Podsumowując, niezły heavy metalowy krążek i całkiem udany debiut. Klasyka duńskiej sceny pewnie tak, natomiast globalnie jeden z wielu poprawnych zespołów. W sumie szkoda, że po "Metal Rush" zespół się rozpadł, bo drugi, nie wydany wtedy album brzmiał bardzo obiecująco. Jako jedyny z tego składu poradził sobie basista Hal Patino, który był później częścią składu Kinga Diamonda, ale to już temat na inną opowieść. (3,8)

W 2012 roku nakładem No Remorse Records. Ukazały się dwie kompilacje. Pierwsza zawierająca trzy pierwsze dema, a kolejna nigdy nie wydany drugi album. Mieliście wpływ na ostateczny kształt tych wydawnictw? Tak. Oba wydawnictwa są limitowane do 500 sztuk i zawierają sporo ciekawostek dla fanów. Możecie opowiedzieć coś więcej na ich temat? Nie, nie możemy. W dobie reaktywacji wielu zasłużonych grup z lat 80tych nie myśleliście by spróbować ponownie pograć razem? Może niekoniecznie nowy album, ale chociaż jakieś okolicznościowe koncerty? Tak. Hall i ja rozmawialiśmy o tym wielokrotnie. Które z waszych utworów były najlepiej odbierane przez publikę, a które wy lubicie najbardziej i dlaczego? Moimi ulubionymi są wszystkie z drugiego albumu. Z "Metal Rush" byłby to "I Fancey Heavy And Loud" i tytułowy. Śledzicie jeszcze scenę metalową? Są może jakieś nowsze grupy, który wywierają na was duże wrażenie? Nie, niespecjalnie. Chcielibyście na koniec przekazać coś polskim fanom? Kochajcie, nie wojujcie i bądźcie dobrzy dla wszystkich ludzi. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus Śmiglak

Maltese Falcon - II 2012 No Remorse

Po wydaniu w 1984 niezłego, ale nie powalającego debiutu "Metal Rush" zaczęły się problemy z ówczesną wytwórnią Roadrunner. Efektem tego był rozpad grupy i nie wydanie nagranego już drugiego krążka. Na szczęście w 2012 roku dzięki No Remorse wszyscy fani wreszcie mogli go posłuchać, a trzeba przyznać, że zdecydowanie jest czego. Pisząc bez ogródek jest to najlepsze co Maltese Falcon kiedykolwiek stworzył. Materiał pierwotnie nagrany w latach 1985-86 pomimo surowego jak tatar brzmienia poraża jakością muzyki. Słychać tu już fascynację amerykańską sceną, a takie nazwy jak Metal Church czy Savatage na pewno często przewijały się w rozmowach między muzykami. Poza tym pojawiają się też odniesienia do ich słynnych rodaków z Mercyful Fate. "II" to osiem utworów plus dwa koncerowe bonusy. Już pierwszy numer "Black Rain" daje nam obraz całej płyty i doskonale wprowadza w jej klimat. Mocarne riffy, wirtuozerskie sola, dynamiczna sekcja i potężny głos wokalisty to główne cechy tego wcielenia sokoła maltańskiego. Z tych dźwięków bije ogromna energia i słychać wkurwienie muzyków. Jest tu też całe mnóstwo zajebistych melodii przywodzących na myśl jedynkę Metalowego Kościoła. Całość jest

Maltese Falcon - The Deemo Years 1983-1984 2012 No Remorse

Oprócz premiery nie wydanego nigdy wcześniej drugiego albumu Maltese Falcon, No Remorse uraczyło fanów tej duńskiej grupy jeszcze jednym arcy ciekawym wydawnictwem. Mianowicie jest to zbiór trzech pierwszych dem pozyskanych wprost z archiwum zespołu. Jak można było się spodziewać jakość dźwięku jest bardzo mizerna, ale mimo tego mankamentu słychać wysoki poziom muzyczny. Demo nr jeden brzmi najgorzej, ale utworom nie można nic zarzucić. Tradycyjny metal z momentami takim fajnym rockandrollowym posmakiem co doskonale słychać choćby w "Me and My Machine". Zdecydowanie najlepszym i najbardziej wyróżniającym się trackiem jest "Evil Forces" brzmiący jak epic metalowy majstersztyk i nasuwający skojarzenia z Black Knight czy Medieval Steel. Jak na pierwsze demo jest bardzo dobrze, tylko to brzmienie... Drugie demo czyli numery 6-10 to kontynuacja stylu, ale brzmienie jest już mocniejsze i bardziej ostre, a wokalista śpiewa nieco wyżej i jakby bardziej wrzaskliwie. Pierwszy numer "Back with the Rock" jest naprawdę agresywny. Spore wrażenie robi gra bębniarza, a szczególnie te kroczące rytmy. No i do tego fajny refren. Sporym zaskoczeniem jest, że tuż po ostrym metalowym wałku zespół umieścił taki numer jak "Stonehenge". Wyjątkowo melodyjny i łagodny, ale też daje radę. Później mamy jeszcze zaczynający się niczym "Metal Daze" Manowar "Back in the Circle" oraz znane z debiutu "Headbanger" i świetny "Rebellion". Ostatnie cztery numery to już demo nr trzy zaczynające się od dwóch kompozycji znanych z "Metal Rush". Jednak o ile "Alive" był jednym z jaśniejszych punktów tamtego krążka to "Mamma's in Town" leży mi bardzo średnio. Słuchając dwóch kolejnych numerów nie mogę wyjść z podziwu jak to się stało, że nie znalazły się na debiucie. Wokalista grupy "Charlie" Jensen wyjaśnił w wywiadzie, że o takich sprawach decydowała ich ówczesna wytwórnia czyli Roadrunner, więc pozostaje się tylko zapytać: Czy oni kurwa byli głusi? "Land of Horror" to oparty na majestatycznym riffie, marszowych tempach i lekko łamanym rytmie oraz ze świetnymi solami, przepełniony epickością i mocą utwór. Z pewnością jeden z najlepszych jeśli nie najlepszy kawałek zespołu z tamtego okresu. Na koniec mamy sztandarowy "Maltese Falcon", który podobnie jak poprzednik jest znakomity. Również średnie tempa i przede wszystkim bardzo dobre melodie. Po przesłuchaniu tego wydawnictwa naszła mnie taka konkluzja, że tak naprawdę jedyne do tej pory oficjalne wydawnictwo Duńczyków, czyli ich debiut "Metal Rush" jest ich najsłabszym materiałem. Aż żal dupę ściska, gdy sobie człowiek pomyśli jak te kawałki z dem by zabrzmiały z lepszym brzmieniem. "The Demo Years 1983-1984" jest zdecydowanie warte zakupu, gdyż pomijając już samą wartość czysto historyczną to zawiera również dużą dawkę znakomitego heavy metalu, oczywiście jeśli komuś nie przeszkadza podłe brzmienie. Do tego samo wydanie z 16-sto stronicowym bookletem, wywiadem i tekstami też jest niczego sobie. (4,3) Maciej Osipiak

MALTESE FALCON

51


Przerażające, bardzo epickie opowieści Däng - podejrzewam, że ta nazwa niewiele mówi większości z was. Jednak najwyższy czas to zmienić, gdyż ich debiutancka płyta "Tartarus: The Darkest Realm" wydana przez grecką No Remorsae Records to bardzo udane dzieło. Nietuzinkowa muzyka będąca wypadkową hard rocka, doom metalu i progresji wspólnie z tekstami opartymi na greckiej mitologii i motywie cierpienia, tworzą razem bardzo smakowitą całość. Mam nadzieję, że przynajmniej część z was zainteresuje się tym projektem. Na moje pytania odpowiadał lider zespołu, śpiewający gitarzysta Chris Church. nam się to, a utwory które już piszemy na drugi album HMP: Witam. Jako pierwsze muszę będą zawierały udział każdego z nas. Każdy angażuje zadać pytania o wasze początki. Jak doszło się bowiem w to, co przygotowujemy i będzie to naprado powstania Däng? wdę interesujące. Robimy wiele innych rzeczy związaChris Church: Gitarzysta Scott Cornette i ja graliśmy nych z muzyką, więc wiemy jakie są nasze priorytety. techniczny hard rock w zespole Flat Earth. Byliśmy Mogę powiedzieć, że jestem szczęściarzem, że znajdują kumplami od lat, wielokrotnie pracowaliśmy ze sobą w czas i pasję, by mimo to, robić coś razem. licznych projektach. Zaprzyjaźniliśmy się z perkusistą Brianem Beaverem i basistą Mattem Luttonem, któPłyta jest konceptem opartym na mitologii greckiej, a rzy grali w zespole Leonoir Swingers Club i odkryliwspólnym mianownikiem wszystkich utworów jest śmy, że wszyscy kochamy ciężką progresywną muzykę. motyw cierpienia. Skąd taki pomysł? Zapytałem ich czy nie chcieliby pograć kilku numerów Zawsze interesowałem się mitologią i postrzegałem ją nad którymi pracowałem, a oni się zgodzili. Pracowało jako idealny pomysł na ciężką rockową podróż ukazunam się razem tak dobrze, że zabawa nie przysłoniła jącą horror Hadesu, a zwłaszcza Tartaru. To przerakoncentracji nad czymś wyższym co powoli się rodziło, żające, bardzo epickie opowieści. Nie byłem nawet pea to co powstało stało się naszym pierwszym albumem, wien czy znajdę dość czasu i właściwych ludzi, by ten zatytułowanym "Tartarus: The Darkest Realm". pomysł zrealizować. To wręcz zaskakujące, że ten teGraliście wcześniej w jakichś innych zespołach? Jeśli tak to w jakich? Scott i ja graliśmy w zespole Flat Earth, który odniósł umiarkowany regionalny sukces. Każdy z nas był zaan-

mat nie jest za często podejmowany i używany jako koncept, zwłaszcza w hard rocku czy metalu. Nie jestem pewien czy ja podszedłem do niego właściwie. Po prostu zawsze miałem przekonanie, że te historie są fa-

Foto: No Remorse

gażowany i grał w wielu innych zespołach i projektach, tak wielu, że wspomnienie wszystkich jest niewykonalne. Jeden z tych zespołów nazywał się Jack Sabbath i miał całkiem niezły odbiór, pomijając fakt, że to był bardzo dziwny zespół. Grał w nim także koleś, który znał zespół Briana i Matta. Wszyscy kochamy muzykę i postanowiliśmy ją grać aż do samego końca. Co w ogóle oznacza nazwa waszego zespołu? Däng oznacza wszystko to, co chciałbyś żeby znaczyło. Tak naprawdę to slangowe słowo w Stanach, raczej o głupiutkim znaczeniu. "A umlaut" dodaliśmy żeby wyglądało fajniej. Nie ma żadnego konkretnego znaczenia. Nie ma tu żadnego sekretu do ujawnienia. Ile czasu powstawał materiał na "Tartarus"? Napisałem album w kilka miesięcy, ale pracowaliśmy nad nim jako zespół jakiś czas przed nagrywaniem. Całkowity czas jaki poświęciliśmy procesowi twórczemu to najprawdopodobniej okres pełnego roku. Wiem, że głównym kompozytorem jesteś Ty, Chris. Jednak ciekawi mnie czy jesteś typem dyktatora czy też dopuszczasz pomysły pozostałych muzyków? Bardzo bym chciał mieć takie jaja żeby dyktatorem się stać, ale nie jestem naznaczony czy też raczej błogosławiony aż takim podejściem. Ponadto, znam trzech pozostałych dżentelmenów pracujących ze mną, którzy są indywidualnościami i podążają swoimi własnymi ścieżkami, więc w najprostszy sposób, byłoby to wręcz niemożliwe w tym zespole. Pytam ich czy chcą grać to, co siedzi w mojej głowie, a oni się zgadzają. Podoba

52

DANG

scynujące i świetnie pasują do ciężkiej doomowej muzyki. Który z tych bohaterów jest waszym ulubionym i najbardziej tragiczną postacią? Czyje motywy działania byłoby wam najłatwiej usprawiedliwić? Wszystkie te historie są jak koszmary. Sądzę, że ta która zyskała największe zainteresowanie to ta o Syzyfie, z kolei ta, która zwróciła moją szczególną uwagę to ta o Tantalu. Słowo "tantalize" (ang. mamić, łudzić przyp.red) jest często używane w wyjątkowo dziwny pozytywny sposób, zupełnie jakby określało tylko stratę jednej osoby lub określało tymczasową bezużyteczność w momencie największego zainteresowania i zachwytu. Ja jednak nie potrafię o nim myśleć, bez zwrócenia uwagę na jej źródło. Myślę o Tantalusie, który próbuje osiągnąć coś czego nigdy nie będzie miał, i tak przez całą wieczność, to wręcz przerażające, ale także bardzo wymowne. Wszyscy możemy odnieść się do jego historii. Najbardziej makabryczną opowieścią jest jednak dla mnie ta o Tytiosie, który każdego dnia jest pożerany żywcem od nowa. To jest dopiero prawdziwy horror. Podoba mi się sposób pisania tekstów. Prosty, nie wydumany i mam wrażenie, że z lekkim przymrużeniem oka. Zgadzasz się z taką opinią czy to tylko moje subiektywne zdanie? Tak, zgodzę się, ale raczej wolę o sobie myśleć jako o głównym edytującym, aniżeli kompozytorze. Wykonywanie szczegółów to przykuwanie uwagi na wszelkie parafrazy i melodie. Próba dodania szczypty humoru

tu czy w innym miejscu było świadomą decyzją, ale w żadnym razie nie miała przekroczyć linii, w której stałoby się to głupie lub wręcz obraźliwe. Nie mogę też powiedzieć, że napisałem te teksty. Opowieści w nich zawarte już zostały napisane. Ja je tylko opowiadam na nowo i dodałem do nich kilka rymów. Jak w ogóle tworzysz muzykę? Co powstaje najpierw? Pierwszy pojawia się riff, refren, może jakaś melodia, które później rozwijasz? Jak powiedziałem zajmuję się także innymi gatunkami, podobnie tez jak pozostali. Każdy fragment przeszedł oddzielną drogę do pełnego kształtu, ale riffy w Däng zazwyczaj pojawiają się jako pierwsze. Kiedy chcę usłyszeć hard rocka czy metal, czy jakąkolwiek inną ciężką muzykę, uważam, że właściwe riffy to podstawa. Zawsze staram się budować utwory wokół riffów, dbam oto by refren czy przejście było w tym miejscu w którym ma być, tak samo dbam oto by linie melodyczne pasowały do tego co będzie śpiewane do tych riffów. Tworzę dema, by poznać podstawy, ale kiedy zaczynamy je grać na próbach razem, zmieniamy to i owo, by kawałek stał się mocniejszy i brzmiał właściwie. To co gracie to według mnie epicki doom metal z elementami hard rocka. Jak wy nazywacie to co gracie? Bawicie się w ogóle w jakieś szufladkowanie? Cieszę się, że zadałeś to pytanie. Zauważyłem, że jest sporo fanów metalu, którzy potrafią się wkurzyć jeśli coś nie jest wystarczająco "metalowe". Pozwól, że zaznaczę pewną kwestię: nigdy nie twierdziliśmy, że jesteśmy heavy metalowi. Robimy to, co chcemy robić, cokolwiek do licha nam wychodzi, zrobiliśmy to przedziwne wydawnictwo. Jeśli ludziom się podoba, to świetnie. Jeśli nie, naprawdę nie dbamy oto. Sądzę, że gdybym musiał określić co gramy, to co znajduje się na albumie, to określiłbym to jako ciężki hard rock z dużą rolą riffów, z elementami klasycznego i progresywnego rocka i szczyptą doomu. Większość naszych inspiracji jest oczywiste, ale wszyscy zajmujemy się różnymi gatunkami poza tym zespołem i wydaje mi się, że tę eklektyczność należy obrócić tylko na naszą korzyść. Możliwe, że jesteśmy trochę zbyt zróżnicowani. Chcemy tylko robić to, co chcemy robić. Jeśli odkryjemy, że nie bawi nas to, przestaniemy to robić. Jak doszło do podpisania papierów z No Remorse? Jak wam się układa współpraca z tą wytwórnią? Kilka kopii naszego gotowego już krążka, z pełną grafiką została posłana w kilka miejsc mailowo. Dodaliśmy tam nasze utwory. No Remorse było jedna z pierwszych wytwórni do której posłaliśmy ten materiał i jedną z pierwszych, która się do nas odezwała. W każdej rozmowie zawsze byli dla nas mili, pozytywni i podchodzili z dużym respektem. Przez przypadek złożyło się, że to grecka wytwórnia wydała album oparty o grecką mitologię. Było łatwo z nimi zawrzeć kontrakt i jestem dumny, że jestem reprezentowany przez tak wspaniałych ludzi. Jesteśmy pełni podziwu dla Andreasa i Chrisa, kochamy ich za to, co robią, jak prowadzą tę wytwórnię. Naprawdę kochają muzykę, nigdy też nie będziemy w stanie odpowiednio im podziękować za to, że w nas uwierzyli. Polecam by każdy fan hard rocka i metalu odwiedził ich stronę. Znajdziecie tam wiele rzeczy, których nawet byście nie posądzali o istnienie, coś co pokochacie… ba! jedno i drugie jednocześnie! "Tartarus" ma znakomitą szatę graficzną. Główną okładkę namalował Scott Woodard i wykonał naprawdę znakomitą robotę. Jak trafiliście na tego człowieka? Daliście mu wolną rękę czy też dokładnie wykonał wasz projekt? Scott jest moim przyjacielem, którego znam jako utalentowanego artystę I podczas jednej z naszych rozmów wspomniałem mu o moim pomyśle na album. Powiedział, że zawsze chciał wykonać okładkę do jakiejś płyty oraz, że chce spróbować. Nie wiedziałem czy cokolwiek z tego wyjdzie, ale powiedziałem mu żeby się tym zajął. Kilka miesięcy później, kiedy skończył ten niesamowity obraz, przerósł nasze najśmielsze oczekiwania. Zrobiliśmy imprezę i odsłoniliśmy ją publicznie dla około czterdziestu osób, które również były zachwycone. Idealnie pasuje do muzyki, a oryginalny obraz wisi teraz na ścianie w moim domu. Natomiast rysunki wewnątrz wkładki ilustrujące każdy utwór wykonał wasz perkusista Brian Beaver i są one zdecydowanie prostsze, bardziej ascetyczne, ale doskonale się komponują z resztą. A skąd akurat taki, skądinąd również udany pomysł? Brian powiedział, że wydusi z siebie wszystko co najlepsze, kiedy poprosiłem go narysował indywidualnych bohaterów do każdego z utworów. Wiedziałem że jest


ekstremalnie utalentowany i że wykona niesamowitą robotę. Zdradził, że naciskał siebie bardziej niż zwykle, ponieważ zwykle sztukę uprawia tylko dla siebie, dla zabawy. Maluje w różnych stylach, ale tylko wtedy kiedy poczuje, że naprawdę tego potrzebuje. W tym projekcie użył tuszu india i kolorowych kredek. Niebieski gwasz został dołożony nieco później i uznaliśmy, że będzie on pokrywał cały album i idealnie komponował się z okładką Scotta Woodarda. Brian miał rację mówiąc, że za każdym razem tworzy coś co wygląda jakby zrobił to inny artysta, kilka jego obrazów także wisi w moim domu. Ten koleś jest niesamowicie utalentowany, dla mnie samą radością jest o tym wiedzieć. Jak wygląda promocja "Tartarus"? Mamy pełne zaufanie do No Remorse. Wykonują kawał znakomitej roboty. Jesteśmy szczęściarzami i bardzo zadowoleni, że to właśnie oni nas reprezentują. Odpowiedziałem na wiele wywiadów, znajdowaliśmy się i byliśmy recenzowani przez kilka znakomitych magazynów i w internecie w wielu cudownych miejscach. Odebraliśmy w większości pozytywne recenzje, co dla nas wiele znaczy. Jestem dumny z tego co zrobiliśmy i niezmiernie mnie cieszy, że jest gdzieś tam grupa ludzi, którym także się to podoba. Jak ma się sprawa z koncertami? Często gracie na żywo? Jest szansa, że uda wam się przyjechać do Europy? Nie gramy tak często jak byśmy tego oczekiwali. Kiedy już się nam to uda, zazwyczaj wychodzi nam to całkiem nieźle, a ludzie są zaskoczeni. Jest kilka czynników, takich jak regularna robota, rodzina, kwestie geograficzne i kontynuowanie ewolucji jako eklektyczny indywidualny zbiór artystów, którzy muszą znaleźć czas, by połączyć się na ten konkretny show. Däng to nie jedyna rzecz którą robimy. W naszej części Stanów jesteśmy w bardzo głębokim podziemiu i bardzo nie rozumiani. My traktujemy naszą muzykę poważnie, ale nie można tego powiedzieć o nas samych. Chcemy robić to, co kochamy najlepiej jak potrafimy, zawiera się to także w indywidualnym podejściu, wzajemnym szacunku i jestem szczęśliwy, że mogę grać z nimi wtedy kiedy to tylko możliwe. Podobno macie już napisany praktycznie cały materiał na nowy album. W jakim kierunku podążycie? Będzie to mniej więcej utrzymane w podobnym klimacie co debiut? Powiem, że nowy materiał będzie cięższy i zdecydowanie abrdziej progresywny aniżeli nasz pierwszy album. Wierzę, że nowa muzyka Däng będzie fantastyczna. Jestem bardzo zadowolony, że Brian, Scott i Matt zaangażowali się w proces tworzenia razem ze mną. Będzie to coś zupełnie innego i odnoszę wrażenie, że będzie nawet lepsze niż poprzedni… zobaczymy jak to się potoczy. Mieliśmy kilka prób, dopiero się rozkręcamy. Sądzę, że wszyscy w to wierzymy i zdecydowanie każdy jest podekscytowany, że może to zagrać. Czy w warstwie lirycznej dalej będziecie się obracać w tematach mitologicznych czy może szykujecie jakąś niespodziankę? Tematyka także oparta jest na mitologii, ale nie chcę zdradzać zbyt wiele. Jeśli podobało Ci się to, co znalazło się w tekstach do "Tartarus: The Darkest Realm", z całą pewnością polubisz także nowe utwory. Stawiacie sobie w ogóle jakieś ograniczenia podczas komponowania? Są jakieś granice, których nigdy nie przekroczycie? Zazwyczaj nie piszę w taki sposób. Tworzę wiele różnych gatunków muzyki, wiele z tych tematów może być bardziej osobiste, albo poetyckie, bardziej "głupiutkie" albo "jajcarskie", cokolwiek by nie powstało będzie odzwierciadlało to, co czuję. Nie mam żadnych limitów, ale z Däng opowiadam ponownie te historie, które zostały już stworzone. Te mity są bardzo interesujące i wszechmocne, tak więc to nie kwestia limitów, a raczej upewnienia się, że potraktujesz je sprawiedliwie i z należytym szacunkiem.

Drugie demo Evilnight zatytułowane "Stormhymns of Filth" zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie. Surowe, chamskie speed metalowe granie podszyte punkową bezczelnością nie mogło się zresztą nie spodobać. Zresztą jeśli Venom, Exciter i wczesny Bathory to twoi bogowie to natychmiast powinieneś również sprawdzić tych Finów. Poza tym jak można wywnioskować z poniższego wywiadu i mocno lakonicznych odpowiedzi basisty Clinta Beastwooda (dobra ksywka) chyba nie bardzo im zależy na promocji i podbijaniu światowych scen. Niestety wywiad bardzo krótki, ale w końcu liczy się muzyka, prawda?

Któż nie lubi motocykli, seksu i szatana? HMP: Na początek standardowe pytanie. Jak doszło do powstania Evilnight? Clint Beastwood: Evilnight powstało na początku 2010 roku z inicjatywy Rona Heresy i Samuela L. Saxona. Chcieli grać metalpunkową muzykę i dopiero nieco później przekształciło się to w znane w obecnej formie, Evilnight. Gracie bądź graliście w jakichś innych zespołach? Wszyscy oprócz Samuela L. Saxona grali lub wciąż grają w innych zespołach. Na przykład Hell Gibson gra w Axelslaughter. Czemu zdecydowaliście się grać akurat mocno obskurny i oldschoolowy speed metal? Ponieważ kochamy to. Nie ma ku temu żadnych specjalnych przesłanek, naturalnie każdy z nas mógłby o tym mówić i ma jakieś swoje powody, że gra taką czy inną muzykę, ale ja nie zamierzam wchodzić w szczegóły. Jak długo powstawał materiał na "Stormhymns..."? Materiał powstawał przez te wszystkie lata. Niektóre powstały jeszcze w momencie formowania zespołu, a inne od podstaw już na etapie nagrywania. Pomimo chamskiego brzmienia i ogólnie bezczelnego stylu grania, wasze kawałki są bardzo chwytliwe. Takie "Turbofuck", "Dykes on Bikes" czy rozpieprzający "Lord of Darkstar" to niesamowite hiciory. Które kawałki lubicie grać najbardziej? Cóż, ja nie widzę specjalnej różnicy w odbieraniu tych utworów, w tym który bardziej wolę grać. Lubię je jako całość. Ponownie, nie bardzo mogę wypowiadać się w imieniu moich kolegów, ale myślę, że każdy z nich w jakiś sposób jest ulubionym dla każdego z nas. Skąd pomysł na umieszczenie w "Turbofuck" riffu z "Reign in Blood"? Nie mam pojęcia. Może dlatego, że to jeden z najbardziej rozpoznawalnych riffów jakie kiedykolwiek wymyślono, a my go tam umieściliśmy? W końcu czemu by nie, prawda? Co was zainspirowało do takiego grania? Obstawiam Venom, Bathory, Exciter i coś NWOBHM. Trafiłeś w sedno! (śmiech) Możesz dodać do the listy więcej kapel, ale tak to one najmocniej nas określają. Raczej nie bawicie się w poezje, a wasze teksty są dość bezpośrednie. Główne tematy to chyba moto cykle, dziwki i diabeł? Możecie coś więcej przybliżyć na ich temat? Możemy, ale będzie to tylko część punktu widzenia. Poza tym, któż nie lubi motocykli, seksu i szatana? Finowie słynął z bardzo dużego spożycia wódy. Jak to jest w waszym przypadku? Podejrzewam, że takiej muzy jaką wy gracie nie stworzyliby abstynenci (śmiech).

Cóż, powiedzmy że każdy z nas ma wiele przepitych nocy, niektóre z nich pamięta się lepiej, a inne znacznie mniej, a jeszcze innych nie pamięta się wcale. "Stormhymns of Filth" ukazał się tylko na kasecie. Czemu nie zdecydowaliście się wypuścić tego na krążku? Mam wrażenie, że ostatnio pod względem kultowości i podziemności taśmy zajmują miejsce winyli, które są obecnie łatwo dostępne. Podjęliśmy taka decyzję, bo czuliśmy się z nią dobrze, a CD to jest coś czego bardzo nie lubimy. Mamy nadzieję, że kiedyś wydamy płytę na winylu, ale na to nie nadszedł jeszcze czas. Kiedy planujecie wydać pełnowymiarowy debiut? Będą na nim też kawałki z demówek? Tego jeszcze nie wiem. Póki co chcemy startować z tego miejsca, żeby "Stormhymns..." nie był tylko kolekcją demówek, bo tak naprawdę jest album złożony z czterech kawałków, które zrobiliśmy i wrzuciliśmy do internet jako "The Redrum Tapes". Mam nadzieję, że utrzymacie ten sam kierunek co do tej pory i nie zaczniecie się "rozwijać" dodając np. elektroniczne wstawki i zakładając sukienki (śmiech)? Nie mam co do tego żadnych obaw. Jak to się stało, że znaleźliście się w szeregach tak zajebistej wytwórni jak Hells Headbangers? Szczęśliwy traf! Oczywiście to był zaszczyt pracować z taka wytwórnią jak Hells Headbangers Records i mam nadzieję, że uda się kontynuować tę współpracę w przyszłości. Jak wygląda kwestia waszych gigów? Często gracie? Z kim i gdzie będzie was można zobaczyć w najbliższym czasie? Na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy graliśmy może raz. Nadchodzący gig ponownie będzie tylko w Finlandii, tym razem w październiku w Club Prkl w Helsinkach razem z Axelslaughterem. Jak wygląda promocja "Stormhymns..."? Jesteście zadowoleni czy uważacie, że można w tym kierunku zrobić więcej? Mogliśmy zrobić w tej kwestii znacznie więcej, zwłaszcza że reakcje na kasety była naprawdę dobra, a i na sprzedaż narzekać nie możemy. Jak byście zareklamowali fanatykom swoją taśmę? Przesłuchaj kilka naszych utworów, które wrzuciliśmy do internetu i kup naszą kasetę, a następnie znów ich posłuchaj, ale tym razem na cały regulator! To już wszystko z mojej strony. Wielkie dzięki za wywiad. Również dziękujemy. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

To już wszystkie pytania. Wielkie dzięki za wywiad i powodzenia. Dziękuję bardzo. Było nam bardzo miło, życzymy szczęścia każdemu z was. Pozdrawiamy! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Foto: Evilnight

EVILNIGHT

53


W kontekście mody na lata siedemdziesiąte można by podejrzewać, że David Blomqvist i Fred Estby, byli członkowie deathmetalowrgo Dismember po prosu wskakują w inne buty i bawią się w nowy gatunek. Tymczasem nie trzeba głębokiej analizy wypowiedzi Blomqvista, żeby nie zauważyć, że facet jest po prostu absolutnym maniakiem grania sprzed trzydziestu pięciu lat. Nie tylko samej muzyki, ale też atmosfery jaka wówczas panowała, sposobu nagrywania płyt i podejścia muzyków. I co ważne, świadczą o tym nie tylko jego wypowiedzi, ale oczywiście sama muzyka The Dagger.

Jak Dismember zaczął grać hard rocka HMP: Słucham Waszej płyty i nie mogę wyjść z podziwu. Brzmienie Waszego debiutu jest absolutnie analogowe, rodem z wczesnych lat osiemdziesiątych. Rzeczywiście nagrywaliście "The Dagger" analo gowo czy to tylko umiejętna obróbka współczesnej produkcji? David Blomqvist: Bardzo pragnęliśmy starego brzmienia lat siedemdziesiątych i wczesnych osiemdziesiątych, ale niestety muzyka została zarejestrowana cyfrowo. Na pewno bym nagrał cały album analogowo, gdyby w Gutterview Records była nagrywarka taśmowa, ale takiej tam nie ma. Nadal nie używam komputerów do nagrywania, nie jest to dla mnie ani wygodne, ani szczere. Perkusja powinna brzmieć jak zza zestawu perkusyjnego, a nie sztucznie, jak bębny brzmią dziś na każdej produkcji. To pomyłka! Powinno się być w stanie usłyszeć różnicę między bębnem basowym a tomem. Nagrywaliśmy je na żywo w studiu, aby uzyskać odpowiednią atmosferę i nie przemieszczaliśmy gitar czy wokali w komputerze, by zyskać na czasie. To takie nudne na dzisiejszych albumach - po prostu grać werset raz i przenieść go do drugiego i trzeciego wiersza. Powodem dla którego zespoły

posłuchać wczesnych albumów Deep Purple. To muzyka rejestrowana szybko i bez oszukiwania za pomocą komputerów, jednak wciąż brzmi cholernie dobrze! Zespoły dziś wydają się być "primadonnami" w studio i wszystko powinno być takie idealne. Osobiście uważam, że mój sposób gry jest spontaniczny. Nie podoba mi się pisanie solówek w całości. Lubię improwizować, wtedy jest gra jest bardziej ekscytująca. Efekt może okazać się wielki lub może być katastrofą. Moi ulubieni gitarzyści dużo improwizowali, a niektórzy dzisiejsi producenci szukają odpowiedniego brzmienia snare'a przez dwa tygodnie. Co to ma być?! Snare to snare, ma brzmieć jak snare, a nie inaczej! Mam wrażenie, że ta tęsknota i powrót do korzeni to jakaś dekadencja naszych czasów, w których niemal wszystko możemy dostać na życzenie, możemy nagrać płytę w domu, a własnych muzyków znać tylko wirtualnie. Nienawidzę tego, że ludzie są dziś tak cholernie leniwi i zależni od komputerów i smartfonów! Jedno naciśnięcie przycisku na komputerze i masz cały album. Weź swój leniwy tyłek do najbliższego sklepu z płytami i Foto: Century Media

myśli… Tak, jasne. Jesteście muzykami, których macierzyste formacje grają death metal. Co sprawiło, że tak radykalnie zmieniliście gatunek? W 2009 roku myślałem, że wystarczy mi granie z Dismember, miałem dość grania oldschoolowego death metalu przez ponad dwadzieścia lat. Nigdy nie byłem w pełni z niego zadowolony, gdy Freda (Estby - perkusisty - red.) nie było w zespole. Dla mnie to nie jest jakaś duża zmiana. Nie widzę tego tak, bo zawsze byliśmy blisko tradycyjnego hard rocka i heavy metalu. Zawsze graliśmy "Wheels Of Steel" i "Rising" w autokarze, kiedy byliśmy w trasie z Dismember. Hard rock jest absolutnie najlepszy "lekiem" na bóle serca, depresję, stres i melancholię. Żyję z muzyką moich bohaterów każdego dnia i nic nigdy tego nie zmieni! Moja "muzyczna biblia" ma w sobie wiele z Blackmore'a, Coverdale'a, Dio i Dave'a Murraya! Dismember w zasadzie nie istnieje.. Myślisz, że zatęsknicie jeszcze za graniem dużo mocniejszego metalu? Nic mi o tym nie wiadomo. Żadne koncerty w rodzaju "reunion" nie są planowane, jeśli o tym mówisz. Słuchałem z jakiegoś powodu jednego z ich ostatnich albumów kilka miesięcy temu i muszę powiedzieć, że Matti Kärki jest najlepszym death metalowym wokalistą jaki kiedykolwiek istniał. Kiedy z nim grałem, nie zastanawiałem się nad tym, ale teraz po kilku latach rozłąki naprawdę jestem porażony jego niesamowitymi wokalami. A który rodzaj muzyki Ci się lepiej komponuje i wykonuje? Nie umiem dokonać takiego wyboru. Kocham oba. Granie hard rocka jednak jest większym wyzwaniem i czuję się przy nim bardziej zrelaksowany niż przy death metalu. Muszę mieć przestrzeń do myślenia kiedy gram… Przy The Dagger niczego nie muszę kryć, błędy popełniam nawet wtedy, gdy piszę kawałek. Teraz moje brzmienie gitary jest dużo czystsze. Nie lubię kiedy heavy metalowe grupy mają zbyt mocno przestrojone gitary. W death metalu jest to dopuszczalne, ale w hard rocku już nie. Wyjątkiem od reguły jest "In Rock" Purpli. Kto w takim razie wpadł na pomysł powołania The Dagger do życia? To wynik wspólnych fascynacji, knajpianych rozmów czy rzeczywiście można wskazać jedną, zakręconą osobę, która wciągnęła w ten projekt pozostałych muzyków? Są właściwie dwie szalone osoby, które tworzą The Dagger, ja i Fred. Myśleliśmy, że byłoby wspaniale grać hard rocka, a nie tylko go słuchać. Największym wyzwaniem było napisanie dobrych melodii dla wokalu, a nie tylko dobrych riffów. Z Dismember korzystaliśmy z dużej ilości bliźniaczych harmonii gitarowych, ale byliśmy bardzo surowi w przestrzeganiu tych części, tak jak posiadaniu partii instrumentalnych. Kiedy założyliśmy The Dagger bardzo chcieliśmy stworzyć zespół, który miałby silne melodie i kawałki o tak prostej konstrukcji, że nie trzeba do nich długich wstępów. Mieliśmy też kilka inspiracji z blues rocka, takich jak wczesny Whitesnake.

mogą to robić, jest to, że tempa są w stu procentach identyczne na perkusji, bo perkusista gra na clicktracku. Zrobiliśmy kilka małych błędów podczas przejść w nagrywaniu i dzięki temu tempa nie są w stu procentach takie same przez cały utwór, ale kogo tak naprawdę obchodzi? Jesteśmy hard rockowym zespołem! Ten album został nagrany w prawdziwym studio, a nie w czyimś "studio" w jakimś urzędzie, który ma komputer. Ostatnimi laty powstaje wiele zespołów nawiązujących do lat siedemdziesiątych czy wczesnych osiemdziesiątych, część z nich sięga po tradycyjne brzmienie. The Dagger wpisuje się w ten trend. Skąd twoim zdaniem taka tęsknota za prostym, naturalnym brzmieniem? Hej, nie używaj brzydkich słów (śmiech). "Trendy"? Nigdy nie podążałem za trendami i nigdy nie będę! Istnieje obecnie sporo zespołów, które chcą grać hard rocka w starym stylu, jak choćby tutaj w Szwecji, ale to w żaden sposób nie ma na nas wpływu. Odpowiedź jest prosta - zespoły i produkcja była zwyczajnie o wiele lepsza w latach siedemdziesiątych i wczesnych osiemdziesiątych. Dziś nie ma żadnej magii. Wystarczy

54

THE DAGGER

kup go zamiast się oszukiwać! Myślę, że ta histeryczna aktualizacja mediów na Facebooku i wszystko jej podobne zniszczyło wiele z magii na scenie muzycznej. Trzydzieści pięć lat temu, było się paczką, zespołem, który coś robił. Dziś wszyscy po prostu wolą sobie zrobić głupie zdjęcia i umieścić komentarz do niego. Jeszcze w latach siedemdziesiątych tak naprawdę nie było wiadomo co się dzieje z zespołami, chyba że kupiłeś magazyn lub słuchałeś radia. Facebook jest koniecznością w roku 2014, więc muszę z tym żyć. Chłopaki się tym zajmują. Wiedzą, że jestem jaskiniowcem i odmawiam używania Facebooka i smartfonów. Młodsze pokolenie, które ja nazywam "pokoleniem klikaczy" (w oryg. the buttonpushing generation - przyp.red.) jest bardzo wygodne, wszystko, co należy zrobić, wykonuje telefonem w trzy sekundy. Co jest nie tak z papierem? Winyle i kasety są mi zdecydowanie bliższe. Wolę prawdziwe produkty, kiedy słucham muzyki. I chcę zobaczyć okładkę i spojrzeć w jej wnętrze, do książeczki. Nikt nie może powiedzieć, że hard rock brzmi lepiej z komputera niż z winyla, prawda? Teraz muszę wrócić do mojej jaskini na drzemkę ... Czy to nie ironia, że piszę to wszystko do ciebie na komputerze? (śmiech) Jestem pewien, że łapiesz co mam na

Jedyną osobą, której nie kojarzę z żadnej death met alowej grupy to wokalista, Jani Kataja. W jaki sposób trafił on do The Dagger? Fred usłyszał kawałek jak śpiewał ze swoim starym zespołem i powiedział: "to cholernie dobry wokalista!" Fred i ja spotkaliśmy się z nim i zapytaliśmy, czy chciałby do nas dołączyć. Powiedzieliśmy mu "załatw sobie skórzaną ramonę i jesteś w kapeli". Jest bardzo profesjonalny zarówno studiu jak i na scenie. I masz rację, Jani nigdy wcześniej nie grał death metalu. On nawet nie ma w sobie nic z ekstremalnego metalu. Jego ulubieńcami są Ronnie James Dio, David Coverdale i Paul Rodgers. Mam wrażenie, że część Waszych utworów to jed nocześnie hołd dla klasyki rocka. Mam na myśli utwór "1978"; "Skygazer" nawiązujący tytułem do "Stargazer" Rainbow czy "Dog of Warning", który nawiązuje do "Stargazer" nie tytułem, a riffem. Nigdy wcześniej nie słyszałem o "Stargazer". A poważnie, oczywiście jest to hołd dla naszych bohaterów. Tytuł "Skygazer" jest tak oczywisty, że nawet czyjaś babcia to zauważy. Nie mieliśmy tytuł utworu więc Fred go wymyślił i spojrzał wymownie na mnie. Zaczęliśmy się uśmiechać, wtedy rzekł: "użyjmy tego".


Nie boimy się korzystania z tego rodzaju tytułów, bo każdy wie i tak, skąd pochodzi. Czcimy Rainbow Ritchiego Blackmore'a. I jestem pewien, że dziennikarze będą sikać w gacie z tego powodu, to jest po prostu wspaniałe. Zabawne jest to, że tytuł nie ma nic wspólnego z tekstem, skojarzenia są bardziej melancholijne i emocjonalne. "1978" to chwytliwy, wręcz "komercyjny" kawałek, do którego nagraliście teledysk z przymrużeniem oka. Na Waszej płycie przeważają jednak inne, mocniejsze i dojrzalsze utwory. Nie obawialiście się, że wybór tego kawałka może być nietrafiony? Łapię twój punkt widzenia, chcesz powiedzieć, że to taki nasz "pieszczoszek" (w oryg. "guilty of love" - dosłownie "pożądany do ukochania/wypieszczenia" przyp. red.)? Utwór "1978" ma bardzo melodyjny, chwytliwy refren i który bardzo lubię, ale nie powiedziałbym, że jest komercyjny… chociaż… Osobiście myślałem o zrobieniu teledysku do kawałków takich jak "Ahead of You All", "Call of 9" lub "Dark Cloud". Zrobiliśmy też wideo do "Light" i do "Look at Me When I Put my Bulletbelt on" i pozowaliśmy na scenie. Film został faktycznie nakręcony w zamku pod Sztokholmem. Jestem pewien, że niektórzy ludzie się wkurzą oto, że stoimy w tym pokoju bez dymu i dwustu reflektorów. A pancerz, który widać w tle nie stał nawet w tym pokoju. Musieliśmy go taszczyć z innego pomieszczenia do tego pokoju, to draństwo było cholernie ciężkie! W każdym razie, teledysk warto obejrzeć. Wydaje was Century Media. W jaki sposób trafiliście pod skrzydła tak dużego wydawnictwa? Sądzę, ze to nasz menadżer, Leif Jensen puścił im kawałek, a oni się zainteresowali. Zainteresowało się też kilka innych wytwórni, ale niemieckie media wydają się być najlepsze. Cieszymy się, że możemy z nimi pracować. Zakładam, że jako zespół inspirujący się latami siedemdziesiątymi i osiemdziesiątymi wydacie także winylową wersję Waszej płyty. Tak, jak najbardziej. Będzie winyl. Winylowe brzmienie jest znacznie lepsze niż to z płyt CD czy jakiejkolwiek "cyfrowej" jakości. Nie mam co do tego wątpliwości. Pamiętam lata dziewięćdziesiąte kiedy wszystkie duże metalowe kapele zaczęły wydawać zremasterowane wersje na CD, to nie było według mnie dobre. Hard rock jest jak winylowy szum, usłyszysz go tylko na winylu i tylko na nim zabrzmi właściwie! Koncertujecie? Macie w planie koncertowanie? Tak, koncertujemy. Planujemy kilka gigów, a zainteresowanie ze strony organizatorów i promotorów jest całkiem spore. Zawsze wypatrujemy możliwości zagrania koncertów. Dziękujemy za poświęcony nam czas i życzymy wszystkiego dobrego! Na zdrowie! Wszystkie sztylety w górę! (w oryg. "up the daggers" - przyp. red.)

- Dla mnie to nie jest jakiś tam trend. Dla mnie jest to sposób na życie! - deklaruje gitarzysta Black Trip Sebastian Ramstedt. Jego słowa całej rozciągłości potwierdza to debiutancka płyta tego szwedzkiego zespołu, bowiem "Goin' Under" to perfekcyjny powrót do czasów świetności tradycyjnego heavy metalu z przełomu lat 70-tych i 80-tych, mimo tego, że większość muzyków zespołu parała się bardziej ekstremalnymi formami metalu:

Wspomnienie dawnych czasów i nowa jakość HMP: Zespół powstał ponad dziesięć lat temu, ale jakoś wyjątkowo długo zbieraliście się do przejścia na etap grupy nagrywającej i wydającej płyty - czy Black Trip miał być początkowo tylko pro jektem, w którym pogrywacie sobie dla przyjemności? Sebastian Ramstedt: Tak, wszystko zaczęło się od kanału Petera gdzie zamieszczał riffy, które przychodziły mu do głowy podczas nauki gry na gitarze. Pisał kawałki, ale Black Trip nigdy nie miał być regularnym zespołem. Gdy tylko zaczęło to nabierać poważniejszych kształtów, Peter wpadł na pomysł by zaangażować w projekt innych muzyków. JB Christoffersson z Grand Magus był nawet we wczesnym stadium brany pod uwagę jako wokalista. Pozostali muzycy, jak Necro z Pest i Erik Daneilsson z Watain współpracowali z projektem Black Trip. Było to jednak długo przed tym, zanim stał się poważnym zespołem. Nazwa zespołu ma sugerować wasze powiązania z różnymi rodzajami metalu, bo przecież graliście praktycznie wszystko, od klasycznego heavy do death/ grind czy black metalu, czy też jej korzenie sięgają głębiej, do początków takich zespołów jak Mecyful Fate czy Venom? Heavy metalowe albumy, zrealizowane około 1980 roku to te, na których wychowa i się wszyscy z Black Trip. Mówię tutaj o takich grupach jak Scorpions, Thin Lizzy, Iron Maiden, Saxon, a także o Mercyful Fate i Venom. Prawdą jest, że w ciągu tych wszystkich lat graliśmy wiele rzeczy. Przeważnie metal ekstremalny. To był czas poszerzania korzeni muzyki, której się tak oddaliśmy. Pewnie nie pomylę się za bardzo stwierdzając, że Black Trip gra muzykę, na której się wychowywaliś cie, która stała się dla was punktem wyjścia do mocniejszych, bardziej ekstremalnych dźwięków, ale wciąż jest wam bliska? W rzeczy samej. Wszystko pewnie zaczęło nabierać pełniejszego kształtu, gdy dołączył do was wokalista Joseph Tholl? Bardzo ważną sprawą dla Black Trip było znalezienie odpowiedniego wokalisty. Kiedy Peter spotkał Josepha stało się coś niezwykle ważnego. Nieoszlifowane riffy, które Peter pisał nabrały życia z surowym wokalem Josepha. To był czas kiedy Peter już na poważnie myślał o tym, by z Black Trip zrobić coś większego niż tylko projekt. Kiedy tylko został nagrany pierwszy sin-

Katarzyna "Strati" Mikosz

giel, wraz z jego odpowiednim brzmieniem Black Trip narodził się jako regularny zespół. Dwa lata temu skład grupy zasilili kolejni muzycy wtedy właśnie pomyśleliście, że warto coś wreszcie nagrać? Po nagraniu singla "Tváø Ïábla" dostaliśmy kilka ofert koncertowych. Ja i Johan Bergebäck zostaliśmy wtedy poproszeni o dołączenie do zespołu jako muzycy sesyjni. Jonas Wikstrand został z kolei poproszony o zapełnienie wakatu po Danielu Bergströmie, ponieważ z jakiś powodów nie był w stanie zagrać na tych gigach. Kiedy zaczęliśmy wspólne próby, poczuliśmy coś niezwykłego. Brzmienie Black Trip nieoczekiwanie zyskało nowy kierunek. Postanowiliśmy, że nie będzie dla nas żadnych barier, że zobaczymy co się stanie jeśli postanowimy grać jako regularny i pełny skład. Wtedy też podjęta została decyzja, że powinniśmy nagrać nasz pierwszy album, zatytułowany "Goin' Under". W pewnym sensie wyprzedziliście ten obecnie bardzo modny trend retro rocka, bo coraz więcej mamy zespołów starających się grać i brzmieć tak, jak wielcy rocka progresywnego, hard rocka czy wczesnego tradycyjnego metalu? Można tak powiedzieć. Jednakże, wiele obecnych retro kapel jest w znacznej mierze opartych na podstawach Black Sababth i bluesującym hard rocku wczesnych lat 70-tych. Ponadto jest sporo zespołów, jak Bullet czy Enforcer, grających metal pierwszej połowy lat 80-tych w duchu Accept, Anvil czy Exciter. Black Trip to bardziej mieszanka późnych lat 70-tych i wczesnego nurtu NWOBHM z lat 80-tych, w sposób w jaki było to grane w tamtym czasie. Nie znam wielu zespołów, które budowałyby swoją karierę właśnie na tym specyficznym momencie, gdy narodziła się era metalu. Jednak u wielu z tych zespołów wyczuwam, że są bardziej stylizacją czy próbą podłączenia się pod obecnie panującą modę - u was słychać, że to auten tyczne, szczere i bezkompromisowe dźwięki, wypływające z serca i duszy - gdyby tak nie było, pewnie nie zakładalibyście tego zespołu? Jedną z najważniejszych kwestii brzmienia Black Trip jest fakt, że nie zrobiliśmy pastiszu tamtej stylistyki, na której ja, Peter i Johan wyrośliśmy. Brzmienie jest jak najbardziej współczesne. Każdy z nas, włączając w to Josepha i Jonasa podszedł do tego w jak najbardziej poważny sposób. Nie byłoby to możliwe, gdyby członkowie Black Trip nie poświęciliby się w pełni temu brzmieniu i stylowi. Dla mnie to nie jest jakiś tam trend. Dla mnie jest to sposób na życie.

Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Foto: SPV

BLACK TRIP

55


HMP: Cześć, jakie są początki Sacral Rage? Sacral Rage: Cześć! Powstaliśmy w grudniu 2011 roku w Atenach, w Grecji. Od tamtego czasu wydaliśmy promo CD w 2011 roku i MCD/EP zatytułowane "Deadly Bits Of Iron Fragments" przy pomocy Eat Metal Records. W skład zespołu wchodzą: Dimitris na wokalu, Vangelis na perkusji, Spyros na basie i Marios na gitarze. Muszę przyznać, że kiedy zobaczyłem waszą nazwę i dowiedziałem się skąd pochodzicie, byłem przeko nany, że gracie epicki metal w stylu Manilla Road i Cirith Ungol. Jednakże ewidentnie kierujecie się na tory amerykańskiego speed/power metalu. Co jest tego przyczyną? Cóż, zaczęliśmy grać muzykę, która później się wykrystalizowała. Nie mieliśmy jakoś sztywno określonych motywów w naszych głowach, kiedy zaczęliśmy komponować "Deadly Bits", więc nie było żadnej konkretnej przyczyny. Oczywiście, wiemy, że muzyka jest bliska brzmieniu amerykańskiemu, ponieważ jesteśmy dużymi adoratorami tamtejszej sceny. Nie chcemy jednak szufladkować naszej muzyki. My postrzegamy siebie samych jako zespół heavy metalowy.

Foto: SPV

Wszyscy w Black Trip jesteście fanami tych samych zespołów, czy też odwrotnie - to wasze całkowicie odmienne fascynacje muzyczne złożyły się na mate riał tworzący "Goin' Under"? Tak, jesteśmy w pełni oddani tej muzyce. Często macie okazję słyszeć od fanów, kumpli czy słuchaczy, że ta płyta brzmi niczym klasyczne albumy zarejestrowane na przełomie lat 70-tych i 80tych? Tak, to bardzo często spotykany sposób myślenia. I jest to dokładnie to, co chcieliśmy uzyskać. Chcieliśmy brzmieć właśnie w taki sposób, by móc równać się z "In Trnace" Scorpions czy "Strong Arm of the Law" Saxon. Oczywiście, z racji wokalu Josepha wiele ludzi przywołuje też Iron Maiden czy Thin Lizzy. Wracacie do korzeni nie tylko muzycznie, ale też w innych aspektach: klasyczna okładka, osiem utworów, trwających niecałe 35 minut? Cały koncept miał się przełożyć na cały album. Zarówno pod względem osadzenia w czasie, jak i pod wizualnym. Wydaję mi się, że ten rodzaj muzyki najlepiej odbiera się właśnie na winylu. Jeśli o mnie chodzi, to uważam, że wiele płyt CD zawiera za dużo kawałków. Ciężko jest wyłuskać choć cząstkę tego, co tak naprawdę artysta chciał na niej przekazać. Sądzę, że znacznie lepiej jest zamknąć całość w czasie tych 40 minut i dać słuchaczowi szansę na głębszą refleksję w każdym numerze, mieszczącym się w takim, a nie innym czasie trwania. To dlatego "Goin' Under" ukazał się też na winylu? Tak! Winyl jest jedynym formatem, który do tego albumu pasuje. Wciąż zbieracie czarne płyty? Który z was może pochwalić się największą kolekcją czy jakimiś niesamowitymi winylowymi rarytasami? Bez cienia wątpliwości to Peter jest największym kolekcjonerem winyli w zespole. Prawdopodobnie zaraz po mnie. Znajdziesz w tych kolekcjach wszystkie najważniejsze białe kruki. Ale do LP dodano też płytkę CD - to tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś nie mógł oderwać się od słucha nia winylowej płyty i zbyt szybko by się zdarła? Tak! (śmiech) Niestety nie było możliwości wypuszczenia tej płyty bez wersji CD. Jak dla mnie jednakże, spokojnie mogła by się bez niej obyć. Takie dźwięki najlepiej sprawdzają się na koncer tach. Chyba nie występujecie zbyt często, z racji rozlicznych innych zobowiązań, ale jak już jest okaz ja, to pewnie nie oszczędzacie się na scenie? Póki co nie zagraliśmy wiele koncertów. Oczywiście, dajemy z siebie wszystko, gdy już do nich dochodzi. Cały zespół kocha występować i ta muzyka naprawdę należy do sceny na której się wówczas znajdujemy. Nigdy nie mogę się wprost doczekać kolejnego gigu jaki nas czeka!

56

BLACK TRIP

Które z utworów przyjmowane są najlepiej? Maidenowy "No Tomorrow"? Mroczny "Tváø Ïábla"? A może rozpędzony "The Bells"? Zarówno "No Tomorrow" jak i "Tváø Ïábla" zachwycają publiczność. Z kolei "The Bells" bardzo często otwieramy nasz koncerty. Kolejnym faworytem jest nasz nowy kawałek "Danger". Znajdzie się na naszym następnym albumie. To właśnie ten stał się najbardziej popularny pośród tych wszystkich, którzy widzieli nas na więcej niż na jednym koncercie. Zdarza się, że gdy macie grać dłużej, sięgacie też po covery, bo przecież płyta jest dość krótka, nawet jeśli macie w zanadrzu kilka innych utworów, jak np. z debiutanckiego singla, to ciężko zapełnić nimi te 60-70 minut? Zazwyczaj sięgamy po nowe utwory i ewentualnie po jeden lub dwa covery. Zwykliśmy grać "And The Bands Played On" Saxon oraz "Outlaw" Riot. Gramy też kawałek z naszego singla. Nasze koncerty nie trwają dłużej niż godzina zegarowa. Covery fajnie sprawdzają się też podczas bisów, u was też? W rzeczy samej. Zrobiliśmy nawet kilka nagrań naszych wersji kawałków takich kapel jak wspomniany Saxon czy Riot. A jak publiczność przyjmuje wasze koncerty? Nie ci starsi fani, wychowani na takiej muzyce ludzie 30-50 letni, ale ci młodzi, nastoletni słuchacze, dla których być może niejednokrotnie jest to pierwszy kontakt z klasycznym metalem? Odzew był wspaniały. Wygląda na to, że sporo młodych ludzi przychodzi również na nasze koncerty. Zwłaszcza było to doskonale widać podczas występów w północnej części Szwecji, większość tamtejszej publiczności to dorastający nastolatkowie i wcześni dwudziestolatkowie. Sadzę też, że w jakiś sposób nasza muzyka przynosi wspomnienia dawnych czasów także dla starszych fanów, ale przede wszystkim jest pierwszym kontaktem, przebudzeniem i impulsem do odkrywania fantastycznych skarbów wczesnych dni NW OBHM dla tych wszystkich młodych ludzi. Czyli jak na to nie patrzeć szczera i prawdziwa muzyka nigdy nie zginie, bo ludzie zawsze będą się nią interesować i do niej lgnąć, wbrew promocyjnym zabiegom dużych firm, wciskającym im popowe beztalencia? Jak najbardziej, dobrej jakości współpraca zawsze jest w cenie. Myślę, że heavy metal zawsze znajdzie sposób na przetrwanie. Nie dbamy oto, czy Black Trip będzie największym sukcesem tego odrodzenia na długie lata, my robimy po prostu to, co chcemy robić. Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Jakie zespoły wywarły na was największy wpływ. Komu zawdzięczacie powstanie Sacral Rage? (śmiech) Cóż, jest wiele zespołów które wpłynęły na powstanie Sacral Rage. (śmiech) Sądzę, że łączymy u nas amerykańską technikę z europejskim wyczuciem i melodią. Niektórymi zespołami, które nas inspirują są: Judas Priest, Watchtower, Annihilator, Rush, Jag Panzer, Nasty Savage, Crismon Glory i lista mogłaby być dłuższa, ale staramy się łączyć ich wszystkich w taki sposób, by uzyskać nasze unikalne brzmienie. Jak długo tworzyliście materiał na "Deadly Bits…"? Czy wszystkie stworzone kawałki znalazły się na EPce? Utwory napisane na "Deadly Bits…" powstawały trzy miesiące, a przynajmniej tyle istniały zanim zostały wydane. Wszystko co powstało znalazło się na tej epce, a powodem pośpiechu był fakt, że nasz gitarzysta musiał odsłużyć dziewięć miesięcy obowiązkowej służby wojskowej, więc chcieliśmy mieć coś w garści przez okres tych dziewięciu miesięcy. "Deadly Bits" zostały jednak zrealizowane po tym dziewięciomiesięcznym okresie ponieważ dopiero wtedy byliśmy zdolni promować ten materiał na gigach i tak dalej. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że ostatni numer "Burning Yearning" nigdy nie był próbowany. Odsłuchaliśmy go w całości dopiero kiedy nagrania już były skończone. (śmiech) Jak tworzycie swoją muzyke? Jest efektem pracy zespołowej czy może podział ról jest ściśle określony? Cóż, raczej bym powiedział, że coś pomiędzy. Czasem jest tak, że ktoś przynosi gotowy kawałek, a czasem trzeba go poćwiczyć i przearanżować w studiu. Generalnie wszyscy członkowie są zaangażowani w proces komponowania. W przypadku EPki, Marios i Spyros przynieśli większość numerów, kiedy Dimitris zajmował się przedprodukcją wokali przy pomocy Maria. Rola Vangelisa zasadzała się na wskazywanie potrzeb, które trzeba dodać do numerów poprzez dodawanie kluczowych idei i kilku ważnych punktów. Mamy to szczęście, że mamy własne domowe studio, gdzie możemy nagrywać wczesne wersje numerów, a następnie ćwiczyć je w naszym studiu, gdzie odbywają się próby.


Tak! Graliśmy kilka koncertów z zabójczymi i legendarnymi kapelami!! To było wspaniałe widzieć ich i rozmawiać z nimi na backstage'u, z naszymi bohaterami, zwłaszcza, że są zajebistymi ludźmi. Coś wspaniałego!! Zagraliśmy kilka koncertów w Atenach (w odstępach dwu, trzy miesięcznych), żeby się zaprezentować jak największej publiczności, jakby nie patrzeć jesteśmy nowym zespołem i popromować "Deadly Bits of Iron Fragments". Teraz znów zagramy w naszym rodzinnym mieście, a potem będziemy grać kiedy będziemy mogli powiedzieć, że mamy coś nowego, co stanie się wtedy gdy wyjdzie nasz nowy album.

Chcemy przypomnieć jak kopie tyłki grecki metal! Grecka scena wciąż nie odpuszcza. Jednak w przypadku Sacral Rage nie ma mowy o epckim graniu w klimatach Manilla Road, ale o czystym US power metalu. Lubicie Jag Panzer, Crimson Glory, Liege Lord? To powinniście też polubić EPkę "Deadly Bits of Iron Fragments" nagraną przez tych czterech ateńczyków. Kolejną rekomendacją powinien być też fakt, że zostali zaproszeni na przyszłoroczną edycję Keep it True co jest również ogromną nobilitacją. Ich debiutancki krążek planowany na początek przyszłego roku zapowiada się bardzo smakowicie i już oczekuję go z dużą niecierpliwością. Przed wami Sacral Rage.

Minęło już trochę czasu od momentu wydania "Deadly Bits…". Czy tworzycie już materiał na Wasz debiutancki album? Idealnym momentem na nowy album byłby początek 2015 roku. Nie udawalibyśmy się na KIT i Heavy Sound, które mamy już zarezerwowane z pustymi rękoma. Komponujemy ostatnie kawałki oraz dopieszczamy już istniejące. Pełna płyta będzie zawierać osiem albo dziewięć kawałków.

Jest tam cover Nasty Savage, "Gladiator", który świetnie pasuje do reszty. Czy myśleliście o prz eróbce jakiegoś innego utworu, czy może "Gladiator" był pierwszą i jedyną myślą? Po pierwsze wszyscy szanujemy Nasty Savage, którzy byli pierwszą ekstremalną (muzycznie i wizerunkowo) prawdziwą metalową grupą! Jak powiedziałem, to było coś w rodzaju idealnego wyboru na cover. Nie mieliśmy na myśli żadnej innej kapeli. Innym powodem dla którego zrobiliśmy ten numer, było to, że dzięki temu powstał pierwszy hołd dla tych potworów metalu! Rozmawialiśmy z Benem Meyerem, zgodził się i zrobiliśmy to. Sądzę, że jesteśmy gdzieś tam pomiędzy "Gladiatorem" a "Metal Knights".

W jakim kierunku pójdzie wasza muzyka? Czy będzie to ewolucja czy może rewolucja? A może nie będzie żadnych zmian? W nawiązaniu do tego co powiedziałeś, będzie to ewolucja poprzez rewolucję. Oznacza to, że utwory pozostaną ciężkie i mroczne, ale nałożą się na nie jeszcze inne filtry. Kawałki będą bardziej pełne, bardziej techniczne i jeszcze bardziej Sacral Rage'owe. Spędziliśmy nad nimi mnóstwo czasu i jesteśmy bardzo pewni siebie. Jeśli 'Dead Bits…" był małym kroczkiem, to teraz czeka nas duży krok. Nie ma najmniejszego sensu w nie dokonywaniu zmian i robieniu tego samego co znalazło się na EPce po raz kolejny.

Gdzie było kręcone wideo do "Master of Darker Light"? W moim odczuciu to prawdodobnie wasz najlepszy kawałek, ale jakie kryteria kierowały Wami podczas jego wyboru? Kręciliśmy w dwóch miejscach. Główne zdjęcia są z klubu 7sins znajdującego się w Atenach, a jego druga część była filmowana w salce prób jednego z naszych przyjaciół. Wybór był dla nas łatwy, "Master…" miał świetny odbiór podczas koncertów, był killerem!! Wierzymy, że ma wszystkie te elementy: melodię, agresywność, szaleństwo i wiele innych, które chcieliśmy zawrzeć na "Deadlu Bits…", a także ma odpowiednią, dopuszczalną długość dla takiego wideoklipu.

są Harry "The Tyrant" Conklin, Jonathon Stewart, Carl Albert, Alan Tecchio, John Cyriis, Warrel Dane, Midnight, Ski i wielu innych. Nie rozważaliście dodania do składu jeszcze jednego gitarzysty? Wydaje mi się, że Wasza muzyka sko rzystałaby na tym. Co o tym sądzicie? Cóż, jak widać nie potrzebowaliśmy drugiego gitarzysty. Po pierwsze, nasze brzmienie zmieniłoby się radykalnie poprzez dołączenie drugiego gitarzysty. Ponadto, byłoby naprawdę ciężko znaleźć odpowiednią osobę. Musielibyśmy spędzić mnóstwo czasu poświęcając go na inkorporowanie piątego członka i wcale sobie tego nie życzymy. Przynajmniej na chwilę obecną. To byłoby jak zaczynanie od kompletnego zera. Jak

Jakie macie plany na przyszłość? Czego można się po

Foto: Sacral Rage

"Deadly Bits…" zostało wydane przez Eat Metal Records. Czy zamierzacie kontynuować z nimi współpracę na następnych wydawnictwach? Może macie już jakieś inne propozycje? Greg z Eat Metal Records jest świetnym kolesiem i przyjacielem. Chciał z nami pracować od pierwszego dnia. Nie było to tylko bezmyślne działanie z naszej strony. Jak dotąd mieliśmy propozycje z greckich wytwórni, włączając w to Eat Metal i od kilku europejskich. Obecnie rozważamy wszystkie możliwe scenariusze. W niedługim czasie będziemy mieli dobre wieści do przekazania. Posiadacie naprawdę dobre umiejętności, muszę więc zapytać czy graliście wcześniej w innych zespołach? Jak długo gracie na swoich instrumentach? Dzięki za twoje słowa. Prawdą jest, że Sacral Rage nie jest naszym pierwszym zespołem. Dla większości z nas jest zespołem, który wyrósł na gruncie tych, których wcześniej byliśmy częścią. Nasi członkowie grali w przeszłości w kilku greckich undergroundowych zespołach. Dimitris śpiewał w Outcry, Spyros grał w Accelerator, Vangelis miał Necrovorousa i Overkasta, a Marios grał z Dizzy Dizzign. Wszyscy zaczęliśmy na naszych instrumentach grać mniej więcej w tym samym czasie, tylko Vangelis zaczynał na scenie metalowej nieco wcześniej niż my. Zgaduję, że dojrzewać i ćwiczyć zaczęliśmy gdzieś w roku 2004. Waszym ogromnym atutem jest głos Dimitrisa, zwłaszcza jego falset. Czy brał jakieś lekcje śpiewu? Kto jest jego inspiracją? Dimitris jest kompletnym samoukiem!! Nigdy nie brał pod uwagę siebie jako muzyka, bardziej postrzegał siebie jako metalheada. Mimo to, że chce doskonalić swoje umiejętności wokalne, nigdy nie brał żadnych wokalnych lekcji, ponieważ nie chce stracić swojej naturalnej agresywności i swojego bezkompromisowego podejścia do linii i melodii wokalnych. Jego inspiracjami

pokazują nasze koncerty, nie mamy z tym żadnych problemów, nie wspominając o poprawnym odegraniu naszego materiału. Niektóre fragmenty może i by potrzebowały drugiej gitary, są przearanżowane w odpowiedni sposób na potrzeby gigu. Jak to się stało, że zostaliście zaproszeni na legendarny festiwal Keep It True? Jestem pewien, że możecie liczyć na silne wsparcie waszych krajanów pod sceną? To wielki zaszczyt dla nas być częścią tego festiwalu!! Mówi się, że będziemy pierwszą grecką grupą która na nim wystąpi od 2008 roku. Chcemy przypomnieć fanom KITa, jak tyłki kopie grecki metal (śmiech). Manolis Karazeris dał zarządowi festiwalu kilka kopii naszych nowych kawałków promocyjnych zrobionych specjalnie dla Keep It True, a oni nas bez wahania zaprosili na edycję w 2015 roku. Dzięki im z całego serca!! Jesteśmy dozgonnie wdzięczni! Wielu greckich metalheadów wspiera ten festiwal każdego roku, więc tak, liczymy na odlot podczas naszego występu.

Was spodziewać? Oczekujcie pełnowymiarowego uderzenia! Ponadto, jak wspomniałem wcześniej, zamierzamy zagrać na KIT oraz na belgijskim Heavy Sound. Jesteśmy otwarci na propozycje zagrania wszędzie tam, gdzie nas zechcą, więc mówcie o nas! To wszystkie pytania, które przygotowałem. Ostatnie słowa należą do was. Dziękujemy za wywiad dla Heavy Metal Pages!!! Mamy nadzieję na spotkanie z wami w Polsce, słyszałem że szalona z was publiczność!!! Pozdrowienia!!! Wspierajcie metal, a nie trendy!!! Chwała undergroundowi!!! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Skoro mówimy o koncertach, jak często gracie na żywo? Wiem, że graliście przed takimi legendami jak Skyclad czy Jag Panzer.

SACRAL RAGE

57


Krzewcie Metal! Szweckie heavy metalowe podziemie zdaje się nie mieć dna. I bardzo dobrze, bo biorąc pod uwagę jakość muzyki jaką oferują kolejne grupy z tego kraju pozostaje się tylko z tego cieszyć. Kolejnym reprezentantem tej sceny jest pochodzący z Växjö Ambush. Ich debiut "Firestorm" nie zrobił na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia i jest na pewno co najmniej kilka(naście) lepszych młodych zespołów, ale i tak jest całkiem nieźle. Klasyczny heavy mocno zakorzeniony w pierwszej połowie lat 80-tych na pewno znajdzie swoich odbiorców. Zresztą widząc zaangażowanie muzyków i oddanie dla sprawy na kolejnym krążku może być już tylko lepiej. Przed wami wokalista Oskar Jacobsson. HMP: Witam. Jak wrażenia po premierze "Firestorm"? Jesteście zadowoleni z przyjęcia płyty? Oskar Jacobsson: Cześć! Nastroje są dobre, a my jesteśmy bardzo zadowoleni z odbioru naszego albumu. "Firestorm" zebrał dobre recenzje i wygląda na to, że coraz więcej metalheadów o nas wie. Nie mamy powodów, by nie ekscytować się tym, co nadejdzie w przyszłości. Jesteście z niej w pełni zadowoleni? Zmienilibyście coś dzisiaj, gdybyście mieli taką możliwość? Tak, jesteśmy w stu procentach zadowoleni z rezultatu. Włożyliśmy w ten album mnóstwo pracy i opłaciło się, nie zmienilibyśmy w nim ani jednej nuty. Najważniejszą rzeczą dla nas było zrobić ten album w jak najbardziej prymitywny i szczery sposób, a przede wszystkim nie chcieliśmy go "nadprodukować".

pokazał zespołowi niezwykły szkic loga Ambush ponad ciemnymi skałami i jeziorem ognia. Zgodziliśmy się, że użyjemy ten pomysł jako naszą okładkę. Później, zdecydowaliśmy się zlecić to niemieckiemu artyście Alexandrowi von Wieldingowi, by namalował to dla nas. Wydaję mi się, że wykonał kawał niezwykłej roboty. "Firestorm" ukazał się nakładem High Roller Records. W wersji winylowej. Czy wyjdzie również w innym formacie np. CD? Właśnie pojawił się również na płycie CD, zachęcam do zapoznania się z nim! Muzyka zawarta na waszym debiucie to klasyczny heavy metal zagrany w oldschoolowym duchu. Nie boicie się, że wzorując się tak bardzo na klasykach Foto: High Roller

teledysku samodzielnie na kamerze 8mm i zrobić wideo zawierające dużo imprezowania i headbangingu. Adam jest bestią kiedy przychodzi wykonywać tę sztukę, więc pozwoliliśmy mu aranżować i grać w klipie. Nagrywanie tego teledysku było dość spontaniczne. (śmiech) Oglądając go można odnieść pewnie słuszne wrażenie, że w czasie waszych wyjazdów dzieje się całkiem sporo. Sa może jakieś historie, których nie chcecie nikomu opowiadać, ale dla Heavy Metal Pages zrobicie wyjątek (śmiech)? Cóż, zazwyczaj jesteśmy miłymi gośćmi, którzy lubią wypić, ale czasami dzieją się popieprzone rzeczy, kiedy zbyt ostro zabalujemy. Adam i Ludwig po gigu w Gothenburgu tej wiosny wdali się na przykład w bitkę z kilkoma upośledzonymi gostkami z ochrony. Ten mały incydent był powodem ich wycieczki policyjnym radiowozem, co było wręcz idiotyczne. Na szczęście, tej samej nocy zostali wypuszczeni. Jak wygląda sprawa koncertów? Często gracie? Planujecie jakąś trasę? Z kim dzieliliście dotąd scenę? Zamierzamy grać w Europie w listopadzie. Zmierzamy do Niemiec, Szwajcarii i Austrii. W Dornbirn w Austrii zagramy razem z naszymi ziomkami z Enforcer. Zamierzamy też zagrać kilka koncertów w Szwecji w październiku, listopadzie i grudniu. Tej wiosny mamy już też zabookowane kilka koncertów na festiwalach w Niemczech i Belgii, ale wciąż może być ich więcej… Właśnie podpisaliśmy kontrakt z agencją bookingową, więc na pewno będzie duża trasa na wiosnę, lato przyszłego roku. Jaka by była wasza wymarzona trasa? Możecie użyć wariantu bardziej realnego i tego troszkę mniej (śmiech). Ok, realistyczna wersja na najbliższą trasę po Eurooie obejmowałaby większość krajów, takich jak Niemcy, Hiszpania, Włochy i oczywiście Polskę! W przyszłości chciałbym pojechać w dużą trasę po Południowej Ameryce. Wiemy, że jest tam sporo maniaków w Chile, Brazylii, Argentynie i Kolumbii, którzy lubią naszą muzykę, więc nie byłoby to takie całkiem niemożliwe. Szaleni metalheadzi, dużo piwa i przyjemna, ciepła pogoda, czego więcej można chcieć? Jak w ogóle doszło do powstania Ambush? Co Was zainspirowało do tworzenia muzyki? Pomysł narodził się pewnej nocy dwa lata temu, kiedy piliśmy piwo i słuchaliśmy razem oldschoolowego heavy metalu. Doszliśmy do wniosku, że współczesna muzyka metalowa zmierza w złym kierunku i zdecydowaliśmy się coś z tym zrobić. Wszystko czego pragnęliśmy, to grać wczesny heavy metal z lat 80-tych i wszystko poszło dość naturalnie.

Oczywiście, zawsze uczysz się na swoich błędach w studiu, i zawsze jakiś błąd prześlizgnie się do miksu. Jednakże, sądzimy, że te małe błędy nadały utworom większej naturalności. W jaki sposób powstają wasze utwory? Kto odpowiada za komponowanie? Muzyka na "Firestorm" została oparta głównie na riffach napisanych przez gitarzystę Olofa i basistę Ludwiga. Jammowaliśmy na próbach przy kilku piwkach, każdy wychodził ze swoimi przemyśleniami i pomysłami. Ja dopasowywałem melodię wokali, Adam wziął w dłoń pałeczki i zza swojego zestawu perkusyjnego po prostu bębnił. A kto odpowiada za teksty? Możecie o nich opowiedzieć w kilku słowach? Co przekazujedcie w swoich utworach? Teksty na ten album zostały napisane przeze mnie, Olofa i Ludwiga. Są dla nas ważne i muszą się ściśle wiązać z obraną historią. W zasadzie chcemy pisać na tematy, które są ważne dla nas, rzeczy które mają związek z czystym heavy metalem. Od kiedy wspólnie interesujemy się historią militarną, niektóre nasze teksty zawierają także takie motywy. Okładka zdobiąca "Firestorm" to stuprocentowo heavy metalowy obrazek. Czyj był pomysł i wyko nanie? Dzięki wielkie! W grudniu zeszłego roku Adam

58

AMBUSH

gatunku możecie zatracić własną tożsamość? Czy może jednak macie to w dupie i nie przejmujecie się tym? Gramy muzykę, którą kochamy - klasyczny, tradycyjny heavy metal. Od kiedy inspirujemy się wieloma zespołami z gatunku, nasze pisanie zawiera naleciałości tych grup. Chcieliśmy zawrzeć w nich korzenie wczesnych lat 80-tych i tworzyć kopiące w tyłek numery, które będą pasować do gatunku. Ambush stoi na straży integralności i tożsamości, ale wszystko co się liczy to nasi fani, którzy wiedzą, że robimy to z serca i z wnętrza naszych dusz, że kochamy także naszą własną muzykę. W jaki sposób zamierzacie promować "Firestorm"? Jesteście zadowoleni z wytwórni i z tego co dla was robią "Firestorm" jest promowane przez High Roller Records, a my jesteśmy zadowoleni z ich pracy. Są profesjonalistami i dbają o każdy element. Według mnie to jest to jedna z najlepszych wytwórni heavy metalowych. Nagraliście klip do utworu "Don't Shoot (Let 'em Burn)" i chyba był to słuszny wybór, bo kawałek rozpieprza. Możecie coś więcej powiedzieć na temat tego teledysku? Tak, cześciowo nagrywaliśmy ją w starej salce prób, a częściowo w naszym lokalnym pubie w Växjö. Właściwie zdecydowaliśmy się na filmowanie i produkcję

Jak wyobrażacie sobie przyszłość Ambush? Macie już zaplanowane kolejne ruchy czy idziecie na żywioł? Obecnie piszemy materiał na kolejny album i mogę powiedzieć, że mamy już kilka naprawdę niezłych numerów. W przyszłym roku, dokończymy nasze plany na wiosenno-letnią trasę i przygotujemy się do spalenia gum na europejskich drogach. Macie już może jakieś nowe numery? W jakim kierunku zamierzacie pójść na kolejnym krążku? Tak, kilka mamy już skończonych, ale będzie ich jeszcze więcej. Jeden numer jest o powstaniu chłopów przeciwko królowi Szwecji, które miało miejsce w naszym mieście w 1542 roku. Jak zawsze, będzie to czysty heavy metal! Na koniec spróbujcie jak najlepiej zareklamować swój debiut polskim maniakom. Zachęcam was do posłuchania naszego albumu "Firestorm", koniecznie przy kilku dobrych polskich browarkach, takich jak Żubr, Lech czy Żywiec! Chyba trzeba Was będzie doedukwać w kwestii dobrych polskich browarków przy najbliższej okazji (śmiech). To już wszystko z mojej strony. Dzięki za wywiad. Dzięki wielkie za poświęcony nam czas. Mamy nadzieję, że uda nam się odwiedzić wasz piękny kraj już wkrótce! A do tego czasu - Krzewcie Metal! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Krzysztof "Lupas" Śmiglak



album? Mamy już nagrane kilka pomysłów na drugą płytę. Zamierzamy nad nim pracować już od grudnia. Obecnie, to, co zespół nagrał jest na płycie. Nie mamy żadnych niezrealizowanych kawałków.

Energia, siła i żywe melodie Debiutanci wciąż w natarciu. Kolejny zespół próbujący oddać swoją muzyką ducha lat 80-tych i najlepszych czasów heavy metalu. Hiszpanie z Hitten zaimponowali mnie swoim debiutanckim krążkiem "First Strike with the Devil", na którym to zaprezentowali smakowitą miksturę NWOBHM ze speed metalem spod znaku Exciter. Szybko, energetycznie i melodyjnie. Myślę, że w natłoku podobnych sobie zespołów prezentujących tę stylistykę na Hitten akurat warto mieć szczególnie oko. Zapraszam do przeczytania rozmowy z gitarzystą prowadzącym grupy Danim. HMP: Witam. Na początek gratuluję znakomitego debiutu. Dani: Cześć! Tu Dani, gitarzysta prowadzący. Dzięki, że możemy się tutaj pojawić! Cieszymy się, że podobał ci się nasz album. Jak zareagowała scena na wasz album? Ja nie słyszałem dotąd negatywnych opinii. To wspaniałe, że ludzie tak polubili ten album. Jesteśmy bardzo zadowoleni z finałowego rezultatu, także dlatego, że ciężko nad nim pracowaliśmy. Spędziliśmy jakieś 15 dni na nagrywaniu i pracy w studiu. To świetnie usłyszeć potem coś takiego. Wierzymy, że ten

myśleniem o okładce, wyglądzie i wszystkimi tego typu sprawami, ponieważ zależało nam na tym, aby były ze sobą powiązane. Jaki jest u was podział ról w zespole? Kto odpowiada za teksty, kto za muzykę? Może pracujecie zespołowo? Zdecydowanie, preferujemy pracę zespołową. Naprawdę lubimy pójść do salki prób i pograć kilka riffów, wiesz, na zasadzie jam session. Czasami przychodzimy do salki już z gotowym riffem, melodią czy pomysłem na wokal.

Które numery lubicie grać najbardziej, a które lubią fani? Dla mnie absolutnym hitem jest "Nightmartes Come True". To zabawne, ponieważ w chwili obecnej gramy cały album, oprócz "Nightmares Come True". Chcemy dodać ten kawałek do setlisty w przyszłości. Wiesz, zależnie od czasu, który mamy do wykorzystania, musisz dodawać lub usuwać numery. Teraz gramy jakieś dwanaście, trzynaście numerów. Ludzie lubią starocie takie jak: "Start the Fire", "Night of the Hunter" czy "Burn this City". Oczywiście chcą usłyszeć też nowe kawałki. Uwzględniamy też cover. Na jednym z ostatnich występów graliśmy "Warrior" Riot, ale gramy też "The Beast" duńskiej grupu Randy i "Iron Maiden" Iron Maiden… Płyta CD wyszła nakładem No Remorse natomiast vinyl Heavy Forces. Czemu tak to rozdzieliliście? Jak oceniacie te wytwórnie? Na początku mieliśmy tylko wytwórnię odpowiedzialną za wydanie winyla (Heavy Forces Records). Andreas z No Remorse napisał do nas maila z pytaniem czy mamy już wytwórnię, która wyda płytę na CD. Spodobało nam się to. Ponadto, lubimy wszystko z No Remorse i sposób w jaki podchodzą do spraw, więc zgodziliśmy się. Obie wytwórnie są znakomite. Jesteśmy zadowoleni z finałowych rezultatów. Ponadto obie wytwórnie wysyłają swoje wydawnictwa do sklepów na całym świecie: do USA, Japonii, Europy. Dla nas, jest to absolutnie fantastyczne! Niezbyt podoba mi się wasza okładka, choć i tak jest o niebo lepsza od tych wszystkich komputerowych gówien. Jak wy się na nią zapatrujecie? Będzie lepiej w przyszłości? Osobiście bardzo lubimy okładkę. Jest na niej wszystko co chcieliśmy i artysta wykonał kawał dobrej roboty. Nie chcieliśmy niczego robionego cyfrowo i nie chcemy niczego cyfrowego na żadnym kolejnym. Chcemy, żeby były robione w tradycyjny sposób. O okładce drugiej płyty jeszcze nie rozmawialiśmy, ale chcemy aby była powiązana z tą pierwszą. Na pewno Ci się spodoba!

Foto: No Remorse

album daje sobie radę naprawdę nieźle. Na płycie znalazł się praktycznie sam premierowy materiał. Jedynie "Evil Power" ukazał się wcześniej na singlu. Wszystkie pozostałe numery zostały napisane z myślą o debiucie? Tak, "Evil Power" jest singlem "First Strike With The Devil" więc oczywiście zamieściliśmy go takze na debiutanckim albumie. Reszta kawałków powstała specjalnie na ten krążek. Nie myśleliście o tym, żeby na album wrzucić również numery z EPki? Na debiutancką płytę chcieliśmy zaoferować ludziom kompletnie nowe utwory. Może w przyszłości nagramy ponownie część numerów z EPki i dodamy je jako bonus do następnych, ale nie jestem tego pewien. Lubimy kawałki z EPki i też jesteśmy z nich dumni, oczywiście nagrać je ponownie byłoby wspaniale, ale zdecydowanie wolimy skupiać się na komponowaniu nowych utworów. Jak długo powstawał materiał na płytę? Zaczęliśmy komponować debiutancki album gdzieś we wrześniu 2013 roku. Wtedy też rozeszły się nasze drogi z naszym wokalistą Manu i dołączył do nas nowy, Aitor. Kontynuowaliśmy komponowanie wszystkich kawałków i w lutym tego roku przystąpiliśmy do ich rejestracji. Podczas tych miesięcy zajęliśmy się także

60

HITTEN

Na "First Strike with the Devil" znajduje się osiem numerów trwających 40 minut i uważam, że jest to wystarczająca długość. Nie macie wrażenia, że niektóre kapele przeginają z długością swoich płyt przez co słuchacz bardzo często się po prostu zaczyna nudzić? W rzeczy samej. Kiedy komponowaliśmy tę płytę, mieliśmy od początku pomysł, że chcemy osiem kawałków, po cztery na każdej stronie. Sądzę, że płyty muszą mieć swój porządek i oczywiście, wszystkie numery muszą być ze sobą koherentne. Prawdą jest, że wiele zespołów lubi długie albumy i mogą być one nudne. Wszystko zależy od podejścia. Podejrzewam, że jeszcze jedną przyczyną długości waszego albumu jest chęć wydania go też na vinylu, mam rację? Na początku rozważaliśmy opcję osiem numerów i bonus. Czyli dziewięć kawałków jako całość. Bonusem miał być cover Heavy Pettin, ale to był tylko pomysł, którego nie wykluczamy użyć w przyszłości. Nie robimy czterdziestominutowych płyt celowo, po prostu robimy utwory, które zamykają się w takim czasie. Prawdopodobnie drugi album będzie dłuższy, ale tylko nieznacznie. Pozostały wam jeszcze jakieś niewykorzystane utwory, które planujecie wrzucić na późniejsze wydawnictwa czy też wszystko co napisaliście trafiło na

Wasza muzyka brzmi dla mnie niczym połączenie NWOBHM (pierwsze dwie płyty Maiden) ze speed metalem (Exciter). Jak wy byście określili swoją muzę? Jakie są wasze największe inspiracje? Bardzo nam miło to słyszeć! Sądzę, że nawiązanie do Exciter to jest to, co daje tym kawałkom energii i siły, ale sprawia też, że melodie żyją. Jeśli miałbym je opisać, powiedziałbym, że to najczystszy heavy metal. Naprawdę cenimy Riot, Iron Maiden, Diamond Head, Def Lepard, Judas Priest, Black Sabbath, Led Zeppelin, CCR (Creedence Clearwater Revival - przyp. red.), Deep Purple, Rainbow, Motörhead, Saxon, początki Metalliki, początki Helloween, GraveStone, 220 Volt, Heavy Pettin, Scorpions, Lizzy Borden, Crimson Glory… Ostatnio pojawiło się sporo młodych grup reprezentujących klasyczny heavy metal. Które z tych grup uważacie za wartościowe? Z którymi w jednym szeregu ustawilibyście Hitten? Wydaje mi się, że najbardziej znanymi są Skull Fist, Enforcer, Vanderbuyst i Bullet. Dopeiro za nimi, znajdują się inne dobre zespoły jak Stallion, Evil Invaders, Ranger czy Ambush. Są naprawdę zajebiste. Lubimy wszystkie te zespoły i również je wspieramy. Myślę, że Hitten jest gdzieś tam pomiędzy nimi. Graliście wcześniej w jakichś innych bandach? Wiem, że Dani grałeś w równie świetnym Iron Curtain. Tak, graliśmy w kilku zanim Hitten się narodził. Obecnie, nie gram już w Iron Curtain. Mój ostatni koncert z nimi odbył się w sierpniu w Der Detze Rock w Niemczech. Nasz wokalista Aitor ma inny speed metalowy zespół o nazwie Lazer. Szykują się do wydania swojego pierwszego albumu. Jak wygląda scena metalowa w waszym mieście? Jest dużo metalowców, zespołów itd.? Murcia to małe miasteczko leżące w południowozachodniej części Hispzanii. Mamy tu kilka większych miejscówek do koncertów, jak również heavy metalowych pubów. Jest też heavy metalowy klub o nazwie "Heavy Metal Espectros" i oni organizują różne imprezy i raz do roku festiwal. Dzięki temu klubowi,


Głosiki w mojej głowie Kocham metal! - deklaruje Ronny Munroe, dodając jednak od razu, że nie lubi ograniczać się tylko do jednego stylu. Potwierdza to w różnych zespołach i projektach, jednak ostatnio górę wzięła metalowa strona jego osobowości, bowiem w ciągu kilku miesięcy ukazały się dwie doskonałe płyty z jego udziałem: "Generation Nothing" Metal Church i "Electric Wake". I właśnie trzeci solowy album tego charyzmatycznego, obdarzonego doskonałym głosem zespołu stał się pretekstem do poniższej pogawędki: HMP: Chyba nie lubisz bezczynności: śpiewałeś w kilkunastu zespołach, masz za sobą kilka gościnnych sesji jako wokalista, a obecnie dzielisz swój czas pomiędzy Metal Church i solowy, w pełni autorski pro jekt - wygląda na to, że nie możesz żyć bez muzyki? Ronny Munroe: Tak, masz rację… nie potrafię żyć bez muzyki. Zawsze ogromnie mnie pasjonowała i będę się jej oddawał tak długo jak przeznaczone jest mi żyć. Zrobiłem już sporo i zawsze chciałem poszerzać i rozwijać moją karierę.

Foto: No Remorse

zobaczyliśmy kilka zespołów takich jak RAM, Enforcer, Skull Fist, Nifelheim, Ruler, Sign of The Jackal, Evil Invaders, Witchburner, Avenger, Picture czy Holocaust. Możemy więc powiedzieć, że mamy tutaj całkiem niezłą scenę w naszym małym miasteczku. Mogłoby być lepiej, to pewne, ale wszak mogłoby być znacznie gorzej! Jak często gracie na żywo? Z kim do tej pory dzieliliście scenę i gdzie zagraliście najlepszy gig? Dzieliliśmy scene z Nifelheim, Ostrogoth, belgijskim Killer, Holocaust, Angus, SadIron, Evil Invaders, rodzimymi grupami Maniac, Vs i Witchtower. Zazwyczaj gramy miesiącami. Może tylko w jednym miesiącu nie gramy, ale w następnym za to wychodzi więcej koncertów. Kiedy mamy mniej występów, zamykamy się w salce i sprawdzamy nasze nowe pomysły. Wiem, że może jeszcze za wcześnie na to pytanie, ale jak będzie wyglądał wasz kolejny album? Zachowacie swój styl czy może pójdziecie w trochę innym kierunklu? Mam nadzieję, że to pierwsze (śmiech). Zamierzamy podążać w tym samym kierunku, więc bez obaw! (śmiech) cieszymy się z naszego pierwszego albumu i chcemy zrobić coś podobnego, ale może nieco głośniejszego i z jeszcze większą energią, ale z esencją tego pierwszego wydawnictwa. Jakie plany na przyszłość? Dalej promocja "First Strike..." czy już może skupienie się na kolejnych celach? Od września do grudnia mamy zapełniony cały kalendarz. Zamierzamy grać we wrześniu i październiku w Hiszpanii promując "First Strike With The Devil". W listopadzie przygotowujemy się do europejskiej trasy razem z holenderskim Distillator. Będziemy grać w Niemczech, Szwajcarii, Francji, Belgii, Holandii… Mamy jakieś osiem, dziewięć dat w całej Europie. Ponadto, zagramy 7/8 listopada na Rock You To Hell Fest w Grecji, gdize wystąpimy obok Grim Reaper, Praying Mantis, Q5 i Persian Risk. W grudniu, a konkretniej 20-tego grudnia mamy release party albumu "First Strike with The Devil" w Murcii. Towarzyszyć nam będą dwie wspaniałe hiszpańskie grupy: Lizzies i Evil Killer. Będzie zajebiście! Zaraz po tym gigu siadamy do komponowania drugiego albumu.

Zawsze tak było? I już od początku wiedziałeś, że to śpiewanie jest właśnie twoim przeznaczeniem? Zaczynałem z perkusją i pewnego dnia ćwiczyłem partie z "Man On The Silver Mountain". Usłyszałem Ronniego Jamesa Dio po raz pierwszy i wtedy moje zainteresowanie przesunęło się w stronę stania się wokalistą. Pośród wielu wspaniałych wokalistów, Dio miał ogromny wpływ na mój sposób śpiewania. Tak więc, jak najbardziej wierzę, że w to, że zostanie wokalistą było i jest moim przeznaczeniem. Wiem, że jednym z twoich wokalnych idoli jest Bruce Dickinson, ale pewnie nie był jedynym z tych, pod wpływem których postanowiłeś zostać wokalistą? Jest jak najbardziej i jak zaznaczyłem wyżej, jest pośród Dio, Iana Gillana, Davida Byrona i Roba Halforda i wielu innych, którzy mieli na mnie wpływ. Każdy, kto potrafił i potrafi w tak niesamowity sposób modulować swój głos. Paladin był chyba twoim pierwszym poważniejszym zespołem, skoro udało wam się wydać EP-kę w 1987 roku? Paladin był kamieniem milowym i tak, zrealizowałem demo z nimi i z grupą zwaną FarCry w 1987 roku. Są częścią mojej przeszłości i lubię wracać do tych nagrań od czasu do czasu. To właśnie wtedy ostatecznie utwierdziłeś się w przekonaniu, że chcesz i musisz śpiewać i konsek wentnie dążyłeś do tego, by się rozwijać i przy każdym kolejnym zespole wkraczać na wyższy poziom? We wszystkim co robię, staram się i robię to jeszcze lepiej niż wcześniej. Kocham rozwijać moje muzyczne skrzydła i nie stać w miejscu, nie ograniczać się tylko do jednego typu śpiewania. Kocham metal, ale również lubię śpiewać w innych stylistykach. Niektóre z nich, jak na przykład Lilian Axe, czy

Rottweiller cieszyły się nawet większą czy mniejszą popularnością, ale wydaje mi się, że dopiero dołącze nie do Metal Church 11 lat temu było przełomowym momentem w twojej karierze? Były czymś w rodzaju katalizatora tego, gdzie Metal Church znajduje się w chwili obecnej. To był wtedy zaszczyt, tak jak i dziś, stać na czele tych zespołów. Na szczęście w niedługim czasie nasze sprawy posuną się do przodu. Dotychczas - przebyliśmy piękną drogę. Zespół był wówczas na rozdrożu: z jednej strony pamięć o wspaniałych płytach z lat 80-tych dawała mu pozycję legendy metalu, ale nowsze albumy nie były już tak udane - dołączając do Metal Church liczyłeś pewnie na to, że z tobą w składzie zdołacie odwrócić złą passę? Nigdy nie przypuszczałem, że będę mógł odbudować przeszłość, raczej nową przyszłość z częścią tego co odeszło. To, co zrobiłem z Metal Church i to co jest teraz… ale mamy przed sobą tę przyszłość, mamy wspaniały skład i bardzo jasno zarysowaną wizję dla nas i dla naszych fanów. Jak sądzisz, co zdecydowało o tym, że Kurdt Vanderhoof zadzwonił właśnie do ciebie w sprawie wakatu na stanowisku wokalisty Metal Church? Według mnie przyczyna była oczywista: jesteś jednym z nielicznych ludzi, którzy są w stanie zastąpić zarówno Davida Wayne'a jak i Mike'a Howe (śmiech). Musiałem wziąć pod uwagę wokalne kwestie obu moich poprzedników i starszego materiału, ale mimo to, pozostać sobą… i zapłaciłem za to wysoką cenę. (śmiech) Nagrałeś z Metal Church trzy płyty, które może nie zrobiły takiej furory jak debiut czy "The Dark", ale udowodniły, że zespół jest na dobrej drodze do odzyskania starych fanów i pozyskania nowych, tymcza sem cztery lata temu nieoczekiwanie zawiesiliście działalność. Co było przyczyną tego kroku? Recesja, załamanie sprzedaży płyt, bankructwo SPV Records, waszego ówczesnego wydawcy? Potrzebowaliśmy trochę przerwy żeby się zrelaksować i pooddychać przez chwilę. Kurdt i ja wiedzieliśmy, że zespół prędzej czy później znów się zejdzie, we właściwym czasie. To właśnie wtedy, mając trochę więcej luzu, pomyślałeś o tym, by na poważnie wziąć się za swój solowy projekt, którego początki sięgają 2007 roku?

Foto: Rat Pak

To już wszystkie pytania. Wielkie dzięki za wywiad, pozdrawiam. Dziękujemy za wsparcie i oczywiście, za możliwość pojawienia się u was. Dziękuję też wszystkim metalheadom za czytanie tego magazynu. Jeśli chcecie być na bieżąco z newsami, datami, naszym merchem i wszystkim innym, śledźcie naszego facebook'a. Jesteśmy dumni z tego, że jest o nas głośno! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

RONNY MUNROE

61


HMP: Skąd pomysł na granie old-schoolowego heavy metalu? Roadhog: Pomysł na granie heavy metalu był naturalną konsekwencją naszych wspólnych fascynacji muzycznych. Wiadomo, że każdy z nas ma swoje ulubione gatunki czy zespoły. Zakres naszych muzycznych zainteresowań jest bardzo szeroki, od melodyjnego rocka, hard rocka i AOR-u, poprzez klasyczny heavy metal, speed metal, U.S. power metal po doom czy mocny thrash. Przy formułowaniu celów dla zespołu istotne było ustalenie wspólnego mianownika, który będzie rzutował na naszą twórczość. Szybko okazało się, że takim punktem wspólnym jest klasyczny oldschoolowy heavy metal.

Foto: Rat Pak

Jakie zespoły z lat osiemdziesiątych są dla was inspiracją? Takich zespołów są setki. Do najistotniejszych inspiracji zaliczyć trzeba jednak Accept, Running Wild, Judas Priest, Iron Maiden, Black Sabbath, King Diamond, Savatage czy W.A.S.P. Genarelnie można powiedzieć, że najbardziej inspiruje nas niemiecka i angielska scena heavy metalowa lat 80-tych, chociaż nie obce są nam klimaty hard rocka i metalu zza oceanu.

W rzeczy samej. Miałem mnóstwo czasu aby to przemyśleć i dość gniewu w sobie, by umieścić go na "The Fire Within". (śmiech)

ny, klasyczny w każdym calu, materiał? Bardzo dziękuję. Z całą pewnością był to rezultat prawdziwej miłości.

Pod nazwą Munroe wydałeś dwie udane płyty, po czym, dość nieoczekiwanie, Metal Church wrócił do pełnej aktywności, co was do tego skłoniło? Przyczyną tego co się stało był czas. Stwierdziliśmy z Kurdtem, że jest najwyższa pora by wrócić. Mimo to nadal będę realizował także solowe płyty.

Z takim gitarzystą jak Stu Marshall nie było to chyba aż tak trudne? Stu jest utalentowanym gościem i myślę, że "Lords Of The Edge" (pierwszy rezultat współpracy obu panów przyp. red.) to solidny album z kilkoma cechami "Electric", dlatego po prostu postanowiliśmy zrobić coś w duchu "Electric Wake".

Powodzenie koncertów, w tym tych, na których wykonywaliście w całości materiał z debiutanckiego, kultowego "Metal Church", nowa, bardzo dobra płyta "Generation Nothing", nie obawiałeś się w tej sytuacji, że na twój solowy projekt najzwyczajniej w świecie zabraknie ci czasu? I tak przecież musiałeś wtedy zrezygnować chociażby z Presto Ballet? Musiałem odejść z Presto kiedy otrzymałem ofertę z Trans Siberian Orchestra. Kurdt i ja rozstaliśmy się w pokojowej atmosferze. Solowy projekt jest chyba dla ciebie możliwością wykorzystywania pomysłów, które nie trafiają na płyty Metal Church, bo tam za większość materiału odpowiada lider grupy, gitarzysta Kurdt Vanderhoof? Zgadza się. Przypominają trochę takie głosiki w mojej głowie, które mówią "lol". Miałeś chyba sporo pomysłów, skoro tak krótko po wydaniu "Generation Nothing" zabrałeś się za pracę nad "Electric Wake"? Zacząłem pracować nad "Electric Wake" ponad dwa lata temu. Metal Church zreformował się długo później. Wciąż jednak mam dość miejsca i czasu na oba projekty. Ta płyta jest dla mnie odzwierciedleniem twoich muzycznych fascynacji i swoistym powrotem do korzeni, czasów świetności tradycyjnego heavy metalu, amerykańskiego speed czy power metalu, takie dźwięki są ci chyba najbliższe? Tak, zdecydowanie masz rację. Dokładnie to chciałem zrobić. Cieszę się, że to dostrzegłeś! To mój najlepszy album jak dotychczas i jestem z niego bardzo dumny. Jestem też bardzo szczęśliwy, że znalazłem właściwych partnerów w Paulu Kleffie i Seanie Bakerze. Już wypatruję kolejnego wspólnego wydawnictwa. Ale nie unikasz też nawiązań do Metal Church, jak chociażby w openerze "Burning Time" czy mrocznym "Electric Wake" - od takich wpływów chyba nie da się po prostu uciec, to już po prostu klasyka, nie tylko amerykańskiego, metalu? Sądzę, że płyta mówi sama za siebie. Wypatruję swojego następnego dzieła. Być może poczujesz się zaskoczony. (śmiech) Słyszę też wpływy innych amerykańskich legend: Riot w "Turn To Stone", Virgin Steele w "My Shadow" czy Queensryche w "Pray", do tego słychać też fascynację Iron Maiden, Judas Priest czy Accept wygląda na to - że odpowiednie wzorce, plus trochę talentu i dobrych pomysłów są w waszym przypadku receptą na sukces, bo udało się wam stworzyć świet-

62

RONNY MUNROE

Zaprosiłeś jednak kilku gości na tę płytę, m.in.: George Lynch z Dokken i Lynch Mob gra w "Ghosts", a Dave Rude z Tesli w singlowym "The Others"? Tak, miałem dość szczęścia żeby pozyskać wszystkich tych trzech muzyków na moją płytę. Ogromne podziękowania idą tutaj do Joe'a O'Briena z Rat Pak Records za to, że było to możliwe. To był zaszczyt. Utwór ten jest też wyjątkowy nie tylko z powodu przebojowego charakteru, ale też twojego duetu z Pamelą Moore, wsławioną współpracą z Queensryche od czasów "Operation: Mindcrime" - skąd pomysł na taką właśnie współpracę? Poprzez Joe'a z Rat Pak. Pamela i ja jesteśmy przyjaciółmi z wytwórni… i taka współpraca z Siostrą Mary miała po prostu głęboki sens. Na wersję limitowaną "Electric Wake" trafiły dwa utwory dodatkowe, w tym cover "Total Eclipse" Iron Maiden. Wróciłeś w ten sposób do swego rodzaju tradycji przypominania swych ulubionych utworów, po przecież na pierwszą płytę Munroe nagrałeś "Man On The Silver Mountain" Rainbow? Tak, oba utwory wiele dla mnie znaczą. "Total Eclipse" był czymś co od zawsze chciałem zrobić po swojemu i kiedy odszedł Clive (Burr, perkusista Iron Maiden przyp. red.) zdałem sobie sprawę, że to właściwy moment. Grzechem byłoby nie promować tak dobrej płyty na koncertach. Masz już jakieś plany co do trasy czy chociaż pojedynczych występów? Będzie kilka koncertów w październiku, ale na chwilę obecną skupiam się na Metal Church. Nasza nadchodząca trasa koncertowa i nagrywanie są priorytetem, ale oczywiście zawsze wygospodaruje się czas dla jeszcze większej ilości muzyki. (śmiech) Ale myślicie już o następcy "Generation Nothing"? Możesz zdradzić już jakieś szczegóły co do tego materiału, daty jego ewentualnej premiery, etc.? Nie, nie mogę. Mogę jedynie powiedzieć, że będzie niespodzianką! Bardzo dziękuję za poświęcony mi czas i pozdrawiam wszystkich fanów z Polski i okolic. Sprawdźcie mój najnowszy album "Electric Wake" z udziałem George'a Lyncha, Siostry Mary Pameli Moore z Queensryche oraz Dave'a Rude'a z Tesli. Trzymajcie się! Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Które z kapel z tzw. nurtu Nowej Fali Tradycyjnego Heavy Metalu należą do waszych ulubionych? Enforcer, Portrait, Bullet, Skull Fist, Cauldron, Striker, In Solitude, White Wizzard. Ogólnie sporo tego ostatnio… Przyznajcie się, który z tych nurtów jest odpowiedzialny, że powołaliście do życia Roadhog? Nie było jakiegoś konkretnego, jednego nurtu, który by zdeterminował nasze powstanie. Po prostu chęć wspólnego tworzenia stała się przyczyną powstania Roadhog. Oczywiście cieszymy się z NWOTHM i trzeba przyznać, że jej istnienie działa na nas mobilizująco. Co kryje się za wasza nazwą? Roadhog to w wolnym tłumaczeniu pirat drogowy. Każdy z nas lubi prędkość, adrenalinę… Gracie bezpośredni old-schoolowy heavy metal, ale w waszych utworach dzieje dość sporo... Jesteście młodymi muzykami, więc skąd macie takie podejście? Nazywanie nas muzykami może być nieco na wyrost i pewnie może urazić niektórych prawdziwych muzyków (śmiech). Jesteśmy po prostu bandą zakochanych w metalu i rocku maniaków. Jeśli interesujesz się pewnego rodzaju muzyką, siedzisz w tym coraz głębiej i głębiej, to chcesz dać temu upust. Starasz się w utworach dać to, co najlepsze, to, co cię fascynuje, wykorzystać pewne motywy czy zagrywki, które chodzą ci po głowie. Chcesz, by twoje kompozycje były coraz ciekawsze, o czymś opowiadały, miały jakiś sens i cel. Jak powstają wasze kompozycje? Macie już jakiś opracowany swój patent? Do tej pory nie mieliśmy żadnych problemów z tworzeniem nowych kompozycji. Schemat jest prosty. Ja w domu komponuję i piszę teksty, później gotowy kawałek przynoszę na próbę i wtedy okazuje się, czy reszta go akceptuje czy nie. Oczywiście dopuszczam możliwość przearanżowania pewnych fragmentów i daję chłopakom sporo miejsca na ich własne patenty. Dużą uwagę zwracamy na to, czy dana kompozycja pasuje do stylu i kierunku, który obraliśmy. Jak wspomniałem, do tej pory wszystko idzie bardzo płynnie, a po-


czas dostawaliśmy któryś z kawałków i na jego podstawie musieliśmy określić, co nam się nie podoba i co należy zmienić. Trwało to dosyć długo, lecz myślę, że finalny efekt jest zadowalający. W każdym razie chcieliśmy, aby produkcją zajął się ktoś, kto dokładnie wie, o co w tym wszystkich chodzi i tym żyje.

...cieszymy się z NWOTHM i trzeba przyznać, że jej istnienie, działa na nas mobilizująco... Kolejny zespół nurtu NWOTHM z Polski, a konkretnie z Krakowa. Nagrali udany album "Dreamstealer", ale jeszcze nie mają wydawcy. Miejmy nadzieję, że to nie potrwa zbyt długo, bo tę płytkę będzie warto mieć u siebie na półce. Zanim sięgniecie po nią przeczytajcie to, co ma do powiedzenia o sobie Roadhog. mysłów jest aż nadto.

wencji i stylistyce.

Macie ciągotki do bycia heavy metalowymi kaznodziejami? Chcecie zbawiać maniaków? (śmiech) O czym są wasze teksty? Rozumiem, że nawiązujesz do wersu z piosenki Roadhog "We're gonna preach the rules, we're fed up with the fools…", jednak do bycia heavy metalowymi kaznodziejami jeszcze nam bardzo daleko (śmiech). Póki co jesteśmy facetami, którzy chcą grać dobry metal w starym, nieco zapomnianym już stylu. Obecnie dużo się kombinuje i tym chce się zwrócić na siebie uwagę. My działamy odwrotnie. Nie kombinujemy i gramy prosto jak budowa cepa. Ale z sercem, zaangażowaniem i pasją. Teksty odnoszą się do różnych sytuacji i doświadczeń. Nie są skomplikowane i nie mają jakiś podprogowych przekazów, jednak za każdym z nich kryje się pewna historia, która w jakimś stopniu nas dotyczy. Ponadto zwracam szczególną uwagę by były w określonej, heavy metalowej konwencji.

Wasze umiejętności jako muzyków są niezłe - jak juz wspomniałem, jesteście młodymi ludźmi - jak dochodziliście do swojego warsztatu muzycznego? Zasadniczo jesteśmy samoukami. Bezczelnie podglądamy naszych idolów i staramy się grać w podobny do nich sposób. Uczymy się przez naśladownictwo. Oczywiście nie jest to proste i wymaga bardzo wiele czasu, jednak granie ze słuchu przynosi też wiele dobrego. Dzięki temu można dojść do własnego stylu, pewne motywy grać tak, jak je czujemy. Zdajemy sobie sprawę z wielu naszych niedociągnięć technicznych, lecz stara-

Pewnie co niektórzy słyszeli wasze nagrania. Jakie trafiają do was opinie o nagranym albumie? Staramy się, aby całość materiału nie ujrzała światła dziennego przed oficjalnym jej wydaniem w formie fizycznego nośnika, jednak, tak jak mówisz, nieuniknione było odpalenie płytki naszym najbliższym znajomym. Nieskromnie powiem, że wszystkie dotychczasowe opinie były jak najbardziej pozytywne, ale to pewnie przez to, że recenzentami byli znajomi (śmiech). Ponadto nasze single, które można znaleźć w internecie również zostały dobrze przyjęte.Teraz będziemy czekać na opinie ludzi, którzy nie są z nami bezpośrednio związani i nigdy wcześniej o nas nie słyszeli. Zapewne będą bardziej obiektywni, a ich opinie będą dla nas niezwykle istotne. Są nagrania, jest okładka, nie pożałowaliście na zawodową sesję zdjęciową... Macie wydawcę? Kiedy będzie dostępny wasz debiutancki album? Chcielibyśmy, aby stało się to jak najszybciej. Niestety póki co nie mamy wydawcy. Cały czas szukamy, wysyłamy single i niecierpliwie czekamy na odzew! Jakie macie plany jeśli chodzi o promocję tego albu -

Foto: Roadhog

Wasz album ma fajna old-schoolową okładkę autorstwa Jerzego Kurczaka. Jesteście kolejnym zespołem, który sięgną po fachowe wsparcie tego artysty. Skąd pomysł na zaangażowanie pana Kurczaka? Pan Jerzy jest profesjonalistą i jego prace są już klasyczne. Wszystkie okładki jego autorstwa są niepowtarzalne, charakterystyczne i tak bardzo kojarzące się z muzyką, którą wykonuje zespoł. Wybór był zatem prosty. Jeden telefon, kilka maili i dostaliśmy projekt, który dosłownie zwalił nas z nóg. Moimi ulubionymi kawałkami z waszego albumu są te szybkie, jak "Liar", "Roadhog" czy "Chasing the Storm", a wy jakich macie faworytów? Każdy ma swoje typy, to oczywiste. Ja najpewniej czuję się chyba w szybszych numerach, chociaż nie jestem w stanie wymienić swojego faworyta. Maciek (gitara) i Krzysiek (bas, wokal) najbardziej lubią fajnie osadzone, mocne kawałki w średnich tempach, a Michał (perkusja) nie lubi przekraczać limitów prędkości i preferuje średnio wolne numery z nutką hard rocka. Czyli myślę, że zachowujemy złoty środek. Dobrze czujecie się w szybkim graniu, czemu nie macie więcej takich kawałków? Może nagracie coś w stylistyce speed metalowej? Może kiedyś. Niczego nie wykluczamy. A szybkich kawałków mamy więcej. Na pewno na kolejnej płycie kilka się znajdzie, lecz nie będzie ona przez nie zdominowana. Speedowe kawałki świetnie się sprawdzają na koncertach, jednak nie chcemy być tylko z nimi kojarzeni. Kilka z waszych pozostałych kawałków to kandydaci do hiciorów, mam na myśli "Taste Your Sin" czy "Dead of the Night". Niczego nie brakuje utworowi tytułowemu "Dreamstealer"... Czy to wasz pomysł na waszą muzykę? Jedne kawałki z wpadającą w ucho melodią inne szybkie... Dokładnie. Tak jak już wspomniałem, mamy cały wachlarz inspiracji muzycznych i chcemy je wykorzystywać. Granie cały czas szybkich utworów po pewnym czasie znudziłoby nas, jak i naszych odbiorców. Lubimy melodie i nie mamy nic przeciwko temu, aby nasz heavy metal miał również w sobie coś z hiciarskości (śmiech). Uważam, że dobrze, jeśli utwór ma w sobie to coś, co nie pozwala słuchaczowi o nim zapomnieć bądź w jakiś sposób go intryguje. Melodia to bardzo ważna część naszej muzyki. Dlatego też na single trafiły - melodyjny "Dead of the Night" oraz szybki "Liar" - wszystko po to, aby pokazać pewnego rodzaju zróżnicowanie, osadzone jednak w określonej kon-

my się je nadrobić swoim wizerunkiem oraz zachowaniem na scenie (śmiech). Polskie zespoły heavy metalowe - grające klasyczny heavy metal - zawsze miały problem z dobrymi wokalistami. Krzysztof Tabor nie ma głosu Bruce'a Dickinson'a ale daje radę i bardzo pasuje do waszej muzy ki... Zdajemy sobie sprawę z naszych mocnych i słabszych punktów. Krzysiek oprócz tego, że pełni funkcję wokalisty, jest także basistą, co wymaga od niego dobrej koordynacji. Tworząc muzykę, zawsze mam na uwadze barwę i umiejętności wokalne Krzyśka. Można powiedzieć, że utwory, które komponuję i potem wspólnie aranżujemy, są robione właśnie pod niego. Mam mocne podejrzenia, że wasz debiutancki album namiesza wśród polskich maniaków. Ciekaw jestem gdzie i z kim nagrywaliście? Uzyskaliście zacne oldschoolowe brzmienie... Wszystkie ścieżki zostały nagrane w Krakowie w "Studio Centrum", natomiast za ostateczne brzmienie i miks odpowiedzialny jest Olof Wikstrand ze szwedzkiego Enforcer, który zgodził się być naszym producentem. Cały proces masteringu odbywał się na odległość. My tutaj w Polsce i on u siebie w Szwecji, w Sztokholmie. Nie było to łatwe, gdyż nie mieliśmy możliwości ciągłego wglądu w jego poczynania. Co jakiś

mu? Koncerty? Trasa? Teledysk? Wszystko jest zależne od tego, czy ktoś się nami zainteresuje. Działanie na własną rękę jast potwornie kosztowne i ryzykowne. Chcielibyśmy grać po całej Polsce, a do tego potrzebni są partnerzy, dobra logistyka. W każdym razie na jesień i zimę chcemy zagrać sporo koncertów. Może uda nam się podpiąć jako support pod jakiś większy zespół… Jesteśmy otwarci na propozycje! Życzę wam udanej kariery oraz żebyście z Roadhog sięgnęli po jak najwięcej sukcesów. Ostatnie słowa należą do was... Przede wszystkim dzięki za zainteresowanie. Dużo dla nas znaczy, że ktoś jeszcze interesuje się oldschoolowym podziemiem i je wspiera. Mamy nadzieję, że w naszym kraju NWOTHM będzie się świetnie rozwijała i będziemy mieli w tym swój skromy udział. Zapraszamy na nasz fanpage na Facebooku i do zobaczenia na koncertach! Michał Mazur

ROADHOG

63


w tych utworach rozwijamy. Wprowadzamy zmiany nawet w nagranych utworach Felipe Rippervert: Nawet, gdy napiszę jakiś utwór w całości, to wysyłam go do Flav, by miała okazję wprowadzić do niego swoje poprawki, które są według niej słuszne. Jest to konieczne, gdyż mimo że mam pewne doświadczenie wokalne, to mój styl śpiewania jest zupełnie inny od stylu Flav.

Szlakiem kości Klasyczny metal z dziewczyną za mikrofonem? Dlaczego nie, w końcu takie zespoły Warlock i Chastain pokazały nam, że jest to bardzo dobry pomysł, tak samo jak o wiele młodsze składy pokroju Sign of the Jackal i Lizzies. Brazylijski Wild Witch zadebiutował w 2013 roku EP "Burning Chains". Zobaczymy co tam chłopaki z przebojową wokalistką Flavienne ukują w najbliższym czasie, bo póki co jest bardzo interesująco i bardzo smacznie. HMP: Witajcie! Co u was słychać aktualnie? Flav Scheidt: Cześć! Przede wszystkim - wielkie dzięki za możliwość przeprowadzenia tego wywiadu. W tej chwili jesteśmy w trakcie miksowania naszego pierwszego albumu długogrającego. Jesteśmy bardzo podekscytowani i cieszymy się, że nasza praca w końcu przybiera wyraźny kształt. Póki co, możemy słuchać waszego cudownego EP. Bardzo spodobał mi się "Trail of Bones". Nikt tak dobrze nie śpiewał o pociągach od czasów Saxon. Skąd pomysł by umieścić lokomotywę w tekście utworu? Flav Scheidt: (śmiech) Myślę, że "Princess of the Night" jest o wiele bardziej przyjemniejsza od naszego demonicznego pociągu! Felipe Rippervert: Lubię pociągi, więc starałem się wykreować opowieść o pociągu, który był używany

wcześniej za dużo doświadczenia z nagrywaniem, więc doszliśmy do wniosku, że zarejestrowanie raptem czterech czy pięciu utworów, będzie świetnym wdrożeniem się w tego typu przedsięwzięcia. Wybraliśmy do nagrania trzy utwory, które zostały napisanie mniej więcej w tym samym okresie. Dlaczego dodaliście także cover do tych utworów? I dlaczego wybór padł na Tokyo Blade? Czy bral iście jeszcze jakieś utwory pod uwagę? Felipe Rippervert: Chcieliśmy oddać hołd zespołowi, który na nas wpłynął. Staraliśmy się pokazać to kim jesteśmy na tych trzech utworach, a na ostatnim pragnęliśmy zaprezentować naszą inspirację. Oprócz Tokyo Blade braliśmy także pod uwagę Omen, Saxon i Warlock. Prawie wybraliśmy "Unleash The Beast" na cover, gdyż jest to szybki utwór, który na pewno by pasował do pozostałej Foto: Inferno

Czego możemy się spodziewać po debiutanckiego albumu studyjnego Wild Witch? Felipe Rippervert: Czegoś już bardziej dojrzałego. Pod każdym względem. Utwory są inne niż te na EPce i bardziej zróżnicowane. Napisaliśmy kilka szybkich utworów, jak te, które znalazły się na EP, ale jest też kilka bardziej wyważonych i cięższych. Znajdzie się też coś epickiego oraz typowy rock'n'roll klimat w stylu Thin Lizzy i UFO. To będzie bardzo urozmaicony i bogaty album! Czy wasze EP skupiło uwagę jakiś metalowych labeli? Felipe Rippervert: Wysłałem nasz materiał do wielu wytwórni. Część okazała jakieś tam zainteresowanie, lecz większość nawet nie odpowiadała na moje maile (śmiech). To wielki zaszczyt wejść pod skrzydła Infernö. Fabien, właściciel firmy, jest świetną osobą i jednym z najbardziej profesjonalnych ludzi jakich znam. Kto pojawia się na okładce waszej EP? Flav Scheidt: Tym gościem jest nasz przyjaciel o imieniu Andrei, a dziewczyną jest siostra Felipe. Mieliśmy niezły ubaw robiąc te zdjęcia. Mariano zrobił ten pentagram, a następnie chłopcy starali się przywiązać biedne dziewczę do drzewa. To była katastrofa. Nie byliby dobrymi inkwizytorami, to pewne. Felipe Rippervert: Tak... bardzo lubię tę bardziej humorystyczną stronę lat osiemdziesiątych. Może nie tak przerysowaną jak Spinal Tap, lecz taką bardziej naturalną, w postaci tego, co można było zobaczyć na okładkach lub teledyskach na przykład Twisted Sister, Keel i Ozzy'ego. Jestem projektantem, więc zawsze staram się znaleźć odpowiedni sposób na wykreowanie czegoś w klimacie zespołu. Ciekawi mnie co to za księga leżąca obok penta gramu na tym zdjęciu. Flav Scheidt: To Biblia. (śmiech)

do karania ludzi po śmierci, gdy trafiali do piekła. Mogła to być zemsta dla niegodziwych ludzi za Drugą Wojnę Światową. Po śmierci spotyka ich taka sama tortura jaką oni stworzyli dla niewinnych ludzi za życia. "Your sins we can't forgive". Czy ktoś wam kiedykolwiek wspominał o tym, że Flav brzmi trochę jak metalowa wersja Shakiry w "Burning Chains"? Podobieństwo jest tak wielkie, że aż domownicy myśleli, że słucham Shakiry, gdy puszczałem wasz album (śmiech). Felipe Rippervert: Zauważyłem już wcześniej, że mają podobne głosy. To jest takie zabawne (śmiech). Flav Scheidt: Zawsze sobie żartuję z Felipe, że któregoś dnia zacznę zarabiać coverując jej piosenki. Shakira jest świetną wokalistką. Uważam tak, nawet nie przepadając za jej utworami. EPka "Burning Chains" kończy się o wiele za wcześnie. Dlaczego zarejestrowaliście tylko trzy utwory i cover? Felipe Rippervert: To nagranie było też swojego rodzaju poszukiwaniem dojrzałości. Nie mieliśmy

64

WILD WITCH

zawartości EP, lecz koniec końców, zdecydowaliśmy się na coś brzmiącego nieco inaczej. Kto pisał teksty do utworów? Czy jest to domena Flav czy też może ktoś inny dokłąda tutaj swoje trzy grosze? Flav Scheidt: Felipe jest autorem większości z nich. Na EPce miałam tylko udział we fragmencie "Trail of Bones". Na albumie długogrającym dwa teksty będą wyłącznie mojego autorstwa, a jeden jest napisany na spółkę z Felipe. Felipe Rippervert: Uwielbiam pisać, tworzyć zawirowane wątki i historie, a także czerpać z już istniejących motywów z historii, filmów, mitów i zamieniać to wszystko w muzykę. Jest to dla mnie czymś naturalnym. Gdy tworzycie nowe utwory, czy zwykle potem wprowadzacie wiele zmian, czy też zwykle udaje wam się stworzyć całą kompozycję w jednym podejściu? Flav Scheidt: Zawsze dużo zmieniamy w nowopowstałych utworach. Czasem mam wrażenie, że nic nigdy nie jest do końca ukończone, gdyż ciągle coś

Większość Wild Witch grało wcześniej w zespole o nazwie Crusher. Co się stało, że nie ma już tej kapeli? Felipe Rippervert: Crusher był kapelą nastolatków. Świetnie się w nim bawiliśmy. Nagraliśmy nawet demo o tytule "Raising Mad" i zrobiliśmy trasę po południu Brazylii. Od strony bardziej profesjonalnej muszę przyznać, że zespół był tragiczny. Goście, którzy zastąpili Mariano i Weiberlana byli amatorami. Zawsze jak grali, to musieli najpierw sobie golnąć lub zapalić. Na każdym koncercie grali źle nasze kawałki. Większość ludzi, którzy przychodzą na koncerty w Brazylii nie interesuje się tym czy zespół gra poprawnie czy nie na koncertach, jednak ja nie widziałem żadnej przyszłości z takim zespołem. Brazylia jest zwykle postrzegana jako ojczyzna głównie thrash i death metalowych zespołów. Jak się czujecie jako kapela grająca tradycyjny heavy metal? Dużo takich maniaków jak wy kryje się na brazylijskiej ziemi? Flav Scheidt: Pełno u nas szalonych metalowców, którzy siedzą w tradycyjnym heavy metalu! W Sao Paulo jest ich więcej niż w naszym rodzinny mieście. Pełno tam świetnych zespołów i przyjaznych ludzi! W Curitibie jesteśmy jedynym heavy metalowym zespołem, a to dość duże miasto. Pełno tutaj black, death i thrash metalowców. Mimo to, jest tutaj kilka fajnych zespołów grających old-school jak black/thrashowy Poison Beer i speed metalowy Axecuter. Jakie inne tradycyjne old-schoolowe heavy metalowe brazylijskie kapele szanujecie - i te starsze i te młodsze? Flav Scheidt: Zaczynając od tych starszych: Stress,


Foto: Inferno

Kraje rozwijające się to szansa dla metalu Holandia jest jest bardzo płodnym krajem jeśli chodzi o płyty z klasycznym heavy metalem. Tymczasem powstały zaledwie w 2010 roku Lord Volture ma już ich na koncie aż trzy. O tym jak nagrywa się płyty w Holandii i o ostatnim dziecku Lord Volture rozmawialiśmy z wokalistą, Davidem Marcelisem.

Salario Minimo i Taurus. Z tych młodszych godne wspomnienia są Nosferatu, Battalion i Axecuter. Nie wszystkie są stricte heavy metalowe, jednak są zbyt dobre, by ich tu nie wymienić! Felipe Rippervert: Azul Limao, Metalmorphose i Shock ze starszych czasów, a z nowszych składów wymienię Hazy Hamlet, Schockbreaker i Comando Nuclear. Brazylia znajdowała się niedawno w centrum uwagi całego świata ze względu na mistrzostwa świata w piłce nożnej, które odbywały się w waszym kraju. Jaka jest wasza opinia o tym wydarzeniu? Wzbudziło wiele kontrowersji, jednak media wiele na ten temat nie mówiły... Flav Scheidt: Ilość publicznej forsy jaka na to poszła jest zatrważająca i karygodna. Ale same mistrzostwa były w porządku. Nie powiem więcej na ten temat, bo ktoś będzie mnie jeszcze oskarżał, że nie jestem patriotką, bez względu na to co powiem i którą opinię poprę. Felipe Rippervert: Zgadzam się z Flav. Jestem wielkim fanem piłki nożnej, ale byłem przeciwny temu eventowi. Z drugiej strony, nawet bez organizowania tego wydarzenia lokalne problemy dalej nie byłyby rozwiązane. Nasi politycy są strasznie skorumpowani. Tak czy inaczej, oglądaliśmy mecze. Głównie liczyłem na dobry spektakl i dobry futbol, gdyż nie jestem fanem naszej obecnej drużyny piłkarskiej. Na tym mundialu moim pierwszym typem była Holandia, a drugim Niemcy. (śmiech)

HMP: Pamiętam, że kilka lat temu recenzowałam waszą poprzednią płytę, pamiętam dynamiczne tempo i to, że zaskoczyły mnie rozsiane tu i ówdzie gitarowe motywy a la Jon Schaffer. Na nowej płycie tempo zostało, kostkowanie á la Iced Earth uciekło. Sąd taka zmiana? Wasz skład uległ zmianie? David Marcelis: To prawda, nasz wcześniejszy album "Never Cry Wolf" bardziej poszedł w ekstremum. Zwłaszcza w takie utwory jak "Korgon's Descent" i "Necro Nation" uderzały w thrash i speed metal, podczas gdy "Celestial Bodies Fall" i "I Am King" celowały w bardziej metalowe, utrzymane w średnim tempie klimaty. Na nowym albumie skoncentrowaliśmy się mocniej na bardziej typowych dla Lord Volture utworach. Nowy album jest pod wieloma względami silniej skoncentrowany i spójny. Wciąż jest sporo wariacji różnych temp, z dużą ilością szybkich kawałków jak "Line'em Up!" czy znacznie cięższym "The Great Blinding", a nawet zorientowanym na hard rock "The Pugilist". Tak jak na dwóch poprzednich, każdy znajdzie na "Will To Power" coś dla siebie. Co do riffowania w stylu Jona Schaffera… kocham Iced Earth, sposób jego pisania i grania. Na pewno więc w jakiś sposób ta inspiracja wcielona została do naszej muzyki. Prawdopodobnie na naszych dwóch pierwszych albumach te inspiracje były bardziej rozpoznawalne, ale z całą pewnością znalazły się one także na "Will To Power". Zwłaszcza, w takich utworach jak "Omerta" czy "Badajoz (1812)". Mam wrażenie, że tym razem w waszej muzyce pojawiło się więcej inspiracji Judas Priest czy Accept. "My Sworn..." mógłby znaleźć się na "Painkillerze" a "Line'em Up!" na niemal dowolnej płycie Accept. Judas Priest zawsze należał do najbardziej szczególnych zespołów inspirujących muzykę Lord Volture, co słychać też w moim sposobie śpiewania. Zgadzam się, że "My Sworn Enemy" przypomina album "Painkiller", czy nawet bardziej solowy album Roba Halforda "Resurrection". Accept to również zespół, którego lubię słuchać. Ich wpływ można łatwo usłyszeć w "The Pugilist". Oba zespoły silnie inspirowały mnie przy dwóch poprzednich albumach, nie mogę też powiedzieć, że tym razem to się zmieniło. To samo tyczy się Iced Earth, o którym przed chwilą mówiłem. Przez ostatnie kilka lat zatopiłem się w bardziej doomowych dźwiękach, takich grup jak Grand Magus, Canlemass czy Pentagram i być może to one będą słyszalne na "Will To Power" i kolejnych wydawnictwach. Oczywiście, jest wiele zespołów, które grało i gra tradycyjny heavy metal i które sięgały po cięższe i wolniejsze tempa jak Black Sabbath, Judas Priest czy Manowar. Zatem te wszystkie wpływy już tam funkcjonują i nie

zamierzałem tego w szczególny sposób zmieniać. Mam jednak wrażenie, że nowa płyta, "Will to Power" jest tworzona na większym luzie, z większą gracją, kompozycje są dużo lepsze niż ostatnio. Przekłada się to na waszą pracę w studiu i przy komponowaniu płyty? Pracowało wam się swobodniej? Cóż, kawałki na "Will To Power" są bardziej zwarte, zwłaszcza jeśli porównasz je z tymi z "Never Cry Wolf", które były bardziej eleganckie i epickie. W zależności od Twojego smaku, będziesz je inaczej odbierać. Prawdą jest, że "Will To Power" jest znacznie lepszy od "Never Cry Wolf" z perspektywy producenckiej. Po pierwsze, każde studio daje coś od siebie, to nieustanny proces nauki. Z każdym albumem uczymy się wielu nowych rzeczy, które możemy przenieść do kolejnej sesji nagraniowej. W tym wypadku, dwa lata intensywnego koncertowania po Europie między płytami "Never Cry Wolf" i "Wil To Power" również w sposób indywidualny odbiły się na każdym z nas. Co więcej, budżet przeznaczony na nagrywanie był większy, co nie pozwoliło nam na nagranie wszystkich instrumentów pod profesjonalnym przewodnictwem. Musieliśmy nagrywać w naszych domowych studiach i poprawiać je w późniejszym czasie. Również nie byliśmy w stanie przenieść opinii wszystkich producentów. Zwłaszcza miks Stephena van Haestregta (Within Temptation, My Favourite Scar) odcisnął się szczególnie na naszym poprzednim albumie. Rzadko pytam o to zespoły, ale wy mnie od początku zaintrygowaliście. Jakie jest pochodzenie waszej nazwy? Lord Volture to konkretna postać z filmu/liter atury czy "sęp" jest waszym autorskim pomysłem? Nie mam za wiele do opowiedzenia. Lord Volture nie jest żadną fikcyjną ani historyczną postacią. "Volture" to połączenie słów "voltage" i "vulture", kombinacja motywu drapieżnika i siły, albo nawet elektryczności. Są pewne stałe motywy w grafice i tekstach Lord Volture. Pasowało to zwłaszcza do naszego debiutanckiego "Beast of Thunder". Dodaliśmy słowo "Lord" by dodać do nazwy pewnego majestatu, wielkości. Wiesz, to taka metalowa sprawa, bez której nie można się obejść. Napisaliście utwór o oblężeniu Badajoz. Skąd pomysł na ten utwór? Zawsze inspirowały mnie motywy historyczne i bitwy. Na naszych albumach jest ich całkiem sporo: "The Motherland" odnosi się do Operacji Barbarossa, "Retaliation" do Rewolucji Francuskiej, "Built for the Kill" do bitwy pod Termopilami, a "Into the Lair of the Lion" do bitwy w Lesie Teutoburskim. Na "Will to Power"

Foto: Mausoleum

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

LORD VOLTURE

65


Foto: Mausoleum

kawałek "Badajoz (1812)" jest tylko tytułem. Jest zainspirowany powieściami o Sharpie, brytyjskiego pisarza Bernarda Cornwella. Oblężenie było jednym z najciężej odebranych klęsk po stronie brytyjskiej. Kiedy hiszpańskie miasto zostało odebrane francuskim okupantom, miasto było splądrowane i Brytyjczykom zabrało aż trzy dni doprowadzenie do porządku ich żołnierzy, zakończenia gwałtów i mordów francuskiego garnizonu i hiszpańskich mieszkańców. Ostatnimi laty pisanie tekstów opartych na historii jest coraz popularniejsze. Jesteście jednym z nich, więc na pewno znacie odpowiedź - w jakim celu pisze się takie kawałki? Ile jest w tym celu "dydaktycznego", ile własnej fascynacji, ile chęci oddania hołdu bohaterom sprzed lat? Kiedy piszę utwory bazujące na historycznych kontekstach, robię to, bo jestem zafascynowany tematem i odnajduję je jako idealnie pasujące do heavy metalowej konwencji. Nigdy nie próbuję nikogo niczego uczyć. Jeśli chce się nauczyć czegoś o historii, to trzeba poczytać o niej samodzielnie. Pod koniec utworu pojawiają się chóry i rozbudowana aranżacja. Nagraliście chóry korzystając z sampli czy wręcz przeciwnie, udało się wam zaprosić kogoś do współpracy lub nagrać je w specjalnym miejscu? Nie ma żadnych sampli w tych chórach. Nagraliśmy je i zdublowaliśmy wielokrotnie wokalistów, włączając także mnie samego. Wszyscy członkowie zespołu mieli w tym udział, jak również nasi technicy Yuma van Eekelen i Bart Hennephof, jak również wokalistka Sinem Cangir (Rentap, chóry w The Devil's Blood). Myślę, że w samym miksie możesz usłyszeć razem jakieś 50 czy 60 ścieżek. A skąd pomysł na inspirację omertą? Włoska mafia jest bardzo często wykorzystywanym motywem w wielu książkach i filmach, ale najlepiej została wyłożona w książkach Mario Puzo i ekranizacjach "Ojca Chrzestnego". Moje inspiracje jednak wiążą się najprawdopodobniej z grą "Mafia" z 2002 roku. Holandia nie jest krajem, który słynie z klasycznego heavy metalu (zresztą podobnie jak Polska, u nas wypływają z kolei głównie ekstremalne zespoły). Macie nadzieję, że Lord Volture zmieni ten stan rzeczy? Czy wręcz przeciwnie, robicie swoje i planujecie zostać na własnym podwórku? Niderlandy mają całkiem żywotną scenę metalową, z wieloma klubami i zinami internetowymi promującymi muzykę. Przeważnie koncentrują się one, jak zauważyliście, na ekstremalnym metalu i na zespołach kierowanych przez wokalistki. Jest tylko kilka aktywnych w sposób międzynarodowy grup grających tradycyjny heavy metal czy power metal w naszym kraju. My mamy lojalną grupę fanów u siebie, jednakże szukamy nowych wielbicieli na całym świecie. Graliśmy w kilku miejscach w Europie, ale wciąż istnieje wiele miejsc, gdzie chcielibyśmy pojechać, nie tylko w Europie. Wydaję mi się, że wsparcie dla metalu ma największe szanse powodzenia w krajach rozwijających się, jak Azja, Środkowa, Południowa i Północna Ameryka i tam wie-

66

LORD VOLTURE

rzę osiągnąć największą grupę potencjalnych nowych fanów. Poczyniliśmy ku temu już pierwsze kroki. Nadchodzą do nas zamówienia na merch z każdego kontynentu, ale potrzebujemy zagrać kilka tras lub koncertów na festiwalach w tych krajach i rozlokować mocniej dystrybuowanie, aby uzyskać właściwy odzew. Jest wiele rzeczy, które jeszcze na nas czekają w najbliższej przyszłości! Jak odnajdujecie się na scenie holenderskiej? Gracie częściej jako support większych grup, czy sami organizujecie własne trasy po kraju? Od czasu, gdy Lord Volture powstał w 2010 roku zagraliśmy wiele koncertów w Holandii. Pomiędzy tymi koncertami były też takie festiwale jak Occultfest, Roadgrill, Very 'Eavy Festival i supportowaliśmy Vicious Rumors, Primal Fear, Firewind, Blaze'a Bayleya i wielu innych. Od drugiej połowy 2012 roku koncentrowaliśmy się bardziej na reszcie Europy, graliśmy w Anglii, Irlandii, Hiszpanii, Francji, Belgi, Niemczech, Danii, Czechach, Słowacji, na Litwiei i w Estonii, włączając w to trasę z Timem Ripperem Ownesem. Zagraliśmy także w Polsce, w mieście zwanym Suwałki, ale zdecydowanie musimy wrócić do waszego kraju na więcej koncertów w innych miejscach.

HMP: Witajcie! Witchfyre jest całkiem nową nazwą na metalowej scenie, zwłaszcza dla fanów metalu spoza Hiszpanii. Czy mógłbyś w kilku słowach opisać zespół oraz muzykę jaką gracie? Emio Metal: Cześć, Aleksander i dzięki za ciepłe przyjęcie. Witchfyre narodziło się z dwóch idei - by podtrzymywać wspomnienie o muzyce i zespołach, które były dla nas bardzo ważne, gdy byliśmy młodzi, oraz by podtrzymywać ducha old-schoolu, świetnie się przy tym bawiąc. To jest to, co naprawdę robimy! Skąd się wzięła inspiracja na taką nazwę? No, i dlaczego akurat Witchfyre a nie Witchfire? Uważamy, że na świecie ciągle znajduję się jakaś magia. To nie jest tylko mit, który narodził się w średniowieczu. Zawsze w jakimś stopniu obawiano się czarownic i ich magii oraz zaklęć. Prześladowano je przez stulecia z obawy ludzi przed tym co nieznane, zabronione i niedosięgalne. Chcemy stanąć po ich stronie, by ta magia nie zniknęła w tym złym świecie. Co do "Y" w nazwie, pochodzi ono ze staroangielskiego słowa "fyr", które potem przekształciło się w znane nam "fire". Stwierdziliśmy, że taki zabieg nada nazwa ładny, starodawny wydźwięk. Część z was gra, bądź też na jakimś etapie swego życia grała, w black/doom metalowym zespole Dantalion. Jak wam się gra zupełnie inny rodzaj muzyki w Witchfyre jednocześnie? Tu chodzi o metal. W dzisiejszych czasach istnieje bardzo dużo plakietek, które się przytwierdza

Jakie waszym zdaniem miasta w Holandii są największymi bastionami heavy metalu? 13 września gramy koncert w ramach release party trzeciego albumu w Dynamo w Eindhoven. Myślę, że Eindhoven to zdecydowanie jedna ze stolic metalowego grania, czego dowodzi choćby Eindhoven Metal Meeting i legendarny Dynamo Open Air. Co więcej, miasto rodzinne Lord Volture, Tilburg to także żywe miejsce jeśli chodzi o metal i muzykę w ogólnym rozrachunku. Nijmegen i Rotterdam też są niezłe i mamy też wiele wsparcia ze strony północno-południowych części naszego kraju. Dziękujemy za poświęcony nam czas! Również dziękuję za możliwość opowiedzenia o muzyce Lord Volture. Przemawiam do wszystkich czytelników: sprawdźcie nasz nowy album "Will To Power" z Mausoleum Records i trzymajcie rękę i uszy na pulsie odnośnie nadchodzących dat koncertów na naszej stronie internetowej i facebooku. Katarzyna "Strati" Mikosz & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Foto:


Zarazić wszystkich na całym świecie Heavy metal zaczarował już nie jednego człowieka. W tej muzyce wiruje głęboka esencja pierwotnej magii oraz trudnego do uchwycenia ducha, sprawiającego, że ona żyje i posiada niesamowity klimat. Z takiego samego założenia wyszli muzycy młodej kapeli Witchfyre z Hiszpańskiego Vigo. Ich muzyka przepojona jest klasycznym, tradycyjnym heavy metalowym brzmieniem i klimatem. Dzięki takim kapelom można w sumie odnieść wrażenie, że złote lata osiemdziesiąte nigdy tak naprawdę się nie skończyły. poszczególnym grupom, ale gdy słuchamy ich muzyki, cóż, my słyszymy tylko metal i tyle. Styl tu nie ma nic do rzeczy. Dorastałem słuchając Judasów, Iron Maiden, Saxon, lecz od lat osiemdziesiątych do roku 2014 wiele zespołów stworzyło genialne rzeczy grając w wielu różnych stylach, a my jesteśmy otwarci na nie wszystkie. Podoba się nam to co gramy, bez względu na styl. Czy graliście już jakieś koncerty jako Witchfyre? Jaki był odbiór waszej muzyki przez fanów? Jasna sprawa! Pierwszy koncert zagraliśmy w naszym rodzinnym mieście i był on po prostu fantastyczny. Miejscówa cała była w ludziach, a część z nim musiała stać na zewnątrz w drzwiach by posłuchać naszej muzyki. To był naprawdę wycieńczający wieczór. Dzieliliśmy scenę nawet z Caultdron i portugalskim Volture. To było naprawdę epickie przeżycie dla wszystkich.

Jakim pałek i talerzy używa Villaverde? Thundervil używa drewnianych pałek i blaszanych głośnych talerzy. Na jakich piecach został nagrany "Legends, Rite san Witchcraft"? Mogę tylko powiedzieć, że był to sprzęt klasy A. Gramy w zespołach od ładnych paru lat i wiemy, że najlepszy dźwięk osiągniemy używając najlepszego sprzętu, czy to gramy na żywo czy też w studio. Instrumenty i sprzęt gorszej jakości zwykle powoduje problemy z brzmieniem. Zanim jednak zaczniemy rzucać nazwami, z chęcią podpiszemy parę umów endorsementowych. (śmiech) To teraz może coś z innej beczki. Czy wspieracie

i nędzy? Cóż, prawdą jest, że wyprowadził Hiszpanie z beznadziejnego kryzysu ekonomicznego, jednak dokonał tego za zbyt dużą cenę. Wiele ludzi zginęło przez niego podczas wojny domowej oraz w okresie, który nastąpił po niej. Niektórych ciał nieodnaleziono do dzisiaj. Bracia, siostry, matki, ojcowie… była to krwawa bratobójcza wojna, a po niej nastąpiły bardzo mroczne i bolesne czasy. Oprócz tego, że wyprowadził kraj z kryzysu ekonomicznego, to też zamknął kraj przed światem. Państwo rządzone przez dyktatora nigdy nie będzie wolne. Nie chciałbym żyć w takim kraju. Czy uważasz, że artyści metalowi powinni się skupiać na kwestiach politycznych w swych tekstach? Wielu z nich tak robi, jednak z drugiej strony jest wielu, którzy traktują metal raczej jako ucieczkę od takich spraw. Teksty utworów mogą być naprawdę o wszystkim: okultyzmie, religii, polityce, historii, życiu, piciu i balowaniu do rana… Najważniejsze jest, by przekazać w nich to w co wierzysz, to czego się obawiasz, to co chcesz powiedzieć głośno. Temat nie jest w tym przypadku istotny. Mieszkacie w Vigo na wybrzeżu Oceanu Atlantyckiego. Macie to szczęście, że znajdujecie się kawał drogi od tego całego burdelu, który się teraz dzieje na wschodzie Europy. Czy według ciebie miejsce, w którym żyjesz i w którym dorastasz oddziałuje w jakiś sposób na to w jaki sposób tworzysz muzykę? Tak jest w istocie. To trochę nawiązuje do tego, co powiedziałem już wcześniej. Ja piszę tekstu o okultyzmie, ponieważ jest on częścią naszej kultury,

Co pragniecie osiągnąć jako zespół? Chcecie być rozpoznawalną nazwą na międzynarodowej scenie czy też chcecie zgarnąć trochę funu i nagrać parę fajnych kawałków? Myślę, że obie te rzeczy się wzajemnie nie wykluczają. Tak naprawdę, to uważam, że jeżeli naprawdę kochasz to co robisz i przejawiasz względem tego prawdziwą, szczerą pasję, to uda ci się nią przenieść na innych. Taki jest przecież cel muzyki. Tu nie chodzi o to, by stać się znanym, lecz by zarazić wszystkich na całym świecie tym, co czujesz i tym co chcesz przekazać swoimi utworami. Póki co, dostaliśmy od was EP. Kiedy możemy się spodziewać pełnego studyjnego albumu? Czy piszecie materiał na takie wydawnictwo? Mamy już napisane praktycznie wszystkie utwory na longpleja. Przed nam jeszcze kilka koncertów, więc zamierzamy pójść do studia pod koniec 2014 roku. Czy będzie on w takim samym stylu jak "Legends, Rites and Witchcraft"? Zamierzamy utrzymać styl i esencję tego, co do tej pory nagraliśmy. Nowe utwory są mimo wszystko bardziej rozwinięte i złożony. Jest to pewna ewolucja w naszych kompozycjach, jednak pozostajemy wierni korzeniom Witchfyre.

Inferno

W jaki sposób trafiliście pod skrzydła Inferno Records? Czy planujecie kontynuować z nimi współpracę? Inferno Records wydawało albumy zespołów, które lubimy i słuchamy, no i ponadto mają tę samą wizję old schoolu co my. Od początku staraliśmy się nawiązać z nimi współpracę. Po rozmowie z Fabienem, gościem, który zarządza tą firmą, nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, że dokonaliśmy słusznego wyboru. Jest niesamowitym gościem, który naprawdę ciężko pracuje nad własną wytwórnią, martwi się o należytą promocję zespołów i uwielbia dzielić się starym metalem ze wszystkimi i wszędzie. Jest moim dobrym przyjacielem, a z naszym longplejem udamy się w pierwszej kolejności właśnie do Inferno Records. Nie będzie jednak łatwo… Fabien umie się dobrze targować.

Foto: Inferno

proceder zalegalizowania konopi? Czy postrzegacie marychę jako taką samą używkę jak tytoń czy alkohol? O, to jest dziwne pytanie, no nie? Nikt z nas nie pali trawy, jednak paru ludzi, których znam to robi i są oni spoko przed i po spaleniu zioła. Dlatego wydaję mi się, że przy pewnej odgórnej kontroli można to zalegalizować. Kontrola musi być, bo ludzie nie powinni prowadzić lub chodzić do pracy pod wpływem marihuany. Nie chciałbym się znaleźć na stole operacyjnym przy spizganym chirurgu albo w samolocie, którym leci zjarany w trzy dupy pilot. Jaka jest twoja opinia o historii nowoczesnej Hiszpanii? Zastanawiam się jak jest teraz postrzegana sylwetka generała Franco wśród młodych hiszpańskich metalowców i w ogóle wśród młodych ludzi. Postrzegasz go jako dyktatora pokroju Stalina lub Mussoliniego czy raczej jako męża stanu, który wyprowadził kraj ze skrajnej biedy

więc ta koncepcja towarzyszyła mi od najmłodszych lat. Inni zapewne by pisali o tym czego doświadczają w danym momencie, o tym co się im przydarzyło, o tym co ich martwi i co chcą przekazać światu… muzyka, teksty, kompozycje - one muszą być wolne. Nie mogą podążać jakimś z góry przyjętym schematem. Świat jest teraz wywrócony do góry nogami i naprawdę nie podoba nam się to wszystko co się teraz dzieje w Azji i Wschodniej Europie. Ja jednak staram się pisać o czymś co pozwoli zapomnieć na chwilę i uciec od codziennych problemów. Czy masz jakieś przemyślenia na koniec wywiadu? Zbliża się Halloween. Wystrzegajcie się wiedźm i innych stworzeń nocy, gdyż żyją między nami. Wielkie dzięki za wszystko - Stay Metal! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

WITCHWYRE

67


będzie bardzo dobrze pasował do Anthrax. To był łatwy wybór. Jest tyle świetnych utwrów do wyboru, ale ten jest pierwszym, który przyszedł nam do głowy. Zagraliście też "Heaven & Hell" na Sonisphere. Tak, to prawda. Ale na "Neon Knights" wszyscy od razu się zgodzili.

Anthrax jest wystarczająco wyjątkowy Nie ma co ukrywać, Scott Ian jest specyficznym rozmówcą. Mimo, iż bardzo wyluzowany i z mocno kumpelskim podejściem, ciężko zadać mu jakiekolwiek podchwytliwe pytanie. Nie chętnie opowiada o życiu prywatnym członków zespołu, dementuje wszelkie plotki poruszane w innych wywiadach. No i przede wszystkim ma bardzo specyficzne poczucie humoru. Mimo tego jednak jest potwornie barwną postacią. Lider Anthraxu wydał ostatnio książkę będącą nie tylko jego własną biografią, ale zbiorem autorskich opinii na temat otaczającego go świata. Sam zespół też nie próżnuje. Lipcowym koncertem z Metalliką i czerwcowym koncertem w Krakowie, kwintet udowodnił, że nie zestarzał się ani odrobinę i nadal są jednym z najlepszych zespołów koncertowych na świecie. Zapraszam do wywiadu. Trochę o zespole, trochę o koncertach, trochę o historii... HMP: Cześć, Scott. Koncert Anthrax w Krakowie będzie już piątym w naszym kraju I wygląda na to, że spodobała ci się nasza publika. Nigdy do tej pory nie widziałem Anthrax grającego w klubie, tylko na wiel kich koncertach z liczną publicznością. Czy przygotowujecie coś specjalnego na wasz krakowski wys tęp? Scott Ian: Czy przygotowujemy coś specjalnego? Nie. Po prostu... uważam, że Anthrax jest wystarczająco wyjątkowy, (śmiech). Wasz ostatni koncert w Polsce był na Przystanku Woodstock. Mówiłeś, że był to jeden z waszych największych występów, jeśli nie największy. Jak ci się podobało granie na tym festiwalu? Czy udzieliła ci się ta wyjątkowa atmosfera? To nie był jeden z największych, to zdecydowanie był największy występ jaki kiedykolwiek przyszło nam zagrać. Nigdy nie graliśmy dla tak wielkiej liczby osób, to było całkiem niesamowite. Tak, uczucie stanięcia na scenie przed tyloma ludźmi to naprawdę wspaniała rzecz, w dodatku wiemy, że nie każdy, kto stał w tym tłumie, wiedział, kto to Anthrax. Wiemy, że niekoniecznie każdy, kto nas oglądał, był naszym wielkim fanem, ale przecież wszyscy przyszli tam przeżyć coś na kształt wielkiej imprezy, więc nie miało znaczenia, czy ci ludzie znali nas czy nie, bo na pewno dobrze się bawili, a to jest super. Wygląda na to, że jesteście ostatnim zespołem Big 4, który grywa w klubach. Uważam, że to godne sza -

Foto: Nuclear Blast

68

ANTHRAX

cunku. Wiesz, Metallica grywa wielkie koncerty na stadionach, Slayer i Megadeth obejmują gigantyczne areny, a wy, Anthrax, gracie we wszystkich wymienionych miejscach - zarówno w klubach jak i na stadionach lub arenach. W następnych miesiącach czekają was dwa występy w Polsce - w Krakowie oraz na festiwalu Sonisphere. Które występy najbardziej lubisz? Te duże czy te mniejsze? Nie można tak po prostu odpowiedzieć na to pytanie. Lubię wszystkie rodzaje koncertów. Wiesz, można zagrać wspaniały, wielki koncert, albo równie dobry mały koncert. Nie mam pod tym względem konkretnych preferencji. Może być tak, że zagramy koncert dla 500,000 ludzi, tak jak na polskim Woodstocku, i będzie świetnie, ale zdarza się też tak, że zagrasz dla 500 osób i również jest niesamowicie, więc po prostu nie traktuję tego jako dwóch różnych rzeczy. Waszym ostatnim nagraniem był cover utworu "Neon Knights" zespołu Black Sabbath. Muszę przyznać, że brzmi on naprawdę świetnie. Klasyczny dźwięk gitar oraz "wrzeszczący" głos Joey'a. Kto wpadł na pomysł nagrania akurat tego konkretnego utworu? Pomysł na ten album podsunęła Wendy Dio. Kiedy zostaliśmy poproszeni o zagranie na tym albumie, to dosłownie po odłożeniu słuchawki pierwszym pomysłem, który przyszedł mi do głowy, było zagranie "Neon Knights", ponieważ jest to utwór na podstawie którego kiedyś już jammowaliśmy, więc wiedziałem, że

Jak wiesz, wasze ostatnie nagrania to covery - "Neon Knights", "Anthems". Chciałbym zapytać się kto wpadł na pomysł z "Anthems"? Kto dobrał utwory na tę EPkę? Nie wiem, w sumie to wszyscy wybieraliśmy te utwory, każdy z nas. Co do samego pomysłu, to prostu mieliśmy w zanadrzu parę coverów i oddaliśmy je do wytwórni, żeby je wydała. Nie zastanawialiśmy się nad tym zbytnio, to tylko kilka coverów. "Worship Music" jest świetnym albumem, cieszącym się ogromną sprzedażą. Wiesz, dwunasta pozycja na liście Billboard. Naprawdę go uwielbiam. Jest dla mnie przekrojem całej dyskografii Anthrax. Możemy znaleźć w nim elementy albumów począwszy od "Fistful of Metal" przez "Spreading", "Among", "State", "Sound", "442", wiesz, wszystko. Właśnie dlatego tak podoba mi się ten album. Ponadto, pow stał przy współpracy z trzema różnymi wokalistami Danem, Johnem oraz Joey'm. Kiedy my, fani, możemy spodziewać się najnowszego albumu Anthrax? Prawdziwego Anthrax, ze Scottem, Charliem, Frankiem, Joey'm oraz Jonathanem. I jaki będzie ten album? Wiesz, w dzisiejszych czasach prawie każdy thrashmetalowy zespół powraca do swoich korzeni i nagrywa albumy szybsze i cięższe niż kiedykolwiek. Nie wiem, to nie mi opisywać te albumy, zostawię to ludziom, którzy kupują naszą muzykę, mają własny rozum. W tym momencie mamy siedemnaście utworów, które brzmią jak Anthrax, więc szufladkowanie i ocenianie zostawiam naszym fanom, ja tego po prostu nie robię. Dla mnie to zwyczajnie Anthrax. Zbyt łatwo byłoby powiedzieć "gramy ciężej" lub "szybciej". Odpowiadałem tak zbyt wiele razy przez ostatnie 30 lat, więc po prostu mówię, że brzmimy jak Anthrax. A kiedy możemy spodziewać się nowego albumu? Kiedy? Wcześnie w 2015, czyli niebawem. Dlaczego John Bush zastąpił Dana Nelsona tylko na rok lub dwa i dlaczego Joey wrócił? Dla mnie to dobre wieści, ponieważ wraz z Joey'm powróciła dawna energiczność Anthrax, ale jak wyglądała cała sytuacja? Co stało się z Danem Nelsonem? Czy utrzymujesz kontakt z Johnem Bushem? Tak, John Bush jest moim przyjacielem i kontaktuję się z nim dosyć regularnie. Joey wrócił w 2010r.,


więc… jakby to opisać… Zamiast pchać wielki kamień pod górę, obserwujemy jak stacza się w dół zbocza. Wszystko po prostu idzie gładko od kiedy Joey wrócił. Ale dlaczego Dan Nelson opuścił zespół, a John Bush był z wami tylko rok czy dwa? Musiałbyś się spytać Dana Nelsona, a John po prostu nie chciał już z nami grać. Miał dosyć jeżdżenia w trasy po świecie. Rozpocząłeś wtedy kampanię pod nazwą "Bring Back Bush" (Przywrócić Busha). O co z tym chodziło? Kto?! Ty, tak czytałem. Nie, to nieprawda. O… Heh. W wywiadzie dla szwedzkiego czasopisma Joey Belladonna powiedział "nawet nie rozmawiam już z resztą członków Anthrax", twierdząc, że nie macie na to czasu. Po tej wypowiedzi napisałeś na Tweeterze, że go kochasz. Co dokładnie miał na myśli Joey? Jak wyglądają relacje między członkami Anthrax? Nie wiem, ale… całkiem zabawny jest fakt, że zadałeś pytanie z innego czasopisma, ale… nie wiem skąd to się wzięło, bo rozmawiam z Joey'm praktycznie codziennie, więc to dziwne, że powiedział, że nie rozmawia ze mną albo że się nie przyjaźnimy, bo… to nieprawda. Jak wygląda współpraca między wami a Nuclear Blast i Megaforce? Podpisaliście kontrakt z Megaforce w Stanach oraz z Nuclear Blast na Europę i resztę świata, czy jak to dokładnie wygląda? Wiesz, w ciągu ostatnich dni Nuclear Blast podpisał kon trakt ze Slayerem, więc mają połowę Big 4. To praw ie monopol. Czyli jak brzmi pytanie? Jak wygląda współpraca między wami a Nuclear Blast i Megaforce? A, wygląda… dobrze, (śmiech). Myślę, że dowiemy się jeśli skutecznie uda się wypromować nowy album, wtedy będę mógł odpowiedzieć na to pytanie. Póki co jest dobrze, wszyscy jesteśmy podekscytowani tym, że robimy nową muzykę, więc miejmy nadzieję, że i wytwórnie się dobrze spiszą. A jak znajdujesz współpracę z Elektrą lub Island? Czy te wytwórnie były równie dobre jak Nuclear Blast, czy sporo gorsze? Nie wiem jak można je porównać. Czasem były bardzo dobre, a czasem chujowe, tak jak każda wytwórnia. Zawsze byliście najbardziej "radosnym" zespołem z Big 4. Sędzia Dredd, TMNT, wieczny mosh, roz maity humor zamiast szatana, zabijania pozerów, seryjnych morderców lub innych patologii. Posiadacie w repertuarze również bardzo poważne utwory i teksty, takie jak "Who Cares Wins" albo "Blood". Wiesz, poza wami było tylko kilka podobnych zespołów z luźnym podejściem i zabawnymi teksta mi. Niemiecki Tankard, brytyjski Acid Reign… Czy to było zamierzone, czy tak po prostu wyszło? Po prostu jesteśmy kim jesteśmy, nigdy się nad tym nie zastanawiamy. Ja nie jestem zawsze poważny, nawet nie znam nikogo kto byłby poważny cały czas. Ale też nie jestem "zabawny" cały czas i nie jestem smutny cały czas, ani radosny cały czas… Jesteśmy zwykłymi ludźmi, tacy jesteśmy, i właśnie dlatego nasze utwory mają różne nastroje. Uważam, że jesteśmy bardzo "prawdziwi", myślę też, że jest mnóstwo zespołów, które muszą posiadać image, więc zakładają określoną "maskę", żeby być w tym zespole, ale nie tacy są cały czas. Wiele blackmetalowych zespołów wygląda bardzo groźnie, ale kiedy poznasz ich poza sceną, są po prostu… zwykłymi ludźmi. Przynajmniej niektórzy, (śmiech). No pewnie! Muszę zapytać się o jeden z legen darnych znaków rozpoznawczych Anthrax. Krótkie spodenki-bermudy. Kto wpadł na pomysł noszenia ich? Nawet miałeś spodenki z twarzą "NOTmana", napisami "NOT" oraz logo Anthrax. Chuck Billy kiedyś stwierdził, że fakt, iż nosicie krótkie spo denki jest dziwny, ponieważ w Nowym Jorku jest zimno,a to muzycy z Bay Area tak się ubierali, gdyż w ich rejonach słońce świeci o każdej porze roku, a temperatury nie spadają. No cóż, w Nowym Jorku mają takie coś, co nazywa się "lato", które na ogół wypada w maju, czerwcu, lipcu,

sierpniu i wrześniu, więc przez jakieś pięć miesięcy w roku jest całkiem gorąco, a kiedy jest gorąco to na ogół nosi się krótkie spodenki, więc stąd wziął się ten pomysł. Jest też całkiem gorąco kiedy gra się w małych klubach, takich jak te, w których graliśmy w '83, '84, '85, '86, '87, więc stwierdziliśmy, że po co mielibyśmy nosić inne ubrania kiedy wchodzimy na scenę? W ten sposób mogliśmy nosić nasze krótkie spodenki, w których chodziliśmy cały dzień. Zabawne, że mówi to Chuck, skoro jest z East Bay, gdzie jest gorąco cały czas, a w San Francisco nie jest gorąco cały czas. Tak czy inaczej, w Nowym Jorku też jest lato! Tak, ale przecież spodnie Bermudki w tamtych czasach nie były takie "metalowe" jak na przykład wczesny Slayer, były o wiele "luźniejsze". Nie mam dla ciebie odpowiedzi, po prostu jesteśmy kim jesteśmy. Nie potrzebujemy sztucznego wizerunku, żeby grać w zespole. Judas Priest wyglądali jak Judas Priest, my nie chcieliśmy. W latach 80-tych współpraca między wami a MTV była godna podziwu. Macie na koncie liczne teledys ki, mnóstwo wywiadów oraz wyjazdów z Headbanger's Ball. Czytałem kiedyś wypowiedź któregoś ze słynnych metalowych gitarzystów, Mustaine, albo kogoś jemu podobnego, w której twierdził, że jesteś cie częścią Big 4 tylko ze względu na wielkie poparcie ze strony MTV w latach 80-tych. Co sądzisz o tych słowach? Nie obchodzi mnie to. Obchodzi mnie tylko jak wychodzi mi pisanie utworów i jaki jestem jako facet grający na scenie, starając się być jak najlepszym w zespole. Nie obchodzi mnie co ludzie myślą o moim zespole. Obchodzi mnie tylko to, co mają do powiedzenia o naszym zespole pozostali czterej goście. A co uważasz o tej całej kwestii o MTV i Headbanger's Ball w latach 80-tych i 90-tych? Nic o tym nie uważam. To były lata 80-te i 90-te, a teraz jest rok 2014, więc myślę o dzisiaj, o jutrze i może o przyszłym miesiącu. Z kolei w innym wywiadzie kilka lat temu, Mustaine powiedział, że to Exodus powinien był znaleźć się w Big 4 zamiast Anthrax. Jak dla mnie Anthrax jest jednym z najlepszych zespołów metalowych, stworzycielem określenia "thrash". Ponadto, głównie przez was znalazłem się na Sonisphere. Jak odbieracie słowa takich muzyków jak Dave? Już mówiłem, nie obchodzi mnie to. W latach 80-tych, w Stanach istniały dwie wielkie sceny thrashmetalowe. Bay Area i Nowy Jork. Jak wyglądały relacje między nowojorskimi zespołami? Mam na myśli was, Nuclear Assault, Overkill, itd. Byliśmy kumplami. Prawie nie widuję tych gości. Gdybym zobaczył DeeDee'ego albo Bobby'ego, byłoby fajnie. Wielkie postaci metalowego świata zawsze przewijały się przez Anthrax - Billy Milano był waszym technicznym we wczesnych latach zespołu, a potem Derek Sykes z Demmolition Hammer był twoim osobistym gitarowym technicznym. Czy wciąż utrzymujesz z nimi kontakt? Chodzi mi o byłych członków rodziny Anthrax. Chodzi Ci o byłych członków "załogi"? Tak. Jasne, Dereka widuję kiedy tylko jestem w Nowym Jorku, często też spotykam się z Mike'm Tempestą, który jest moim dobrym znajomym i byłym gitarowym technicznym. Był w zespole o nazwie Human Waste Project. W kółko z nim gadam, a z Billym Milano rozmawiam nie aż tak często, ale czasem wyślemy sobie e-mail. Moich starych technicznych z wczesnych lat 80-tych nie widziałem, nie wiem co się z nimi stało, ale z ważniejszymi gośćmi, którzy dla mnie pracowali, nadal utrzymuję kontakt. W metalu od zawsze istniała rywalizacja - Megadeth i Metallica, Testament i Overkill, Slayer i Death Metal we wczesnych latach… Czy Anthrax miało swojego rywala? Tak, mamy wielki zatarg z Rolling Stonesami. Nie no, nie wiem. Jak mówiłem, nie wiem kto ma czas do zmarnowania na tego typu kretynizm. Jestem dosyć zajętym gościem i taki byłem przez ostatnie 30-parę lat. Maturę zdałem w 1981 roku, więc całe to "licealne pierdolenie" skończyło się w 1981r. Skoro grałem w zespole, ostatnią rzeczą, którą chciałem się zamartwiać była rywalizacja z innym zespołem, to najgłupsza rzecz

jaką kiedykolwiek słyszałem. Kilka tygodni temu rozpocząłeś swoją trasę pt. "Scott Ian Speaking Words". To coś na kształt stand-upu, prawda? Jak było? Dobrze czy źle? Opowiedz mi o tym. Czy myślałeś o zrobieniu "Scott Ian Speaking Words World Tour"? Poszło świetnie. Jeszcze nie występowałem wiele razy, chyba tylko około 25. Póki co to występowałem w Wielkiej Brytanii - Walii, Szkocji, Irlandii… No i jeszcze kilka w Australii, w Kanadzie no i na wschodnim wybrzeżu Stanów. Chciałbym wystąpić więcej razy, ale ciężko to zrobić, bo mój grafik z Anthrax jest dość powariowany. Znaleźć na to czas to nie taka prosta sprawa. Myślałem, że może podczas tej trasy po Europie uda mi się od czasu do czasu zrobić show z gadaniem w jakiś wieczór wolny od Anthrax. Ale niestety w Anthrax nie miewamy wolnych wieczorów, bo na ogół wtedy podróżujemy, więc do tej pory nie było to raczej możliwe. Ale mam nadzieję, że uda mi się zrobić więcej takich występów w którymś momencie. Bardzo chciałbym wystąpić w Polsce oraz w całej Europie. Moje DVD się tam ukaże, więc ludzie je obejrzą i może zaznajomią się z tym co robię i może w przyszłym roku uda mi się zrobić więcej takich występów. Co stało się z Danem Spitzem? Dlaczego opuścił zespół po "Sound of White Noise" i wrócił w 2005r., a następnie znów odszedł w 2007? Wiem, że cierpi na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Jak wyglądała praca z nim w latach 80-tych? Wiesz, że pasował do Anthrax jak nikt inny. Obaj mieliście komiksowe motywy na gitarach, w dodatku tworzyliście świetny duet wioślarzy. Kiedy Rob Caggiano powiedział, że odchodzi, czy pomyślałeś może "hej, zadzwońmy do Dana Spitza! Może chce wrócić?"? Nie, Danny nie byłby w stanie grać na tym poziomie. Nie dawał rady w 2005r. podczas trasy koncertowej. Po prostu jego "prędkość", z braku lepszego określenia, nie była taka jak kiedyś. Nie mógł już fizycznie grać tej muzyki. Nie mam nic przeciwko Danny'emu, lubię go za jego wspaniałą przeszłość z zespołem, ale po tym jak nas opuścił w 1995r., zrozumiałem, że przestawał dawać radę być z nami i pracować tyle co my. No bo wiesz, miał dzieci! Miał dzieci jako pierwszy z nas. Kiedy dorobił się ich w latach 90-tych, wtedy nie rozumiałem, dlaczego jego podejście do zespołu zaczęło się zmieniać. Ale teraz stało się dla mnie jasne, ponieważ mam własne dziecko. Widzę, że to drastycznie zmienia twoje podejście do wszystkiego w życiu, a wtedy, w latach 90-tych, po prostu myślałem, że przestaje mu zależeć, co widać było po jego grze i po tym, że nigdy go nie było (śmiech). Nagraliśmy "Sound of White Noise" oraz "Stomp 442", a on nigdy nie przyszedł. Pojawiał się co kilka tygodni. Przychodził, posiedział z nami kilka godzin i odchodził. Po prostu powoli wycofywał się. Teraz to rozumiem, ale wtedy nie pojmowałem. Tak czy inaczej, nie myśleliśmy nad przywróceniem Danny'ego, bo to by po prostu nie wyszło. Co możesz powiedzieć o odejściu Roba Caggiano z Anthrax? Powiedział, że z jego strony nie było w tym zaangażowania emocjonalnego, czy coś w tym stylu. Co możesz o tym powiedzieć? Cieszę się z losu Roba. Wejdź na Youtube i obejrzyj jak grałem w zeszły weekend z Volbeat w Karolinie Pólnocnej. Rob jest świetnym kumplem i chyba po prostu nie chciał już tego robić z nami, ponieważ miał okazję zrobić coś, do czego czuł większe emocje, dlatego nie zamierzam stawać na drodze rozwoju kariery, życia i muzyki mojego kumpla, ani czegokolwiek, co zamierza zrobić. Wręcz go wspierałem - "och, chcesz grać w Volbeat? To kurwa zajebiście!", wiesz o co chodzi. Na waszej stronie widnieje cytat "telewizja ma opery mydlane, literatura ma Szekspira, a metal ma Anthrax". Co to znaczy? Wiesz, osobiście uważam, że opery mydlane i telewizję łączy coś nieco innego niż Szekspira i literaturę. Nie wiem, co tam jest napisane. Co tam napisali? Jest tam napisane "telewizja ma opery mydlane, literatura ma Szekspira, a metal ma Anthrax". O, nie mam pojęcia co to znaczy. Gość, który zajmuje się naszą stroną internetową to umieścił. (Śmiech), nie mam pojęcia. Jest tam też napisane "pewien mały zespół raz przespał się na podłodze w studio Anthrax - Metallica". Co oni zrobili? Co?

ANTHRAX

69


Kawałek dalej na stronie napisano "pewien mały zespół raz przespał się na podłodze w studio Anthrax Metallica". Co tam się wydarzyło? Metallica nie spała u nas na podłodze, ale w pokoju nad naszym studio. Szczerze uwielbiam twoją współpracę z Public Enemy. Czy planujesz coś podobnego w przyszłości? Cholera, to było niesamowite! Może nie z jakimś artystą hip-hopowym, ale z jakimś innym wykonawcą niemetalowym? Nie, nie mogę ci powiedzieć, czy kiedykolwiek to się jeszcze wydarzy. Póki co nie mamy żadnych planów jeśli chodzi o współpracę z kimkolwiek. Dobrze, a jaka historia kryje się za tą całą akcją z Public Enemy i Anthrax? To dosyć długa i bardzo, bardzo stara sprawa, o której można poczytać w internecie. Po prostu przyjaźniliśmy się od lat 80-tych, to wszystko. Anthrax, jak żaden inny zespół metalowy bardzo angażuje się w amerykańską popkulturę. Wystąpiliście gościnnie w kultowym serialu "Married with Children". Pewnie zauważyłeś, że w każdym serialu, w którym występuje typowy metalowiec, musi on nosić koszulkę Anthrax, na przykład ten w "The Sarah Silverman Show". Kolejnym przykładem może być serial "Friends", który dzisiaj oglądałem, gdzie brat Rachel miał na sobie krótkie spodenki z napisem "Anthrax". Co możesz powiedzieć o udzielaniu się Anthrax w popkulturze? Nie wiem, (śmiech). Nie mogę kontrolować tego, co noszą fani. Jeśli zakładają nasze koszulki, wtedy oczywiście jesteśmy zadowoleni, bo fajnie jest zobaczyć swoją koszulkę gdzieś, gdzie nie spodziewałbyś się tego, albo dowiedzieć się, że ktoś, kogo jesteś fanem, okazuje się być twoim fanem. Dowiedziałem się, że Steven King jest fanem Anthrax, a ja jestem wielkim fanem jego, więc wiesz… To zawsze fajna sprawa. Jakie jest twoje zdanie o piractwie internetowym? Co o tym uważasz? (Śmiech), a jak myślisz? Przecież to kradzież. Ludzie kradną, a to nie jest fajne. Jeśli ludzie chcą, żeby ich ulubione zespołu dalej robiły muzykę, muszą przestać kraść. Ale czy naprawdę nienawidzisz internetu? Oczywiście uważam, że internet zabił metal i całą dobra muzykę, ponieważ dawniej można było iść do sklepu z muzyką, porozmawiać ze znajomymi i tak dalej, a w dzisiejszych czasach możesz pobrać swój ulubiony album nie ruszając się z fotela. To świetna sprawa, ale tylko jeśli posłuchasz go, żeby zobaczyć jaki jest, a potem pójdziesz do sklepu i kupisz go, jeśli ci się spodoba. Ale najgorszym obliczem internetu są "hejterzy". Co o tym sądzisz? Nie wiem, nie czytam o muzyce albo o czymkolwiek w internecie. Używam internetu żeby wysyłać maile, oglądać telewizję, seriale i filmy. Jeśli chodzi o resztę, to po prostu mi się nie chce mi się marnować na to czasu. Czy istnieją problemy z Anthrax, S.O.D. i Arabami? Pytam, bo S.O.D. ma na swoim koncie utwór pt. "Fuck The Middle East" ("Jebać Bliski Wschd" przyp. red.), a Anthrax "A.D.I.", czyli "Arabian Douchebag Intro" ( "Wstęp Arabskiego Palanta" przyp. red.). Czy coś się z tym działo? Nic się nie działo. Dan Spitz w kółko grał te beznadziejne arabskie skale, więc stąd wziął się tytuł "A.D.I.". Siedział całymi dniami i grał te arabskie skale kiedy jechaliśmy busem w trasie, doprowadzając nas do szaleństwa. Brzmiały bardzo arabsko, więc stąd wziął się ten tytuł. A co z "Fuck The Middle East" S.O.D.? Cóż, to jest S.O.D., więc te słowa są bardzo poważne, a my wszyscy jesteś m y rasistami,

70

ANTHRAX

oczywiście. Jesteśmy strasznymi rasistami. Polaków też nie znoszę, mam na-wet utwór pt. "Jebać Polaków" (śmiech). Wiesz, że istnieje zespół Extreme Noise Terror, który napisał cały utwór o tym jak nienawidzi Billego Milano i całego S.O.D.? (Śpiewa) Nie obchodzi mnie tooo... Czy mógłbyś może opowiedzieć coś o najlepszym i najśmieszniejszym koncercie, który kiedykolwiek grałeś? Może Yankee Stadium z Big 4, to byłby ten, który bym wybrał. James Hetfield powiedział o tym koncercie, że to był ten koncert, ten koncert Anthrax. Gracie mnóstwo koncertów, więc dlaczego akurat ten był wybrany? Bo to był nasz największy występ w Nowym Jorku, do tego odbył się w Yankee Stadium, które jest największym i najważniejszym miejscem, w którym można zagrać w Nowym Jorku, więc tak, to bardzo, bardzo fajnie grało się ten koncert. Kilka miesięcy temu, Charlie Benante nie był w stanie zagrać koncertu. Dlaczego? Miał rodzinne zobowiązania. A co się stało? Istnieje takie coś jak "prywatność". Nie każdy dowiaduje się o wszystkim. Okej, okej, pytałem się dlatego, że słyszałem coś o przemocy w rodzinie, i temu podobnych rzeczach, ale nieważne. Prawie każdy wasz stary album był zabawny, wesoły, humorystyczny, ale nagle ukazał się "Persistence Of Time", który jest jednym z najpoważniejszych albumów, jakie Anthrax kiedykolwiek nagrał. Dlaczego tak przeskoczyliście z luźnej, komiksowej tematyki na tak poważną? Ponieważ dorosłem. Miałem więcej tematów, które mógłbym poruszać. Nauczyłem się co nieco o świecie i o sobie. Okej. Dlaczego po albumie "Sound Of White Noise" zacząłeś grać tylko rytmicznie? Wiesz, prawie nie grasz solówek. Dlaczego? Bo jestem gitarzystą rytmicznym. Dobrze, ale dlaczego? Nie lubisz grać solówek? To nie tak. Lubię grać solówki, ale jestem gitarzystą rytmicznym. Taka jest moja rola w Anthrax. A co stało się z The Damned Things? Chyba nietrudno się domyślić. Tak, ale dlaczego? Widzisz, ja jestem w Anthrax, dwóch gości jest w Fallout Boy, kolejny w Everytime I Die, a jeszcze jeden w Volbeat. Więc może… jest nam zbyt trudno spotkać się i robić razem muzykę? Ale zespół nadal istnieje? Pewnie. Dlaczego poprosiłeś Andreasa Kissera, żeby zastąpił cię na koncertach z Big 4? Ponieważ jest świetny. (Śmiech) Andreas wymiata. Stwierdziłem, że będzie świetnym zastępstwem, kiedy ja nie mogłem grać. Dobrze, a który z twoich koncertów był najgorszym, jaki kiedykolwiek przyszło ci zagrać? Hmm… Ciężko stwierdzić. Pewnie w 1986r., kiedy zagraliśmy w Los Angeles w Olympic Auditorium. To dlatego, że po prostu odbywało się tam zbyt dużo bójek. Publika była wypełniona metalowcami, skinheadami i punkowcami, więc wszyscy po prostu się tłukli. To były zamieszki, dosłownie zamieszki, kiedy byliśmy na scenie. A potem ludzie zaczęli wdrapywać się na scenę i bić się z ochroną, a potem ochroniarz rozbił komuś głowę statywem od mikrofonu, więc stwierdziliśmy, że mamy dość i zeszliśmy ze sceny. Po prostu się wydostaliśmy się stamtąd, bo wyglądało to szaleńczo i niebezpiecznie. Jak polityka wpływała na ciebie jako artystę i kompozytora? Wiesz, są artyści, którzy piszą utwory o polityce na świecie, oraz artyści, którzy mają to wszystko w dupie. Co o tym sądzisz? Nie mam zdania. Pisz o czym chcesz, nie obchodzi mnie to. Tak, ale czy problemy polityczne wpływają na ciebie jako kompozytora?

Tak, jeśli mam pomysł, napiszę o tym. Jeśli nie mam, to nie napiszę (śmiech). Nie zastanawiam się nad tym wszystkim zbytnio. Jeśli wydarzy się coś, co mnie zainteresuje, coś nadającego się na tekst do utworu, wówczas spróbuję, ale nie myślę o tym zbyt dużo. Jak już mówiłem wcześniej, Anthrax grał chyba cztery koncerty w Polsce. Co wspominasz z wizyty w naszym kraju? Na pewno występ Big 4, bo to był pierwszy ze wszystkich koncertów Big 4, więc to było super. Pamiętam też koncert w Warszawie z 1996 roku, ponieważ doznałem wstrząsu mózgu dzień wcześniej podczas jazdy na snowboardzie w Austrii. Upadłem bardzo niefortunnie i uderzyłem się w głowę, więc przez cały występ w Warszawie kręciło mi się w głowie i krwawiłem. To był świetny występ, ale także bardzo trudny dla mnie do zagrania. Było bardzo ciężko. To pamiętam. Wspominam też inny występ w Warszawie sprzed kilku lat, wtedy też było niesamowicie. Zawsze się tam dobrze bawiliśmy, dlatego jestem podekscytowany graniem w Krakowie, bo to będzie nasz pierwszy raz. Zawsze cieszę się z grania w nowym miejscu lub mieście, chcę je poznać. Czy słuchałeś supportów? Chodzi mi o zespoły Schizma i Terrordome. Kto taki? Supporty - Schizma i Terrordome. Słuchałeś ich? Nie. Okej. W jednym z reportaży, chyba "Get Thrashed", powiedziałeś, że byłeś zamieszany w prawie każdy rodzaj sceny muzycznej w Nowym Jorku. Mam na myśli metal, hip-hop, punk, punk-rock… Jak to zrobiłeś? W latach 80-tych prawie wszystkie subkul tury nienawidziły się wzajemnie. Jak udało ci się chodzić na koncerty metalowe, hip-hopowe, bez zostawania pobitym albo czegoś takiego? Chyba po prostu da się mnie lubić (śmiech). Nie wiem, (śmiech). Nie wiem. Po prostu robiłem co chciałem. Kocham muzykę, więc jeśli ktoś będzie miał z tym problem, to trudno, nie zastanawiam się nad tym. Ostatnie pytanie będzie o twoim synu - wiesz, ma ciebie za ojca oraz Meat Loaf'a za dziadka, więc chyba istnieje spora szansa, że zostanie gwiazdą metalu, prawda? Pomyślałeś o tym? (Śmiech) To jego wybór. Nie zamierzam zmuszać go do czegokolwiek. Jeśli ktoś próbowałby zmuszać mnie do robienia tego, co robię, prawdopodobnie nigdy bym tego nie zrobił. Wiesz o co chodzi? Sam wkręciłem się w taką muzykę, więc on wkręci się w co tylko będzie chciał i co tylko będzie go uszczęśliwiało. Nie ma znaczenia jakiej muzyki będzie słuchał. Będzie słuchał tego co lubi. Nie będę stawał mu na drodze ani zmuszał do czegokolwiek. Chcę, żeby odkrywał takie rzeczy samodzielnie. To może jakiś kawał dla fanów? Kawał? Czemu nie? Heh. Mój dziadek… Nie wiem, czy zrozumiesz o co mi chodzi, (śmiech). Mój dziadek był Polakiem. Mam polskie pochodzenie. Pierwszy raz przyjechałem do Polski w 1996 roku… Nie, zaraz. Tak, w 1996r., bo mój dziadek zmarł w 1997, więc tak. W 1996 byłem pierwszy raz w Warszawie, więc zadzwoniłem do niego i powiedziałem "dziadku, jestem w Warszawie!". Odpowiedział "och, doprawdy? To świetnie!" i polecił mi parę miejsc do odwiedzenia, ale zanim się rozłączyliśmy, rzucił jeszcze "bez względu na to co się dzieje, nie próbuj mówić po polsku". To było dosyć dziwne, więc powiedziałem "wiesz przecież, że nie mówię po polsku", a mój dziadek potrafi, więc zapytałem się "dziadku, dlaczego tak mówisz?", na co on odpowiedział "bo będą traktować cię jak polaczka" (śmiech). (Śmiech), z polskiej perspektywy to prawda. Serio? Tak. (Śmiech) Dobrze, nie zajmuję ci już więcej czasu. Dziękuję za wywiad, do zobaczenia w Krakowie! Dokładnie! Będę tam, w pierwszym rzędzie. Zajebiście! Mateusz Borończyk Tłumaczenie: Oskar Gowin


Wiemy doskonale jaka jest sytuacja w Hiszpanii. Wygląda to jeszcze gorzej, gdy jest się długowłosym metalowcem, bo wtedy szanse na znalezienie jakiejkolwiek pracy są właściwie bliskie zera. Pablo Tello, gitarzysta Exodia, miałby dużo do powiedzenia na ten temat, jednak znacznie milszym tematem do rozmowy była druga płyta jego zespołu. Hellbringer" to kawał konkretnego thrashu, a gniewne teksty są doskonałym punktem ujścia frustracji i rozgoryczenia związanej z codziennością w ojczyźnie muzyków:

Metal wpisany w DNA HMP: Nieustępliwie przecie do przodu, rozwijacie się, czego dowodem jest wasz najnowszy, drugi album "Hellbringer", znacznie lepszy od debiutanckiego "Slow Death" - stagnacja i powielanie tego samego, co graliście już wcześniej nie wchodzi w grę? Pablo Tello: Nie, jedyną opcją którą zawsze rozważamy jest taka, co możemy zrobić lepiej niż poprzednii razem i cały czas rozwijać się jako muzycy. Dziwi mnie to o tyle, że wasz debiut wypuściła Art Gates Records, zresztą firma z waszego rodzinnego miasta, tymczasem znacznie dojrzalszy "Hellbringer" firmujecie samodzielnie - nie byli zainteresowani wydaniem również tego materiału? My byliśmy tym zainteresowani, ale oni nie chcieli nas wspierać w kwestiach ekonomicznych. Jeśli więc miałem płacić, równie dobrze mogłem samemu wydać płytę - odpowiedź jest prosta: nikt nie będzie żądał pieniędzy za coś, czego nie robi. W "150 % Attitude" mamy wers: "pop is the monkey business", ale właściwie można by tak chyba określić całość muzycznego biznesu? Dlatego też właśnie zdecydowaliście się na samodzielne wydanie "Hellbringer" i jest to wasz komentarz do tej sytuacji? Prawdopodobnie tak… Chcieliśmy też podkreślić, że artyści popowi i wytwórnie muzyki pop zawsze robią to samo, oraz że na 90% wielu tych artystów wcale nie jest najbardziej utalentowanym z całej tej puli, fabrykowanych produktów, że ich muzyka jest tylko drugim planem. Podoba mi się na tej płycie to, że zdecydowanie hołdujecie starej szkole thrashu, nie unikając przy tym ciekawych melodii, czasem zakręconych, technicznych partii czy w końcu też inspiracji nowocześniejszym, brutalniejszym thrashem, jaki np. grała Pantera - to pewnie wypadkowa waszych muzy cznych fascynacji? Tak, w rzeczy samej, kocham Panterę i nawet mam wytatuowanego Dimebaga na moim ramieniu (śmiech). Pantera zawsze była dla każdego z nas największą inspiracją ze wszystkich możliwych, ale sądzę, że old schoolowa scena thrash metalu miała również spore znaczenie. Zaczynaliście swą przygodę z thrashem od tych starych kapel z połowy lat 80-tych, czy też jesteście na to za młodzi i najpierw były te wszystkie nowsze zespoły, a potem, dzięki nim, sięgnęliście po thrashową klasykę? Tak, jestem młody, więc zaczynałem z nowocześniejszym rockowym graniem, ale nawet wtedy kiedy nie znam zbyt wielu old schoolowych kapel, lubiłem słuchać klasyków, takich jak Helloween czy Iron Maiden…

są prawdziwymi skurwielami, a wiele dobrych duchów w czarnych koszulkach, z tatuażami, kolczykami, długimi włosami ma problemy z tego powodu w normalnych codziennych sprawach, takich jak choćby znalezienie pracy. Zresztą wasze teksty są generalnie dość gniewne, buntownicze, dobrze pasują do żywiołowego thrashu który gracie - sytuacja gospodarczo-polityczna Hiszpanii zapewne też ma na nie wpływ, bo przecież trudno przejść obojętnie obok tego, co dzieje się w waszym kraju? Tak, mamy na to dwa rozwiązania: wpisz swój gniew w teksty i riffy, lub zabij każdego kto na to zasługuje, przecież i tak jest nas za dużo… Zdaje się, że młodzi ludzie tacy jak wy mają w Hiszpanii coraz mniej perspektyw? Tak, sytuacja społeczna nie mogła być dla młodych ludzi gorsza niż w chwili obecnej. Ale nie myśleliście o emigracji zarobkowej, wyjeździe gdzieś do pracy, etc.? Exodia jest dla was dobrą formą odreagowania tego wszystkiego? To wręcz niemożliwe, żeby o tym nie myśleć, ale nie zamierzamy emigrować. Lubimy nasze miasto, mamy tu wielu przyjaciół, rodziny i przeszłość, a Exodia w rzeczy samej jest najlepszą dostępną na ten moment drogą ucieczki, pozwalającą o tym wszystkim zapomnieć. Czujecie się bardziej zespołem studyjnym czy koncertowym? Bezkompromisowość i siła "Hellbringer" pewnie znacznie zyskują na żywo, dlatego obstawiam tę drugą opcję? (śmiech) Koncerty… Bez cienia wątpliwości tak jest. Gramy tak mocno jak potrafimy i zawsze wykonując 150% normy (odniesienie do utworu "150% Attitude" - przyp. red.). Poza dobrą zabawą i szaleństwem na koncertach dochodzi do tego jeszcze jeden aspekt - metal bez piwa, wódki i tym podobnych trunków nie byłby chyba tym samym prawda, stąd też w waszym repertuarze takie żartobliwe utwory jak "The Art. Of Drinking"? (Śmiech) Jesteśmy poważnym zespołem, ale niepoważnymi ludźmi, nie wiadomo kiedy nam odwali na tyle, żeby zrobić coś głupiego… Mieliście już okazję skosztować polskiej wódki? Dodam przy okazji, że nie tylko z tego powodu warto odwiedzić nasz kraj…(śmiech) Nie, nie mieliśmy okazji, ale mamy nadzieję, że będziemy mogli do was przyjechać, a nawet napić się wódki. Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Wśród muzyków i fanów jest zwykle widoczny podział na zwolenników amerykańskiej i europejskiej, głównie niemieckiej sceny thrashowej. Z zawartości "Hellbringer" wnioskuję, że preferujecie raczej dokonania zespołów zza oceanu? Trudne pytanie (śmiech). Bay Arena jest świetnym polem inspiracji, ale europejski thrash metal również do takich należy. Lubię oba. Czyli identyfikujecie się ze słowami z "Go!", też macie metal wpisany w wasze DNA? (śmiech) Tak!!! Metal jest we krwi każdego prawdziwego metalheada!!! (śmiech) Chociaż czasem bywają z tym związane nieprzy jemne sytuacje - doświadczaliście na własnej skórze, że oceniano was negatywnie po samym wyglądzie, o czym jest mowa w "150 % Attitude"? Tak, to dziwne jak bardzo "właściwa prezencja" ludzi jest społecznie akceptowalna, nawet jeśli pod tą maską

EXODIA

71


Grinder jest martwą nazwą od bardzo wielu lat. Zespół od dawna już nie funkcjonuje i wszystko wskazuje na to, że już nigdy nie zobaczymy go na żywo, ani nie uświadczymy nowych nagrań firmowanych tą nazwą. Dlatego przy okazji reedycji drugiego albumu tej undergroundowej thrashowej kapeli warto odświeżyć sobie twórczość tego zespołu, zwłaszcza, że na pierwszych dwóch krążkach była ona znakomita. Grinder grał wysokiej jakości thrash metal z energicznymi kompozycjami, dopracowanymi z wielką starannością o szczegóły. Choć jest to kapela wywodząca się z Niemiec, daleko było jej do typowych germańskich thrashowych rytmów. Z niemieckiego thrashu najbliżej stylistycznie było Grinderowi do znakomitych Paradox oraz Risk. Ilość niecharakterystycznych patentów, które cechował te kapele oddzielał je wyraźnie od reszty niemieckiej sceny i plasował ich bliżej temu co grały wtedy ich amerykańskie odpowiedniki. Błędnym jest jednak stwierdzenie, że te kapele, a więc także Grinder, grały amerykańską szkołę thrashu, gdyż ich muzyka także i od niej się wyraźnie oddzielała. Zespół rozpadł się w 1991 roku po nagraniu trzeciej, dość słabej płyty. Drogi muzyków się rozeszły - część z nich założyła nowe zespoły - Rawboned i power/thrashowy Capricorn. Stefan Arnold trafił do formacji Grave Digger, w której gra po dziś dzień. Niestety, możliwą reaktywację Grindera skutecznie uniemożliwiło samobójstwo gitarzysty Lario Teklicia. W rozmowie z Andym Ergünem dowiedzieliśmy się dlaczego osoba Lario jest tak istotna dla Grindera, a także dlaczego debiutancki krążek Niemców ma zupełnie inną okładkę i tytuł niż pierwotnie planowano. Ponadto dowiedzieliśmy się także kilku innych ciekawych faktów z historii tej kapeli, jak na przykład to jak wyglądał ich jedyny koncert poza granicami Niemiec, w kraju w którym nigdy wcześniej przed nimi nie grała żadna zachodnia kapela heavy metalowa.

Chcieliśmy przypomnieć ludziom co oznacza wojna HMP: Po rozpadzie Grindera grałeś w zespole, który nazywał się Nemesis. Czy następnie grałeś jeszcze w jakiś innych kapelach? Czy aktualnie nadal zajmu jesz się graniem metalu? Andy Ergün: Nemesis było raptem projektem do którego na krótko dołączyłem razem z Adrianem (Hahnem, wokal i bas - przyp.red.) Po rozpadzie Grindera założyłem Rawboned, tak coś koło 1992 roku. W 1996 nagraliśmy taśmę demo i odbyliśmy małą trasę po Niemczech i Austrii z brytyjskim Reign. We wrze-

Nie. Lario był głównym autorem utworów i duszą zespołu. Poza tym Stefan (Arnold - przyp.red.) jest zbyt zajęty odnoszeniem sukcesów z Grave Digger. Wątpię by opuścił Grave Diggera dla Grindera. W każdym razie bez Lario nie będzie Grindera. Czy ktoś kontaktował się z wami w sprawie przywrócenia działalności Grinder? Tak, i to parokrotnie. Ostatnio goście od Wacken Open Air pytali Stefana o nasz reunion. Było to dwa lata temu. Odpowiedź jednak jest zawsze taka sama. Foto: Grinder

było zbytniej alternatywy, gdyż nie powstało wtedy jeszcze zbyt wiele odłamów metalu. Jasne, był ten cały Hair-Spray-Metal, jednak to w sumie nie był żaden metal. Dzisiaj masz o wiele szersze spojrzenie na tym czym jest ciężka muzyka. Nadal mamy klasyki NWOB HM jak Iron Maiden czy Judas Priest, jednak obok nich mamy też takie interesujące zespoły jak Gojira i dobrze rozwinięty Melodic Death Metal, Groove Metal, Metalcore czy Nu Metal w postaci In Flames, Slipknot, Killswitch Engage, Devildriver i tak dalej. Mimo to speed i thrash metal nadal istnieją i ich herosi pokroju Metalliki, Testament, Megadeth, Slayer, Exodus, Anthrax, Machine Head dalej aktywnie grają. Mamy więc bardzo dużo interesującego materiału, wliczając w to także nowe zespoły thrash metalowe. Ostatnio fani mają okazję nabyć nową reedycję "Dead End". Czy w planach są także zamiary wyda nia pierwszego albumu? Uważam, że "Dead End" był najlepszą płytą Grindera. To by też tłumaczyło dlaczego było tak wielkie zainteresowanie tym, by wydać ten album na nowo. O nasz pierwszy album póki co nikt nie pytał. Kto pisał teksty do waszych utworów? Czy było dla was trudnością pisać teksty w, bądź co bądź, obcym języku? Większość naszych tekstów wyszła spod ręki naszego wokalisty Adriana. Tylko część utworów na naszym pierwszym albymie "Dawn For The Living" miała teksty, których byłem autorem. Przyniosłem je do zespołu, gdy do niego dołączałem. Pisanie tekstów po angielsku nie było jakoś specjalnie trudne. Wszyscy mieliśmy angielski w szkołach. Naturalnie nasze teksty nie były perfekcyjne, ale myślę, że wszyscy byli w stanie zrozumieć, co chcieliśmy przez nie przekazać. Kiedy dokładnie dołączyłeś do zespołu? Wbiłem do składu jakoś w 1986r. lub 1987r. Do tego czasu Grinder działał jako tercet z Shellshockiem (Zeljko) za garami, wokalistą Adrianem na basie i Lario na gitarze. Czytałem, że byliście pierwszym zagranicznym met alowym zespołem, który zagrał w Turcji. Musiało to być nie lada przeżycie. Czy możesz nam opowiedzieć o tym jak to wyglądało? Czy mieliście jakieś proble my z ówczesnymi władzami? Rzeczywiście, było to niesamowite i niezapomniane przeżycie. Nasz występ był transmitowany na żywo przez turecką telewizję, a gazety były pełne artykułów dotyczących pierwszego zachodniego heavy metalowego zespołu, który miał zagrać w Turcji. Było naprawdę świetnie, a fani byli cudowni. Mieliśmy także okazję spotkać kilka dni wcześniej tureckie zespoły, które nas potem supportowały - Akbaba i Pentagram. To świetni kolesie. Opowiadali nam jak często byli chamsko traktowani przez policję oraz konserwatywną ludność. Na szczęście podczas naszej wizyty w Turcji nie mieliśmy żadnych problem z władzami. Właściwie to było zupełnie na odwrót. Nawet tureccy policjanci, którzy zostali przydzieleni jako ochrona wydarzenia, zdejmowali hełmy i dobrze się bawili razem z resztą fanów. Niektórzy nawet headbangowali. (śmiech) Czy Grinder miał okazję do odbycia kilku tras kon certowych czy też raczej byliście aktywni koncertowo w okolicy swego miejsca zamieszkania? Pomimo tego, że chcieliśmy grać tak często jak to tylko możliwe, także poza granicami Niemiec, to większość naszego koncertowania sprowadzała się do jednej trasy po kraju na rok oraz kilku koncertów w różnych miejscach. Grinder grał zdecydowanie za mało i tylko w Niemczech, z wyjątkiem tego jednego koncertu w Turcji.

śniu tego samego roku musiałem opuścić Rawboned z pewnych powodów osobistych. Zespół ciągnął jeszcze swój żywot przez jakiś czas, ale z tego co wiem rozpadł się jakiś czas temu. Od tamtego czasu nie gram już w żadnym zespole. Skupiam się na swojej rodzinie, lecz czasem coś tam pogrywam w domu. Możliwe, że dołączę do zespołu mojego przyjaciela z Turcji, gdyż poprosił mnie o pomoc w swoim projekcie. Jest jednak bardzo zapracowanym człowiekiem, więc nie wiem kiedy ewentualnie miałoby to miejsce. Czy reaktywacja Grindera jest możliwa bez Lario Teklicia?

72

GRINDER

Bez Lario nie ma mowy o żadnym ponownym zreaktywowaniu zespołu. Był zbyt ważny dla kapeli. Grinder przestał funkcjonować ponad dwadzieścia lat temu. W międzyczasie, zwłaszcza ostatnimi laty, powstała cała nowa generacja zespołów thrash metalowych. Czy śledzisz rozwój sceny thrashowej? Nadal kocham muzykę, zwłaszcza metal, bardziej niż cokolwiek innego. Nie przyglądam się jednak nowinkom, które pojawiają się w thrash metalu. W sensie, nie koncentruje się na tym. Myślę jednak, że jest tam wiele świetnych zespołów. W latach osiemdziesiątych thrash metal był bardzo dominującym gatunkiem. Nie

Rzekomo nazwa zespołu miała swoje źródło w tytule utworu Judas Priest. Dlaczego zdecydowaliście się na zaczerpnięcie nazwy z tego kawałka? Szczerze, nie mam zielonego pojęcia dlaczego chłopaki wybrali akurat tę nazwę. Tak, została ona wzięta z utworu Judasów, lecz dlaczego, tego już nie wiem. Podejrzewam, że Lario i Zeljko bardzo polubili wymowę tytułu tej piosenki. Albo wypili kilka głębszych podczas słuchania tego utworu i stwierdzili, że taka nazwa będzie pasować do kapeli. Nazwa zespołu nie jest w sumie zbyt ważna. Jeżeli lubisz muzykę, to nie ma znaczenia czy kapela nazywa się A czy B. Według ciebie najlepszy album Grindera to był właśnie "Dead End'? Tak, uważam, że nasza druga płyta jest najlepsza i najbardziej dojrzała, mimo że to był nasz raptem drugi


album. Nie ma na nim utworu, który by mi nie pasował. Uwielbiam je wszystkie. Tak samo nasza "The 1st EP" była udana. Myślę, że nasz ostatni album "Nothing Is Sacred" jest naszym najsłabszym nagraniem. Produkcja dźwięku była robiona po łebkach. Nie ma w nim tej mocy w brzmieniu, a maniera śpiewania Adriana była trochę zbyt eksperymentalna. Po prawdzie to wszystkie nasze płyty miały w sumie słabą produkcję. Mieliśmy zwykle do dziesięciu dni na nagranie i zmiksowanie albumu, więc czego tu oczekiwać. Wszystko rozbija się o kwestię pieniędzy, a pieniędzy zawsze brakuje, zwłaszcza gdy jesteście młodym zespołem. "Frenzied Hatred" z pierwszego albumu, "Blade is Back" z drugiego oraz "Dear Mr. Sinister" z ostat niego, ponoć są ze sobą połączone wspólnym wątkiem. Tak, jest to trylogia o seryjnym mordercy. Gdy słuchaliśmy ukończonego "Frenzied Hatred" stwierdziliśmy, że ten utwór jest naprawdę kozacki, a zwłaszcza jego tekst. Sam pomysł o mordercy, który się gdzieś tam ukrywa, pędzony swa nienawiścią, był fascynujący. Postanowiliśmy więc, że napiszemy więcej takiego materiału. Dlatego zrobiliśmy część drugą i trzecią tej historii. No dobra, "Dear Mr. Sinister", był najsłabszym rozdziałem tej opowieści, ale w sumie dzięki temu pasował idealnie do najsłabszego albumu. (śmiech) Okładka "Dead End" została wykonana przez Andreasa Marschalla, gościa który potem pracował z takimi zespołami jak Grave Digger, Rage, Sodom i Blind Guardian. Praca, która znalazła się na przodzie "Dead End" jest jednym z jego pierwszych dzieł dla heavy metalowego przemysłu muzycznego. Czy okładka na tym albumie ma w jakiś sposób korelować z warstwą liryczną i muzyczną płyty? Nasz perkusista Stefan jest najprawdopodobniej największym fanem kina gore jak "Piątek Trzynastego", "Halloween" albo "Koszmar z Ulicy Wiązów". Lario i Adrian także lubili filmy tego typu, więc postanowiliśmy, by okładki naszych albumów nawiązywały trochę do tego stylu. Nie udało się w przypadku pierwszego albumu co prawda. Na okładce "Dawn For The Living" pierwotnie miał być świecący się kościół pośrodku pustyni, stojący na bardzo suchym i popękanym gruncie. Miał wyglądać jak samo wejście do piekła. Sam album miał nosić tytuł "Sinners Exile". Uważaliśmy, że sama instytucja kościoła jest największym grzesznikiem na Ziemi. Religia, zwłaszcza chrześcijańska, wyrządziła nieprzebraną ilość szkód. Niestety, nasza wytwórnia, czyli No Remorse, obawiała się, że taka okładka może nie spodobać się chrześcijańskim organizacjom w Niemczech, więc nie zgodzili się na naszą wizję. W ciągu raptem kilku dni przed premierą płyty zrobili tę brzydką okładkę i zmienili tytuł na "Dawn For The Living". Czy możesz nam powiedzieć nieco o utworze "Train Raid"? Mieliśmy na pierwszym albumie taki jeden żartobliwy utwór w stylistyce radosnego punka - "F.O.A.D.". To całkiem zabawne i odprężające mieć taki utwór z przymrużeniem oka, by mieć przy czym szaleć i imprezować. Dlatego postanowiliśmy pociągnąć ten wątek i na "Dead End" skomponowaliśmy "Train Raid", który jest takim lekko punkowym rock'n'rollem. Inspiracją były belgijskie paski komiksowe z Lucky Lukiem. Bardzo nam się podobały postaci z tych komiksów, zwłaszcza bracia Dalton. W jakiś sposób czuliśmy więź pomiędzy nimi a nami. Ciągle starali się dopiąć swego, jednak zawsze w ostatecznym rozrachunku nic im się nie udawało. No i gdy stali obok siebie to wyglądali zabawnie, bo wszyscy byli różnego wzrostu. Tak samo było u nas. Stefan był najwyższy, następny był Adrian, potem ja, a na samym końcu Lario. Tak powstał "Train Raid", jako swoisty hołd dla tego komiksu, braci Dalton oraz jako przejaw posiadania dystansu do siebie.

dotyczy zbrodni po-pełnionych przez Kościół, "Dawn For The Living", traktujący o nazistach, "Dying Flesh", niewolnictwa i "Traitor". Nasze teksty także niekiedy dotyczyły wątków psycholo-gicznych. "Frenzied Hatred" i jego kontynuacje dotyczą przypadku seryjnego mordercy, a "Delirium" mówi o uzależnieniach. Na "Dead End" także poruszaliśmy tematy, o których dużo myśleliśmy. Należy pamiętać o tym, że lata osiemdziesiąte były czasem Zimnej Wojny pomiędzy Stanami i Rosją. Jesteśmy bardzo wrażliwi na punkcie konfliktów, bo nadal pamiętamy naszą spuściznę historyczną z czasów Drugiej Wojny Światowej. W latach 80-tych niewielu było Niemców, którzy wierzyli w czyste i niewinne zamiary USA. Amerykanie prowokowali ciągle Rosję do wojny, a my przecież bylibyśmy pierwszym krajem na który poleciałyby bomby, gdyż na terenie Niemiec znajdowało się wiele amerykańskich baz i wyrzutni rakietowych. Chcieliśmy w tym utworze przypomnieć, że Stany Zjednoczone nie są niewinnym państwem. Przecież to największy agresor w nowocze-snej historii. W ciągu ostatniego stulecia nie było roku, w którym USA nie było uwikłane w jakąś wojnę. I to się nadal nie zmieniło, wystarczy spojrzeć na Bliski Wschód - Afganistan, Syrię, Irak, Somalię, no i przede wszystkim na to, co się teraz dzieje na Ukrainie. Wra-cając do twojego pytania… to był przypadek, że w tym samym roku Sodom i my wypuściliśmy utwór o takiej samej nazwie i tematyce. Zainspirowały nas wtedy wy-darzenia polityczne. Chcieliśmy przypomnieć ludziom co oznacza wojna. Lario Teklicia niestety nie ma już między nami. Czy możesz nam powiedzieć jak to się stało i czy wiadomo dlaczego Lario targnął się na swoje życie? Po rozpadzie Grindera Lario w pewnym sensie utracił swą orientację w życiu. Nie wiedział co ze sobą zrobić. Znalazł jakąś stałą pracę i nagle musiał się przestawić na normalny tryb życia. Myślę, że czuł się przez to niekomfortowo i nie w pełni usatysfakcjonowani z nowej roli jaką pełnił w życiu. Zaczął wtedy eksperymentować z muzyką elektroniczną i, niestety, bardzo często także z narkotykami. Po pewnym czasie narkotyki zupełnie zawładnęły jego życiem. Wpłynęło to na jego kondycję psychiczną i rozwinęły u niego ciężką depresję. Pojawiła się u niego psychoza, która doprowadziło go niemal do stanu otępienia. Po kilku przerwanych terapiach i nawrotach nałogu, w pewnym momencie postanowił się zabić, by to wszystko skończyć i pozbyć się tych demonów, które nim sterowały. W 2004 wyskoczył ze swego balkonu z piątego czy szóstego piętra. Zmarł w szpitalu godzinę po skoku. To był szok. Był moim bardzo bliskim przyjacielem. Co jest jeszcze bardziej smutne, to fakt, że rozmawiałem z Lario o założeniu nowego zespołu raptem kilka dni przed jego niespodziewanym i absolutnie głupim samobójstwem. To był jeden z mych najsmutniejszych dni w życiu. Ciągle za nim tęsknie i mało jest takich dni, w których moje myśli nie krążą wokół niego. Wielkie dzięki za to, że poświęciłaś nam swój czas, by odpowiedzieć na kilka pytań na temat twojego starego zespołu. Nie ma sprawy, cała przyjemność po mojej stronie. Przepraszam za drobne opóźnienie, ale byłem ostatnio bardzo zajęty z powodu narodzin mego drugiego syna. Nie jest to jednak wymówka, tylko wyjaśnienie. Dzięki, że dajecie szansę przetrwać Grindera w pamięci fanów. Niech muzyka trwa nadal! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Musisz przyznać, że to niesamowity zbieg okoliczności, że Grinder i Sodom jako otwieracze swoich albumów z 1989 roku wybrały utwory o nazwie "Agent Orange". To zapewne przypadek, jednak czy nie uważasz, że jest to dość niezwykłe? Czy możesz nam powiedzieć co sprawiło, że postanowiliście skupić się w tekście utworu na amerykańskiej sztuce wojennej prosto z Wietnamu? Grinder zawsze skupiał się na kwestiach politycznych. Nie pisaliśmy głupkowatych utworów o smokach, rycerzach, lochach i tego typu rzeczach. Już na pierwszym albumie mieliśmy sporo utworów zainspirowanych sprawami politycznymi jak "Sinners Exile", który

GRINDER

73


endowe koncerty, itp.) ze względu na obowiązki domowe. Byliśmy wdzięczni za to, że przyznał się do tego faktu na tak wczesnym etapie i że był z nami szczery.

Thrashowe uderzenie z Finlandii Deklarują, że jedyne, co ich interesuje, to pokazanie światu, "że w Finlandii istnieje ten nieprzyjemny mały zespół, który zrobi wszystko, żebyś walił głową jak jakiś popieprzony lunatyk!". A ponieważ nagrali właśnie najlepszy album w ośmioletniej historii zespołu oraz wydali go za pośrednictwem Listenable Records, to wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że ta misja może im się udać. Gitarzysta Seba Forma i wokalista Johnny Nuclear Winter opowiedzą wam nie tylko o kulisach powstania "Last", ale również o swoich patentach na odniesienie sukcesu: HMP: Ponoć od najmłodszych lat kręcił was thrash metal - to dlatego postanowiliście przejść z etapu słuchania do tworzenia własnej muzyki? Johnny Nuclear Winter: Właściwie Axegressor był dla każdego z naszej czwórki pierwszym prawdziwym zespołem thrash metalowym. Graliśmy w innych grupach i w innym stylu (death metal, black metal itd.) od początku lat 90-tych. Dla nas, thrash metal zawsze był jednym z najbardziej inspirujących i najważniejszych stylów/gatunków, więc założenie Axegressor było raczej czymś naturalnym patrząc z tej strony. Dziwne, że nie zrobiliśmy tego wcześniej (śmiech). Seba Forma: Cóż, byłem nastolatkiem kiedy odkryłem thrash metal w połowie lat 80-tych. Pamiętam jak słuchałem wtedy longplayów takich jak "Ride The Lightning", nie jestem jednak pewny, czy nazywało to się wtedy thrash metalem. Dla mnie to wszystko był heavy metal i wychowałem się na nim we wczesnych latach 80-tych. Szczerze mówiąc, pierwszy zespół thrashowy, który mnie powalił to był Anthrax i od tego momentu thrash stał się moim ulubionym gatunkiem na równi z tradycyjnym heavy metalem. Myślę, że to było około 1998 roku, kiedy zdałem sobie sprawę jaką

twa, bawiliśmy się na tym samym podwórku (śmiech). Tak więc wszystko złożyło się na wiele sposobów. Taka sytuacja, kiedy zespół zakładają kumple ma chyba korzystny wpływ na wzajemne relacje pomiędzy muzykami i atmosferę w kapeli? Johnny Nuclear Winter: Cóż, właściwie zbliżyliśmy się bardziej do siebie jako przyjaciele w trakcie bycia w Axegressor, niż zanim stworzyliśmy zespół. Na przykład, od wielu lat nie rozmawiałem z Atte zanim zaproponowałem mu dołączenie do nas w zastępstwie pierwszego perkusisty. Nie wiedziałem nawet, ze przez te wszystkie lata grał na perkusji z jakimiś innymi przyjaciółmi tak dla zabawy, tylko na próbach. Jak w każdym zespole, mamy różne osobowości i czasami dochodzi do nieporozumień, jednak jak dotąd były raczej jak kreatywny proces uczenia się niż niekończące się spory, które do niczego nie prowadzą. Może jesteśmy po prostu zbyt starzy, żeby kłócić się o takie drobnostki, (śmiech). "Together as four - forged to be one". Seba Forma: Myślę, że w naszym zespole panuje naprawdę miła atmosfera, nie pamiętam żadnych praw-

Foto: Listenable

muzykę chcę grać i co sprawia, ze moja krew wrze. Po prostu zajęło trochę czasu, zanim zgromadziłem odpowiednie osoby. Znaliście się już wcześniej, np. ze szkoły lub koncertów, czy też spotkaliście się dopiero w zespole? Johnny Nuclear Winter: Tak, z wielu różnych miejsc. Ja i Atte graliśmy razem już w latach 90-tych w zespole o nazwie Crimson Midwinter, który nagrał jeden album. Znałem go już wcześniej z innego bandu, Shadows of Sunset. Znałem też Sebę z lokalnych grup jak Nightside, długo zanim Axegressor został założony. Ja, Seba i inny gitarzysta Axegressor (z pierwszego MCD) byliśmy członkami lokalnego cover bandu, który grał stare thrashowe klasyki Slayera, Metalliki, Destruction, Sepultury, itp. Seba pracował też w przeszłości przez jakiś czas w tym samym miejscu co Aki (bas). Żona Akiego była moją przyjaciółką z dziecińs-

74

AXEGRESSOR

dziwych walk, ani niczego w tym stylu. Jeżeli dochodzi do nieporozumień, zazwyczaj siadamy i przegadujemy sprawę, bez dramatu (śmiech). Powinieneś cieszyć się z tego co robisz, a to jest najlepsze hobby na świecie, nie powinieneś podchodzić do tego zbyt serio. To dlatego mieliście tak mało zmian składu w ciągu ponad ośmiu lat istnienia zespołu? Johnny Nuclear Winter: Jedyna zmiana w składzie z powodu zbyt dużej różnicy charakteru dotyczyła innego gitarzysty po wydaniu MCD. Po prostu musieliśmy to zrobić, żeby rozluźnić atmosferę. Nie mieliśmy do niego żadnej urazy, ani nic takiego, jest jednym z najbardziej utalentowanych gitarzystów metalowych jakiego znam i zapalonym twórcą. Po prostu nie było między nami chemii. To wszystko. Pierwszy perkusista powiedział, że nie może zaangażować się w zespół (nawet na takim etapie w jakim wtedy byliśmy, week-

Już wasz debiutancki MCD "Axecution" okazał się sporym sukcesem jak na podziemne, w pełni niezależne wydawnictwo. To dzięki niemu udało wam się podpisać pierwszy kontrakt i wydać trzy kolejne albumy? Johnny Nuclear Winter: Sprzedał sie w 1000 kopiach w ciągu 4 - 5 lat, więc nie nazwałbym tego "sukcesem", (śmiech)… Tak czy inaczej, dobrze zaczęliśmy z tym wydawnictwem i spotkało się z bardzo dobrym odbiorem w metalowej prasie. Musieliśmy nawet grać na dużych festiwalach, takich jak norweski Inferno i fiński Nummirock, ponieważ odnieśliśmy sukces z naszym demem w kwalifikacjach. Pierwsze dwa albumy były wydane przez małą wytwórnię, której właścicielem był nasz przyjaciel, więc w zasadzie poszliśmy łatwą ścieżką po "Axecution". Nie dostaliśmy żadnych rozsądnych ofert od wytwórni, do których się zgłaszaliśmy, więc zdecydowaliśmy się na kontrakt z Dethrone Music. Wiedzieliśmy, że gość dopiero co wypuścił parę albumów i ma jakieś wtyki w dystrybucji, itd. Najnowszy z nich właśnie się ukazał. "Last" to zde cydowanie wasza najlepsza płyta, wydana przez większą wytwórnię - wygląda na to, że z każdym kolejnym albumem wkraczacie na wyższy poziom? Johnny Nuclear Winter: Po "Next" doszliśmy do wniosku, że nierozsądne byłoby zostać w Dethrone. Bez urazy, ale on po prostu nie miał wystarczającej "mocy" żeby wypchnąć zespół, promować i odwalać całą brudną robotę - w ogóle wytwórnia nie jest jego głównym zajęciem. Kiedy mieliśmy wystarczającą ilość kompozycji na trzeci album pomyśleliśmy po prostu: w cholerę, sfinansujmy całe to gówno (nagrywanie, miksowanie, mastering, okładkę i layout) sami i zaoferujmy gotowy pakiet większym wytwórniom. Nie zajęło nam dużo czasu na początku tego roku, kiedy chłopaki z Listenable skontaktowali się z nami i wyrazili chęć podpisania z nami kontraktu. Mniej więcej w tym samym czasie dostaliśmy inną ofertę od podobnej wytwórni z Europy, stanęliśmy więc przed trudnym zadaniem, musieliśmy wybrać jakąś wytwórnię. To była chyba najtrudniejsza i najcięższa decyzja jaką musieliśmy podjąć w tym zespole. Z pomocą i doświadczeniem tak długo działającej wytwórni mieliśmy nadzieję osiągnąć trochę więcej celów z Axegressor niż wcześniej. Chcieliśmy szerzyć naszą muzykę wśród większej liczby potencjalnych fanów thrashu. Jesteśmy tutaj, żeby pokazać światu, że w Finlandii istnieje ten nieprzyjemny mały zespół, który zrobi wszystko, żebyś walił głową jak jakiś popieprzony lunatyk! Seba Forma: Muzycznie i brzmieniowo idziemy w dobrym kierunku, ale nie wynaleźliśmy ponownie koła. Po prostu staramy się stworzyć przyzwoite metalowe utwory. Skomponowanie dziewięciu numerów zajęło nam prawie trzy lata, więc był to długi proces, chcieliśmy być jednak absolutnie pewni wszystkiego, zanim wejdziemy do studia. Mam nadzieję, że udaje nam się być lepszymi z każdym albumem. Co ciekawe wciąż manifestujecie w swych utworach fascynację surowym, germańskim thrashem, zespołami takimi jak Kreator, Destruction czy Sodom czyżby sukcesy wielu szwedzkich, fińskich czy nor weskich zespołów metalowych na listach przebojów nie były tu dla was żadną wskazówką? (śmiech) Seba Forma: Nie. Szczerze mówiąc, nie wiem co obecnie dzieje się na scenie. Utknąłem w latach 80. (śmiech)! Momentami robi się wręcz ekstremalnie - musicie też chyba lubić zarówno zespoły death metalowe jak i te współczesne thrashowe kapele, jak np. Legion Of The Damned? Seba Forma: Tak, lubię stare death metalowe zespoły jak Autopsy, Repulsion, Pungent Stench itd. Nie jestem pewny czy wywarli jakiś wpływ na naszą muzykę, ale kiedy zaczynałem grać na gitarze w 1990 roku death metal był na szczycie mojej listy, więc moje pierwsze riffy/kompozycje były w tym stylu. Mieliśmy mini-trasę z Legion Of The Damned parę lat temu i natychmiast polubiłem ich twórczość, była taka brutalna. A i chłopaki byli też bardzo mili! Życzę im wszystkiego najlepszego. Świat w waszych tekstach nie jest zbyt sprawiedliwym, radosnym i przyjaznym dla ludzi miejscem najgorsze w tym wszystkim jest chyba to, że nie


musicie fantazjować, wystarczy uważnie obser wować to, co dzieje się dookoła nas? Johnny Nuclear Winter: Rzeczywistość jest o wiele bardziej brutalna niż jakiekolwiek gore/satanistyczne/ samobójcze/bajkowe fantazje. To coś, co się przytrafia się gdzieś ludziom codziennie, niezależnie od ich winy albo zaangażowania w wydarzenia i rzeczy, które mają miejsce. Myślę, że obraz pijanego, zasranego bezdomnego gościa na wózku inwalidzkim, marnującego swoje życie w centrum mojego rodzinnego miasta jest dużo bardziej brutalny niż jakikolwiek tekst Cannibal Corpse kiedykolwiek będzie. Nie chcę tu obrażać Cannibal Corpse, doceniam ich oddanie takiej intensywnej brutalności przez te wszystkie lata! Nie zastanawiałeś się nigdy nad tym, że gdyby nie było tych wszystkich nieprawidłowości, zbrodni, przestępstw, etc., to może zespoły takie jak wasz nie miałyby tematów do tekstów, ale z drugiej strony byłaby to chyba gra warta przysłowiowej świeczki? Johnny Nuclear Winter: Zawsze mogliśmy pisać o balangowaniu całą noc, upijaniu się, zabijaniu aktywistów Greenpeace na deskorolkach i innych rzeczach, które normalnie robimy na co dzień. (śmiech) A tak na serio, myślę, że byłoby wiele innych rzeczy, o których można pisać, jak np. osobiste zmagania, nadzieje, rozczarowania itd. Możesz też fantazjować o podłym świecie z bezmózgimi ludźmi - ale wtedy teksty nie bazowałyby na rzeczywistości, eh? Co racja to racja. Nie występujecie jednak z pozycji moralizatorów mających monopol na rację, staracie się raczej pokazywać problem tak, by słuchacze sami wyciągnęli wnioski co jest nie tak, np. w "15" czy "Freedom Illusion"? Johnny Nuclear Winter: W zbyt wielu przypadkach moralność jest jak rak dla ludzkości. Ludzie są zbyt skupieni na tym co myślą o nich inni, skupiają się na dobrobycie kogoś, kogo nigdy nie poznasz, albo rzeczach, które są całkowicie niepotrzebne w ich własnym życiu. Nie powinniśmy próbować porządkować ogródka kogoś innego, jeżeli nasz własny jest w złym stanie. W "15" i "Freedom Illusion" brzydota i słabość ludzkiej natury jest rzucana prosto w twarz. Może ci się to podobać, lub nie. Niektórzy wolą zamieść brzydką rzeczywistość pod dywan - poza widok, wyrzucić ją z głowy - ale okrutne fakty zawsze gdzieś tam są i mogą wrócić z większą siłą i być bardziej osobiste następnym razem, jeżeli nie poradzisz sobie z nimi, więc nie próbuj im zaprzeczać. Pomimo tego, że zdecydowanie sprawdzacie się na płytach, to chyba waszym prawdziwym żywiołem jest jednak scena? Będziecie w związku z tym starać się koncertować jak najczęściej, promując "Last"? Johnny Nuclear Winter: Jak dotąd potwierdziliśmy tylko garść koncertów w Finlandii. Jednak mamy nadzieję, że w przyszłości dostaniemy szansę żeby zagrać w innych krajach i miejscach, w których nas jeszcze nie było. Po prostu musimy się przepchnąć pomiędzy tysiącami innych zespołów metalowych. Dla mnie, koncerty są najlepszą częścią tej pracy. To dość krótka, w dodatku bardzo urozmaicona i zróżnicowana płyta - nie myślicie o graniu na żywo wszystkich pochodzących z niej utworów? Johnny Nuclear Winter: Zagraliśmy większość utworów podczas imprezy towarzyszącej wydaniu albumu w czerwcu, ale teraz nie widzę sensu, żeby grać cały album na żywo. Z pewnością pomieszamy również piosenki z dwóch poprzednich płyt, żeby setlista była bardziej zróżnicowana i interesująca. Seba Forma: Taak, tak jakby testujemy najpierw, które nowe kawałki są warte zagrania na koncertach. Zazwyczaj wybieramy 4 - 5 nowych i 4 - 5 starych.

Dzieci Dio i Iced Earth Naszą uwagę na turecki Vengeful Ghoul zwróciły dobre opinie innych. Fani mieszanki amerykańskiego power metalu i thrash metalu z chęcią zapoznają się z ich debiutem "Timeless Warfare". Myślę, że wielu przytaknie, iż muzyce Turków niczego nie brakuje. Trzeba sobie życzyć aby udało się im utrzymać ten poziom jak najdłużej. Zanim jednak posłuchacie ich albumu przeczytajcie o tym co mają do powiedzenia. HMP: Wasze pierwsze demo, "Premier Fury" spotkało się z całkiem dobrymi recenzjami, jak zareagowaliście czytając je? Spodziewaliście się takich opinii? Vengeful Ghoul: "Premier Fury" było naszym pierwszym dziełem w ogóle i musze przyznać, że jest trochę amatorskie. Nagrywanie odbywało się praktycznie na żywo, ale spotkaliśmy się z bardzo dobrym odbiorem. Nawet Jeff Waters (Annihilator) gratulował nam przez MySpace. Fajnie. Dało nam to dodatkowego kopa i siłę. Wtedy graliśmy jednak bardziej thrashowo. Wtedy power metal, tradycyjny heavy metal i doom metal zaczęły się wkradać do naszego stylu muzycznego i sprawy przybrały poważny obrót (śmiech). Dla swojego pierwszego albumu zdecydowaliście się zbudować swoje własne studio nagrań. Czy było ciężko i jak długo wam to zajęło? Dlaczego nie wypo-życzyliście po prostu innego studia? Inwestowaliśmy już dużo pieniędzy w naszą muzykę. Próby, nagrywanie dem, koszty podróży itd. Pomyśleliśmy, że powinniśmy zainwestować znacznie więcej i założyć własne domowe studio, bo studia w jakich pracowaliśmy były drogie i nie satysfakcjonowały nas. Nie mogliśmy z łatwością robić tego co chcieliśmy. Zaczęliśmy kupować i budować sprzęt do założenia własnego studia nagrań. Udało nam się to zrobić w sześć miesięcy (łącznie z kupieniem całego sprzętu i oprogramowania, postawieniu kabin i specjalnych budek). Nie było łatwo, nadal jesteśmy spłukani, ale przynajmniej mamy naszą muzykę w domu. Okładka "Timeless Warfare"została wykonana przez Emre Altinoka i waszego głównego gitarzystę, Ozgura Naira. Wygląda niesamowicie. Jest prawdziwym arcydziełem! Powiedzcie nam więcej o tej współpracy. Pozwól, że najpierw coś sprostujemy. Okładka została stworzona przez Emre Altinoka i naszą gitarzysktę rytmiczną, Senem Ündemir. Tak!

Dziękujemy. Również bardzo podoba nam się ta grafika i z całego świata dochodzą nas głosy, że innym ludziom też się podoba. Emre Ultnok chciał wykorzystać ouroboros do prezentacji cykliczności, a Senem Ündemir wsparła jego pomysł. To ona wpadła na pomysł, żeby w symbol ouroboros wstawić zegar. Później Emre Altinok stworzył scenę bitwy w tle i zgromadził wszystkie pomysły, żeby skończyć to dzieło. Wiem, że turecka scena metalowa jest dość trudna, ale wy dajecie sobie na niej radę chyba całkiem dobrze. Jak wam się to udaje? Turecka scena metalowa nie jest zbyt duża w porównaniu z krajami europejskimi czy USA, ale oczywiście jest wiele utalentowanych muzyków i zespołów heavy-metalowych. Myślimy, że powołanie zespołu i konsekwentne tworzenie muzyki przysparza wszędzie takich samych trudności. Na początku jesteś jedynie rybką w oceanie. Musisz zainwestować w swoją muzykę i spróbować dotrzeć do wielu ludzi. Globalizacja, technologia i współczesna szybka komunikacja może ci w tym pomóc. Czasami możesz dotrzeć do milionów tylko przez jeden upload. Musisz jednak robić kompetentną i zróżnicowaną muzykę, żeby wybić się wśród innych, niezależnie od tego w jakim kraju żyjesz. Świat nie jest już tak duży. Jak już wspomnieliście, na tej okładce widzimy oro-bourus stworzony przez Sarah M. z Static Creature z zegarem. Co chcieliście przez nią przekazać fanom i jak znaleźliście tak dobrą artystkę? Sarah M., jest niesamowitą artystką. Szukaliśmy symbolu ouroboros dla zobrazowania cykliczności. Dzięki DeviantArt poznaliśmy Sarę i poprosiliśmy o współpracę. Zgodziła się i wykonała swoją pracę bardzo dobrze. Mamy nadzieję pracować z nią przy kolejnych projektach. Emre i Senem poznaliście się w 2005 roku. Jak znaleźliście resztę zespołu? Było ciężko, czy

Na koniec zapytam o genezę jej tytułu: dlaczego "Last"? Nie jest to chyba zapowiedź zakończenia kariery przez Axegressor - nie po tak dobrej płycie!? (śmiech) Johnny Nuclear Winter: Oczywiście nie oznacza to naszego ostatniego albumu, albo przynajmniej nieświadomie! Będziemy trwać… Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

Foto: Vengeful Ghoul

VENGEFUL GHOUL

75


HMP: Ostatnio wasza kariera nabrała znacznego tempa, bo przecież wcześniej nigdy nie zdarzyło się wam przygotować i wydać dwóch płyt w ciągu zaledwie 2,5 roku? Frank J. Noras: Ostatnie kilka lat były dla nas bardzo dobre, od 2009r. pracowaliśmy razem jak grupa przyjaciół. Wcześniej nie działo się w zespole najlepiej, więc zaczęliśmy z Holgerem i Andreasem od nowa, od odświeżenia ducha w zespole. Praca nad nowym materiałem przebiegała sprawnie, a decyzja o przyjęciu do zespołu Nico, naszego starego kumpla, była kolejnym krokiem do przodu. Bez jakichkolwiek kompromisów mogliśmy poświęcić się realizacji nowych pomysłów.

Foto:Vengeful Ghoul

W dodatku nie są to jakieś krótkie materiały, bo w obu przypadkach mówimy o albumach trwających 66 oraz 60 minut, złożonych z urozmaiconych, często wielowątkowych kompozycji - wygląda na to, że wena jakoś wyjątkowo wam dopisuje? To dla nas naturalny sposób pisania. Nie mamy żadnego wielkiego planu czy czegoś w tym rodzaju. To nasza metoda tworzenia i cudownie jest zobaczyć i usłyszeć, jak wielu ludziom się to podoba.

poszło wam całkiem łatwo? Emre Kasapoglu & Senem Ündemir: Założyliśmy zespół w 2005 roku i wydaliśmy demo "Premier Fury" w 2006 roku. Byliśmy uczniami i szaleliśmy na punkcie metalu, ale wiesz, nie każdy czuje i szanuje to samo. Nie było łatwo utrzymać razem ludzi. Doświadczyliśmy zmian w naszym stylu muzycznym oraz wie-le zmian personalnych. Wiedzieliśmy, że zajmie nam to trochę czasu, ale cierpliwie czekaliśmy na ostateczny i najbardziej odpowiedni skład. Planujecie zrobić z oroborous Ruthless Crow maskotkę zespołu? Nie mamy takiego planu, ale rozważamy postać ghula na kolejnych okładkach. Czas pokaże (śmiech). W jednej z recenzji waszego najnowszego materiału napisano, że jesteście dzieckiem Dio i Iced Earth. Zgodzicie się z tym? Jak czujecie się z tą opinią? Oczywiście to dla nas zaszczyt usłyszeć takie porównanie. Ubóstwiamy ich muzykę. Ronnie jest/będzie jedynym metalowym bohaterem inspirującym tysiące muzyków heavymetalowych, a Iced Earth nadal jest zabójczym zespołem, który idealnie przedstawia power i thrash metal. Również chcieliśmy być częścią tej syntezy i świetnie jest wiedzieć, że zaczęliśmy osiągać nasz cel. Powiedzcie coś więcej o waszych tekstach! Nie można powiedzieć, że "Timeless Warfare" zostało stworzone w oparciu o jeden koncept. Każda kompozycja kryje inną historię. Może nie wprost, ale jednak większość utworów opowiada o sytuacji nadchodzącego stanu wojennego, albo ich akcja rozgrywa się w takich okolicznościach. Ogólnie, lubimy stosować metafory, oparte na fantazji, niebezpośrednie opowiadania. Główne tematy można określić jako: "wojny z chciwości", "uwielbienie dla władzy i ucisku" i "psychologiczne i społeczne sytuacje/problemy". Oczywiście zawsze staramy przekazać się coś głębszego, co powinno zostać wychwycone przez słuchaczy. Będziecie brać udział w Tour Till Madness na kilku koncertach z Lord Volture i Forcentruf. Jesteście pod-ekscytowani? Tak! Granie przed belgijskimi i francuskimi fanami metalu jest bardzo ekscytujące. Show będzie niesamowite! Może to banał, ale kochamy brzmienie sceny. W trakcie grania chcemy poruszać się i zachowywać charakterystycznie w odniesieniu do danej piosenki, historii jaką pokazujemy w danym momencie. Oczywiście, nasze zachowanie

76

VENGEFUL GHOUL

jest zawsze wyzwalane przez hojną reakcję publiczności. Ponieważ spędzicie tam tylko kilka dni, czy nie myśleliście o jakiejś większej trasie, która zaprowadziłaby was do większej ilości krajów? Chcemy w tym roku podróżować ile się da i dzielić się naszymi słowami, historiami i uczuciami z ludźmi na całym świecie. Zawsze chcieliśmy robić większe trasy i jesteśmy na to gotowi. Prawdopodobnie dołączymy do kilku festiwali w Europie, szczególnie w Niemczech, ale ogłosimy to przez naszego Facebooka, kiedy wszystko będzie już pewne. Jaka jest wasza największa inspiracja? Dlaczego zajmujecie się właśnie tą muzyką? To trudne pytanie, bo każdy z nas miał w swoim życiu ważny punkt zwrotny. Możemy jednak powiedzieć, że naszą największą inspiracją jest nasz entuzjazm do robienia tego, co kochamy. Nie ma nic ważniejszego niż nasza przygoda z muzyką heavy metalową. Wykonujemy ją 7/24h jeżeli tylko mamy okazję. Inspiracją dla nas jest więc urok heavy metalu! Dzięki za wywiad! Chcielibyście coś dodać albo powiedzieć parę słów do waszych fanów? Chcielibyśmy podziękować wam za ten wywiad. Fajnie nam się odpowiadało. My, jako Vengeful Ghoul żyjemy teraz jak we śnie i wierzymy, że stanie się on rzeczywistością kiedy dzielimy się naszą muzyką i historiami z innymi ludźmi. Ciężkie pozdrowienia dla wszystkich z metalowego kręgu! Daria Dyrkacz Tłumaczenie: Anna Kozłowska

To pewnie kwestia doświadczenia, ciągłego wzrostu umiejętności? Nie można też chyba pominąć milczeniem faktu, że podstawowy skład zespołu jest również bardzo zgrany, co ma też zapewne wpływ na to, jak pracujecie? Tak, każdy z nas wie, że razem jesteśmy silniejsi niż ktokolwiek. Wolfen jest zespołem i tylko jako zespół może tworzyć taką muzykę. Każdy wnosi do zespołu to, co ma najlepszego do wniesienia. To nasza recepta na sukces. Pewnie nie wyobrażacie sobie sytuacji, że można grać w zespole z kimś, kto nie jest waszym dobrym kumplem, z kim nie dogadujecie się jak należy? Absolutnie, w przeszłości było to całkowicie niemożliwe, by uzyskać te magiczne momenty, które pozwoliłoby pisać i grać kawałki w taki sposób, jak robimy to obecnie. Dla tego zespołu bardzo ważną sprawą są silne i bardzo bliskie przyjacielskie więzi między każdym z nas. To dlatego w przeszłości skład Wolfen ulegał tak licznym zmianom, czy też były inne przyczyny tej rotacji? Tak jak mówiłem, staraliśmy się żyć z tymi zmianami, ale po prostu się nie dało. Byli dobrymi muzykami i bardzo miłymi ludźmi, ale nie było w tym wszystkim ducha. W czwartym dniu prób ze starymi członkami zespołu, duch starego Wolfen był taki sam jak wtedy gdy członkiem zespołu był Gernot Thiel. A Nico pasował do nas jak ulał. Ale już od dłuższego czasu nie ma chyba mowy o braku stabilności: pozycja waszego zespołu na scenie rodzimej i nie tylko, jest coraz silniejsza, macie też odpowiedzialnego wydawcę, Pure Legend Records, który firmuje już waszą drugą płytę - sytuacja Wolfen jawi się więc jako całkiem niezła? Jesteśmy bardzo zadowoleni z posiadania kontraktu z zajebistymi kolesiami z Pure Steel. Nie chcą nami manipulować i ingerować w nasz styl, kochają ten rodzaj muzyki, który gramy i starają się nam pomóc, pchnąć nas we właściwym kierunku. Zaczynaliście jako zespół undegroundowy i przez wiele lat musieliście z uporem przebijać się w sporej konkurencji - to chyba też było dla was, nomen omen, inspirującym doświadczeniem, bo nauczyło was wytrwałości i konsekwencji w dążeniu do celu? Znamy się od długiego czasu i dlatego jest nam łatwiej pisać nowe kawałki. Nie musisz każdemu wyjaśniać co chcesz zrobić, bo oni już to wiedzą, wiedzą czego oczekujesz i jak pchnąć numer na właściwe tory, a pomysły udoskonalić. To samo dzieje się na scenie, po tych wszystkich latach wiesz jak odnajdywać się w tej sytuacji i wiesz, że możesz każdemu zaufać. Jesteśmy rodziną.


Trochę to trwało nim, zespół z Kolonii przebrnął przez etap kaset demo, pierwsze, jeszcze niezbyt porywające albumy, aby dojść do piątej, zdecydowanie najciekawszej płyty w swej karierze. "Evilution" to album dla wszystkich zwolenników nie tylko niemieckiej, słynącej w świecie szkoły power/thrash metalu, ale też i wpływu innych nurtów, do których gitarzysta Frank J. Noras przyznaje się znacznie chętniej, opowiadając również o ciężkiej pracy, kompletowaniu optymalnego składu i tym wszystkim, co sprawiło, że Wolfen jest teraz na fali wznoszącej:

Wolfen dopadnie każdego z was! Lubicie też chyba mniej oczywiste rozwiązania, cze-mu dajecie wyraz w swoich kompozycjach - to chyba przychodzi z czasem, że samo łojenie prostego thrash czy speed metalu przestaje wystar czać? Wszyscy lubimy różne gatunki muzyki, nie tylko metalowe i staramy się te wszystkie inspiracje wpleść do naszych utworów. Nigdy nie usłyszysz na naszej płycie czy koncercie, że ograniczamy się tylko jednej metalowej stylistyki. To bardzo ważne by dynamizować utwory, także podczas ich grania na żywo. Nie lubię gdy przez godzinę lub dwie jest ciągle to samo i nie ma to kompletnego znaczenia, czy to dotyczy płyty studyjnej czy występu na żywo. Podoba mi się na tej płycie, że nie ograniczacie się tylko do swoistego powielania tego, co wymyślono już lata temu, czego efektem jest np. łączący thrash ze speed metalem "Pure - Culture", czy mroczny, urozmaicony rytmicznie i aranżacyjnie, "All The Remains Is Nothing" - długo pracujecie nad takimi utworami? Tak, jak powiedziałem, niezwykle ważną kwestią jest wybierać pośród wszystkich odcieni kreacji artystycznej. Tak jak muzyka, tak i słowa są bardzo zróżnicowane i czasami mamy tylko zalążek jakiś słów, próbujemy wtedy znaleźć najlepszy sposób na to, by je rozwinąć w coś sensownego. Nie ma potrzeby pisać thrashowego kawałka z tekstem o kwiatkach (śmiech). Proces pisania czasami jest krótki, a czasami długi. To zależy od nastroju w jakim się znajdujesz w danej chwili, gdy jesteś podekscytowany, radosny to nie napiszesz wolnych, mocno depresyjnych kawałków, ale innym razem gdy znajdziesz taką chwilę, dokończysz go dosłownie w moment. Z drugiej strony jednak nie unikacie też odniesień do niemieckiego speed, power i heavy metalu z lat 80-tych - pewnie trudno uniknąć takich wpływów, bo nazwy wspaniałych - niekiedy niestety zapomnianych, czasem legendarnych - niemieckich zespołów, można wymieniać i wymieniać? Nie lubimy grać jak inne zespoły, ale tak jak powiedziałeś, wyrosłeś na nich i zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie słyszał tą konkretną inspirację, której my nie słyszymy, ale na tym właśnie polega muzyka. Nie ma absolutnie nic nowego w muzyce od czasu muzyki klasycznej, jest tylko sposób interpretacji, który zmie-nia się, także z racji użytych instrumentów. Wszystkie melodie już dawno zostały napisane. Kto jest na czele listy waszych absolutnych faworytów? Słyszę na "Evilution" wpływy Helloween, Saint's Anger, Rage, Grave Digger - to słuszny trop? Oczywiście znamy wszystkie te zespoły, jak Helloween czy Rage, ale szczerze mówiąc, mamy więcej faworytów z brytyjskiej sceny czy w Bay Area Thrash aniżeli z Niemiec. Stary Helloween był znakomity, Accept nadal jest wspaniały, jednak większość naszych inspiracji i wpływów nie ma nic wspólnego z niemiecką szkołą. "The Irish Brigade" to z kolei nawiązania do folku z tamtych rejonów i charakterystycznej melodyki Running Wild - najpierw powstała muzyka w takim klimacie, czy tekst, który ją zainspirował?

To było bardzo proste, byliśmy w trakcie przygotowania wczesnych wersji nagrań i jeden z pomysłów nie wypalił. Andreas powiedział mi wtedy, że ma jakiś tekst o Brygadzie Irlandzkiej. Zasugerował, by nadać temu kawałkowi bardziej irlandzki

dość dużo, tym bardziej, że nie ograniczacie się tylko do Niemiec - zagracie też we Włoszech i dwukrotnie w Czechach. To tam Wolfen cieszy się największą popularnością, poza Niemcami? Tak, jesteśmy bardzo podekscytowani, że jesteśmy częścią tej paczki razem z Nitrogods, Heavatar i oczywiście z Grave Digger. Będziemy tam po każdym występie spotykali się z naszymi fanami i mamy nadzieję spotkać ich tam wielu. Przygotowujecie pewnie jakieś niespodzianki repertuarowe na tę trasę? Sporo nowości, może jakiś powrót do dawno, bądź nawet nigdy nie wykonywanych na żywo utworów? Po pierwsze, będziemy grać nowe kawałki i może jeden lub dwa starsze. Ponieważ to będzie nasz pierwszy występ jako support podczas tej trasy, nie mamy zbyt dużo czasu by móc grać wszystko co byśmy chcieli, lub powinniśmy. Naszym zadaniem jest promować nowy album i prawdopodobnie będzie także czas, by zagrać coś starszego, ale zoba-

Foto: Pure Steel

szlif. Spróbowałem i to w zasadzie cała historia. Zakładam, że skoro na wersję winylową "Evilution" trafił utwór dodatkowy, to zarejestrowaliście znacznie więcej materiału, czy też od razu było założenie, że wydanie 2LP wzbogaci taki bonus? To był pomysł naszej wytwórni, aby dać fanom winylu jeszcze jeden kawałek. My nagraliśmy tylko jedenaście numerów i wybraliśmy ten jeden, a następnie umieściliśmy go na podwójnym LP. Uważasz, że w dzisiejszych czasach tego typu działania mają jeszcze jakiekolwiek znaczenie promocyjne, czy też jest to raczej wasz prezent dla najbardziej zagorzałych fanów i kolekcjonerów - bo to przecież oni kupują najczęściej czarne płyty? To prezent dla tych, którzy lubią trzymać w rękach gotowy produkt, a nie tylko korzystać z wolnego streamingu każdej muzyki. Myślę, że to wciąż niezwykle ważne dla wielu fanów, by mocniej zbliżyć się do zespołu, aniżeli być tylko zwykłym konsumentem.

czymy… Czyli nagrywanie płyt jest połączeniem pracy twórczej i dobrej zabawy, ale to dopiero koncerty są dla was swoistą esencją tego, że gracie razem w zespole? Tak, będziemy płonąć na scenie i zamierzamy mieć doskonałą zabawę z wszystkimi fanami, tak jak mieliśmy już w tym roku choćby w Kolonii jako support Van Canto, gdzie graliśmy w Live Music Hall dla ponad tysiąca fanów. Tak więc, bądźcie gotowi, Wolfen dopadnie każdego z was! Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Zdarzają się wam czasem sytuacje, że po koncer cie podchodzi fan do podpisu z kilkoma egzem plarzami waszej płyty, np. CD i LP? Zawsze jest to możliwe i świetną sprawą jest podpisywać wszystko to, co fani chcą by było podpisane. To się zdarza i staramy się zadowolić każdego z nich. Teraz będzie pewnie więcej okazji do tego typu spotkań, bo na listopad i grudzień macie zaplanowaną sporą trasę koncertową - 17 koncertów to

WOLFEN

77


Bardzo się cieszę, że młodzież poznała się na dobrej muzyce Na trop Deathinition trafiłem kilka lat temu w Bydgoszczy podczas koncertu niezbyt znanego wówczas Fueled By Fire i Bonded By Blood. Chłopaki otwierali przed nimi show razem z Butelką i dołożyli godnie do pieca. Bardzo mnie cieszy, że w takim układzie doczekaliśmy się jakiegoś konkretnego wydawnictwa z ich strony. Choć skład zespołu borykał się z licznymi perturbacjami to poziom pozostał ten sam, a wręcz można rzec, że zyskał na dodatkowej jakości. Zwłaszcza, że epka "Art of Manipulation" jest na tyle interesującym albumem, że warto nieco przybliżyć sylwetkę tej młodej thrash metalowej ekipy. HMP: Cześć! Jak aktualnie wygląda sytuacja w obozie Deathinition? Minęło ponad osiem miesięcy od daty opublikowania waszego EP "Art of Manipulation". Co się przez ten czas zmieniło u was? Igor Kościelniak: Cześć! Cieszymy się, że wreszcie pojawiamy się na łamach HMP. Obecnie pomału przygotowujemy się do nagrania w końcu pierwszego długograja. W międzyczasie sporo koncertujemy i to właśnie się z zmieniło. Z każdym rokiem gramy coraz więcej koncertów. Co jeszcze się zmieniło? Oczywiście skład. Nowy gitarzysta to Maciej Piszczek, wcześniej

Na "Art of Manipulation" udało wam się pokazać różne sposoby podejścia do tematu thrashu. Nie zagraliście tych czterech utworów na jedno kopyto. Czy tworząc te utwory i w ogóle podczas pisania kompozycji, macie na uwadze to by były one zróżnicowane? Nie inaczej. Ogólnie stawiamy na zróżnicowanie nawet w obrębie jednego kawałka. Staramy się grać nieco progresywnie i technicznie co zapewnia nam większą paletę środków artystycznych, wzbogacających naszą muzykę. Nie chcemy grać na jedno kopyto, nikt nie po-

Zauważyłem, że waszym najbardziej znanym utworem wśród, nazwijmy to, metalowej braci jest "Pozer Song". Swoją drogą, czyżby w Bydgoszczy pleniło się tyle indywiduów opisanych w tym utworze, że aż postanowiliście ułożyć o tym utwór? Generalnie tak było. Poniekąd był to przytyk w stronę starszych kolegów ze sceny bydgoskiej, z którymi jednak zdążyliśmy się w większości zaprzyjaźnić od tamtego czasu. Inni zniknęli ze sceny, często w bardzo zabawnych okolicznościach. Tekst był zresztą pisany z przymrużeniem oka, ot pół żartem pół serio. Tak, zdecydowanie jest to najpopularniejszy z naszych kawałków. Na niemal każdy koncercie publika domaga się, abyśmy go zagrali. Adi nie jest wielkim fanem tego kawałka, więc gramy go najczęściej jako bis. A jaka jest wasza opinia o młodych metaluchach w białych hajtopkach i świeżutkich kwadratowych katanach z przyszytymi przez mamę naszywkami, podających się za wielkich thrasherów, bo wczoraj na jutubie znaleźli Death Angel? Uważam że to super zjawisko, pamiętam czasy kiedy typowy młody "metaluch" chodził w glanach i kostce z naszywkami Vadera, Nirvany, Iron Maiden i Kultu. Do tego zresztą też odnosi się tekst do wspomnianego wyżej "Pozer Songa". Sam pamiętam jak byłem jedyną osobą w Bydgoszczy śmigającą ok. 2005 roku w białych hajtopach i katanie z naszywkami. No, jedynym dzieciakiem, bo jest przecież i nasz obecny menago Vlad. Zresztą do dziś tak chodzę. Bardzo się cieszę, że młodzież poznała się na dobrej muzyce. Nie widzę nic złego w tym, że adaptuje również styl ubioru charakterystyczny dla członków formacji thrashowych z przełomu lat 80/90. Nie rozumiem przy tym malkontenctwa metalowych elitarystów, którzy hejtują taką młodzież. Jasne, część z nich okaże się prędzej czy później pozerami. Znam bardzo wielu takich młodych ludzi, gdyż mam z nimi styczność na co dzień na koncertach i jestem pewien, że większość z nich to prawdziwi metalheadzi, kolekcjonujący płyty i stale pojawiający się na koncertach, nie tylko tych w najbliższej swojej okolicy. Generalnie jestem na tak. Czy Nowa Fala Thrashu jest przyczyną coraz to większej liczby populacji kindersraszerów czy też może jest na odwrót - to popyt na thrash metal ciągle napędza powstawanie coraz to nowych, zwykle śred nich lub marnych, kapel thrash metalowych? Ciężko mi to ocenić, możliwe że obydwa naraz. Przy czym w mojej ocenie nie jest to zjawisko o charakterze pejoratywnym. Słabe kapele i tak padną, podobnie pozerzy odejdą od metalu. Najsilniejsi przetrwają. Elitaryści zaś i tak będą siedzieć w domach i hejtować w Sieci.

Foto: Dethinition

w nakielskim Slainhead. Zastąpił on Krystiana Guzka, który był z nami od 2009r. Basistę zmieniliśmy już dwukrotnie od momentu sesji nagraniowej "Art Of Misunderstanding". Obecnie funkcję tę pełni Miłosz Wardański, wcześniej gitarzysta progrockowy.

trzebuje już średniego tendencyjnego thrashu, kalki zespołów z lat 80-tych. Oczywiście nie odcinamy się od klasyki, nadal jest nam bliska, co widać poniekąd w naszym image, ale zdecydowanie wolimy szukać nowych rozwiązań niż tworzyć kapelę w stylu "retro thrash".

Jak idzie pisanie nowego materiału? Naturalnie zakładając, że ciągle piszecie nowe utwory. Ze względu na wzmożoną aktywność koncertową po wydaniu "AoM" pisanie materiału idzie stosunkowo powoli, ale też nie mamy powodów aby się spieszyć. Raczej chcę zrobić to najlepiej jak się da, aniżeli najszybciej jak to możliwe. Mamy cztery nowe utwory, z czego dwa graliśmy już na koncertach. Zespół mocno ewoluował od czasu wcześniejszych nagrań. Nie chcemy, jak inne ekipy, cofać się w przeszłość i publikować na debiucie ponownie nagranych utworów z wcześniejszych wydawnictw.

Skąd pomysł na taki motyw, by "Kłamstwa dla mas" był po polsku? Taki był zamysł od samego początku czy po prostu tak wyszło? W pewnym momencie stwierdziliśmy, że wokal Adiego brzmi lepiej i bardziej wyraziście w naszym ojczystym języku. Jest to też jakby zapowiedź najbliższego albumu, który planujemy nagrać w całości po polsku.

Zastanawiam się czy waszym materiałem zainteresowała się "metalowa" prasa wydawana w Polsce? Mieliście jakiś odzew ze strony tych, powiedzmy, większych magazynów muzycznych? Wygląda to tak, że sami musimy interesować "metalową" prasę naszym materiałem, jednak oceny są zwykle bardzo przychylne i oscylują między 70 a 85 procent maksymalnej noty. Jak myślicie - czy uda wam się wyruszyć z Bydgoszczy na podbój całego thrash metalowego świata? Czy aspirujecie do takiego celu? Raczej skupimy się na Polsce na razie. Stawiamy sobie wykonalne cele i realizujemy je krok po kroku.

78

DEATHINITION

Po raz pierwszy widziałem Deathinition na scenie podczas waszego koncertu w 2009 roku z Fueled By Fire i Bonded By Blood w Bydgoszczy. Od tamtego koncertu minęło trochę czasu. Czy przez te lata Deathinition spotkało więcej dobrego niż złego? Jak podsumujesz te pięć lat? To już zupełnie inny zespół, inny skład, lepsi muzycy. Od tamtej pory zmieniło się praktycznie wszystko. Od ilości zagranych sztuk, przez organizację pracy w kapeli, po lepszy sprzęt. Zagraliśmy od tamtego czasu mnóstwo koncertów z których każdy był cennym doświadczeniem. Przyszło nam w tym czasie dzielić scenę z naszymi idolami (choćby Helstar, Death Angel, Kat) i generalnie pamiętam tylko to co dobre, więc mogę stwierdzić, że spotkało nas więcej dobrego. Złe były długotrwałe problemy z obsadą stanowiska perkusisty, dopiero znalezienie Witka Kozaka uspokoiło sytuację i sprawiło, że nasze pomysły mają godną oprawę.

Jaka jest wasza opinia o Nowej Fali Thrashu? Urodziła mnóstwo świetnych kapel, i jeszcze więcej przeciętnych i słabych. Jak każda fala każdej muzyki. Ale to dobrze, że jest z czego wybierać. Upada stereotyp metala jako ubranego na czarno ponuraka. Czy według was młode zespoły thrash metalowe są należycie wspierane przez fanów w Polsce? Nie mnie to oceniać, fani mają przychodzić na koncerty i z tego się raczej wywiązują. Niestety czasu się nie da cofnąć. Internet szczególnie w dobie YouTube skutecznie odwraca uwagę młodych ludzi od tego co się dzieje w "realu". Abstrahując od zespołu, muzyka jakich zespołów gości ostatnio w twoim odtwarzaczu? Po latach hejtów - powrót do Metalliki, często słucham "...And Justice For All". Poza tym duuuuużo gitarowego grania w przeróżnych stylach. Toto, Dire Straits, Grzegorz Skawiński, Gus G, Jason Becker, Decapitated, Revocation. Często też dystansuję się od rockowego grania i puszczam sobie muzykę klasyczną, zwłaszcza Vivaldi, Paganini, Chopin, Beethoven. Nie gardzę też dobrym popem, a nawet starym rapem. No i oczywiście słucham wiele nowofalowego thrashu, czasami bardziej z obowiązku niż dla przyjemności, choć jest kilka kapel których słucham z nieudawaną aprobatą. Jakieś finalne przemyślenia na koniec wywiadu? Widać że scena thrashowa w Polsce się rozwija, co mnie bardzo cieszy. Oby tak dalej. Wielkie dzięki za kilka słów i poświęcony nam czas! Do zobaczenia na koncertach! Dzięki wielkie za pytania i zapraszam na nasze gigi. Szczegóły znajdziecie na naszym fanpejdżu. Aleksander "Sterviss" Trojanowski


własne wersje "Speak English Or Gay" oraz "Hang The Cop"? Tak jest, musieliśmy wrzucić klasyków. S.O.D. z singla z 2010r., a "Hang the Cop" to jedyny numer z longpleja z trupim policjantem na okładzie.

Typowo amerykańska muza z Krakowa Mamy dobre wieści dla tych wszystkich, którzy bezskutecznie polowali na wczesne, dawno wyprzedane materiały Terrordome. Pojawiły się one bowiem na efektownie wydanej przez Defense kompilacji "We'll Show You Bosch, Mitch!", która, poza utworami już znanymi przynosi też kilka niespodzianek, w tym oficjalny koncertowy bootleg zespołu zarejestrowany w Warszawie. Tak więc kolejne miesiące oczekiwania na następny album tych szalonych zwolenników thrash i crossover fani grupy spędzą zapewne przy owej składance: HMP: Wasz najnowszy album "We'll Show You Bosch, Mitch!" jest szczególnym wydawnictwem, bo oto, po dziewięciu latach istnienia, doczekaliście się pierwszej kompilacji. To był chyba najwyższy czas, żeby te wszystkie przebo jowe single pomieścić na jednej płycie? (śmiech) Łapa: Cześć! Nie ukrywamy radości, że płytka wreszcie wyszła, pomimo kilku przygód, które zaliczyliśmy po drodze. A tak na serio to taki krok planowaliście już od dłuż-szego czasu - z tego co wiem główną przy czyną było wciąż nie malejące zainteresowanie waszymi wczesnymi materiałami? Wszyscy często pytali o debiutancką demówkę, a nawet nazwijmy ją EPką o tytule: "Shit Fuck Kill", gdzie ją można dostać i czemu jej nie mamy. Było to piętnaście minut naszego wczesnego łojenia, gdzie można było doszukać się sporo grindcore'owego stuffu. Nie rzadziej również ludzie domagali się splita z Lostbone, który był już tak samo jak "Shit…" w całości wyprzedany. Pomijam fakt, że materiał jest w całości dostępny do pobrania z naszej strony, ale jednak wiele osób interesuje tylko wydanie fizyczne płyty. Najpierw chciałem, abyśmy wydali sam "Shit Fuck Kill" w wersji rozszerzonej o split oraz singiel z 2010, ale Mekong obstawał nad zupełnie nowym wydaniem kompilacyjnym z nową okładką oraz zupełnie odkręconym tytułem. Sporo czasu zajęło mi, aby się do tego zachęcić, ale mieliśmy tyle materiału, że jak tylko Mekong zapodał tytułem (to on najczęściej do tej pory wymyślał tytuły płyt) nie można było tego puścić w niepamięć, po prostu musiałem mieć to wydane! Jak tylko powstał tytuł, zapodałem koncept okładki do Mr Biaukowskiego, który zrealizował pomysł z wielkim rozmachem i uchwycił ten piękny moment jak nikt inny!

tch!". Czyli co, teraz, jak na totalny oldschool przys tało, pora na kasetowe i winylowe wersje waszych wydawnictw? W tym momencie Terrordome jako zespół, działający w duchu DIY może pozwolić sobie tylko na wydawnictwa na krążkach CD za sprawą Defense. Nie jesteście więc aż takimi zwolennikami powrotu do przeszłości? Nawet gdyby pojawiła się jakaś konkretna oferta wydania waszych płyt na analogach? Może nie aż tak. Wydania płytowe są po prostu dość tanie w produkcji, więc my jako zespół nie możemy się rozdrabniać ze względu na inne wydatki. Jeżeli zgłoszą się do nas osoby pragnące po-

A skąd pomysł na te zmiany? Nawet przy klasyce korciło was, żeby coś zrobić po swojemu? Zdecydowanie kwestia prawna, czyli prawa autorskie. Same zespoły bez problemu się zgadzają, natomiast wszystko niszczy ZAIKS. Remasterowaliście te starsze materiały na potrzeby tej kompilacji, czy też obyło się bez dodatkowych ingerencji, poza jakimiś wyrównaniami poziomów głośności, etc.? Remasterowaliśmy wyłącznie numery ze spllitu "Split It Out", z których nie byliśmy zadowoleni od samego początku. Remaster nadał im lepszego pazura oraz niebywałą świeżość. Sytuację ułatwiał tu chyba fakt, że od lat współpraujecie z Psychosound Recording Studio? Akurat remaster był robiony w Śledziona Studio (Obecnie zmienili nazwę na Red Shift Studio) na materiale, który był tam też nagrywany. To jedyny wyjątek w obecnej dyskografii Terrordome. Taki skok w bok. Dodaliście też trochę rarytasów, pewnie na wypadek, gdyby trafił się zagorzały fan/kolekcjoner posiadający wasze wszystkie wcześniejsze wy-

Foto: Terrordome

W przypadku podziemnego, w dodatku grającego dość ekstremalnie zespołu, musi to dla was wiele znaczyć, bo wygląda na to, że wasze pierwsze EP-ki, etc. przetrwały próbę czasu? Tym bardziej, że numery z początku gramy do tej pory i ich znaczenie nie maleje. Nie bez znaczenia przy "We'll Show You Bosch, Mitch!" wydaje mi się również to, że spora część zamieszczonych na tej składance utworów wcześniej ukazała się tylko na CD-R, tak więc teraz zadebiutowały oficjalnie w tłoczonej wersji? Tak jest, większość materiału na płycie pochodzi wyłącznie ze wczesnych CD-R, które po kilku latach nie nadają się do odtwarzania, bo ścieżki albo zanikają, albo płyty rysują się tak, że nadają się tylko na śmietnik. Jedynie split "Bestial Castigation" zawarty na najnowszej kompilacji był tłoczeniem, ale w tej chwili nakład splitów również wyczerpał się całkowicie. Czujecie w tym momencie, że wasza dyskografia została należycie dopełniona tym wydawnictwem? To zawsze coś ciekawego, jakiś rarytas. Myślę, że to fajne zamknięcie pewnego dziewięcioletniego przedziału i przygotowanie to anihilacji za sprawą nowego krążka, który obecnie jest przygotowywany i wiem, że będzie godnym następną naszego oficjalnego debiutu "We'll Show You Mosh, Bi-

móc w wydaniu numerów na winylach albo kasetach, jesteśmy zawsze otwarci na współpracę, tylko wszystko rozbija się o kasę, jaką trzeba na to wyłożyć.

dawnictwa? Stąd obecność jajcarskich "Raw Skit # 1 - Vodka & Pizza" oraz "Raw Skit # 2 - TxGx In The House"? Ot takie przerywniki.

Czym wam się naraził David Hasselhof, że traktujecie go tak brutalnie na okładce "We'll Show You Bosch, Mitch!"? (śmiech) Swoją drogą zwracam waszą uwagę, że w dużym, 12" for macie ta świetna okładka dopiero by wyglądała… Obaliliśmy mit amerykańskiego twardziela! A tak serio to z zazdrości, że mógł grać z Pamelą (patrz na pakę jego samochodu). To miało być coś w duchu lat 80-tych/90-tych, które nawiąże do naszej muzy oraz do tytułu, który został już wcześniej opracowany. To prawda, na dwunastce okładka prezentowała by się znacznie lepiej!

Czy w tle tego drugiego utworu nie słychać kawałka numeru Testera Gier? Dokładnie tak!

Na szczęście Stany Zjednoczone to nie tylko "Słoneczny patrol" i setki innych bzdur, ale też świetna muzyka - dlatego oddaliście hołd S.O.D. oraz Nu-clear Assault, nagrywając

Mogliście w sumie nagrać go jako cover - zamieszczanie własnych wersji przebojów innych wykonawców jest dość rozpowszechnione przy wydawaniu składanek… (śmiech) Jasne, że tak! Ale tutaj nie o to chodzi. Było nam miło jak TxGx zrobił nam niespodziankę, my jednak chcieliśmy obrócić żart w inną stronę i pokazać, że scena ostatnio kuleje. Ciekawostką jest też sześć ostatnich utworów, zarejestrowanych na ubiegłorocznym koncercie w warszawskim Metal Cave - zastanawia mnie czemu nie dołożyliście ich więcej, przecież wol-

TERRORDOME

79


nego miejsca na płycie zostało jeszcze sporo? Chciałem aby dać tam zdecydowanie mniej numerów - poza tym, kto teraz słucha bootlegów? Chyba wyłącznie napaleńcy i to pierwszoligowych bandów. To taki oficjalny bootleg - jakość nagrania wskazuje, że pochodzi pewnie z kamery albo z dyktafonu. Nie było opcji zarejestrowania tego w lep szej jakości - na tym, albo innym koncercie? Tak w ogóle rozważacie nagranie któregoś ze swoich koncertów na potrzeby wydawnictwa live? To bootleg z mikrofonu pojemnościowego, całkiem spoko. Live Terrordome? Może kiedyś, jak już będziemy mieć za sobą kilka sporych wydawnictw. Póki co trzeba sobie na to solidnie zapracować. Pora też chyba myśleć o następcy wydanego trzy lata temu "We'll Show You Mosh, Bitch!", ale tu pewnie swobodę manewru skutecznie uniemożliwia wam brak stałego basisty? Staramy się cały czas tworzyć nowe numery, a obecnie przesłuchujemy też basistów. U nas proces powstawania albumu kojarzy mi się z dojrzewaniem dobrego wina. Jeżeli nad numerem pracujemy, to do tego momentu kiedy wszyscy są zadowoleni, a każdy poszczególny riff coś wnosi i jest dla nas zajebisty. Są jakieś szanse na zapełnienie tej luki w składzie Terrordome w najbliższym czasie? Myślę, że nawet prędzej niż nam się wydaje, ale szczerze mówiąc, mamy tak dobre relacje z wieloma przyjaciółmi-basistami, że możemy grać w każdym miejscu i w każdym czasie. No tak, raz gorzej, raz lepiej, jak to w życiu… Dobrze chyba za to mieć pod bokiem taką wytwórnię jak Defense, totalnie zaangażowaną w promocję ekstremalnych, głównie thrashowych dźwięków? W Defense jak w domu - trzeba pomóc, aby coś dostać w zamian. Poza tym to ciepła rodzinna atmosfera, o wszystkim można pogadać. Nic przed sobą nie kryjemy. Czyli jak tylko zdołacie przygotować kolejny materiał, uderzacie do Piotrka Popiela jak w przysłowiowy dym? (smiech) Na pewno będziemy walczyć o coś dużego. Wszak robimy muzę typowo amerykańską - może wreszcie jakaś duża ryba połknie nasz haczyk. Jeśli nie, będzie nam bardzo miło wydać się pod szyldem Piotra. Życzę wam, by nastąpiło to jak najszybciej i dziękuję za rozmowę! Serdeczne dzięki Wojtek! Oczekujcie materiału od Terrordome w najbliższym czasie! Wojciech Chamryk

Poznański Thermit to heroiczna karuzela thrash metalowego impetu. Nie mamy aktualnie w nadwiślańskim kraiku zbyt wielu thrash metalowych zespołów, które przewyższałyby lub równały się z nim przebojowością i poziomem swej muzyki. Kompozycje "termitów" to spójny wzorzec thrash metalowej starej szkoły w nowym wydaniu. Jak to wygląda w praktyce? Intensywne mięsiste riffy i dojrzałe, a przynajmniej dojrzale brzmiące, solówki stanowią bardzo fajne tło dla przeszywających wokali, dzięki czemu możemy doświadczyć dobrze zmontowanej thrasherskiej imprezy. Niedawno dostaliśmy od chłopaków godną EPkę zatytułowaną "Encephalopathy" oraz singla "Night Driver". Warto więc zajrzeć do naszego własnego grajdołka i zobaczyć jak sobie radzą młode orlęta w swej epickiej thrashowej odysei.

Thrashowe uszkodzenie mózgu HMP: W czwartek graliście w W-wie, jednak z powodu pracy nie udało mi się dobrnąć na ten koncert, czego niezmiernie żałuję. Jesteście mniej więcej w środku swojej trasy po Polsce rozpoczętej pod koniec sierpnia. Z tego co widać na plakacie gracie koncerty w każdym tygodniu od czwartku do niedzieli. Skąd pomysł na taką formę trasy, by grać właśnie od czwartku do niedzieli, a potem robić trzydniową przerwę? Jendras Jarmuszkiewicz: Siemano. Wynika to z tego, że pierwsze trzy dni tygodnia obarczone są bardzo dużym prawdopodobieństwem marnej frekwencji na koncertach, lepiej nie ryzykować i grać w dniach, które na występy live nadają się lepiej. Czwartek i niedziela też wydają się średnimi dniami, jednak jechać na drugi koniec kraju żeby zagrać tylko dwa koncerty było by kompletnie bez sensu - tym bardziej, że naszemu super-wozowi bardzo smakuje paliwo, a i na autostradach lubią skasować nas podwójnie (śmiech). Udało wam się dostać wolne w pracy, że przez trzy bite miesiące macie czas koncertować w czwartki i piątki w innych miastach? Nikt wolnego w pracy dostać nie musiał, bo nikt nigdzie na stałe nie pracuje. Ostatni etatowy pracownik w ThermiT złożył niedawno (z odczuciem ulgi) wypowiedzenie (śmiech). Każdy z nas czymś się zajmuje żeby się utrzymać, mamy swoje firmy, pracujemy dorywczo, dorabiamy etc. Ogólnie radzimy sobie. Jak to mówią "dla chcącego nic trudnego". Pierwszego listopada, mimo, że to sobota, macie przerwę w trasie. Nie znaleźliście wolnego klubu na tę datę czy raczej metal metalem, ale katolickie święto trzeba szanować? Znaczna część koncertów z naszej "eskapady" to trasa z Corruption - Sharing The Devil Tour - której to właśnie oni są organizatorami. Nie mieliśmy wpływu na daty, zostaliśmy zaproszeni na koncerty więc bez gadania na nie jedziemy. Jest sporo takich kapel w Polsce, które mają problem by zagrać w pięciu czy sześciu miastach. Wy gracie w jakiś trzydziestu jak nie więcej podczas tej trasy. Czy zdradzicie nam kilka szczegółów z przygotowania tej epickiej wędrówki oraz tego jak udało wam się ustalić optymalną trasę i miejsca występu? Ta epicka wędrówka powstała w bardzo nie-epicki sposób. Jak napisałem powyżej, Corruption zaprosili nas na swoją trasę. Nie ma lepszej opcji dla zespołu takiego jak my. Niczym się nie przejmujemy, wszystko gotowe, jedziemy na miejsce i gramy. Nie oznacza to oczywiście, że tylko na takie trasy jeździmy. Przed Sharing The Devil Tour zagraliśmy już blisko 150 koncertów jako ThermiT, z czego większość organizowaliśmy sobie sami. Sprawa nie jest trudna, trzeba się najpierw pokazać, trochę podzwonić i nie wybrzydzać. Jeśli planujesz występy z wystarczająco dużym wyprzedzeniem to naprawdę nie ma z tym dosłownie żadnego problemu. W którym z dotychczasowych klubów, w których graliście spotkaliście się z profesjonalnym podejściem do muzyków? Czy często spotykacie się z proble mem, że sprzęt lub dźwiękowiec zwyczajnie nie dają rady? Czy też może macie własnego dźwiękowca, którego ze sobą wozicie? Od jakiegoś czasu, jak już tu i ówdzie o nas napisali, i nie jesteśmy tylko "anonimowymi dzieciakami" to coraz rzadziej spotykamy się ze złym traktowaniem, jestem w stanie nawet zaryzykować stwierdzenie, że to już się po prostu nie zdarza. Robota w większości klubów jest profesjonalna, ze sprzętem czasem bywają problemy, ale nie każdy klub stać przecież na przody z najwyższej półki. Na scenach wielkości, jak to ma-

80

TERRORDOME

wiamy, parapetu już gramy naprawdę bardzo rzadko, więc po prostu nie ma na co narzekać. Większość koncertów gracie z chłopakami z Corruption. Jak wam się razem dogaduje? Dogadujemy się wręcz za dobrze, wątroby po każdym wyjeździe mamy strasznie obolałe (śmiech). Corruption to naprawdę wporzo ekipa i cały wyjazd z nimi to czysta przyjemność. Ostatnim nagraniem z waszego katalogu jest singiel "Night Driver". Czy można go nabyć fizycznie czy tylko jest on dostępny tylko do pobrania z waszej strony z merchem? W tym momencie jest tylko w wersji mp3. Nie planowaliśmy wydania w formie CD, ale jest o to coraz więcej pytań, więc może niebawem się skusimy. Jeśli coś urodzi się w tej kwestii to na pewno ostro będziemy spamować informacjami na naszym zespołowym FB. Czy szykujecie się do nagrania jakiegoś dłuższego materiału? Jeżeli tak, to czy możecie nam zdradzić na jakim etapie stoją prace i jak w zamiarze ma wyglądać efekt waszych prac? Tak, w końcu podjęliśmy "męską decyzję" i zaczynamy pracować nad LP zaraz po koncertach jakie mamy do zagrania w tym roku. Materiał jest skończony mniej więcej w 60% więc trochę roboty przed nami. Chcemy żeby było to wydawnictwo z najwyższej półki więc dużo rzeźbienia w dźwiękach przed nami, trzymajcie kciuki! Ostatnio współpracowaliście z GuzikArt, który przygotował wam grafikę na wspomniany singiel "Night Driver" oraz grafikę na koszulkę "Zombie Lover". Obie te grafiki są zajebiste i stąd pytanie - czy zamierzacie kontynuować te współpracę także w przyszłości? No i jak według was prezentuje się GuzikArt w kwestii cena/jakość? Guzik jest naprawdę dobry w tym co robi. Najbardziej lubimy w nim to, że dosłownie od razu rozumie nasze pomysły i wie o co nam chodzi. Nie tracimy zatem czasu na tłumaczenie "jak to ma wyglądać", prawie zawsze pierwszy szkic jest bazą pod to co powstaje później. O pieniądzach w miejscu publicznym rozmawiać nie wypada. Guzika pozostaje nam polecić jako naprawdę świetnego grafika. Tu odezwa do czytelników: jeśli podoba wam się jego styl to koniecznie powinniście zacząć z nim współpracę. I to była reklama za free, serio (śmiech). Minął już ponad rok od oficjalnej premiery waszej EP zatytułowanej "Encephalopathy". Trzeba przyznać, że jest to solidne nagranie, które prezentuje się bardzo dobrze, wręcz na światowej klasie. Jak po roku oceniacie to, czego dokonaliście na tej płytce? Czy gdybyście mieli okazję, to czy byście na niej coś zmie nili lub poprawili? Traktujemy to jak takie "lepsze demo". Brzmieniowo nie jest źle, choć z pewnością nie jest to w 100% to co chcemy osiągnąć na LP. Tam dopiero zabrzmimy tak jak chcemy. Nie wydamy LP dopóki nie osiągniemy "tego brzmienia" o którym od dawna marzymy. Trudne zadanie przed nami, bo jesteśmy bardzo wybredni w tych tematach (śmiech). Jeśli chodzi o muzyczną warstwę to "Encephalopathy" jest po prostu w naszym stylu, który będziemy kontynuować ("Night Driver" to też nasz styl, trzeba się tylko mocniej wsłuchać). Tam nie ma nic do poprawy. Czy fani dalej kupują od was tę płytę na koncertach? Tak. Kończy się właśnie pierwszy nakład 500 sztuk. Płytki były numerowane ręcznie i każda miała breloczek. Dorobiliśmy kolejne, ale one są już "bez bajerów"


- kto się nie załapał ten ma pecha (śmiech). Chyba najlepszym utworem z tej płyty jest otwierający "Zombie Lover", przynajmniej on stoi na pierwszym miejscu w mym prywatnym rankingu. Mimo że przez pierwsze kilkanaście sekund utwór brzmi w sumie jak średni thrash grany przez 90% tzw. Nowej Fali Thrashu, to cała reszta utworu jest tak prześwietna, że głowa mała. Bardzo dużo dobrego się dzieje w tym utworze i ma on bardzo fajny wydźwięk. No, i włożyliście tam naprawdę wiele różnych moty wów, które bardzo umiejętnie wzbogacają tę kom pozycje. Nie żal wam trochę, że zaczęliście ten utwór w takim dość oklepanym stylu? Czy też może według was te riffy z początku są dobrą rozbiegówką do takiego utworu? Chcieliśmy zacząć "Encephalopathy" od ostrego pierdolnięcia (zwróć uwagę ile utworów na "Ence" ma akustyczne wstępy) no i padło na "Zombie Lovera". Powiem tobie, że nie zastanawialiśmy się czy to brzmi jak "90% polskich kapel" - nigdy się nad tym nie zastanawiamy, robimy to na co mamy ochotę. Zagraliśmy to na próbie i stwierdziliśmy, że to bardzo fajna wixa i ciekawie jest zacząć utwór od tego czym takie bandy jak np. Slayer utwory swoje kończą. Miało być niestandardowo i chyba się udało. Bardzo lubię grać cały ten utwór a wstęp na takiej szybkości jest podwójną przyjemnością.

używacie zawsze i wszędzie i nawet umieściliście go na swych koszulkach? Wiadomo, jest to tekst uniw ersalny, często krzyczany przed koncertami, zwłaszcza tymi bardziej przaśnymi, ale używacie go tak często, że aż można odnieść niepokojące wrażenie, że chcecie go zawłaszczyć, by kojarzył się wyłącznie z wami (śmiech). Dlaczego od razu niepokojące? (śmiech). Wszystko co mówimy, piszemy, tworzymy jest ściśle zaplanowane. Słowa "Napierdalaać!" z całą pewnością sobie nie przywłaszczymy bo nie jest to możliwe, jednak nie ukrywam, że jeśli krzyczysz je na jakimś koncercie i przypomina się tobie ThermiT to jestem zadowolony z naszych działań. Po raz pierwszy widziałem Thermit na żywo w grudniu 2010 w Warszawie jak graliście razem z Blade of Terror i Hell Patrol. O ile dobrze pamiętam wys tępowaliście wtedy bez wokalisty. Cztery lata w sumie nie jest długim okresem, jednak wy jako zespół rozwinęliście się chyba niesamowicie przez ten okres. Jak oceniasz progres jaki osiągnęliście na przestrzeni tych lat? Jak zawsze zacznę od zdania, że trudno nam oceniać samych siebie, ale progres jest naprawdę spory. Wtedy byliśmy średnim zespołem, bez wokalisty, z jakimś

nager. Zastanawiamy się też nad sensem wchodzenia w kontrakty z wytwórniami. Deale, które zespoły podpisują są tak strasznie biedne, że aż szczypie to w oczy. Nie mów mi tylko "od czegoś trzeba zacząć" bo to nie jest do końca prawda, że trzeba "brać co dają". Mamy bardzo poważne podejście do zespołu i nie będziemy marnować potencjału na to żeby sobie ktoś na nas po prostu zarobił. Wiele rzeczy potrafimy ogarnąć sami, od wydania płyty przez promocję, koncerty czy dostęp do naszej muzy na spotify, itunes czy innych amazonach ("Ence" do kupienia/posłuchania jest w prawie każdym poważnym sklepie internetowym na świecie - i nikt nie dotyka ani centa z tego co tam zarabiamy). Zapewniam cię, że po wydaniu LP będziemy dużo koncertować za granicą, z dobrą wytwórnią czy też bez. Na koniec wywiadu wrócę jeszcze na chwilę do "Night Drivera" a konkretnie do drugiego wałka z tego singla - "Holding Out For a Beer". Skąd pomysł na scoverowanie Bonnie Tyler? Dawno temu w jakimś garażowym zespole graliśmy thrash metalową wersje tego klasyka ze zmienionym tekstem i tytułem na "Holding Out For a Heroine", wychodzi na to że thrash metalowe kapele mają dziwny pociąg do Bonnie Tyler (śmiech) Zanim odpowiem na pytanie to muszę zdementować

Foto: Thermit

W "Holy Bomb" poruszacie tematykę islamskich zamachowców. Nie boicie się, że zaraz zaczną wam grozić maczetami jakieś arabskie oszołomy za kry tykowanie ich tradycyjnych metod nawracania niewiernych? Nikt przecież niczego tam nie ocenia, mówimy tylko "jak jest". Terroryści powinni to w sumie traktować jako swój hymn czy nawet "modlitwę" bo zapewne zgadzają się z tym co jest tam zaśpiewane. Nie znaczy to oczywiście, że popieramy ich działania, nie oceniając ich w tekście w jakiś sposób "umywmy od tego ręce". Było już kilku oszołomów, którym utwór ten nie pasuje, wystarczy poczytać komentarze na YT. Endżoj. Ostatnim utworem na tej płytce jest "Thermitallica". Skąd pomysł na taki medley kawałków Metalliki? I dlaczego akurat Metalliki, a nie jakiegoś innego zespołu. Metallica została wybrana dlatego, że miała na was tak duży wpływ czy dlatego, że jej kawałki są łatwe do zagrania - w końcu wszędzie można znaleźć ich dokładne taby? Metallica nie miała na nas za bardzo wpływu. Zawsze to podkreślamy, że jeśli gdzieś szukamy inspiracji to tam gdzie robili to oni. Czyli w hard rocku z lat 70tych czy nawet ze starszej muzy, nie tylko rockowej. Z tej okazji rzadko zdarza się, że ktoś zarzuca nam podobieństwo czy też kopiowanie kogoś z Big4 (i pochodnych) bo po prostu nie są oni dla nas wzorem, robimy coś oddzielnego korzystając z podobnych inspiracji. Medley powstał bo mieliśmy po prostu ochotę go zrobić. Dlaczego Metallica? Lekko na przekór żeby móc odpowiadać na pytania takie jak to. My nigdy nie ukrywamy, że lubimy i szanujemy Metallikę za to co zrobili i osiągnęli. Łącznie z "Load", "Reload" czy "St.Anger" - to są dobre płyty, których z przyjemnością słucham (tak, jestem pozerem - śmiech). Można mówić, że komercja, że się sprzedali ble ble ble. Po prostu byli bardzo świadomi tego co robią i nie są frajerami, którzy dają się doić przez wytwórnie. Od niedawna mają chyba już wszelkie prawa do swoich utworów, do swojej marki do wszystkiego co związane z Metallica. Wskażesz drugi taki zespół? Hejty na Metallice wynikają moim zdaniem z zazdrości, po prostu. Jako człowiek, któremu daleko do bycia fanem Metalliki muszę przyznać, że zagraliście ich wałki lepiej od nich. Jak prezentowała się metoda wyboru kawałków do tego medleya? No, i tak pro forma zadam to pytanie, dlaczego nie trafiło do tego utworu nic z "Kill'em All"? (chyba że mi coś tragicznie umknęło…) Zrobiliśmy listę momentów, które chcielibyśmy zagrać. Było kilka "niezbędnych" (jak chociażby całe zwolnienie z "Master of Puppets") a kilka innych wybieraliśmy "drogą głosowania". Nie zastanawialiśmy się który jest z jakiej płyty. Po prostu wybieraliśmy je zwracając uwagę na to co jest zagrane, a nie kiedy. Wyjątkiem może jest "Frantic" bo został trochę prześmiewczo zagrany na banjo i z bardzo wysoko nastrojonym werblem. Dlaczego nie ma nic z "Kill'em All"? Sami zorientowaliśmy się dopiero po nagraniach, serio (śmiech). O co chodzi z tym tekstem "Napierdalaać", który

tam pomysłem na siebie ale ciągle czegoś brakowało. Dojście Trzeszczola zmieniło lekko nasze postrzeganie całej branży i "plany na przyszłość" dlatego też zmuszeni byliśmy wymienić basistę co również było genialnym krokiem, Fabian mimo młodego wieku jest naprawdę świetnym muzykiem, doskonale zna się na sprzęcie. Niejednokrotnie zawstydza przy tym starych wyjadaczy. To wszystko świadczy o progresie całej kapeli. Nasze obycie na scenie też powoduje, że po prostu gramy lepiej. Zagraliśmy blisko 150 koncertów, to już naprawdę poważna liczba. Nie osiadamy oczywiście na laurach. Wszyscy nadal ćwiczą i z każdym rokiem chcemy być lepsi. Mimo, że zagraliście pierdyliard koncertów w Polsce, to chyba jeszcze nie zdarzyło się wam grać poza granicami naszego kraju. Czy przymierzacie się do jakiegoś wypadu np. do Reichu czy innego kraju na jakiś koncercik w najbliższym czasie? Zagraliśmy jeden koncert w Berlinie, to jak na razie tyle. Oczywiście przymierzamy się do wyjazdu za granicę, ale do tego potrzebny będzie nam longplay i ktoś kto go tam popchnie. Pamiętam jak wyglądały nasze pierwsze koncerty w Polsce i za granicą było by tak samo. Teraz nie ma sensu grać dla opustoszałych sal. Jeśli powstanie dobra opcja zagrania z kimś za granicą to bierzemy taką propozycję w ciemno. Chwilowo takowej niema, ale pracujemy nad tym żeby już niebawem coś fajnego się urodziło. Czy jesteście kapelą, która sama sobą zarządza czy też macie jakiś management? Jeżeli macie jakiegoś menago, to czy nie starał się on właśnie wkręcić was w jakiś gig lub festiwal w Niemczech? Wiecie, Niemcy są tak zafiksowani na old-schoolowym thrashu, że głowa mała… Nie mamy managera. Wszystko robimy sami. Ja odpowiadam za sprawy, którymi normalnie zajmuje się ma-

jedną rzecz. Muzyka, którą gramy to nie jest thrash metal, tylko ciut mocniejszy heavy pomieszany z rock'n'rollem! Kiedyś przylgnęła do nas łatka "thrash metalowców" (nie wiem, może chodzi o strój?) i teraz trudno się z tego "wora zespołów" wydostać. Jest to dla nas ważne, bo wielokrotnie spotkaliśmy się z ludźmi, którzy powiedzieli, że "nawet nie włączałem waszej muzy, bo jak widzę "thrash metal" to na pewno gracie to co reszta nowej fali", a przyznasz, że nie jest to prawda? Jeśli chodzi o cover to chcieliśmy ponownie zrobić coś niestandardowego. Odklepywanie metalowych coverów 1:1 jest strasznie nudne. Bonnie Tyler to świetna wokalistka, utwór też jest zacny więc z przyjemnością wzięliśmy się za cover. Pomysł powstał w sumie bardzo dawno, bo kiedyś naszła nas wizja na "lekką zmianę" tekstu tego utworu. Najpierw powstał tekst, potem wzięliśmy się za aranż i wyszło coś co słyszycie na singlu "Night Driver". Ja bardzo lubię ten utwór i jestem zadowolony z efektu końcowego. Pora kończyć. Ostatnie słowa należą do was, więc nie spierdolcie tego (śmiech). Heavy rock'n'rollowcy z ThermiT zapraszają was nas koncerty, wpadajcie tłumnie, bierzcie znajomych, skaczcie i moshujcie. Scena to nasze "naturalne środowisko" więc jeśli lubicie to co na płytach, a nigdy nie widzieliście nas na żywo to koniecznie musicie nadrobić straty! Przed nami jeszcze wiele koncertów na jesiennej trasie, wiele z miejsc w których zagramy odwiedzimy po raz pierwszy! Sprawdzajcie naszego fanpejdża (tam znajdziecie szczegóły dotyczące trasy koncertowej), lajkujcie, sharujcie, spamujcie, mówicie o nas znajomym, rodzicom, dziadkom, wujkom i ciotkom. Krzewcie ThermiTa na całym świecie! I wiecie co macie robić: Napierdalaać! Aleksander Trojanowski

THERMIT

81


Młoda włoska scena thrash metalowa stanowi jedną z barwniejszych w Europie, a można nawet rzec, że i na świecie. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest fakt, że panuje na niej bardzo duże zróżnicowanie stylistyczne i dywersyfikacja wewnątrzgatunkowa w obrębie thrashu. Włoskie kapele potrafią łoić stary dobry thrash na tyle różnych sposobów, że trudno posądzić ich o pójście na łatwiznę i jechanie wszystkiego na jedno kopyto. I tak obok Demolition Saint, Hatred, Alkoholizera, Comy, Burning Nitrum, Ultra-Violence i Necromessiah mamy także dość specyficzne Injury. Ich muzyka, choć thrash metalowa do szpiku, nie wszystkim może przypaść do gustu ze względu na dość nowoczesne rozwiązania w miksie nagrań. Jednak to już pozostawię do oceny każdemu z was, przy okazji słuchania ich najnowszego krążka zatytułowanego "DominHate", a tymczasem zapraszam do lektury wywiadu.

Media są sługusami Watykanu lub rządu HMP: Witajcie! Injury jest zespołem z dość krótkim stażem. Czy możecie opowiedzieć po krótce o swojej kapeli? Alessandro Rabitti: Injury narodziło się w 2008 roku dzięki Andrei i Paolo, którzy chcieli stworzyć zespół, w którym ich pasja do thrash metalu będzie mogła spokojnie rosnąć i się rozwijać. Chcieli by ich muzyka była oryginalna, jednak by równocześnie dało się w niej wyczuć matrycę hymnów z lat osiemdziesiątych. Następnie do zespołu dołączyła trójka przyjaciół - Mirko, basista z The Modern Age Slavery, Sauro, wokalista i przyszły frontman Amassado oraz perkusista Enrico. Wtedy też powstały pierwsze riffy na debiutancki album "Unleash The Violence".

krążka? Mniemam, że wcisnęliście tę literę "H" w słowo Dominate, by połączyć go z "Hate". Ale prze cież "H" w "Hate" nie jest nieme. (śmiech) (Śmiech) Tak, wiemy, że jest to zupełnie niepoprawne i w ogóle. Poszukiwaliśmy słowa, które określiłoby w pełni to, co nasze media czynią w ostatnich latach. Włoskie media, w sensie rządowe, kierują uwagę obywateli na śmieciowe programy lub rozprzestrzeniają siejące strach alarmujące newsy dotyczące jakiegoś nieznaczącego gówna. Dwoją się i troją by w ten sposób ukryć cały śmietnik, który dzieje się w państwie. "DominHate" jest według mnie bardzo dobrym określeniem takiego postępowania, gdyż to oni kierunkują i zarządzają gniewem społeczeństwa.

Po pierwszym albumie odszedł od was wokalista. Jak

Wygląda na to, że nie byliście pierwszymi, którzy

śmy skupić się na aktualnej sytuacji we Włoszech. Wszystkie włoskie media są sługusami Watykanu lub rządu. W naszych tekstach nawiązujemy do tej tragicznej sytuacji. No na pewno bardzo produkujecie się o mediach w "Unaware People" i "Annihilated by Propaganda". Pewka! Ten sam temat, tylko przy różnych spojrzeniu na sprawę. W "Lost Generation" twierdzicie, że wszyscy jesteśmy niewolnikami biznesowego szaleństwa. Czy uważacie, ze nasze pokolenie nie może się samodziel nie rozwinąć i jest ograniczone poprzez czynniki ekonomiczne i różne zależności? Jak byście rozwiązali tą sytuację. Naturalnie, że tak uważamy. Nie mamy wyboru w życiu, nasze ścieżki egzystencji zostały ustalone w chwili naszych narodzin. Szczerze, nie dajemy szans młodemu pokoleniu. Zostaliśmy spętani smartfonami, gównianą telewizją, programami talent show jak X Fucktor (sic) - nienawidzimy ich! - ploteczkami o życiu piłkarzy i innych tego typu bzdur… Tego jest naprawdę dość. Nie dbamy o prawdziwych tragediach, które dzieją się każdego dnia na całym świecie. Jeżeli będziesz stale je ignorował, to nigdy nie dorośniesz. Jedyne co możemy uczynić to uświadomić wszystkich poprzez naszą muzykę. Czyli twierdzicie, że włoskie media mają bardzo duży wpływ na kreowanie opinii i zachowań wśród Włochów? Tak, jest to zresztą główny punkt przesłania naszego albumu. Słuchaj tego - trzy główne kanały we włoskiej telewizji należą do rodziny Berlusconiego. Myślisz, że nie ma w nich papki promującej i gloryfikującej poczynania rządu? Jak włoska scena muzyczna przyjęła wasz najnowszy album? Czy otrzymaliście jakieś negatywne opinie czy wszyscy wypowiadają się o waszym najnowszym dziele w samych superlatywach? Opinie o nowym albumie są bardzo dobre. Zauważyłem, że większość osób twierdzi, że "DominHate" jest lepiej zaaranżowane i lepiej zaakcentowane w kluczowych momentach niż "Unleash the Violence". Naturalnie są też tacy, którym w ogóle się nasz nowy album nie podoba, a my szanujemy ich opinię. Co możesz nam powiedzieć o undergroundzie we Włoszech. Jak robiłem wywiady z innymi kapelami, spotykałem się z tezą, że jest ono strasznie podzielone i panują w nim bardzo napięte relacje. Tak po prawdzie, to nie dbamy o żadne podziały i ekipy we włoskim metalu. Mamy bardzo dużo dobrych znajomych w naszym undergroundzie - Mad Maze, Demolition Saint, Hand Grenades, Plague Angels, Blindeath i wielu innych. Zawsze staramy się wspomagać się nawzajem. Naturalnie występuje między nami współzawodnictwo, jednak jest to pozytywna i zdrowa konkurencja. Staramy się zagrać lepiej, głośniej i szybciej niż inni. Zazdrość, zawiść i bawienie się w "sabotaże" nie jest naszą filozofią życia. Zawsze staramy się przyjacielsko się odnosić do innych zespołów ze sceny.

Foto: Injury

to się stało, że śpiewa teraz z wami Alessandro a nie Sauro? Po wydaniu pierwszego albumu i pierwszych koncertach promujących nową płytę, zaczęliśmy od razu pisać materiał na kolejne wydawnictwo. Niestety, Sauro nie udzielał się zbytnio przy tym i przejawiał spory brak inspiracji. Zdecydowaliśmy wspólnie, że powinniśmy się z nim rozstać. Nadal jednak jesteśmy przyjaciółmi i spotykamy się czasem na naszych koncertach lub jego kapeli. Alessandro grał ze stonerową kapelą razem z Artio i był na kilku naszych koncertach. Stwierdziliśmy, że spróbujemy razem. Okazało się, że była to bardzo dobra decyzja. "Unleash the Violence" i "DominHate" oddziela trzyletnia przerwa. Co porabiał zespół w tym okresie? Koncerty! I to sporo! Graliśmy po całych Włoszech z Death Angel, Lazarus AD, Bonded By Blood, Corrosion of Conformity i wieloma innymi kapelami. W tym czasie pisaliśmy także materiał na nowy album, szukaliśmy nowego wokalisty zamiast Sauro, no i rozglądaliśmy się za jakimś sensownym labelem. Czy możecie powiedzieć nam nieco o tytule nowego

82

INJURY

użyli sformułowania "Dominhate". Tak samo nazy wa się utwór Elvenking z 2007 roku. Zdawaliście sobie o tym wcześniej sprawę? Ani trochę, stary! (śmiech) Ale przeczytaliśmy potem tekst ich kawałka i okazało się, że ich koncepcja jest zupełnie inna od naszej, więc nie ma z tym większego problemu. Kto jest autorem okładki i kto stał za koncepcją jej wyglądu. Autorem jest sardyński artysta Andrea Cara z INKline. Chcieliśmy, by okładka rozwijała koncepcje tytułu i zawartego w nim przekazu. Chyba wyszło idealnie, no nie? Andrea wykonał kawał dobrej roboty przekładając nasz pomysł na grafikę, dodając do tego trochę swego artyzmu. Okładce jest bardzo daleko do klasycznego thrash metalowego wyglądu, jednak jest przy tym niezwykle agresywna i bardzo metalowa. Czy możecie nam powiedzieć trochę o tekstach? Wygląda na to, że skupiacie się głównie na polityce oraz medialnych manipulacjach. Dlaczego zdecydowaliś cie się pójść w takie tematy? Bingo! Chcieliśmy uciec od stereotypowych motywów tłuczonych w thrash metalowych kawałkach. Pragnęli-

akie są wasze plany na najbliższą przyszłość? Czy Ja macie zamiar zagrać jakieś koncerty poza granicami waszego kraju? Mamy już za sobą wiosenne koncerty, w tym gigi z Sepulturą, Onslaught i Crippled Bastard. W lecie gramy w okolicy naszego miasta oraz na kilku festiwalach. Planujemy rozpocząć koncertowanie za granicą w przyszłym roku. Mam nadzieję, że wszystko wypali! Jak myślicie, gdzie was zawiodą ścieżki życia za dziesięć lat? Mam nadzieję, że nadal będziemy wtedy grać muzykę, którą kochamy, z takim samym podejściem i nastawieniem jak teraz. Okej, to wszystko z mojej strony. Wielkie dzięki za poświęcony nam czas! Dziękujemy, że poświęciliście swoją uwagę naszemu zespołowi. Będziemy się starali robić to co robimy jeszcze lepiej i utrzymamy thrash metal przy życiu! Aleksander "Sterviss" Trojanowski


moim pierwszym zespołem, który z kolei grał melodyjny metal.

Trzymająca się razem armia Ciekaw jestem ile jeszcze ciekawych, młodych zespołów ukrywają najgłębsze mroki metalowego podziemia? Co chwilę odkrywam kolejną godną uwagi i zapamiętania nazwę. Jedną z nich jest z pewnością Fallen Order. Pochodzący z Australii heavy metalowy kwintet dał w tym roku o sobie znać EPką zatytułowaną "The Age of Kings" i biorąc pod uwagę jej zawartość mogę stwierdzić, że mają szansę w najbliższym czasie pójść drogą swoich bardziej znanych ziomków z Razorwyre. Zapraszam na krótki wywiad z wokalistą Fallen Order Hamishem Murrayem. HMP: Witam. Nie mogę zacząć inaczej niż od pytania o początki. Jak doszło do powstania Fallen Order i jak to wszystko wyglądało na początku? Hamish Murray: Fallen Order zostało utworzone około 2005 roku i było całkiem inne, niż brzmi teraz. Ben i Tooley uformowali zespół z kilkoma innymi, byłymi już członkami, brzmieli bardziej jak modern metalowa kapela, a wraz z dołączeniem Nikkiego w 2006 roku grali przez dwa/trzy lata wokół okolicy Wellington. Zespół chciał jednak poruszać się w kierunku bardziej "tradycyjnego" metalu i szukał nowego wokalisty. Ja, szukałem nowego zespołu, więc w 2007 roku dołączyłem do nich, a w 2008 roku dołączył Kieran, więc obecny skład istnieje i wspólnie gra od sześciu lat. Fallen Order powstał w 2005 roku. Czemu tyle czasu zajęło wam wydanie "The Age of Kings"? Działo się tak z racji zmiany składu około 2007/2008 roku. Kiedy zespół już był cały i pewny brzmienia jakie chciał uzyskać, by nagrać trzyutworowe demo w 2008 roku i zagrać kilka koncertów. Kiedy nagrywaliśmy perkusję, bas i gitary na "The Age Of Kings" jakieś trzy, cztery lata temu, ale gdy byliśmy na pół metku okazało się, że musimy bas i gitary nagrać jeszcze raz. Nie wyszły dobrze z powodu złamania z przemieszczeniem mojego ramienia. Więc, w 2012/2013 zdecydowaliśmy zatrzymać bębny, które już mieliśmy i dograliśmy nowe ścieżki gitar i wtedy zarejestrowaliśmy wokale.

dnych kampanii reklamowych. Widać, że spełnił swoje zadanie, bo jakoś teraz wasza EP powinna ukazać się ponownie tym razem nakładem Stormspell Records, która ma ma rękę do wyławiania perełek z podziemia. Jak doszło do tego, że podpisaliście z nimi kontrakt? Sami się do nich odezwaliście czy też oni wykonali pierwszy krok? Jak w ogóle oceniacie ten label? Jordan skontaktował się z nami, gdy usłyszał nas w jednej z amerykańskich stacji heavy metalowych, spodobało się mu nasze brzmienie i zapytał, czy nie chcielibyśmy podpisać kontraktu. Polecam go bardzo mocno, Jordan to świetny koleś i pracował bardzo uważnie nad każdymi zmianami wyglądu naszej nowej płyty, myślę, że dobrze się stało. Doceniamy, że dał szansę małej kapeli z Nowej Zelandii, by została usłyszana przez szerszą publiczność na undegroundowej scenie me-talowej. Jak zamierzacie promować "The Age of Kings? Pla-

Muszę przyznać, że poza kilkoma bandami ze sceny black/death i trochę bardziej już zbliżonym do klasycznego metalu nieistniejącym Demoniac, to oprócz Razorwyre nie kojarzę w tej chwili żadnych innych grup z Nowej Zelandii. Jak prezentuje się wasza scena? Jest więcej tak wartościowych zespołów jak Fallen Order? Tak jak powiedziałeś, scena została zdominowana przez black/death metal i podobne gatunki. W ostatnich latach można jednak zaobserwować renesans heavy metalowych zespołów. Razorwyre jest zaiste jednym z nich. Ponadto przychodzą mi do głowy jeszcze Stormforge, Red Dawn i Forsaken Age. Jeśli tylko będzie się działo lepiej to będzie więcej metalowych wojowników, którzy złączą się ze sobą i dołączą do tej bitwy! Piszecie już materiał na pełnowymiarowy debiut? Kiedy zamierzacie go wydać? Mamy jakieś dziesięć nowych kawałków, całkowicie gotowych lub prawie skończonych. Musimy zdecydować co chcemy zrobić, jeśli wydamy nasz debiutancki album to będziemy musieli znaleźć odpowiednią wytwórnię i zacząć jakieś akcje promocyjne. Jeszcze daleko do podawania jakichkolwiek dat. W jakim kierunku pójdziecie w przyszłości? Będzie ostrzej, szybciej czy może bardziej epicko? Nowe utwory, które napisaliśmy są cięższe i bardziej melodyjne, ponadto każda zamyka się w czasie przynajmniej sześciu, siedmiu minut. Zawsze klasyfikowaliśmy się jako heavy metalowy zespół, albo jako tradycyjny jeśli wolisz w ten sposób. Było tez całkiem sporo recenzji, gdzie pisano o nas jako o power metalowej

Foto: Fallen Order

Ile czasu pisaliście te utwory? Macie jeszcze inne kawałki, które nie weszły na EP? Wszystkie numery zostały napisane jakieś pięć, sześć lat temu, więc są już całkiem stare! Wtedy zajmowało nam to więcej czasu niż teraz. Nie będzie także żadnych odrzutów, najwyżej jeden lub dwa. Cały materiał jest bardzo dobry, ale mi najbardziej podobają się pierwszy "Stand Together" i ostatni "The Age of Kings", które są za razem najdłuższymi. Jak Wy oceniacie ten materiał? Jakie utwory lubicie najbardziej? Dobry wybór, "Stand Together" i "The Age of Kings" są prawdopodobnie dwoma najmocniejszymi numerami na EPce. Sądzę też, że "Falling Down" z racji wokalnych harmonii i kilku rzeczy, które wypróbowałem. Jak wygląda podział ról w zespole? Kto odpowiada za muzykę, teksty etc.? Ben zazwyczaj przychodzi z jakimś riffem do sali prób, pyta wtedy co o tym sądzimy. Jammujemy, zanim wyjdzie coś z czego będziemy zadowoleni i wtedy piszemy melodię i teksty. Jakie tematy poruszacie w tekstach? Uważacie, że są tylko dodatkiem do muzyki czy też jednak jej istotnym elementem? Teksty dla mnie zawsze były szczególnie ważne, nawet za nim zostałem wokalistą. Czytałem sporo książek fantasy, więc moje teksty muszą mieć średniowieczne i mistyczne zabarwienie. Staram się tez nadać swoim tekstom podwójne znaczenie, jak w "Stand Together", gdzie niby jest o bitwie, armii trzymającej się razem, ale także jest mowa o tym, by silnie trwać z rodziną mimo wszelkich niepowodzeń i przeciwności rzucanych w twarz, albo przeciwko szefowi w robocie, albo nauczycielowi, który doprowadza do szewskiej pasji. Cokolwiek. "The Age of Kings" wydaliście na początku własnym sumptem. Nie było nikogo zainteresowanego tym materiałem? Szczerze mówiąc nigdy nie myśleliśmy o rozsyłaniu naszej płyty po wytwórniach. Sporym zaskoczeniem było dla nas, gdy Stormspell Records skontaktowało się z nami. Byliśmy ze sobą już jakiś czas, to był nasz pierwszy właściwie zmiksowany i zmasterowany album i długo zwlekaliśmy z jego wypuszczeniem, nie kontaktowaliśmy się z wytwórniami i nie robiliśmy ża-

nujecie może jakąś trasę? Tak, wyruszamy w trasę na przełomie września i października po naszym kraju, Nowej Zelandii. Zamierzamy dać jakieś sześć czy siedem koncertów. Jak często udaje wam się grać na żywo? Z jakimi zespołami do tej pory dzieliliście scenę? Staramy się grać co dwa, trzy miesiące, czasami częściej. Mieliśmy szczęście dzielić scenę z fińskim Korpiklaani, a także z Lord i Vanishing Point z Australii. Co lub kto inspiruje was najbardziej i miał największy wpływ na waszą muzykę? Ja słyszę najwięcej Iron Maiden i Iced Earth. Dla Bena, który jest głównym kompozytorem u nas, będzie to Iron Maiden, Judas Priest i w pewnym stopniu Iced Earth czy wczesna Metallica. Manowar i Iced Earth mają zaś duży wpływ na mój sposób pisania tekstów i melodii. Graliście przed Fallen Order lub nadal gracie w innych zespołach? Jaka jest wasza muzyczna droga? Przed Fallen Order śpiewałem w jednym zespole, The Midnight Metal Symphony. Grała zakorzeniony w shredzie lat 80-tych metal. Przedtem grałem na perkusji w Steel Legion, gdzie grano heavy metal w stylu lat 80-tych, a jeszcze wcześniej w Kreafly, który był

grupie. Mogę powiedzieć, że część tych nowych numerów zdecydowanie brzmią jak power metal. Jak byście zachęcili fanów heavy metalu, żeby sięgnęli po waszą płytę? Zareklamujcie się (śmiech). Ludzie mogą napisać maila bezpośrednio do nas by zamówić swoją kopię. Możesz też zamówić nieco inną wersję (ale z tymi samymi kawałkami) poprzez Stormspell Records w Stanach Zjednoczonych, jak również poprzez Generation Metal także w Stanach, Underground Power, Hellion Records i Metalizer Records w Niemczech, Rock Records i Rockstakk Records w Japonii, Arthorium Records w Brazylii, Metal-Roots w Ausralii oraz Headless Horsemen w Nowej Zelandii. Teraz jeszcze musimy znaleźć jaką polską! (śmiech) Jest też dostępna poprzez iTunes, Google play, Amazon i inne. To już wszystko z mojej strony. Wielkie dzięki za wywiad. Dzięki za poświęcony dla nas czas i wspieranie zespołu, bardzo to doceniamy! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

FALLEN ORDER

83


Jesteśmy obrońcami naszej własnej muzyki Trzeci krążek Włochów z Tarchon Fist "Heavy Metal Black Force" przykuł moją uwagę nietypową okładką, która w połączeniu z militarnym imagem mogła dawać nadzieję na totalnie niszczącą muzykę. Jednak okazało się, że nie jest to nic spekatakularnego i nie wiele różni się od dwóch poprzednich albumów. Pomimo tego grany przez nich heavy metal jest na tyle dobry, że chyba warto dać im szansę. Przed wami Tarchon Fist. HMP: Cześć! Co słychać w Tachon Fist? Tarchon Fist: Cześć wam! Czujemy się dobrze i chcemy podziękować za możliwość wzięcia udziału w tym wywiadzie! Przedstawimy się: Ramon na wokalu, Lvcio na gitarze, Rix na gitarze, Wallace na basie oraz Zwierzak na perkusji. Jak długo powstawał materiał na "Heavy Metal Black Force"? Trudno odpowiada się na takie pytania! Niektóre kawałki, riffy i pomysły były komponowane przez kilka lat przez Lvcio. "Heavy Metal Black Force" jest rezultatem kombinowania tego materiału z nowych utworów, pomysłami i aranżacjami. Niektóre z nich powstawały dawno, dawno temu, jak na przykład "Born to Kill", który Lvcio skomponował w 1982 roku. Patrząc z perspektywy czasu, jesteście zadowoleni z tego materiału? Oczywiście! Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego albumu! Jest naturalną ewolucją w naszej historii - począwszy od starożytnych piratów w Tarchon Fist, przez wojowników z Fighters, kończąc na żołnierzach z "Heavy Metal Black Force". Jak powstawała muzyka? Macie jednego kompozyto ra czy tworzycie wspólnie? Jak powiedziałem wcześniej Lvcio jest głównym kompozytorem w zespole. Pisze muzykę i niektóre melodie do kawałków a następnie Rix dołącza do nich teksty. Ramon finalizuje te teksty swoim mocnym głosem a Wallace i Zwierzak dorzucają do całości szczyptę groove'u. Jakie są wasze najważniejsze inspiracje? Komu najwięcej zawdzięczacie to, że gracie właśnie ten gatunek muzyki? Cóż… Dla nas zamiłowanie do muzyki wyrasta z różnych korzeni! Każdy z nas ma inne inspiracje - od muzyki z kreskówek aż po ekstremalny metal. Od disco z lat 70-tych po rock, pop i funky… wiele stylów do takiej listy można by dodać! Jeśli wziąć pod uwagę klasykę rocka i heavy metalu to inspirujemy się Iron Maiden, Motorhead, Manowar, Deep Purple, Saxon, Rainbow, Dio, Queen, Helloween czy Megadeth… Najważniejsze jednak jest co innego: gramy

metal w stylu Tarchon Fist i jesteśmy z tego dumni! Czy postrzegacie " Heavy Metal Black Force" za swój najlepszy album? Gdybym miał wybierać, byłoby to bardzo trudne, ponieważ moim zdaniem każde wasze wydawnictwo ma ten sam, równy i dobry poziom. Obecnie postrzegamy "Heavy Metal Black Force" jako najlepszy album Tarchon Fist. Jesteśmy z niego dumni! Pierwszy i drugi znajdują się na nieco innej ścieżce… "Heavy Metal Black Force" jest innym albumem, tak w stylu, sposobie kompozycji, jak i brzmieniu i aranżacji. Mogę powiedzieć, że ten album najpełniej pokazuje kim jesteśmy naprawdę w chwili obecnej. Dostrzegacie jakieś różnice między najnowszym a poprzednim albumem? Należy podkreślić, że każdy album różni się od poprzednika nastrojem. Z historycznego punktu widzenia długograje są osadzone w konkretnym czasie i nastroju całego zespołu. Zespół jest tworzony z ludzkich istot z różnymi myślami i emocjami. "Heavy Metal Black Force" odzwierciedla naszą teraźniejszość. Kiedy wpadliście na pomysł militarnego wizerunku? Zarówno okładka jak I towarzyszące jej zdjęcia są utrzymane w tej samej atmosferze… Szukaliśmy nowego wizerunku z silnym przekazem. Czegoś nowego reprezentującego zmiany jakie zaszły w naszej obecnej muzyce. Każdy człowiek ma jakąś bitwę do wygrania. My jesteśmy obrońcami naszej własnej muzyki. Jesteśmy przeciwnikami każdej (!) wojny, ale mamy jasno określone poglądy filozoficzne w naszej muzyce: Bronimy oryginalności. Na świecie jest tak dużo kapel trybutowych, tak zwanych cover bandów, że postrzegamy siebie samych jako grupę oporu. Walka dziś znaczy zupełnie coś innego niż kiedyś. To jest nasza droga do wygrania tej bitwy, a może nawet wojny. Przed wydaniem "Heavy Metal Black Force" mieliś cie dwie poważne zmiany składu na pozycjach gitarzysty i wokalisty. Dlaczego to się stało i czy było łatwo znaleźć następców? Tak, w 2010 wokalista i gitarzysta opuścili zespół. Po-

wód był prosty, nie byli w pełni jego członkami. Innymi słowy: zaangażowanie, nastroje i myśli tych gości nie płynęły na tych samych falach co u reszty zespołu. Oczywiście, wcale nie było łatwo znaleźć właściwych ludzi, by skompletować nowy skład. Zorganizowaliśmy casting i przesłuchanie z różnymi wokalistami i gitarzystami i w końcu wybraliśmy Ramona na wokalistę i Rixa na gitarzystę prowadzącego. Cieszymy się z tego wyboru, ponieważ teraz nie jesteśmy tylko zespołem, jesteśmy ekipą i bardzo dobrymi przyjaciółmi. zy ta sytuacja miała związek z czteroletnią prz Cz erwą między "Fighters" a "Heavy Metal Black Force"? W ciągu tych czterech lat między "Fighters" a "Heavy Metal Black Force" Tarchon Fist wydał wiele innych produktów: DVD "We Are the Legion", nowe promo "Play It Loud", winyla "World of Fighters" i dwa teledyski, do "Play It Loud" oraz "I Stole a Kiss to the Devil". To bardzo istotna sprawa podkreślająca, że nigdy nie zaprzestaliśmy żadnej z aktywności. Jak narodził się pomysł wydania "Fighters" jako pod wójny album z dyskiem bonusowym? Większość zespołów prawdopodobnie zostawiłoby ten materiał na przykład na jakieś przyszłe EP… Powód był prosty! Nie jesteśmy "większością zespołów", jesteśmy Tarchon Fist! Na waszym debiucie znalazła się kompozycja zatytułowana "Football Aces", więc jako fan piłki nożnej chcę zadać kilka pytań odnośnie wspomnianego. Jakiemu klubowi kibicujecie? Jako zespół nie jesteśmy zbyt wielkimi fanami piłki nożnej, poza naszymi osobnymi pasjami! "Footbal Aces" to silny atak na pozycję włoskich piłkarzy jako krytyka ich zajebistości i gwiazdorzenia. Według nas nikt nie zasługuje na zarabianie tylu pieniędzy, tylko dlatego, że ugania się za dmuchaną dętką. Skoro mówimy o piłce nożnej co sądzicie o fanatyzmie i chuliganach? Piłka nożna to tylko gra. Jako gra jest sprawą absolutnie pozytywną. Ale wszystko co jest związane z przemocą nie może być pozytywne. Dla przemocy nie ma usprawiedliwienia. Jeśli wspierasz czyjąś drużynę, to wspieraj gości którzy w niej grają, nie walcz przeciwko tym, którzy wspierają drużynę przeciwników! To jest gra i ona kończy się wraz z zakończeniem meczu. Okładka "Heavy Metal Black Force" jest nieco niespotykana jak na heavy metalwoy zespół, ale lubię ją. Skąd się wziął taki pomysł? Chcieliśmy przejrzysty obraz na okładkę. Prosty, ale z silnym przekazem i by dopasował się z logo Tarchon. Końcowy wybór, który możesz zaobserwować, jest bardzo dobry. Pięciu żołnierzy którzy dla nas reprezentują wilka, nasz pierwszy ikoniczny znak, będącego po

Foto: Tarchon Fist

84

TARCHON FIST


naszej stronie. W waszych tekstach poruszacie wydarzenia historyczne, wojenne a nawet motywy polityczne ("Student Attack"). Czy możecie je wyjaśnić i powiedzieć co jest dla was największą inspiracją w tworzeniu tekstów? Wydarzenia historyczne i codzienne życie są motywami, które wchodzą w skład naszych tekstów. "Student Attack" jest o rebelii w Grecji z lat 2009 - 2010. "All Your Tears" jest o horrorze jaki kreuje wojna, każdy żołnierz to też człowiek, ma swoje przemyślenia, emocje i rodzinę. Każda śmierć sprawia, że są ludzie, którzy za nim będą płakać. Utwór ma za zadanie wyeksponować nasze różne powody dla których walczymy. Walkę przeciwko oprawcom, walkę o przetrwanie, o to by móc iść dalej. Zrealizowaliście też singiel, który można było zdobyć podczas festiwalu 3 Days In Rock w lipcu. Czy będzie jeszcze możliwość zdobycia go przy innych okazjach? Czy znalazły się tam utwory typowe dla was, czy może jakieś niespodzianki? Zrealizowaliśmy go w limitowanym nakładzie stu kopii jako rozszerzona wersja naszej płyty i zrobiliśmy ją specjalnie dla najbliższych fanów Tarchon Fist! Każdy numer Tarchon Fist różni się od pozostałych! Lubimy eksperymentować z wieloma gatunkami, ale każda w rezultacie jest kawałkiem w stylu Tarchon! A co to był za festiwal? Z jakimi zespołami tam zagraliście? 3 Days In Rock, który w tym roku odbywał się po raz siódmy, jest miejscem spotkania fanów Tarchon z każdego miejsca Europy. Jak każdego roku, także i w tym graliśmy z zespołami z wielu różnych europejskich państw. A w przyszłym roku może zagramy z jakimś polskim zespołem! Bo czemuż by nie? Graliście z wieloma znanymi grupami. Które koncer ty wspominacie najmilej? Z kim grało wam się najlepiej? Tak, graliśmy z wieloma zespołami na całym świecie! Podobał nam się każdy gig i festiwal, ale to, co nas najbardziej uszczęśliwia to, to że jesteśmy razem i gramy naszą muzykę mając na twarzy banana od ucha do ucha! Wszystkie wasze albumy zostały wydane przez My Graveyard. Wygląda na to, że ta wytwórnia odpowiada waszym potrzebom? Zrealizowaliśmy nasze trzy albumy w My Graveyard. To była bardzo owocna kolaboracja. Przez te lata pracowaliśmy z nią bardzo ciężko i uzyskaliśmy świetne rezultaty! Włoska scena w ostatnich latach jest bardzo silna, co tyczy się zarówno heavy jak i thrash metalu. Jakie sa relacje między zespołami? Macie jakieś przyjaciel skie kontakty między sobą? Wspieracie się wzajem nie? Mamy przyjaciół między muzykami na włoskiej scenie metalowej, wspieramy ich a oni wspierają nas. Oczywiście, mamy na myśli te zespoły, które tworzą własną muzykę! Jakie plany Tarchon Fist ma na przyszłość? Jesteście zadowoleni z obecnego statusu w jaki ma zespół? Nowy wideoklip jest w produkcji i będzie naprawdę fantastyczny! Pracujemy też nad nowym albumem, który wyjdzie w 2015 roku w ramach rocznicy dziesięciolecia istnienia Tarchon Fist. To wszystko z mojej strony. Dzięki za wywiad i wszystkiego najlepszego! Dzięki za tę możliwość, mam nadzieję , że zobaczymy się wkrótce w Polsce! Do zobaczenia! Rogi w górę!

Ludzkość powinna połączyć się z naturą Serbia ostatnio doświadczona klęskami żywiołowymi z mozołem staje na nogi i to również dzięki muzyce. Przyczynił się do tego także coraz bardziej rozpoznawalny Forever Storm, który jeszcze nie dawno sam przechodził przez zatargi z wytwórnią. Pomimo przeciwnościom losu panowie stanęli na nogi i podbijają świat najnowszym krążkiem - "Tragedy". HMP: Wasz album "Tragedy" wyszedł stosunkowo niedawno. Jak się czujesz mając go już skończonego i wydanego? Zajęło to trochę czasu (śmiech). Cóż, po tych paru latach pracowania nad kawałkami i blisko roku miksowania, produkowania, mogę powiedzieć, że jesteśmy nawet usatysfakcjonowani i szczęśliwi, że możemy sie nim z wami podzielić.

młodej kapeli. Mogliśmy tam poznać paru z byłych muzyków, dobrze znanych z Jugosławii. Mięliśmy też okazje z nimi zagrać. Zawiązaliśmy dzięki temu wiele wspaniałych znajomości z całego regionu. Ludzie oglądający OBM (bośniacka telewizja) usłyszeli nas i zobaczyli. Po tym występie wiele osób w Serbii a głównie z Belgradu, zaczęli nas rozpoznawać na ulicach i pytać czy to my tam występowaliśmy (śmiech).

Nikola, wasza keyboardzistka opuściła zespół, dlaczego? Zamierzacie znaleźć kogoś innego na jej miejsce? Miała swój osobisty powód, ale mogę otwarcie powiedzieć, że nie było już między nami chemii. Będziemy naszą prace kontynuować jako kwartet.

Dużo zespołów cię inspiruje? Co wpływa na ciebie najbardziej, podczas pisania waszych kawałków? Jest wiele zespołów, które ukształtowało nasz sposób myślenia i grania, takie jak Iron Maiden, Megadeth, Metallica, Dream Theater, Gamma Ray itd. i jesteśmy im za to dozgonnie wdzięczni. Ale teraz jest czas abyśmy znaleźli swoja własną drogę.

Zajeliście trzecie miejsce podczas Metal Battle na Wacken 2010. Jak było? To było genialne! Całe doświadczenie było przytłaczające! Po pierwsze, jak graliśmy to poczuliśmy, że to jest to! To jest to, co każdy zespół powinien zobaczyć i poczuć by nazywać sie zespołem. Wielka scena, dobry sprzęt i organizacja. Ludzie w tłumie, którzy na prawdę cię słuchają. Wszystko to dodaj do siebie a wyjdzie ci piekielnie dobry występ. Po tym wszystkim przychodzi czas na dobę imprez i oglądnie takich występów jak Iron Maiden, W.A.S.P., Kamelot, Edguy, Arch Enemy itd. Wacken jest na prawdę czymś specjalnym. Ale wcześniej, wzięliście udział w międzynarodowym konkursie, który wygraliście. Pomogło wam to w zdoby ciu popularności? Oczywiście, dużo ludzi miało okazje posłuchać naszej muzyki i to jest to, co jest na prawdę ważne. Im więcej masz fanów, im większym się stajesz, tym możesz więcej spodziewać się za swoją pracę. Dzięki temu konkursowi mogliście nagrać "Soul Revolution" wydany przez One Record. Myślę, że to jest ogromna nagroda. Oczywiście, że tak. Zwłaszcza, że w Serbii musisz zawsze płacić za podpisanie kontraktu. To był dobry sposób, żeby to ominąć. Współpraca z One Record była najlepsza, gdy się skończyła. Ale od czasu, kiedy sytuacja finansowa w przemyśle muzycznym, który działa z muzyką alternatywną, taką jak rock, metal, punk, rap itd. nie jest zbyt dobra, przez co promocja i praca włożona w nasz album była bardzo mała, dlatego zdecydowaliśmy podpisać kontrakt na druga płytę gdzie indziej. Okładkę na "Soul Revoution" zrobił dobrze znany rysownik komiksów - Bene Kerac. Jak podoba wam sie jego praca i jak przekonaliście go do współpracy? Bene Kwarc jest dobrze znanym rysownikiem komiksowym i od kiedy robi bardzo dużo klasycznych rzeczy, był w stanie zrobić dla nas grafikę, którą potrzebowaliśmy bardzo szybko. Dodatkowo pomógł nam zaprojektować własne logo. Kontakt z nim złapaliśmy poprzez naszą ówczesna wytwornię - One Record. Teraz współpracujecie z EBM Records. Oni was naleźli czy wy ich? My ich znaleźliśmy poprzez naszego menagera z Niemczech. Byli tą wytwórnią, która pokochała naszą muzykę, wiec zaoferowali nam kontrakt. EBM jest na prawdę otwarte i zorganizowane, więc nasza współpraca przebiega pomyślnie. Wzięliście udział w programie telewizyjnym "Rat Benova". Jak było? "Rat Benova" jest super programem do wypromowania

Zrobiliście teledysk do "Tragedy", utworu tytułowego z waszej najnowszej płyty. Jaki był główny jego zamysł? Osobiście mogę powiedzieć, że ta dziewczyna przypomi na mi Lare Croft z Tomb Rider! Pomysłem było to, aby opowiedzieć historie, na której był oparty kawałek. To jest przeżycie człowieka, który przewidział, że świat zmierza ku końcowi i był na tyle pechowy, żeby to przetrwać i strącić wszystko to, co kochał. Dziewczyna z teledysku przypomina mu wnuczkę co strasznie go dręczy i sprawia, że później się zabija. Prawdziwa tragedia... i tak chcieliśmy dać dziewczynie dobry wygląd i teraz nazywana jest serbska Lara Croft (śmiech). Możesz powiedzieć coś o waszych tekstach? Teksty są głownie o nie-utopijnej tematyce i oparte na współczesnym sposobie myślenia - jedyna rzecz która ma znaczenie - to ja. Nie inni, nie ziemia, tylko ja. Od czasu kiedy to ja pisze teksty zamierzam sprzeciwiać się temu. Ludzkość, jako gatunek, który okupuje znaczący obszar ziemi, powinien się na nowo połączyć z natura i drugim człowiekiem. Może to zabrzmieć jak powiedzonko, ale nim nie jest. Rzeczy po prostu mogą się dla nas źle skończyć. Ponieważ wydaliście nowa płytę macie jakieś plany na jej promowanie? Jakieś koncerty, może trasa? Zagraliśmy koncert promocyjny w naszym mięście Kragujevac i zamierzamy zagrać więcej koncertów w kraju i w regionie kiedy już stan wyjątkowy po powodziach zostanie odwołany. Nasz pierwszy koncert zagramy charytatywnie dla ofiar powodzi. Po wszystkim mamy nadzieje przekroczyć granice kraju i dotrzeć do Europy i Ameryki jeżeli sytuacja nam na to pozwoli. Graliście jako suport dla Blaze Baleya. Jak wspominacie ten koncert? Poszło nam całkiem dobrze. Poznaliśmy go i mięliśmy okazję zagrać dla jego wspaniałego zespołu. Posiedzieliśmy również z innymi zespołami i nawet sprzedaliśmy trochę merchu. (śmiech) Było fajnie! Podobają się wam recenzje waszego albumu? Zgadzacie sie z nimi? Po pierwsze muszę powiedzieć, że jestem bardzo wdzięczny, że te recenzje są w ogóle pisane i że nasz album jest słuchany na całym świecie. Nasza wytwórnia robi na prawdę dobrą robotę jeżeli chodzi o promocje. Recenzje są bardziej niż dobre i mam nadzieje, że będzie ich więcej. Ostatnie słowa należą do was... Walczcie o to w co wierzycie, podtrzymujcie ogień i pijcie piwo! Pozdrowienia! Daria Dyrkacz

Maciej Osipiak Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Foto: Forever Storm

FOR0EVER STORM

85


Rozrywka, rebelia i palmy wielkanocne Matthias Greywolf, gitarzysta Powerwolf, nieco mnie zaskoczył w tym wywiadzie. Z jednej strony mówi, że w procesie komponowania niczego nie można wykalkulować, a z drugiej strony skupia się na tym, żeby dogodzić fanom. Cieszy mnie jednak ogromnie, że - mimo moich obaw podyktowanych lekką, żartobliwą ostatnią płytą - zespół wciąż ma wiele pasji twórczej. HMP: Skąd pomysł na ponowne wydanie waszych dwóch pierwszych płyt ("Return in Bloodred" i "Lupus Dei" - przyp. red.). To pomysł Metal Blade? Matthew Greywolf: Tak, Metal Blade zaproponowała, żeby udostępnić specjalne wydania naszych czterech pierwszych płyt. Cieszę się, bo zwłaszcza "Return in Bloodred" jest dziś trudno dostępny, a poza tym jest nieco... "zapomniany". Byłam na kilku waszych

łoby nudne. Muszę przyznać, że "Return in Bloodred" zawiera jeden z moich ulubionych kawałków, "The Evil Made me Do It". Uwielbiam tę świetną linię melodyczną, klimat i samą konstrukcję numeru. Pamiętasz jak powstawał ten utwór? Riff jest mojego autorstwa, reszta przyszła sama z siebie. Lubię szczególnie tę środkową część utworu, ma naprawdę niesamowitą atmosferę. Przypominam sobie, że ten numer był moim highlightem

że właśnie na "Lupus Dei" znaleźliśmy własny styl. Falk wniósł w nasza muzykę kościelne organy, Attlia odkrył swój sposób śpiewania, a jednocześnie byliśmy odważniejsi i bardziej zdecydowani niż przy nagrywaniu "Return in Bloodred". Przypominam sobie, że podczas produkcji, momentami nie mogłem spać po nocach, bo byłem tak nakręcony i nie mogłem się doczekać kolejnego dnia w studiu. Wydajecie teraz książkę biograficzną. Możesz zdradzić kto był pomysłodawcą, wy czy wytwórnia? Pomysł był nasz. Chcieliśmy reedycje uczynić czymś naprawdę szczególnym. Początkowo pomysł, żeby napisać książkę, był tylko żartem, ale z czasem zaczął się klarować, stawał się lepszy, aż w końcu wyszedł z niego duży projekt. A skąd tytuł "History of Heresy"? Kiedyś mówiliście, że "Powerwolf jedynie opisuje religię" nie jest żadną herezją. Tytuł należy rozumieć całkowicie ironicznie. Heavy metal jest rebelią, herezją. Tytuł odnosi się do naszego życia jako zespołu. Przemierzanie świata przez dziesięć lat z jednym zespołem to coś całkowicie innego niż prowadzenie uporządkowanego życia. Dlatego tytuł pasuje. Nie odnajdziesz tu żadnego religijnego przesłania. A kto napisał tę książkę? Dużą część napisałem ja. Całymi tygodniami grzebałem w naszych archiwach, przejrzałem setki zdjęć, filmików i przeczytałem tyleż samo wszelkich notek. Później pisanie przyszło mi szybko i łatwo. Wychodzą obie książki, które będą zawarte w jednym boksie. W jakim języku będzie można ją przeczytać? Po angielsku.

Foto: Napalm

koncertach i nigdy nie słyszałam numerów z tej płyty na żywo. A może uważasz, że ten krążek to tylko taki wstęp do "właściwego" Powerwolf? (śmiech) Nie, kochamy ten album i postrzegamy go jako zupełnie właściwy album Powerwolf. A na koncert trudno jest po prostu wybrać konkretnie dziesięć - czternaście kawałków, a tyle zazwyczaj gramy. To, że większość fanów poznało nas dopiero przy okazji trzech ostatnich płyt sprawia, że rzecz jasna w pierwszej kolejności wybieramy utwory z tych właśnie świeższych krążków. Bardzo chciałbym znów zagrać na przykład "Mr Sinister", ale przy 90-minutowym secie musielibyśmy pominąć jakiś inny kawałek, na który fani właśnie czekają. Widać, że wasz styl bardzo ewoluował. Pierwsza płyta jest bardziej surowa, ascetyczna i mroczniejsza niż późniejsze. Dziś Powerwolf jest bardziej teatralny. Może gdzieś w środku tęsknicie za tą prostotą? Nie, nie oglądamy się za siebie. "Return in Bloodred" był migawką roku 2004. Minęło już dziesięć lat i rozwinęliśmy się. "Return in Bloodred" był także hołdem oddanym naszym wczesnym inspiracjom - Black Sabbath i Mercyful Fate. To był ważny album, ale powtarzanie go by-

86

POWERWOLF

podczas trasy promującej "Return in Bloodred". A "We Came to Take Your Souls" i "Saturday Satan" z "Lupus Dei" łączy ta sama tematyka? Pamiętam, że "Staurday Satan" był napisany pod wpływem pewnej ulotki... Nie. "Saturday Satan" to historyjka ironiczna, która faktycznie bazuje na ulotce jakiejś sekty, a "We Came to Take Your Souls" to numer o Powerwolf, nasz artystyczny hymn. Ostatnio widziałam koszulkę pewnej polskiej firmy, która promuje patriotyzm (tutaj pokazuję zdjęcie koszulki z żołnierzami wyklętymi - red.). Od początku kojarzy mi się ona z okładką "Lupus Dei". Podoba ci się? Niezależnie od tego, czy mi się podoba czy nie, nie chcemy mieć nic wspólnego z czymkolwiek, co ma związek z polityką lub inicjatywami politycznymi. Powerwolf to rozrywka, metalowa grupa, nie zajmujemy się i nie będziemy zajmować politycznymi tematami. Ok, rozumiem... W każdym razie uważam "Lupus Dei" za wasz najlepszy album. To on pokazał jaki kierunek później obierzecie. Dla mnie to nasza najważniejsza płyta, dlatego,

Running Wild miał piracki pomysł na zespół, który niestety z biegiem lat zaczął się wypalać... Wy macie pomysł kościelny... Nie boisz się, że pewnego dnia też ta studnia pomysłów zacznie się wyczerpywać? Macie jaką gotową alternatywę (śmiech)? Tak, jako alternatywę przewidujemy przebieranie się za astronautów i śpiewanie o kosmosie (śmiech). Nie, takie rozważania nie mają miejsca z tego powodu, że to, co robimy także nie jest jakimś wymyślonym image. Wy, dziennikarze często myślicie, że muzycy sobie siadają i układają plany, ale to nie byłby żaden kreatywny proces. Śpiewamy o tematach religijnych, bo to jest coś, co nas prywatnie interesuje i zajmuje. Dla nas to naturalne, że o tym śpiewamy, tym po prostu jesteśmy. Jeśli to wydaje się komukolwiek nudne, nam jest obojętne czy będziemy przez ludzi niezrozumiani. Zrozumieją nas ci, którzy uznają to za coś ciekawego. Jeśli chodzi o chrześcijaństwo, wydaje mi się, że Niemcy są bardziej protestanckie niż katolickie. Dlatego zastanawia mnie skąd tyle odniesień do katolickiego kościoła w twojej muzyce. Część Niemiec w której mieszkamy jest głównie katolicka, stamtąd nasiąknęliśmy katolicką symboliką i liturgią i dlatego zajmuje nas ona w pierwszym rzędzie. A nie myśleliście o jakichś zaśpiewach zaczerpniętych z kościoła prawosławnego? Nie. Nie znam się na prawosławnym kościele i nie potrafiłbym pisać tekstów o tym, o czym nie mam większego pojęcia. A jak podoba ci się image szwedzkiego Ghost? Nie zwracam uwagi na to co inne grupy robią. Nigdy nie widziałem Ghost na żywo, ale znam ich osobiście dlatego nie chciałbym sobie pozwalać na opinie.


Nie miałam okazji rozmawiać z wami przy okazji wydawania ostatniej płyty, "Preachers in the Night", więc pozwolę sobie na kilka pytań. Mam wrażenie, że na tym krążku skoncentrowaliście się na szybkich utworach niemalże pisanych z myślą o koncertach... Nie. Piszemy muzykę, która powstaje w sposób kreatywny. Niczego nie planujemy ani nie kalkulujemy. Po raz pierwszy umieściliście utwór po niemiecku. Dlaczego akurat ten, "Kreuzfeuer"? Dlatego, że zwyczajnie pasował. Nie planowaliśmy tego. To była dokładnie ta melodia, ten ciężki rytm i to słowo "kreuzfeuer" ("krzyżowy ogień" - przyp. red.), więc po prostu tak zrobiliśmy. Mam wrażenie, że ten album najbardziej pełnym humoru krążkiem w waszej karierze... Nie sądzę, żeby nasz humor na "Preachers of the Night" był bardziej zaznaczony niż na poprzednich płytach. Co nie zmienia faktu, że iskrzący się humor prowadzi nas zawsze. Zbyt wielu muzyków bierze siebie samych na śmiertelnie poważnie, my tego nie potrzebujemy. Bierzemy naszą muzykę na serio, ale potrafimy się także z samych siebie śmiać. Koniec końców nie chcemy być żadnymi religijnymi fanatykami. "Last of the Living Dead" to numer w stylu niemalże drugiej płyty - majestatyczny, monumentalny... Attila zaśpiewał ten utwór wraz z chórem kościelnym? Chór był później dodany, nagrany w Deutsch-herrenkappelle, najstarszym kościele w Saarbrücken. Attila zaśpiewał w studiu, ale chóry już mieliśmy w głowach podczas nagrywania. Muszę przyznać, że takie oblicze Powerwolf pasuje mi najbardziej. Liczę na więcej takich kawałków w przyszłości (śmiech). Tego nie można zaplanować. Mogę zarówno stwierdzić, że tego rodzaju utwory powstaną, ale może też tak być, że powstaną same szybkie kawałki. Nie wymuszamy na sobie niczego. Do płyty dodaliście także wersje orkiestrowe niektórych kawałków... Wersje orkiestralne zostały zaaranżowane przez rosyjskiego kompozytora Dominica G. Joustena, który normalnie głównie komponuje muzykę filmową. Daliśmy mu kompletnie wolną rękę w kwestii orkiestracji. Niestety nie mogliśmy być z powodu braku czasu fizycznie na miejscu, ale kiedy usłyszeliśmy rezultaty, mieliśmy gęsią skórkę. W Polsce mamy pewną tradycję na ostatnią niedzielę przed Wielkanocą. Ludzie przynoszą do kościołów tak zwane palmy (tu pokazuję zdjęcie polskiej, kolorowej palmy - przyp. red.). Kiedy wraz z przyjaciółmi oglądaliśmy wasz koncert na Wacken 2013 uznaliśmy, że może na wasz następny występ na tym festiwalu przyniesiemy palmy. Inni przynoszą flagi czy maskotki, a my przyjdziemy z palmami. Myślisz, że byłby to w ogóle zrozumiały żart dla uczestników koncertu? (śmiech) (Śmiech) Oj, to byłoby coś! Ale sądzę, że niewiele osób mogłoby to zrozumieć. Tradycja Niedzieli Palmowej nie jest zbytnio rozpowszechniona w Niemczech. Przypominam sobie, że moi dziadkowie wieszali gałązki palmowe na Wielkanoc, ale to było dawno. Katarzyna "Strati" Mikosz

Powerwolf - Return in Bloodred 2005 Metal Blade

Kto poznał "Return in Bloodred" dopiero po 2009 roku, może czuć się zaskoczony. Pierwsza płyta Powerwolf nie jest okraszona ani kościelnymi zaśpiewami, ani "operową" manierą Attili Dorna, ba, posiada tylko jeden szybki utwór. Co więcej, wylewa się z niej cały kielich mrocznego nastroju, który nie popada - jak na późniejszych krążkach - w humorystyczną groteskę. Jedynym naprawdę mocnym wspólnym mianownikiem tej i późniejszych płyt Niemców jest wysoki czynnik przebojowości. "Return in Bloodred" mimo dominacji średnich, kroczących, czasem nawet wręcz doomowych (sic!) temp to wręcz kopalnia hitów. Niemal każdy refren aż błaga na kolanach o wspólne, chóralne śpiewanie na koncercie, a skandowane dodatki (jak w "We Came to Take your Souls" czy "Kiss of the Cobra King") są po prostu stworzone po to, by dołączyć do nich okrzyk z własnego gardła. Wszystkie numery na debiucie Powerwolf zbudowane są podobnie - proste, masywne, niegęste riffy stanowią jedynie luźny stelaż numeru, a motywem wiodącym jest linia wokalna, której cicho towarzyszą klawisze grające na trybie "organy kościelne". I choć dziś najczęściej wrzuca się Powerwolf do tego samego worka co Helloween, Gamma Ray czy nawet Sabaton, słuchając "Return in Bloodred" trudno pokusić się o tego rodzaju porównania. Słuchając dramatycznego wołania "Lucifer!" wyłaniającego się ze zwalistych riffów w "Lucifer in Starlight" nie sposób nie pomyśleć o Mercyful Fate, a podczas słuchania kapitalnego, snującego się mistycznie "The Evil Made me do It" na myśl przychodzi Black Sabbath. Album może i nie zachwyca samą warstwą muzyczną, zwłaszcza gitarową, która jest w zasadzie uboga, ale za to płyta mistrzowsko kreuje klimat - melodiami, emocjonalnym sposobem śpiewania Attili czy samymi konstrukcjami utworów. Aż dziwne, że ten przecież wyrazisty - styl nie przetrwał próby czasu. Drobne jego reminiscencje będziemy co prawda obserwować na kolejnych krążkach Powerwolf, ale nabiorą one nieco innej oprawy. (4,5)

Powerwolf - Lupus Dei 2007 Metal Blade

"Lupus Dei" czyli "Wilk Boży" to pierwsza płyta Powerwolf, na której zespół zaprezentował granie, jakie będzie mu towarzyszyć przez lata. I choć dziś pomysł cytowania liturgii katolickiej czy inspirowania się Iron Maiden urosły w graniu Niemców do rangi groteski, niemal kabaretu, to właśnie ten styl stał się flagowym stylem Powerwolf. Właśnie dlatego "Lupus Dei" jest najlepszym - moim zdaniem - osiągnięciem tej grupy. Do mrocznego klimatu znanego z debiutu doszły konkretne, dynamiczne riffy, zespół rozwinął nowe wątki - a mimo to całość nie uciekła Niemcom spod kontroli. Płyta jest wyważona i świetnie zbalansowana jeśli chodzi o stosunek heavy metalu do oprawy stylistycznej. Echa pierwszego albumu słychać w majestatycznym "When the Moon Shines Red" i podniosłym, zaśpiewanym z prawdziwym chórem (nagranym zresztą w kościele!) tytułowym "Lupus Dei". Jednak tego rodzaju "pamiątki" chowają się przy nowych odkryciach Powerwolf, których na płycie jest zdecy-

dowanie najwięcej. Zespół mocno postawił na energiczne riffowanie i aż dziwne, że od razu złapał tak nośne pomysły na riffy. Do perełek nowego stylu Niemców niewątpliwie należy okraszony świetnym, klasycznie judaspriestowym riffem i kapitalną linią wokalną "Prayer in the Dark". To kawałek posiadający wszystko co najlepsze w Powerwolf - chóry, kościelny cytat, motyw skandowany, linię melodyczną, gitary w idealnych proporcjach. I to właśnie "Prayer in the Dark" powinni sobie muzycy Powerwolf postawić oprawiony w ramkę na biurku. Podobną role gra także "Behind the Leathermask", w którym rozpędzony klasyczny heavymetalowy riff przeplata się z masywnym, zwalniającym uderzeniem. Co ciekawe, śmiało można powiedzieć, już na "Lupis Dei" znalazły się kawałki zapowiadające przyszłą drogę Niemców - widać, że "Vampires Don't Die" z wesołą melodią, dowcipnym tekstem i "łooo" w refrenie stał się szablonem, od którego Powerwolf wykrawał w przyszłości kolejne kawałki. Niemniej jednak, numer ten jest w zasadzie tylko dodającym smaczku rodzynkiem w cieście całej płyty. Pamiętam, że gdy "Lupus Dei" dopiero co wyszła, po prostu zwaliła mnie z nóg. Tak granego heavy metalu jeszcze nie było, takie operowanie klimatem na kanwie dynamicznego "europejskiego metalu" było siedem lat temu w zasadzie kompletnym novum. Warto spróbować posłuchać "Lupus Dei" odrzucając bagaż ich kolejnych płyt. Ten album dzięki świetnym proporcjom to wciąż jeszcze dobry heavymetalowy krążek, a klimat jaki roztacza wciąż ma jeszcze więcej wspólnego z mistyką niż z festynem. (5,5)

Powerwolf - Bible of the Beast 2009 Metal Blade

Pobożność godna średniowiecznego ascety, chóry niczym procesja w Boże Ciało, organista opętany szaleńczą żądzą krzewienia wiary. Wyznawcami są wilki, a bóstwem heavy metal. Klimat mroczny jak austriackie piwnice, szatany i pentagramy sypią się jak z rękawa, riffy pożyczone kolegom sprzed dwóch dekad a muzyka mocno siedzi w europejskiej, power metalowej scenie, nie boi się nawet ukłonu w stronę radosnego Gamma Ray. Tyle sprzeczności w przeciągu niespełna pięćdziesięciu minut, a efekt spektakularny. Nie powiem, że Wilki wreszcie odkryły swój styl, bo preludium, choć dużo bardziej posępne i walcowate, mieliśmy już na debiucie, a w przypadku "Lupus Dei" można było śmiało mówić o wykrystalizowanym "ja" Powerwolf. "Bible of the Beast" jest zdecydowanie rozwinięciem stylu poprzedniczki. Oczywiście płyta nie jest z gumy i żeby coś rozwinąć, coś trzeba zawinąć i schować pod dywan. Tak też się stało z "Bible of the Beast". Panowie podchwycili poprzedni pomysł wtłoczenia do muzyki sporej dawki kościelnego instrumentarium i niewątpliwie potężnej symfonii, chórów, łaciny przybyło. Wydaje się, że te świątynne przyprawy pociągnęły za sobą sposób komponowania utworów, w których zaroiło się od majestatycznych wstawek, refrenów i okrzyków zapraszających do zaangażowanego wykrzykiwania nowych prawd wiary. Wydaje mi się, że pod tym całym wielobarwnym habitem, sama baza heavy metalu nieco zeszła na drugi plan przez co trudno się na "Bible of the Beast" dopatrywać miażdżących riffów czy porywających solówek. Absolutnie nie są one złe, po prostu nie wydają się odgrywać pierwszorzędnej roli. Powerwolf postawił na teatr. Trudno nie ulec jego sile słuchając bombastycznego, zapowiadającego ideę Powerwolf "Raise your Fist, Evangelist", złowieszczego, nawiązującego do cerkiewnych śpiewów "Moscow after Dark", zabawnego odpowiednika numeru "Saturday Satan" jakim jest "Panic in the Pentagram", rewelacyjnego, także tekstowo "Catholic in the morning... satanist at night" (swoją drogą, zauważcie, że jego melodia bardzo kojarzy się z... polskim kujawiakiem), hiciora płyty "Resurrection by Erection" czy zamykającego, najcięższego na płycie utworu stylizowanego na wilczy hymn "Wolves against the World".

POWERWOLF

87


Kilku kawałków w tej wyliczance celowo nie wymieniłam, bo "Seven Deadly Saints" czy "Midnight Messiah" na łopatki niestety nie kładą. Mimo tych kilku wad - nie wad, trudno nie polubić tej płyty. Powerwolf stał się niesłychanie charakterystycznym zespołem, nie tylko przez wzgląd na swoją "ideologię" i bogate ozdobniki, ale też dzięki wyrazistemu wokaliście, który swobodnie podkreśla atmosferę śpiewając raz szkolonym, operowym głosem, raz chrypliwie i zadziornie, a nade wszystko w uszy rzuca się jego maniera zakańczania fraz. Dodawszy błyskotliwe pomysły na teksty, refreny czy generalnie melodie, otrzymujemy krążek, który wyjątkowo opornie wychodzi z odtwarzacza. Może i panowie z Powerwolf zaplanowali omamić nas swoją fantastyczną doktryną religijną, ale nic na to nie poradzę, że odbieram "Bible of the Beast" wyjątkowo humorystycznie i mimo dziesiętnego obrotu w mojej wieży, za każdym razem album ten odmalowuje na mo-jej twarzy uśmiech od ucha do ucha. Amen. (5)

wanie frazesów z Biblii, czy wcielanie drobnych elementów liturgii vide "kyrie eleison" ("Panie, zmiłuj się nad nami" - przyp. red.) w "We drink your Blood". Groteskowy klimat, przemieszanie majestatu z dowcipnymi tekstami, umiłowanie dla religii i jej przewracanie do góry nogami sprawia, że "Blood of the Saints" to kolejny przykład, że Powerwolf to soundtrack dla Drogi Krzyżowej, w której wśród bab ubranych w ludowe stroje i ministrantów w białych komżach dumnie kroczą też wilkołaki z pastorałami w łapach i mitrach na łbach. (5,2)

Powerwolf - Preachers of the Night 2013 Napalm

Powerwolf - Blood of the Saints 2011 Metal Blade

Po poprzedniej płycie, na której Powerwolf rzucał hiciarskimi refrenami i żartami jak kwiatkami w Boże Ciało, a riffy chowały się za rozbudowaną symfoniką, zaczęłam się zastanawiać czy to koniec mrocznego, heavymetalowego Powerwolf. "Blood of The Saints" pokazuje, że nie koniec, bo krążek mimo czerpania garściami z pomysłów opatentowanych na "Bible of the Beast", mocno trzyma się stylistyki "Lupus Dei". Co za tym idzie, naj-nowszy album Wilków - w przeciwieństwie do poprzedniczki - śmiało można nazwać nie tylko kopalnią niecodziennych pomysłów, ale też po prostu dobrym heavymetalowym krążkiem. Bo jak inaczej nazwać do szpiku kości runningwildowy "Sanctified with Dynamite", najlepszy z maidenowej trylogii "Murder at Midnight" czy rewelacyjny wokalnie i nastrojowo "Son of a Wolf"? Oczywiście heavymetalową szalę równoważy kilka bardziej efekciarskich, jajcarskich i po prostu słabszych muzycznie numerów takich jak troszkę "popowy" "We Drink Your Blood" czy wesołkowaty "Dead Boys Don't Cry". Warto zauważyć, że zespół konsekwentnie trzyma się wspomnianych wyżej cyklów trylogii. "Murder at Midnight" to kontynuacja "Saturday Satan" (z "Lupus Dei") i "Panic in the Pentagram" (z "Bible..."), wszystkie traktują o zbyt poważnym i przeinaczonym postrzeganiu diabła jako elementu poplkultury i wszystkie osadzone są na maidenowej stylistyce. Z kolei "Ira Sancti" to ciąg dalszy "Lupus Dei" (z "Lupus Dei") i "Wolves Against the World" (z "Bible..."), wszystkie wzniosłe, majestatyczne, eksponujące wyszkolony klasycznie głos Attili Dorna. Da się zauważyć zawiązywanie się kolejnej trylogii, na razie reprezentowanej przez dyptyk "Catholic in the Morning... Satanist at Night" (z "Bible...") i "All we Need is Blood" (z "Blood of..."), w których melodia opiera się na tradycyjnych nutach ludowych. Pomijając sam powrót właściwych proporcji w Powerwolf, cieszy to, że "Blood of the Saints" ma zdecydowanie lepsze, bardziej mięsiste brzmienie i lepszy miks niż poprzedniczka. Świetne melodie i błyskotliwe teksty zyskały dzięki temu godną oprawę i chyba to czyni Powerwolf zespołem zupełnie innym niż wszystkie. Dopieszczone teksty doskonale zespolone z muzyką, cała feeria efektów - kościelnych chórów, oryginalnych organów - nie wspominając już o świetnej okładce i dopracowanym image'u grupy sprawia, że Powerwolf jest skończoną koncepcją i tak naprawdę nawet słabsza jego płyta broniłaby się samą ideą, której nikt poza Powerwolf nie ma. Ponadto, nawet tym, którzy uważają Wilki jedynie za zabawkę dla nastolatków podpowiadam popatrzeć nieco szerzej. Nie jestem pewna czy przeciętny nastolatek rozpoznaje tyle kodów zaczerpniętych z katolickich rytuałów, a przeniesionych na "wilkokatolicyzm". To nie tylko "alleluja" czy wplatanie klasycznych modlitw po łacinie, ale też zaskakujące cyto-

88

POWERWOLF

I klops. Z heavymetalowego zespołu błyskotliwie wzbogacającego klimat religijnymi cytatami, Powerwolf stał się kabaretowym bandem idealnym do grania na metalowym odpowiedniku Dni Śliwki. W zasadzie poza zamykającym krążek, majestatycznym "Last of the Living Dead", nie ma tu za bardzo czego słuchać. Zamiast ciekawych metalowych riffów, na których zespół powinien tkać linię utworu, spotykamy na "Preachers of the Night" raczej proste gitarowe "wzmacniacze" refrenów i melodii. Zamiast subtelnego kreowania atmosfery za pomocą łacińskich cytatów i świątynnych zaśpiewów słyszymy przaśne melodie do tańca i nomen omen - różańca. Słychać, że motywem przewodnim ostatniej płyty Niemców jest wokal oraz melodia i rzeczywiście trudno na niej uświadczyć choć momentu, w którym Attila milknie oddając głos gitarom. Warstwa muzyczna jest zwyczajnie nieciekawa i żadnego spragnionego heavy metalu parafianina nie porwie. Płyta składa się niemal wyłącznie z dynamicznych, wręcz wesołych melodii, czasem opartych na ludowych motywach z Rumunii, czasem po prostu skonstruowanych na prostych, skocznych rytmach, a utwory na niej zawarte bez ogródek można nazwać zwyczajnie, "piosenkami". To nie obelga. One po prostu zostały stworzone do śpiewania - widocznie tak właśnie przesunęły się powerwolfowe priorytety. Zapewne niemałą rolę odegrała w nich popularność właśnie tego rodzaju utworów na występach. Pamiętam jak Niemcy grając koncerty, z całą powagą nawiązywali w ich scenariuszu do "mrocznej mszy"; każdy wiedział, że jest to forma żartu i całość należy traktować z przymrużeniem oka, ale dowcip wciąż był wyważony. Z czasem, prawdopodobnie pod wpływem popularności wśród festiwalowej publiki tych bardziej skocznych melodii i zabawowych części występów (np. "a teraz wszystkie dziewczyny piszczą!"), koncerty Powerwolf coraz silniej skręcały w kierunku kabaretu, a cała finezja pomysłu Niemców na siebie stała się grubo ciosana i - co by tu nie mówić - po prostu w złym guście. Niestety ten festiwalowy trend znalazł swoje odbicie na ostatnim krążku Niemców. "Preachers of the Night" wydaje się być stworzona właśnie na takie wakacyjne okoliczności. Absolutnie nie można odmówić Niemcom oryginalności, cały ten kościelny anturaż to przecież naturalna, tyle, że przesadzona konsekwencja pomysłów z "Lupus Dei". Szkoda tylko, że podkręcili w tym stylu nie to, co najlepsze. Z jednej strony pociesza fakt, że już raz udało im się nieco wrócić na właściwą drogę (wydanie "Blood of the Saints" po "Bible of the Beast"), z drugiej strony... dlaczego znów zawrócili na tę niewłaściwą? Ot, zagadka. (4) Katarzyna "Strati" Mikosz

HMP: Muszę przyznać, że właśnie na taką płytę Elvenking od dawna czekałam. Co sprawiło, że postanowiliście - przynajmniej częściowo - wrócić do dawnego stylu? Aydan: Tak, w pewnym sensie mogę powiedzieć, że tak się właśnie stało. Już na poprzedniej płycie, "Era" spoglądaliśmy w kierunku naszych początków, w kierunku czasów, w których przygoda z Elvenking dopiero się rozpoczęła. Jeśli uważać "Erę" za pierwszy krok w tym "powrotowym" kierunku, to wraz z "The Pagan Manifesto" już całkowicie wróciliśmy do źródeł brzmienia Elvenking i pierwotnej wizji na ten zespół. Słuchając takich utworów jak "Towards the Shores", "King of the Elves" czy "Witches Gather" mam wrażenie, że wróciliście nie tyle do "The Winter Wake", ale cofnęliście się wręcz do "Heathenreel". Tak, absolutnie zgadzam się z tym, co mówisz. W moim pojęciu Elvenking zawsze powinien być tam, gdzie wszystko się zaczęło, łącznie ze wspomnianą koncepcją na zespół i jego muzycznym kierunkiem. Właśnie w takiej formie grupa się narodziła i zyskała swoje prawdziwe, oryginalne brzmienie. Przez lata wiele eksperymentowaliśmy z przeróżnymi brzmieniami i rozmaitym podejściem, ale ja zawsze tkwiłem w przekonaniu, że Elvenking powinien grać właśnie taki rodzaj muzyki, jaki zaprezentował na początku. Nie żałuję niczego, co zrobiliśmy w przeszłości, ale to te płyty, które wymieniłaś są tymi, na które spoglądałem kiedy zacząłem pracę do "The Pagan Manifesto". W czasie kiedy eksperymentowaliście, poszuki waliście balansu między graniem folk metalu a hard rockiem. Czasem tego folku było więcej, czasem hard rocka jak na"Red Silent Tides". Miałam wrażenie, że momentami najchętniej zupełnie porzucilibyście folk. Cóż... Tak jak mówiłem, wiele eksperymentowaliśmy. Pragnęliśmy pokazać, że potrafimy zmierzyć się z rozmaitymi sposobami grania muzyki, od tego bardziej melodyjnego jak na "Red Silent Tides" po cięższy jak w przypadku "The Scythe". Czyniąc to, miałem wrażenie, że straciliśmy nieco tożsamość zespołu. Właśnie dlatego przy nagrywaniu "Ery" uznaliśmy, że czas najwyższy wrócić do korzeni. Wiem, że Damnagoras zaraz po "Red Silent Tides", nagrał płytę z hardrockowym projektem. Pamiętam, że zastanawiałam się dlaczego wszys tkich swoich hardrockowych pomysłów nie zostawi właśnie tam, w Hell in the Club, zami ast część wnosić do Elvenking. Teraz mam okazję o to zapytać - skąd taki pomysł? (śmiech) Tak jak mówisz, to jasne, że Damna jest hardrockową duszą kapeli i oczywiście można usłyszeć jego wpływ, zwłaszcza na "Red Silent Tides". Zresztą także Zender, nasz poprzedni perkusista był fanem tego rodzaju brzmień i przez pewien czas w dziejach Elvenking nawet nie chciał grać takich kawałków, które wręcz są symbolem zespołu, takich jak "Pagan Purity" czy "The Wanderer". Jednak od kiedy Zender opuścił kapelę, a Damna


już stał się jednym z ulubionych kawałków granych podczas koncertów.

Najwyższy czas wrócić do korzeni Nietrudno zauważyć, że ostatnimi laty niektóre zespoły powstałe na pod koniec XX wieku wracają do swoich tradycyjnych brzmień. Fakt, że fala ta dotarła także do Włochów szczególnie raduje uszy spragnione tego, co w Elvenking najlepsze. O straconej tożsamości Włochów i jej cudownym odnalezieniu opowiadał nam Aydan, gitarzysta grający w Elvenking od samego początku. stworzył hardrockowy projekt, my mogliśmy znów odnaleźć właściwą drogę i brzmienie Elvenking. Płytę rozpoczyna "King of Elves". Po raz pierwszy zdecydowaliście się otworzyć płytę takim długim, momentami wręcz epickim utworem. Jednocześnie jest to numer-manifest dla Waszego zespołu. Zatytułowany jest "King of elves", pada w nim nazwa "elvenking", a dodatkowo wpletliście w niego motyw znany z "White Willow". Co chcieliście przekazać wrzucając na początek tak długi i tak pełny znaczeń kawałek? Pragnęliśmy pokazać bezpośrednio od samego początku, że to nie będzie zwykły album z mrocznych czasów. Chcieliśmy osiągnąć feeling wielkiego albumu rodem z lat osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych. Wciąż wierzę, że istnieją ludzie, którzy po prostu lubią usiąść i słuchać muzyki śledząc tekst, jednocześnie próbując ogarnąć znaczenie całej płyty. Z pewnością nie powinno się słuchać tylko pojedynczych numerów z "The Pagan Manifesto", ale trzeba żyć całym albumem, jako całością.

kreślić jej siłę. Sądzę, że na "Moonbeam Stone Circle" wyszło to znakomicie, a środkowa część brzmi świetnie. W "Solitaire" wróciliście do motywu wplatania "growlu" do Waszych kawałków. Kto deklamuje na początku kawałka? Słyszałam, że na krążku pojawił się Jarpen. To prawda? Tak, na ten krążek ściągnęliśmy Jarpena. To była wprost idealna rzecz jaką mogliśmy zrobić. Tyle emocji zaczęło się wiązać z wczesnymi latami Elvenking, że potrzeba growli Jarpena wyszła po prostu naturalnie. Ale muszę ci powiedzieć, że aku-

"Grandiers funeral pyre" to kawałek o Urbainie Grandierze? Mam wrażenie, że teledysk do "Elvenlegions" pasowałby także do tego utworu. Zrobiliście to celowo? Cóż, w zasadzie wizja całej płyty może być w pewien sposób związana z teledyskiem do "Elvenlegions", właśnie dlatego nakręciliśmy go w ten sposób. Z pewnością "Grandiers Funeral Pyre" wizualnie idealnie pasowałby do tego wideo. "Twilight of Magic" i "Black Roses..." to nieco inne utwory, mogłyby się znaleźć nawet na "Red Silent Tides". Zostały Wam z poprzedniej sesji czy wręcz przeciwnie, chcieliście trochę przeciwwagi dla klsycznego-folkowego stylu? "Twilight of Magic" to z pewnością nasz najszybszy kawałek, jaki kiedykolwiek nagraliśmy i prawdę powiedziawszy nie widziałbym go na "Red Silent Tides", ale pokazuje naszą miłość do speed metalu lat dziewięćdziesiątych. Słychać to nawet mimo tego, że cały numer wciąż jest widziany oczami Elvenking i wciąż jest bardzo melodyjny i rozmarzony. Natomiast rzeczywiście utwór "Black Roses" pokazuje nasze typowe podejście do bardziej hardrockowych melodii, które głęboko eksplorowaliśmy

Foto: AFM

"Elvenlegions" odnosi się do was, jako do muzyków Elvenking? Myślałam tak na początku, ale potem wsłuchałam się i zauważyłam tekst o nowoczesnym Prometeuszu. A już zupełnie zaskoczył mnie teledysk pokazujące spalenie wiedźmy. Możecie wyjaśnić jaki jest właściwy sens tego kawałka? Nie, "Elvenlegions" poświęciliśmy naszym fanom, którzy okazali niesamowite poświecenie w ostatnim czasie. Zauważyliśmy jak wiara ludzi, którzy podążali za Elvenking urosła do formy czystej grupy ludzi, którzy odnajdują siebie w tekstach naszych utworów i mają tą samą wrażliwość jeśli chodzi o to, co zwiemy życiem. "Elvenlegions" też potwierdza, że macie ogromny talent do pisania dynamicznych, folk metalowych utworów. Cieszę, że wracacie do tej tradycji i mam nadzieję, że kawałek ten na stałe trafi do Waszego repertuaru koncertowego. Jest dokładnie tak, jak mówisz. To jest właśnie styl Elvenking, dokładnie ten, jaki nasz zespół powinien grać i śpiewać. I kropka. Do pogańskiej tematyki połączonej z tematyką świętych drzew wraca "The Druid Ritual of Oak". Czym jest zawarty w tym tekście "valonia oak"? Bohater utworu zwraca się do matki i ojca. Matka, to rozumiem - matka natura, a ojciec? Jaki jest przekaz tego utworu. To numer, który opisuje starożytne rytuały Ziemi i nieba. Jesteśmy synami Matki Ziemi a naszym ojcem jest niebo, morze czy cokolwiek w co wierzysz, coś co dało nam szansę stąpania stopami po trawie i budowania wszystkiego co najlepsze w naszym życiu, wszystkiego, co tylko możemy zbudować dzięki temu darowi. Zostając przy pogańskich utworach, w "Moonbeam Stone Circle" bardzo efektowne są występujące pod koniec utworu chóry. Nie myśleliście, żeby stały się motywem przewodnim całego "Moonbeam Stone Circle"? Czasami chce się zachować dobrą melodię w konkretnym momencie samą, właśnie po to, żeby pod-

rat te charczące wokale w "The Solitaire" zaśpiewał sam Damna, a Jarpen udzielił się w "Grandier's Funeral Pyre" i "Wirches Gather". Słowa "this night is neverending" w "Solitaire" to celowe nawiązanie do "Neverending Nights"? Uwielbiamy ukrywać w nowym materiale pewne odwołania do naszych starych numerów. Osobiście wprost kocham igrać z nimi także w sferze tekstów wplatając w nie cytaty z poprzednich tytułów czy tekstów. To podkreśla fakt, że cała nasza praca to jeden wielki koncept, w którym pomysły i smaczki wracają. "Pagan Revolution" to po "Elvenlegions" drugi "killer" płyty. Dla mnie to kwintesencja energii i dynamiki Elvenking, nawiązanie do starych numerów takich jak "Hobs and Feathers" i jed nocześnie spora dawka rock'n'rolla. Rock'n'roll kojarzy się z buntem i rewolucją, a ten kawałek zachęca właśnie do przyłączenia się do pogańskiej rewolucji. Pewnie, to właśnie taki imprezowy numer stworzony do grania na żywo na pełnych obrotach i śpiewania przez wszystkich naszych wiernych "elvenlegions". Racja, posiada te same korzenie, co niektóre nasze stare numery. Muszę jednak powiedzieć, że

na "Red Silent Tides" i z pewnością wyróżnia się nieco od reszty płyty. Moim faworytem jest zdecydowanie klimatyczny "Witches Gather". Skąd zaczerpnęliście pomysł na rozpisanie utworu na "questio" i "conclusio"? Zupełnie jakbyście tworzyli "sprawozdanie z sabatu czarownic" (śmiech). Cały numer można postrzegać jako małą książkę opowieść posiada narrację i jest podzielona na rozdziały opowiadające o niesławnym czasie polowania na czarownice oraz o stosach, na których płonęły niewinne dziewczęta. Dziękuje za ciekawe opowieści i liczę na to, że, kolejne krążki także będą nawiązywać do klasy cznego, folkmetalowego stylu Elvenking. Z pewnością będą. Cudownie! Cieszę się i dziękuje za poświęcony nam czas! To ja dziękuję wam! Katarzyna "Strati" Mikosz

ELVENKING

89


Falconer to jedna z najbardziej wyróżniających się szwedzkich kapel, która poradziła sobie z połączeniem średniowiecznych klimatów, historycznych tekstów, power metalu i folk metalu. Ciekawe aranżacje i bardziej wyszukany styl, stały się ich wizytówką. Od lat liderem zespołu jest Stefan Weinerhall, to właśnie z nim rozmawiałem na temat nowego albumu "Black Moon Rising", o którym śmiało mogę powiedzieć, że jest jednym z najlepszych w dyskografii Falconer.

O frustracji i metalowej terapii HMP: Miło, że znaleźliście czas by odpowiedzieć na kilka pytań i brać udział w tym wywiadzie. Na samym wstępie muszę się pochwalić, że nie mogę się uwolnić od waszego nowego albumu, który nosi tytuł "Black Moon Rising". Jest to jedna z najważniejszych płyt jakie ukazały się w tym roku, pozostawiają sporą część konkurencji daleko w tyle. Czy zgodzicie się z tym stanowiskiem? Stefan Weinerhall: (Śmiech) Cóż, sądzę, że to jedno z moich największych osiągnięć. Jakkolwiek uważa się, że jest to jedno z najlepszych wydawnictw w tym roku, ja nie mogę tego stwierdzić, ale wierzę, że tak jest. Nie śledzę za bardzo tego, co obecnie dzieje się na scenie metalowej, więc to co wychodzi i co jest dobre, jest zupełnie poza moją uwagą.

Tylko w kilku kawałkach. Przez ostatnie dwa albumy wszystkie teksty skupiały się wyłącznie na motywach historycznych, na prawdziwych wydarzeniach, podaniach i legendach. Na potrzeby tego, zdecydowałem się wrócić do tematu środowiska, perspektyw ludzkości i oczywiście do historycznych elementów. To, co nie uległo żadnej zmianie, to oczywiście moje podejście do pisania tekstów, ich język oraz średniowieczna otoczka. Wydaje mi się, że nikt nie zrozumie właściwie takiego "Black Moon Rising" i nie stwierdzi, że tak naprawdę opowiada o chciwości człowieczeństwa spychającej do globalnego upadku, albo o zbiorowych samobójstwach, jeśli zależy ci tylko na zyskach, a cena jest wysoka, a konsekwencje jeszcze wyższe. Opowiada o lukratywnych ścieżkach umierania.

W jakiej atmosferze powstał nowy album? Co było waszą motywacją? Skąd czerpaliście pomysły? Miałem ciężki czas i rozważałem nawet porzucenie muzyki. Po długim czasie, zdecydowałem jednak, że do niej wrócę, miałem wówczas w sobie tyle uczuć i frustracji, że musiałem dać im upust w muzyce. To była siła napędowa do pisania. Chciałem, aby nowy album był bardziej metalowy i szybszy od wszystkiego co dotychczas nagraliśmy, zadecydowałem tak już w momencie nagrywania ostatniego, "Armod".

"Black Moon Rising" czy ten tytuł ma jakieś znacze nie? Czy ma jakąś głębię? To po prostu tytuł jednego z utworów, który wydał mi się tak dobry, że trafił na okładkę, jako tytuł całości.

Słuchając "Black Moon Rising" ma wrażenie, że chcieliście pokazać, że jesteście naprawdę kapelę power metalową. Elementy folku są tutaj mniej istotne i niezbyt wyraziste, a z tego słynęliście na poprzednich wydawnictwach. Skąd taka zmiana? Na poprzednim albumie mocno skoncentrowaliśmy się na elementach folkowych i zdecydowaliśmy się na tylko i wyłącznie szwedzkie teksty. To było coś, co sprawiło, że tamten krążek był wyjątkowy. Od tamtego czasu bardzo dużo rozmyślałem nad tym, że wyczerpałem się, że muszę spróbować czegoś innego. Możesz powiedzieć, że "Black Moon Rising" to reakcja na "Armod". Lubię próbować zupełnie innych, nowych rzeczy, aby zadowolić swoje pragnienia. Jaki temat tym razem poruszacie na nowym albumie? Czy zabieracie nas do czasów Średniowiecza?

Muszę przyznać, że mnie zaskoczyliście. Obstawiałem bardziej klimatyczny, bardziej taki folkowy album w waszym wykonaniu, a dostałem coś czego bym się nie spodziewał. Album od początku do końca wypełniony jest mocnymi riffami, ostrymi zagrywkami, cięższym brzmieniem i jest energia oraz brzmienie w pełni power metalowe. Podoba mi się taka wersja Falconer. Czy ciężko było stworzyć tego typu album? Czy teraz w takim kierunku udaję się Falconer? To było to, co chciałem napisać na ten album. O tym jak będziemy brzmieć w przyszłości nie zostało jeszcze przeze mnie zdecydowane, ale wydaję mi się, że zachowamy thrashowanie i riffowanie, jednakże tak by i on się różnił. Nie było to trudne. Wiele z tego co teraz stworzyłem, przypomina mi to, co pisałem jakieś dziesięć, może piętnaście lat temu. Może nie tak samo, ale uczucia i intencje są dokładnie takie same. Do promocji albumu posłużył "Locust Swarm" i ten utwór sygnalizował, że obieracie kurs bardziej power metalowy i macie zamiar porwać słuchaczy energią i agresywniejszym obliczem. Kto maczał w tym palcem? Kto odegrał kluczową rolę w komponowaniu i

aranżacjach? Komu mogę pogratulować pomysłowości? Wszystko było moim zamysłem. To pierwszy album od dłuższego czasu, który w stu procentach został napisany tylko przeze mnie; był czymś w rodzaju terapii, pisanie o agresji i mrocznych przemyśleniach związanych z moim życiem prywatnym. Zaprezentowałem chłopakom w zasadzie w pełni gotowy materiał. Czy proces tworzenia materiału na ten album różnił się od tych wcześniejszych? Nie, niezupełnie. Proces tworzenia był dokładnie taki sam jak na trzech poprzednich płytach, i teraz było dokładnie tak samo. Ja zrobiłem wszystko, ale na kolejnym Jimmy będzie miał większy wpływ na jego powstawanie, aniżeli miał w przypadku tego, gdzie dodał jedynie kilka elementów i pomysłów. Co mi się podoba w nowym albumie to, że cały czas dostajemy chwytliwe i pomysłowe melodie. Niby coś innego, ale to wciąż dalej Falconer jaki znamy. Dobrze to obrazuje "Halls And Chambers". Tak, ten utwór od początku był pisany z myślą o wideoklipie. Miał być chwytliwy, prosty, powiedziałbym nawet, że komercyjny. Zrobimy do niego wideoklip w niedługim czasie, w wakacje. Do innych kawałków zdecydowałem się, że uczynię je cięższymi, bardziej brutalnymi i w duch lat 80-tych, oczywiście potrzebowałem też jednego, który był bardzo mediewistyczny w duchu. Takiej mocy jak w "Black Moon Rising" to jeszcze na waszych albumach nie uświadczyłem, no poza genialnym "Among Beggars And Thieves". Czy to jest sztuczka by pozyskać nowych fanów? Po pierwsze muszę pochlebić samemu sobie, jestem pierwszym fanem Falconera. To dla siebie pisze te wszystkie utwory w moim domu. Robienie tej samej muzyki za każdym razem byłoby nudne, więc odczuwam potrzebę wnoszenia do niej za każdym razem czegoś nowego, musze zmieniać jej składniki na każdym krążku. W przeszłości, grałem w Mithotyn i nagraliśmy wiele brutalnych, agresywnych rzeczy, więc jestem zaznajomiony z tym tematem i czułem potrzeby, by zrobić to jeszcze raz. Siebie określiłbym przede wszystkim jako twórcę riffów, po drugie jako twórcę piosenek, a po trzecie jako artystę. Pisanie i wszystkie riffy to moje paliwo, one mnie napędzają. Nie odwróciliście się od swojego charakterysty cznego, klimatyczne grania, gdzie jest spora ilość folku i najlepiej to oddaje "Scoundrel And the Squire". Czy Blind Guardian miał na was jakiś wpływ? Bo ten utwór mógłby spokojnie zdobić album Ślepego Strażnika. Piętnaście lat temu słuchałem ich: zwłaszcza "Traveller In Time" i "Somewhere Far Beyond", aczkolwiek nie byłem aż tak dużym fanem jak możesz sądzić. Bardziej wolałem Gamma Ray, Running Wild czy Stratovariusa.

Foto: Metal Blade

90

FALCONER


Szoku doznałem jak usłyszałem "Wasteland". Klimat rodem z melodyjnego death metalu czy black metalu. No, no, no, kto by pomyślał, że takie coś usłyszymy na albumie Falconer. Oczywiście kawałek to power metalowa petarda i jeden z waszych najszybszych i agresywniejszych utworów. Czyżby chcieliście udowodnić, że potraficie grac właśnie w takim stylu? Element zaskoczenia? To jedna z najlepszych i najbardziej intensywnych kompozycji na płycie. Miałem ubaw grając w tym stylu. Najprościej mówiąc, to riff nałożony na riff w szybkim tempie. Kocham to. To raczej niecodziennie usłyszeć Falconera tak mocno kopiącego tyłki, jak w tym kawałku. "At The Jesters Ball" to prawdziwy przebój, który porywa epickim refrenem. Sam riff bardziej heavy metalowy i nawiązujecie tutaj do klasyki. Pierwsze co przyszło mi do głowy to Judas Priest i Running Wild. Dobrze trafiłem? Jeśli nie to podajcie swoich idoli i kogo dzisiaj lubicie słuchać w wolnej chwili? Kocham Running Wild, ale sądzę, że tytułowy kawałek jest właśnie bardziej w ich stylistyce. Właściwie, inspirowałem się w nim tym, co usłyszałem na płytach Running Wild z połowy lat 90-tych. Monotonne i potężnie brzmiąca basowe bębny, w pewnym momencie wręcz tantryczne. Ostatnio słuchałem Kiss, Jethro Tull, Dio. Większość tego, czego słuchałem przez ostatnie dziesięć lat zawiera się w latach 70-tych i 80tych. Najprościej: wtedy tworzoną najlepszą muzykę. Kolejną perełką z tej płyty jest bez wątpienia "There's A Crow On The Barrow", która powinna posłużyć jako definicja power metalu. Jest tutaj wszystko, a nawet więcej. Czy usłyszymy ten utwór na koncercie? Co jeszcze zamierzacie zagrać z nowej płyty? Nie rezerwowaliśmy jeszcze żadnych koncertów, ale przygotowujemy się na festiwale w 2015 roku. "There's A Crow On The Barrow" jest jednym z najbardziej power metalowych kawałków na płycie, więc przypuszczam, że z dużym prawdopodobieństwem zagramy go. Jeszcze pozwolę sobie wspomnieć bardziej rockowy, ale również pomysłowy "The Priory", który odzwier ciedla to co składa się na wasz styl muzyczny. To sprawia, że płyta jest urozmaicona i energiczna... Nie, "The Priory" odzwierciedla właśnie mnie. To jedna z najbardziej szczerych piosenek, jakie kiedykolwiek udało mi się stworzyć. Nie staram się robić niczego specjalnego, jednocześnie uważam, że jest jedną z najsłabszych i dlatego stała się bonusem. Gdybym miał wskazać wasz najlepszy album to bym wskazał na "Among Beggars And Thieves". Klimatyczny album, który jest idealną mieszanką power metalu i folk metalu. Znakomicie zostało to wyważone. Przebój goni przebój i jest to jedna z najlepszych płyt metalowych roku 2008. Czy również wysoko oceniacie ten album? Jak wspominacie kom ponowanie utworów na tamten album? Przy okazji, który album Falconer uważacie za najlepszy i dlaczego? Moim ulubionym albumem od wielu lat jest "Northwind", ale znalazł silnego rywala w "Black Moon Rising". W przypadku "Among Beggars And Thieves" chciałem powtórzyć to, co zrobiłem na "Northwind", ale w bardziej progresywnym szlifie i z większą ilością orkiestracji. Spędziłem mnóstwo czasu z tymi wszystkimi klawiszami i dramatycznymi zmianami w poszczególnych utworach. "Vargaskall", "Dreams And Pyres" czy "Mountain Men" to moje ulubione numery z tego albumu. I nie dbałem wówczas za bardzo o brzmienie. Za mocno zostało skompresowane i nadal tak uważam. Falconer powstał na gruzach Mithotyn. Dlaczego zespół nie przetrwał i jak ma się on do Falconer? Czy spełniasz się w Falconer? Myślisz aby stworzyć jakiś inny zespół bądź projekt muzyczny? W końcu jest to ostatnio bardzo popularne. Nie słuchałem zbyt wiele death i black metalu więc byłem zwyczajnie znużony graniem takiej muzyki. Zdecydowałem, że będę tworzył takie same riffy i melodie jak dotychczas, ale z czystym wokalem. Tak narodził się Falconer, miałem nawet pomysły na zapoczątkowanie nowego death metalowego projektu, ale z czasem straciłem do tego zapał i do riffowania w taki sposób, w dodatku nie miałem czasu i energii na to, by ciągnąć jednocześnie dwa zespoły.

Kiedy wszedł na rynek "Falconer" to odnieśliście sukces. Na czym w/g was polegał fenomen tego albu mu? Odtworzenie średniowiecznego klimatu, opowiedzenie tematyki rycerskiej w intrygujący sposób, czy może charyzmatyczny i nietypowy wokal Mathiasa Blada? Moje własne, oryginalne melodie. Nie wiedziałem jak pisać heavy metal, więc było to takie połączenie folku z metalem i wokalistą, który w ogóle nie miał pojęcia o tym czym jest metal. Te niepasujące czynniki rozpętały brzmieniowe piekło. Jak wspominacie czasy kiedy wokalistą był Kristoffer Gobel? Co wniósł do zespołu? Czy było to dla was czas wielkiej próby? Z Kristofferem w zespole mieliśmy możliwość by grać częściej. Po jakimś czasie przestały do nas spływać oferty. Zaadaptowałem moje pisanie do możliwości Kristoffera. Folkowy styl nie pasował do niego i dlatego "The Sceptre Of Deception" sprawia wrażenie odstającego od reszty. "Grime Vs Grandeur" był bardziej pod niego i sądzę, że był to całkiem niezły album, nawet jeśli zupełnie nie brzmiał jak Falconer. Eksperymentowaliśmy z wieloma rzeczami, kiedy był z nami i nie chcielibyśmy się ich pozbyć, nawet jeśli nie budowały nam dobrej reputacji. Po prostu dobrze się bawiliśmy. Właśnie, dlaczego "Grime Vs Grandeur" został chłodno przyjęty przez fanów? Co poszło nie tak z tym albumem? Czyżby brak Matthiasa odbił swoje piętno? Jak dla mnie album ten został dobrze odebrany. Porzuciliśmy na jego potrzeby dużo z naszego pierwotnego brzmienia, próbowaliśmy nowych rzeczy, być bardziej metalowi. Sądzę, że udało się nam, nawet jeśli nie brzmieliśmy jak Falconer. Myślę, że "Humanity Overdose", "The Assilant" czy "I Refuse" to prostu świetne kawałki. Wydaje się, że album "Armod" również nie odniósł wielkiego sukces. Dlaczego wtedy wybraliście rodzimy język? Dlaczego już tutaj zabrakło magii i tego waszego specyficznego klimatu? Z czego to wyni kało? Nasz język ojczysty bardziej pasuje do folkowej muzyki. Robienie jej do angielskiego było by jak tworzenie flamenco po angielsku. Ten język nie pasował do tej muzyki. Folk zawsze miał swoje korzenie poza muzyką i wiedziałem, że to tylko kwestia czasu, gdy poświęcę temu cały album. Ponownie, nawet jeśli nie przysporzył nam popularności, musieliśmy go zrobić, wiedziałem, że do nas i tak będzie pasować. Jakie są wasze plany na przyszłość? Czy muzyka Falconer pójdzie w kierunku takim jaki wybraliście na nowym albumie? Kiedy nagracie jakiś album na żywo czy też wydacie DVD? Może to jest właściwy czas na takie wydawnictwo? Postrzegam Falconera jako grupę studyjną. Koncertowe wydawnictwa są zwyczajnie nudne. Na szczęście, zamierzamy zagrać na kilku festiwalach w przyszłym roku, więc możemy odwiedzić kilka zakątków świata po raz kolejny. Nie myślałem jeszcze o nowej muzyce, ale sądzę, że będzie w podobnej stylistyce jak ta z "Black Moon Rising" z kilkoma zmianami. Najpewniej, nie będzie na niej tylu szybkich piosenek. Czy dostrzegacie jakiś inny zespół, który wam zagraża? Jest ktoś kto gra w stylu Falconer? Nie, nic o tym mi nie wiadomo. Jest sporo folk metalowych zespołów, ale mamy zupełnie inny styl i zupełnie inne rzeczy nas kręcą. Nie wiem czemu, ale czuję, że to najlepsze dla nas i oto właśnie dbamy. Jesteśmy na chwilę obecną bardzo aspołeczną grupą. Nie dbamy oto co dzieje się na scenie, co robią inne grupy. Nasze "bąbelki" są tym do czego jesteśmy przyzwyczajeni i o co zamierzamy dalej dbać. Dzięki za poświęcony czas i za znakomity album w postaci "Black Moon Rising". Również dziękuję i mam nadzieję, że nie zamęczysz się nim zanadto! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

FALCONER

91


Muzyczny geniusz? Jeden z najbardziej utalentowanych gitarzystów, który zaczynał w latach osiemdziesiątych w heavy metalowym Steeler. Od 1989r. prowadzi swój własny zespół, który nie nagrał jeszcze słabego albumu. Szesnaście studyjnych wydawnictw, gdzie każde z nich odniosło spory sukces. Axel Rudi Pell to godny następca Ritchiego Blackmore'a i prawdziwy król melodyjnego metalu. Muzyk, którego nie trzeba właściwie przedstawiać i to właśnie z nim rozmawialiśmy o zespole i nowym albumie "Into The Storm". HMP: Witam, na początku chciałabym pogratulować kolejnego udanego albumu w twojej karierze, Axel. Czy możesz powiedzieć jak to robisz, że przez cały okres działalności nie wydałeś nawet jednego złego albumu i trzymasz ten sam wysoki poziom? Axel R. Pell: Bo jestem geniuszem! (śmiech) Nie mam pojęcia. Cały czas mam w głowie dużo dobrych pomysłów, więc nie ma problemu z nagraniem albumu w każdej chwili, a nawet on byłby na wysokim poziomie. Tak myślę. Fanom się podoba więc - nie wiem - nie stoi za tym żaden sekret. Kiedy pisze utwór to musi być dobry, być w moim guście. Nagrywam tylko kawałki, których jestem pewny, że spodobają się fanom. To nie jest dla mnie problem (śmiech). Czyli słyszałeś już opinie fanów o "Into The Storm"? Spodziewałeś się takiego odbioru? Tak, oczywiście! (śmiech) Jak już powiedziałem, jestem bardzo utalentowanym muzykiem (śmiech). Nie no, żartuję. Nie spodziewałem się tak dobrego

icznie i z mocnym uderzeniem. Skąd taki patent? Nie wiem, to się w naturalny sposób pojawia w mojej głowie. Nie umiem usiąść i powiedzieć sobie: "teraz musze napisać jakąś szybką piosenkę, albo jakiś świetny otwieracz". Nagrywam i piszę przez cały rok, to naturalny proces. Niezależnie od tego gdzie jestem, kiedy wpadam na pomysł jakiejś melodii, na przykład zmywając naczynia, albo kiedy jestem w ogrodzie, nagrywam ją na dyktafonie, albo telefonie. Później siadam po kilku miesiącach, przeglądam pomysły, robię notatki, składam wszystkie drobne kawałki w całość, mając nadzieję, że wyjdzie z tego jakaś fajna muzyka, (śmiech). Kolejny utwór, "Long Way To Go" jest bardziej hard rockowy i podobny do "Prisoner of Love", albo nawet… Co? Co? Co? Co? Ok (śmiech)... (Śmiech) ...albo nawet "Fool Fool". O czym myślisz tworząc takie kawałki, co cię inspiruje? O jakich zespołach wtedy myślisz? Foto: SPV

odbioru. Naprawdę mi się to podoba. Dostaliśmy się na piąte miejsce niemieckiej listy przebojów. Jestem naprawdę dumny z tej płyty. Twoje albumy zawsze zdobi interesująca i klimaty czna okładka. Tak samo jest tym razem. Kto za nią odpowiada? Co było twoją inspiracją? Moja inspiracją był po prostu pomysł, żeby na okładce znajdował się statek z czaszką. Nie wiem, nie potrafię tego wyjaśnić. Czasami po prostu pojawia się w mojej głowie jakiś pomysł i nawet nie wiem dlaczego. Odpowiedzialny za grafikę jest gość z Wielkiej Brytanii, Martin McKenna. Jest bardzo utalentowany. Jest autorem wielu ciekawych grafik i świetnym facetem. To już czwarta albo piata okładka jaką dla nas przygotował i bardzo podoba nam się ta współpraca. "Tower Of Lies" jest prawdziwym hitem i wspaniałym otwieraczem. To również nigdy nie było problemem. Zawsze zaczynasz albumy dynam -

92

AXEL R. PELL

(Śmiech) Nie myślę o żadnych zespołach, bo mam swój własny styl. Nie słucham innych grup i nie mówię: "O! To jest świetny kawałek! Mogę go skopiować, albo coś". Nie robię tego. Przyjemnie płynie mi się z moimi własnymi kompozycjami, więc nie słucham niczego innego kiedy skupiam się na pisaniu. A wiesz co mam w głowie, kiedy tworzę? Nic (śmiech) To dla mnie naturalne i nie ma za tym nic specjalnego. W "Buning Chains" słychać inspirację na przykład Rainbow. Aha... To nie pierwszy raz, kiedy słyszymy inspirację tym zespołem. Co więcej, twój styl grania wydaje się być wzorowany na stylu Ritchiego Blackmore'a. Jak się do tego odniesiesz? Powiesz nam coś więcej? Po pierwsze, musze powiedzieć, że "Burning Chains" nie przypomina mi Rainbow. Bardziej przypomina

mi Deep Purple. Jest trochę jak riff "Burn". Zaplanowałem to, bo zawsze lubiłem ten utwór. Chciałem stworzyć coś podobnego i chyba mi się udało. Nie mam pojęcia co więcej mogę ci powiedzieć o "Burning Chains". To chyba moja ulubiona część płyty, jest świetna. Masz rację, ze inspiruję się stylem Ritchiego Blackmore'a i oczywiście Dio też, bo nie był jedynie dobrym tekściarzem, ale też kompozytorem. Tak więc jest w niej sporo inspiracji nimi. Jest też cover Neila Younga - "Hey Hey My My"... "Hey Hey My My, Hey Hey My My, lalalalla, Heey" (śpiewa - przyp. red.) (śmiech). Jakie było pytanie? (śmiech)... (Śmiech) Dlaczego zdecydowałeś się na tą właśnie piosenkę? Czym się kierujesz, kiedy wybierasz utwór, który chcesz zinterpretować? "Hey Hey My My" (śpiewa), żartuję (śmiech). Zainspirował mnie serial "Sons Of Anarchy". Znasz? Chyba nie... Ok. Opowiada o klubie motocyklistów z USA. Pokazuje ich życie. Usłyszałem ją na końcu któregoś odcinka, chyba ostatniego epizodu trzeciego sezonu. Dobrze tam pasowała. Tylko pianino i wokal. Stwierdziłem, ze to bardzo fajny cover. Powiedziałem: "Dobra. Zmienimy troche, dodamy perkusję, bas, keyboard. Zrobimy z niej cos interesującego". Tak ją wybrałem. Zainspirowałem się serialem telewizyjnym, tak, tak, tak (śmiech). Co zawsze porywa w twojej muzyce to długie i złożone kompozycje, jak tytułowy "Into The Storm". To napięcie, budowanie klimatu, emocje i pomysłowość wyróżniają się na tle innych gigan tów metalu. Skąd bierzesz te wszystkie pomysły, główne motywy? Czy trudno jest wybrać jeden z tych długich kawałków, jak "Dreamind Dead", "Casbah" albo "Black Moon Pyramid" do zagrania na żywo? Zawsze staram się zagrać na żywo tylko jedną lub dwie z tych długich piosenek, bo gdybym zagrał je wszystkie, to koncert składałby się jedynie z pięciu utworów. To by się nie udało. Muszę wiec bardzo uważnie wybrać co zagramy. Z drugiej strony są też numery, które publiczność uwielbia, jak "Casbah". Robimy z nich mały medley. Osobno byłyby zbyt długie. Na żywo zawsze gramy najdłuższą z nowych kompozycji, na tej trasie jest to oczywiście "Into The Storm". Być może zmienimy ją na jakąś inną. Nie mogę grać cały czas tych samych epickich kawałków. Mike Terrana przez wiele lat był perkusistą w twoim zespole. Dlaczego odszedł? Bo zawsze śpiewałem mu: "Hey Hey, Mike!" (śmiech) To mój żart dnia, przepraszam (śmiech) Mike odszedł, bo został zwolniony. Zabukowaliśmy już trasę na ten rok, jakoś w zeszłym roku. Zapytałem moich muzyków, czy będą dostępni wtedy i wtedy. Wszyscy powiedzieli: "Tak, będziemy". Mój agent zarezerwował więc wszystko i poinformowałem wszystkich, że startujemy wtedy i wtedy, bla bla bla bla. Nagle Mike mówi: "Sorry, ale ja nie mogę". Na to ja: "Dlaczego?". A on: "Bo jestem w trasie z Tarja". Powiedziałem mu, że tak być nie może, bo mamy już zarezerwowane terminy, nie można ich zmienić i musimy jechać. Powiedział, że mu przykro, ale nie da rady. Poinformowałem go więc, że musze poszukać nowego perkusisty, a on wypada z A.R.P. Zamieniłem Mike na Bobby'ego, który powiedział, że jest wolny. Nagrałem więc płytę, ruszyłem w trasę i jest już moim człowiekiem (śmiech) Jak udało ci się zwerbować, Bobbyego? Po prostu do niego zadzwoniłem (śmiech) Nie, mój dobry kolega, który mieszka w pobliżu zawsze był w kontakcie z Bobbym. Na początku lat 80-tych grał w Rainbow. Mój kolega był jakby asystentem Ritchie'go Blackmore'a. Znał więc Bobby'ego bardzo dobrze i cały czas utrzymywali kontakt mailowy. Dał mi jego adres, napisałem do niego "bla bla bla bla bla, czy jesteś wtedy dostępny?". Odpisał następnego dnia, że musi posłuchać najpierw mojej muzyki. Wysłałem mu kilka linków i plików. Był zachwycony. To było dokładnie to co chciał grać. Teraz gra


ze mną. Najważniejsza rzecz, który z nich według ciebie jest lepszy w Axel Rudi Pell? Nie mogę powiedzieć, bo obaj są bardzo dobrzy technicznie. Stylowo trochę się różnią. Mike pochodzi z całkowicie innych kręgów. Bardzo interesowały go kawałki w stylu fusion. Z drugiej strony Mike jest znany z tego, że gra na double bass, jest w tym perfekcyjny. Bobby jest bardziej zorientowany na rock, według mnie, z bardzo, bardzo dobrym groovem. Bobby naprawdę rozumie co ma grać w moich utworach. Po jednym riffie doskonale wie o co mi chodzi. Gdybyśmy chcieli poszukać korzeni twojego zespołu, musielibyśmy wrócić do 1989 roku. Czy zespół powstał na ruinach Steeler? Jak wspomi nasz okres grania w Steeler? Nie były to ruiny po Steeler, bo kiedy opuściłem zespół istniał jeszcze przez kilka miesięcy. Wzięli innego gitarzystę i perkusistę. Próbowali coś zrobić, ale rozpadli się po kilku miesiącach, ale to nie moja wina (śmiech) Zawsze nazywam ten okres jako czas nauki jak grać przez resztę kariery. Byłem bardzo młody, a teraz jestem bardzo stary, (śmiech), ale nadal uczę się dużo na temat przemysłu muzycznego, jak pracować i nagrywać w studio, jak tworzyć utwory i całe inne gówno. Ze Steeler zagraliśmy tak wiele wspaniałych koncertów. Zagraliśmy w każdym niemieckim mieście, w którym był tylko dostęp do elektryczności (śmiech).

Album "Black Moon Pyramid" jest kopalnią hitów. Na przykład "Fool Fool" czy "Touch The Rainbow". I znowu utwór tytułowy, który przypomina "Stargazer" Rainbow, przyciąga uwagę. Czy było to zamierzone? Tak, oczywiście. Dorastałem słuchając muzyki w stylu Rainbow, UFO, Uriah Heep. To były moje ulubione grupy. Kiedy teraz tworzę kawałki w swoim stylu, nadal mają na mnie wpływ. Z drugiej strony są oczywiście Black Sabbath, Heaven and Hell, itp. Bardzo lubię ich płyty. Kolejny album tylko umocnił twoją pozycję i pokazał, że jesteś królem melodyjnego metalu. Zgodzisz się z tym? Dzięki. Absolutnie się zgadzam. Jestem królem wszystkiego (śmiech) Jeżeli widzisz to w taki sposób, to bardzo dziękuję (śmiech). Zagrałeś jako gość na solowym albumie Rolanda Grapowa, w kawałku "The Winner". Dlaczego

że jestem dwoma osobami. Jedna z nich właśnie z tobą rozmawia, a druga pracuje nad nowym albumem (śmiech) Trzecia część ćwiczy do nadchodzącej trasy. Musze więc robić kilka rzeczy na raz. Będę to robić dopóki mogę. Jestem szczęściarzem. To jest dokładnie to, co chciałem zawsze robić. Kiedy byłem dzieciakiem chciałem zostać muzykiem. Jestem dumny, ze mogę z tego żyć i jest wspaniale. Jakie masz plany na przyszłość? Zamierzasz zaskoczyć czymś fanów? Tak, moimi nagimi zdjęciami. (Śmiech) Żartuję (śmiech) Nie, chyba nie będzie niespodzianek. W ciągu kolejnych kilku tygodni będziemy miksować i edytować nagrane numery. W lipcu graliśmy duży koncert, który trwał ponad 3,5 godziny z kilkoma specjalnymi gośćmi. Potrzeba masy czasu, żeby to wszystko poskładać. Wyjdzie to chyba w przyszłym roku, około lutego albo marca. W przyszłym miesiącu zaczynamy kolejny leg trasy, potrwa to do października, a później wracam do pracy nad tym DVD, Blu-ray, double CD, triple blablablabla (śmiech) wy-

Masz talent nie tylko do tworzenia szybkich numerów, jak "Nightmare" czy "Talk Of The Gun", ale także tworzysz piękne ballady. Jedną z moich ulubionych jest "Broken Heart". Powiedz, co jest twoją inspiracją kiedy tworzysz takie kompozycje? Nie ma żadnej inspiracji (śmiech) Tak jak już powiedziałem, czasami wpada mi do głowy jakaś dobra melodia. To coś naturalnego, nie wiem skąd się bierze. Jak już mówiłem, cały czas tworzę i mam już nawet parę pomysłów na kolejny album, ale nadal nie ma wśród nich ballady. Nie siadam i nie mówię: "Musze teraz napisać balladę". Nie potrafię tak. Jeżeli wpadnę na jakiś pomysł to ją nagrywam, a jak nie, ok, nie ma (śmiech) . Twoim pierwszym wielkim sukcesem było "Between The Walls", który przez wielu jest uważany za twój najlepszy album. Czy Jeff Soto miał znaczący wkład w ten album? Jaka była jego rola na początku Twojej kariery? Jeff dołączył do mnie kiedy Rock odszedł. Był z nim taki sam problem jak z Mike'm. Nagrywaliśmy z nim album, mieliśmy już zarezerwowanych pięć, czy sześć koncertów w Niemczech, a Rob powiedział, ze akurat będzie zajęty z innym zespołem i nie może jechać z nami. Szukaliśmy więc na początku wokalisty tylko na tą trasę. Jeff Soto zgodził się, podobała mu się nasza muzyka i chciał z nami grać. Trochę jakbyśmy go wynajęli. Oczywiście napisał kilka tekstów dla mnie. Czasem mi pomaga, czasem tworzy coś sam, ale to wszystko. Mówiąc o wokalistach, musze przyznać, że było ich wielu w twojej karierze. Jak ich wybierałeś? Który z nich był według ciebie najlepszy? I jak udało ci się zrekrutować Johna, który jest w zespole od 1998 roku? Nie pamiętam ich wszystkich, to było tak dawno temu. (śmiech) Kiedy tworzyłem pierwszy album, "Wild Obsession", w 1989 roku miałem w głowie Charliego Huhna. Znałem go z zespołu Victory. Nigdy nie straciłem z nim kontaktu. Kiedy odszedł z Victory i był wolny, a ja robiłem pierwszy solowy album, zadzwoniłem do niego, a on powiedział: "No pewnie! Będę!". Wokalista musi mieć bardzo szczególny głos. Musi być idealny. Gdybym potrafił śpiewać, to robiłbym to sam (śmiech), ale niestety nie mam głosu. Mogę pisać linie melodyjne, ale nienawidzę śpiewać, nie potrafię wtedy oddychać i się duszę. Za dużo papierosów (śmiech) John jest moim wokalistą od chyba szesnastu lat i idealnie wprowadza moje pomysły w życie i prowadzi je w dobrym kierunku.

Foto: SPV

zgodziłeś się na tą współpracę? Zgodziłem się, bo mnie zapytał. Znam Rolanda jeszcze z Helloween. Kiedy mieszkał parę lat temu w Niemczech dzwoniliśmy do siebie. Pewnego dnia zaproponował, żebym wziął udział w jednej z kompozycji. Powiedziałem: "Jasne, czemu nie". Czy zamierzasz pojawić sie jako gość gdzieś indziej? Może w Avantasii Tobiasa Sammeta? Jeżeli ktoś złoży mi taką propozycję to ją przemyślę. Znam Tobbiego bardzo dobrze, ale jak na razie mnie nie zapytał, (śmiech) Zapraszają mnie inne zespoły. Zagram solówkę na kolejnym albumie Wolfpack. To project wokalisty Madmax. Biorę też udział w nagraniach niemeickiego wokalisty, Carsten Lizard Schulz. Gram u niego kilka solówek. Z drugiej strony mogę się zgodzić na coś takiego tylko kiedy mam akurat wolny czas. Teraz jest w porządku, ale może być gorzej. Mówiąc o gościnnych wystąpieniach, warto wspomnieć o dzieleniu sceny z Doro Pesch. Jak do tego doszło? Zaprosiła mnie, żebym zagrał coś z nią na jednaj scenie, chyba w 2008 roku. Grała jakiś duży koncert, chyba z okazji 25 rocznicy. Zgodziłem się i było świetnie. Kiedy patrzy się na twoje osiągnięcia, liczbę albumów, kompilacji, wydawnictw koncertowych, można wpaść w lekkie zakłopotanie. Cały czas coś wychodzi, cały czas dajesz coś fanom. Jeżeli nie album, to wydawnictwo koncertowe, albo składankę. Skąd bierzesz siłę i czas na takie poświecenie? Nie mam pojęcia (śmiech) Czasami wydaje mi się,

dawnictwem tego szczególnego koncertu. Później będę musiał usiąść i zacząć składać wszystko na następny album. Jestem więc bardzo zajęty. Trasa nadchodzi. Zagracie tylko w Niemczech? Zamierzacie odwiedzić kiedyś nasz kraj? Wiesz co, chcę zagrać w waszym kraju, ale jak dotąd nie dostaliśmy dobrej oferty. Mój agent pyta zawsze promotorów o szanse powodzenia naszego koncertu w Polsce. Mówią, ze ciężko to widzą, bo nie ma zbyt wielu fanów takiej muzyki i na koncert przyjdzie może ze 100 osób. Ryzyko jest zbyt duże. Ryzykuję pieniądze, to jedyny powód. Z wielką chęcią zagrałbym w Polsce. Na drugim legu gramy w Szwajcarii, Niemczech, Belgii, Austrii, Czechach. Czy masz jakąś wiadomość dla twoich fanów w Polsce? Tak. Mam nadzieję, ze pewnego dnia nam się uda. Nie żartuję, naprawdę bardzo chciałbym zagrać w Polsce. Może w przyszłym roku, albo za dwa. Jeżeli więc czyta to jakiś promotor, proszę, napiszcie do nas i złóżcie ofertę. Bardzo proszę i z góry dziękuję (śmiech) To niestety było już ostatnie pytanie. This is the end (śpiewa) (śmiech)... Dzięki za poświecony czas i zabawną rozmowę. Powodzenia z wszystkimi planami, trasą. Bardzo dziękuję i wzajemnie Łukasz Frasek & Anna Kozłowska

AXEL R. PELL

93


Zespół Kruk pojawił się na polskiej scenie rockowej przed 13 laty. Akt założycielski podpisali jako pierwsi gitarzysta Piotr Brzychcy oraz klawiszowiec Krzysztof Walczyk. Zaczynali od fascynacji twórczością pionierów hard rocka wymieniając w pierwszym rzędzie Deep Purple, Uriah Heep, Led Zeppelin czy Black Sabbath. Szacunkowi dla dorobku wyżej wymienionych grup dali wyraz na swoim pierwszym "coverowym" dysku "Memories". Lata mijały a Kruk okrzepł, wywierając coraz większy wpływ na jakość rockowych prezentacji w kraju nad Wisłą. Z czasem opinia o wszechstronnych muzykach z logo "Czarnego Ptaszyska" przekroczyła granice Polski i aktualnie Kruk to nie jeden z wielu anonimowych ensambli, lecz znaczący uczestnik wydarzeń rockowych w Europie i nie bójmy się tego stwierdzenia, na świecie. Z nieopierzonego, skromnego Kruczka (nie mylić z trenerem polskich skoczków narciarskich) zespół wydoroślał, dojrzał, wyrobił poczucie własnej wartości i stał się autonomicznym w swoich decyzjach Kruczyskiem. W archiwum formacji znajdziemy pokaźny już dorobek fonograficzny, występy na wspólnych koncertach z tymi, którzy w okresie "kruczego dzieciństwa" wydawali się odlegli o lata świetlne (Deep Purple, Carlos Santana, Whitesnake, Thin Lizzy) i zaproszenia na kolejne koncerty i festiwale w kraju i zagranicą. Nic dziwnego, bo Kruk Anno Domini 2014 to stabilny, profesjonalny i inteligentny skład utalentowanych muzyków. A nowy album "Before" potwierdza tylko i aż sukcesywny rozwój kwintetu bazującego na mocnym hard rockowym fundamencie. Być może po 13 latach nadszedł czas, nietypowo, ponieważ nie jest to "okrągły" jubileusz, na pierwsze podsumowania.

W drodze na hard rockowy Olimp HMP: Czy nie masz już "po dziurki w nosie" udzielania odpowiedzi na liczne pytania przedstawicieli periodyków, portali internetowych i udowadniania, że jesteście wspaniali? Piotr Brzychcy: Nie, absolutnie nie! To moje życie, pasja, radość, a może nawet coś absolutnie metafizycznego. Nie zrozum mnie tylko źle, bo choć każdy ma narcyza w swojej naturze, to jednak w tym kontekście rządzi muzyka. To ona daje mi największe szczęście, więc i ja jej się w każdej mierze poświęcam. Przecież bardzo miło jest stworzyć coś od zera i później usłyszeć, że to jest dobre, bardzo dobre, wzbudzające podziw. Te pochwały mobilizują, podnoszą poprzeczkę i budują jeszcze większą pokorę. Chcę aby zespół two-

sienia do tego stanu wracam i wszystko staje się proste. Dlatego opisując osiągnięcia Kruka nigdy nie pozwalam sobie na stany zachwytu. Czasem mam wrażenie, że traktuję to po macoszemu, właśnie dlatego żeby ktoś nie pomyślał, że uderzyła mi sodówka. Wielkie to przeżycie, słowa uznania wyrażone pub licznie przez guru gitary Carlosa Santanę? Nawet nie da się tego opisać, bo oddać ten ogrom emocji z użyciem istniejących słów to rzecz niemożliwa. Chyba tylko Chuck Norris dałby radę (śmiech). Cała ta sytuacja wydarzyła się tak niespodziewanie, tak nas wszystkich zaskoczyła, bo Carlos Santana to człowiek otoczony ochroną, praktycznie nieosiągalny.

Foto: Kruk

rzył i był za to szanowany i podziwiany, ale nie bezpodstawnie, jestem więc szczęśliwy i gotowy do kolejnych batalii (śmiech). Nadmierna skromność w samoocenie też nie jest wskazana, a więc jak radzisz sobie w opisywaniu osiągnięć Kruka, by nie popaść w samouwielbienie a nawet narcyzm? Ja mam złoty środek na to wszystko. Jeśli zapędzam się za daleko w jedną lub drugą stronę to od razu z automatu mój system dokonuje samoistnego procesu przywracania do stanu poprzedniego, a ten stan to oczywiście bycie fanem dobrej muzyki. To jest mój punkt wyjścia. Niezależnie od tego, co o mnie napiszą i tak kocham muzykę wierząc w to, że ta miłość jest odwzajemniona (śmiech). Wciąż potrafię czerpać z muzyki największe emocje, czuć dreszcze i odlatywać w kosmos. Tego mi nikt i nic nie zabierze. Zawsze w trudnych chwilach, bądź chwilach nadmiernego unie-

94

KRUK

Pojawia się tylko na scenie podczas swojego koncertu i po nim znika. Nawet informacje o hotelach, w których przebywa są pilnie strzeżone i nikt nie ma prawa wiedzieć gdzie jest. Nie wiem z czego to wynika, ale pewnie to już kwestia potrzeby wyciszenia i spokoju. Na pewno nie ma to nic wspólnego z gwiazdorzeniem. Santana to postać niezwykłej pokory, a radość życia jaką ma w sposobie bycia, w spojrzeniu jest świadectwem jego człowieczeństwa. To wszystko co wydarzyło się w zeszłym roku podczas Festiwalu Legend Rocka, te piękne słowa, które usłyszałem od mistrza gitary, te cudowne gesty w stronę Kruka, były jak grom z jasnego nieba. Myślę, że do końca życia będę wspominał to równie intensywnie i z wielką radością będę o tym opowiadał. Niektórzy pytają mnie - czy nie masz już dosyć pytań o Santanę? Odpowiadam zawsze, że nie mam, gdyż właśnie te opowiastki sprawiają, że mam wrażenie, iż to, co wydarzyło się rok

temu, jest bliskie, jakby wydarzyło się wczoraj. Każda chwila tamtego wieczoru żyje we mnie z niesamowitą intensywnością. Czy grupa Kruk, biorąc także pod uwagę osoby odpowiedzialne za logistykę, organizację, sprawy techniczne to sympatyczny kolektyw dobrze rozu miejących się kumpli, czy zespół pracowników "korporacyjnych" poprawnie się zachowujących ale emocjonalnie neutralnych, chwilami zimnych? Kruk to jedna wielka rodzina, która wpisuje się w ramy sympatycznego kolektywu dobrze rozumiejących się kumpli. Oczywiście wszyscy jesteśmy tylko ludźmi i czasem ktoś jest bliżej, ktoś dalej, ktoś inny ma potrzebę odejścia od nas. Jesteśmy świadomi swoich słabostek, z którymi walczymy po to, aby na gruncie zespołowym było jak najwięcej radości z grania i funkcjonowania ze sobą na zdrowych zasadach. Jeśli mam być szczery, to nie wyobrażam sobie zespołu rockowego, który składa się z wybitnych muzyków, którzy nie mają ze sobą nic wspólnego. W naszym przypadku jest tak, że my wciąż pozostajemy pasjonatami muzyki, dlatego nie ma klasyfikacji w kategoriach "ważny / mniej ważny". Najważniejszy jest szacunek do siebie nawzajem, do tego co robimy, do naszych fantastycznych fanów, do wszystkich ludzi dobrej woli, którzy zapraszają nas na koncerty, albo pozwalają zaistnieć nam w swoich mediach. W tej kwestii musiałbyś porozmawiać z naszym realizatorem, Kubą Hyrją, od którego wręcz wymagamy aby czuł się pełnoprawnym członkiem zespołu. "Trzynastka" kojarzy się wielu osobom z pechem. Czy ty także należysz do grona osób przesądnych? Jak oceniasz z tej 13-letniej perspektywy osiągnięcia zespołu? Kiedyś być może byłbym tym faktem przerażony, ale dziś nie jestem osobą przesądną. Mam świadomość, że wszystko we wszechświecie ma swój sens, ale nie staram się na tym etapie dociekać jakie zależności nim rządzą. Póki co "trzynastka" jest dla nas niemożliwie szczęśliwa. W końcu wydaliśmy płytę, która uważana jest przez zdecydowaną większość fanów i krytyków jako najlepsza w naszej karierze. Wiem z doświadczenia, że bycie przesądnym może prowadzić do koszmaru, z którego nie idzie się wyplątać, dlatego nie polecam nikomu wikłania się w takie problemy. A jak oceniam to wszystko co się wydarzyło? Uważam, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Nie chcę odpowiadać za kolegów z zespołu, bo każdy ma prawo do swojego zdania. Ja jednak mam w sobie ogromną radość i jestem wdzięczny losowi za to, że jest tak hojny. Momentami, kiedy utonę w natłoku myśli, nie mogę uwierzyć w niektóre historie, które nam się przez te 13 lat przydarzyły… Wspólne koncerty z Deep Purple i Santaną, pozytywne gesty z ich strony w naszą, pięć wysoko ocenionych płyt i nieustanna radość z grania i tworzenia. To jest wielkie szczęście, które spotkało nasz zespół i pozostaje tylko być wdzięcznym. Pamiętasz jeszcze skąd się wziął pomysł na założenie rockowej kapeli? 31 października 1993 roku na koncercie zespołu Deep Purple, będąc piętnastolatkiem, uwierzyłem w to, że stworzę kiedyś zespół rockowy. Nie potrafiłem jeszcze grać na gitarze, ale bardzo chciałem zagrać kiedyś na takiej scenie, stworzyć własną muzykę, która spodoba się ludziom, wydać choć jedną płytę. Kilka lat po tym koncercie już czynnie działałem w różnych projektach. Ciągle jednak szukałem właściwych osób, które chciałyby grać klasycznego rocka, które miałby chęć tworzyć zespół, z którym wyjdziemy poza etap garażowy. Nie było jednak chętnych do grania takiej muzyki. Każdy chciał grać metal, więc musiałem się podporządkować i działać właśnie w tym gatunku, choć zdecydowanie bardziej ciągnęło mnie w kierunku bluesa. Czekałem do końca dekady by na swojej drodze spotkać Krzyśka Walczyka, hammondzistę, który był rozrywany przez różne zespoły. Początkowo nie potraktował mojej propozycji poważnie, ale w 2001 roku, kiedy razem wybraliśmy się na koncert Glenna Hughesa, okazało się, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Wtedy postanowiliśmy założyć razem zespół. To był początek Kruka i choć Krzyśka nie ma już dziś z nami, to być może gdyby los nas nie zderzył wtedy to nic z tego by nie wyszło. Gdy osiągnąłeś pełnoletniość, przeminęła już Złota Era Rocka lat 70-tych, w czasie której nastąpił prawdziwy boom kapel grających hard rocka. Kto lub co ukierunkowało Twoje zainteresowania w stronę tego gatunku muzycznego?


Mój ojciec, od kiedy pamiętam, słuchał właśnie zespołów takich jak Deep Purple czy Led Zeppelin i to ogromnie mi się podobało. Pamiętam swoich rówieśników, którzy nie chcieli słuchać muzyki rockowej pomimo, że ich rodzice tego słuchali. Ja nie mogłem doczekać się chwili kiedy ojciec wyciągnie stary adapter i puści płyty AC/DC, Hendrixa, Deep Purple albo Led Zeppelin. To były takie chwile w moim młodzieńczym życiu, które traktowałem z największą radością. Później wszystko rozwinęło się już samoistnie. Zakochałem się w tych klimatach i nic innego mnie interesowało. Dziś słucham przeróżnej muzyki, ale ta miłość nigdy nie przeminęła. Ciągle zastanawiam się nad istotą tego zafascynowania. Co ta muzyka ma w sobie, że potrafiła aż tak mnie porwać. Im jestem starszy tym trudniej odpowiedzieć mi na to pytanie. Wiem jednak, że te wszystkie ikony z lat 70-tych to twórcy ponadczasowi. Złamali czasoprzestrzeń muzyczną, wykrzesali nieprawdopodobną ilość energii z użyciem muzyki i stworzyli pomniki, które chyba nigdy nie przeminą. Ich twórczość jest wiecznie żywa, ciągle aktualna i w ogóle się nie starzeje. Kruk w ornitologii jako przedstawiciel gatunku uchodzi w dawnych mitach za symbol inteligencji, spostrzegawczości, bystrości, odwagi, pełniąc też rolę przewodnika. Jak przełożyć te atrybuty na opis zespołu Kruk? Myślę, że atrybuty te dotyczą naszego odbiorcy, to on charakteryzuje się tak zacnymi cechami. Dzięki temu nasza publiczność jest bardzo wymagająca, a my przez to nie możemy pozwolić sobie na słaby koncert, ani na przypadkową płytę. W pewnym sensie to oni nas tworzą, albo inaczej mówiąc, to my jesteśmy narzędziem do tworzenia muzyki w ich rękach. Im więcej ludzi tym i my możemy więcej. Zawsze dajemy z siebie wszystko, więc jeśli choćby zalążek tych atrybutów drzemie w Kruku, to staramy się wykorzystać go w maksimum dla potrzeb tworzenia jak najlepszego zespołu. Gdybym dziś miał nazwać zespół to z całą pewnością nie pokusiłbym się o taką nazwę dla niego, choć wciąż spotykam ludzi, którzy mówią, że to idealna nazwa na zespół. Teraz, gdy pytasz mnie o te atrybuty, zdaję sobie sprawę jak przy okazji wyma-

gająca to nazwa, choć przecież doskonale wiedziałem jakim Kruk jest symbolem w kulturze świata. W rubryce "zawód" przy twoim nazwisku wpisuje się rzeczowniki "muzyk, dziennikarz". Gdybyś musiał teraz dokonać wyboru, to postawiłbyś na…? Co dała Ci praca w redakcji Hard Rockera? Chciałbym być z zawodu gitarzystą zespołu Kruk. To byłoby wspaniałe rozwiązanie, które z całą pewnością dawałoby mi największą satysfakcję. Choć skończyłem Politechnikę z bardzo dobrymi wynikami i początkowo pracowałem w swoim zawodzie, to dziś wiem, że muzyka jest całym moim życiem i to dla niej chciałbym pracować. Po wydaniu pierwszej płyty przypadkowo dostałem propozycję pracy w roli dziennikarza muzycznego. Robiłem i wciąż robię to z ogromną przyjemnością, choć im dalej jestem jako muzyk, tym mniej działam jako dziennikarz, gdyż nie potrafię krytykować. Wiem ile poświęcenia, wiary i nawet środków materialnych kosztuje muzykowanie i to sprawia, że nie potrafię ujmować zespołom, a zwłaszcza jeśli chodzi o tak zwaną muzykę "ambitną". Nie znoszę gdy branża na siebie narzeka, wyśmiewa się z siebie i nie szanuje się nawzajem. Uważam, że sranie we własne gniazdo jest najgorszym rozwiązaniem jakie może się wydarzyć. Dlatego jeśli mam dziś recenzować jakąś płytę, dla której nie otworzyłem całego swojego serca i wyobraźni to od razu oddaję ja komuś innemu, bo wiem jak bardzo byłoby to krzywdzące dla jej twórców. Czas pracy w charakterze zastępcy redaktora naczelnego magazynu Hard Rocker, był czasem, który dziś wspominam wspaniale. Żałuję tego, że się skończył, tak samo jak żałowałem, że musiałem podjąć decyzję o odejściu. Być może dziś znaleźlibyśmy z Bartem Gabrielem zupełnie inną więź porozumienia, bo w końcu jesteśmy pasjonatami muzyki. W jednym z wywiadów Ian Anderson z Jethro Tull powiedział, że w muzyce rockowej w zasadzie wszystko już wymyślono. Podzielasz tę opinię? Skąd zatem czerpiecie inspirację do tworzenia? Tak, Ian ma sto procent racji w swojej tezie, choć jestem przekonany, że jeszcze kilku innych przed nim powiedziało dokładnie to samo. Nie ma to jednak

znaczenia w kontekście siły jaką dysponuje ta muzyka. Nie dość, że jest wiecznie żywa, to można odkrywać ją na nowo i czerpać z tego ogromną przyjemność. Nie ma substytutu dla kultu rocka. Wystarczy spojrzeć na polski rynek muzyczny. Tu nie ma żadnych ideałów, a legendy rocka w stylu TSA, czy Turbo nie są należycie szanowane. Nie będę wymieniał całej masy zespołów z dawnych lat, ale taka jest w tym względzie Polska. Nie wiem z czego to wynika, ale chyba z ogólnej mentalności i świadomości społecznej. Liczy się piwko, kiełbasa i darmowy wjazd na pierwszy lepszy festyn. A gwiazdy z tych festynów, no cóż, jak szybko się pojawiają, tak szybko znikają. W trakcie 13 lat działań Kruka słyszałem już dziesiątki nazw, które wylansowane przez media nie przetrwały nawet roku. Kruk pomimo charakteru muzyki istnieje wciąż, zbiera na całym świecie pochlebne opinie, a dodając do tego słowa uznania od takich tuzów jak Carlos Santana, czy muzycy Deep Purple, to urastam w przekonaniu, że to właśnie muzyka rockowa jest naszym sukcesem pomimo, że została już sto tysięcy razy odkryta. I tu jest klucz do twojego pytania o źródło inspiracji! Właśnie stąd ją czerpiemy, z tej magii, która nie przemija, która trwa, bo jest szczera i prawdziwa. Oczywiście wzorce trwają w sercu, świadomości i podświadomości, więc muzyczne podobieństwa są rzeczą naturalną. Czerpiemy także garściami u samych źródeł, czyli z muzyki bluesowej, z której zrodził się rock'n'roll i wszystkie jego kolejne odmiany. Być może dlatego nie można nas jednoznaczne podpiąć pod określony gatunek, lub konkretne źródło. Czy Kruk to instytucja demokratyczna w zakresie doboru repertuaru na kolejne płyty, polityki koncer towej, komponowania, czy decydujące zdanie zawsze ma…? No właśnie kto? Kiedy zaczynaliśmy Kruka byłem osobą nadzwyczaj nieśmiałą. Potrafiłem nawet na scenie ukrywać się gdzieś w cieniu, żeby przypadkiem za dużo osób mnie nie zauważyło (śmiech). Za wywiady odpowiadał nasz pierwszy basista i także założyciel zespołu, Przemek Skrzypiec. Z czasem jednak cały ten twór zaczął wymagać ode mnie czegoś więcej. Zacząłem łamać w sobie różnorakie bariery. W pewnym momencie z pro-


pozycją zadzwonił do mnie Grzesiek Kupczyk. Ta współpraca zmieniła mnie całkowicie. Grzesiek wyzwolił we mnie pewne instynkty, które jak sądzę drzemały we mnie od zawsze. Nagle każdy dokoła zaczął postrzegać mnie jako lidera. Nie do końca się z tym zgadzałem, gdyż zawsze to Krzysiek Walczyk w mojej ocenie miał predyspozycje do bycia kimś na przedzie, był w końcu bardziej doświadczony i miał niebywałą charyzmę. Jednak wszystkie przygody, które nas spotykały wyznaczały hierarchię za nas. Dziś, kiedy patrzę na to z perspektywy czasu, wiem, że tak miało być. Czuję, że dla zespołu wyszło to na dobre. Być może, w którymś momencie popełniłem błędy w kwestii kierowania zespołem, być może kilka osób skrzywdziłem, czego dziś żałuję. Teraz jednak mam jasny i klarowny sposób na politykę zespołową. Ważny jest każdy, ale musi być czasem osoba, która dowodzi. Mamy zatem demokrację, ale kiedy trzeba szybko objąć dowodzenie i poprowadzić coś samodzielnie, to mój instynkt jest niezawodną nawigacją i pozwala wybierać najlepsze drogi. Tak samo rzecz ma się z komponowaniem. Początek należy do mnie, więc przynoszę gotowe pomysły na łono zespołowe i zaczynamy się tym bawić. Bez chłopaków byłyby to martwe pomysły, a tak oni dają im życie. Nie potrafiłbym grać swoich utworów gdyby nie zostały one zaakceptowane

biam obserwować takie właśnie potknięcia u moich ulubionych wykonawców, gdyż są to bezcenne sytuacje, a często z nich wynikają rzeczy muzycznie nadzwyczaj ciekawe. Staramy się grać utwory, które najlepiej obrazują nasz potencjał na scenie, bo przecież czasem jest tak, że utwór na płycie brzmi kapitalnie, ale na koncercie średnio. Albo sytuacja odwrotna. Zatem wybieramy materiał bardzo szybko i intuicyjnie. Czasem wokalista mówi, tego wolałbym dziś nie śpiewać, bo wczoraj za dużo wypiłem (śmiech). Lepiej gra się zdecydowanie na otwartych, plenerowych koncertach. Zawsze mamy tam większą moc. Wynika to chyba głównie z tego, że gramy głośno, a większość klubów w naszym kraju nie dysponuje ani dobrą aparaturą, ani dobrymi warunkami akustycznymi. Jeśli masz pięć instrumentów i każdy odgrywa swoją ważną rolę, to musi być to słyszalne, abyś miał przyjemność z odkrywania każdego smaczku, który przygotowaliśmy. Praca w formacji Kruk to dla was zawód wykony wany, czy może zajęcie poboczne? Można utrzymać się z grania w kapeli rockowej? Bardzo ciężko jest utrzymać się z muzyki rockowej, gdyż wszystkie zarobione pieniądze trzeba inwestować w zespół aby mógł dalej się rozwijać. Jest to zatem

Foto: Kruk

przez zespół, dlatego zawsze skrupulatnie i po kilka razy pytam ich o zdanie. Lubicie grać koncerty? Zdarzają się wpadki w czasie występów "na żywo"? Jakiego rodzaju? Dużo czasu zajmuje wam wybór i przygotowanie materiału na koncert? Lepiej gra się w salach czy na otwartej przestrzeni? Scena to nasze środowisko naturalne. Uwielbiamy grać koncerty i uwielbiamy integrować się z ludźmi, którzy na te koncerty przychodzą. To dzięki koncertom mamy na terenie Polski sporo przyjaciół, którzy są z nami cały czas. To jest chyba ta najjaśniejsza strona muzykowania w Kruku. Tworzy się naprawdę świetna rodzinka i każdy ma wstęp do tej rodzinki, byle nie wnosił złej energii. Jeśli idzie o wpadki, to nigdy nie popełniliśmy wpadki, która byłaby powodem tego, że zespół nagle w trakcie utworu staje i nie wie co się stało. Drobne potknięcia zawsze są. Nigdy nie zapomnę na przykład pierwszego koncertu z Deep Purple w Dolinie Charlotty. Otwieraliśmy swój występ utworem "Now When You Cry", Wiśnia śpiewał ten kawałek już dziesiątki razy, a tu nagle wchodzi z wokalem i zaczyna od połowy wersów drugiej zwrotki. Wszyscy szok, Wiśnia też szok. Mało tego, zaczyna drugą zwrotkę i robi dokładnie to samo. Później Krzysiek gra solo na Hammondach i słyszę, że średnio się zgadza, a dalej ja gram solo i też nie potrafię grać! Poziom emocji był tak ogromny, że w tym pierwszym kawałku omal nie polegliśmy, jednak reakcja publiczności po tym utworze rozwiała wszystkie nasze wewnętrzne spięcia. Takie wpadki, wypadeczki, są w mojej ocenie ozdobnikiem koncertów rockowych, które czynią z nich niepowtarzalne wydarzenie. Uwiel-

96

KRUK

dla nas zajęcie poboczne, ale wciąż mamy nadzieję, że niebawem to się zmieni. Zresztą wszystko na to wskazuje. To jednak kwestie, które od nas nie zależą, więc uzbrojeni w cierpliwość czekamy na właściwą okazję do zmiany pewnego stanu rzeczy. Nawet bardzo duże zespoły rockowe w tym kraju borykają się z podobnym problemem, ale nazw nie będę wymieniał, bo nawet nie wypada. Jak doszło do wyboru gitary jako instrumentu wiodącego? Pamiętasz twoją pierwszą gitarę? Ważniejsze według ciebie w grze są czyste umiejętności techniczne (taki zarzut czyni wielu wobec Johna Petrucciego) czy może emocje? Możesz wskazać swoje gitarowe autorytety? Petrucci jest znakomitym muzykiem, artystą i wielkim twórcą. Nie rozumiem tych, którzy mogliby na niego narzekać! To, że bardzo ciężko pracuje nad swoim rzemiosłem, co czyni z niego wręcz robota jeśli chodzi o możliwości techniczne, nie oznacza, że brak mu emocji. Owszem są one mocno kontrolowane, może nawet ciut za mocno, ale i tak jest ich całe mnóstwo i są przecudowne. Ja oczywiście jestem zwolennikiem grania emocjami, otwartego serca. Byłem niedawno na koncercie Claptona, jak wróciłem do domu to na TVP Kultura leciał koncert Santany z 2011 roku, a jeszcze później koncert Joe Bonamassy na TVP2. To jakie emocje wypływają z Santany i Claptona, to coś nieprawdopodobnego i choć technicznie Bonamassa przeskakuje obu panów dwa razy, to jego dźwięki mają się nijak do sztuki jaką tworzą Santana i Clapton. Oczywiście do nich dołączyłbym jeszcze kilku innych, którzy mają podobny poziom wkładania serca

w dźwięki. Żeby nie było - Bonamassa wręcz mnie zachwyca - ale na księżyc odlatuję z innymi. Moją pierwszą gitarą była zabaweczka, którą katowałem słuchając z ojcem winylowych płyt AC/DC, Hendrixa i innych gigantów. Później oglądając już film o Hendrix'ie i Claptonie, emitowane w ramach kultowego programu Wojtka Mana - Non Stop Color, miałem już pierwsze rosyjskie pudło, które do dziś jest w domu rodziców. Nie było to jednak granie na gitarze. Znałem może trzy akordy i na tym koniec. Pierwszą gitarę elektryczną kupiłem za "dwa miliony złotych"… oczywiście w starym przeliczniku (śmiech). To była gitara z logiem Washburn i przypominała kształtem Gibsona SG. Kupiłem ją od znajomego rodziców, Mirka Gancki, który był przy okazji znakomitym gitarzystą. Do dziś gra i potrafi zachwycić mnie swoją gitarą. Jest z całą pewnością jednym z moich autorytetów gitarowych. Oczywiście największymi moimi idolami gitarowymi są Blackmore, Page, Hendrix, Iommi, Clapton i Santana. Oni stworzyli muzykę, która jest ponadczasowa, a ich umiejętności i charyzmy są niepowtarzalne. Mogę słuchać ich w kółko i zawsze odkrywam coś nowego i nigdy mi się to nie nudzi. Jak traktujesz debiut płytowy Kruka "Memories" z coverami, jako proces odtwórczy czy wskazanie źródeł inspiracji? To była najlepsza rzecz jaka mogła nam się przytrafić. Złoty Grzesiu Kupczyk dał mam tą propozycją taką trampolinę, że to się w głowie nie mieści. Ta płyta to pełnia uniesień chłopaków, którzy pokochali muzykę. Graliśmy te covery na naszych koncertach razem z utworkami Kruka na długo przed Grześka propozycją. Czuliśmy się zatem niezwykle naturalnie działając później w studiu przy tych kawałkach. Wszystko to było naturalne i prawdziwe. Wiem, że ta płyta już wtedy mogła lepiej zabrzmieć i lepiej oddawać nasze możliwości, ale takie były czasy. My zaczynaliśmy, zaczynał też Mariusz Piętka, który wtedy produkował ten album i generalnie raczkowaliśmy. Jednak poziom emocjonalny tej płyty jest w moim odczuciu na bardzo wysokim poziomie, wspomnienia absolutnie bezcenne. Nie masz do czynienia z coverbandem, tylko z zespołem, który podąża tropem ducha muzyki lat 70-tych. Myślę, że bez tej płyty Kruk byłby całkiem innym zespołem. Czy słuchasz wydanych albumów Kruka? Jakiej muzyki słuchasz prywatnie? Nie, nie słucham albumów Kruka, chyba, że okazjonalnie jak ktoś mnie katuje (śmiech). Zazwyczaj już w trakcie premiery mam dosyć słuchania materiału, nad którym tyle się pracowało, którego tyle razy trzeba było wysłuchać. Wyobraź sobie, że pełnego DVD, które jest dołączone do płyty "Before" nie widziałem jeszcze ani razu! Pracowałem przy ostatecznym zgraniu materiału kamerowego, pracowałem w studiu jak ścieżka audio była miksowana, ale po zdaniu tych ścieżek wersji finalnej jeszcze nie widziałem. Co do albumów Kruka, to nie chcę do nich wracać, gdyż z jednej strony budzi się we mnie ogromny sentyment i moje serce zaczyna krwawić tęskniąc za tymi pięknymi czasami, które przyniosły nam takie owoce, a z drugiej strony najchętniej bym wszystko poprawiał bez końca. Zatem zdrowym wyjściem jest nie słuchanie tego materiału (śmiech). Prywatnie słucham przeróżnej muzyki od ekstremalnego metalu po muzykę popową. Kiedyś słuchałem muzyki w bardzo wąskim przedziale gatunkowym. Dziś mogę słuchać na przemian płyty Katy Perry i najnowszego krążka Carcass. Oczywiście to co wywołuje we mnie największe emocje to dobry rock, dobry metal, blues i gatunki, które mocno to wszystko ze sobą łączą. Ciekawostką niech będzie fakt, że w trakcie prac nad "Before" nie słuchałem zupełnie niczego. To nie był mój świadomy wybór, to była wewnętrzna potrzeba. Nie wyobraziłbym sobie siebie jadącego samochodem bez muzyki, a tak było. Potrzebna mi była cisza i spokój. Jak oceniasz kondycję muzyki rockowej, zastój czy ciągły rozwój? Z jednej strony chciałoby się powiedzieć, że rock to nisza, a z drugiej strony wybierz się na koncerty Black Sabbath, Aerosmith, czy Soundgarden… Oczywiście Świat, a Polska to kolosalna różnica. Przecież u nas rockiem nazywa się takie zespoły jak Pectus czy Ira, a to mocno niesprawiedliwe i dla samego gatunku i dla wiernych sympatyków tego gatunku. Jeśli na świecie mamy Bon Jovi, a w Polsce na przykład Lemon, jeśli na świecie mamy Kings Of Lion, a w Polsce Lemon, to sam zauważ jaka jest degrengolada


sytuacyjna, a w zasadzie kulturowa. To tak jakby ktoś postawił ci pod garażem Poloneza i wmawiał, że to Mercedes S klasa. Uważam, że ta muzyka ma w sobie siłę i najgorsze czasy już przetrwała. Najważniejsza jest świadomość ludzi, a ta najwyraźniej zaczyna budować swoje horyzonty już nie na ślepo, kierując się mainstreamowymi mediami, które kreują zakłamaną rzeczywistość. Ludzie zaczynają wymagać i już nie wystarczy wbijać im do głowy, że coś co jest kompletnym syfem pretenduje do miana sztuki. Muzyka Kruka przyporządkowywana jest kategorii hard rock. Możesz wymienić kilka cech charak terystycznych tego gatunku? Ja uważam, że Kruk to rock, a jakiekolwiek nazewnictwo i szufladkowanie wynika tylko i wyłącznie z naszych ograniczeń, po prostu tego potrzebujemy. A uważam, że Kruk to rock właśnie dlatego, że wszystkie te pseudorockowe twory nie maja prawa korzystać z szyldu rock jeśli nawet obok rockowej kapeli nie stały. Cechą charakterystyczną dla rocka i hard rocka są koncerty, szczerość bijąca ze sceny, umiejętność stworzenia niepowtarzalnej atmosfery i grania różnorodnych wersji własnych kompozycji. Nienawidzę gdy ktoś dziś próbuje określać koncert rockowy mianem "produkcji", gdyż zazwyczaj te produkcje mają swoje scenariusze i liczy się wynik marketingowy, a człowiek jest na dalszym planie, zaś muzyka tylko narzędziem do pozyskiwania jak najwyższych efektów finansowych. Rock i hard rock w pierwszym rzędzie to muzyka jako sztuka, niepowtarzalna, nieprzewidywalna i szalona, w drugim rzędzie to ludzie obdarzeni charyzmą, swoimi niepowtarzalnymi charakterami, ludzie którzy stoją na scenie i pod sceną, ludzie, którzy organizują te koncerty i ludzie, którzy propagują te wartości w mediach.

waniem nowych płyty to spontan totalny. Jaki masz pogląd na tzw. "crowdfunding", czyli finansowanie nagrywania nowego albumu z pieniędzy zebranych przez fanów? Czy taka metoda ma przyszłość w dziedzinie przedsięwzięć dotyczących szeroko rozumianej kultury? Wiesz ile kosztuje koncert Edyty Górniak? To kilkadziesiąt tysięcy złotych. Urzędy miast w trakcie sezonu wiosenno - letniego wydają dziesiątki tysięcy złotych na koncerty tego typu wykonawców. Nie mam nic przeciwko nim, tylko zadaję sobie pytanie, dlaczego kosztuje to tak wiele. Przecież można by te pieniądze wykorzystać na kulturę w taki sposób, że nikt nie miałby problemu z wydawaniem płyty, a przecież i sam proces nagrywania, i promocja, i dystrybucja to koszta. "Crowdfunding" ma sens, choć w normalnych warunkach nie powinien mieć miejsca. Ludzie powinni mieć prawo do tworzenia, a inni powinni mieć prawo do czerpania przyjemności z tej twórczości i przede wszystkim do świadomego wyboru tego czego chcą słuchać. Cóż, tam gdzie pieniądze, tam kłamstwa, ściemy i nieuczciwość, więc pewnie większość urzędników miałaby swój zespół tylko po

pokłócić? Z jakiego powodu? Czy tzw. chemia między muzykami to istotny czynnik wpływający na kreatywność i proces tworzenia czy tylko nic nie znaczący szczegół? Jeśli się kłócimy to tylko o alkohol (śmiech). Gdyby nie alkohol to bylibyśmy całkowicie wyzwoleni od problemów. Alkohol sprawia, że ktoś czegoś nie dopatrzył, ktoś kierował się egoizmem, a ktoś inny zwyczajnie nabroił. To są oczywiście sytuacje w trasie. Jeśli chodzi o prace w studiu, o prace w sali prób, to nie ma kłótni. Kiedyś zdarzały się takowe, ale teraz jest chemia totalna. Wszyscy się rozumiemy i nikt nikomu nie wchodzi w drogę. Jeśli już pojawi się jakaś sprzeczka, to nikt nawet nie ma ochoty wikłać się w nią na dłużej i zaraz konflikt gaśnie. U nas chemia to bezsprzecznie czynnik wpływający kreatywnie na każdą sferę działań zespołowych, od organizowania prób, poprzez koncerty, po tworzenie nowego materiału. Kłótnie nigdy nic dobrego nie przynosiły, choć czasem działają oczyszczająco. To zależy kto się z kim kłóci. Ja na przykład kłócę się tylko z osobami bliskimi memu sercu. Nie pozwalam sobie na kłótnie, czy nawet dyskusje z kimś kto nie siedzi w moim sercu.

Foto: Kruk

Czy muzyk grający rock powinien śledzić także trendy w innych kierunkach muzycznych, np. w jazz ie czy muzyce klasycznej? Oczywiście, że tak. Przecież śledząc te wszystkie trendy można tylko i wyłącznie rozwijać swoją wyobraźnię i poszerzać spektrum zainteresowań, co z całą pewnością może korzystnie wpływać na twórczość własną. Jestem przekonany, że twórczość Kruka jest właśnie efektem nieszufladkowania swoich gustów muzycznych, otwartości na to co dobre. Jestem zwolennikiem rocka lat 70-tych, ale jestem też bardzo otwarty na nowoczesność. Nie widzę w tym nic złego. Czasem bolą mnie plomby w zębach jak trafiam na zespoły, które na sztywno naśladują Deep Purple, czy Black Sabbath. Ta muzyka pozbawiona jest jakiegoś takiego prawdziwego ducha i blasku. Smakuje jak odgrzewany kotlet. Nie mogę oceniać swojej muzyki, ale jednego jestem pewien, nigdy nie zrzynaliśmy, ani nie kopiowaliśmy. Kto w zespole jest najczęściej inicjatorem rozpoczę cia prac nad nowym materiałem? Pracujecie wspól nie w studio czy do pewnego momentu niezależnie od siebie, wymieniając się mailowo pomysłami? Wszystko dzieje się bardzo spontanicznie. Nagle przychodzi chwila, w której gdzieś komuś obiecuję nowy album i tego się później trzymam. To jest wewnętrzny głos, który mówi, teraz czas na album, spinajcie tyłki i do roboty. Gdyby porównać pracę nad albumem debiutanckim "Before He'll Kill You" do prac nad ostatnią płytą "Before" to różnice byłyby ogromne. Wtedy pracowaliśmy nad materiałem kilka lat i graliśmy te kawałki w kółko na próbach. Jak je wydaliśmy to były już ograne na wielu koncertach przez te wszystkie lata. Teraz materiał powstał błyskawicznie, wiedzieliśmy już jak dokładnie zorganizować czas. Najpierw ja przynosiłem zarys utworu, a później każdy dodawał coś od siebie. Czasem ktoś komuś podpowiadał co byłoby lepsze w jego partii, czasem zmiany następowały w studiu, podczas nagrań. Oczywiście grając te utworki na próbie staraliśmy się każdorazowo je nagrywać i wtedy wysyłaliśmy je do siebie osłuchując się z nimi w domu. Proces powstawania ostatniej płyty był naprawdę ciekawy. Nic nie działo się na siłę. Potrafiłem tygodniami nie pracować nad żadnym nowym pomysłem, a w trakcie dwóch kolejnych dni napisać trzy, cztery utwory. Czułem jednak kiedy mam natchnienie, a kiedy piszę schematycznie. Wczoraj na przykład oglądałem mecz Grecja - Kostaryka, był piekielnie nudny i w trakcie tego utworu napisałem trzy zarysy dla nowych utworów. Jestem w szoku, że te nowe pomysły to znów zupełnie inny kierunek, stąd chyba głos wewnątrz mojej głowy - "koniecznie to nagraj". Proces tworzenia i wszystkie decyzje związane z nagry-

to żeby wyciągnąć kasę. Niech więc zarabia wątpliwej treści sztuka, a społeczeństwo traktujmy jak gawiedź, która ma zjeść, wypić i pobujać się w rytmie. Są oczywiście wyjątki i na przykład nas od lat wspiera Urząd Miasta Dąbrowy Górniczej i wydaje mi się, że czasem są z nas dumni. Ogólnie, gdyby nasze gusta muzyczne były bardziej wysublimowane, a wymagania większe sytuacja byłaby zupełnie inna. Pamiętajmy, że dziś największą popularnością cieszy się telewizja muzyczna Polo TV, aż dziw bierze, że Polsat zrezygnował z obleganej platformy Disco Polo Relax. Takie mamy społeczeństwo, takie mamy potrzeby, więc niech fani sami finansują płyty, skoro są w zdecydowanej mniejszości do sympatyków pseudomuzyki. Którą z oficjalnych publikacji fonograficznych Kruka lubisz najbardziej i dlaczego? Każdą darzę taką samą sympatią. To moje dzieci, więc jestem wobec nich sprawiedliwy. Poza tym to przystanki w moim życiu. Piękne przystanki, które kojarzą mi się z różnymi życiowymi chwilami. Tak jak już mówiłem, nie wracam do tej muzyki, ale jak o nich myślę, to myślę tylko pozytywnie. Przypominam sobie to co czułem, to jakimi ludźmi byłem otoczony i urastam w świadomości, że jestem szczęściarzem. Cieszy mnie ogromnie, że udało mi się te płyty wydać, że ten maleńki Kruczek wyleciał z gniazda i swoje w eterze zrobił. Kończąc "Before" myślałem sobie, że to na pewno ostatnia płyta Kruka, ale to co wydarzyło się od dnia premiery ciągle przekonuje mnie, że to byłoby złe, że mógłbym później patrzeć na siebie jak na głupca. Sam nie wiem co zrobię, jak i gdzie, ale moje serce bije mocniej jak myślę, że mógłbym jeszcze raz to zrobić, jeszcze raz stworzyć muzykę i jeszcze raz ją wydać. Zdarza wam się w czasie pracy konstruktywnie

Jakie były kulisy zmiany na stanowisku "faceta przed mikrofonem"? Czym przekonał was do swojej kandydatury Roman Kańtoch? To naturalny proces ewolucji, który jest w nas wszystkich. W pewnym momencie Tomek zaczął coraz głośniej mówić o tym, że chciałby wrócić do grania metalu, który był zawsze jego ulubionym gatunkiem muzycznym. W końcu zadzwonił i powiedział, że postanowił odejść z zespołu. Wewnętrznie przeczuwałem to już wcześniej, bo stracił się w nim jakiś entuzjazm. Oczywiście trudno w kilku zdaniach opowiedzieć wszystkich emocji zwłaszcza, że od początku naszej znajomości ogromnie go polubiłem i wciąż w tej materii nic się nie zmieniło. Czasem bardzo za nim tęsknię, podobnie jak za Krzyśkiem Walczykiem, który zrezygnował z Kruka po tym jak spełniło się jego największe marzenie w postaci koncertu przed ulubioną formacją Deep Purple. Roman mieszka w tym samym mieście co Tomek, więc był naszym znajomkiem. Jest od nas znacząco młodszy, dlatego nie mieliśmy od razu takiego naturalnego, kumpelskiego porozumienia. Teraz jest jednak dojrzałym gościem i znaczącym wokalistą ale to drugie odkryliśmy dopiero na łamach kruczych prac. Fakt, że zaśpiewał na naszej płycie i wciąż jest częścią zespołu, sprawiły głównie los i przeznaczenie. Nikt nikogo na siłę nie ciągnął. Nagle okazało się, że śpiewa z nami koncerty, że jedzie z nami w trasę, że bierze udział w koncercie przed Deep Purple, który nagrywaliśmy. Później gdy przyszedł czas studia okazało się, że śpiewa nowe utwory dokładnie tak jak byśmy tego chcieli. Zupełnie naturalny, nie nachalny proces, który podyktowany był, jak sądzę, miłością do muzyki. Czy Kruk to już w pełni dojrzały i profesjonalny byt

KRUK

97


artystyczny, także w zakresie spraw organiza cyjnych, marketingu i koncertowej logistyki? Sami się tym wszystkim zajmujecie? Każdy z nas pracuje na tą markę, każdy z nas poświęca się na tyle na ile może. Otaczają nas już ludzie z branży, którzy widzą w tym korzyści. Jednak wciąż pozostajemy z myślą, że pasja jest najważniejsza, więc jesteśmy powściągliwi żeby wprowadzać zasady jak w każdej firmie. Teraz pojawił się nasz przyjaciel Marcin Galewski, który wcześniej grał na basie w zespole Badoo razem z Darkiem, naszym perkusistą i on zajmuje się teraz logistyką, prowadzeniem pewnych spraw i to urasta powoli do rangi menadżmentu. Jak to się wszystko potoczy? Czas niech za nas rozwiąże ten temat. Mamy jednak ogromną nadzieję, że wszystko będzie działać jak w dobrze naoliwionej maszynie i nie straci się fundament koleżeństwa i wzajemnego porozumienia. Nie wyobrażam sobie abym nagle całkowicie przestał zajmować się sprawami organizacyjnymi, gdyż wiele drzwi otwarłem sam i byłoby to nie w porządku gdybym z tego teraz zrezygnował, zarówno wobec zespołu jak i wobec tych ludzi z branży muzycznej, którzy oddali mi serce. Na niektórych albumach Kruka pojawiają się kom pozycje bardzo rozbudowane, tytułowy "It Will Not Come Back" czy "My Sinners" z najnowszego wydawnictwa "Before". Co sprawia największą trudność przy tworzeniu tak wielowątkowych utworów o zmieniającej się charakterystyce? Kto z was czuwa wtedy nad spójnością całości? To są najprostsze kompozycje, gdyż to właśnie nieograniczony czas pozwala ci wlać wszystkie swoje emocje w daną kompozycję. To wtedy możesz w pełni pokazać siebie. W utworach, które są krótkie, musisz szukać tylko tych środków, które pozwolą ci wyrazić jak najwięcej w tak krótkim czasie. "My Sinners" napisałem po wizycie w wytwórni. Wszystko zajęło mi 30 minut, cała ta dość zawiła forma. Oczywiście zgrywanie na żywo, podczas prób z zespołem, wymagało więcej czasu, ale samo stworzenie było bardzo płynne i naturalne. 26 czerwca w klubie Chacharnia w Czechowicach Dziedzicach po raz pierwszy wykonaliśmy ten utwór na żywo i był ogień totalny. Długie kompozycje, takie właśnie jak "My Sinners", "It Will

Not Come Back", czy "Before He'll Kill You" mają nieprzeciętny potencjał i są zawsze jednym z najjaśniejszych punktów koncertowych Kruka. Jeszcze dwie płyty i będzie w sumie pięć takich kompozycji, które będą, z uwagi na długość, repertuarem całego koncertu (śmiech). Praktycznie każdy zespół rockowy ma swoim reper tuarze ballady, często wypełnione dźwiękami akustycznymi, chwytliwą melodią. Kto z was ma największe predyspozycje do tworzenia tego typu kawałków? Klimat naszych ballad wypływa z każdego z nas. To tworzy się samoistnie. Nie ma czegoś takiego jak potencjał danej osoby do tego, czy tamtego klimatu muzycznego. Nasza pierwsza ballada "Rzeczywistość", która ku mojemu wielkiemu zdziwieniu jest wymagana przez fanów na każdym koncercie, powstała w ciągu jednej godzinki na próbie. Każdy gra swoje, a całość bierze się z naszego uwielbienia dla muzyki bluesowej. Naszym balladom najbliżej do bluesa, który tak bardzo lubimy, który często grywaliśmy i grywamy. Rozważaliście może pomysł nagrania płyty z utworami Kruka w wersjach akustycznych? (Śmiech) Nawet dziś o tym myślałem! To byłoby coś. Jestem przekonany, że w przyszłości coś takiego się wydarzy. Mamy już na swoim koncie pojedyncze przygody tego typu. Jedną i największą z nich była mini trasa z Debbie Davies, gdzie graliśmy akustyczne wersje naszych kawałków. Fanom to się podobało, nam też. Prędzej, czy później to się znów powtórzy, zwłaszcza, że teraz jesteśmy lepszymi muzykami, potrafimy grać dużo lepiej, a i myślenie muzyczne jest zdecydowanie bardziej dojrzałe. Jak tylko będzie czas, to pewnie zasiądziemy nad niebanalnymi aranżami akustycznymi i ruszymy z tym do ludzi. Gdybyś miał dokonać wyboru i zarekomendować słuchaczom tylko jeden utwór z dysku "Before" to byłby to…? Możesz uzasadnić swój wybór? Jeśli jutro zadasz mi to pytanie, to odpowiem coś zupełnie innego (śmiech). Na dziś wskazałbym utwór "Ones". Bardzo liryczny utwór, który pokazuje, że hard rock drzemie w zmianach nastroju, że to nie tylko moc gitarowego riffu, ale także melancholijnych zagrywek, które sprawiają, że później gitarowy riff nabiera jeszcze większej mocy. Zaskakująco działają na mnie też partie wokalne w tym utworze. Ciągle odkrywam w nich coś ciekawego, a solówka, którą zagrałem z przypadku, samego mnie intryguje. Lubię ten utwór, bo z jednej strony wywołuje we mnie wspomnienie klasyki rocka, z drugiej strony ociera się o rock progresywny, a czasem słyszę tam nawet echa Audioslave. Jeśli słuchając swojego utworu potrafisz odkrywać samego siebie, to znaczy, że jest co najmniej ciekawie. Stąd dzisiejszy mój wybór. Wczoraj wskazywałem na "Wings Of Dreams" (śmiech).

Foto: Kruk

98

KRUK

Po wielokrotnym przesłuchaniu waszego albumu, mam wrażenie, że z każdego zakątka bije niesamowita radość, entuzjazm i energia. To prawda czy pozory? To jest podstawa wszystkiego czym muzycznie się paramy. Absolutny fundament, który sprawił, że postawiliśmy na nim solidną konstrukcję. Bez tego nie byłoby Kruka. Taka karma pozwala nam na poczucie szczęścia, którym dzielimy się z innymi. Ludzie, którzy spotykają się z nami na koncertach wiedzą o tym

doskonale. Zresztą, w jakimś sensie to także z nich czerpiemy właśnie taką a nie inną energię. Nie ma słów, którymi mógłbym opisać jak ludzie potrafią na mnie wpłynąć, jaką radość wyzwolić. Kocham ich, widzę ich twarze, reakcje, gesty, wsłuchuję się w każde słowo, które mi przekazują i pielęgnuję to wszystko w sobie. Staram się zatrzymać to głęboko w sercu, gdyż dzisiejszy świat przepełniony jest syfem, a tu mamy do czynienia ze skarbami, które są na wyciągnięcie ręki, jeśli tylko zechcesz szerzej otworzyć oczy i zobaczyć to co jest tuż przed tobą. Ta radość jest w każdej nutce naszego albumu, mało tego, jest też w grafice, w wywiadach, w opowiastkach. Nie potrafię inaczej patrzeć na wszystko co związane z Krukiem, jak poprzez pryzmat wszechogarniającego entuzjazmu i radości, z bycia w miejscu w którym jestem Daleko waszej muzyce do powszechnej komercji. Nie kusiło was nigdy, żeby tworzyć tuziny plastikowych "przebojów", o radiowych wymiarach cza sowych, które potem lud śpiewałby na festynach w dymie grillowanej kiełbachy? Nie, bo gramy często do kiełbachy naszą muzykę i ona też bardzo się podoba, zwłaszcza jak przywalimy coś w stylu "Now When You Cry" (śmiech). Całkiem serio to mówię. Ludzie, którzy ostatnio przyszli na koncert Maryli Rodowicz, przed którą graliśmy na dniach Dąbrowy Górniczej, zachwyceni byli naszym rockowym występem. Ba, nawet sama Marylka wyraziła swój zachwyt naszym koncertem. Nie ma zatem żadnych pokus, a jeśli w przyszłości wydarzy się coś w tym stylu, to uwierz mi, że będzie to tylko dla dobra muzyki rockowej w tym kraju, bo nas nie da się zmienić. Jesteśmy zaszczuci kultem rocka (śmiech). Będziemy nim zarażać do końca. Jeśli ktoś zechce nas puszczać w radio w zamian za wycięcie mojej solówki gitarowej to proszę bardzo, zagram ją trzy razy dłuższą później na dniach kotleta, albo innej kapusty. Ważne żeby ludzie, którzy nie mają pojęcia o rocku mieli z nim styczność, poczuli jego siłę i się w nim zakochali. Kiedyś zaśpiewał z nami na płycie Piotr Kupicha, notabene bardzo dobry rockowy wokalista, ale popowa postać jeśli chodzi o wizerunek. Dzięki temu precedensowi ściągnęliśmy do siebie mnóstwo ludzi, którzy rozkochali się w rocku. Wiesz jakie to piękne obserwować jak ludzie się rozwijają. Oni chodzą już nie tylko na nasze koncerty, ale także na koncerty naszych kolegów z innych, mocniejszych nawet kapel. Na tym polega polityka naszego działania. Czy zawsze album najnowszy jest najlepszy? Co nowego wnosi do waszej twórczości "Before"? Nie jest najlepszy, jest tylko kolejny w dyskografii. Nie ma albumu najlepszego. To nasza kolejna klasa, którą zakończyliśmy z takim a nie innym dyplomem. Podoba się ludziom, niektórzy twierdzą, że absolutnie najlepszy. Nas to cieszy, przecież to naturalny odruch. Niech mówią, niech piszą, byle szanowali się wzajemnie, a także przy okazji szanowali nasz trud i poświęcenie oraz to, że chcemy tylko dobrze. Album "Before" wnosi do naszej twórczości kolejne światełko nadziei, wnosi ogromną radość i daje poczucie niebywałej satysfakcji. Ten album także idealnie reguluje nasze życie duchowe. Nawet nie wiesz jak dobrze jest spojrzeć w oczy kumpla z zespołu i widzieć w nich radość, jakieś nieopisane zadowolenie. Ten album jest naszą odpowiedzią na zło i szarzyznę tego świata, jest ucieczką przed ponurym bytem, który nudą zabija wyobraźnię. Ten album, jak widzisz, nie tylko wnosi coś do naszej twórczości, ale także wnosi ogrom różnych perypetii w nasze życie, bo zespół Kruk to nie tylko albumy i koncerty, to także, a może nawet przede wszystkim nasze życie. Dziękuję za to, że znalazłeś czas i przede wszystkim cierpliwość, aby odpowiedzieć na kilkadziesiąt pytań, nie zawsze stricte muzycznych. Życzę powodzenia na trasach koncertowych, satysfakcji z kom ponowanej muzyki i motywacji w osiąganiu coraz wyższych celów. To ja dziękuję za wyczerpujący wywiad, za świadomość muzyczną i za to, że dzięki tym pytaniom rozbudziłeś moje chęci do działań. Czasem jak ktoś z ciebie nie wyciągnie czegoś to nie masz nawet o tym pojęcia. Uwielbiam wywiady, które sprawiają, że otwieram się każdym zmysłem. Do zobaczenia na jakimś koncercie i pokoncertowym piwku! Dzięki! Dziękuję za rozmowę Włodzimierz Kucharek


Kruk - Before He'll Kill You 2014/2009 Metal Mind

Na samym wstępie zaznaczę, że pierwsza wersja autorskiego debiutu Kruka z roku 2009 w krótkim czasie doczekała się re-edycji, wiosną 2014, która oprócz dziewięciu podstawowych kompozycji zawiera trzy nagrania bonusowe, które nawiasem mówiąc wyczerpały totalnie techniczne możliwości dysku kompaktowego, osiągając granicę 79:35. Te trzy dźwiękowe upominki to wersje live utworów "Be A Dream", "Rzeczywistość" oraz "purpurowego" "Knocking At Your Back Door". Nowa edycja to także drobna korekta opakowania, plastikowe pudełko zastąpił digipack. Nie wiem, czy stało się tak pod wpływem krytycznych głosów, które "zmasakrowały" projekt graficzny okładki, zarzucając kiczowatość, czy powody były zupełnie inne. Nie mam zamiaru zastanawiać się nad tym detalem. Natomiast irytujący jest fakt, skąd tyle słów niezadowolenia w sprawie grafiki. Bo odpowiedź na banalne pytanie, co jest najważniejsze w przypadku płyty muzycznej, wydaje się oczywista. Muzyka! I jest to kwestia bezdyskusyjna. A zawartość dźwiękowa dysku spowodowała, że został ku zaskoczeniu samych autorów "zamieszania" wybrany w kategorii "Płyta miesiąca" prestiżowego magazynu Metal Hammer. I taki czynnik powinien decydować o tym, czy słuchacz sięgnie po wydawnictwo Kruka, czy je zignoruje. Nie jestem wynajętym przez zespół pismakiem od "kadzenia i wazeliny", napiszę więcej, nikt z ekipy Kruka nie ma bladego pojęcia o moim istnieniu, a ja sam niżej podpisany Włodek Kucharek należę do grona fanów muzyki rockowej, który hobbystycznie "skrobnie" czasami jakiś tekst, niezbyt zwracając uwagę na standardy warsztatu dziennikarskiego, co wynika zwyczajnie z mojej niewiedzy. A wracając do muzyki, czyli tematu bliskiego sercu każdego fana, Kruk zaszokował wielu odbiorców dojrzałością swojego debiutu, a pisząc "debiut" nie liczę wydawnictwa "Memories", które sygnalizowało w pierwszej linii fascynacje członków grupy, bez ambicji przekształcenia własnych przemyśleń w sekwencje akordów. Każdy, kto się zapozna z autorytetami twórczymi piątki Kruków, mlaśnie z zadowolenia jęzorem, bo toż to sam miód. Uriah Heep, Deep Purple, Led Zeppelin czy Black Sabbath to kwintesencja rocka, twórcy podwalin kilku gatunków, od hard and heavy aż do metalu, nawet tego z dopiskiem "prog", dlatego żaden wstyd wzorować się na dziełach wielkich mistrzów i zaoferować ich przeróbki na dobrym poziomie. I tutaj dochodzę do kwestii drugiej, która mnie wkurza, gdy czytam sobie wybrane teksty o Kruczym debiucie. Utyskiwania, że to jest podobne do tego, a ten szarpnął strunę jak 20 kwietnia 1973 roku gitarzysta X na koncercie w Parzymdołku, a tamten beat perkusyjny przypomina uderzenie Ygrekowskiego we fragmencie tego i tego. Ludzie, kurde, cholery można dostać od tych uwag "merytorycznych". A czy ktoś zadał sobie trud, aby zapytać rodzimych rockmanów, czy może oni sami chcieli osiągnąć taki efekt, by Ich Autorska Muzyka przypominała klimat tamtych złotych czasów sprzed czterech dekad. Mało to na świecie kapel, które zaczynały karierę od bardzo wiernej inspiracji dziełami innych. Przykłady? Proszę bardzo! Kto zna dzisiaj już w pełni autonomiczny, niemiecki twór RPWL, ten wie, że bawarskie chłopaki od początku zakochane w Floydowych nastrojach, potrzebowały kilku lat, by wypracować własną tożsamość artystyczną. A włoski The Watch? Żyje z tego, że przypomina wspaniałą przeszłość Genesis. Polski skład New Years Day bazuje na charakterystycznych cechach twórczości U2, a bydgoska kapela Żuki obok swojego repertuaru potrafi "wycinać" kawałki Johna Lennona i kolegów, że czapka spada. No dobra, ale zagalopowałem się nie w tę stronę, w którą należało pójść. Pierwszy album w karierze z własnym materiałem podpisanym przez piątkę dobrze przygotowanych do zadania wykonawców to także pierwszy, niejako próbny krok

do zdefiniowania charakterystycznych składników stylu. Tak uczynił także Kruk, który na trzy lata wcześniej zarejestrowanym cover - albumie zarysował kontury hard rockowego fundamentu, aby w miarę upływu czasu wypełnić je indywidualnymi właściwościami artystycznymi swoich kompozycji. Mają rację ci, którzy twierdzą, że "słyszalny" jest szacunek, z jakim kwintet potraktował dorobek hard rockowych pionierów, ale inteligentnie pozostawił na ścieżkach płyty także multum większych lub mniejszych patentów własnego rozumienia rocka. Na co radziłbym zwrócić uwagę? Primo: Świetna gitara Piotra Brzychcego, motoru napędowego Kruka, który radzi sobie znakomicie zarówno w nagraniach motorycznych, "z wykopem", jak też w delikatnych, wyciszonych, pełnych emocjonalnej równowagi balladach, których na albumie znajdziemy sztuk dwie, ale obok nich zespół demonstruje sporo akustycznych akapitów, które uspokajają atmosferę w tych bardziej rozbudowanych utworach, o "poskręcanej" konstrukcji. Zresztą nawet te dwie opowieści "Reality" i "Paranormal Power Lasts", które nazwałem balladami, nie mają wiele wspólnego z jednolitymi rytmicznie i brzmieniowo, z dominującą akustyką kawałkami kategorii "Rock Ballads", ponieważ zespół nieźle pokombinował z ich wewnętrznym napięciem, które jak burza nabiera sukcesywnie potęgi, wspina się po "schodach" dynamiki, by po przesileniu "zejść" na akustyczny, spokojny "parter" skali. "Reality" to perełka, porywający numer, z zaprojektowanymi zróżnicowanymi fazami rozwoju kompozycji, w których Piotr raz tworzy sielski klimat wykorzystując magię pół-akustycznych fraz, by za moment "depnąć na gaz" i dodać utworowi elektrycznego poweru. Jest także miejsce na zgrabną partię solową, świadczącą o nieprzeciętnych umiejętnościach gitarzysty, którego paluszki śmigają po strunach i progach aż miło. Prawdziwy gitarowy lider, decydujący o zarysie brzmienia, konfiguracji rytmicznej i kształcie tematu melodycznego. Secundo: Klawisze z dominującymi pasażami organów Hammonda i akcentami syntezatorów. Krzysiek Walczyk jak wytrawny "gracz" dozuje dźwięki z katalogu Hammondów, zdając sobie doskonale sprawę z magicznej siły drzemiącej w klasycznie hard rockowo brzmiących organach, zagęszcza ich brzmienie intensyfikując doznania estetyczne odbiorców. Ciepłe barwy tonów Hammondów praktycznie nie zmieniły się od prawie 50 lat, od zawsze wywołują nastrój podniosłości, podkreślając epickość i znacząco wpływając na klimat i moc kompozycji. I dzieje się tak nie tylko we fragmentach wolniejszych bądź utrzymanych w średnich tempach, ale również w tych zdecydowanie szybszych, w których klawisze szczelnie wypełniają przestrzeń. Niech jako przykład posłuży "The Escape", który od początku do końca dyktuje morderczy bieg, oczywiście z aktywnym udziałem organów. Osobiście mam słabość do brzmienia starych, dobrych Hammondów już od czasów Lorda, Greenslade'a czy Gary Brookera z Procol Harum, nie zapominając o Hensleyu, Emersonie czy naszym swojskim Niemenie. Zawsze, gdy je słyszę profesjonalnie zastosowane - tak to czyni Krzysztof Walczyk - mam wrażenie, że uczestniczę w jakimś święcie prezentacji muzycznego poematu. Pamiętam, gdy po raz pierwszy usłyszałem Norwidowski "Bema pamięci żałobny rapsod" w interpretacji Czesława Niemena z czarnego krążka "Enigmatic" (1970) na… tak to prawda, nie ściemniam, lekcji języka polskiego w moim liceum, przy okazji omawiania twórczości Norwida, wbiło mnie dosłownie w ziemię, zamurowało kompletnie. Od tego czasu jednym z moich prywatnych wyznaczników pełnokrwistej kompozycji hard rockowej jest intensywne brzmienie Hammondów (skonstruowane przez amerykańskiego zegarmistrza (!!!) Laurensa Hammonda z premierowym występem w roku 1935). A jak już zdążyłem się przekonać nie wszyscy potrafią z niego rozumnie korzystać, ale ta uwaga w żadnym wypadku nie dotyczy Krzysztofa Walczyka. Tertio: Rytmiczni killerzy, duet Darek Nawara - Piotr Wierzba często "dokładają do pieca" wyznaczając ścieżki rytmiczne i przydając ciężaru kompozycji. Beaty bębnów i basowe akordy bombardują nasze receptory bez wytchnienia, świetnie kreują zmiany rytmu, a popisowy występ gitary basowej od trzeciej minuty w "The Guillotine" zaprzecza totalnie tezie, że bas to aktor drugiego planu, ponieważ Piotr Wierzba inauguruje na tym odcinku nowy motyw melodyczny. A jak wygląda kooperacja obu panów, przykładów mamy bez liku, z głównym "drogowskazem" w trwającym 8:35 "Dream Just A Dream". A istnieją jeszcze na albumie takie frazy, w których sekcja wycofana "za kulisy" pieści wręcz nasze uszy rytmicznie, z wyczuciem i precyzyjnie, że przywo-

łam wyśmienity "Paranormal Power Lasts". Quatro: Facet przed mikrofonem. Mnie odpowiada barwa głosu Tomasza Wiśniewskiego, który mocnym głosem wytycza linię wokalną, swobodnie operuje dynamiką, wyciąga "górki" demonstrując swoje walory wokalne i potencjał rasowego rockera. Ekspertem w dziedzinie wokalistyki nie jestem, więc z punktu widzenia rockowego fana mogę tylko powiedzieć, że tembr czyli barwa głosu budzi moją sympatię i intuicyjnie akceptuję go jako komponent hard rockowego teatru Kruka. Znam jednak opinie, które lokują wokal Wiśniewskiego na terenie graniczącym z osiągnięciami Doogie White'a, najbardziej znanego ze współpracy z zespołem Ritchie Blackmore'a, ale sam głowy za to nie dam. Program albumu "skrojono" dosyć przewidywalnie i "przyjaźnie" wobec słuchaczy, a pisząc "przyjaźnie" mam na myśli kilka rozdziałów zaplanowanych po to, by dać publiczności szansę na oddech po potężnych salwach instrumentalnych Kruka. Drugie kryterium, które uwzględnili architekci projektu to fakt, żeby słuchacz nie miał poczucia jednostajności wpadającej w monotonię. Bywa przecież tak nawet w przypadku świetnej muzyki, kiedy jej kolejne części ignorują zmienność nastroju, tempa, dynamiki, można wtedy poczuć się przytłoczonym nadmiarem impulsów dźwiękowych. Kruk uniknął tego stosując prosty zabieg, mianowicie tak rozlokował utwory o proweniencji balladowej, że powstała faktura różnorodna i wszechstronna. Urywki o tożsamości balladowej stanowią bardzo mocne filary płyty, a zachwyt budzi wspomniany już w tekście "Reality (It's Foolish Cry)" zagrany z niesamowitym ogniem, z zaprojektowanymi kilkoma punktami zwrotnymi muzycznej akcji, pięknymi ilustracyjnymi klawiszami, wprowadzającymi także aurę usymfonicznienia, oraz kilkoma spektakularnymi partiami solowymi, ze wskazaniem wywołującej ciary gitary. Z kolei fortepian jako forma intro w "Paranormal Power Lasts" wywołuje nastrój jesiennej nostalgii, ale gdy na scenę wkraczają organy, do złudzenia przypominający instrument kościelny w średniowiecznej katedrze, myśli nasze zmierzają w kierunku - to wcale nie gwałcenie świętości - muzyki sakralnej. A Krzysztof Walczyk kontynuując fortepianową wariację uderza w tony jakiegoś filharmonicznego, wielkiego koncertu fortepianowego. Towarzystwo potężnych gitar i perkusyjna nawałnica powalają patosem tego epickiego utworu. W dalszej części zespół podbija puls dynamiczności, czyniąc z tego ustępu stuprocentowe, agresywne, ofensywne i żywotne rockowe "zwierzę". Pozostałe czynniki na liście tracków to smakowite, pikantne hard rockowe "kąski", potężne, mocarne wulkany ekspresji, ocierające się niekiedy o granice heavy metalowe, jak w tytułowym "Before He'll Kill You", który "zabija" motoryką i eskalacją riffów. Zresztą nie tylko on. To, co się wyczynia w "Dream Just A Dream" to riffowe monstrum buzujące w przestrzeni przez ponad osiem i pół minuty. Dwa krótsze kawałki "Lady Chameleon" oraz "Out Of The Body" objawiają się jako rasowe killery z ogromnym potencjałem przebojowości. Koalicja instrumentów pokazuje jak krzesać hard rockowe iskry, a gość przed mikrofonem udowadnia, że nie znalazł się tam przypadkowo. Album Kruka "Before He'll Kill You" nie zawiera słabych punktów, przeznaczony nie tylko dla miłośników gatunku, lecz dla każdego ceniącego wysoko profesjonalizm wykonawczy, precyzję, staranność, melodyjność i urozmaicone wnętrze każdej z dziewięciu propozycji. Kruk sprawił sobie nie lada kłopot, ponieważ ustawił bardzo wysoko poprzeczkę wymagań wobec siebie i oczekiwań publiki. Teraz muzycy są zobligowani do uczynienia wszystkiego, co potwierdzi ich umiejętności, utrzyma wytyczone standardy i dołoży "cegiełkę" do artystycznego rozwoju. Poczekamy, zobaczymy. (5) Kruk - It Will Not Come Back 2011 Metal Mind

Dwa lata po premierowym albumie Kruk opublikował wydawnictwo z numerem dwa, starannie opracowane graficznie, obejmujące zapis nowego materiału w wersji audio o objętości 67 minut i dołożył do tego bonusa w postaci krążka DVD z ponad 100 minutową rejestracją koncertu z marca 2011 z katowickiego Mega Club. Pierwsza strona grubaśnej książeczki przedstawia symbol grupy, czyli czarnego jak smoła Kruka w locie, co widać na obrazku powyżej, a jakby ktoś nie skojarzył nazwy z przedstawicielem ptasiego gatunku, to przypomina mu o tym intro, z motywem zupełnie niemuzycznym, wypełnione 25 sekundami stadnego krakania. Nadmienię, że booklet wykonano z papieru znakomitej jakości, a kartki z większością tekstów utworów to kalka techniczna, czyli przezroczysty pa-

KRUK

99


pier specyficzny w dotyku. Estetycznie prezentuje się taki zestaw wyśmienicie i zachęca do tego, by sięgnąć po płytę, ciesząc najpierw oko, a potem także uszy. Bo Kruk zdał celująco egzamin drugiej płyty. Zapewne ogół słuchaczy doskonale wie, że krąży opinia, że po świetnym debiucie płytowym nie należy się wcale "podpalać", ponieważ rzeczywistą weryfikację poziomu kompozycji i jakości wykonania stanowi dopiero album kolejny. W historii rocka istnieje wiele wydarzeń potwierdzających powyższą tezę, gdy świetnie zapowiadające się kapele wydały ekscytujący materiał debiutancki, a potem przepadły w mrokach rockowego Wszechświata, albo nagrały drugi longplay z utworami niezdowalającymi nawet mało wybrednych fanów. Szczęśliwym trafem przypadłość ta nie dotknęła Kruka w najmniejszym stopniu i w przestrzeni "It Will Not Come Back" czarne ptaszysko lata jeszcze wyżej niż przed dwoma laty. W zasadzie całość bez zastrzeżeń zasługuje na jedną wielką pochwałę i sądzę, że nawet ci, którzy utyskiwali po wysłuchaniu "Before He'll Kill You", że materia to wtórna, powielająca stylistykę kapel uczestniczących aktywnie w narodzinach hard rocka, stwierdzą, że Kruk mocno trzyma się wyznaczonych hard rockowych standardów, dochowuje wierności kierunkowi twórczości, który określił w pierwszych autorskich kompozycjach. Edycja audio zawiera 10 nagrań podstawowych i jedno bonusowe, mianowicie cover piosenki… i tutaj niespodzianka, znakomitej wokalistki nazywanej wśród zainteresowanych muzyką "Babcią Tiną" (w listopadzie skończy 75 lat!!!), czyli Tiny Turner, będący pełnym wigoru przebojem z 1991 roku "Simply The Best". Niektórych w mniejszym rozmiarze zaszokował sam wybór, w większym zakresie wręcz wstrząsnął dobór gościnnego wokalisty, którym został Piotr Kupicha, frontman popowej kapeli Feel. Pierwsza myśl, co do diaska robi w tym gronie jakiś Kupicha Piotr, bez obrazy, facet, któremu do rocka, nie wspominając o hard rocku, tak daleko, jak załodze wyprawy na Marsa wylądowaniu na tej planecie. Ale kolejny raz można powiedzieć w tym momencie "Surprise"! Także ku mojemu zaskoczeniu wokalista poradził sobie z interpretacją tej piosenki bardzo dobrze, nie "dał ciała", dostosowując się swoim wykonaniem do wysokiego poziomu całości, choć kwestią dyskusyjną jest sam zabieg wprowadzenia tej piosenki do czysto rockowego programu płyty. Ale na rzeczonym albumie wystąpił jeszcze jeden gość, udzielający się także wokalnie. Ale ten pan to istne Himalaje rocka, bo chodzi o Doogie White'a, Szkota, którego biografia obejmuje między innymi takie przystanki jak Rainbow (!), Cornerstone, Yngwie Malmsteen, aktualnie metalowy band Tank. White uświetnił kompozycję "In Reverie", a jak został zakontraktowany do wykonania tego utworu, to każdy chętny czytelnik może znaleźć informację bez trudu w sieci. Na ścieżkach płyty "It Will Not Come Back" panuje atmosfera hard rockowego święta, z licznymi żywiołowymi przykładami twórczej inteligencji, która przyczyniła się do wykreowania przykładowo takiego kawałka jak 12 i pół minutowy utwór tytułowy, stanowiący kompensację Kruczej mocy, instrumentalnego ognia, energii i niesamowitego entuzjazmu. Zachwycające pasaże organowe, rewelacyjne riffy gitary Piotra Brzychcego, prezentującego swoje umiejętności zarówno grą na strunach elektrycznych, jak też akustycznych, masakrująca przestrzeń koalicja bas - perkusja, której pokłady energii wydają się niewyczerpane. I na dodatek wokal utrzymujący w ryzach warstwę słowną utworu. Wszystko pasuje do siebie wybornie, od szerokopasmowego brzmienia aż po niuanse instrumentalne, od zdrowego, potężnego łojenia w części środkowej aż po wydelikacone frazy akustyki na wstępie i w finale. Słuchacz nie jest w stanie wychwycić w tej kaskadzie dźwięków najkrótszego nawet momentu zawahania, a muzycy realizują zakreśloną koncepcję dojrzale, ze świadomością swojej klasy, ale bez wpadania w tony hurraoptymistyczne, niedalekie od artystycznego zaro-

100

KRUK

zumialstwa. Stąd wrażenie, że grają dla nas swojskie chłopaki a nie tak zwani artyści z "muchami w nosie". Tak przynajmniej ja to odbieram i czuję, dlatego utożsamiam się całkowicie z programem tego albumu, z pewnym wyjątkiem…., o czym poinformuję na zakończenie tekstu. Kruk, wyłączając bonus, ograniczył się wyłącznie do kompozycji własnych, które "skrojone" zostały z poszanowaniem zasad hard rocka oraz noszą stempel ich artystycznych bohaterów, czego muzycy nigdy się nie wypierali, a zostało to dodatkowo zaakcentowane udziałem wokalnego autorytetu, Doogie White'a, o czym pisałem już wyżej. Kruk wyznaczył kontury swojego stylu, nabył prawa do swojej artystycznej autonomii i obecnie komponuje zgodnie ze swoimi założeniami, realizując je w sposób całkowicie niezależny, dlatego mowy być nie może o kopiowaniu bądź imitowaniu hard rockowych klasyków. A fakt, że niektóre utwory w zakresie pewnych rozwiązań brzmieniowych noszą sygnaturę rockowych autorytetów, to wcale nie powód do krytyki bądź rzecz naganna, co najwyżej wskazanie źródeł inspiracji. Każdy z członków kwintetu ukształtował charakter muzyki Kruka i nie do podważenia jest zarówno znaczący wpływ mocnego, wyrazistego wokalu Tomasza Wiśniewskiego, znakomicie czującego się w tych energetycznych, ziejących rockowym ogniem numerach oraz takich, do których pasuje doskonale atrybut "balladowy". Istotną częścią stylu "czarnego Ptaszyska" są niewątpliwie umiejętności gitarzysty Piotra Brzychcego, który już jest pełnym profesjonalistą, a pretenduje zapewne do miana "mistrza gitary". O klawiszach i ich szefie Krzysztofie Walczyku można tylko powiedzieć, ten to potrafi kreować dźwięki korzystając umiejętnie z potencjału retro brzmiącego zestawu organów Hammonda oraz wplatając rozsądnie dozowane akcenty syntezatorowe. Dariusz Nawara zasiadając za kompletem urządzeń perkusyjnych wie doskonale, w którym momencie wycofać siłę obsługiwanego instrumentarium na drugi plan, a kiedy przyłożyć decybelami i wykorzystać siłę beatów perkusji. A Krzysztof Nowak to nie tylko przystawka rytmiczna, lecz inicjator zmian rytmu i lider w kierowaniu niektórymi liniami melodycznymi. Analizując repertuar wydawnictwa zacznę nie chronologicznie, lecz od pozycji z numerem sześć, czyli utworu "Forever". Odpowiadając na pytanie "dlaczego?" przyznam, że jest to najczęściej odtwarzana przez mnie kompozycja Kruka z tej płyty. Za każdym razem, gdy "wrzucę" dysk do odtwarzacza i dojdę do "Forever" nie mogę się pohamować po jej wysłuchaniu od użycia funkcji "repeat", tak bardzo opanowuje mnie swoją magią ta ballada. Akurat ten siedmiominutowy rozdział stanowi charyzmatyczny opis "Kruczego człowieka" przed mikrofonem, który sprawia wrażenie jakby wykonaniu tego utworu "odsprzedał" serce i duszę artysty rockowego. Handlarz uczuciami, muzyczny Mefisto (sorry, Panie Tomku za te określenia) wiedział doskonale jak przyciągnąć na swoją zgubę zmysły słuchacza, usidlając go na całe siedem minut wspaniałości. I nic to, że ta rockowa uczta może się mgławicowo kojarzyć z Gillanowską manierą z "purpurowej" ballady "When A Blind Man Cries", Wiśniewski dodał do swojego wykonania odrobinę bluesowego feelingu, z którym wokaliście bardzo "do twarzy". A gdy pozostając ciągle w sferze działania "Forever" zestawimy jego stronę wokalną z dokonaniami instrumentalnymi, niechybnie "grozi" nam wpadnięcie w zachwyt. Czyste piękno toczy swoje "wody" w dosyć powolnym cyklu rytmicznym, a gitara i organy towarzyszące głosowi w prowadzeniu fascynującej melodii, a fragment partii solowej gitary i akompaniamentu organów nieznacznie schowanych w tle zapierają dech w piersiach. Mimo tego, że od początku piszę o balladzie, czyli piosence z natury swojej delikatnej, to "Forever" rozbrzmiewa jak brawurowy hymn, podniosła pieśń, której słuchać można "do upadłego". Prawdziwa demonstracja siły ekspresji i talentów wykonawców. Ale wracając do uporządkowanej relacji, zatrzymajmy się na chwilę przy "dwójce" na liście, z tytułem "Now When You Cry", która w miarę upływu czasu rozwija się w zmienny rocker o różnych odcieniach brzmieniowych i rytmicznych, podkreślających także wszechstronność autorów. Motoryczny riff, pędząca sekcja rytmiczna, dynamika i wyrazista, klarowna linia melodyczna. Dobry przykład harmonijnego, zespołowego grania, a po trzeciej minucie krótkie, zwarte i energetyczne partie solowe organów i gitary na podłożu odpalającego istne fajerwerki duetu perkusja - gitara basowa. Doskonały, stricte muzyczny, oparty na hard rockowej klasyce otwieracz (przypominam, że intro to krucze kra, kra, kra….), z gęstą fakturą, nie pozostawia nawet sekundy na oddech słuchaczowi, poddanemu

intensywnego atakowi impulsów emitowanych przez wokalno - instrumentalną koalicję. "In Reverie" oznacza już na wstępie zaplanowaną dominację gościa, Doogie White'a, ale trudno wpadać z tego powodu w zdziwienie, gdyż to nie codzienność, gdy za wokalną interpretację słów piosenki zabiera się powszechnie szanowany artysta. Początek uwidacznia ponownie rytmiczną siłę współpracy Panów N-N, do tego cięty, ostry jak brzytwa riff Piotra Brzychcego, oraz idealnie wkomponowana partia syntezatora i organów, łagodząca heavy metalowy nastrój. Po pierwszej minucie wysforowany do przodu wokal i żonglujący tempem instrumentaliści, raz czynią to powściągliwie, by za moment "wskoczyć" na wyższy poziom dynamiki. Krótko przed trzecią minutą odzywa się także osobliwy dwugłos, gdy harmonie wokalną uzupełnia Wiśniewski. Drobiazg, ale godny uwagi. Także ten utwór dysponuje niewyczerpanym potencjałem energii, stawiając "na baczność" receptory każdego odbiorcy. Brawo! "Imagination" nie zwalnia tempa zagęszczając pięciolinie, głównie za sprawą ekspansywnych pasaży organowych. Drobny zarzut dotyczyć może zbyt jednostajnego i przewidywalnego rytmu, ale to chyba zwykłe czepianie się, tym bardziej, że po 2:40 zespół koryguje nieco profil rytmu, pozwalając zaistnieć kolejnym partiom solowym, zwartym i soczystym, w kolejności występowania na scenie: organy, syntezator i gitara. Zanim ta kompozycja dobiegnie kresu w umyśle odbiorcy pojawia się natrętna jak mucha myśl "Oj! Przydałoby się trochę wytchnienia". Może przy następnej próbce Kruczej twórczości nazwanej "Embrace Your Silence", jednak słowo "cisza/ spokój" w tytule to jedna wielka zmyłka, ponieważ z wyjątkiem kilkunastu pierwszych sekund muzycy "częstują" słuchacza mnogością impulsów dźwiękowych "wystrzeliwanych" z częstotliwością pocisków z kałacha. Tak wygląda przynajmniej "powierzchnia" utworu, ale gdy sięgnąć głębiej, to okazuje się, że te osiem minut posiada znacznie bardziej złożoną strukturę niż można by sądzić po wstępie. W części środkowej rockmani znaleźli sporo terenu, aby rozwinąć instrumentalne solówki, od syntezatora przez elektryczny wigor gitary po niesamowity głos Wiśniewskiego, który szczególnie dosadnie akcentuje słowa zawarte w tytule, epatując także post- gillanowskim krzykiem, stanowiącym echo Purplowego "Child In Time". Podsumowując jednym słowem, kawał dobrej muzy. Superlatywy pod adresem "Forever", zamieściłem powyżej, dosłownie "piejąc" z zachwytu, chyba w uzasadniony sposób, bo to genialny kawałek, autentyczny rockowy poemat, który "kupi" duszę każdego przeciętnego konsumenta rocka. Po tym rarytasie kolej na "Here On Earth", z nośnym tematem melodycznym, realizowanym przez syntezator, organy, głos i oczywiście gitarę. W trakcie grubo ponad siedmiu minutek notujemy znaczną wymienność funkcji na pozycji "instrument wiodący", który "popycha" utwór o kolejne sekundy, wpływając na jego dźwiękowe kształty. Przejścia z jednej fazy instrumentalnej do innej następują niezwykle płynnie, dynamicznie i progresywnie, ponieważ przy każdym wejściu proponowane są nowe elementy, "wypływające" szczególnie w ramach skondensowanych, intensywnych partii solowych. Z drugiej strony słuchaczowi, który jest człowiekiem z zewnątrz wydaje się w czasie słuchania, że Kruczy kwintet "bawi" się rytmem, reguluje stosowne tempo i dodaje szczyptę spontaniczności, świetnie czując wątki melodyczne. Następny produkt artystycznej pomysłowości nosi miano "Cold Wall", krótsza piosenka, okraszona brzmieniem dostojnych Hammondów, utrzymana w trochę poetyckim, lirycznym klimacie. Środowisko albumu wypełniają wspaniałe organy, mocny głos i od 3:30 gitarowa solówka pierwszej klasy. Zaraz potem ukołysany słuchacz rozbudzony zostaje akordowym tąpnięciem "Every Night", dziarskim i temperamentnym, zaprojektowanym zgodnie z Kruczymi patentami: wymienność funkcji instrumentalnych na linii gitara - klawisze, ofensywna sekcja rytmiczna i twardy, bezkompromisowy wokal. Ostatnim punktem programu podstawowego jest najdłuższy rozdział w dotychczasowej biografii Kruka "It Will Not Come Back", trwający 12:30, w którym istnieje nieformalny podział na prolog, z delikatnym, smużącym oszczędne dźwięki Hammondem, gitarami akustyczną i elektryczną, z tym, że ta druga sprawia wrażenie, jakby odcięto jej częściowo dopływ prądu oraz lirycznym wokalem. Tak przynajmniej prezentują się dwie pierwsze minuty z "dużym hakiem", po czym utwór eksploduje potężnym riffem, głos mocarnie wkracza na tę mroczną "stronę księżyca", stając się wręcz drapieżnym, a organy i syntezator skutecznie zagęszczają spektrum dźwięku. To etap drugi rozwoju tej kompozycji. Na granicy 6 min-


uty "wyskakuje jak diabeł z pudełka" kompletny zwrot akcji, tempo zaczyna dyktować zabójcza perkusja systematycznie przyspieszając i zapraszając do współudziału w sprincie muzycznych taktów pozostałych instrumentalistów. Z dobrym skutkiem, a gitara Piotra Brzychcego wyciąga swoje ostre, metalizowane pazury, "drapiąc" fakturę utworu. Jest bardziej surowo, mrocznie i bezkompromisowo. Zwieńczeniem rozbudowanej całości jest epilog, w którym powraca skrócona wersja tematu ze wstępu. Track bonusowy potraktować należy w kategoriach zabawy, a piosenka Tiny Turner odtworzona zostaje bez większych ingerencji w jej strukturę, choć moim skromnym zdaniem jest to pomysł chybiony, a "Simply The Best" nie pasuje do innych składników wydawnictwa, tworząc dysonans z pozostałymi, udanymi częściami albumu, naruszając spójny obraz całego projektu. Kto lubi Kruka nie ma innego wyjścia, jak "nauczyć się żyć" z tą muzyczną "łatką". Ignorując ostatnie nagranie można z całym przekonaniem pozytywnie odnieść się do drugiego autorskiego albumu Kruka, który utrzymał wyśrubowane przez siebie standardy jakościowe, emitując czytelny sygnał, że w kwestiach kompozycji i doboru nowego materiału, oraz jego wykonania kwintetowi można zaufać bez zastrzeżeń. (5) PS. O załączonej płycie DVD tylko jedno zdanie. By zaostrzyć sobie apetyt posłuchajcie najpierw blisko 18 - minutowej wersji nieśmiertelnego "Child In Time" w interpretacji Kruka. Wow!!!

Kruk - Be 3 2012 Metal Mind

Startowali skromnie od płyty "Memories", zarejestrowanej z Grzegorzem Kupczykiem, zgodnie ze swoim tytułem nawiązującej do klasyki gatunku i przywołującej z pamięci klasyczne utwory rocka, które wdarły się głęboko w świadomość publiczności i wytyczyły drogi ewolucji muzyki rockowej. To zdarzenie miało miejsce w roku 2006 i zapewne nikt wtedy nie przypuszczał, że oznacza narodziny zespołu, który w kilka lat stanie się dumą rodzimych fanów rocka, na który kilka lat później z zazdrością spoglądają także słuchacze reprezentujący inne nacje. Po inauguracji działalności przedsięwzięcie artystyczne Kruk nabierało systematycznie rozpędu. Kolejne dwa wydawnictwa charakteryzowały się zdobywaniem niezależności w projektowaniu autorskich nagrań, stabilizacją składu personalnego, choć pewnych korekt w tej kwestii nie dało się uniknąć, zdobywaniem doświadczeń twórczych i dążeniem do etapu dojrzałości. I oto nadszedł rok 2012, Kruk porzucił image żółtodziobów na scenie rocka, nabrał pewności, przekroczył granicę muzycznych nowicjuszy, okrzepł i rozpoczął, zapomniawszy o "młodzieńczym, trądziku", szturmowanie kolejnych szczytów w profesjonalnej aktywności. Zapewne w takich kategoriach można rozpatrywać Kruczą "Trójkę", jak to zwykle u Kruka bywa, pod względem zawartości stricte muzycznej wypasionej na full. Dziesięć utworów składających się na program podstawowy plus pięć bonusów, łącznie ponad 77 minut! Dosyć skromna graficznie okładka publikacji wydanej przez Metal Mind Productions, utrzymana w tonacji lekko przybrudzonej bieli z logo zespołu w jej centralnym punkcie i tytułem zaznaczonym u dołu strony. Zapewne wnętrze okładkowego kruka, wypełnione mechanizmem złożonym z zębatek różnej wielkości coś symbolizuje. Nie chciałbym filozofować, ale mogę spekulować swoimi skojarzeniami, dlatego spoglądając na obrazek powiedziałbym, że przedstawia precyzyjną machinę, twór, w którym wszystko się zazębia, nie ma miejsca na zgrzyty i nieprawidłowości, która funkcjonuje dokładnie jak przysłowiowy "szwajcarski zegarek", prowadzący zespół w kierunku jasno wytyczonych celów twórczych. Wiem, że ta moja analiza może nosić przydomek "pseudo" i być "funta kłaków' warta, dlatego proszę ją przyjąć z

należytym dystansem, pozwalającym na własną interpretację każdego sympatyka grupy Kruk. Tak na marginesie powiem, że grono przyjaciół i entuzjastów Kruczej muzy poszerza swoje szeregi sukcesywnie, co jest efektem coraz lepszych jakościowo "produktów" (sorry za takie wyzute z emocji określenie), zakorzenionych głęboko w ponadczasowej muzyce rockowej z lat 70-tych, ale noszącej już pieczęć własnych przemyśleń i wizji artystycznych. Bo Kruk przestał już chyba definitywnie prowokować przynajmniej niektórych (ja do tego grona nie należę) członków "polskiego piekiełka" do wypowiedzi, że oferta Kruka to naśladownictwo, to odgrzewanie hard rockowych pomysłów sprzed dekad. Od momentu edycji dysku "Before He'll Kill You" wiedziałem, że takie stwierdzenia to wierutna bzdura, choć nie udaję, że jestem jakimś tam prorokiem czy innym jasnowidzem, lecz zwyczajnie po ludzku kocham rocka i do każdego twórcy, który chce podzielić się swoimi ideami, podchodzę z życzliwością, sympatią i wyrozumiałością. Tak samo było w przypadku debiutu, gdy cieszyły mnie zalety, a nie starałem się znaleźć jakiegoś "haka" świadczącego o tym, że zespół nie spełnił jakiejś "normy". Ale kończ waść to marudzenie i przejdź do meritum czyli merytorycznej oceny zawartości albumu "Be3". Zestaw utworów dowodzi z jednej strony, że Krucza ferajna rozumie się coraz lepiej, ryzykując niekiedy brawurową, wręcz karkołomną jazdę instrumentalną, z drugiej zaś strony zachowała szacunek i darzy estymą osiągnięcia historii rocka, bo przecież na wykazie tracków, na pozycji 10 aż kłuje w oczy tytuł "Child In Time". Oczywiście w przypadku Kruka to nic dziwnego, że przywołują "purpurowy" klasyk, gdyż Panowie nigdy nie kryli swojego podziwu wobec Gillana, Blackmore'a i spółki. A tutaj chłopaki zabrali się za hymn rockowego kanonu, słynne "Dziecko w czasie", pieśń uchodzącą za pioruńsko trudną, zarówno pod względem wokalnym, również instrumentalnym. Ten monument rocka stanowi żelazny punkt dla fanów. Nie wyobrażam sobie kogoś, kto podaje info, że interesuje się muzyką rockową i słabo "jarzy" słysząc ten tytuł. Jednak Kruk lubi ambitne zadania, stąd zbyt prozaicznym i łatwym byłoby odegranie tych sekwencji dźwiękowych. Oni zabrali się za własne opracowanie opierając się tylko na oryginalnych filarach tej kompozycji, linii melodycznej, podziałach rytmicznych. Do realizacji wykorzystali jednak zupełnie inne "narzędzia". Jestem przeświadczony, że "Child In Time" w wersji Kruka stać się może przysłowiowym "kijem w mrowisku", ponieważ muzycy wprowadzili pewne zaskakujące modyfikacje, do tego stopnia istotne, że być może niektórzy potraktują je jak zamach na świętość. Znając ten pomnik rockowej kultury w wersji z dysku "Be3" reprezentuję pogląd, że Piotr Brzychcy i koledzy mieli pełną świadomość ryzyka czającego się w tym wykonaniu, ale zdali egzamin celująco, wykazując się tzw, otwartą głową i wprowadzając w skostniałe ramy (Utwór ma 44 lata i tak, jak u człowieka w tym wieku, normalnym jest, że gdzieś go tam łupie w kręgosłupie, a po wysiłku dają znać o sobie zakwasy) ożywczy podmuch. Pozwolę sobie kontynuować opis "wariacji" Kruka, choć zdaję sobie sprawę, że "ni z gruchy ni z pietruchy" zająłem się rozdziałem z numerem 10, pozostawiając na razie akapity repertuaru podstawowego, oraz ignorując kawałki bonusowe. Chciałoby się zapytać, gdzie tu konsekwencja i logika? Ze skruchą przyznaję, uleciała w siną dal, obiecuję poprawę, ale teraz doprowadzę sprawę do końca. A więc ta ośmio i pół minutowa parafraza Kruka (zresztą najdłuższy utwór płyty) wywołać może u co bardziej wrażliwych słuchaczy szok pourazowy, lojalnie uprzedzam. Zachowując pewien dystans jest to istna rewolucja w pojmowaniu Purpleowego eposu, z którego zachowano rozpoznawczy fundament melodyczny, ale dokonano chirurgicznej rekonstrukcji zawartości instrumentalnej, brzmienia, które znacznie złagodzono za sprawą fraz half-unplugged, redukując rytm, tworząc inny nastrój, bardziej idylliczno- balladowy, mniej prowokujący i agresywny. To prawie hippisowskie nastawienie do ludzi z hasłami pokoju, miłości w opracowaniu Kruka słychać i w interpretacji wokalnej Tomasza Wiśniewskiego, także w przepięknej partii solowej gitary elektrycznej Piotra Brzychcego, długiej, rozciągniętej w strukturze całego utworu, a szczególnie intensywnej między 4 minutą a 5:30. Także sekcja rytmiczna dozuje wartości rytmiczne skupione w taktach w sposób zredukowany, spowolniony, chwilami na granicy bujającego bluesa. Oczywiście "Dziecko..." bez wokalnego krzyku jest niewyobrażalne i "Wiśnia" ten zabieg z powodzeniem stosuje, ale jakby tłumiąc celowo emocjonalność, a na granicy 6:50 dokonuje rewolucyjnej wolty, wykonując kilkunastosekundowy

fragment a capella. Szok! Ale pozytywny! Ponieważ utwór nabrał zupełnie nowej jakości dodatkowo podkreślonej wprowadzeniem w finale minimalistycznego fortepianu. Dla mnie bomba! Gdybym nie usłyszał Kruczego podejścia do tej złożonej materii , nigdy nie uwierzyłbym, że taka prezentacja jest w ogóle możliwa. Jak już wspomniałem, być może ortodoksi uznają tę adaptację za obrazoburczą, ale mam nadzieję, że nie będą demonstrować z kropidłem przed studiem nagraniowym, natomiast mnie ucieszyła odwaga artystów (użyłem słowa "artyści" w tym kontekście nieprzypadkowo), którzy pokazali, że tradycję można szanować przetwarzając historyczne dźwięki. Jestem zachwycony krystalicznym i selektywnym brzmieniem, tym jak płyną tony generowane przez gitarę, fortepian i perkusję, a klasyk autorstwa Deep Purple, świadomie tracąc swoją drapieżność i surowość, brzmi jak nie przymierzając kołysanka przed snem. Ciężar skumulowanego piękna wręcz miażdży. Jasne, że to tylko moje subiektywne zdanie i w żaden sposób nie odmawiam innym kompletnie różnej opinii. A teraz powróćmy do chronologii, czyli utworu "Rising Anger". Kruk zdążył przyzwyczaić odbiorców swojej muzyki do wielu kompozycji, o przeciętnej długości 7-8 minut, ale na płycie "Be3" zerwał z tym swoistymi normami i z wyjątkiem "Child In Time" oraz openera "Rising Anger" zaproponował songi z podstawowego wykazu liczące od 5 minut w dół. Ta nowość nie ma jednak znaczącego wpływu na różnorodność, choć zespół postawił na bardziej zwartą formę, ograniczając w pewnym sensie punkty przełomów rytmicznych oraz wdrażanie, obok głównego, pobocznych tematów melodycznych. Taka metoda organizacji przyczyniła się do podniesienia potencjału przebojowości, czyniąc utwory bardziej przystępnymi. W tych najkrótszych piosenkach postawiono na motorykę wykonania, stąd multum fragmentów wykazuje się "burzową" energią i "zieje" ogniem dynamiki jak smok wawelski. Innym novum na granicy eksperymentu jest growling w "Master Blaster", choć cały ten kawałek jest "zwierzęco dziki", a w czterech minutach "upchnięto" całkiem pokaźną dawkę partii solowych. Inaugurujący płytę "Rising Anger" śmiało zapisać można do klasy Kruczych klasyków. Pulsujący rytm, organowa jazda po pięcioliniach, soczysta gitara i "wywijające" rytmiczne zakrętasy bębny w parze z basowym wiosełkiem. Przestrzeń tętni w dynamicznym rytmie układając się proporcjonalnie w świetny hard rock killer. Utwór, drugi co do długości, 6:39, rozwija się jak śnieżna lawina, by w punkcie 3:50 radykalnie zwolnić, na moment, a potem "pobiec" szalenie w dal. Oczywiście autorzy znaleźli też odpowiedni czas na występy indywidualne, syntezator (4:40), Hammondy (5:35), znakomita gitara (5:05). Ostro, zwięźle i na temat. Świetny numer na otwarcie, tak jakby zespół rzekł "time to kill", ale dźwiękiem. "Steal Your Heart" po melodyjnym i łagodnym wstępie wali w serducho motorycznym riffem, dokładając chwytliwy motyw w refrenie. "Master Blaster" to żywiołowe wymiatanie, ocierające się momentami z growlem o stylistykę death/ black metalową. Czyżby Wiśnia dał upust swoim metalowym fascynacjom. Generalnie to cztery minuty łojenia po uszach słuchaczy. Kontrpropozycją dla uspokojenia nastroju staje się "At The Desert", pogodna balladowa konwencja, oparta na sporej dozie dźwięków akustycznych, ale nie tylko. A to "nie tylko" dotyczy głównie gitary. Rewelacyjna melodia! Z kolei "Calling You" oferuje posmak bluesa (gitara z basem plus wejście Hammondziaków) i rock'n'rollowe wstawki przypominające mi manierę wykonawczą, nielubianego przeze mnie ZZ Top. Jest dosyć prosto, motorycznie i jednostajnie. Taki stadionowy hicior podgrzewający atmosferę i dający emocjonalnego kopa, obudzi umarłego, a publiczność nie usiedzi na żadnym koncercie. "Burnin' Inside", pulsujący syntezator, wokal z lekkim pogłosem i nośny refren do odsłuchania pierwszy raz w okolicy 1:30 i "wycinająca" nielichy kawałek gitara w drugiej części utworu. Lubię barwę głosu Tomasza Wiśniewskiego, a to on przejmuje wiodącą rolę w miniaturowym (niecałe 3 minuty) "Miss Sometimes", oprócz tego niezapomniana melodia, klasyczne, gęste organy i spektakularna solówka gitarowa pod koniec piosenki utrzymanej w średnim tempie. "It's Gone" kłóci się zdecydowanie w poprzednikiem, ponieważ gwałtownie przyspiesza, odrzuca łagodność, nabierając chropowatego brzmienia i "wojującej" dynamiki podbijanej przez gitarowe riffy. Przedostatni "On The Station" to inna bajka, wypełniona lekko eksperymentalnym syntezatorem z tle, rytmicznym pulsowaniem. Po 2 minucie znakomite wejście duetu fortepian - organy, które ustępują miejsca solowej wstawce gitary (2:50). Zanim się obejrzymy kompozycja dobiega końca. O

KRUK

101


"Child In Time" "wymądrzałem" się już powyżej. Czas poświęcić trochę uwagi nagraniom dodatkowym, z tym że dwa pierwsze to pozycje jeden i sześć z programu albumu, ale "podane" w wersjach instrumentalnych. Trzy pozostałe songi zaśpiewane zostały po polsku, od czego Kruk przecież nie stroni. "Gdyby upadł świat" to poruszająca ballada o urokliwej melodyce i akustycznym wizerunku. "Jestem Bogiem" z kolei to rytmiczny, przebojowy "manifest", buchający energią, karkołomną partią perkusji, akcentami syntezatora, zmienną konfiguracją tempa i zaskakującym zakończeniem. "Jak głaz" stanowi polskojęzyczną wersję "It's Gone". Kariera muzyka stanowi pasmo ciągłych wyzwań i ustawicznych egzaminów i weryfikacji umiejętności. Tymi egzaminami w sytuacji kapel rockowych są kolejne albumy fonograficzne, poziom ich sprzedaży, wyprzedane bądź nie koncerty. Kruk zdaje następujące po sobie egzaminy śpiewająco, rozwijając się, ulepszając tzw. warsztat wykonawczy, generując nowe rozwiązania i zarażając otoczenie entuzjazmem. I nich tak pozostanie. "Be3"potraktować można w kategoriach następnego stopnia biegłości artystycznej. Kwintet powinien być dumny ze swojego osiągnięcia, ponieważ lokuje on swój album tam, gdzie jest to najważniejsze, czyli w umysłach fanów. A ci wysyłają ustawicznie sygnały sympatii i zainteresowania efektami pracy muzyków. Kruk nie oglądając się za siebie dotarł do etapu dojrzałości, stawia sobie nowe wymagania i wytycza nowe granice możliwości. Na razie band nie ma żadnych problemów, aby podołać wyzwaniom. I oby tak dalej! (5)

Kruk - Before 2014 Metal Mind

Nowe wydawnictwo Kruka "Before", albo jak to w niektórych zapisach bywa "Be4ore" nosi kolejny numer "5" w dorobku fonograficznym kwintetu z Dąbrowy Górniczej. Pięć dużych płyt, jakby nie oceniać, stanowi dosyć pokaźny "bagaż" artystyczny, dokumentujący 13 lat działalności formacji. Zaczynali skromnie od płyty z coverami herosów rocka, stanowiącej coś w rodzaju sondy mającej dać przynajmniej cząstkową odpowiedź na pytanie, czy jesteśmy w stanie zaistnieć w świadomości fanów i zdobyć chociaż ograniczone terytorium sceny rockowej. Pierwszy krok zrobili pod mentorską opieką człowieka, który mógł podzielić się swoimi doświadczeniami i ukierunkować chęci raczkujących muzyków, mianowicie Grzegorza Kupczyka. Członkowie zespołu wielokrotnie podkreślali rolę tego wokalisty na drodze do względnej samodzielności. W życiu zawodowym dobrze się składa, gdy możemy polegać na kimś życzliwym, kto bezinteresownie udzielić może wskazówek w naszym postępowaniu. Rady G. Kupczyka trafiły na podatny grunt, czego efektem stały się kolejne, coraz lepsze albumy Kruka. Widomym znakiem tego, że grupa nie działa w próżni, przeciwnie jej byt jest bliski sercu wielu osób, stało się sukcesywne poszerzanie kręgu odbiorców ich muzyki. Aktualnie Kruk to autonomiczna, niezależna "machina" twórcza, oferująca słuchaczom przemyślany rock z dopiskiem "hard", choć dźwięków komponowanych przez piątkę twórców nie da się tak jednoznacznie zaszufladkować. Wynika to z faktu, że Krucza ekipa całkiem naturalnie przekracza granice rockowych subgatunków, wkraczając na obszar rocka progresywnego, bluesa, stanowiącego korzenie i odpowiedzialnego za genezę muzyki rockowej, niekiedy prog metalu czy heavy rocka. Kruk ustawiczną nauką, chęcią doskonalenia umiejętności ciężko zapracował na swoją niepodważalną pozycję. Dzisiaj nikomu nie przyjdzie do głowy kwestionowanie wartości Kruczych dźwięków, a niektóre spektakularne wydarzenia, wśród nich głównie koncerty, owocnie przyczyniły się do poszerzenia strefy uznania dla tego polskiego bandu, uznania i szacunku nie tylko w Polsce, ale także na świecie, za profesjonalizm słyszalny i widoczny w tym, co robią, czemu się poświęcili. Na akceptację i komplementy

102

KRUK

zasługuje również najmłodsze "pisklę" Kruka, czyli full wypasiony album "Before". Napisałem te słowa, ponieważ publikacja składa się z dwóch ważnych komponentów, dysku audio po brzegi wypełnionego muzyką (ponad 67 minut) oraz płyty DVD prezentującej koncertowy image Kruka z 15 lutego 2014, gdy zespół wystąpił w katowickim Spodku przed sławnymi kolegami z Deep Purple. Nowe nagrania potwierdzają konsolidację stylu, w którym istotne zadanie pełnią nienaganne brzmienie, właściwy dobór i uporządkowanie repertuaru, warsztat wokalno- instrumentalny. Każdy z występujących na "scenie" albumu "Before" wnosi sporą dawkę indywidualnych preferencji artystycznych oraz talentu do profilu ogólnego jedenastu kompozycji zawartych w spisie tracków, z których dziewięć stanowi program podstawowy wydawnictwa, dwa dodatkowe utwory zaśpiewane po polsku uzupełniają ofertę. A propos śpiewu należy wspomnieć, że w porównaniu do poprzednich longplayów nastąpiła zmiana na stanowisku wokalisty i przed mikrofonem stanął młody Roman Kańtoch. Pisząc "młody" nie sugeruję w żadnym wypadku, że żelazny skład Kruka to rockowe dziadki z artretyzmem w kolanach, jak autor recenzji. Ale na pewno nowe ogniwo zespołu i jego kolegów dzieli kilka "ładnych" lat różnicy wieku oraz niewątpliwie suma doświadczeń. Stabilizacja nie lubi zmian, szczególnie tak wrażliwej funkcji jak wokalista, ale Krucze towarzystwo nie ucierpiało, Roman Kańtoch podołał obowiązkom, zarówno tym koncertowym, co widać i słychać na dysku DVD, jak też tym związanym z zaśpiewaniem nowych utworów. Oczywiście, charakteryzuje się inną barwą głosu, dysponuje może mniejszą mocą, ale nie ma żadnych problemów z "utrzymaniem" linii melodycznej, czy dopasowaniem do struktur rytmicznych. Nie ma także kłopotów z dykcją, na co zwróciłem uwagę przy pięknej polskojęzycznej piosence "Moja dusza". Określenie plusów nowego krążka nie sprawia kłopotu. Wymieniłbym wszechstronność materiału, w którym zadbano o zwarte, dynamiczne kawałki o przebojowym potencjale, które rozbujają każde towarzystwo, opracowano, jak to Kruk ma w swoim zwyczaju, śliczne ballady, ale także niejako dla przeciwwagi kompozycje rozbudowane, wielowymiarowe, o złożonej strukturze przypominającej najlepsze wzorce rockowej progresji. Program zaprojektowano tak, aby słuchacz poczuł się usatysfakcjonowany jego zmienną konfiguracją, gdyż raz wykonawcy porywają publiczność do ostrej hard rockowej jazdy, emitując mnóstwo pozytywnej energii, innym razem karawana zwalnia, dając odbiorcom okazję do refleksji i wyciszenia przy utworach bazujących na dźwiękach akustycznych i half- unplugged, by za moment "wystrzelić" do przodu jak bolid formuły pierwszej. Autorzy zadali sobie wiele wysiłku, żeby skonstruować nośne, specyficzne dla każdego songu, chwytliwe tematy melodyczne, dalekie od banału, natomiast o takim potencjale, że natychmiast zapadają w pamięć, choćby tę krótkotrwałą. Takim "narzędziem" w stosunkowo krótkim czasie rozruszać można każde słuchające "zbiegowisko". O walorach techniczno- wykonawczych instrumentalistów nie ma co się rozwodzić, bo formacja Kruk to w każdym calu profesjonaliści i amatorszczyzna im nie grozi w żadnym aspekcie. Piotr Brzychcy z legitymacją Carlosa Santany, co na pewno nie było tanim chwytem marketingowym, należy do grona gitarzystów, którzy zagrają praktycznie wszystko, niezależnie od tego, czy szybciej, czy wolniej, czy na akustycznym "pudle" czy elektrycznym "wiosełku", jednym słowem "Leon Zawodowiec" gitary. Michał Kuryś, tak jak jego poprzednik na tym stanowisku, współzałożyciel Kruka, Krzysztof Walczyk, gra na klawiszach eksponując organy Hammonda, syntezator i rzadziej fortepian. Kuryś kultywuje najlepsze tradycje hard rockowych keyboarderów, wypełniając każdorazowo przestrzeń emocjonalnymi, gęstymi, intensywnymi dźwiękami, nadając poszczególnym frazom naturalnego ciepła (ach, te Hammondy) i specyficznego klimatu retro. Ja na punkcie Hammondów mam bzika, a znam jeszcze bardziej zakręconych niż ja, stąd w swoim zbiorze płyt posiadam oddzielną kategorię zespołów, mianowicie takie, które wykorzystują jako istotny element przekazu brzmienie organów. Można popaść w stan zdziwienia, ile było i jest takich kapel, począwszy od połowy lat 60-tych. Mimo upływu dekad Hammondy czarują dalej i niech tak pozostanie, także w dziełach Kruka. Dariusz Nawara to wymiatacz czystej wody, choć to miano może go w pewnym sensie obrażać, ponieważ perkusista Kruka to nie żaden osiłkowaty pałker, który dba tylko o to, że jak przygrzmoci, to żeby uszy "zwiędły", lecz pomysłowy i twórczy instrumentalista, potrafiący prze-

chodzić przez nawet najbardziej karkołomne podziały rytmiczne. Nie ustępuje mu basista Krzysztof Nowak, który bez trudu znalazł "wspólny język" z drugą połową sekcji rytmicznej, a jak trzeba to potrafi bez wysiłku poprowadzić także linię melodyczną. Gdy zestawimy w integralną całość wymienione osobowości z jakością materii muzycznej wychodzi znakomita mieszanka i kompilacja umiejętności, przygotowana według własnej, niezależnej recepty stylistycznej. I taki właśnie jest premierowy album kwintetu z roku 2014. Panowie startują od najbardziej skomplikowanej i złożonej struktury "My Sinners", która stawia wysoko poprzeczkę wymagań, zarówno muzykom, którzy przekraczają kilka razy różne strefy rytmiczne, tłumią bądź podkręcają tempo, zagęszczają lub minimalizują fakturę brzmieniową, wstawiając w ten konstrukt kilka mniej lub bardziej rozciągniętych partii solowych. Także słuchacze, chcąc kontrolować przebieg kompozycji muszą wykazać się zdwojoną koncentracją, śledząc niekiedy zawiłe meandry rytmiczne. Obok tego epickiego utworu odbiorcy otrzymują udany pakiet rockowych różnorodności, od delikatnych, urokliwych i melancholijnych oaz spokoju w rodzaju "Wings Of Dreams", w którym udało się "przemycić" fascynacje bluesem, aż po przebojowe killery, stanowiące apogeum dynamiki płyty, jak to dobitnie słychać w "Grey Leaf", który dosyć że kołysze przebojowo otoczenie, to eksploduje tak wulkaniczną energią, że fan czuje się zniewolony, wybijając rytm utworu zgodnie z dyktatem zespołu. Ale to nie jedyny energetyczny "pożar" wzniecony przez Kruka, gdyż swojego "kopa" dokłada przykładowo "My Morning Star", rozpętując nieokiełznany żywioł instrumentalny, gdy wszystko wokół pulsuje w rytmicznym "tańcu". Ale piątka chłopaków z Kruka dobrze wie, gdzie zaczyna się granica przesytu intensywnością generowanych dźwięków, dlatego dosyć regularnie wycisza emocje, stabilizuje bicie rozkołatanych serc odbiorców, dozując w tych chwilach szczyptę balladowego ukojenia. Sytuację tego typu spotykamy na przykład w "Farewell", kompozycji, która poraża swoją nastrojowością. Jednak niespokojny duch nakazuje w części drugiej utworu pożegnać delika-tność na rzecz rozpędzonego "podmuchu" dźwięku, sterowanego gitarą i Hammondami. Wszystkim roztkliwionym atmosferą "Farewell" grupa dedykuje "Open Road", atomowy "strzał" riffów, wzmocniony "szaleństwem" perkusyjno- basowym. Po tak wyczerpującym przeżyciu słuchaczowi potrzebna jest ani chybi reanimacja, a tę przynosi instrumentalny smakołyk "Timeline", w którym w idealnej symbiozie egzystują tony elektryczne i akustyczne emitowane z umiarem i w zgodzie z wykonawczym rozsądkiem przez Piotra Brzychcego. "Before" stanowi kolejny krok w kierunku definiowania artystycznej tożsamości Kruka. Priorytety zespołu nakreślone zostały kilka lat temu, u progu kariery. Obecnie grupa znajduje się na etapie ciągłej ewolucji swojego stylu, choć niektórzy twierdzą, że hard rock to formuła już wyczerpana i zamknięta. Natomiast, że tak wcale być nie musi dowodzi kwintet utalentowanych muzyków, którzy kolejnymi pozycjami fonograficznymi zajmują coraz wyższe miejsce w hierarchii rockowych twórców, nie tylko na krajowym poletku. Album "Before" to następne ogniwo harmonijnego rozwoju grupy, która wyrosła z biegiem czasu na profesjonalistów "całą gębą". (5) Włodzimierz Kucharek


Wielu muzyków szafuje na prawo i lewo takimi deklaracjami, jednak w ustach gitarzysty Black State Highway brzmią one nader wiarygodnie. Słowa bowiem to jedno, a czyny drugie, jednak muzyka tego młodego brytyjskiego zespołu to klasyczny, pełen energii, inspirowany dokonaniami dawnym mistrzów, siarczysty hard rock. Kto wie, może właśnie dzięki nim wrócą czasy, że dobrej muzyki można było posłuchać w radiu częściej niż obecnie? Olie Tretheway jest umiarkowanym, ale jednak optymistą co do dalszej kariery swego zespołu:

Rock to nasze życie! HMP: Wasz zespół powstał w Brighton Institute Of Modern Music, rozumiem więc, że wszyscy jesteście, byłymi lub aktualnymi, studentami tej uczelni? Olie Tretheway: Tak, wszyscy tam uczęszczaliśmy. Harry i Liva odeszli po roku, a Jon, Gordon i ja ciągnęliśmy ją dalej przez trzy lata. Czyli nie mieliście dość muzyki na zajęciach i postanowiliście w wolnym czasie jeszcze trochę pomuzykować? Nie, nasze zajęcia były w stu procentach muzyczne. Jako muzycy spędzaliśmy większość wolnego czasu robiąc coś związanego z muzyką, a bycie w szkole muzycznej oznaczało, że większość czasu spędzaliśmy grając. Każdą chwilę jaka pozostała przeznaczaliśmy na picie. Studenci muzyki są dość znani ze złego zachowania.

Czuł, że powinniśmy tak zrobić. Właściwie wspaniała dla nas była praca z ludźmi, bo tego chcieli, a nie dlatego, że mieli takie zobowiązanie. Pokazali, że w nas wierzą. Wygląda na to, że to, co pociąga was w muzyce najbardziej to klasyczny hard rock? Każdy z nas czerpie inspiracje z wszystkich typów muzycznych, wśród wielu różnych gatunków, ale wydaje mi się, że można by powiedzieć, że hard rock/blues rock są dla nas jak dom. Nie mamy oczywiście obsesji na punkcie "klasycznego rocka", jasne, że czerpiemy od

dycjach muzycznych - to wszystko ma też wpływ na ostateczny styl i brzmienie Black State Highway? Tak jest. Sposób w jaki się połączyliśmy i nasze wpływy z dzieciństwa sposób w jaki dzisiaj gramy. Na przykład, można wychwycić, że Liva słuchała dużo bluesa i blues rocka po brzmieniu jej głosu i sposobie w jaki śpiewa, frazuje, to samo dotyczy mnie i Jonsa, gitarzystów. Da się zobaczyć, że rockowi perkusiści maja wpływ na Harry'ego po tym jak mocno uderza i jak jest solidny, to samo tyczy się basisty. Pierwszym singlem z płyty jest dynamiczny "Ain't Got Know", na płycie nie brakuje też kolejnych potencjalnych przebojów, jak mroczniejszy "Sacrifice" czy urozmaicony "Trouble" - zważywszy na to, że żywa, szczera i autentyczna muzyka wciąż cieszy się popularnością, macie naprawdę spore szanse na to, by zaistnieć także wśród szerszej publiczności - to jest wasz główny cel? Nasz główny cel to stanie się profesjonalnym zespołem, który na co dzień tworzy muzykę. Dotarcie do szerszej publiczności jest czymś, co pomogłoby nam go osiągnąć, jednak to nie jest coś co próbujemy zrobić świadomie. Staramy się jedynie tworzyć muzykę, którą

Ponoć Yonnis Crampton dołączył do was w sposób zupełnie przypadkowy, kiedy już desperacko poszukiwaliście drugiego gitarzysty? Tak, naprawdę bardzo potrzebowaliśmy drugiego gitarzysty do grania z nami na jednym z koncertów kończących semestr w BIMM. Nikt z nas nigdy wcześniej nie słyszał jak Jon gra i spotkaliśmy się z nim tylko raz na imprezie. Minąłem się z nim na korytarzu i po prostu zaproponował, że do nas dołączy. Na szczęście Jon okazał się być idealny i tak narodziło się Black State Highway. Zważywszy na profil BIMM muzyka jest dla was chyba czymś znacznie ważniejszym od hobby, wiążecie z nią zapewne swe dalsze życiowe plany? Muzyka jest dla nas całym życiem i naszą pracą, była nią od kiedy byliśmy dziećmi. Wszystko co robimy i cała ciężka praca jaką wkładamy w zespół jest próbą i zabezpieczeniem dla naszej udanej muzycznej przyszłości. Każdy z nas musi nadal pracować, żeby opłacić rachunki, bo bardzo ciężko jest zarobić na życie z grania w oryginalnym zespole. Naszym marzeniem jest, żebyśmy pewnego dnia mogli rzucić pracę i zamiast tego grać codziennie. I może się okazać, że zanim zostaniecie np. nauczy cielami czy cenionymi sidemanami, możecie zdobyć sławę z Black State Highway, bo podchodzicie chyba do swego zespołu bardzo poważnie, z ogromnym zaangażowaniem? Właściwie Harry pracuje w sklepie muzycznym i również uczy. Chodzi mi o to, że wszyscy musieliśmy płacić rachunki, coś jeść, itd., wybraliśmy jednak prace, które prawdopodobnie nie są zbyt dobrze płatne, żebyśmy mogli skupić się całkowicie na Black State Highway i robić co należy. Mogliśmy próbować zrobić karierę w normalnej pracy i zarabiać pieniądze tak jak większość ludzi, ale przez to ciężko byłoby oddać się zespołowi, dlatego wybraliśmy elastyczną pracę. Odnieśliście też już pierwszy sukces, podpisując kon trakt z HNE/Cherry Red Records na wydanie waszej debiutanckiej płyty - to chyba dla was, przecież bardzo młodych ludzi, zapewne coś wyjątkowego? Tak, to niesamowite! Nigdy nie myśleliśmy, że znajdziemy się w tak dobrej pozycji z tak dobrymi ludźmi, którzy otaczają nas na tak wczesnym etapie naszego rozwoju. Jesteśmy ogromnie wdzięczni za taką możliwość i chłopaków z HNE, a Cherry Red i nasz menadżer są niezwykli. To przywilej móc pracować z takimi profesjonalistami, a jeszcze większy zaszczyt, to to, że w nas wierzą. Mieliście już gotowy i zarejestrowany materiał z "Black State Highway" jeszcze przed podpisaniem kontraktu, czy też nagraliście tę płytę już po sfinali zowaniu umowy? Kontrakt był podpisany właściwie po nagraniu albumu, jakkolwiek to Hugh Gilmour z HNE Records doradził nam zrobienie płyty. Po tym jak go spotkaliśmy, zaczęliśmy razem pracować zanim podpisaliśmy jakikolwiek kontrakt. Hugh jakby podpowiadał nam, co robić żeby zabezpieczyć umowę i nagrać album.

Foto: HNE

wielu zespołów, które są dziś uważane za "klasycznie rockowe", ale interesują nas różne style muzyczne z różnych powodów. Jest tak wiele niezwykłej muzyki, szkoda byłoby słuchać tylko jednego jej typu. Nie pomylę się chyba za bardzo stwierdzając, że waszym ulubionym zespołem jest zapewne Led Zeppelin, ale musicie też cenić chociażby AC/DC, Black Sabbath czy The Who, bo echa ich twórczości też słyszę w waszych utworach? Jeżeli grasz rocka, niemożliwym jest nieczerpanie żadnych wpływów od tego typu zespołów, zespołów, które coś zaczęły i unowocześniły są bardzo ważne i kochamy je wszystkie, szczególnie Led Zeppelin i Black Sabbath. Jesteście jednak bardzo młodymi ludźmi, stąd też zapewne wpływy młodszych wykonawców, takich jak chociażby Joe Bonamassa czy Wolfmother? Oczywiście lubimy być na czasie, więc słuchamy sporo dzisiejszych artystów. Jon i Olie rzecz jasna mają słabość na punkcie Joe Bonamasy, co słychać w solówce "Tekkers". Jest wiele wspaniałych współczesnych zespołów rockowych. Zespoły jak Triggerfinger, Queen Of The Stone Age, Monster Truck, Royal Blood to tylko niektóre z tych, których słuchamy. Tworzycie ciekawy zespół nie tylko od strony muzy cznej, ale też jeśli chodzi o skład, bo pochodzicie z różnych, często odległych państw, o różnorodnych tra-

lubimy, a im więcej piszemy, tym więcej chcemy to robić z wolnością. Można mówić w waszym przypadku o czymś takim jak recepta na sukces, czy też wszystko po prostu się wydarzyło: zespół, płyta, szanse na karierę i po prostu daliście się ponieść temu co się dzieje? Po prostu tak się wszystko potoczyło, było w tym jednak wiele ciężkiej pracy wielu ludzi, nie tylko naszej, żeby być jak najlepszym. Nie daliśmy się tak po prostu ponieść chwili, teraz skupiamy się na odpowiednich sprawach, żeby pomóc sobie dotrzeć do kolejnego etapu. Można więc powiedzieć, że raczej wywalczamy to, że jesteśmy coraz wyżej, niż dajemy się ponieść temu co się dzieje. Na szczęście otaczają nas tacy ludzie jak nasz menadżer, którzy pomagają nam utrzymać dobry kurs i nie pozwalają nam zrobić jakichś głupstw, jakie moglibyśmy zrobić gdyby ich nie było. Tak więc w sytuacji, gdy staniecie się kolejną rockową sensacją nie będziecie mieli wątpliwości czy prz erwać edukację, bo w końcu taka szansa na karierę może już się nie powtórzyć, a studia zawsze można dokończyć później? (śmiech) Wszyscy skończyliśmy już edukację i szkołę na zawsze!!! Dla nas to koniec, nie mamy wyboru, to jest nasze życie. Wojciech Chamryk & Anna Kozłowska

BLACK STATE HIGHWAY

103


zniekształconych wokali. Matt Heafy wydawał się być idealnym facetem do tej roboty i myślimy, że idealnie pasuje do piosenek, w których występuje!

Gry Arcade, maksymalna szybkość i ekstremalny power metal Jeden z niewielu brytyjskich bandów, któremu udało się wybić w ostatnim czasie. Sukces i sławę zapewniło im przede wszystkim granie w bardzo szybkim tempie melodyjnego power metalu. Teraz kiedy jest Marc Hudson to oblicze Dragonforce nieco się zmieniło. Nowy album "Maximum Overload" - drugi krążek z nowym wokalistą - choć typowy dla Brytyjczyków, to jednak przynosi pewien powiew świeżości. O nowym albumie, o przeszłości i planach na przyszłość porozmawiałem właśnie z wokalistą Dragonforce, Marc Hudson. HMP: Miło jest was gościć w naszym magazynie. Tym razem powodem naszego spotkania jest wasz nowy album zatytułowany "Maximum Overload". Jak wy to robicie, że tak regularnie wydajecie albumy? Dzisiaj nie każdemu zespołowi udaje się utrzymać tak dobrą kondycję, jeśli chodzi o wydawanie nowych płyt. Jaka jest wasza recepta? Marc Hudson: Właściwie przy tym albumie nad kilkoma kawałkami pracowaliśmy jeszcze w trakcie trasy "The Power Within". Oznacza to, że w czasie kiedy graliśmy koncerty rzucaliśmy pomysłami na nowe utwory, pisaliśmy teksty itp. w garderobie.

tej płycie! Nie było to do końca zamierzone, a styl muzyki pozostaje prawie taki sam. Po prostu rozwinęliśmy nasze brzmienie i zdecydowaliśmy skierować się na trochę inne inspiracje. "The Game" jest na pewno jednym z cięższych utworów, ale nadal posiada melodyjne brzmienie Dragonforce. Myślę, że ważne jest rozwijanie i szukanie inspiracji gdzie tylko się da, ponieważ dzięki nim album jest interesujący i "świeży" przez cały czas. Niektóre kompozycje są cięższe, inne bardziej progresywne, a inne to klasyczne Dragonforce.

Wasz poprzedni album "The Power Within" uważam za najlepszy w waszej dyskografii. Nowy album jest trochę inny, ale w dalszym ciągu serwuje cie nam krótsze utwory, dalej gracie szybko, podob nie jak na poprzednim albumie, pojawiają się również wolniejsze momenty. Mam jednak wrażenie, że najlepsze pomysły zostały wykorzystane na "The Power Within". Nowy album ukazuje, że nowa formuła też się wyczerpała. Mimo to, "Maximum Overload" jest nadal mocnym power metalowy albumem, który może się podobać. Jak wy widzicie zestawienie "Maximum Overload" i "The Power Within"? Nie zgodzę się, według mnie "The Power Within" był świetnym albumem, ale szczerze mówiąc, "Maximum Overload" jest jeszcze krok przed nim. Utrzymaliśmy trochę z formuły "The Power Within" i rozwinęliśmy ją. Tytuł "Maximum Overload" przedstawia fakt, że tym razem poszliśmy jeszcze dalej do przodu w tworzeniu ekstremalnej płyty. Można powiedzieć, że wzięliśmy to co było świetne w "The Power Within", dodaliśmy więcej energii i więcej interesujących inspiracji, żeby stworzyć coś nowego! "Tommorow's King" to power metalowa petarda i właściwie stu procentowy Dragonforce. Kto ode grał tym razem największą rolę w komponowaniu? Czy Ty Marc brałeś w tym udział? Jak zawsze kawałek ten został napisany przez Sama i Freda. Jeżeli chodzi o mój wkład, to dodałem linie wokalne i wpadłem na pewne pomysły jakich nie spodziewali się pozostali członkowie. Był to jednak potężny melodyjny utwór, a kierunek w jakim miał pójść znaliśmy jeszcze zanim weszliśmy do studia. Jednym z moich ulubionych utworów z nowej płyty jest "No More". To jest prawdziwy hit. Prosty i łatwy w odbiorze. Czy tak właśnie wygląda nowa era Dragonforce? Nie powiedziałbym tego… Cały album jest bardzo zróżnicowany, a to tylko jeden numer spośród wielu. Jeżeli już, to myślę, że znacznie odbiega od tradycyjnego brzmienia Dragonforce, niemniej jednak wszyscy kochamy ten utwór! Miło jest też usłyszeć coś na miarę "Cry Thunder", mam tutaj na myśli "Three Hammers". Co to się stało, że Dragonforce gra bardziej rycerski power metal, bez pędzenia z szybkością światła? Czy ciężko wam przychodzą tego typu utwory? Po sukcesie "Cry Thunder" i wprowadzeniu mnie jako nowego wokalisty, naprawdę wydawało się, że fanom podobało się w utworze takie tempo i klimat… nam też się podobało garnie jej na żywo! Myślę więc, że "Three Hammers" powstało w pewnym sensie ponieważ wszyscy chcieliśmy to rozwinąć i dać fanom odpocząć od tempa 200 BPM, pokazać coś z bardziej klasycznym powermetalowym zadziorem.

Foto: earMusic

Myślę, że to pierwszy raz, kiedy Dragonforce porządnie wykonał "tworzenie w trasie"! Jak został przyjęty nowy album przez fanów i kry tyków? Nasze oczekiwania są wysokie, bo wszystkim nam bardzo się podobał podczas odsłuchiwania ostatecznych miksów. Największy test będzie miał miejsce w sierpniu, kiedy zostanie wydany! Stylistycznie Dragonforce na nowym albumie się nie zmienił. Jednak można dostrzec pewne smacz ki. Jak choćby to, że w promującym kawałku "The Game" pokazujecie ostrzejsze - powiem nawet brutalniejsze swoje oblicze, które wcześniej nie pokazywaliście. Czy według was Dragonforce zmienił się na nowym albumie? Jest to inny album od poprzednika? Zdecydowanie próbowaliśmy paru nowych rzeczy na

104

DRAGONFORCE

Na pewno wasze okładki pozostają niezmienne. Czy kiedyś doczekamy się okładki bardziej uporządkowanej i w odpowiednim klimacie? Skąd bierze cie pomysły na okładki i tytuły albumów? Okładka odzwierciedla ogólne przesłanie albumu i idealnie pasuje do tytułu. Chcieliśmy czegoś wizualnie uderzającego, ale nadal związanego z tematami poruszanymi na albumie. Przednia grafika jest więc obrazem ludzkiej istoty przeładowanej napływem informacji jakie wmusza w niego społeczeństwo. Zostańmy jeszcze przy nowym albumie. Na "Maximum Overload" pojawia się Matt Heavy. Dlaczego po tylu latach zdecydowaliście się na zaproszenie gościa? Chęć zaskoczenia fanów? Byliśmy z nim w trasie w Ameryce Południowej i wszyscy byliśmy fanami tego, co robią chłopaki z Trivium. Pomyśleliśmy, że znajdziemy kogoś kto wie co oni robią, żeby dodać trochę warczących i

Kolejne zaskoczenie przeżyłem podczas "The Sun is Dead". To nie jest typowy Dragonforce. Więcej agresji, a mniej szybkiego grania. Do tego ciekawy klimat tutaj uzyskaliście. Czy w przyszłości będzie więcej takich utworów? Ja byłbym na pewno zachwycony. Tak, właściwie została napisana przez Freda. To utwór o apokaliptycznym charakterze i pomyśleliśmy, że fajnie byłoby udać się w tym kierunku na jednym kawałku. Niektóre wpływy Freda mogą naprawdę zmienić kawałek Dragonforce w coś zupełnie innego, więc teraz jest o wiele mocniej zaangażowany w komponowanie niż kiedykolwiek wcześniej, oczekujcie więc więcej takich numerów! Czy można liczyć na to, że na koncertach zagracie "Defenders"? Uważam, że to jeden z waszych najlepszych utworów. Ćwiczymy prawie każdy kawałek z nowego albumu żebyśmy mogli je później pomieszać i grać na żywo różne rzeczy. Oczywiście ten utwór spotkał się ze świetnym odbiorem, więc może zobaczysz jak gramy


go na koncercie! Nie chcę zepsuć niespodzianki! "Extraction Zone" brzmi jak zagubiony kawałek z albumu "Sonic Firestorm", szkoda tylko, że środ kowa część brzmi jak tło do gry komputerowej. Taki był cel? Część "gry video" oczywiście była celowa! Wszyscy kochamy klasyczne gry komputerowe i podoba nam się ich wpływ na współczesną muzykę, był to więc nasz mały "hołd" dla czasów 8-bitowych gier Arcade! No i Dragonforce pozwolił sobie na cover. Dlaczego wybraliście Johna Casha? To była wspólna decyzja członków zespołu. To klasyczna i kultowa piosenka, więc pomyśleliśmy, że zagramy ją w stylu Dragonforce i zobaczymy jak będzie brzmiała! Mieliśmy sporo zabawy przy jej nagrywaniu i doszliśmy do wniosku, że zasługuje na miejsce na albumie! Nie ma w Dragonforce Zp Herta. Jak doszło do jego odejścia? Utrzymujecie z nim kontakt? Nie. Marc, znakomicie odnalazłeś się w Dragonforce. Wniósłeś świeżość i charyzmę. Jak cię zwer bowano? Tak jak wielu innych zgłosiłem się na przesłuchania na nowego frontmana. Testowali mnie na maksa przez kilka miesięcy zanim dali mi tą pracę! Chyba wszyscy są zadowoleni z tego co wniósłem do zespołu! Kapela powstała w roku 2001 choć w już 1999 roku działaliście jako Dragonheart. Jak wyglądały wasze początki, czyj był pomysł by założyć zespół i dlaczego wybraliście power metal? Zaczęło się od tego, że Sam i Herman spotkali się i zaczęli tworzyć pewnego rodzaju projekty metalowe. Obaj byli świetnymi gitarzystami i chcieli zobaczyć co mogą zrobić trzymając się takiego stylu gry. Często mówi się o was, że nagrywacie bardzo dobre albumy, ale na żywo nie dajecie rady. Z czego wynikają te opinie? Czy to wynika z tego, że wasze partie gitarowe nie są wcale takie proste do odegrania? Przyjdźcie i zobaczcie nas na żywo. To chyba najlepsza odpowiedź na pytanie! Wasz największy hit to bez wątpienia "My Spirit Will Go On". Czy zgodzicie się z tym? Naszym największym hitem jest "Through The Fire and Flames", a przynajmniej tak ludzie myślą!!! Już niedługo zagracie w Polsce u boku Epica. Czego oczekujecie? Co zamierzacie zagrać i czy będą jakieś niespodzianki jeśli chodzi o show? Oczywiście będzie mnóstwo niespodzianek, to w końcu koncert Dragonforce! Z pewnością zagramy masę nowych utworów z "Maximum Overload" i nie zabraknie też klasycznych kawałków Dragonforce (z kilkoma niespodziankami z naszego zaplecza)! Powinno być więc zajebiście. Nie możemy się już doczekać powrotu do Polski i wspólnych występów z Epicą!

Gwiazdy nam sprzyjają Jedenaście lat - tyle minęło od wydania ostatniego albumu grupy Enchant, zatytułowanego "Tug of War". O najnowszym, ósmym krążku amerykańskiego zespołu "The Great Divide" rozmawiam z gitarzystą Douglasem Ottem. Muzyk opowiada o tym, co działo się przez jedenaście lat z członkami Enchant, o procesie powstawania nowej płyty oraz o planach zespołu na przyszły rok… HMP: Cześć! Na początku chciałbym pogratulować wam bardzo dobrego nowego album "The Great Divide", który jest naprawdę jednym z najbardziej niesamowitych progresywnych albumów tego roku. Mieliście już jakieś recenzje tego albumu? Z jakimi reakcjami się spotkał? Douglas Ott: Witaj, dziękuję bardzo! Było tylko kilka recenzji, ale jak dotąd odzew był naprawdę dobry! Mam nadzieję, że tak już zostanie. Szczerze mówiąc, recenzje to najcięższy fragment tego procesu, ale ludziom bardzo podoba się album, co jest niesamowitym uczuciem dla nas wszystkich, zważywszy na fakt tak długiego okresu zawieszenia działalności. Wasz ostatni album to "Tug of War" z 2003 roku. Realizacja następcy zajęło wam jedenaście lat. Więcej niż dekada w muzyce progresywnej to bardzo długi okres czasu, w którym wiele rzeczy się wydarzyło. Dlatego musieliśmy czekać tak długo? Tylko kilka razy zastanawiałem się nad tym czy kiedykolwiek jeszcze nagramy jakąś płytę, ale w głębi serca wiedziałem, że zrobimy to. Życie potoczyło się tak, że zabrało nam sporo czasu by sprawy uporządkować i skupić się znów na Enchant. Ted i Ed rozwiedli się i ożenili ponownie. Sean się ożenił i zaczął życie rodzinne i tak dalej. Czas był właściwy by mogło to się udać i na szczęście gwiazdy nam sprzyjały, by móc to zrobić ponownie. Wcześniej nowy album według słów basista Platta był planowany gdzieś pomiędzy końcem 2012 roku, a początku 2013 roku, został jednak wydany w 2014 roku. Dlaczego nie wydaliście go wtedy? Po prostu pisanie tego albumu zabrało nam więcej czasu. Nie chcieliśmy po prostu wypuścić płyty z kilkoma dobrymi kawałkami i z jakimiś wypełniaczami. Wykorzystaliśmy ten czas, by mieć pewność, że każdy numer jest dobry i że podobają się nam, zanim zdecydujemy się je umieścić na płycie. Sadzę, że skończyliśmy z szesnastoma, siedemnastoma utworami, z których wybraliśmy te najlepsze.

Wracając do Enchant, co przez te jedenaście lat robili pozostali członkowie zespołu? Doskonalili swoje umiejętności, a może również grali gdzieś indziej? Cały czas graliśmy. Niektórzy z nas grali też w cover bandach. Ted zrobił kilka nagrań z innymi ludźmi w Thought Chamber, Affector, Spock's Beard. Sean nagrywał płytę Cynthesis. Bill pojechał w trasę z Sound of Contact. Ja wyprodukowałem kilka płyt lokalnych zespołów. Wszyscy byliśmy pochłonięci muzyczną peacą, nie była nią jednak ta dla Enchant. Pierwszą rzecz, która moim zdaniem jest ważna, na nowym albumie to jej okładka. Czy ma ona jakieś biblijne połączenie? Na myśl przychodzi mi bowiem przejścia przez Morze Czerwone, a może ma to jakieś szczególne znaczenie dla Waszej sytuacji? A może to tylko zbieg okoliczności, lub znajduje swoje odbicie w jednym z utworów? Nie ma żadnego biblijnego motywu. Chciałem, żeby wyglądało to jak podróżnik z innego czasu i mój ojciec namalował starszego mężczyznę. Nie wiedział, że to będzie grafika na okładkę czy cokolwiek podobnego; tak się potoczyło. Obraz, gdy się go rozłoży, przedstawia kobietę stojącą po drugiej stronie, chciałem aby symbolizowało to, chęć dostania się tego mężczyzny, tam gdzie jest ona. Jeśli nie ma żadnego związku z Biblią, i źle ją zinterpretowałem, to może stary człowiek powinien być potraktowany jako pewnego rodzaju magik lub półbóg mający moc kontrolowania przestrzeni wodnych i pogody? Nie było to moją intencją. Chciałem by wyglądało to tak, że starszy mężczyzna, który wybrał się w tak daleką wędrówkę musiał się nagle zatrzymać w swojej wielkiej włóczędze. Utknął i widzi to, do czego tęskni, a co znajduje się po drugiej stronie.

Wiem, że ostatnio twój wokalista Ted Leonard jest również wokalistą w Spock's Beard. Nagrał i wydał z nimi album studyjny "Brief Nocturnes and Dreamless Sleep". Czy również z tego powodu Enchant nie wydał albumu w ogłoszonym wcześniej czasie? Ted był zapracowany i próbował coś z tym zrobić, ale tak naprawdę to nam wszystkim zależało, by stworzyć utwory, które stworzą świetny album.

Gdzie indziej czytałem, że nowy album jest nie tylko kontynuacją "Tug of War", ale także kieruje Was w nowy kierunku. Czym jest ten nowy kierunek? Zawsze zastanawiałem się też nad tym, że wasza muzyka jest dość konserwatywna w stylu, co odbieram jako sporą zaletę. Nie powiedziałbym, że to nowy kierunek, ale na pewno staraliśmy się zawrzeć trochę nowych pomysłów, które pojawiły sie w tym czasie. Ted nagrywał wokale w swoim studiu, Bill nagrywał większość swoich klawiszy w swoim studio. Byłem też tym razem znacznie bardziej otwarty na wszelkie pomysły.

Jak bardzo praca z Spock's Beard różniła się od pracy z Enchant? Musiałbyś oto pytać Teda.

Jako korzyść postrzegam również łatwo słyszalne echa Rush, nie tylko w stylu śpiewania Leonarda, ale także w kompozycji, główny stylu budowy waszej

Foto: Jennifer Marvin

Jakie plany na przyszłość, oczywiście poza szybkim rejestrowaniem kolejnego albumu? Cóż, zamierzamy zacząć próby… Teraz!!! Tak, żeby być przygotowanymi na wszystko co przyniesie nam trasa 2014 - 2016! Wielkie dzięki za poświęcony czas. Do zobaczenie na koncercie. Dzięki! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska

ENCHANT

105


HMP: Kto i kiedy powołał do życia Knock Out Productions? Toma: Knock Out Productions wystartowało w 2005 roku z inicjatywy mojej i mojego dobrego kolegi Marcina, który jednak po kilku latach zmienił branżę i jest teraz wziętym operatorem kamery. A tak naprawdę rozpoczęło się to gdzieś na początku tego tysiąclecia kiedy to organizowałem koncerty Totem. Oczywiście nijak się to ma do tego co jest teraz, ale trzeba było złożyć plakat, wydrukować go, oblepić miasto i postawić kogoś trzeźwego na biletach (śmiech) Jakie założenia przyjęliście przy powstaniu firmy? Toma: Nie było żadnych założeń. W ogóle w początkowej fazie trudno było to w ogóle nazwać firmą. To była i nadal jest zajawa, która zupełnie przypadkowo stała się sposobem na życie. Ja koncerty organizowałem od 18 roku życia, zawsze mnie to jarało. W ogóle koncerty są zajebiste, to na koncertach zespół dowodzi czego tak naprawdę jest wart. Jeśli można mówić o jakimkolwiek założeniu to dać sto procent, żeby być w stanie zrobić kolejny koncert.

Foto: Jennifer Marvin

muzyki. Na nowym są również łatwe do wychwyce nia te echa, ale nie są one aż tak słyszalne, jak na pierwszych albumach. Jak się do tego odniesiesz? Chcieliśmy brzmieć po swojemu, nawet jeśli mamy w sobie jakieś wpływy z zewnątrz. Mówi się, że nie możesz nic poradzić na to, jeśli inspiracje przemkną do twojej muzyki, więc jestem pewien, ze część z nich przemknęła do tego albumu. Staram się nie słuchać żadnej innej muzyki, kiedy nagrywam własną i tym razem, także nie było odstępstwa od tej reguły. Staram się oddać siebie w utworach nad którymi pracuję, zabrać je tam gdzie powinny pójść, bez wpływów z zewnątrz. Wydaje mi się, że powinniśmy być na to bardziej czuli przy naszych pierwszych płytach. Czy możesz powiedzieć o procesie pisania? Jak powstawały nowe utwory? Tworzyliście jako zespół, czy był tylko jeden kompozytor? Chciałem dać każdemu możliwość wypowiedzenia się, w tym co robimy, tak żeby poczuli, że biorą większy udział w procesie tworzenia. Mimo to, napisałem dziewięćdziesiąt procent materiału, nie mówiłem każdemu co ma grać, pozwoliłem wyjść z własnymi partiami. Musiałem te struktury i określone pomysły dopasować do brzmienia, które chciałem uzyskać, na szczęście mam w zespole bardzo utalentowanych gości i pomyślałem, że tym razem powinni mieć więcej do powiedzenia w kwestii materiału. Bardzo dobrze mi się z nimi współpracowało, nie musiałem choć raz wszystkiego zrzucać na swój bark. Do tego przez te dziesięć lat z okładem dojrzeliśmy i ufamy swoim możliwościom bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Wciąż liczy się moje ostatnie słowo, ale dobrze jest dopuścić cały zespół, by dorzucił więcej swojego wkładu w materiał. Ted również napisał dwa numery, a do jednego mojego tekst. Dla mnie bardzo atrakcyjny jest sposób, w jaki kon struujecie swoje numery. Są one bardzo intensywne, ale nigdy, a w szczególności na nowym, agresywne czy skomplikowane na wiele sposobów. Nawet szybsze fragmenty, fragmenty, zawsze są tylko zaznaczone, nigdy nie przechodzą w popisy wirtuozerią czy szaleństwa. Nie lubicie tworzyć w ten sposób, czy może dla was kompozycje dłuższe i bardziej pompatyczne nie są atrakcyjne? To tylko mój styl pisania i nieźle się sprawdza. Myślałem, że szybkość i technika jest wszystkim, ale z Enchant to bardziej kwestia emocji i uczuć. Oczywiście, możemy grać szybko i wściekle jeśli tego chcemy, ale dla mnie ważniejsze jest czucie czegoś więcej kiedy słucham muzyki, a nie tylko analizować ją. To nie tak, że podświadomie myślimy w ten sposób, tylko utwory w ten sposób powstają. Lubię ciężkie gitary, ale kocham też pianino, smyczki i tym podobne, te smaczki sprawiają, że brzmienie jest dużo lepsze, zwłaszcza jeśli pytasz oto mnie. Czy możesz powiedzieć coś o recepcji nowego albumu. Jest to koncept czy zestaw utworów związanych ze sobą tematycznie i utrzymanych w tej samej atmosferze? Nie jest to płyta konceptualna i nie ma na niej głównego motywu. Każdy utwór jest osobnym, ale razem, jak sądzę, tworzą doskonałą całość. "The Great Divide" wydało InsideOut Music. To wasz siódmy album wydany za pośrednictwem tej

106

ENCHANT

wytwórni. Przypuszczam, że muszą wykonują dla was dobrą robotę, nawet jeśli mieliście nieco dłuższą przerwę? InsideOut Music jest świetną wytwórnią i nawet nie przyszło nam przez myśl, żeby wybrać się gdzieś indziej. Mamy z nimi bardzo dobre relacje i świetnie się nam razem pracuje! Co sądzisz o dzisiejszej muzyce progresywnej rock owej i metalowej? Czy nadal jest atrakcyjna, a może tak naprawdę, jak ktoś kiedyś powiedział, jest już bardziej regresywna niż progresywny? Wydaje mi się, że muzyka progresywna znów nabiera właściwych barw. Jest daleka od wszystkich klonów Dream Theater, których było pełno w latach 90-tych. Takie zespoły jak Haken, Transatlantic i Karnivool sprawiają, że ta muzyka jest wciąż świeża i ekscytująca. Muzyka zatacza cykle i sądzę, że znów jesteśmy w miejscu, gdzie jest mnóstwo wspaniałych rzeczy do odkrycia! W InsideOut jest też kilka młodych zespołów jak Haken, a nawet jeden polski jak Riverside. Czy znacie ich muzykę i co sądzicie o nich? Obie grupy są wspaniałe! Bardziej znam Riverside niż Haken, tych drugich słyszałem tylko ostatni album "The Mountain". To jest jednak typ zespołów, o których mówiłem wyżej, że przeżywamy renesans w obecnej muzyce progresywnej - nadchodzą rzeczy piękne i ekscytujące. Czego ostatnio słuchałeś i chciałbym polecić jako ciekawe, a może nawet nie znane? Ostatnio słuchałem zespołu MuteMath, który bardzo lubię. Zasłuchiwałem się też ostatnimi czasy w Dredge i Karnivool. Czy macie jakieś plany na koncertach lub planujecie teledysk do któregoś z utworów z nowego albumu? Może zagracie kilka koncertów w Polsce? Na chwilę obecną prowadzimy rozmowy odnośnie europejskiej trasy na wiosnę 2015 roku. Nic nie jest jeszcze ustalone jako pewnik, ale na pewno chcemy zagrać kilka koncertów dla fanów. Wszystko też, oczywiście będzie zależało od sprzedaży nowej płyty. W przyszłym roku będzie również dwudziesta rocznica wydania Waszego debiutanckiego albumu "Blueprint of the World" i piętnasta "Juggling 9 lub dropping 10". Czy planujecie specjalne koncerty z całym materiałem, reedycje albo inne niespodzianki z nimi związane? Rozmawialiśmy o zrobieniu koncertu poświęconego "Blueprint of the World", który zagralibyśmy w całości, ale póki co tylko o tym rozmawiamy. InsideOut Music szykuje specjalną reedycję tej płyty na winylu, właśnie z okazji dwudziestej rocznicy jego wydania, co będzie naprawdę super! Dziękuję bardzo za rozmowę. To wszystkie pytania jakie dla Was przygotowałem. Jeśli chcesz coś, dodać lub powiedzieć polskim fanom i czytelnikom HMP, to możesz zrobić to teraz. Dzięki za zainteresowanie i wspieranie Enchant. Mam nadzieję, że odwiedzimy Polskę wkrótce i zagramy kilka koncertów dla was! Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Jakie były wasze początki, małe rozważne kroki czy raczej od razu skok na głęboką wodę? Szczur: Pamiętam, że mój pierwszy koncert zorganizowałem ponieważ w tamtym momencie nic ciekawego się nie działo w Warszawie. Zebraliśmy się w paru kumpli, ustaliliśmy plan działania i jazda. Pierwszy wyszedł, pojawiła się mega zajawka więc zrobiliśmy kolejny i kolejny… Wszystko robiliśmy sami i staraliśmy się by każdy był zadowolony (osoba, która kupiła bilet, muzyk, klub itp.). Następnie powstał cykl imprez, które organizowaliśmy z przyjaciółmi. Nazwaliśmy te koncerty Show No Mercy i miały one na celu głównie promowanie bandów ze sceny hard-core/punk. Na trasie Metal Union Roadtour poznałem Tomę i w 2010 roku nasze drogi zeszły się również, że tak powiem "zawodowo". Toma: Początki to małe rozważne kroki, dużo roboty DIY i działań typu "one man army". Ja przy koncertach robiłem już chyba wszystko, łącznie z nagłaśnianiem kilku sztuk, ale nie jest to mój powód do dumy, a raczej bym to nazwał próbą ratowania zaistniałej sytuacji. Bardzo lubiłem się wkręcać we wszystko związane z koncertami, interesowała mnie każda nawet mała rzecz - od świateł, układu sceny i sprzętu na niej po próbę zrozumienia po cholerę zespołowi woda Fiji po 10 zł za butelkę (teraz już wiem, że to najlepsza woda do żelazka). Ta branża to małe, cierpliwe i rozważne kroki - budowanie zaufania przez wykonywanie dobrze tego co do organizatora należy. W sumie prosty schemat. Firma to ludzie, jaką tworzycie załogę? Szczur i Toma: Aktualnie jest nas pięcioro, nie licząc grafików. Znamy się od lat i nie jest to normalna firma a bardziej forma kolektywu przyjaciół, którzy lubią to co robią i nie potrzebują bata nad głową, żeby robić to dobrze i sumiennie. Oczywiście Toma stara się to wszystko trzymać w kupie, ale na nikogo nie trzeba krzyczeć (śmiech). Kiedy kończymy pracę nie rozdzielamy się i nie idziemy w swoją stronę. Mamy wspólnych znajomych, wspólne wyjazdy. Jest niestety coraz mniej czasu na wszystko naokoło, ale na swój sposób każdy stara się nadgonić zaległości towarzyskie. Jak wygląda taki roboczy dzień w dniu koncertu? Szczur i Toma: Cały sęk w tym by wszystko sobie odpowiednio przygotować wcześniej. Dograć szczegóły z menadżerami, z klubem, z cateringiem, z firmami od dźwięku i świateł. U nas każdy ma swoją działkę, za którą odpowiada, staramy się ułatwiać sobie życie, zwłaszcza, że zdarzają się sytuacje kiedy mamy po 2-3 koncerty tego samego dnia (w paździer-niku np. jednego dnia mamy Behemoth, Enter Shikari oraz Animals As Leaders). Dzień koncertu powinien iść gładko, ponieważ robisz to co wcześniej ustaliłeś - oczywiście nie zawsze to się udaje, czasem trzeba na szybko coś załatwiać, improwizować, ale to są zazwyczaj jakieś drobnostki. Po wejściu do klubu rano przygotowujemy backstage (garderoby, catering), pomagamy w aklimatyzacji muzykom, wnoszenie i ustawianie sprzętu, próby, następnie otwarcie klubu i zaczyna się "zabawa"…


nie samym metalem człowiek żyje Bardzo chcieliśmy rozpocząć cykl artykułów o ludziach, którzy tworzą scenę, a nie są muzykami, a równie wiele im zawdzięczamy. Coś w rodzaju spotkanie z ciekawym człowiekiem (śmiech). Ale żarty na bok, bo ci ludzie maja naprawdę wiele ciekawego do powiedzenia, mają całą masę doświadczeń, a ich działalności przecenić nie można. Na pierwszy rzut idzie Knock Out Productions. Nie sądzę aby wśród naszych czytelników był ktoś, kto nie był na organizowanym przez nich koncercie. Mogę się założyć, ze nie ma takiego, kto wcześniej czy później nie trafi na ich imprezę. Oto Toma i Szczur... Ale sam koncert to już finał... wcześniej jest pomysł, negocjacje, ustalenia i przygotowania... Możecie pokrótce opowiedzieć nam jak wygląda wtedy wasza praca? Toma: To jest długie siedzenie przed kompem, pisanie masy maili dziennie, psucie wzorku, słuchanie dużo fajnej muzyki i często czytanie głupot, które Internet serwuje (śmiech). Ogólnie Polska nie jest najlepszym miejscem dla muzycznego bussinesu, więc jak wam się udało tak długo utrzymać? Szczur i Toma: Bywa lepiej i bywa gorzej. Jak się udało? Chyba chodzi o konsekwencje, rozważne ruchy i szczerość. Oczywiście nigdy nic nie wiadomo, ale staramy się ściągać artystów, w których wierzymy. Śledzimy to co się dzieje naokoło, czytamy prasę polską jak i zagraniczną, słuchamy dużo muzyki. Chyba jesteśmy również godni zaufania, bo agencje, które zaczęły z nami stałą współpracę, jeszcze jej nigdy nie przerwały co chyba świadczy o tym, że wiemy co robimy. To jest branża jak każda inna, jeśli jesteś do dupy to prędzej czy później rynek to zweryfikuje. Jak w każdej dziedzinie na rynku jest duża konkurencja, jak sobie z tym dajecie radę? Dochodzi jakichś niemiłych sytuacji? Szczur i Toma: To dziwne, ale z większością z naszej "konkurencji" znamy się i lubimy, często również ze sobą pracujemy. To jest tak specyficzna branża, że nie ma sensu (przynajmniej naszym zdaniem) "robić" sobie pod górkę, dla każdego kto z odpowiednią kulturą podchodzi do tematu znajdzie się miejsce. A do tego dochodzi jeszcze jedna kwestia: karma (śmiech). Jaki był wasz największy udany koncert do tej pory? Toma: To zależy jak na to patrzeć. Jeśli mówimy o największych produkcjach to oprócz Metalfestów był Morrissey, In Flames, Sabatony, nasz pierwszy duży koncert, na który przyjechał TIR sprzętu czyli Ministry. Natomiast najbardziej udane koncerty to wcale nie są te najbardziej pracochłonne i największe. Ja najmilej wspominam koncert Ignite w krakowskim Loch Nessie. Zarówno koncert jak i impreza po, która odbyła się w Jazz Rocku były czymś wyjątkowym. Były wpadki? Które z nich najgorzej wspominacie? Szczur: MetalFest 2013... Toma: Wpadek raczej nie mieliśmy, były momenty gdzie powątpiewaliśmy w sens dalszej pracy i z których wyciągnęliśmy srogie lekcje. My te lekcje odrabiamy i idziemy dalej do przodu. Koncerty to cała masa fanów, a w takich sytuacjach bywa różnie, jak dbacie o bezpieczeństwo swoich imprez? Toma: Wiesz co, to są wszelkie standardowe środki bezpieczeństwa w zależności od wielkości koncertu. Ludzie dla których robimy koncerty to w większości

stali bywalcy tego typu imprez i wiedzą jak się zachowywać i bezpiecznie bawić. Statystyczny metalowiec chodzi na koncerty kilkadziesiąt razy częściej niż statystyczny Pan Andrzej, który raz w roku pójdzie na dni swojego miasta - tam jest niebezpiecznie. Duże znaczenie dla koncertu to nagłośnienie i człowiek za konsolą tzw. akustyk. Korzystacie ze sprawdzonych firm wyspecjalizowanych w nagłośnieniu imprez, czy raczej macie swoją własną ekipę? Toma: My oczywiście zdajemy sobie sprawę, że dźwięk to podstawa koncertu i dla osoby, która płaci za bilet jest to sprawa priorytetowa. Mamy sprawdzone firmy, z którymi pracujemy, ale niestety nie zawsze zespoły przywożą sprawdzonych akustyków. W tej chwili wszystkie kapele, nawet te małe, jeżdżą ze swoimi akustykami. Niestety niektórzy z nich są jeszcze nie doświadczeni i potrafią położyć koncert. Dzień później przyjeżdża kto inny do tego samego klubu, gra na tym samym sprzęcie i ludzie wylatują z butów. Obsługa sceny to nie łatwy chleb... Szczur: Nie jest to łatwe, ale my, a z nami nasi znajomi/przyjaciele uczymy się tego od lat. Każdy kolejny koncert to kolejne doświadczenie, które staramy się następnie wykorzystać. Praca z ludźmi z zagranicy na scenie jest bardzo satysfakcjonująca dlatego nasze sceny są obstawiane zazwyczaj przez te same, sprawdzone osoby. Promocja koncertów to też niełatwa sprawa, z jakich środków korzystacie aby wypromować swój koncert? Szczur: To się zmienia. Kiedyś były ziny, ulotki, plakaty. Obecnie głównie (niestety) media społecznościowe, komórki, portale z tematyką jaka nas interesuje. Do tego zawsze warto pamiętać o radiu i prasie. Pracujemy obecnie nad nową aplikacją na komórki, mamy także parę pomysłów na przyszłość. Trzeba ciągle być czujnym i starać się rozwijać. O jakim koncercie/imprezie marzycie? Jakie wydarzenie byłoby waszym spełnieniem marzeń? Szczur: Ja niezmiernie marzę o tym by sprowadzić do Polski na pierwszy klubowy koncert zespół Mastodon. Nie powiem, klubowy Clutch też był by gdzieś tam spełnieniem. Dużo tego, oj dużo … (śmiech) Toma: Niestety zwykle bywa tak, że nie udaje mi się zobaczyć więcej niż 2-3 utwory z koncertów, które organizujemy, więc nie chcę się napalać na organizowanie moich ulubionych bandów. W Polsce działa firma KnockOut Promotions, która organizuje imprezy związane z boksem. Nigdy nie mieliście problemów z zbieżnością nazw? Toma: Zadzwonił do mnie kiedyś facet, który chciał zabukować walkę Adamka. A jedna Pani chciała oddać bilet, bo chyba jedna z walk wieczoru była odwołana (śmiech).

Głównie promujecie ciężką muzę, wynika to z waszych zainteresowań. Jak podkreślacie ciągle śledzicie rynek muzyczny... jakie zespoły są waszy mi faworytami, jakie albumy ostatnio słuchacie? Toma: Faktycznie z ciężkiej muzyki się w jakiś sposób wywodzimy i nadal jej dużo słuchamy, ale nie samym metalem człowiek żyje. Ja osobiście słucham bardzo różnej muzyki, nawet takiej, której fani metalu nie lubią (śmiech). Kupiłem ostatnio koncert AC/DC z River Plate, ale kupiłem też koncert Faithless z Londynu i też mi się bardzo podoba. Słucham ostatniego albumu naszej rodzimej Bokki, ale nie mogę się doczekać nowego Decapitated. Szczur: Ja ostatnio słucham min. Bolzer, nowy Electric Wizard, Mastodon czy Moderat na zmianę ze starym np. Nasem. Nie znam podziałów na rodzaje muzyki. Dzielę muzykę na dobrą i złą. Organizujecie koncerty dla wielu znanych zespołów. Czy w waszym działaniu jest też idea aby pomóc młodym polskim zespołom np. zapraszając ich jako suporty przed wspomnianymi gwiazdami? Szczur i Toma: Zawsze staramy się wrzucić coś lokalnego, bo zdajemy sobie sprawę jakiego kopa dostają zespoły, które dostaną szansę zagrania przed swoim ulubionym bandem. Niestety w większości przypadków nie mamy takiej możliwości, ponieważ dostajemy gotowy pakiet 3-4 zespołów albo najzwyczajniej kwestie produkcyjne/logistyczne na to nie pozwalają. Dostajemy bardzo dużo pytań od ekip odnośnie możliwości zagrania na jednym z koncertów jakie organizujemy, ale prosimy - zostawcie nam tą możliwość wybrania zespołu, bo to po prostu fajny przywilej. Lubimy słuchać nowej muzyki, znajdować nowe kapele a te, które są dobre i robią dużo dobrego wokół siebie prędzej czy później zauważymy i sami do nich wyślemy zaproszenie. Wiem, że staracie się też wyłamać z przyjętego schematu i organizujecie koncerty nie metalowych artystów. Co do tej takiego zrobiliście i co planuje cie w najbliższym czasie? Toma i Szczur: Zdecydowanie nie chcemy się ograniczać tylko do mocnej muzyki, aczkolwiek to ona jest naszą największą miłością i tam są nasze korzenie. Zespoły takie jak Chris Botti, Jessie Ware, Crystal Fighters, Editors, Archive, Lamb, Blue Foundation i wiele innych, niemetalowych, które organizowaliśmy to nowe wyzwania, nowy sposób promocji, pracy z tymi zespołami. W ten sposób się rozwijamy a poza tym my po prostu lubimy taką muzykę. Nie robimy tego wbrew sobie i czerpiemy z tego mnóstwo pozytywnej energii. Jesień tego roku będzie dla was bardzo gorąca. Możecie zareklamować naszym czytelnikom czego mogą spodziewać sie w najbliższym czasie? Szczur: Tegoroczna jesień będzie wyjątkowo mocna jeśli chodzi o death metal - Vader, Behemoth, Entombed / Grave, Cannibal Corpse, Dark Tranquillity, Morbid Angel z całym "Covenant", Aborted / Exhumed - fani tych dźwięków pewnie już zacierają ręce, ćwiczą kark i gardła. Ale będzie również Chris Botti, Crystal Fighters, Lamb, Blue Foundation dla złagodzenia sytuacji i uspokojenia się. Pierwszy raz do Polski przyjedzie Animals As Leaders czyli czołówka światowego Djentu z niesamowitym gitarzystą jakim niewątpliwie jest Tosin Abasi. Do tego rock and rollowo/stonerowe święto czyli Saint Vitus razem z Orange Goblin na jednej scenie. Do końca roku jest już ponad 30 koncertów a my już powoli przygotowujemy rok 2015 gdzie pierwszymi zespołami jakie potwierdziliśmy jest Sabaton na czterech halowych koncertach oraz Obituary, który po nowej płycie 19 stycznia zagra w krakowskiej Fabryce. Cały rozkład jazdy jest na naszej stronie www.knockoutprod.net To wszystko z mojej strony, życzę wam powodzenia w dalszej działalności... Toma i Szczur: Również pozdrawiamy i dziękujemy za możliwość podzielenia się naszymi rozmyśleniami.

KNOCK OUT PRODUCTIONS

Michał Mazur

107


Brytyjska legenda rocka neoprogresywnego IQ, 30 sierpnia gościła w Polsce podczas festiwalu InoRock gdzie wystąpiła u boku wschodzącej gwiazdy tego typu grania, grupy Haken oraz Nino Katamadze & Insight, Lizard i Soma White. Michael Holmes, gitarzysta zespołu opowiedział nam o swoich wrażeniach z polskiego koncertu, o najnowszym bardzo dobrym albumie "The Road of Bones" oraz o przyszłości muzyki progresywnej…

Na emeryturze będziemy oglądać filmy HMP: Witam! Na początek chciałbym Wam pogratulować znakomitego nowego albumu. "The Road of Bones" jest po prostu fantastyczny i silnie rekomen dowaną tegoroczną propozycją w stylistyce progresy wnej. Michael Holmes: Dziękujemy! Powiedz proszę, jak na płytę zareagowały media? Został odebrany bardzo dobrze - znaleźliśmy się na trzydziestej szóstej pozycji w niemieckich notowaniach, dwudziestej trzeciej na brytyjskiej liście albumów rockowych i na zaszczytnym miejscu czwartym na liście ściągnięć Amazon rock. Również recenzje dostajemy przychylne, dużo "dziewiątek na dziesięć możliwych", a nawet sto na sto na pewnej niemieckiej stronie zajmującej się muzyką metalową, do tego bardzo dobrze się sprzedaje. Co nas zaskoczyło szczególnie, że został tak doskonale przyjęty przez prasę metalową, to się jeszcze nigdy nie przydarzyło w całej historii IQ. W konstrukcji jest ona bardzo podobna do waszego wcześniejszego albumu "Frequency" z 2009 roku. Po-

którym zagrał wieloletni perkusista grupy Paul Cook. Powiedz proszę, co skłoniło go wówczas do opuszczenia grupy i jak wrócił do IQ? Krótko przed tym jak Cookie (Holmes używa tutaj pieszczotliwego określenia z ang. ciasteczko - przyp. red) opuścił zespół, dochodziło między nami do licznych tarć, miała tedy też miejsce stara śpiewka o "różnicach artystycznych" i czuliśmy, że nikt nie podąża w tym samym kierunku, z takim rezultatem, że poszczególne próby nie przynosiły oczekiwanych efektów. Sądzę, że Cookie odszedł osiągnąwszy ten poziom, kiedy mógł szczęśliwie pójść dalej samodzielnie, zdecydował się wtedy skoncentrować na swojej pracy w Szkocji. Co ciekawe, krótko po opuszczeniu zespołu żałował swojej decyzji, więc kiedy Andy Edwards, który go zastąpił musiał zrobić sobie przerwę od IQ, nadal był bardzo chętny na powrót do zespołu. Gdy przyglądałem sie niesamowitej okładce nowej płyty, moim pierwszym skojarzeniem było zdjęcie wykonane w 1985 roku w Montrealu przez Antona Corbijna przedstawające twarz Milesa Davisa za-

Jak wiąże się z poprzednimi albumami IQ? Jakiś wspólny mianownik? Co jest przedmiotem koncep cyjnym tego krążka? "The Road of Bones" w zasadzie nie jest koncept albumem, jednakże pewne motywy muzyczne powtarzają się przez cały pierwszy dysk. Oba zaś lirycznie oraz muzycznie w dużym stopniu skupiają się na śmierci, przemijaniu, w dosłownym znaczeniu tych słów oraz rlacjach międzyludzkich. Otwierający ją 'From the Outside In" ma bardzo kinematograficzną atmosferę. Ponadto kapitalnie łączy stary progresywny rock z cięższym, metalowym stylem. Czy zrobiliście to celowo? Nie zasadzałem się na tworzenie kinematograficznego stylu w tym numerze, ale muszę powiedzieć, że inspirują mnie filmy i ich ścieżki dźwiękowe równie intensywnie jak wiele innych rzeczy. Ja najchętniej spędziłbym resztę życia na kanapie oglądając filmy, tak więc przypuszczam, że kinematograficzny szlif był w pewnym stopniu nieunikniony. Kolejny, tytułowy "The Road of Bones" również posiada świetny klimat, nawet bardziej mroczny niż poprzednik. Ma też element orientalne, przywodzi troche na myśl stare Genesis, a nawet stylistykę naszego polskiego zespołu Riverside. Jak się do tego ustosunkujesz? Powiedziałbym, że kiedy pisałem muzykę myślałem o niej jako ścieżce dźwiękowej do filmu. Tak jak wcześniej już zaznaczyłem nawet lirycznie jest mroczniejszy, bardziej niepokojący i dla mnie daje właśnie poczucie, że oglądasz film o seryjnym zabójcy.

Foto: IQ

Po tym wspaniałym utworze, zaserowowaliście dzięwiętnastominutowy "Without Walls". Na początku bardzo łagodny, wręcz wyciszający i nagle zdecydowanie szybszy, mroczniejszy, ale wciąż zmieniający się z ogromnym wyczuciem. Co więcej przez ten cały czas słuchacz ani na chwilę nie poczu je się znużony! Oszałamiający jest fragment z jede nastej minuty. Kalejdoskop emocji w tym utworze jest tak różnorodny, że wiele zespołów może tylko próbować osiągnąć taki efekt i poziom. Szczerze mówiąc, od dłuższego czasu nie słyszałem tak płynnego progresywnego grania. Jaka jest Wasza recepta na budowanie tak niesamowitej atmosfery? I co więcej, nie popaść w pułapkę monotonnych repetycji, zatracenia tej niezwykłej płynności. Dziękujemy, miło nam to słyszeć. Nigdy nie siadamy do pisania kawałka z myślą, że ten będzie długi, powstaje on raczej tak długo, aż uznamy, że jest skończony. "Without Walls" ma wiele zróżnicowanych sekcji, ale z końcem każdej z nich jest w nim poczucie, że jest jeszcze więcej do powiedzenia w sferze muzycznej. Słyszę w nim, w części środkowej, nawet echa drugiego albumu UFO. Co o tym sądzisz. Co możesz powiedzieć o kosmicznych i eterycznych powiązaniach? Nie jestem tego pewien, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek słuchał drugiego albumu UFO.

dobnie też pokazuje waszą doskonałą formę i niesamowitą siłę neoprog-owej muzyki. Czy możesz powiedzieć, jak obie płyty łączą się ze sobą? Właściwie, dla mnie nie są aż tak do siebie podobne… jedyną rzeczą, która mogła by je łączyć to fakt, że "Frequency" pchnął nas w nieco cięższy kierunek, a przynajmniej ostatni utwór z tamtej płyty. "The Road of Bones" jest kontynuacją obranej w nim ścieżki. W kwestii stylistycznej, powiedziałbym raczej, że jest całkiem inny niż "Frequency". Ostatnio znów przeszliście kilka roszad w składzie. Do zespołu wrócił oryginalny basista Tim Esau oraz zmieniliście klawiszowca Marka Westwortha na Neila Duranta. Czy możesz zdradzić co stało się z poprzednimi muzykami i co ta zmiana wniosła do IQ? Tak, w ostatnim czasie mieliśmy w IQ kilka poważniejszych zmian. Zawsze jest jakoś smutno kiedy ktoś odchodzi, ale jakby nie patrzeć, teraz jest nas czworo z pięcioosobowego, oryginalnego składu zespołu i muszę powiedzieć, że daje to poczucie dużej "harmonii". Znamy się przeszło od trzydziestu lat i jest to bardzo łatwo wyczuwalne w tym momencie przez wszystkich członków grupy. To także pierwszy album od czasu "Dark Matter" na

108

IQ

słaniającego palcami usta. Trochę później przyszło mi na myśl inne skojarzenie: straszliwe istoty z seri alu BBC "Doktor Who" wiecznie powtarzające dwa słowa: "Zapadnie cisza…". Co o tym sądzicie? Tak, dostrzegam pewne podobieństwo w zdjęciu Milesa Davisa… Nie jestem jednak zbytnio fanem Doktora Who więc musiałem sobie na szybki wygooglować o czym mówisz i w pewnym stopniu też widać podobieństwa. Opowiedz proszę o znaczeniu okładki najnowszej płyty. Czy ów "uciszający człowiek" jest jakimś bogiem, duchem lub szamanem? I jaki związek ma z tym pustynia - czy chodzi o analogię do tematów tabu jakich w dzisiejszym świecie się poruszać nie powinno? Okładka jest oparta na utworze tytułowym. Jest to historia seryjnego zabójcy, który zniewolił strachem pewne małe miasteczko. Wygląda na to, że zabójca z okładki chce zaprosić także i nas do zachowania jego tajemnicy, próbując uchylić rąbka swojej wielkiej gry i podzielić się tymi sekretami z nami wszystkimi. Wszystko to ma bardzo konspiracyjną wymowę, co jest trzeba przyznać dość niepokojące, gdy pomyśleć nad tym dłużej. To wszystko co ja potrafię wyciągnąć z tego obrazu…

Czemu ten utwór na końcu wycisza się, nie otrzymu je swojego zakończenia? Wydaje mi się, że to kwestia preferencji - osobiście bardzo lubię wyciszenia na końcu utworów, zwłaszcza z dużą gitarową solówką na wykończeniu. Odnoszę wtedy wrażenie, że ten utwór cały czas gdzieś tam jeszcze trwa. W krótszym "Ocean" znów mamy lekką, świetlistą konstrukcję, która przypominała mi troche Pink Floyd czy King Crimson. Wiem, że w pewnym stopniu inspirujecie się ich twórczością. Jak to jest, że najbardziej oklepane motywy w Waszym wykonaniu wypadają tak świeżo i przekonująco? Naprawdę? Crimson i Floydzi? Obie grupy są oczywiście wspaniałe, ale musze przyznać, że jestem zaskoczony, że odnajdujesz je w "Ocean". Szczerze mówiąc, muzyka do tego utworu pewnego dnia pojawiła się w mojej głowie jako pomysł i zapisałem ją szybko, żeby jej nie zapomnieć. Kolejnym znakomitym utworem jest ten finałowy, ponownie bardzo kinematograficzny "Until the End" z fragmentami wietrznymi i wieloma rozwinięciami. Ciemna instrumentalna partia z klawiszami przywiodła mi na myśl pracę Jona Lorda. Czy był to taki mały hołd dla jego osoby i niesamowitej pracy? Niezupełnie, mimo wszystko jest bardzo miło coś ta-


kiego usłyszeć. Zawsze byłem wielkim fanem gry Jona Lorda, jak dla mnie on jest tym, który sprawił, że Deep Purple wyróżniał się na tle zespołów z tamtych lat. Edycja limitowana zawiera drugi dysk z jeszcze sześ cioma numerami. Czemu pojawiają się one tylko jako specjalny dodatek, nie są częścią standardowej wersji płyty? Priorytetem w ostatnim roku było napisanie I wydanie nowego albumu IQ. Zazwyczaj kiedy siadamy wszyscy razem do tworzenia, piszemy znacznie więcej materiału niż jest to konieczne, wówczas wybieramy te utwory, które są najbardziej spójne, takie które łączą się ze sobą od początku do końca, brzmią jak coś konkretnego, nie są tylko kolekcją numerów. Tym razem mieliśmy całkiem sporo nowego materiału i pomyślałem, że dobrym pomysłem byłoby skompletować te, które nie trafiły na pierwszy album z jakiegokolwiek powodu na drugi krążek, żeby każdy mógł usłyszeć nad czym pracowaliśmy przez ostatni rok. Najważniejszą sprawą było zrobić album, który można puścić od początku do końca i poczuć, że odbywa się podróż, tak więc głównym założeniem było skupić się na tych pięciu kawałkach z pierwszego dysku. Nie widzę go jako podwójny album, gdybyśmy chcieli napisać podwójny album to nie jestem pewien czy wszystkie numery z tego drugiego dysku w ogóle by się na nim znalazły. Były więc nagrywane podczas tej samej sesji. Czy łączą się one jakoś szczególnie z pierwszym dyskiem. Jeśli tak, to w jaki sposób? Tak, wszystkie były nagrywane podczas tej samej sesji, ale jedynym powiązaniem z pierwszym dyskiem jest "Knucklehead", który w pierwotnym zamyśle miał otwierać główny album. Nie są więc jakimiś odrzutami, szkicami tylko w pełni ukończonymi utworami, których po prostu nie umieściliście na głównym albumie i zdecydowaliście się na zebranie ich na drugim, dodatkowym dysku? Tak, wszystkie są w pełni ukończone. Uznaliśmy, że dobrym pomysłem będzie je zebrać razem, by towarzyszyły i uzupełniały główny album. "Knucklehead" jest kolejnym już fantastycznym połączeniem między wietrznym prog rockiem a znacznie agresywmiejszym metalem progresywnym. W pewnym stopniu, został w nim zawarty cały album w pigułce, czy mam rację? Interesujące… ponownie jednak musze zauważyć, że nie było to coś co było jakoś szczególnie rozważane, ale generalnie zapisałem w muzyce to, co wtedy znajdowało się w mojej głowie. "Knucklehead" jest jednym z tych fragmentów muzycznych, które "stały się" właśnie wtedy… Po nim mamy bardzo dobry "1312 Overture". Czy i on był rozważany jako początek albumu, a finalnie nie stał się jego introdukcją? Układ na płycie dla mnie ma znaczenie, zawsze myślę o niej jak o mini-koncercie, tak więc zarówno utwory rozpoczynające i kończące płytę musiały być na tyle dobre, by zainteresować całościowo, a nie tylko częściowo. "Knucklehead" wydawał mi się lepszym początkiem niż "1312 Overture". Kolejnymi genialnymi utworami są: świetny "Constellations" i wietrzny "Fall and Rise". Nie znalazły się na pierwszym dysku z tego samego powodu, co dwa poprzednie? W rzeczy samej. Fakt, że znalazły się na drugim dysku wcale nie oznacza, że poczuliśmy, ze nie są tak dobre jak inne kawałki, po prostu to, co znalazło się na dysku pierwszym lepiej łączyło się ze sobą i to je wybraliśmy na główny album. Moim ulubionym utworem z drugiego dysku jest "Ten Million Demons". Jest mroczny, posiada atmosferę grozy i świetne, chwytliwe klawisze. On również znalazł się tylko na drugim krążku. Czemu? Z tego samego powodu - dla mnie po prostu nie pasował do stylu pierwszego dysku.

jakiekolwiek szanse na coś takiego? Czy też może bonusowe utwory są tylko bonusami i zamkniętym rozdziałem? Cóż, to dobry pomysł, kwestia wiąże się jedynie z czasem na takie rzeczy. Osobiście wolałbym spędzić ten czas na pisaniu czegoś nowego. Dysk drugi kończy prawie jedenastominutowy "Hardcore" z kolejną porcją wietrznych początków i odrobiną echa z ostatniej płyty Deep Purple. Może dlatego stał się jednym z bonusów, ponieważ były podobne w konstrukcji z innymi? A może zrobiliście to celowo? Tak jak mówiłem poprzednio, nie pasował do zamysłu pierwszego dysku. Może te sześć bonusowych utworów były tak złożone i jednocześnie inne od założenia pierwszego dysku, że musiały dostac swoją przestrzeń? Jak wyżej… Czy macie jakieś specjalne plany dotyczące trasy koncertowej oprócz promowania nowego albumu, na przykład świętowanie Foto: IQ dwudziestej piątej rocznicy wydania "Are You Sitting Comfortably?" Może gościnne pojawienie się ówczesnego wokalisty Paula Menela? Niezupełnie, gramy kilka koncertów promujących "The Road of Bones", ale nie mamy żadnych planów na "rocznicowe" koncerty w tym momencie. Co możesz powiedzieć o festiwalu InoRock I Waszym koncercie? Przypuszczam, że nie była to Wasza pierwsza wizyta w Polsce, jeśli tak jest powiedz jakie macie odczucia o polskiej publiczności. Jeśli tak nie jest, również o tym opowiedz. Poszło naprawdę dobrze. Występowaliśmy w Polsce po raz drugi. Nie pamiętam za bardzo naszego pierwszego razu, ale jeśli chodzi o ten festiwal zostaliśmy przyjęci bardzo dobrze. Promotorzy się spisali, obsługa sceny była bardzo pomocna, a publiczność sprawiała wrażenie zadowolonej z koncertu. Chcielibyśmy do Was przyjechać ponownie w przyszłości. Zagraliście tam obok młodej i bardzo obiecującej grupy Haken. Co o sądzicie o nich, o ich muzyce, a zwłaszcza o ich ostatnim znakomitym albumie "The Mountain"? Podobał mi się ich koncert. Dla mnie Haken jest jedną z kilku prog metalowych zespołów, które właściwie podchodzą do progresywnego grania i mają kilka interesujących pomysłów.

jak Dream Theater, Was I wielu ważnych zepsołów grajacych w tym gatunku? Co sądzicie o współczes nej muzyce progresywnej? Któż to może wiedzieć? W moim odczuciu prog jest dzisiaj w całości bardzo popularny, bardziej niż przez ostatnie kilka lat, więc to dobry znak jak sądzę. Myślę, że zawsze będzie miejsce dla takiej muzyki, postrzeganej jako "odskocznia od normalności". Ludzie zawsze będą chcieli iść do przodu, eksperymentować, a to jest to, co najlepszy prog zawsze robił. Jakie macie plany na przyszłość? Jakieś zalążki kolejnego studyjnego wydawnictwa? Czy może jeszcze o tym nie rozmawialiście? Zagramy kilka koncertów w tym roku oraz na początku przyszłego, a potem będziemy jak sądzę myśleć nad czymś nowym. Mam już kilka pomysłów kołatających się po głowie… Dziękuję bardzo za wywiad. Jeśli chcecie coś dodać, powiedzieć polskim fanom i czytelnikom HMP to możecie zrobić to teraz. Również dziękujemy. Bardzo cieszymy się, że mogliśmy zagrać w Polsce i wspaniale było spotkać tylu polskich fanów zespołu i ogólnie muzyki progowej. Do zobaczenia następnym razem… Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Z polskich grup, zagraliście obok Lizard. Czy znacie tę grupę i czy ją lubicie? Nieszczęśliwie się złożyło, że nie miałem czasu żeby zobaczyć na scenie którykolwiek z pozostałych zespołów. Byłem w hotelu i nadganiałem robotę przez resztę tamtego wieczoru.

Po części przypomina mi utwór "Vincent Price" z ostatniej płyty Deep Purple "Now What?!". Co o tym sądzisz? Jak oceniasz ten album Deep Purple? Nie słyszałem go, będę musiał go kiedyś sprawdzić.

Jakie polskie zespoły albo zagraniczne, zwłaszcza młode, parające się muzyką progresywną znacie, lubi cie I chcielibyście się podzielić z nadzieją, że zapewnią dalsze długie życie gatunku? Szczerze mówiąc nie mam zbyt dużo czasu na słuchanie wielu nowych zespołów, a te których zazwyczaj słucham, to nad którymi pracuje. Produkowałem album mojego nowego zespołu Synaesthesia w zeszłym roku i jestem bardzo z niego zadowolony. Są nowi i brzmią młodo, ale tam gdzie trzeba zawierają tradycyjne elementy progowe.

W moim odczuciu powinien zostać wydany jako singiel, nawet dostać własny wideoklip. Czy są

Czy rock i metal progresywny według Was wciąż ma przyszłość, a zwłaszcza gdy zabraknie takich grup

IQ

109


Live from the Crime Scene Iron Maiden / Slayer / Ghost 24 czerwca 2014

Dwudziestego czwartego dnia czerwca Poznań stał się świadkiem nie lada wydarzenia muzycznego. Na stadionie Lecha Poznań, dla ponad dwudziestu pięciu tysięcy widzów zagrał Ghost, Slayer oraz Iron Maiden. Wszystkie trzy zespoły cieszą się statusem kultowych i każdy z nich ma swoich zagorzałych fanów. O ile Ghost stanowi mimo wszystko dość świeżą nazwę na mapie metalowych krain, to Slayer oraz to bezsprzecznie jedne z najważniejszych zespołów w heavy metalowej hierarchii. Ich albumy, zwłaszcza te wczesne, to prawdziwy metalowy elementarz, który rozpalał płomienie jaśniejące swym blaskiem po dziś dzień. Na pierwszy ogień poszedł eklektyczny szwedzki projekt. Trochę dziwnie było oglądać koncert Ghosta w pełnym blasku słonecznego światła. Specyficzny klimat muzyki jaką tworzy Papa Emeritus ze swymi ghoulami pasuję bardziej do zadymionego ciemnego klubu niż do skąpanych w słońcu stadionów. Mimo wszystko zespół stanął na wysokości zadania i wiele z ich onirycznego i okultystycznego klimatu nie uleciało. Sam Papa Emeritus łapał świetny kontakt z publiką na swój wystudiowany i przepełniony dostojnością sposób. Umówmy się, że muzyka Ghost to nie jest coś, co zdmuchuje ciało z kości czy wgniata głowę w murawę, jednak delikatne, niemalże shoegaze'owe kompozycje sprawiły się całkiem nieźle. Okultystyczny image zespołu bardzo kontrastował z delikatną i melodyjną muzyką jaka była nam serwowana. Stylistykę sceniczną ten szwedzki projekt ma dopracowany do perfekcji, a ich koncert był świetnym dowodem na to, że muzyka na żywo przebija nagrania studyjne. Prawdziwe jaśniejącymi punktami był "Con Clavi Con

110

Dio", "Monstrance Clock", "Stand By Him" oraz cover Roky'ego Ericksona "If You Have Ghosts". Jeżeli ktoś jeszcze starał się trwać w złudzeniu, że Ghost to zespół metalowy, to już może sobie wreszcie darować. Ghost wyrasta poza ramy metalu, inkorporując do swojego brzmienia bardzo dużo zróżnicowanych wpływów. Mamy tutaj delikatną sugestię grunge'u, dream popu, darkwave'u, nieznacznych elementów doomu oraz stonera, a także rockowej psychodeli. Więcej tu naleciałości muzycznych z innych sfer niż z heavy metalu. W różnych utworach zespół miesza te wpływy w różnym natężeniu, przez co bardzo trudno zdefiniować jego stylistykę. Nie zmienia to faktu, że jest to dość oryginalny twór i stanowił bardzo udaną przedbieżkę przed kolejnymi zespołami. Niezmiernie głębokim kontrastem był koncert kalifornijskiego Slayera. Nie tylko pod względem muzycznym, ale także pod względem zachowania scenicznego. Kontakt z publicznością był nikły, praktycznie nie istniejący, a kondycja samych muzyków tej thrash metalowej machiny wypadała blado. Widać było, że w sumie im się nie chce i przyjechali odbębnić swoje, zabrać hajs i jechać dalej. Wyjątkiem tutaj był Gary Holt, który był jaśniejącym punktem całego występu Slayera. Widać, że stanowi świetne uzupełnienie za nieodżałowanego Jeffa Hannemana. Z mimiki jego twarzy oraz z jego postawy biła wyraźna radość gry, której brakowało u Arayi oraz Kinga. Poza tym można było wyraźnie dostrzec, że Holt jest nieporównywanie lepszym gitarzystą od Kinga, i pod względem techniki, i pod względem obycia scenicznego. Muszę tu nadmienić, że Gary dalej nie jest pełnoprawnym członkiem zespołu, tylko gitarzystą koncertowym. Gra ze Slayerem od 2011 roku, a dalej jest traktowany jako dostawka na koncerty i nic ponadto. Setlista Slayera składała się głównie z samych klasyków. Zabrakło jednak utworów z dwóch pierwszych płyt, z klasycznego "Show No Mercy" oraz z wpływowego "Hell Awaits". Absencja utworów z tych albumów bolała tym bardziej, że Slayer na występach w dniach bezpośrednio poprzedzających koncert w Poznaniu, grał całkiem sporo utworów z tych wydawnictw. Inna sprawa, że wtedy był headlinerem tych występów, jednak nie zmienia to faktu, że te dwa albumy zostały olane ciepłym moczem podczas ich poznańskiego show. Koncert rozpoczął "World Painted Blood". Nie należę do entuzjastów ostatniej płyty, jednak ten utwór sprawdził się w tej roli bardzo dobrze. Może dałbym coś innego na otwieracz koncertu legendy thrash metalu z Kalifornii, jednak ten numer ma na żywo dużo ikry i wprowadził nie lada ferment wśród publiczności. Potem atmosfera trochę osiadła. Zadbał o to średni "Hate Worldwide", który poleciał jako następny. Nawet taki klasyk jak "Mandatory Suicide" nie podgrzał za bardzo temperatury tego wieczoru. Slayer jednak zadbał o to, by zagrać inne swe znane utwory. Tak więc został nam zaprezentowany "Captor of Sin", "War Ensemble", "Seasons In The Abyss", nieśmiertelny "Dead Skin Mask",

IRON MAIDEN/SLAYER/GHOST

"Reign in Blood", "South of Heaven" oraz "Angel of Death" przy którym została rozwinięta plansza z logiem Heinekena z wpisanym w nie nazwiskiem Jeffa Hannemana. Po drodze wciśnięty do setlisty został także "Disciple" z "God Hate Us All", chyba głównie po to, by nie było fanom za dobrze, albo może dlatego, że Kingowi łatwiej się gra ten utwór niż takie powiedzmy "Crionics" czy "Hell Awaits". Po koncercie Slayera wiem jedno. Kawałki mają fajnie (w końcu to Slayer, nie?), ale przykro się patrzy na to jak je ten zespół gra na żywo, Holt jest świetnym gitarzystą oraz Araya wygląda jak Święty Mikołaj. Koncert Slayera ponadto był szansą zobaczenia jak sobie radzi "ten drugi perkusista Slayera" na miejscu Dave'a Lombardo. Okazało się, że Paul Bostaph sprawił się całkiem nieźle. Ma zupełnie inny styl i technikę gry, co było widoczne. Czasem wyglądało na to, że wypada gorzej od Lombardo, a czasem, że lepiej. Jak widać Dave nie jest niezastąpiony i choć można sarkać jak się Araya z Kingiem z nim obeszli, to jednak na grę Bostapha nie ma co narzekać. Bezdyskusyjnym gwoździem wieczoru był koncert Iron Maiden, brytyjskiej legendy heavy metalu. Był to swoisty jubileusz, gdyż Maideni ostatni raz grali w Poznaniu okrągłe trzydzieści lat temu. O ich koncercie można się wypowiadać praktycznie w samych superlatywach. Muzycy Żelaznej Dziewicy nadal stanowią wzorzec i przykład na to, jak się powinno grać metal. Pełni energii i radości z gry, grali tak, jakby jutra nie miało być. Wszyscy byli w świetnej formie i w świetnej dyspozycji technicznej. Nie zawiódł Bruce, którego głos brzmiał czysto niczym żelazne serce potężnego dzwonu. Janick uprawiał swe charakterystyczne pląsy i aerobik, biegając przy tym po całej scenie. Sam występ był wręcz fenomenalny. Przygotowany set był fantastyczny. Składały się na niego klasyki z twórczości zespołu powstałej w latach osiemdziesiątych - podobnie jak podczas koncertu na stadionie warszawskiej Gwardii kilka lat temu, w trakcie trasy Somewhere Back in Time. Tak samo jak wtedy oprócz klasyków ze złotej ery heavy metalu nie zabrakło także "Fear of the Dark". Bruce nie dość, że ciągle udowadniał, że należy do ścisłej czołówki metalowych wokalistów, to jeszcze dbał o należytą konferansjerkę, jak prawdziwy i rzetelny heavy metalowy frontman. Kontakt z publiką miał niesamowity, dokładnie taki sam jak można obejrzeć na licznych starych koncertówkach. No, ale po kolei. Gdy z głośników rozbrzmiały charakterystyczne pierwsze dźwięku "Doctor, Doctor" publiczność oszalała. Iron Maiden rozpoczyna tym nagraniem swe koncerty już od dłuższego kawałka czasu, więc świadomość, że za dosłownie cztery minuty Brytyjczycy wybiegną na scenę była wręcz elektryzująca. Na trasie Maiden England tuż po "Doctor, Doctor" leci jeszcze orkiestralno-chóralny epicki motyw "Rising Mercury", który bardzo dobrze wprowadza w podniosłość wydarzenia. Na wielkich telebimach ukazały się strzeliste lodowe klify, a po chwili usłyszeliśmy wstęp do pierwszego utworu "Moonchild". Jego pierwsze dźwięki i atmosferyczny monolog na wstępie zostały puszczone z nagrania, jednak już po chwili, od charakterystycznego wejścia wszystkich instrumentów, na scenę wbiegli muzycy i rozpoczął się prawdziwy festyn heavy metalowej wiktorii. Iron Maiden to nie tylko świetna muzyka i szczyt światowej klasy heavy metalu. To także niezapomniany show z dbałością o szczegóły. Bruce Dickinson, jak nas już zdążył przyzwyczaić, zmieniał swój ubiór stosownie do utworu. Niezależnie czy we fraku, czy w brytyjskim mundurze z ery kolonialnej, Bruce, tak jak i reszta muzyków Iron Maiden szalał po scenie bez wytchnienia. Niesamowite, że w tym wieku, przy tylu koncertach na trasie, tym gościom się jeszcze tak chce. Bruce latał po scenie i dyrygował statywem od mikrofonu, niczym władca metalu swym regalium. Szalone ekscesy trwały przy "Can I Play With Madness", "The Prisoner", "2


Minutes To Midnight". Niebiańską atmosferę podgrzało idealne wykonanie trochę niedocenianego, lecz równie hiciarskiego "Revelations". Po nim nastąpił stały punkt programy, w którym Bruce w czerwonym, brytyjskim mundurze machając Union Jackiem pojawia się do przebojowego "The Trooper". Następnie do wtóru klimatycznej, dobrze znanej wszystkim recytacji, pojawiła się statua kozła nad sceną i zostaliśmy potraktowani niczym innym lecz samym "The Number of the Beast". Temu utworowi towarzyszyła także imponująca pirotechnika w kluczowych momentach. Refren przy strzelających kolumnach ognia był niezapomnianym widowiskiem. Następnie odbyliśmy nie taką znowu krótko wycieczkę do wczesnej ery twórczości zespołu w postaci "Phantom of the Opera". Na "Run To The Hills" na scenę wyszedł czterometrowy Eddy. Od bardzo dawna nie ma chyba koncertu Iron Maiden na którym nie pojawiłaby się ta charakterystyczna maskotka Iron Maiden. Na tej trasie Eddy był ubrany w kawaleryjski mundur Unionistów. Chodząc po scenie i wykonując obsceniczne gesty, tak jak już to tradycyjnie się odbywa, pojedynkował się z Janickiem Gersem. Po "Wasted Years" przyszła pora na epicki spektakl przy "Seventh Son of a Seventh Son". Nie dość, że było fantastycznym przeżyciem, móc posłuchać tego utworu na żywo, to jeszcze Iron Maiden zaserwowało nam iście teatralne przedstawienie, zwłaszcza w tej bardziej poetyckiej części utworu. Pirotechniczne świece oraz Bruce ociekający okultyzmem uzupełnili ten show w odpowiedni sposób. Następnie przyszedł czas na "Fear of the Dark", który jest kompozycją, która wiele zyskuje podczas koncertów, oraz klasyczny "Iron Maiden" na zakończenie koncerty. Na szczęście to nie był jeszcze właściwy koniec. Po chwili puszczone nagranie sławnego przemówienia Winstona Churchilla, które zwiastowało powrót zespołu na scenę do hitu jakim jest "Aces High". Po tym Ironi dowalili melodyjnym "The Evil That Men Do" oraz heavy metalowym "Sanctuary". I to było na tyle. Koncert skończył się o wiele za szybko niż wszyscy zgromadzeni by chcieli. Trudno rzec dlaczego został pominięty "Wrathchild", na który bardzo liczyłem i który był grany na wcześniejszych koncertach z tej trasy. Jednak daleko mi od uczucia niedosytu, gdyż Iron Maiden praktycznie nigdy nie zawodzi. Koncert był idealny i pod względem brzmienia i pod względem kondycji technicznej samych muzyków. Nie należy także pominąć cudownego wizualnego show, który jest już jednym z wyznaczników jakości Iron Maiden. Zrobiono też dobry użytek z telebimów. Nie były puszczane na nich wyłącznie ujęcia z kamer, które swoją drogą łapały wszystkie ważniejsze zdarzenia na scenie, nie szczędząc także ujęć przy perkusji, a na przykład przed "The Prisoner" zostało puszczone intro do serialu na bazie którego został napisany ten utwór. Nie wiem czy Maideni będą jeszcze grali trasę ze swym klasycznym materiałem z lat osiemdziesiątych, jednak jeżeli tak rzeczywiście będzie, to i na następnym koncercie w Polsce mnie nie zabraknie. Bo warto. Na zakończenie parę słów o organizacji. Parkingi dla samochodów praktycznie nie istniały. Te pod stadionem były zamknięte dla wszystkich z wyjątkiem posiadaczy biletów VIP, a dwa prywatne w bezpośrednim sąsiedztwie Inea Stadion zapełniły się bardzo szybko. Steward na pytanie gdzie ludzie mają parkować odpowiedział, że dostał informację od organizatora, że ludzie mają parkować… na mieście. Sprytnie, nie? Na zobrazowanie pandemonium, które się działo na ulicach wokoło dodam, że poznańska Straż Miejska zbierała obfite żniwo z nieprawidłowo zaparkowanych pojazdów. Ciekawie też wyglądało samo wejście do obiektu. Jestem przyzwyczajony, głównie za sprawą warszawskich klubów oraz katowickiego Spodka, że ochrona iska twe torby i kieszenie, jakby się spodziewała, że ktoś wniesie ładunek atomowy, zestaw noży kuchennych i cekaem z czasów wojny na koncert metalowy. Tutaj nikt nic nie sprawdzał. Absolutnie nic. Bez problemu więc fani mogli wnosić dwulitrowe butelki z własnymi napojami oraz jedzenie. I czy coś się stało? Nic a nic. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Wacken XXV 31 lipca - 2 sierpnia 2014

Wacken jest niewątpliwie największym metalowym festiwalem w Europie i jednym z większych na świecie. Z powodzeniem mógłby jeszcze powiększyć tereny i przyjąć jeszcze większą ilość uczestników. Wszak bilety schodzą na pniu. Organizator zdaje sobie jednak sprawę z ogromu imprezy i programowo nie planuje rozbudowywać przedsięwzięcia. Dlatego jeśli jeszcze nie byłeś na Wacken Open Air, nie powinieneś się namyślać. Bilet warto kupić nawet w ciemno, bo przy takiej ilości zespołów, jakie zapraszają organizatorzy, każdy fan metalu zawsze znajdzie coś, a nawet dużo "cosiów" dla siebie. Podobnie było i w tym roku. Z pozoru wydawało mi się, że skład nie powala na kolana, ale już w trakcie samego trwania festu okazało się, że mój plan koncertowy jest tak nabity, że z trudem znajduję czas na biwakowy obiad składający się z pulpetów i pulpetów. Przede wszystkim przyjazd na Wacken w środę, a nie tradycyjnie w czwartek rano był strzałem w dziesiątkę. Na polu namiotowym było jeszcze dużo miejsca do wyboru, była chwila na odespanie podróży i na zabawę, na którą później nie zawsze w ferworze chodzenia na koncerty jest czas. Popołudnie wykorzystaliśmy na spacer tam, gdzie zazwyczaj w trakcie samego festiwalu nie dochodzimy z powodu "tych paskudnych, zabierających czas i siłę koncertów". Co ciekawe, istnieją i tacy, dla których Wacken to właśnie głównie te pozakoncertowe atrakcje i choćby w Wackinger Village spędzać mogą całe dnie. Wspomniana Village to nic innego jak swojska "wikińska wioska", na której ustawione są kramy z rękodziełem, spacerują w niej ludzie rekonstruujący średniowieczne czasy, można zobaczyć jak pracują kowale, a także spróbować własnych sił w różnych festyniarskich zabawach, takich jak rzut kulą w jajka (kurze), uderzenie młotem (nie Thora), wreszcie posłuchać folk metalu czy rocka na małej scence umiejscowionej w sercu wioski. Niedaleko trafiliśmy także na nową wackeńską atrakcję - niewielką wolnostojącą salę z szyldem "Metal Heart". W jej środku zaskoczyło nas... nic innego jak metalowe disco z głośną muzyką, kolorowymi światłami i obowiązkową dyskotekową kulą. Minęliśmy po drodze rzeźby w kształcie "metalowej ręki", wackeńskie krowy wszelkiej maści, aż doszliśmy do kapitalnej atrakcji - Wasteland Stage. Nagle na terenie Wacken przyśpieszył czas i z impetem wyhamował gdzieś w postnuklearnej erze rodem z Mad Maxa. Sama scena mieściła się na tarasie budowli skleconej z baraków, na dole świecił się obdarty neon Becksa, niedaleko można było zobaczyć zmontowane z różnych starych części pojazdy, a całości pilnowali postnuklearni wojownicy ubrani w hand made zbroje i maski gazowe. Zresztą całą Wasteland Stage obsługiwało bractwo rekonstruujące ten potencjalny świat, ubrane w rewelacyjnie przygotowane i dopieszczone w każdym calu stroje. Rzeczywiście, zgodnie z przypuszczeniami, kiedy dzień później rozpoczął się właściwy festiwal, nie było czasu, żeby ponownie odwiedzić tą magiczną część terenu festiwalowego. Czwartkowy poranek - koncertów czas zacząć. Tradycyjnie festiwal otwiera potężny dźwięk rogu i jak co roku od dwudziestu pięciu lat Wacken Open Air rozpoczyna Skyline. Zespół jest znany w zasadzie tylko z tego, że pełni honory przy otwieraniu festiwalu, a w jego repertuarze znajdują się covery (m.in. Manowar, Van Halen, Type of Negative), którymi rozkręca metalową brać. Od pewnego czasu Skyline gra także hymn konkretnej edycji Wacken, a tym razem w roli wokalisty hymnu wystąpił facet, który wygrał konkurs na ten właśnie utwór. Po krótkiej przerwie udałam się na

Hammerfall. O ile pamiętam świetne koncerty tej szwedzkiej formacji sprzed lat, o tyle od tych ostatnich wręcz biła rezygnacja, niewiarygodność, coś co nie pozwalało mi cieszyć się z nich show. Tym razem Hammerfall miał się podnieść grając specjalny występ. Zespół postanowił uderzyć właśnie w serca tych fanów, którzy wiążą z nimi sentymentalne wspomnienia. Rzeczywiście, wiele osób z piętnaście lat temu zachłysnęło się pierwszymi płytami Hammerfall, a i cała końcówka lat dziewięćdziesiątych upłynęła pod znakiem zaskakującej rezurekcji heavy metalu. Szwedzi ostatnio próbowali wydostać się pętli piętna pierwszych płyt i postanowili odświeżyć styl nagrywając "Infected". Pomysł chyba do końca się nie sprawdził, bo zaraz po nim zespół musiał zrobić sobie przerwę. I oto na Wacken, Cans ogłasza, że musiał wrócić, bo fani czekają, a on nie wiedział co z sobą zrobić przez ten bezczynny czas. Zabrzmiało to tak, jakby przerwa była obowiązkowa i wyznaczał ją jakiś wszechmogący regulamin. Wbrew pozytywnym zapewnieniem wokalisty, ja nie odebrałam tych słów jako szczególnie wiarygodnych, a sam "powrotowy" koncert wydał mi się estradowym show, a nie manifestem prawdziwego, metalowego serca. Rzeczywiście, zgodnie z zapowiedzią Szwedzi zagrali cały "Glory to the Brave" rozpoczynając koncert coverem Warlord i mieszając kolejność zawartych na krążku utworów. Gościnnie w szeregi Hammerfall wrócił Stefan Elmgren, a Cans dwoił się i troił próbując odkurzyć dawny klimat. Niestety ani kiepskie nagłośnienie (słyszane nieco za wieżą akustyków, z przodu podobno było lepsze), ani beznamiętne wrażenie, jakie wywoływali członkowie grupy nie przywołały ani wspomnień ani nie rozgniotły mnie w drobny mak samymi - wszak całkiem niezłymi - utworami. Na bis grupa zagrała kilka późniejszych kawałków oraz utrzymany w średnim tempie "Bushino" zwiastujący nowy krążek, który zgodnie z zapowiedziami i okładką, ma być powrotem do korzeni Młotkospadu. Dla mnie ani droga odświeżenia stylu, ani powrotu do korzeni nie sprawia, że krew pulsuje mi szybciej na dźwięk uderzenia hammerfallowego młotka. Moim zdaniem ten zespół już kilka lat temu po prostu się wypalił. Steel Panther miał być remedium na to średnio udane rozpoczęcie koncertowego oblicza czwartku. Rzeczywiście, ci, którzy oczekiwali zgrabnego stand upu i zabawy nie zawiedli się. Ten glam rockowy zespół faktycznie świetnie się sprawdza jako kabaret. Z basistą poprawiającym przed lusterkiem makijaż, z rozentuzjazmowanymi kobietami z publiki pokazującymi muzykom nagie biusty i z prześmiewczymi piosenkami, rzeczywiście Steel Panther może robić za satyryczny przerywnik między koncertami. Cieszę się, że zobaczyłam ten fenomen w pełnej krasie, raz w życiu trzeba sprawdzić "z czym to się je". Fajnie, ale nóżkami już przebierałam myśląc o konkretnym koncertowym rozpędzie. Wrażenie mógł poprawić Saxon, który mimo tego, że według mnie nigdy nie był zespołem wybitnym, zawsze, ale to zawsze gra dobre, zaangażowane koncerty. Proszę bardzo, Saxon przygotował nie lada niespodziankę. Wyszedł na scenę jak lokalny zespolik. Scena była mała, udekorowana w zasadzie tylko bannerem z ostatniej płyty i w takiej scenerii Anglicy zagrali całe sześć kawałków na "Motocycle Man" poczynając i "Strangers in the Night" kończąc. Podczas gdy niestrudzony Biff rozpoczął składać najlepsze życzenia urodzinowe dla Wacken (Wacken - jak mniemam - serdecznie podziękowało), techniczni zwinęli resztę zabawek ze sceny. Nie, niespodzianką nie była totalna asceza Saxon i anihilacja scenerii. Płachta z obrazem "Sacrifice" opadła, scena natychmiast odzyskała normalne rozmiary ukazując jednocześnie rozbudowaną perkusję rodem z fil-

WACKEN XXV

111


harmonii oraz dodatkowych muzyków w postaci skrzypaczek. I choć od lat łączenie heavy metalu ze smyczkami nie budzi już żadnego zaskoczenia, o tyle w przypadku Anglików niespodzianka była szalenie pozytywna. Głównie z tego powodu, że w przypadku Saxon nie tylko jego utwory bywają jak krople wody, ale i same koncerty Saxon z reguły wyglądają i brzmią bardzo podobnie. Tym razem zespół zaprezentował coś zgoła odmiennego, a Biff po odegranym w takiej oprawie "Crusader" z typową dla siebie bezpretensjonalnością zapytał "I jak, podoba się wam nasza niespodzianka na 25-lecie Wacken"? Oczywiście że tak, wszak Saxon jest stałym gościem tego festiwalu i naprawdę fajnie, że postarał się dodać do urodzinowej puli coś od siebie. Tym fajniej, że "koncert z orkiestrą" nie był w żadnym razie magnesem marketingowym. Nie mógł być, bo Saxon przed występem publicznie pary na temat tej niespodzianki nie puszczał. Perełką dnia miał być jednak Accept. Zespół zapowiadał koncert "Restless and Wild", nie dziwne więc, że wszyscy nastawiali się na wspominkowe odegranie tej starej płyty. Zastanawiające było jednak to, że ani "Restless and Wild" nie jest najsłynniejszą perełką w dyskografii Niemców ani fakt, że nie świętowaliśmy żadnej okrągłej rocznicy jej wydania. Choć faktycznie w setliście koncertu znalazło się kilka kawałków z tego krążka (w zasadzie żadna inna płyta mnie była uhonorowana większą ilością granych kawałków), w żadnym razie nie był to koncert odtwarzający "Restelss and Wild". Okazało się, że ten koncert po prostu był "restless" i "wild"! Występ był jedną, wielką, gnającą petardą, utwory nacierały na siebie bez chwili wytchnienia na oklaski, bez czasu na zapowiedzi, nawet Mike nie dał sobie szansy na przywitanie się z nami. W przeciągu półtorej godziny Niemcy zagrali, aż 18 kawałków ustanawiając tym samym rekord wśród wielkich heavymetalowych grupy grających na festiwalu. Co więcej, był to dla mnie pierwszy "inny" koncert Accept, z rzadko granymi utworami i premierowym "Stampede" z nowej płyty. O ile Accept zawsze daje fantastyczne, pełne energii i szczerości koncerty, na których można się doskonale bawić, o tyle ten występ był po prostu znakomity. Właśnie w tej dynamice i mocy tkwi siła Accept. Wspaniale, że muzycy widzą swoje atuty i wiedzą jak je wykorzystać. Koncertowy piątek rozpoczęłam wcześnie, bo w samo południe i w samym oku cyklonu upału. Mimo całej masy wszelkich koncertów, śmiało mogę przyznać, że rok 2014 zapamiętam jako ten, który upłynął pod znakiem Skid Row. Najpierw miałam okazję po raz pierwszy zobaczyć Sebastiana Bacha podczas występu na żywo na festiwalu Masters of Rock, a kilkanaście dni później drugi brakujący element, czyli sam Skid Row. Ukrywanie, że zespół swoje lata świetności ma daleko za sobą, nie ma sensu - na Skid Row poszłam wyłącznie z ciekawości. Aż chciałoby się napisać, że spotkała mnie niespodzianka i ciekawość zamieniła się w euforię zabawy na koncercie. Tak, to mogę napisać, ale o koncercie solowego Bacha, który zaskoczył mnie energią, charyzmą, radością śpiewania, ale niestety nie o Skid Row. Zespół zagrał koncert w piątkowe południe, zgromadził standardową jak na tę porę liczbę publiki i niestety nie zrekompensował nam tego stania na patelni. Panowie zagrali kilka swoich "klassikerów", ale większość występu zapełnili późniejszymi utworami. Cóż to za frajda dla fanów klasycznego Skid Row? I cóż to za frajda oglądać Skid Row bez Bacha? Mimo tego, że nowy wokalista, Johnny Solinger, dysponuje przyzwoitym, choć zaskakującym w kontekście Skid Row, szorstkawym wokalem, brakuje mu tego magicznego feellingu Sebastiana Bacha. Bach, mimo słabszej niż dawniej formy wokalnej, nadal posiada potężną charyzmę, sam się świetnie bawi na koncercie i przeżywa swoje utwory. Dużo większą frajdę sprawiały mi jego "covery" Skid Row i niż ten oficjalny Skid Row występujący na Wacken. To wręcz oni wydawali się cover-bandem lub zwykłym hard rockowym zespołem wplatającym w swój set kilka hitów dawnej gwiazdy hard'n'heavy. Choć zdecydowana większość najcieka-wszych koncertów na Wacken odbywa się na dwóch głównych scenach (tj. Black i True Stage), warto śledzić także to, co dzieje się za górami, za lasami, za Wackinger Village czyli w namiocie ze scenami W.E.T. i Headbanger Stage. Obydwie to młot na

112

WACKEN XXV

wszystkich narzekających na tłumy pod dużymi scenami. W namiocie, w którym odbywają się te koncerty panuje klimat iście klubowy, ludzi przychodzi z reguły niewiele (w końcu żeby tam dojść trzeba przejść przez wiele atrakcji), a nagłośnienie pozwala odpocząć uszom od trąb jerychońskich puszczanych z głośników głównych scen. Podczas gdy koledzy mielili głowami pod barierką na Carcassie, ja udałam się na zwiady pod W.E.T. Stage zobaczyć Hell. Ostatnio widziałam ten zespół niemal w samo południe, co niestety odbierało urok temu szalonemu teatralnemu misterium. Tym razem, pod dachem namiotu ich piekielny image zyskał odpowiednią scenografię. Hell to kapela, która wydała swoją debiutancką płytę niemal po 20 latach istnienia i od razu wkroczyła z impetem na heavymetalową scenę. Ba, można by rzec, że nagrywała ją tyle czasu, bo numery z niej pochodzące powstały jeszcze w latach osiemdziesiątych i być może to w tym tkwi siła tego zespołu, To, co Hell zaprezentował na tej małej scence z powodzeniem mogłoby zastąpić koncert Kinga Diamonda. Ich satanistyczna, ale na wskroś teatralna otoczka manifestuje się nie tylko wizualnie, ale przede wszystkim muzycznie. Ten ledwie 45-minutowy koncert to istne heavymetalowe teatrum. David Bower z koroną cierniową i mikrofonem na głowie skacze po scenie gestykulując, śpiewa grając rolę, a podczas "Blasphemy and the Master" biczuje się po nagich plecach pozostawiając "krwawe" ślady. Ów bicz zresztą ląduje ku uciesze fanów wśród publiki, a sam David teatralnie kona. Utwory Hell mimo osadzenia w najklasyczniejszym heavy metalu na świecie, są tak złożone i tak rozbudowane wokalnie, że w zasadzie występ "Piekła" można porównać do musicalu. Do musicalu, czyli do formy, która ma wartość muzyczną, opowiada pewną historię, a jednocześnie nie stroni od scenografii i kostiumów. Koncert, mimo tego, że grupa grała utwory z obu płyt, jakie mają już w swojej dyskografii, sprawiał wrażenie przemyślanej, fabularnej całości. Być może także dlatego, że Hell kreuje swoje występy także na obłąkane religijne misteria, do których pasują utwory zarówno z "Human Remains" jak i wydanej rok temu "Curse and Chapter". Ja się co prawda cieszę, że nie padłam ofiarą szaleńczego błogosławieństwa wokalisty, jakie ten rozdawał pod koniec koncertu, ale ci, którzy stali pod barierką, mają teraz co wspominać. Ponieważ pod namiotem obie sceny działają - podobnie jak duże - naprzemiennie, od razu po koncercie Hell można było udać się pod Headbanger Stage, żeby zobaczyć Nightmare. Ten francuski zespół działa od lat osiemdziesiątych i w zasadzie jest najprężniejszym produktem eksportowym Francji jeśli chodzi o heavy metal. Choć pod deskami estrady kłębiła się niezbyt wielka grupa ludzi, trudno było szukać przyczyny tego stanu rzeczy w samym zespole. Wszak konkurencyjnie w tym samym czasie na wielkiej scenie grał Slayer. Nightmare mógłby zatem dziękować każdemu z osobna, że wybrał ich show, a nie legendy thrash metalu. Na występ Francuzów czekałam zresztą z ogromnym wyczekiwaniem, bo był to jeden z niewielu zespołów, który miałam okazję zobaczyć po raz pierwszy w życiu. O ile nie wiem jak wypadła poniewierka pod sceną podczas Slayera, o tyle mogę z ręką na sercu rzec, że to co się działo na i pod Headbanger Stage to czysta miazga. Nightmare stylistycznie i w sposobie prezentacji na scenie bardzo przypomina niemiecki Brainstorm, a więc zespół, który niezależnie od repertuaru daje kapitalne, energetyczne i charyzmatyczne koncerty. Grupa postawiła - zgodnie z ideą trasy - na promocję ostatniej płyty, dlatego namiot wypełniły w większości surowe i dynamiczne riffy z "The Aftermath". Słychać, że rezygnacja z chórów i klawiszowych dodatków kilka płyt temu, rzeczywiście zgodnie z tym, co mówią członkowie grupy, miała sens. Puszczanie z playbacku tego, co świetnie wpisywało się tylko w płytę, zaciera ideę koncertu. A ideą Nightmare zdecydowanie było skopanie tyłków. Inaczej jest gdy klawiszowiec aktywnie uczestnicy w koncercie, inaczej gdy odgłosy wybrzmiewają tępo "zza sceny" nie pasując do ostro gitarowego sztafażu występu. Być może właśnie z tego powodu zespół zrezygnował z zagrania utworu, na który - nie ukrywam, czekałam - "Cosmovision", a którego refren opiera się przecież na operowych chórach.. Zespół fantastycznie prezentuje się na scenie, obaj gitarzyści dopracowali wizerunek do tego stopnia, że przy szybkim, agresywnym riffowaniu wyglądali niemal jak pełni amoku wio-

ślarze jakiegoś thrash metalowego giganta, a podczas wolniejszych fragmentów oddawali pierwszoplanowe pole manewru wokaliście, Jo Amore który z pełnią charyzmy prowadził koncert. Swoją drogą, jak bardzo Nightmare jest odmłodzonym zespołem widać po Jo Amore i basiście otoczonym przez młodszych gitarzystów. Być może w tej pokoleniowej mieszance tkwiła tajemnica energii tego koncertu. Koncerty W.A.S.P. są z reguły podobne do siebie pod kątem setlisty, ale nie zawsze pod kątem jakości. Czasem Blackie wychodzi, gra i wraca, a czasem wychodzi i daje czadu co nie miara. Tym razem mieliśmy okazję zobaczyć nie tylko dobry koncert, ale także nieco inny niż zwykle. Już sama kosmiczna pora rozpoczęcia koncertu (po 1 w nocy) i ogłoszenie zaskakująco mało okrągłego - bo 32 jubileuszu W.A.S.P. były nietypowe. Szczęśliwie wiele osób wyszło z założenia, że na Wacken się nie sypia, więc i pod True Stage ustawił się spory tłum. Nie na tyle jednak potężny, żeby nie dało się bez problemu stanąć pod barierką. To, że zaraz po rozpoczęciu występu postanowiłam przedostać się do tyłu, podyktowane było nienajlepszym brzmieniem koncertu pod samą sceną. Zespół przewidział w scenariuszu dwa "dżingle" złożone z mikroskopijnych fragmentów numerów, które za chwilę będą grane. Patent zupełnie radiowy. Sprawdził się jednak o tyle, że obie części koncertu były zupełnie inne i te przerywniki skutecznie je oddzielały. W pierwszej odsłonie show grupa zalała nas swoimi najbardziej rozpoznawanymi hitami pozostawiając znak zapytania - skoro "Wild Child" czy "L.O.V.E. Machine" grają teraz, to co będzie pod koniec? Okazało się, że na drugą część Blackie przygotował podróż melancholijną. Na tablicy w głębi sceny pojawił się napisał mówiący, że dwa lata temu "The Crimson Idol" obchodził swój jubileusz, a zaraz po nim dała się słyszeć szybka sekwencja zbita z utworów z tej płyty. Gdyby nie zbliżająca się godzina 3 w nocy, pewnie euforia publiki na wieść, co zaraz usłyszymy, byłaby większa. Rzeczywiście kompozycje z tego albumu są nieco bardziej wymagające niż te, które słyszeliśmy wcześniej. Nie zmieniło to jednak faktu, że - przynajmniej dla mnie - cudownie było usłyszeć je zgrupowane na żywo. Między utworami, na tablicy, pojawiały się także informacje o samych utworach, zresztą z mała nutką dydaktyczną. Dla mnie jednak absolutnym magnum opus koncertu był pięknie i przejmująco zaśpiewany "Heaven's Hung in Black" z przedostatniej płyty "Dominator". Ten traktujący o poległych żołnierzach utwór ilustrowany był zdjęciami z wojen. Całość - emocjonalne wykonanie kawałka oraz fotografie wywołały naprawdę piorunujące wrażenie. O ile Wacken z roku na rok zaskakuje nas coraz to lepszymi efektami świetlnymi, ogniowymi i dymnymi (jeśli zespól ma gdzieś zaprezentować nowy efekt, robi to zazwyczaj na Wacken) o tyle w tym roku tego rodzaju ekstra nowości zabrakło. Edycja jubileuszowa przeszła raczej pod szyldem wielkich ekranów na tyle sceny zastępujących tradycyjną scenografię czy materiałowe bannery. Na ekranach zespoły wyświetlały komputerowe wizualizacje, przybliżenia bieżącego koncertu tudzież klipy. Blackie Lawless zdecydował się jednak na jedną opcję - trzecią. Większość utworów ilustrowana była klasycznymi teledyskami grupy. Z jednej strony podkręcało to klimat (któż z nas nie "wychował" na tych często kiczowatych filmikach?), a z drugiej dobitnie pokazywało, że czas płynie nieubłaganie, tak samo dla nas wszystkich. W sobotę znów przywitało nas palące słońce. O ile dwa lata temu tonęliśmy w kałużach błota, o tyle w tym roku mogliśmy się poczuć jak w Arizonie. I choć ten klimat z pewnością pasował do W.A.S.P. Niekoniecznie sprzyjał sobotnim grupom. Rozpoczynające mój dzień Arch Enemy zdecydowanie lepiej wypadłoby w chłodniejszy czas, tak, żeby publika mogła się bawić bez bólu i słonecznego zamulenia. Tymczasem ludzie zmęczeni upałem raczej dogorywali w słońcu niż szaleli pod sceną. Co poniektórzy jakoby na przekór arizońskiej spiekocie dzielnie wymachiwali transparentami "Alissa marry me!". Rzeczywiście, dla wielu największą atrakcją tego koncertu była możliwość sprawdzenia jak nowa wokalistka Arch Enemy radzi sobie z zespołem na żywo. Alissa mimo nieustającego szaleństwa, machania głową i skakania po odsłuchach świetnie operuje swoim potężnym głosem. Co więcej, bardzo dobrze spełnia się także w roli frontmanki. Zespół postawił zresztą głównie na utwory z dwóch ostatnich płyt,


dzięki czemu można było nie tylko posłuchać nowego repertuaru, ale także nadrobić zaległości nieobecności na poprzedniej trasie. Arch Enemy to prawdziwa koncertowa maszyna, więc godzina stania w pełnym słońcu - o dziwo - upłynęła błyskawicznie. Po piętnastu minutach przerwy udałam się na misterium "jabol thrashu". Sodom przez godzinę mielił swoje "klassikery" wplatając w nie jeden numer z nowej płyty. Patrząc na liczebność publiki wyglądało na to, że znający Sodom na wylot Niemcy, udali się do cienia, a pod sceną została garść szaleńców. Dogorywając na wakceńskiej patelni udało mi się nie dostać udaru i dotrwać do "Ausgebombt". Nieco zmęczona tym nietrafionym koncertowym wyborem udałam się do wodopoju, żeby po chwili trafić pod scenę na Behemoth. Pal licho upał! Doczekaliśmy się! Polski zespól na głównej scenie na Wacken! Jeszcze zanim ogłoszono Behemoth wśród formacji AD 2014, zastanawialiśmy się jak to by było zobaczyć Behemoth lub Vader w pełnej krasie wackeńskiej głównej sceny. Jeszcze kilka lat temu można byłoby raczej w pierwszej kolejności spodziewać się naszego deathmetalowego towaru eksportowego. Tymczasem to jednak Behemoth przetarł szlaki. Już podczas rozmowy z Warrelem Danem mogliśmy się przekonać o sile nazwy, bo "o! przecież na tym festiwalu gra Behemoth" było pierwszą reakcją wokalisty Sanctuary na wieść, że jesteśmy z Polski. Muszę przyznać, że jednie z porą koncertu organizator trafił jak kulą w płot, bo ani słoneczna aura ani fakt, że na mniejszej scenie grali inny nasi rodacy z Decapitated nie działała na korzyść tego występu. Co więcej, ten sam koncert miałam okazję oglądać dwa tygodnie wcześniej na czeskim Masters of Rock nocą, więc miałam porównanie, jak bardzo promienie słońca obdzierają Behemoth z klimatu. Na szczęście ta koncertowa maszyna broni się sama. O ile tegoroczne główne sceny Wacken nie zawsze trzymały poziom nagłośnienia, o tyle masywna muzyka Behemoth wybrzmiewała dość selektywnie i pełną mocą przedzierała się przez radosną, słoneczną aurę jaką zgotowała nam pogoda. Oczywiście, że nocna wersja tego koncertu robiła większe wrażenie, ale profesjonalizm grupy pozwolił jej stanąć na wysokości zadania nawet w tych warunkach. Celowo nie piszę "muzyka broni się sama", tylko "koncertowa maszyna broni się sama" bo to, co prezentują nasi krajanie na scenie, to nie tylko muzyka. To całe show oparte na dopracowanych scenicznych ruchach, kapitalnych kostiumach, maskach (te czarne z wygiętymi ku przodowi rogami są genialne), a także na skromnej konferansjerce Nergala. Idea minimalistycznego prowadzenia koncertu była strzałem w dziesiątkę, dzięki temu występ przypominał bardziej mroczne misterium, niż klasyczny koncert metalowy. Wraz z ostatnimi dzwiekami koncertu, na scenie rozpostarł się dym, a muzycy rozpłynęli się w ich tumanie. Tłumy pod sceną jak na wackeńskie warunki nie dopisały tak, jak się tego spodziewałam, ale potworny żar z nieba i późniejszy maraton koncertowy mógł zniechęcić część publiki. Na pocieszenie, stratę zrekompensowała grupa naszych rodaków, która przyniosła na koncert mały transparent z napisem... Kaka Demona. Ha! "Dzień dobry, nazywam się Devin Townsend, jestem z Kanady i mam małego penisa". Tymi słowami przywitał nas chyba najbardziej szalony muzyk, kompozytor i wokalista w metalu. Ci, którzy Devina nie znają, śmiało mogą sobie wyobrazić, że jego koncert był dokładnie tam samo absurdalny jak jego powitanie. Kanadyjczyk prowadzi kilka muzycznych projektów, w których balansuje na granicy metalu i wszelkiej maści pozornie niezwiązanych z metalem gatunków muzyki, od gospelu po country. Jest jedyny w swoim rodzaju, zarówno jeśli chodzi o płyty jak i koncerty. Potrafi na festiwalu zagrać kilkunastominutowy, rozwleczony kolos - bo tak, i równie nieobliczalnie nie zagrać największych hitów, które porwałyby tłumy z palcem w nosie, takich jak "Lucky Animals" czy "Vampiria". Też - bo tak. Koncert na Wacken należał właśnie do tego rodzaju "bo tak". Skład DTD był bardzo skromny (gości czy chórów gospel zabrakło), wręcz za skromny jak na taką tytaniczną liczbę dźwięków wydobywających się ze sceny, co skłania mnie do podejrzewania, że Devin wspierał się instrumentalnym playbackiem. Kanadyjczyk rozpoczął występ bardzo progresywnie, dopiero pod koniec decydując się na petardę w postaci "Juluuar" czy genialny do śpiewania, transowy hit

"Grace". Ten zresztą wraz ze swoim rozmaszystym refrenem i zachętą do śpiewu dla całej publiki miał być wisienką na torcie kończącą ten wariacki występ. Tymczasem okazało się, że Devin nie spodziewał się, że zespoły grające w tym roku o popołudniowej porze na Wacken mają nie standardową godzinę, ale godzinę i kwadrans czasu. Mieliśmy się naradzić, co chcemy jeszcze usłyszeć. Nie wiem po co, bo jasne, że chcieliśmy "Lucky Animals" intonując ten numer podczas "narady". Nie dostaliśmy... widocznie "bo tak". Do najprzedniejszych gratek koncertu niewątpliwie należał ogromny, zbiorowy uścisk nakazany przez Mistrza Devina przed zagraniem "Grace", który uroczyście rozplótł się właśnie przy pierwszych, majestatycznych dźwiękach tego utworu. Druga gratką był także circle pit uformowany na... balladzie. Aż dziw, że ludzie tak chętnie słuchają tego szaleńca. Ale cóż, co się kurzu i pyłu nawdychałam śpiewając na "Grace", to moje. Niestety koncert Emperor trzeba było poświecić na "pulpet time". W poprzednich latach, gdy pole prasowe było rzut beretem od sceny, można było zrobić przerwę między koncertami. Tym razem, gdy pole umiejscowiono hen, gdzieś w kukurydzy, a dla prasy podstawili autobusy, trzeba było organizować czas na obiad z większym rozmachem. Na szczęście to, co miało się po nim wydarzyć, miało nas zmieść z ziemi. Taki przynajmniej był plan. Oczywiście został zrealizowany co do joty, bo Amon Amarth to zespół, który po prostu nie gra słabych koncertów. Ze swoim niesłychanym połączeniem energii, radości grania i bezbrzeżnego uśmiechu z ciężką muzyką, jest nie do podrobienia. Scenę dekorowały dwa wielkie smoczyska. Na ich łbach znajdowały się platformy, na których muzycy co jakiś czas się pojawiali, a z ich pysków (smoków, nie muzyków) buchał dym. Scenografia jak zwykle na Wacken budziła zachwyt, ale i bez niej Amon Amarth porwałby tłumy. Ten zespół jest tak szalenie charyzmatyczny, a przy tym tak wprawny koncertowo jeśli chodzi o brzmienie, dobór kawałków, że nie da się chyba zobaczyć słabego show Szwedów. Grupa skoncentrowała się na ostatnich krążkach, na których wędruje w bardziej heavymetalowe rejony, co dla mnie było ogromnym plusem setu. Niewątpliwie wię-kszość występu skradł jednak Johan Hegg, który obdarzony jest nie tylko kapitalnym, gardłowym głosem idealnym zarówno do utworów jak i konferansjerki, jak i urokiem osobistym. Mało kto gra melodeath z tak szerokim uśmiechem na twarzy! Ledwo co z bólem serca pożegnałam Wikingów, a już za piętnaście minut powitały nas pierwsze dźwięki... "Hangar 18". Tak, Megadeth rozpoczął koncert z marszu hiciorem. Z doświadczenia wiem, że tak rozpoczynające się koncerty zwiastują najczęściej show oparte na nowościach, a "klassiker" idzie na pierwszy rzut udobruchania publiki. Za chwilę poleciał jednak "Wake up Dead", a jeszcze potem "In my Darkest Hour" i stało się jasne, że Megadeth nie ściągnie na nas mrocznego widma promocji ostatniej płyty. Rzeczywiście grupa zagrała z niej jeden numer, a poza tym skupiła się na klasykach, w tym "Countdown to Extinction", które ostatnimi wydawnictwami przywraca do życia. To, że Chris Broderick zawsze fantastycznie prezentuje się na scenie było dla mnie oczywiste, ale za to zaskoczeniem tego koncertu była dla mnie postawa Mustaine'a. Gdzieś we mnie wciąż żyje jego wizerunek jako ponurego gbura, a przecież dawno powinnam się z nim pożegnać. Dave nie tylko uśmiechał się, ale i wręcz radował graniem. Wprost nie mógł rozstać się z publicznością urządzając nam długie pożegnanie, po-

dziękowania, a nawet bawił się po występie, przy outro udając, że gra s-olówkę. Ostatnim koncertem tegorocznego Wacken był dla mnie Kreator. Zazwyczaj oglądam ten zespół w dzień, przy pełnym świetle. Dopiero uczestnicząc w nocnym występie widzę jak wiele ta grupa zyskuje przy scenicznej, świetlnej oprawie. Tym bardziej, że tym razem show towarzyszyła nie tylko barwna gra jupiterów, ale też pirotechnika, a nawet konfetti. Choć Niemcy skupili się zwłaszcza na dwóch ostatnich krążkach, nie zabrakło rzecz jasna obowiązkowego wznoszenia "Flag of Hate" czy odegrania "Pleasure to Kill". Niewątpliwie smaczkiem tego koncertu było odegranie krótkiej "zajawki" piosenki... "Billy Jean" Michaela Jacksona, o której Petrozza wspomniał w kontekście czasów nagrywania "Flag of Hate". Cieszę się, że Wacken AD 2014 zakończyłam tak mocnym akcentem. W ostatnich sekundach "Tormentor" na scenie wybuchły snopy białego dymu, posypały się resztki konfetti i cóż, odebrałam je tak, jak fajerwerki, którymi strzela się na zakończenie jakiegoś wydarzenia. Tak pożegnałam jubileuszowe Wacken. Poczekaliśmy jeszcze na oficjalne pożegnanie i podziękowania organizatorów, po czym udaliśmy się na prasowy autobus i po czterech dniach intensywnej zabawy bez walki oddaliśmy się w objęcia Morfeusza. Ciekawe, że o ile XXV-lecie Wacken nie zaskoczyło wyjątkowym, specjalnym doborem zespołów, o tyle kolejna, XXVI edycja szykuje nam kilka perełek: reunionowy występ Savatage, pierwszy festiwalowy europejski koncert Trans Siberian Orchestra i koncertowy powrót Running Wild, który już raz żegnał się z nami w 2009 roku. Bilety sprzedały się w dobę po otwarciu wirtualnych kas. Na szczęście jednak organizator przywrócił swobodną możliwość handlowania biletami kasując ich oznaczenie imienne. Kto z was nie był na Wacken, zachęcam do walki o bilety. Wacken warto zobaczyć choć raz w życiu. A jak zobaczycie raz, zapewne zechcecie tam powracać co roku. Strati

WACKEN XXV

113


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Accept - Blind Rage

Ace Frehley - Space Invader

2014 Nuclear Blast

2014 SPV

Accept poprzednimi dwoma albumami, a zwłaszcza tym wcześniejszym, czyli "Blood of the Nations", udowodnił, że i bez swego legendarnego frontmana daje radę. Accept bez Udo Dirkschneidera wydawał się do niedawna herezją i niewysłowionym ucieleśnieniem tragedii. Okazało się jednak, że Mark Tornillo jest równie utalentowanym frontmanem i genialnym wokalistą, zdolnym na swych barkach nieść taką żywą klasykę jaką jest niemiecki Accept. Te metalowe konsorcjum nagrało niedawno swą trzecią płytę z Markiem, zatytułowaną "Blind Rage". Nowe wydawnictwo jest na wskroś w stylu Accept, momentami wręcz do bólu. Dostaliśmy dokładnie to, czego można było się spodziewać - garść kompozycji przesyconych klasycznym heavy metalem. Utwory z nowej płyty Accept mają zróżnicowane tempo - mamy tutaj i szybsze pomykacze i także wolniejsze miarowe utwory. Same numery są także zróżnicowane na ten pewien specyficzny "acceptowy" sposób, gdyż znajdziemy tutaj zarówno refleksyjne spokojne motywy jak i podniosłe hymny, które aż same wyrywają nam pięści w górę. Uzyskanie takiego zróżnicowane-go efektu, jednak nadal posiadającego ten klasyczny flow i klimat, wymaga nie lada umiejętności kompozytorskich, instrumentalnych i twórczych. Na "Blind Rage" napotkamy też wszystkie charakterystyczne dla Accept motywy. W większości utworów pobrzmiewają głębokie, "acceptowe" chóry, riffy są zbudowane głównie z powerchordów z urżniętą prymą, a solówki są melodyjne i wyjące niczym nimfomanka na turboorgaźmie. Do takich "typowych" Acceptowych motywów należą także heavy metalowe wariacje na temat klasyków z dobrych czasów muzyki symfonicznej. I tak jak kiedyś w utworach Accept pobrzmiewały echa "Dla Elizy", "Marszu Słowiańskiego" czy melodiii Chaczaturiana, tak teraz motyw z "Poranku" Edvarda Griega trafił do fragmentu utworu "Final Journey". Choć z początku wydawało mi się, że "Blind Rage" odstępuje znacząco od poziomu "Blood of the Nations", to przy kolejnych przesłuchaniach okazało się, że wcale tak nie jest. Nowy album może nie ma aż tak ostrego pazura i tak temperamentnego charakteru jak powrót Accept z 2010 roku, jednak nadal jest świetnie wyważonym wydawnictwem. Nie dziwota zresztą, gdyż po raz kolejny producentem został Andy Sneap, który potrafi zrobić odpowiedni użytek z nowych technologii nagraniowych i sprzętowych, tak by metalowe nagrania nie traciły swego pierwotnego ducha. Zwłaszcza, że Accept nie wymyśla jakiś nowych cudów na kiju, tylko konsekwentnie siedzi w swojej firmowej stylistyce. (4,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

114

RECENZJE

Po opuszczeniu Kiss kilkanaście lat temu różnie się wiodło popularnemu Spacemanowi, jednak Ace Frehley regularnie nagrywa i wydaje płyty solowe. Nie jest to może jakieś oszałamiające tempo, nie ma też mowy o jakichś epokowych rewelacjach, ale liczący już 63 lata gitarzysta przygotował właśnie następcę "Anomaly" sprzed czterech lat. "Space Invader" to płyta, którą bez wątpienia pokochają zarówno fani Kiss jak i solowych dokonań gitarzysty. Do pierwszych na pewno trafią "Gimme A Feelin'", "I Wanna Hold You", "Immortal Pleasure" czy "What Every Girl Wants" - zadziorne, przebojowe utwory, które bez problemu mogłyby trafić na LP's Kiss z lat 70-tych. Nie brakuje też utworów dla zwolenników gitarowego talentu amerykańskiego wirtuoza. Już opener, tytułowy "Space Invader" dobitnie udowadnia, że Ace, mimo wieku, jest wciąż jednym z najlepszych gitarowych wymiataczy. Potwierdza to w mrocznym "Toys", dynamicznym "Inside The Vortex", rozbudowanym "Past To Milky Way" z długą, efektowną solówką oraz przede wszystkim w wieńczącym w jego stylu całość instrumentalnym "Starship" - tu od razu przypomniał mi się równie porywający "Fractured Mirror" z jego debiutanckiego albumu solowego z 1978r. Mamy też ciekawostki, jak na poły akustyczny "Reckless" oraz zaskakująca przeróbka "The Joker", wielkiego przeboju Steve Miller Band. Szkoda tylko, że muzyk tej klasy dopuścił do sytuacji, że przynajmniej połowa z tych 12 utworów jest wyciszana szczególnie tracą na tym "Inside The Vortex" i "Past To Milky Way", bo kończyć przedwcześnie takie sola to po prostu marnotrawstwo… (4) Wojciech Chamryk

Ancient Empire - When Empires Fall 2014StormSpell

Jak na razie żaden CD z logiem Stormspell Records mnie nie zawiódł i w przypadku debiutu Ancient Empire jest tak samo. Co to w ogóle za projekt? Otóż stworzył go nasz stary znajomy z Rocka Rollas i Shadowkiller, Joe Liszt, który obsługuje gitary, bas oraz oczywiście robi wokale. Do składu dobrał sobie ziomków ze swojej starej kapeli Hellhound, a więc bębniarza Steve'a Pelletiera oraz Richa Pelletiera

odpowiadającego za teksty. Muzyka Ancient Empire to mówiąc w przybliżeniu tradycyjny heavy metal z dodatkiem amerykańskiego poweru bardzo mocno zakorzeniony w latach 80-tych czy początku 90-tych. Tak, więc słychać tutaj tak oczywiste inspiracje jak Judas Priest czy Iced Earth oraz całe grono innych. Jednak zespół, dzięki przede wszystkim charakterystycznemu, utrzymanemu w średnich rejestrach wokalowi Liszta, posiada swój indywidualny sznyt. Co my tu jeszcze mamy? Mamy przede wszystkim dobre, chwytliwe choć niezbyt oryginalne riffy, trochę naprawdę niezłych melodii, ciemną i chwilami epicką atmosferę oraz nie najgorsze brzmienie. Jednak czasem mam wrażenie, że szczególnie, gdy zespół przyspiesza to trochę całość zaczyna się rozmywać i tracić na mocy. Tej energii właśnie niekiedy brakuje. Ogólnie jednak jest zdecydowanie git, a takie kawałki jak "Shadow of the Cross", "In the Killing Fields" czy "Ancient Empire" naprawdę kopią tyłki. Daleki jestem od zachwytów co ponieniektórych recenzentów, ale z pewnością "When Empires Fall" to bardzo udany debiut, a Ancient Empire zapowiada się na konkretny band. Będę im się bacznie przyglądał. (4,5) Maciej Osipiak

dnie podobne do tych zagranych w przeszłości. Taki "Wooden Leg" z prostym refrenem, gdzie zespół powtarza jedną frazę w koło mógłby się znaleźć na poprzednich płytach Alestorm. Płyta posiada - o dziwo - mocny wstęp. Taki mocniejszy, agresywniejszy "Walk The Plank" przypomina materiał z debiutu. "Drink" promował album i w sumie to był bardzo dobry strzał, bo to jeden z najjaśniejszych kawałków na płycie. Jest w nim folk pełną gęba i piracka radość. To murowany hit koncertowy. Dobrze też wypada bardowy "Magnetic North", jednak moim faworytem dość szybko stał się najdłuższy utwór na płycie, a mianowicie "1741 (the Battle of Cantagena)", z ciekawym wejściem, w pełni trafionym głównym motywem i melodią. Można doszukać się w nim wpływów Running Wild czy Sabaton. Może to jest pomysł na kolejne albumy? Mam taką nadzieję. Zespół stara się grać agresywnie, co potwierdza w "Surf Squid Warfare". Na uwagę zasługuje też rozbudowany "Sunset of the Golden Age", który trwa ponad 11 minut. Pierwszy raz zespół zabrał nas w tak epickie rejony. Album ma dobre momenty, jest melodyjny i piracki. Jednak nic się nie zmieniło w muzyce Alestorm. W kółko dostajemy te same zmielone riffy i melodie. Jest to już nieco nużące. Może czas wprowadzić jakieś zmiany? Czas nieco odświeżyć formułę? Ta stara już została wyczerpana i trzeba coś z tym zrobić. Czas pokaże jak Alestorm rozwiąże ten problem. (3,5) Łukasz Frasek

Alestorm - Sunset of the Golden Age 2014 Napalm

W przypadku płyt Alestorm wiem czego się spodziewać, co mogę dostać i podejrzewam, że długo ten stan rzeczy się nie zmieni. W końcu to radosne granie będące mieszanką power metalu i folk metalu bazujące na pirackich historiach sprzedało się znakomicie. To już czwarty krążek na koncie Brytyjczyków i właściwie nic się nie zmieniło. Nawet przyjście nowego muzyka w postaci Elliota Vernona nie odbiło się na nowym albumie "Sunset on The Golden Age". Jedni powiedzą w tym momencie "dość", a inni rzekną "więcej, więcej". Dotarliśmy właśnie do takiego momentu, gdzie muzyka Alestorm już nie zaskakuje, nie jest tak świeża, jak miało to miejsce na debiucie. Tamten album był szczery, pomysłowy i miał kopa. Kolejne albumy były jakby marną kalką tamtego wydawnictwa. Piracki klimat, duża dawka melodyjności, urozmaicone motywy nie wystarczyły. Najwidoczniej zespół sam sobie zaszkodził. Nagrał znakomity debiut, a w dodatku kurczowo się trzyma jasno określonych ram muzycznych. Może czas nieco wykroczyć poza pewne granice? Christopher to prawdziwy piracki wokalista, który napędza grupę i przesądza o atrakcyjności muzyki tej kapeli. Jednak tym razem nie udało się wszystkiego zakamuflować. Technika i wykonanie jest w porządku i problemu należy doszukiwać się w kompozycjach. Są przewidywalne, a często nawet złu-

Alpha Tiger - Lady Liberty 2014 Century Media

12"EP Alpha Tiger to kolejny dowód na potwierdzenie tezy, że Niemcy mają tradycyjny heavy metal we krwi. Trwa to od wczesnych lat 80-tych i mimo, nieuchronnych w tak długim czasie, nie tylko wzlotów ale i upadków , kondycja niemieckiej sceny jest nad podziw dobra. Takiego stanu rzeczy możemy tylko naszym zachodnim sąsiadom pozazdrościć, szczególnie w kontekście tak dobrego materiału jak "Lady Liberty". Jest to trzeci materiał, po wcześniejszych dwóch albumach, materiał zespołu i zapewne pewien punkt wyjścia co do zawartości jego kolejnej dużej płyty. Tytułowy opener to ostry, melodyjny, dynamiczny numer, momentami zbliżający się nawet do speed metalu. "Child In The Haze" jest bardziej urozmaicony, czerpiąc zarówno z klasyki niemieckiego metalu jak i dokonań Iron Maiden. Z kolei wydłużona wersja znanego już "Man Or Machine" łączy orientalny klimat i balladowe partie z melodyjnymi refrenami i siarczystymi przyspieszeniami, przekonując, że także w takich rozbudowanych formach muzycy Alpha Tiger czują się doskonale. (5) Wojciech Chamryk


Ambush - Firestorm 2014 High Roller

To, że ostatnimi czasy wychodzi co raz więcej płyt młodych kapel grających klasyczny oldschoolowy heavy metal to plus. Natomiast minusem jest to, że co raz częściej tym zespołom brakuje własnej tożsamości, czegoś co pozwoliłoby wznieść się ponad przeciętność. Debiutowi Szwedów z Ambush zatytułowanemu "Firestorm" bliżej niestety do tej drugiej kategorii. Materiał ten jest oczywiście bardzo poprawny, momentami naprawdę dobry, ale do płyt swoich rodaków z Ram, Enforcer czy Portrait sporo im brakuje. Umiejętności są, przebojowe numery, melodie, ostre riffy, dobre brzmienie również. Niestety to wszystko jest za mało wyraziste i charyzmatyczne, by przyciągnąć uwagę słuchacza na dłużej. Słychać, że chłopaki są zafascynowani oldschoolowym klasycznym graniem i postawili sobie za cel przywołanie ducha lat 80-tych i nawet im się to udało. Wpływy Judas, Saxon czy Accept są wyraźne. Kilka numerów jest naprawdę znakomitych z "Don't Shoot (Let'em Burn)" na czele. Moja rada jest taka: Popracujcie trochę nad indywidualnym charakterem waszej muzyki, zachowajcie te wpływy, które macie i na drugim krążku może być dużo lepiej. Tym bardziej, że wszelkie ku temu predyspozycje posiadacie. (3,8) Maciej Osipiak

Amulet - The First 2014 Century Media

Kilku młodych chłopaków, uwielbiających mocne rockowe brzmienia, spotykających się na koncertach, marzących o zrobieniu kariery, postanowiło spróbować własnych sił i założyć zespół. Ileż wielkich karier w świecie muzyki metalowej, zaczynało się w ten właśnie sposób. Nie inaczej jest w przypadku londyńskiego bandu Amulet, założonego w roku 2010. Czy młodzi Anglicy mają szansę pójść drogą swych wielce zacnych idoli, jak choćby Black Sabbath? Nazwę tą, wymieniam nie bez powodu, bowiem mistrzowie z Birmingham zdają się być główną inspiracją Amulet. Anglicy na swojej debiutanckiej płycie, serwują nam old-schoolowy, klasyczny hard'n'heavy, utrzymany z reguły w dość szybkich tempach, dbając przy tym o urozmaicenie utworów zmianami tempa czy ciekawymi solówkami gitarowymi. Szczegóły? Zaczynający się kanonadą perkusyjną "Evil Cathedral", przypomina klimatem pierwsze płyty Iron Maiden, jeszcze z Paulem Di'Anno na wokalu. Podobna ekspresja, zaczerpnięta jakby z muzy punkowej. Szybkie tempa usłyszymy jeszcze choćby w "Bloody Night", "Mark Of Evil" czy "Trip Forever", z fajnym riffem gitarowym, ze

szkoły wczesnego Accept. Zdarza się jednak, że muzycy Amulet odrobinę zwalniają i wtedy momentalnie na myśl przychodzi Black Sabbath. "Sacrifice", "Nightmare" czy "Wicked'n'Cruel", to numery, w których bulgoczący bas i mroczny klimat tworzą klimat znany doskonale z płyt ekipy Tony'ego Iommiego. Również rozpoczynający się od odgłosów natury i dzwonów, instrumentalny "Talisman", to jakby wariacja na temat riffu "Iron Man". Dla oddechu w środkowej części płyty usłyszymy jeszcze elektroniczną, instrumentalną miniaturę, zatytułowaną "The Flight". Ciekawa rzecz. Zatem wracając do pytania postawionego na początku a dotyczącego perspektywy dla zespołu, myślę, że chłopaki nie są bez szans. Słychać bowiem, że pomysłów im nie brakuje, umiejętności także. Nie przekonuje mnie natomiast wokalista, śpiewający czystym głosem w umiarkowanych rejestrach. Brak mi tu trochę więcej szaleństwa, ekspresji. Ale od czego są kolejne płyty? (4) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Audrey Horne - Pure Heavy 2014 Napalm

Audrey Horne to postać fikcyjna, która pojawiła się w Twin Peaks. Nam, fanom mocniejszych dźwięków ta nazwa powinna kojarzyć się z norweską kapelą hard rockową, która została założona w 2002 roku z inicjatywy muzyków grających w black metalowych grupach. To miała być odskocznia od "mrocznego świata", a panowie mieli na celu granie muzyki w stylu Faith No More czy Alice In Chains. Na szczęście ich styl ma w sobie coś z heavy metalu bardziej tradycyjnego, osadzonego w latach 80tych. Nie brakuje nutki Iron Maiden, Judas Priest, starego Def Leppard. Z tym ostatnim zespołem na pewno kojarzy się wokal Toschiego, który ma dość łagodny i ciepły głos. To dzięki niemu Audrey Horne brzmi tak hard rockowo. Pomimo sugestii płynącej z tytułu albumu "Pure Heavy" to jest wciąż muzyka hard rockowa, tylko z niewielką domieszką heavy metalu. Tak właśnie należy rozpatrywać nowy album norweskiej grupy - okładka rodem z twórczości Krokus, czy ZZ Top ma też oczywiście podziałać na naszą wyobraźnię. Z płyty wybrzmiewa radość, a także luźne podejście do tematu i to słychać już na samym wstępie, gdy płytę otwiera "Wolf in My Heart". Prosty motyw, nieco popowy klimat, trochę AC/DC, ale spełnia to swoją rolę. Znacznie ciekawszy wydaję się szybszy "Holy Roller", który zabiera nas w rejony Motörhead. Więcej heavy metalu pojawia się nam w "Volcano Girl" czy "Into The Wild", które potrafią przyprawić o szybsze bicie serca. Płyta jest pełna solidnych i czasami nawet pomysłowych motywów gitarowych, czego dowodzi rytmiczny "Gravity". Jest w nim nieco bluesa, nieco progresywnego rocka, co dało bardzo ciekawy utwór osadzony w latach 70-tych. Najmocniejszym punktem nowego albumu jest bez wątpienia przebojowy "High and Dry", który ukazuje bardziej metalowe oblicze norweskiej kapeli. Na końcu mamy bardziej rozbudowany "Boy Wonder" i jest w nim wszystko, co

najlepsze w tym zespole. Jest pomysłowy riff, zmiany temp, melodyjny charakter. Brzmi może to i znajomo, może i Audrey Horne nie wyróżnia się na tle innych kapel, ale z pewnością jest to solidna formacja, która wie jak grać hard rocka na dobrym poziomie. Nic, tylko słuchać i relaksować się. (4,5) Łukasz Frasek

Ancient Bards - A New Dawn Ending 2014 Limb Music

Ciekawe co by było gdyby w Rhapsody śpiewała kobieta? Na szczęście nie musimy bardzo poruszać swojej wyobraźni. Jedynie co musimy zrobić to odpalić nowy album włoskiej formacji Ancient Bards, który nosi tytuł "A New Dawn Ending". Nie tylko kraj i styl łączy Ancient Bards i Rhapsody of Fire, ale jeszcze coś. Obie kapele stawiają na bogate aranżacje, na podniosłość i wręcz filmowy brzmienie. Ancient Bards czerpie garściami od bardziej doświadczonych kolegów, ale nie popełnia takich błędów jak Rhapsody of Fire na swoim ostatnim albumie. Przede wszystkim nie stawia bogactwa dźwięków i efektów nad to, co jest metalowe. W dodatku Ancient Bards po raz kolejny potwierdził fakt, że wie jak skomponować przebój, a więc utwór, o którym zapomnieć nie łatwo. Pewnie się zastanawiacie po co nam kolejny zespół, który czerpie garściami od takich zespołów jak Rhapsody, Luca Turilli, Dark Mork czy Fairyland i czy kapela która gra od 2006 roku jest wstanie nas czymś zaskoczyć? Akurat Ancient Bards to jedna z tych ciekawszych formacji z gatunku symfonicznego power metalu, jedna z tych, w której od początku drzemał potencjał i która od początku zachwyciła pomysłowością i aranżacjami. Może nie jest czymś nowym, ale pokazała, że można odtworzyć najlepsze lata Rhapsody, że można stworzyć wysokiej klasy power metal o symfonicznym zabarwieniu, gdzie liczą się emocje, wykonanie, efekty i epickość. Co ciekawe, włoski zespół ma na swoim koncie trzy albumy, na których pokazuje nieustanny rozwój. "The New Ending" to najbardziej dojrzały album tej formacji i najbardziej dopieszczony pod każdym względem. Jest to niewątpliwie najciekawszy album roku jeśli chodzi o symfoniczny metal. Ancient Bards zaszalał tym razem i pozwolił sobie na całkiem obszerny materiał, który trwa 70 minut. Sporo. Można mieć wręcz obawy, że za dużo. Faktycznie w niektórych momentach można odczuć zmęczenie, ale zespół wychodzi z tego zwycięsko. Ancient Bards nie kryje nawiązań do Rhapsody, co widać choćby w tym, że za okładkę odpowiada Fellipe Machado Franco, a na płycie pojawia się sam Fabio Lione w utworze "The Last Resorts". Jest to utwór bardziej wyrafinowany, nieco progresywny, a nawet nieco przesiąknięty Nightwish.. Płyta zaczyna się klimatycznie bo od "Before The Storm", ale to jest krótkie intro, które ma zbudować odpowiednie napięcie. Następny track, "A Greater Purpose" to jeden z najlepszych utworów jakie stworzył Ancient Bards. Ma wszystko, co

lubię w symfonicznym power metalu szybkość, zwroty i zmiany, a wszystko prowadzone przez pomysłowy motyw gitarowy. Co ważne, partie klawiszowe i symfonika nie są nachalne, ani nie dominują nad gitarami. "Flaming Heart" to następny znakomity utwór o nieco bardziej rytmicznym charakterze, który potwierdza, że zespół się rozwinął jeśli chodzi o tworzenie chwytliwych kompozycji. Tajemniczy klimat, o nieco fantastycznym charakterze sprawdza się doskonale. Słychać, że jest to metalowy album, a nie jakiś soundtrack filmu, bo wyczyny Claudio są słyszalne i można przytaknąć, że pokazuje on swoją muzyczną dojrzałość i to jakim wartościowym gitarzystą jest. "Across This Life" to taki mały popis jego talentu i tego, jak ciekawe riffy potrafi stworzyć. Można śmiało ten kawałek uznać za najostrzejszy na płycie. Wszystko idzie po myśli zespołu i nawet kiedy rezygnuje on z agresji na rzecz romantycznego klimatu jak w przypadku "In My Arms" wciąż jest to atrakcyjne granie i wciąż wzbudzające emocje. Z kolei najszybszym utworem na płycie jest energiczny "In The End" - to się nazywa prawdziwy power metal! Na szczególną uwagę zasługują podniosłe i złożone dwa kolosy, które łącznie trwają prawie 30 minut. "Showdown" i "The New Dawn Ending" to ozdoba całego albumu. "A New Dawn Ending" to już trzeci album tej formacji i jest to póki co najciekawsze dzieło jakie udało im się do tej pory stworzyć. Przede wszystkim słychać ambicje, pomysłowość i dojrzałość muzyków. Wokalistka, Sara rozwinęła na tym krążku skrzydła. Stała się prawdziwą wokalistką, która śpiewa czysto, z emocjami i może śmiało konkurować z najlepszymi. I kto by pomyślał, że Ancient Bards nagra wartościowy album, który będzie najbardziej zjawiskowym wydawnictwem w roku 2014 jeśli chodzi o symfoniczny power metal. Polecam. (5) Łukasz Frasek

Avatarium - Avatarium 2013 Nuclear Blast

Można powiedzieć, że tak naprawdę to album Candlemass. Mógłby nim w każdym razie być, bo to nowy projekt Leifa Eldinga, który założył go razem z dwoma byłymi muzykami Candlemass, perkusistą grupy Tiamat oraz uzdolnioną wokalistką Jennie-Ann Smith. Candlemass będący w czymś w rodzaju zawieszenia, a przynajmniej od wydawania nowego materiału, na pewno by się tego albumu nie powstydził, bo zarówno w brzmieniu, jak i sferze kompozycyjnej to jest po prostu Candlemass, tylko pod nową nazwą i z żeńskim wokalem, który znakomicie wpasował się w całość. Poprzedzony niezłą EPką "Moonhorse" jest albumem udanym, choć to niestety trzeba przyznać, dość wtórnym. Niecałe pięćdziesiąt minut muzyki od Eldinga i spółki powinno jednak ucieszyć tych, którym brakuje nowości od macierzystej formacji Leifa czy od Solitude Aeternus, które jak na złość nie wydało nic nowego od 2006 roku. Na debiutanckim albumie Avatarium znalazło się siedem numerów i otwiera go znany już z EPki

RECENZJE

115


"Moonhorse". Ciężkie, wolne tempo, podniosły klimat i świetny kroczący bas. Lekkie, trochę Tiamatowe zwolnienie do pierwszego pojawienia się wokalu Smith i znów uderzenie. Utwór zbudowany na zasadzie kontrastu, ale wypadający wprost niesamowicie. Po dziewięciu minutach następuje utwór drugi "Pandora's Egg", który rozpoczyna się od usypiacza czujności i łagodnego wokalu Smith i kolejnego ciężkiego uderzenia, na którym także mamy wokal Smith i wypada znakomicie przywodząc na myśl nieodżałowany niderlandzki The Devil's Blood czy francuski Cauchemar. Równie udany i ciężki jest utwór tytułowy, który już bez wstępów wtacza się i dopiero po chwili delikatnie rozchodzi się w delikatniejszy fragment. Świetny jest też melodyjny "Boneflower" do którego przed oczami ma się wręcz teledysk z tańczącymi faunami, driadami i innymi leśnymi upiorami i istotami. W podobnym duchu swoje utwory buduje znakomita brytyjska grupa Purson, która jawnie nawiązuje do lat 60-tych i 70-tych, barwnymi strojami i przepychem w swoich teledyskach i zdjęciach. Piątym numerem jest "Birds Of Prey" gdzie znów pojawia się usypiacz czujności, a potem raz po raz przyspieszamy i znów zwalniamy. Marszowy, "Tides of Telepathy" rozkręca się powoli i mrocznie, ale potem zwalnia do pięknych, monotonnych i ciemnych pasaży i świetnych linii wokalnych znakomitej Smith. Finałowy "Lady in the Lamp" także rozpoczyna się leniwie, niemal kołysankowo i wtedy, kiedy już jest nam błogo i przyjemnie, czyli na sam koniec serwuje się nam mocniejsze, ale nie ostrzejsze uderzenie. Kawałek przepięknie się rozwija i pokazuje nieco bardziej melancholijną i bardziej tajemniczą stronę Candlemass. Nie jest to płyta, która wyważa drzwi. Nie odkrywa się na niej prochu i wcale nie tego się oczekuje po niej. Nie przeszkadza w nim nawet silne deja vu i jedno kopyto wszystkich kompozycji. To bardzo sprawny, porządnie ryjący banię doom metal od wyjadaczy dla wyjadaczy. Do tego dorzucono znakomite brzmienie i ciekawy kontrast w postaci Smith. Liczę na to, że nie będzie to ich jedyne wydawnictwo, a także że prędzej czy później Candlemass znów wyda nowy materiał, bo Elding ma jak słychać, masę znakomitych pomysłów w zanadrzu. (4,2) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Axe Crazy - Angry Machines 2014 Self-Released

No proszę moda na retro heavy metalowe granie dotarła do Polski. I to za sprawą kapeli z miasteczka Lędziny. Mimo, że team jest stosunkowo młodym tworem to wszystko wydaje się przemyślane i dopracowane. Już nazwa sugeruje z czym będziemy mieli do czynienia. Axe Crazy jednoznacznie kojarzy się z nagraniem kapeli z nurtu NW OBHM, a mianowicie z Jaguarem. Potwierdzają to również pierwsze dźwięki tytułowego utworu z debiutanckiej EPki chłopaków ze Śląska. Reszta materiału to zaś ugruntowuje. Nurt NWOBHM i klasyczny heavy metal to domena Axe Crazy. Nie bardzo rozumiem czemu

116

RECENZJE

zespół stara się, żeby ich zaliczać do nurtu har'n'heavy. Owszem heav metal z wczesnych lat osiemdziesiątych zawiera elementy hard rocka, ale co miałby innego zawierać? Być może to rezultat balastu polskiej sceny, która ma swoją wizję, co to jest heavy metal (a także hard rock). Wystarczy zajrzeć do polskojęzycznej i anglojęzycznej Wikipedii, aby przekonać się o zasadniczych różnicach - jeśli chodzi o genezę tego nurtu - które dzielą polskiego maniaka od reszty. No ale my tu nie o tym, ale o świeżutkiej i nowiutkiej EPce "Angry Machines". Jak już nadmieniłem płytka zaczyna się dynamicznym, mocnym i surowym graniem, tęgo nawiązującym do brytyjskiego muzykowania z pierwszych lat osiemdziesiątych, acz nie pozbawionym melodii. Tak w ogóle kawałek "Angry Machines" ma mocną i łatwo wpadającą w ucho melodię. Śmiało można powiedzieć, że robi tu za przebój. Następna kompozycja "Hungry For Life", to znowu mocne riffy, dynamika, ciekawy temat muzyczny, ubarwiony ciekawym solem. Co prawda nie ma tu tak miłej melodii jak na poprzedniczce, ale ani na trochę nie wypada z klimatu oldschoolowego heavy metalu. Natomiast "Sabretooth Tiger" rozpędza się jeszcze bardziej - bo generalnie kawałki Ślązaków są dość żwawe - dzięki czemu mocniej możemy docenić umiejętności gitarzystów. Chłopaki popisują się. Ostatnim zaś utworem ("Running Out Time"), kapela powraca do atmosfery z dwóch pierwszych kawałków. Oprócz odnalezienia w nim wszystkich atutów kapeli, utwór ten wyróżnia refren, który próbuje konkurować z tym z "Angry Machines". Produkcja i brzmienie może nie wyśmienite, ale na pewno udane, spokojnie można płytkę postawić obok tych oldschoolowych wydawnictw z zachodu. Muzyków można pochwalić, za talent, udane ożywienie starej muzy, umiejętności własne i za wykonawstwo. Dodatkowo wyróżniłbym Michała (Michaela) Skotnickiego, który dobrze poradził sobie z repertuarem Axe Crazy. Co nie jest tak oczywiste jeśli chodzi o polską scenę. Jak wspominałem na początku kapela ma wszystko przemyślane i dopracowane. EPka jest wydana własnym sumptem, ale band pokusił się o profesjonalne wytoczenie CD, oprawienie go w digipack, zaś cover ozdabia obrazek Jerzego Kurczaka, który jak zwykle swoje prace dla takich zespołów, utrzymuje w konwencji kiczu lat osiemdziesiątych. Zawsze dziwiłem się, dlaczego muzycy zafascynowani klasycznym heavy metalem, nie sięgają po usługi tego artysty, przecież dla polskiej sceny jest np. niczym Ed Repka dla cywilizowanego świata. Do tego profesjonalne zdjęcia (hello Robert) a i image nawiązuje do lat osiemdziesiątych. Muzycy z Lędziny udowodnili, że mają potencjał. Bardzo liczę, że będą dalej rozwijali się bez przeszkód. Jak na razie Axe Crazy nie można postawić obok Enforcer, RAM, Portrait ale przy Axxion, Hitten czy Night Demon, jak najbardziej. (4,5) \m/\m/ Axegressor - Last 2014 Listenable

Tych czterech młodych Finów thrash kręcił i interesował od najmłodszych lat. Zamiast więc podrygiwać w rytm tanecznych pseudo przebojów czy zachwycać się nijakim rockiem, wchłaniali niczym gąbka kolejne płyty i zespoły oraz chodzili na koncerty. W końcu status fanów przestał im wystarczać, założyli zespół i chyba nie żałują tej decyzji, bo każda z ich trzech płyt cieszy się coraz większą popularnością. Najnowsza

"Last" to krótki, trwający niespełna 37 minut, bezlitosny thrashowy cios. Inspirowany bezpośrednio surowym, teutońskim thrashem, bo Destruction, Kreator i Sodom niezaprzeczalnie miały na Axegressor ogromny wpływ ("Lead Justice", "Social Pressure", "Determinator"). Dochodzą do tego szaleńcze tempa wywiedzione z crossover (dwuminutowy "Command To Last"), nie brakuje też momentów kojarzących się, zarówno instrumentalnie jak i wokalnie, z np. Legion Of The Damned ("Merciless Reality Check"). Mamy też bardziej zróżnicowane numery jak opener "Freedom Illusion" i gdyby nie nieliczne wpadki typu totalnie syntetyczne, schrzanione brzmienie perkusji chociażby w "15", byłoby naprawdę perfekcyjnie. Ale i tak jest nieźle! (4,5)

sobie w brodę. Do wydania "Deluxe Edition" dołączono dysk z trzema nagraniami "live". Są nimi "Nasty Reputation", "Strong As A Rock" oraz "Medley (Too Late/Call Her Princess/Eternal Prisoner/ Too Late)". Utwory zostały nagrane podczas koncertów w Niemczech a dokładnie w Erfur. Ukazują zespół w wyśmienitej formie. Dodatkowo dołączono wideo do utworu "Long Way To Go". Także tylko ci kolekcjonerzy, którym brak jakiegokolwiek nagrania w kolekcji spędza sen z powiek sięgnie po tą wersję. W tym wypadku wystarczy mieć podstawową wersję. (4,5) \m/\m/

Bane Of Bedlam - Monument Of Horror 2013 Self-released

Wojciech Chamryk

Axell Rudi Pell - Into The Storm Deluxe Edition 2014 SPV

Ostatnio jesteśmy atakowani różnymi wydaniami w pod tytule "Deluxe Edition". Głównie są to wznowienia starych tytułów, remasterowanych, z dodatkowymi nagraniami. Trafiają się również nowe albumy, które od razu wychodzą w iluś tam wersjach tak, że biedny fan nie bardzo wie co robić. Bywają też takie publikacje - tak jak w wypadku Pella - że inna rozszerzona wersja wychodzi po jakimś czasie. Recenzja "Into The Storm" już była na łamach naszego magazynu. Przypomnę jedynie, że albumy Axla Rudi Pella są zawsze na dobrym poziomie, choć niepozbawione są wahań formy. Być może dlatego, wielu spycha jego twórczość do rzemieślniczej działalności. W naszym środowisku przychodzi to o tyle łatwiej, że Axell swoją muzę oparł o dokonania Ritchie Blackmora, a szczególnie erę Rainbow. Nie cieszy się ona wielką estymą wśród maniaków. Jeszcze mniej poważają oni umiejętności i wirtuozerię gitarzystów. No cóż fani nie byliby fanami, gdyby zważali na takie podejście, tym bardziej, że znają od czego zaczynał Axell i wiedzą że od dawna kroczy on swoją ścieżką oraz trudno byłoby nagrywać albumy gwarantujące wysoki artystyczny poziom będąc jedynie rzemieślnikiem. "Into The Storm" wydaje się albumem należącym do tych bardziej udanych. "Long Way To Go", "Burning Chains", "Changing Times" i "Touching Heaven" wyśmienicie podkreślają walory Axla Rudi Pella i spółki. Jednak najważniejszym i zarazem najmocniejszą pozycją na tym krążku jest utwór tytułowy, "Into The Storm". Długi, złożony, klimatyczny, epicki, z przepięknym orientalnym motywem. Fani Pella wyczekują takich kompozycji. Ci co mają ten album w normalnej wersji nie muszą pluć

Australijscy thrashersi debiutują w wielkim stylu. Już EP-ka "The Last Testament" niejako zapowiadała, że stać ich na wiele, ale na "Monument Of Horror" poszli do przodu, zdecydowanie wyprzedzając licznych miernych naśladowców klasyków gatunku. Konsekwencja i determinacja w połączeniu z poziomem wykonawczym i kompozytorskim zaowocowały płytą rzucającą o podłogę/wciskającą w fotel od pierwszego przesłuchania. Co ciekawe Bane Of Bedlam nie lubią się ograniczać. Czerpią więc z dokonań amerykańskich mistrzów thrashu, by wymienić tylko Exodus, Testament czy Overkill, dodając do tego brutalną intensywność wczesnych Destruction, Kreator oraz Sodom. Stąd zarówno popisy techniczne godne wirtuozów techno thrashu, błyskotliwe solówki - chociaż akurat tu dużo do powiedzenia miał udzielający się gościnnie producent i zarazem gitarzysta Teramaze, Dean Wells oraz chwytliwe melodie i balladowe partie, jak i bezkompromisowa brutalność, szaleńcze przyspieszenia i intensywność takich kompozycji jak "Woken By The Horde", "Torture" czy "Murder". Żeby nie było za prosto większość utworów z "Monument Of Horror" to 5-7 minutowe, zróżnicowane i wielowątkowe perełki, a wokalista Brad Parker z lubością dokłada do tej iście piorunującej mieszanki całą paletę opętańczych wrzasków i niskich, kojarzących się z growlingiem, wokali. Sekcja rytmiczna też nie wypadła sroce spod ogona - ten klangujący bas w utworze tytułowym!, dlatego kto wie, czy za jakiś czas nie będziemy wymieniać nazwy Bane Of Bedlam obok Hobbs' Angel Of Death? (5) Wojciech Chamryk Beneath - Antidote 2014 Self-Released

Słucham tej płyty po raz kolejny i ponownie utwierdzam się w przekonaniu, że był to czas stracony. Szwedzi z Beneath grają bowiem dość brutalny, ale totalnie wtórny i koszmarnie nudny thrash metal. Jak na zespół, istniejący z przerwami od 20 lat, naprawdę nie mają się czym na "Antidote" pochwalić, nie dziwi mnie też, że wcześniej nagrywali tylko demówki i dopiero teraz doczekali


się wydanego własnym sumptem albumu. Ten ich thrash jest w dodatku jakiś dziwny: czasem podszyty jakimiś nowomodnymi, wręcz nu metalowymi wtrętami ("Vengeance I Breathe"), black ("Blissfully Numb") czy crossover death metalem ("In The Shadow Of The Beast", "Killed In The Woods"). Brzmi to wszystko niczym jakiś totalny miszmasz i nie za bardzo się sprawdza, tym bardziej, że w typowo thrashowych łupankach zespół wypada znacznie korzystniej. Na minus muszę im też zapisać dwie najdłuższe, trwające ponad 10 ("Harvest Of Mankind") oraz ponad 12 minut ("The Antidote") kompozycje. W założeniu miał to być chyba popis muzyków w rozbudowanych, długich formach, ale tego typu utwory powinni pozostawić lepszym kompozytorom i aranżerom - w ich wydaniu brzmią one niestety jak zlepek przypadkowych, nudnych pomysłów. (2,5) Wojciech Chamryk

Bigelf - Into the Maelstorm 2014 InsideOut

Amerykańska grupa Bigelf z całą pewnością nie należy do tych znanych. Raz w 2009 roku, byli co prawda w Polsce, ale nie wydaje mi się, aby zebrała liczną rzeszę fanów. Niewątpliwie jest to jednak grupa zaskakująca na uwagę. Ta istniejąca już od dwudziestu trzech lat grupa, niedawno przeszła poważne zmiany w składzie i wydała swój dopiero czwarty album studyjny. Co się na nim znalazło? Zanim odpowiemy na to pytanie przyjrzyjmy się ostatnim wydarzeniom związanym z Bigelf. Gdy w 2010 roku z zespołu odeszli wszyscy członkowie, oprócz lidera Damona Foxa (w Bigelf grającego od samego początku) i basisty Duffy'ego Snowhilla (grającego w grupie od 2000 roku) oficjalnie zawieszono działalność. Jednakże już w dwa lata później Fox ogłosił, że Bigelf nagra nowy album studyjny, a później wyruszy w trasę koncertową promującą nowe wydawnictwo. W zespole znalazł się nowy gitarzysta oraz sesyjny perkusista, którym okazał się być Mike Portnoy, były członek najbardziej znanego progresywnego zespołu w historii, czyli Dream Theater. "Into the Maelstorm", bo taki tytuł nadano czwartemu krążkowi swoją premierę miał w maju tego roku. Na tle pozostałych albumów Bigelf nie różni się on jakoś szczególnie. Nadal sięga się tutaj po klasyczny, surowy hard rock oraz po progresywne formy z lat 70-tych. Bliżej jednak temu albumowi do poprzedzającego go "Cheat the Gallows", aniżeli dwóch pierwszych płyt, które po latach, choć nadal świetne, nie robią na słuchaczu większego wrażenia. Na najnowszym wyraźnie zachowano cechy charakterystyczne poprzedniego albumu, w

którym dominowały dźwięki ostre, melodyjne i na wskroś nowoczesne, a przecież mające swoje korzenie w zamierzchłej już przeszłości sprzed czterech dekad. Taki też jest najnowszy album, który dla wielu będzie pierwszą poważniejszą przygodą z muzyką tej grupy. Nie dlatego, że za perkusją zasiadł Portnoy, ale choćby dlatego, że jest to granie bardzo nietypowe i odmienne od tego, co obecnie spotyka się w muzyce progresywnej. Żaden z zespołów też tak bardzo jak Bigelf nie potrafi wprowadzać w hipnozę. Upływ czasu i postępująca mechanizacja naszego życia to jak sądzę główny temat tego krążka. Widać to po okładce, na której widać wskazówki zegara odmierzające czas do kresu, mamy czaszkę symbolizującą upadek człowieczeństwa i wreszcie psychodeliczne, wyraźnie obracające się czerwonoczarne pasy przypominając e oko cyklonu pochłaniającego wszystko co stare i niepotrzebne na swojej ścieżce. Świadczą o tym też poszczególne tytuły utworów, które znalazły się na płycie, jak choćby otwierający ją "Incredible Time Machine", "Hypersleep" czy "Control Freak". W warstwie muzycznej wciąż jest bardzo dziwnie: stare w genialny sposób łączy się tutaj z nowszym brzmieniem, ostre dźwięki przenikają się z hipnotyzującymi zwolnieniami i świetnym, delikatnym wokalem Damona Foxa czy wreszcie z wszechogarniającym niepokojem i strachem. Przedziwny mariaż jaki znalazł się na tej płycie naprawdę potrafi wywołać ciarki na plecach, mimo że nie jest to przecież żadna horror story. Może to wpływ tej gęstej atmosfery nieznanego, a może właśnie te psychodeliczny element spajający w całość przeszłość i przyszłość tak twórczości Bigelf, jak i całej przyszłej muzyki rockowej i metalowej, nie tylko nastawionej na szeroko pojętą progresywność? Wreszcie należy zwrócić uwagę na grę Mike'a Portnoya, który nie sili się tutaj na prezencję swojej osobowości czy szczególnie wyraźne odciskanie piętna. Jego gra jest tutaj dość delikatna i wyważona, trochę za bardzo moim zdaniem ustawiona jako tło, wyciszona i czasami bez szczególnego wyrazu. Na pewno jednak nie można powiedzieć, że odwalił powierzoną mu robotę, skasował i sobie poszedł: bo nawet mniej intensywna gra Portnoya pozostaje grą Portnoya, charakterystyczną i wyczuwalną na kilometr od głośnika. Faworytami pośród utworów, które znalazły się na tej płycie, może być każdy z osobna, ale szczególnie wyróżnia się fantastyczny, wielowarstwowy "Hypersleep" czy równie porywająco skomponowany "The Professor & The Madman" w którym kapitalnie połączono gitarę flamenco z mrocznym Deep Purplowym, wręcz kosmicznym klimatem klawiszy i filmową atmosferą wyrwaną niczym z jakiegoś starego horroru. W dodatku można nawet odnieść skojarzenia z ostatnią płytą grupy Mastodon "Once More 'Round The Sun", która przecież wyszła miesiąc później. Równie intensywny jest "Control Freak" będący ewidentną kontynuacją muzycznej ekspresji z poprzedniego albumu Bigelf czy finałowy "ITM". Być może jest to najlepszy album Bigelf, ale powinni to ocenić ci, którzy znają grupę dłużej. Dla osoby, która poznaje ją dopiero teraz na pewno będzie jedną z najciekawszych tegorocznych premier. Album ma dopracowane brzmienie, masę zmian tempa, świetnych melodii, ciężkich i wolnych fragmentów i przede wszystkim spajający ją zamysł artystyczny i temat, czyli to, czego wielu współczesnym płytom po prostu brakuje. Muzyce Bigelf, zwłaszcza tej z nowego albumu, trzeba dać się porwać w pełni, albo nawet nie pró-

bować tego robić, bo gdy nuż się to zrobi, nie będzie drogi z powrotem. Mam też nadzieję, że na piąty album tego zespołu nie trzeba będzie czekać kolejnych długich sześciu lat. Ocena: (4,8) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Black Trip - Goin' Under 2013 SPV

Black Trip to szwedzka supergrupa, mająca w składzie byłych i obecnych muzyków, m.in. Entombed, Nifelheim, Necrophobic, Dismember, Necrophobic czy Enforcer. I ta ostatnia nazwa jest właściwym tropem, niezwykle trafnie określającym stylistykę debiutanckiego albumu zespołu. Peter Stjärnvind wraz z kolegami grają bowiem klasyczne hard 'n' heavy, zakorzenione w przełomie lat 70-tych i 80tych. Mamy tu więc wpływy Iron Maiden, Saxon, Mercyful Fate, Angel Witch, ale także Scorpions i Thin Lizzy, łączące się w wysokooktanową mieszankę podaną na maksymalnie szybkich obrotach. "Voodoo Queen" i "Radar" to perfekcyjny, rozpędzony początek. Jest czad, energia i duża dawka melodii, do tego pojedynki obu gitarzystów i fantastyczny, zadziorny śpiew Jospeha Tholla. W "Putting Out The Fire" robi się nieco spokojniej, bo to niezwykle chwytliwe połączenie wszystkiego co najlepsze z wczesnych dokonań Scorpions i Def Leppard, ale już po pięciu minutach rozpędza się, wyraźnie inspirowany "Running Free" Iron Maiden, "No Tomorrow", z charakterystycznym rytmem, melodyjnym unisono, kolejnym gitarowym pojedynkiem i szorstkim głosem "pod" Paula Di'Anno. "Tváø Ïábla" to mroczniejszy, ale równie przebojowe jak w czterech wcześniejszych utworach, oblicze Black Trip, podobnie jak ballada "Thirst". Przedziela je ultraszybki, niespełna trzyminutowy strzał "The Bells", a na koniec dostajemy melodyjny, kojarzący się z najlepszymi latami Thin Lizzy, utwór tytułowy. "Goin' Under" zdecydowanie wyróżnia się na tle coraz liczniejszych retro rockowych płyt - tych 35 minut to nie tylko sentymentalna podróż w przeszłość, ale zarazem dowód na ponadczasowość takiej klasycznej muzyki. (5,5) Wojciech Chamryk Black State Highway - Black State Highway 2014 HNE

Złożony ze studentów Brighton Institute Of Modern Music zespół Black State Highway może okazać się kolejną rockową sensacją. Tych pięcioro młodych ludzi (średnia wieku niecałe 23 lata), pochodzących z Litwy (charyzmatyczna wokalistka Liva Steinberga), Szkocji, Anglii i Szwecji wymiata bowiem tak siarczystego klasycznego rocka/hard rocka, że niemal błyskawicznie przypominają się najlepsze czasy Led Zeppelin, Black Sabbath, The Who czy chociażby Wolfmother. I to nie tylko dlatego, że urozmaicony, balladowo - orientalno - mocarny "Broken" czy bardziej bluesowy "Common Man" to wypisz-wymaluj Zeppelini, a w finałowym "Trouble" pobrzmiewają echa tego, czym pod-

bił słuchaczy na swych dwóch pierwszych płytach Andrew Stockdale. Młodzi muzycy grają bowiem te, wydawałoby się archaiczne i dawno zapomniane dźwięki, z wielką werwą, entuzjazmem i zaangażowaniem, co dodaje poszczególnym utworom ogromnej świeżości i energii. Równie przekonywująco co w hard rockowych czadach wypadają też w balladowo-psychodelicznym "Free", nie są też bez szans na listach przebojów, dzięki singlowemu "Ain't Got Know", "Sacrifice" czy wspomnianemu już "Trouble". CD "Black State Highway" to niewiele ponad dwa kwadranse klasycznego rocka na najwyższym poziomie, myślę jednak, że pełnię swych umiejętności zespół pokazuje na koncertach, bo to muzyka zdecydowanie stworzona do wykonywania na żywo. (5) Wojciech Chamryk

Blaze Bayley - Soundtracks Of My Life 2013 Blaze Bayley

Były wokalista Iron Maiden przygotował sobie niedawno wyjątkowe podsumowanie na 50-te urodziny oraz 30-lecie kariery, zapoczątkowanej na początku lat 80-tych w Wolfsbane. "Soundtracks Of My Life", z oczywistych względów, obejmuje tylko wycinek jego dyskografii, dotyczący przede wszystkim lat po rozstaniu z ekipą Steve'a Harrisa. Wśród 30 utworów wypełniających dwie płyty CD mamy więc wszystko to co najlepsze z płyt sygnowanych Blaze oraz Blaze Bayley, zarówno w wersjach studyjnych jak i koncertowych. Dodatkowo materiał zremasterowano, ale był to chyba zabieg czysto kosmetyczny, skoro w grę wchodziły utwory sprzed kilku czy kilkunastu lat. Oprócz żelaznej klasyki mamy tu też trochę niespodzianek, jak efekt współpracy wokalisty z Thomasem Zwijsenem w postaci "Russian Holiday", zaskakujący, bo akustyczny - tylko głos, gitara i żeński chór w końcówce - "The Clansman" Maidenów oraz dwa nowe utwory. "Hatred" to surowy, rozkręcający się stopniowo numer z patetycznym chórem w refrenie, z kolei szybszy i bardziej dynamiczny "Eating Children" zaskakuje lżejszym, dość przebojowym refrenem. Nie powiem, żeby te dwa nowe utwory w jakikolwiek sposób zachęciły mnie do wyczekiwania na nową płytę Blaze'a, ale dobrze, że wokalista nie odcina tylko kuponów od dawnej sławy, dorzucając do staroci coś premierowego. Tak czy owak, dla fanów - samego artysty, jak i Iron Maiden - rzecz interesująca. (4) Wojciech Chamryk

RECENZJE

117


Bloodevil - Infection 2014 EBM

Otwierające tę płytę wprowadzenie "The Beginning" zdawało się sugerować, że nastąpi po nim klasyczne, metalowe uderzenie, tymczasem Włosi z Bloodevil łoją na swoim albumie bezkompromisowy thrash. Ale czy może być inaczej, skoro muzycy grupy udzielają się też w innych thrashowych załogach, np. perkusista Salvatore Li Causi oraz śpiewający gitarzysta Angelo Bissanti grają jednocześnie w jeszcze bardziej szalonym Thrash Bombz? Jest więc ostro i do przodu, chociaż zespół nie zapomina się w tym szaleńczym pędzie. Dzięki temu mamy liczne, urozmaicające poszczególne kompozycje, zmiany tempa, miarowe zwolnienia, krótkie, ale treściwe solówki, balladowe wstawki, a nawet sporo, kojarzących się często ze starą Metalliką, melodii. Jakby dla przeciwwagi Włosi dość często brutalizują wręcz swoją muzykę, wplatając w poszczególne kompozycje szaleńcze, niemal blastowe przyspieszenia czy brutalne, niskie, ocierające się o growling wokale. Bardzo przekonywująco wypada to zwłaszcza w "Soul Destroyer", "Apocalypse" oraz "Epilogue Of War", jednak "Infection" jest generalnie płytą udaną, godną zainteresowania thrash maniacs. (4,5) Wojciech Chamryk

Boguslaw Balcerak's Crylord - Gates of Valhalla 2014 Power Prog

Po trzech latach od niezłego, debiutanckiego "Blood of the Prophets" Bogusław Balcerak ze swoim zespołem, kontynuuje podróż w zaświaty. Po przyjrzeniu się chrześcijaństwu nadszedł czas na mitologię nordycką. Podobnie też jak na poprzednim albumie, grupę z Warszawy wsparła plejada nazwisk znanych z zagranicznej muzyki metalowej. Czy i tym razem powstał album udany? Najnowszy album od poprzednika jest krótszy o około osiem minut, ale od pierwszej sekundy słychać, że jest zrealizowany z tym samym, dopracowanym i epickim rozmachem. Warszawiaków, jak wspomniałem, ponownie wsparli goście, których nazwiska potrafią przyciągnąć uwagę do tego krążka jeszcze mocniej. Ponownie pojawia się Göran Edman, Carsten "Lizard" Schulz oraz Mark Boals. Są też nowe, mniej kojarzone nazwiska: Fererico Cordera, Ricky Wychovaniec oraz znany z Masterplan, Epysode czy At Vance, Rick Altzi. Okładkę zaś przygotował Carl-André Beckston, który zajmował się też grafiką do między innymi obu płyt Twins Crew, "Tabula Rasa" Bloodbound, dwóch

118

RECENZJE

płyt Seventh Wonder czy do drugiego wydawnictwa Forcentury. Płytę otwiera melodyjny "Passage to the Other Side". Nie należy się jednak spodziewać fajerwerków, jest bardzo sprawnie, surowo i jednocześnie nowocześnie. Następujący po nim "Gates Of Valhalla" jest jeszcze ciekawszy. Mocno nawiązuje się tutaj do progresywnego grania (zagrywki na gitarze), epickiego szlifu wczesnego Helloween, Edguy czy Avantasii, a nawet do Iced Earth. Trzecim numerem jest "metalowy manifest", czyli utwór zatytułowany "We Came to Rock". Tu także wyraźnie nawiązuje się do klasyków power metalu, jednakże nie jest to na szczęście na zasadzie "kopiuj i wklej", bo całość przyprawiono o modne dziś w power metalu, neoklasyczne elementy co dodało świeżości i polotu. Bardzo dobrze wypada rozbudowany, melodyjny "Mirrored Eyes". To jeden z lepszych numerów na płycie, mimo że ponownie nie ma w nim niczego zaskakującego, dźwięki są znane każdemu fanowi power metalu, ale rzadko już teraz słyszy się je zagrane z takim zaangażowaniem i wyczuciem. "Judgment Day" to także jeden z ciekawszych i zarazem najszybszych numerów na płycie. Odrobinę ostrzejszy od poprzedników, z kapitalną atmosferą i znakomitym, chropawym wokalem Altziego. Niemal ośmiominutowy, balladowy "Lost Again" jest najdłuższym kawałkiem i także tutaj możemy usłyszeć progresywne i neoklasyczne szlify. Całość brzmi bardzo, bardzo znajomo, ale przy tak dobrym wykonaniu nie można mieć do tego żalu. Udało się tutaj znakomicie wyważyć "pokłady cukru" i "światełka z zapalniczek" oraz nadmiernie nie rozwlec warstw muzycznych, co niestety w takich numerach zdarza się już niezwykle rzadko. Niektórym może nawet skojarzyć się ten numer z lżejszymi (balladowymi właśnie) numerami Dream Theater z dwóch ostatnich płyt. Znakomity jest kolejny kawałek, dość ciężki i mroczny, a przy tym dość melodyjny i ciężki "Deadnight Serenade". Tu nawet można mieć skojarzenia z nieodżałowanym Dio. Zbliżając się prawie do końca, zachodzimy do "House Of Pain", w którym śpiewający Wychovaniec może przypominać młodego Kiskego. Nieco wolniejszy od poprzednich, ale niepozbawiony ostrych i melodyjnych fragmentów, a przy tym dość skoczny, trochę właśnie w duchu wczesnego Helloween czy Iron Savior. Trochę na przekór nordyckiemu tytułowi i tematyce wracamy na ziemię i w dodatku cofamy się w czasie do Pompej. O nich opowiada, jeden z najlepszych na płycie, numer dziewiąty. Znów jest ciężej i szybciej, ponownie jednak nie brakuje melodii i podniosłego klimatu. Ponownie brzmi to też znajomo, ale mimo to świeżo. Finałowy "War Memorial" trwa prawie siedem minut (bez trzydziestu sekund) będąc drugim najdłuższym numerem na płycie, średnia długość utworów bowiem zawiera się w czasie czterech/pięciu minut. Marszowe tempo nie przeszkadza w kolejnej porcji melodyjnych gitar, podniosłego klimatu i jeszcze jednej porcji doskonale znanych, także wokalnych zagrywek. W żadnym wypadku nie jest to płyta odkrywcza. Dużą zaletą jednak stołecznego Crylord jest umiejętność łączenia progresywnych szlifów z neoklasyką i power metalem, co wychodzi im z polotem i ogromną świeżością. Zagraniczni goście, w tym przede wszystkim, wokaliści każdemu z utworów nadali własny i charakterystyczny rys, chociaż miło by było usłyszeć na tej płycie także polskich wokalistów. Pierwsza płyta mogła też wydać się jeszcze trochę niedopraco-

wana, jakby nie do końca przemyślana i chropawa, ale tutaj brzmienie jest bardzo przyjemne i mimo obranego gatunku, bardzo lekkie. Crylord po raz kolejny udowadnia, że polski zespół może zrealizować płytę na światowym poziomie, z dopracowanym brzmieniem i mimo odgrzewania znanych patentów z ogromną świeżością i pomysłem na własne granie. Wielkiego zachwytu na pewno nie będzie, ale zdecydowanie warto poświęcić im trochę czasu i sięgnąć po tę płytę, zwłaszcza, że jest jeszcze lepsza od swojej poprzedniczki. (4,5) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Brain Dead - Menace From The Sickness

leźć można echa twórczości takich kapel jak Running Wild czy Gamma Ray. Z tego co wiem, jest to piąty pełnowymiarowy materiał skomponowany przez Cedericka, w ciągu ostatnich dwóch lat, zatem facet z pewnością nie cierpi na kryzys twórczy. Lecz, czy wszystko co nagrywa, wzbudzi entuzjazm fanów metalu? Tutaj mam spore wątpliwości. Istnieje mądre powiedzenie, co za dużo to nie zdrowo i myślę, że doskonale pasuje ono do recenzowanej płyty. Kompozycje brzmią jak odrzuty z o wiele bardziej udanej płyty Rocka Rollas, gdzie Cederick działa z innymi muzykami. Widać praca zespołowa, daje czasem lepsze efekty. Trudno mi wyróżnić jakikolwiek utwór. Płyta złożona jest bowiem, z mocno przeciętnych kompozycji i przy słuchaniu jej mamy wrażenie obcowania z jednym strasznie długim, dość nudnym i męczącym utworem. Proponuję autorowi udać się na zasłużony urlop, z przymusowym odpoczynkiem od komponowania. Jestem pewien, że będzie to z korzyścią dla jego kariery. Czasem mniej, znaczy więcej. (2.5) Tomek "Kazek" Kazimierczak

2013 Punishment 18

Wyjące syreny…, odgłosy śmigłowca… i wybuch! Oto zwiastuny thrashmetalowego łomotu prosto ze słonecznej Italii w wykonaniu Brain Dead. Druga płyta Włochów przynosi nam solidny thrash, może i niezbyt oryginalny, ale dobry wykonawczo. Dominują tu patenty rodem z nowojorskiej (Overkill) czy kalifornijskiej (Exodus, Player, Metallica), jednak brzmi to nie po amerykańsku, tylko właśnie tak jak brzmią porządne europejskie kapele thrashmetalowe (w tym też i polskie!). W śpiewie wokalisty, Felixa Liuiniego, czuć inspiracje Bobbym " Blitzem" Elsworthem czy Jamesem Hetfieldem. Najmocniejszymi punktami albumu są niewątpliwie "Evil Dead", "Razor's Edge" czy mający w sobie ducha płyty "Ride the Lightening", z dorobku Metalliki, "Pay for a Belter Life" (poprzedzony akustyczną miniaturą pt. "The Mission"). Bardzo dobre wrażenie pozostawia po sobie tytułowy, rozbudowany "Menace from the Sickness", w którym już na początku przykuwają uwagę partie gitary prowadzącej rodem z Judas Priest. Nie jest to nic odkrywczego ani oryginalnego (o czym już wspomniałem), ale pomimo przykładów wtórności słychać, że zespół stworzył coś swojego, co bardzo miło się słucha. (3) Rafał Mrowicki

Breitenhold - Secret Worlds 2014 Stormspell

Niezmordowany Cederick Forsberg, znany z takich kapel jak Rocka Rollas, Blazon Stone, Mortyr, jakby mało mu było wymienionych zespołów, postanowił uraczyć publiczność solowym projektem, zwanym Breitenhold i płytą zatytułowaną "Secret Worlds". Muzyka na niej zawarta, niczym nie odbiega od kompozycji z innych projektów utalentowanego Szweda, mamy więc do czynienia, z szybkim melodyjnym power-speed metalem, w którym odna-

Bullet - Storm Of Blades 2014, Nuclear Blast

Ach ci Szwedzi, za co się nie wezmą, jeśli chodzi o muzę metalową - sukces. Weźmy taki Bullet - kapela istnieje dziesięć lat z okładem, właśnie nagrała swój piąty studyjny album i bez żadnych skrupułów może stanąć w szranki ze starymi wyjadaczami. Klasyczny hard-rock sączący się bez umiaru z najnowszej płyty Bullet, może nawet niektórych starszych kolegów zawstydzić. Najnowsza płyta Szwedów, poraża bowiem energią, zdumiewa melodyką i kładzie na łopatki ilością hitów. Inspiracje są oczywiste. Wystarczy posłuchać wokalisty Hella Hoffera, który brzmi jak skrzyżowanie Udo Dirkschneidera i Briana Johnsona, przepuszczone przez rurę od odkurzacza. I nie jest to bynajmniej przytyk. Muzycy fundują nam fantastyczną hard-rockową podróż, wypełnioną hitami po brzegi. I powiem wam, że świetnie, iż płyta ma tylko niecałe 40 minut. Przy dłuższym machaniu banią, można nadwyrężyć kręgi szyjne a słuchając płyty "Storm of Blades", nie machać się nie da. Cała płyta trzyma równy, bardzo dobry poziom, jest też kilka perełek. Ultra-melodyjny "Riding High", do którego zespół nakręcił właśnie zabawny teledysk. Ukłon dla AC/DC w postaci "Tornado", robi też kapitalne wrażenie. "Hawk Eyes" z riffem ze szkoły starego Accept, ze świetnym rozpędzonym refrenem. Solówka w tym utworze zawiera fragment sola z pamiętnego "Hotel California" The Eagles. Pewnie to przypadek. Rewelacyjny jest "This One's For You" (czyż właśnie Accept, nie miał takiego utworu), z kapitalnym refrenem i zwolnieniem w środkowej części utworu. Zaczynający się z lekka orientalnie "Hammer Down", to kolejny riff ze szkoły słynnej niemieckiej kapeli i przebojowy refren. Muszę przyznać, że w przypadku tak dobrych utworów, zagranych z kapitalnym feelingiem, w ogóle nie przeszka-


dzają mi tak czytelne odniesienia. Do tego jeszcze, jakby zagubione dzieło ekipy Angusa Younga, świetny "Crossfire". Co za refren. Polecam gorąco najnowszy album Bullet na imprezę, na depresję a także tym, których rozczarował ostatni album Accept. Tym, których nie rozczarował - także (5)

"Wizards Of The Modern World", zarejestrowany w czerwcu tego roku w Malborku. Jest to więc jednocześnie wydawnictwo promocyjne, zapowiadające nowy album zespołu oraz łakomy kąsek dla kolekcjonerów i fanów - do kupienia na koncertach CETI. (5) Wojciech Chamryk

Tomasz "Kazek" Kazimierczak Calibre Zero - Con Las Botas Puestas 2014 Pure Steel

Burning Nitrum - Molotov 2014 Punishment 18

Debiutancka płyta włoskiej thrash metalowej załogi z Bari. W gruncie rzeczy zwykle wiemy czego możemy się spodziewać na nagraniach młodych thrash metalowych załóg, gdyż większość z nich brzmi bardzo podobnie jak nie identycznie. Jak to wygląda w przypadku Burning Nitrum? Trzeba przyznać, że ten zespół ma bardzo ciekawy pomysł na swoją muzykę. Można wyczuć w ich wpływach solidną dawkę old-schoolu, ale też sporo świeżego, zdroworozsądkowego myślenia i instrumentalnej ogłady. Tytuł debiutanckiej płyty Włochów jak i okładka przygotowana przez Eda Repkę, jasno pokazują czego możemy się spodziewać na albumie. W istocie rytmy jakie pogina Burning Nitrum są ogniste i gorące. Zespół prezentuje nam bardzo udany thrash metal okraszony wysokimi, zdartymi wokalami w stylu Vio-Lence i Dark Angel z "Darkness Descends". Nie ma tu miejsca na zbytnie udziwnienia - riffy są proste, lecz bardzo smaczne, solówki są niewyszukane, lecz bardzo miłe dla ucha, same kompozycje nie są na siłę udziwniane, aczkolwiek zostały umiejętnie zaaranżowane. Fajnymi motywami są instrumentalne wstawki, które mogą nas zmylić tym, że mamy czas na odpoczynek i oddech. Zwykle po kilku taktach takiej delikatnej i akustycznej kołderki delikatnych nut następuje zmasowany atak ostrych i zaciętych riffów. Nie ma na tym wydawnictwie nic odkrywczego, jednak bardzo przyjemnie się go słucha. Muzycy sprawili się godnie, a wokalista przeszedł samego siebie swymi wysokimi zaśpiewami, które, gdy zaszła taka potrzeba, szybko obniżały swój lot, szorując chrapliwie po gruzie. Ciekawym faktem jest, że wśród tych Vio-Lencowo, Nuclear Assaultowych riffów znalazło się miejsce na kompozycje o zupełnie odmiennym stylu. Instrumentalny "Nemesis, The Death Star" swym wydźwiękiem i klimatem mocno nawiązuje do klimatów w stylu Watchtower, Voivod i Vektor. Ot, taki epicki, kosmiczny monument pełen progresywnego thrashu w agresywnym stylu. Cóż rzec, no nie ma w "Molotovie" nic rewolucyjnego, jednak jest to album zawierający dobrej jakości thrash metalowy produkt, który powinien usatysfakcjonować niejednego thrasherskiego maniaka. Mamy tutaj szybkość, thrash metalową skoczność, agresję i odpowiednio przygotowaną tupaninę do łomotania banią. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Wątpliwości rozwiewają się właściwie od razu: temu hiszpańskiemu, istniejącemu od niemal dziesięć lat zespołowi kariera na pewno nie grozi. Ile płyt by nie wydali (ta recenzowana jest ich czwartym wydawnictwem) i jakiej firmy fonograficznej by nie zainteresowali, nie sądzę, by ten surowy, totalnie archaiczny, dość prymitywny heavy metal przyciągnął kogoś więcej niż garstkę fanów z Madrytu i oczywiście Niemiec. Muzycy pewnie zdają sobie z tego sprawę, "Con Las Botas Puestas" słucha się nawet dość przyjemnie, ale cały czas mam wrażenie, że coś tu się nie zgadza. Bo jak wytłumaczyć fakt, że obok naprawdę interesujących, trzech-czterech utworów mamy multum nijakich wypełniaczy? Albo dlaczego Ricardo Lazaro eksploatuje do znudzenia tę samą, gardłową manierę we wszystkich jedenastu utworach? Tak więc możemy potraktować tę płytę wyłącznie jako old schoolową ciekawostkę dla fanów pierwszych płyt Zarpa czy Baron Rojo oczywiście z zachowaniem odpowiednich proporcji. (3) Wojciech Chamryk

CETI - AD 2014 2014 Metal Mind

Niniejszy limitowany singel promuje najnowszy album CETI "Brutus Syndrome", którego premiera została zapowiedziana na pierwsze dni listopada. Płyta będzie kwintesencją oraz połączeniem pierwszej płyty CETI "Czarna róża" i naszego ostatniego albumu "Ghost Of The Universe - Behind The Black Courtain" - mówi Grzegorz Kupczyk. Już opener "Wizards Of The Modern World" nie pozostawia co do tego cienia wątpliwości. Marcin "Mucek" Krystek odlicza, nabija rytm i zaczyna się szybka, raptem trzyminutowa kompozycja, łącząca wszystko to co najlepsze z melodyki hard rocka i zadziorności tradycyjnego heavy metalu. Melodyjny gitarowy motyw, dudniący, wyeksponowany bas Tomasza Targosza, drapieżny, wysoki śpiew Kupczyka już teraz można ten utwór śmiało określić mianem jednego z najbardziej przebojowych w dorobku CETI. Obok niego na płytkę trafiły dwie nowe wersje numeru "C.E.T.I'A" z debiutu grupy. Pierwsza z tekstem angielskim jako "Game Of Love", druga zaśpiewana po polsku, zatytułowana "CETI'A AD 2014". Muzycznie rzecz brzmi zdecydowanie mocniej niż 25 lat temu, mamy też fajne współbrzmienia klawiszy Marihuany oraz gitary Bartiego Sadury, który wycina też w końcówce ogniste solo. Oba utwory ukazały się tylko na tym singlu, którego zawartość dopełnia teledysk

Cloven Hoof - Resist Or Serve 2014 High Roller

Cloven Hoof to bodaj najwięksi, obok Angel Witch, pechowcy nurtu NWOB HM. Z tym, że grupa z Wolverhampton stała się ofiarą splotu niesprzyjających i tragicznych wydarzeń, z nieoczekiwaną śmiercią menadżera, Davida Hemmingsa, włącznie, gdy Angel Witch sami zaprzepaścili okazję podpisania długoterminowego kontraktu z EMI, przedwcześnie opijając sukces, którego ostatecznie nie było. Cloven Hoof zaczęli od wysokiego C, to jest MLP "The Opening Ritual", po dwóch latach wydali debiutancki album i mniej więcej w tym czasie ich kariera się załamała. Lider Lee Payne nie poddał się jednak, zespół od 2001 znowu jest aktywny i "Resist Or Serve" jest tego kolejnym, dość przekonywującym dowodem. Nie ma tu rzecz jasna mowy o jakichś objawieniach czy zaskoczeniach, ale - złożony w 3/4 z młodych muzyków - zespół wymiata kawał melodyjnego, siarczystego, momentami dość mrocznego, tradycyjnego metalu. Nie brakuje więc nawiązań do wczesnego okresu kariery zespołu, w postaci surowych, drapieżnych "Call Of The Darkness", "Deliverance" czy "Cycle Of Hate". Bardziej melodyjne, z dość przebojowymi refrenami, są z kolei "Brimstone And Fire" oraz "Hell Diver" z balladowym zwolnieniem. Podobnie rozpoczyna się też i kończy mroczny "Premature Burial", jednak rzecz rozwija się w zupełnie nieballadowym kierunku. Równie urozmaicony jest, znany już z kompilacji "The Definitive Part One" sprzed sześciu lat "Mutilator", nie pierwszy i nie ostatni przykład wzorowej współpracy obu gitarzystów. Warto przy okazji podkreślić kunszt panów Whelana i Crossa, bowiem zarówno warstwa rytmiczna jak i porywające solówki są najwyższej próby. Dlatego można teraz tylko teoretycznie rozważać co by było, gdyby Cloven Hoof wydał tę płytę w 1983r. i gdzie byłby po czymś takim obecnie, ale jest to już tylko czysto hipotetyczne gdybanie. Cieszymy się raczej, że grupa zdołała się pozbierać i nagrała album, który również w roku 2014 dostarczy fanom takiego grania sporo radości. (5) Wojciech Chamryk Corral - Revenant 2014 Lynx Music

Czasami trzeba się sporo natrudzić, by pokazać szerszej publiczności swoje osiągnięcia. Doskonałym tego przykładem jest katowicka formacja Corral, która dopiero po ośmiu latach działalności wydała debiutancki krążek pod szyldem wytwórni Lynx Music. Album "Revenant" składa się z materiału znanego z demo "Needs", który został wzbogacony o kilka nowych utworów.

Obyło się także bez zmian personalnych w składzie, który dalej tworzą: Agnieszka Kot (wokal), Grzegorz Kot (gitara), Krzysztof Cudny (perkusja), Piotr Burda (klawisze) oraz Paweł Burda (bas). Poza tym, formacja ma na swoim koncie występy z Division By Zero, Comą oraz RPWL. Okładka przedstawia małe ptaki, które znajdują się na końcu tunelu. Całość okazuje się być portalem, który przenosi nas w czasy dzieciństwa. Wizja ta wiąże się bezpośrednio z liryczną stroną krążka, która podejmuje problematykę metafizycznego powrotu do przeszłości. W ramach ciekawostki warto wspomnieć, że zdjęcie zostało wykonane przez 9-cio letniego wówczas syna Agnieszki i Grzegorza. Koncept jest świetny, a zespół już przy pierwszym kontakcie stara się stworzyć ze słuchaczem bardzo osobliwą więź. Na pierwszy rzut oka okładka "Revenant" przypomina księżyc w pełni. Choć taka obserwacja jest błędna (i sam się na to naciąłem), to w muzyce granej przez zespół możemy doszukać się - jak na ironię - kilku odniesień do innych grup z "Księżycem" w nazwie. Pierwszym moim skojarzeniem jest zespół z naszego podwórka - Moonlight. Pomijając kobiecy wokal, w muzyce Corral również dominuje artrockowe zacięcie. Doskonale to słychać w bardziej dynamicznych numerach, chociażby w "Silly Naive", czy finałowym "His Eyes". Moje drugie skojarzenie może okazać się bardziej zaskakujące. Niespieszne tempo i nieco ponury nastrój utworów przywodzi na myśl dokonania portugalskiego Moonspell. Nie mówimy tu rzecz jasna o ekstremalnym graniu, ale o tych bardziej stonowanych fragmentach, które mogliśmy usłyszeć m.in. na albumie "Irreligous". Pod tym względem szczególnie wyróżnia się utwór "Snowy" (szepczące partie Agnieszki w połowie numeru) oraz "Through The Touch" (agresywne riffy Grzegorza). Zespół ma jednak o wiele więcej do zaoferowania i muzyka Corral na "księżycach" się nie kończy. Nie brakuje jazzujących i hardrockowych fragmentów ("Lavender Bed", "Myself"), a gdzieniegdzie przewijają się też post-rockowe wariacje ("Are You Game"). Grupa nie boi się też wyręczać elektroniką, co wyraźnie słychać w intrze - "The Trans-cendence", zgrabnie łączącym się z utworem "Music In My Head". Na "Revenant" nie znajdziemy klasycznego prog metalu. W tej ponuro-sentymentalnej otoczce dzieje się naprawdę dużo, a muzycy na każdym kroku starają się nas czymś zaskoczyć. Z nieco ospałych melodii, zespół płynnie przechodzi w techniczne rewiry, nie popadając przy tym w gatunkową rutynę. Na płaszczyźnie instrumentalnej szczególnie wyróżniają się gitarowe popisy (świetne solówki Grzegorza Kota) oraz bogate tło klawiszowe. Sekcja rytmiczna jest bardzo sterylna i brakuje jej nieco artystycznej swobody (głównie tyczy się to perkusji), ale o wiele lepiej sprawdza się w stonowanych fragmentach. Na tle panów naprawdę dobrze prezentuje się wokal Agnieszki Kot. Chwilami można odczuć brak pewności w głosie (zdarzają się drobne załamania), ale w ogólnym rozrachunku jej partie z powodzeniem

RECENZJE

119


uwznioślają melodie w utworach. W przyszłości warto pójść krokiem Lisy Fury z Karnataki i odważniej (a przy tym bardziej wszechstronnie) podejść do wokalnych interpretacji. Corral na swoim debiucie zaprezentował bardzo nietuzinkowe podejście do polskiego progresu. Zaskakujące jest to, że przy tylu wykorzystanych inspiracjach, nie znajdziemy tu stylistycznego bałaganu. W ich muzyce słychać wiele muzycznych zainteresowań, które tworzą spójną i przemyślaną całość. To rzadko spotykane na debiutach. "Revenant" to dopracowane wydawnictwo, które pomimo elegijnego charakteru okazało się jasnym punktem w tegorocznym progresywnym światku. Miejmy nadzieję, że w takiej formie szybko dotrą do kolejnego albumu. (4,8) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Cremaster - Słynna praczka i chór wujów 2014 Defense

Szaleńcy z Cremaster powrócili. Z obecnym w składzie już od kilku lat, ale debiutującym w sensie wydawniczym, nowym wokalistą Tymkiem (ex. Fortress czy Retribution) i kolejną porcją szaleńczego thrash/crossover, okraszonego prześmiewczymi, szyderczymi i pełnymi specyficznego humoru tekstami. Dlatego czwarty album tej, nie mającej chyba obecnie odpowiednika na polskim rynku, formacji można albo pokochać albo znienawidzić i odrzucić już po pierwszym przesłuchaniu. Ci, którzy dadzą "Słynnej praczce i chórowi wujów" więcej niż jedną szansę szybko przekonają się jednak, że to płyta z tzw. drugim dnem. Muzycznie mamy bowiem nie tylko szaleńczy thrash, ale też nawiązania do black metalu ("bABBA"), punk rocka ("Dank Is Ped"), pełnego odjechanej elektroniki techno ("I Lód Divinum In Anus"), melodeklamacji z klawiszowym podkładem ("Hańba ożywicielom grzesznego Janusza") czy death/ grind ("Wunderwaffel"). Jest też nietypowo potraktowana ballada ("Wajśćciapińć dostałek"), numer utrzymany w estetce oprawy muzycznej cyrkowych spektakli ("Kózka jasztanka") oraz cover… dziecięcej piosenki "Stary niedźwiedź mocno śpi" ("Przebudzenie pradawnej bestii"). Zaś co do tekstów, to pod pokładami absurdalnego humoru mamy tu sporo przemyśleń, jak np. w "Dank Is Ped" czy "bABBA", nad którymi raczej nie można przejść do porządku dziennego, traktując je tylko w kategorii bezsensownego wygłupu. Płyta wielokrotnego użytku, bez dwóch zdań. (5) Wojciech Chamryk Cromlech - Ave Mortis 2013 MyGraveyard

Po tym jak usłyszałem ich demo "Ancestral Doom" już wiedziałem, że debiut mnie zniszczy. Kanadyjczycy z Cromlech idealnie wpasowali się w moje gusta. Surowy barbarzyński i epicki heavy/doom metal przepełniony bitewnym zgiełkiem i odorem krwi. Ten krążek zdecydowanie nie przypasuje pacyfistycznym metaluszkom ani brzmieniowym estetom. Płyta zaczyna się od

120

RECENZJE

tytułowego instrumentala wprowadzającego słuchacza w klimat tego dzieła. Utrzymany w marszowym tempie wprowadza wojenną atmosferę, która utrzymuje się aż do ostatniego dźwięku. Kolejny numer "For a Red Dawn" też grany w średnim tempie zaczyna się od pięknych podniosłych gitarowych harmonii, które przenoszą nas na pola Rohanu i do Helmowego Jaru, by po ok 5 minutach przemienić się w doomowy walec. "Honor" rozpoczyna się majestatycznym wstępem na gitarze, ale za moment przechodzi w bezlitosną jazdę. Jeden z agresywniejszych numerów na płycie z historycznym anty - islamskim tekstem. Podobne treści niesie ze sobą "Of the Eagle and the Trident", który jak sam tytuł wskazuje traktuje o polsko - ukraińskim sojuszu przeciwko muzułmańskim najeźdźcom. W środku tego utworu pojawia się nawet fragment jakiejś ludowej chyba ukraińskiej pieśni. Wyróżnił bym jeszcze zabójczy "Lend Me Your Steel" brzmiący niczym brutalna heavy/thrashowa nawałnica. Zresztą tak naprawdę każdy z tych numerów orze pozerów, a cała płyta gwałci wioski. Po prostu nie ma sensu opisywać wszystkich kompozycji, bo musiałbym się bez przerwy powtarzać. Płyta jest długa, bo trwa 70 minut, w których zawiera się osiem wałków, z czego najkrótszy trwa niecałe pięć, a najdłuższy ponad jedenaście. Jednak, gdy już załapiemy klimat to nie ma mowy o nudzie. Cromlech nagrał fantastyczny, do bólu metalowy krążek i urzekł mnie swoim bezkompromisowym i szczerym podejściem do tematu. Do czego najlepiej porównać ich muzykę? Jak dla mnie jest to wypadkowa takich hord jak Solstice, Scald i Doomsword z jednej strony, a Manilla Road, Cirith Ungol i Omen z drugiej. Do tego można dodać niektóre harmonie Iron Maiden i klimat epickich płyt Bathory. Jest tu również cała masa świetnych melodii, które jednak nie przypadną do gustu fanom takiego Edguy. Są surowe, przepełnione barbarzńskim urokiem i po prostu pięknie metalowe. Jeśli ktoś kiedykolwiek będzie miał możliwość zaopatrzenia się w egzemplarz "Ave Mortis" niech to niezwłocznie uczyni. Cromlech rządzi! (5,5) Maciej Osipiak Crosswind - Vicious Dominion 2014 No Remorse

Warto było czekać tyle czasu na nowe wydawnictwo Crosswind. Ich ostatni i zarazem pierwszy oficjalny materiał ukazał się cztery lata temu dzięki Stormspell Records. Tamta płyta była zbiorem ich dwóch EPek i z tego co pamiętam zrobiła na mnie jak najlepsze wrażenie. Grecy, tym razem już w barwach No Remorse, przygotowali bardzo smakowitą ucztę dla fanów power metalu. W składzie zaszła jedna, ale bardzo istotna zmiana, bo na pozycji gardłowego. Nowy śpiewak Vasilis Topalidis jest fantastycznym nabytkiem i doskonale wpasował się w styl zespołu ze swoim mocnym i czystym głosem. Jego najmocniejszym punktem są wysokie i melodyjne partie, w których jest bezbłędny. Natomiast muzyka Cross-

wind nie uległa większej zmianie poza tym, że jest dojrzalsza, mocniejsza i po prostu lepsza. Zdecydowana większość utworów jest utrzymana w szybkich tempach, a jedynym wyjątkiem jest marszowy "Grim Steeds" przywodzący na myśl najlepsze czasy epickiego metalu. Podstawą muzyki Greków jest z pewnością mocny i rozpędzony power metal, który w połączeniu ze świetnymi melodiami tworzy mieszankę iście wybuchową. Ten krążek aż kipi energią i radością grania. Tym co jeszcze wyróżnia Crosswind są klawisze, ale na całe szczęście użyte w odpowiednich proporcjach dają tym utworom dodatkową przestrzeń i podniosłą atmosferę. Ale bez obaw, tutaj rządzą gitary. Sam zespół określił swoją muzykę jako wypadkową melodyki NWoBHM, szybkości i techniki niemieckiego poweru oraz amerykańskiej epickości. I chyba coś w tym jest. Crosswind można nazwać połączeniem Iron Maiden, wczesnego Helloween, Gamma Ray oraz również wczesnych Queensryche czy Crimson Glory. Wracając do płyty to jest dosyć krótka, bo trwa zaledwie 42 minuty, ale jak już niejednokrotnie powtarzałem wolę krótsze i konkretniejsze strzały niż przekombinowane męczenie buły. W tym wypadku jest idealnie, a płyta przelatuje tak błyskawicznie, że nie pozostaje nic innego jak tylko włączyć "repeat". Wszystkie utwory od podniosłego orkiestralnego intro "From the Ashes", poprzez rozpędzone i niezwykle melodyjne "Angels at War", przebojowe "Aeons", aż do zamykającego "Eye of the Storm" są znakomite. Nie mu tu żadnych mielizn czy wypełniaczy tylko osiem (plus intro) power metalowych ciosów o ogromnej sile rażenia. Crosswind nagrał rewelacyjny album, który mam nadzieję nie przejdzie bez echa. Nie jest to nic mega oryginalnego ani przełomowego, ale i tak sprawia masę radochy, a o to chyba tak naprawdę chodzi. Ocena płyty to na razie 5, ale przykładowo za tydzień może być wyżej, bo "Vicious Dominion" ma w sobie tę zajebistą cechę, że z każdym przesłuchaniem podoba mi się bardziej. (5)

iść dalej w kierunku obranym na "Chained", cofa się. Co prawda wciąż jest wierny swojemu stylowi, ale jednak można odczuć na nowym albumie jakby zmęczenie muzyków, a nawet i ich wypalenie. Nic nie zostaje w pamięci na dłużej. Kompozycje zamiast porywać chwytliwą formułą, potrafią zmęczyć swoją wtórnością i oklepanymi motywami. Uleciała przebojowość, która napędzała poprzednie albumy. Jasne, pojawia się kilka przebłysków, zgrabnych solówek, porywających refrenów, ale w niewielkiej ilości. Jest niedosyt, zwłaszcza Mikael dawał szansę na coś bardziej klasycznego. Okładka najwidoczniej oddaje w pełni zawartość. Jest prosto, jest typowe heavy/power metalowe granie, niestety bez duszy, bez emocji i wyrazu. Może i jest to ten typ muzyki, która zapewnia rozrywkę i mile spędzony czas, ale nic ponadto. Nie jest wymagająca ani też zaskakująca, a na pewno nie ambitna. Jak to wygląda od strony zawartości? W sumie tak, jak to nakreśla otwieracz "Killer". Prosty i znany nam heavy/power metal. Więcej energii i zadziorności wnosi "Warrior". Tym razem Mikael pokazuje się z lepszej strony jeśli chodzi o wokal. Pokazuje w wnim więcej techniki, więcej pazura, a to nadaje odpowiedniego charakteru kawałkowi. Szybki "Solar Mariner" to jeden z ciekawszych utworów na płycie, ale też nie obeszło się tutaj bez wad i niedociągnięć. Nieco bardziej hard rockowy "Spotlight Rebel" ukazuje właśnie jak bardzo jest to średnie granie wieje nudą, a wszystko co słyszymy, już było. Poza tym mam wrażenie, że Crystal Eyes złagodniał. Nie pomaga przyspieszenie w "Lord Of Chaos". Płyta trwa tylko 38 min, a ma się wrażenie że słuchało się jej co najmniej godzinę. Tyle czekania i w imię czego? Nudy i oklepanych patentów? Muzycy chcieli nagrać prosty i typowy heavy metalowy album. Nie udało się. Zabrakło pomysłowości i większej dawki przebojowości. Crystal Eyes powrócił po sześciu latach, ale w sumie może lepiej jakby dał sobie już spokój, skoro nie ma pomysłu na siebie. Można sobie odpuścić. (3)

Maciej Osipiak

Łukasz Frasek

Crystal Eyes - Killer

Cursed Dream - Cursed Dream

2014 Massacre

2014 Self-Released

Koniec milczenia. Czas powrócić do życia. Tak też zrobił szwedzki band Crystal Eyes, który jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych kapel grających heavy/power metal. Kapela nagrała sporo wartościowej i godnej zapamiętania muzyki. Ostatni ich album zatytułowany "Chained" do tej pory miło wspominam i często odświeżam. Lata mijały, a ja się zastanawiałem gdzie podział się Crystal Eyes. Przez ten czas, skład tej formacji nieco się przetasował. Mikael znów spełnia się w roli wokalisty i gitarzysty, zaś Niclas Karlsson uzupełnił skład jako drugi gitarzysta. Świeża krew, sporo czasu na dopracowanie materiału i możliwość zaskoczenia swoich fanów. To wszystko mogło sprawić, że w "Killer" widziano nadzieję na coś wyjątkowego. Jak jest w rzeczywistości? Właściwie można odnieść wrażenie, że zespół zamiast się rozwijać i

Cieszy mnie, że na polskiej scenie klasycznego heavy metalu ciągle coś się dzieje. Wydawałoby się, że przy ekstremalnie niedogodnych warunkach nie ma prawa nawet cokolwiek wykiełkować. Cursed Dream to młoda kapela z Trójmiasta, która w ciągu roku przygotowała debiutancką EPkę i szykuje się do nagrania pierwszego długograja. Zespół preferuje heavy metal, ale wsłuchując się w ich muzykę odnajduje się inne wpływy, gdzie najważniejsze to progresywny i "staroszkolny" amerykański metal. Rozpoczynający "Deadly Sins" to najlepszy przykład fascynacji muzyków. Utwór jest utrzymany w szybkim tempie, gitarzyści grają gęsto i technicznie ale bardzo płynnie, sekcja choć również bogata w dźwięki to raczej dodaje powietrza, tak że kawałek łatwo w pada w ucho słuchaczowi. Wrażenie potęguje melodyjny śpiew wokalisty. Podobne


odczucia niosą kończące EPkę, "Another You" i "Cursed Dream", choć każdy inny, są ogólnie wolniejsze, również niosą z sobą dużą dozę melodii, mimo że, instrumentaliści ciągle konkretnie eksponują swoje niemałe umiejętności. Są to udane kompozycje, które najbardziej przypadły mi do gustu. Jednoznacznie deklarują fascynacje heavy metalem, ale zagranym w inteligentny i ciekawy sposób, gdzie muzycy mogą pokazać swoje umiejętności w posługiwaniu się instrumentami. Od tych kawałków odbiega jedyny niewymieniony utwór, "The End Riders". Utrzymany jest w wolnym i w podniosłym, acz dość monotonnym nastroju. Rozpoczyna się akustycznym wstępem, który w trakcie utworu wykorzystany jest również do zwolnienia. Gitary nabierają tu bardziej zakręconego brzmienia, często przypominając "voivodowskie" klimaty. Monotonni dodaje tu również wokal, niestety ze względu na charakter kawałka, wokalista nie miał dużego pola manewru. Kompozycja sama w sobie niezła ale powoduje dość spory dysonans na tak krótkim krążku. Muzyka z każdym odsłuchem zyskuje, co oznacza, że nie jest łatwa w odbiorze. Jednak dłużej przyzwyczajałem się do brzmienia jakie osiągnęli w studio. Na różnym sprzęcie różnie odbierałem tą muzykę. Poza tym produkcja tej EPki niesie podobne odczucia jak w wypadku krążka Mindcage. Cursed Dream tworzą utalentowani muzycy, z dużymi umiejętnościami oraz z wyobraźnią. Już teraz potrafią zbudować ciekawe kompozycje. Mam nadzieję, że nie roztrwonią swojego potencjału (4) \m/\m/

Däng - Tartarus: The Darkest Realm 2014 No Remorse

Lubię takie niespodzianki. Debiutancka płyta amerykańskiego Däng już znakomitą szatą graficzną zwróciła moją uwagę. Do tego koncept oparty na greckiej mitologii, a przede wszystkim na motywie cierpienia, które jest wspólnym mianownikiem wszystkich bohaterów tych historii. Tak więc mamy tu Syzyfa, Tantala, Danajdy i wiele innych postaci. Sama muzyka to epicki doom metal z elementami hard rocka przełomu lat 60/70. Słychać tu zarówno Black Sabbath, Saint Vitus jak i Solitude Aeturnus czy nawet odrobinę Manilla Road. Pomimo inspiracji muzyką sprzed lat album brzmi zaskakująco współcześnie. Utwory są dość długie i rozbudowane, ale na tyle dobrze skomponowane i ciekawe, że nie ma mowy o nudzie. W pewnym momencie można nawet wpaść w pewien rodzaj transu. Ta muzyka wgryza się w mózg i nie chce puścić. Płyta jest wyrównana, ale na

chwilę obecną moimi faworytami są "Titans" z bardzo chwytliwym riffem, klimatyczny "Danaides" i fantastyczny "Tityos". Jednak zdecydowanie najlepiej ten materiał wchodzi jako całość. Podejrzewam, że niektórzy mogą się zniechęcić po pierwszym odsłuchu, ale warto by było dać temu krążkowi kolejne szanse, aż wreszcie zaskoczy. Jest to zdecydowanie muza wielokrotnego użytku. Pomimo wielu odniesień do innych grup, Däng brzmi naprawdę oryginalnie. Niekwestionowanym liderem i główną postacią jest śpiewający gitarzysta Chris Church, który jest też kompozytorem całości. Facet stworzył masę znakomitych chwytliwych riffów, a jego partie wokalne nadają indywidualnego charakteru płycie. Na początku lekko mnie drażniła ta jego taka nonszalancka maniera, ale teraz jestem już kupiony. Jak na debiut "Tartarus: The Darkest Realm" jest fantastycznym materiałem, który powinien zauroczyć wszystkich fanów epickiego metalu, ale też ci z was słuchający innych odmian też powinni dać jej szansę, gdyż jest to po prostu bardzo dobra i wartościowa muzyka. Podobno materiał na nowy krążek jest już w całości napisany i muszę przyznać, że z ogromną niecierpliwością będę oczekiwał tego miejmy nadzieję wyjątkowego dzieła. (5) Maciej Osipiak

tanding". Szczęśliwie nie mamy tutaj do czynienia z odbębnioną kalką amerykańskich (i nie tylko) thrashowych gigantów, lecz po prostu z podobną stylistyką gatunkową. Bardzo fajnym motywem, za co należy się duży plus, jest solo basowe Ignaczaka w rzeczonym "Art of Misunderstanding". Jest to motyw, który niespodziewanie pojawia się między bardzo smacznymi solówkami obu gitarzystów, i stanowi nie lada zaskoczenie. Pozytywnie! Jak widać można wklecić w ten oklepany thrash jakieś fajne motywy. W tym samym "Art of Misunderstanding" sam utwór z thrash metalowego obertasa przechodzi w stonowany, lekko progresywny fusion w samej końcówce. To na pewno ten sam zespół, który nagrał początek do "My Personal Maniac Fear", który leciał jeszcze kilka minut temu? Najlepsze dwie kompozycje zostały zachowane na koniec. Należą do nich temperamentny "Priest" oraz "Kłamstwa dla mas". Wydawnictwo zamyka właśnie ten ostatni. Jest to też jedyny utwór z tekstami po polsku. Ta kompozycja to twardy i konkretny thrash metalowy hit, bezkompromisowo koszący swymi plugawymi ostrzami wszystko po drodze. "Art of Manipulation" nie jest długim wydawnictwem. Ot, raptem cztery utwory. Trzeba przyznać jednak, że mimo tego, że nagranie zaczyna się troszeczkę drętwo, to potem bawi już wręcz nieziemsko. Deathinition spokojnie może konkurować z zachodnimi "markami" Nowej Fali Thrashu. To, co nam dostarczyli spokojnie brzmi lepiej od takiego Crisix, Vortex czy Lich King. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Deathinition - Art of Manipulation 2013 Self-Released

Początek tej EPki okazał się lekkim nieporozumieniem. Start pierwszego na wydawnictwie "My Personal Maniac Fear" to cztery kółka niewyszukanego, wręcz prostackiego riffu i następujące po nich cztery kółka riffu tak typowo thrashowego, że mogła go nagrać naprawdę dowolna kapela. Czepiam się? Może i się czepiam, ale jak na starcie wita mnie coś takiego, to aż strach pomyśleć, co będzie w środku. Na szczęście dalej nie jest tak tragicznie jak się zapowiadało. Zanim jednak przejdziemy do rozbijania poszczególnych kompozycji na pojedyncze nuty, słów kilka o samym brzmieniu tej produkcji. Tutaj wszystko stoi na wysokim poziomie. Poszczególne elementy perkusji oraz gitary posiadają odpowiednio dużo przestrzeni w miksie. Samo brzmienie też prezentuje się znakomicie - tych utworów słucha się bardzo dobrze. Ponadto na "Art of Manipulation" rozbrzmiewają charakterystyczne wokale, bardzo fajnie jadące Katem, według mnie świetnie pasują do kompozycji, które znalazły się na tym wydawnictwie. Można mieć, co prawda, ambiwalentne odczucia względem barwy głosu wokalisty. Mi przypadła do gustu, jednak nie gwarantuję, że każdemu maniakowi thrashu "wpadną" wokale Adama. Samych utworów na albumie jest raptem cztery. Nie są to bliźniacze kompozycje, lecz dość rozbieżne aranżacje, które bardzo sprawnie pokazują rozpiętość stylistyczną bydgoskiego Deathinition. Mamy tutaj szybsze momenty, nie zabrakło takze stonowanych typowo thrashowych walczyków. Pojawiają się skojarzenia z Sacred Reich, Nuclear Assault, Laaz Rockit, a także nieco Coronera w "Art of Misunders-

Deep Machine - Rise Of The Machine 2014 High Roller

Siła marzeń? Determinacja? A może jedno i drugie, w połączeniu z konsekwencją i nieprawdopodobną wręcz wolą sfinalizowania tego, co rozpoczęło się kilkadziesiąt lat temu? Jakby tego nie rozpatrywać, fakty są oczywiste i niepodważalne: londyńczycy z Deep Machine zadebiutowali w tym roku płytą długogrającą, a zespół powstał w czasach prehistorycznych dla większości czytelników, tj. w 1979. Owszem, po 10 latach istnienia mieli długą przerwę, jednak od pięciu lat regularnie koncertują i nagrywają, finalizując w końcu wydanie pierwszej płyty. "Rise Of The Machine" nie jest na pewno żadnym zaskoczeniem, bo zespół był jednym z najbardziej tradycyjnych przedstawicieli nurtu NWOBHM i takie podejście muzycy prezentują do dnia dzisiejszego. Ze składu z lat 80-tych do dnia dzisiejszego dotrwało trzech muzyków, w tym jeden z założycieli grupy, gitarzysta Bob Hooker. Wsparci nowymi: gitarzystą i wokalistą Lenny'm Baxterem, nie poszli oni na łatwiznę, komponując niemal w całości premierowy materiał, a starsze utwory, takie jak "The Wizard" czy "Witchchild" poddając znacznym zmianom. Efekty są bardzo interesujące, bo jedyne, co odróżnia "Rise Of The Machine" od płyt wydanych w czasach świetności nowej fali brytyjskiego metalu to brzmienie - klarowne, soczyste i bardzo potężne. Reszta to melodyjne,

często zakorzenione jeszcze w hard rocku i hard'n'heavy przełomu lat 70/ 80, granie ("The Wizard", "Killer"), momentami zbliżone nawet do wczesnych dokonań Iron Maiden ("Hell Forest") czy mrocznego, ostrzejszego metalu ("Black Priestess", "The Gladiator" ). Nie brakuje też utworów wręcz przebojowych ("Celebrophile", "Whispers In The Black") oraz efektownych gitarowych solówek - tu gościnnie gitarzystów grupy wsparł John Wiggins, znany przede wszystkim z Tokyo Blade, ale mający też na koncie epizod w Deep Machine. Można przy okazji tej premiery dywagować, co by było, gdyby Deep Machine zdołali się przebić lata temu, ale z drugiej strony mamy świetną płytę i można stwierdzić: lepie późno niż wcale! (5,5) Wojciech Chamryk

Delirium Tremens - Read My Fist 2014 Iron Shield

Pierwsze od ośmiu lat wydawnictwo (a zarazem trzeci album) bawarskiej thrashmetalowej ekipy poza thrashem przynosi nam kawał solidnego motorheadowego rock'n'rolla. Pierwszy utwór mocno przypomina metallikowe "Hit the Lights". W kolejnych słychać jednak, że zespół gra swoją muzykę, pamiętając o jej korzeniach. Jednak tych korzeni trudno upatrywać się w typowym teutońskim thrashu - Niemcy z Delirium Tremens najwięcej czerpią z thrash metalu rodem z Bay Area, przydając temu wszystkiemu cząstkę Motorhead (luźne rock'n'rollowe rytmy), Saxon (heavyrockowe progresje akordów), a także mocnego death metalu jadącego na podwójnej stopie. Wokalnie mamy tu sporo krzyku oraz dobrego śpiewu (nawet pogwizdywania), można mieć jednak wrażenie, że w szybszych momentach wokalista po prostu się nie wyrabia. Pochwały dla instrumentalistów: perkusista gra bardzo porządnie i równo, basista wyraziście (choć nie zawsze jest dobrze wyeksponowany), a gitarzyści prezentują solidny warsztat zarówno w przypadku rifferki jak i wyśmienitych solówek. Każdy fan rasowego metalu (niezależnie od szufladki) znajdzie tu coś dobrego dla siebie. (3,5) Rafał Mrowicki Désillusion - Metal Influences 2014 Emanes Metal

Francja i Hiszpania to chyba najbardziej rzucające się w uszy kraje, w których heavy metal chętnie śpiewa się w ojczystym języku. Pomijając już zaskakujący fakt, że Désillusion znaczy po francusku "rozczarowanie", warto zaznaczyć, że jest to zespół francuskojęzyczny nie tylko w sferze tekstów, ale także nazwy, tytułów płyty, a nawet fanpage'a na Facebooku. Muzycznie, ekipa z Dolnej Normandii prezentuje bardzo zachowawcze, bezpośrednie i konkretne granie. Przez większość krążka słyszymy gęstą "tarkę" surowo brzmiących riffów (np. w"Serial Killer", "Umtime rémission", "Etat d'âme"), przez część odrobinę bardziej maidenowe gitary ("Le poing levé", "Révolution"), ale całość umiejętnie spina surowe brzmienie i as-

RECENZJE

121


cetyczna aranżacja płyty. Z kłusu riffów wybijają nas drobne wstawki, łudząco kojarzące się z kilkoma zespołami - "Le Poing Levé" zaczyna się jak Annihilator, a "Addiction" ze swoim gęstym riffem i melancholijnym zwolnieniem w środku utowru brzmi jak "Demons and Wizards". Płyty słucha się bardzo dobrze, jest energiczna, usiana solidnymi riffami i mimo użycia kilku przerywników jej odbiór jest płynny. Choć dla niektórych fanów metalu język francuski nie współgra dobrze z ciężarem gatunku, w wypadku Désillusion duet ten znakomicie się sprawdza. Dzięki temu, że muzyka mocno siedzi w stylu amerykańskiego heavy metalu spod znaku Iced Earth czy Helstar, język francuski zmienia swój subtelny charakter. Jako ciekawostkę dodam, że zespół Désillusion mimo braku powiązań personalnych z Nightmare, chyba bardzo... docenia swoich rodaków, bo logo zaprojektował dokładnie w ich stylu. Na pytanie czy długo na tym skojarzeniu pociągnie, odpowiem - tak, "Metal Influences" to już trzeci krążek Francuzów w ich piętnastoletniej już karierze. (4) Strati

Disaster - Blasphemy Attack 2014 Iron Shield

Ten kolumbijski band wkurwił mnie już na samym początku. Jak można wybrać sobie nazwę, która posiada już pierdylion innych bandów i bandzików. Czy w czasach, gdy internet można już znaleźć nawet w murzyńskich lepiankach i to częściej niż jedzenie, naprawdę ciężko sprawdzić czy przypadkiem już jakiś zespół tak się nie nazywa? Dobra, czas przejść do sedna, którym jest muzyka zawarta na "Blasphemy Attack". Podejrzewam, że w założeniu miał to być oldschoolowy speed/thrash metal, ale chyba coś poszło chłopakom nie tak. Żeby wszystko było jasne to jestem fanatykiem starego grania i wolę surowiznę od syntetycznego komputerowego brzmienia, ale do kurwy nędzy! "Oldschool" w wykonaniu Disaster objawia się w totalnie wtórnych riffach, cienkim brzmieniu i cienkich umiejętnościach instrumentalnych. No właśnie! To jest niesamowite, że zespół istniejący od 1999(!) roku gra tak jak gra. Słyszałem dema kapel, których muzycy grali na swoich instrumentach od 2-3 lat i prezentowali wyższy poziom. Na płycie jest dziesięć słabiutkich utworów, którym brakuje dynamiki, pomysłów i jakości. Czasem chłopcy próbują urozmaicić swoją muzykę w postaci melodyjnych motywów, ale i tak to wszystko brzmi zajebiście amatorsko. Tak naprawdę to tylko "Satan's Spy" był w stanie na dłużej mnie zainteresować. No i ko-

122

RECENZJE

lejna rysa na tym "dziele" to wkurwiająca maniera wokalisty. Wydaje z siebie czasem takie dźwięki, szczególnie te wyższe, które strasznie mocno nadwyrężają mój układ nerwowy. A że nie należę do tych najspokojniejszych osób, więc, kuźwa nie mogę tego zdzierżyć. Jeden z dwóch wokali w Disaster (nie wiem, który tak mnie drażni) nosi nazwisko Arboleda. W polskiej lidze grał pewien kolumbijski piłkarz o tym nazwisku, który zasłynął z tego, że w czasie meczu wsadził Smolarkowi palec w dupę. Ciekawe czy są spokrewnieni? Dobra, wracając do "Blasphemy Attack" to nie jest to dno ostateczne, ale płyta po prostu słaba, nijaka i zupełnie niepotrzebna. Thrash bez jaj, energii i pierdolnięcia to nie thrash. (2,3) Maciej Osipiak

DragonForce - Maximum Overload 2014 earMusic

Power metalowcy z brytyjskiego zespołu o składzie międzynarodowym wracają z szóstym albumem studyjnym. To także drugie wydawnictwo z dwudziestosześcioletnim obecnie wokalistą Marciem Hudsonem. Do ich najkrótszego w dyskografii albumu przyciąga znakomita grafika na okładce, będąca najlepszą z dotychczasowych. Czy DragonForce wpada w pułapkę tytułu i uległ "maksymalnemu przeciążeniu"? "The Power Within" sprzed dwóch lat, będący debiutem Hudsona był tylko niezły, skutecznie jednak zmywał niesmak po koszmarnym "Ultra Beatdown", który był studyjnym pożegnaniem z ZP Threatem. Nieco zmieniona formuła, gdzie przesunięto granie bardziej w stronę tradycyjnego power metalu aniżeli kolejnych rozbudowanych kompozycji z dźwiękami niemożliwymi do odtworzenia i przede wszystkim nowy wokal pchnęła muzykę DragonForce na nowe, ciekawsze i świeższe tory. Tytuł najnowszego albumu sugeruje powrót do wcześniejszego, bardziej technicznego i ekstremalnego power metalu, przypomina bowiem tytuły wcześniejszych albumów, ale także może sprawiać wrażenie, że sam zespół znów stanął na niebezpiecznej krawędzi przeciążenia swojej (dotychczasowej i odświeżonej) formuły. Jak twierdzi Herman Li, tytuł i okładka odnosi się do ciągłego bombardowania naszych umysłów informacjami i nowinkami technologicznymi prowadzącymi do przeciążenia systemu. - "Siedzieliśmy na lotnisku w hali wylotów otoczeni przez ekrany telewizyjne, ekrany informacyjne o lotach i ekranach z reklamami. Rozejrzeliśmy się dookoła, nie odzywając się do siebie, widzieliśmy ludzi, którzy gapili się w jeszcze więcej ekranów, w tabletach, w laptopach i swoich komórkach, nie było ucieczki, kompletne informacyjne przeciążenie." - dodaje w swojej wypowiedzi na temat grafiki i samego konceptu płyty. Sprawdźmy wiec, jak przekłada się to na zawartość albumu. Otwiera znakomity "The Game". Bardzo ciekawym zabiegiem jest w nim dodanie growolowanych wokali, za które odpowiada Matt Heafy z Trivium. W ogóle ten utwór ma taki trochę metalcore'owy charakter - szybkie tempo, bardzo agre-

sywny riff prowadzący, a wszystko polane progresywnym, może nawet lekko djentowym (w stronę Periphery) sosem. Równie udany i bardzo melodyjny, nawet bardziej w stylu "The Power Within" jest kolejny numer, czyli "Tomorrow's King". Znakomite tempo i wielowarstwowy wokal Hudsona (miejscami odrobinę podbity, ale nie na tyle mocno, by miało to przeszkadzać w szczególnie dobitny sposób). Po nim pojawia się "No More". Fantastycznie, bardziej nawet niż w dwóch poprzednich numerach, wyważono w nim odświeżoną formułę z poprzedniego albumu z wcześniejszym, nieco chaotycznym i niemożliwym brzmieniem. Pojawia się tu na chwilę zwolnienie, a potem znów przyspieszamy. Nie ma zachwytu, ale zdecydowanie jest moc. Końcówka "No More" jest jednocześnie początkiem "Three Hammers", który rozpoczyna się dość spokojnie, a następnie przyspiesza. Tym razem jednak jest dużo wolniej, bardziej epicko i w duchu klasycznego power metalu. Tu także należą się brawa za udane połączenie normalnych brzmień gitary z tymi uwielbianymi przez DragonForce, czyli technicznie rozbudowanym, nienaturalnymi solówkami Hermana Li. Na koniec jeszcze bombastyczny finał i nie ma się już wątpliwości, że wciąż jest to ta sama grupa co kiedyś, ale w zupełnie nowej jakości. Po nim wskakuje rozbudowany "Symphony of the Night", która także wyraźnie nawiązuje do klasycznego, a nawet tego bardziej operowego power metalu. Ponownie nie ma wielkiego zaskoczenia czy zachwytu, ale słucha się tego naprawdę przyjemnie. Wreszcie też słychać, że muzycy tego zespołu potrafią grać, bo dotychczas można było mieć co do tego wątpliwości. Najdłuższym na płycie, bo trwającym prawie sześć i pół minuty kawałkiem jest "The Sun Is Dead". Kolejny bardzo udany, melodyjny, utrzymany w duchu klasycznego power metalu, odrobinę za bardzo rozbuchany numer, który może nie porywa, ale nie pozostawia niesmaku, jaki pozostawiał przesadzony do granic możliwości "Ultra Beatdown". Szkoda tylko, że nagle się wycisza, zamiast trwać dalej lub ładnie zakończyć. Na wczesnych albumach coś takiego byłoby nie do pomyślenia! Równie udany jest "Defenders", w którym ponownie słychać udany mariaż dawnego Dragon Force z tym z "The Power Within". Wyraźnie też słychać w nim nawiązanie w liniach wokalnych Hudsona, które mają przywodzić na myśl ZP Threata (także przez delikatne podbicie wokalu Marca). Do starszych płyt ponownie robi się ukłon w "Extraction Zone", którego brzmienie jest nieco przesadzone i za bardzo podkręcone, ale chyba najmocniej w nim zaznaczono techniczne, nienaturalne popisy na gitarze i specjalnie podbito wokal Hudsona, by i tu nieco przypominał Threata. Numerem przedostatnim jest "City Of Gold". Ten także miesza stare z nowym i brzmi to naprawdę dobrze, choć muszę przyznać, że zaczynała mnie już w tym utworze denerwować perkusja, która jest tak nienaturalnie szybka jakby grał to automat, a nie człowiek. Mackintosh - który po nagraniu tej płyty, odszedł z zespołu na rzecz Włocha, Gee Anzalone - jest dobrym bębniarzem, jednakże niektóre partie są naprawdę przesadzone i przy tym zbyt mocno nagłośnione. Na koniec umieszczono cover utwory Johnny'ego Casha, czyli "Ring Of Fire". Przekomponowany na szybki power metalowy kawałek nie przypomina zupełnie swojego folkowego oryginału. Znakomita to wersja, w moim odczuciu znacznie lepsza niż numer Casha, którego cenię i lubię, ale nigdy nie mogę

słuchać dłużej niż minutę. A to naprawdę dużo. DragonForce nie wpadł w pułapkę "maksymalnego przeciążenia". Najnowszy album jest zwarty i przebojowy, nieprzekombinowany i znakomicie łączący cechy charakterystyczne dla tego zespołu z nowym, odświeżonym i bardziej przystępnym wizerunkiem. Duch starszych płyt łączy się tutaj z tradycją uchwyconą na debiutanckim dla Hudsona "The Power Within" i wyszło to naprawdę dobrze. Nadal utrzymuję, że dla Hudsona DragonForce to znakomity początek, a na tym albumie dowodzi tego jeszcze bardziej - jest naprawdę bardzo dobrym wokalistą, przed którym jest wiele możliwości i mam nadzieję, że je wykorzysta. Sam album nie zaskoczył mnie, ani nie poraził czymś nowym, bo tak naprawdę niewiele tu nowego, ale nie ulega wątpliwości, że podobnie jak w przypadku okładki, także w przypadku płyty, to ich najlepsze dokonanie. (3,5) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Dragon's Kiss - Barbarians Of The Wasteland 2014 Killer Metal

Portugalski duet na swym debiutanckim albumie z dużą klasą nawiązuje do lat świetności epickiego i amerykańskiego power metalu, wzbogacając tę, i tak już iście piorunującą mieszankę, wpływami NWOBHM oraz niemieckiej sceny połowy lat 80-tych. Hugo i Adam nie ograniczają się jednak do kopiowania, bo z każdej nuty "Barbarians Of The Wasteland" przebija fascynacja muzyką tamtych czasów, co muzycy podkreślili też dwoma coverami: balladowym "Somewhere Up In The Mountains" jednego z właściwie zapomnianych zespołów NWOBHM, londyńskiego Marquis De Sade, oraz, dość zaskakującym wyborem, bardzo dynamicznym "Rock 'N' Roll Soldiers" New Order. Sześć numerów autorskich też trzyma poziom: otwierający całość utwór tytułowy to kąśliwy, oparty na basie i gitarowych unisonach murowany hit koncertowy. "Ride For Revenge" jest równie ostry, z agresywnymi wokalami, z kolei "Wild Pack Of Dogs" to bardziej, miarowy, potężnie brzmiący numer. W podobnym klimacie utrzymany jest "Castle Of The Witch", zaś finałowy "I Embraced The Serpent And The Devil In The Dark" to kolejny rozpędzony, ale urozmaicany wejściami gitary akustycznej, dynamiczny numer. Tak więc jeśli ktoś ceni ponad wszystko dokonania Witchkiller, Omen, Attacker czy The Hunt, "Barbarians Of The Wasteland" jest płytą dla niego. (5) Wojciech Chamryk Dynamite - Blackout Station 2014 High Roller

Szwedzi nie odpuszczają: krótko po nagraniu debiutanckiego i dobrze przyjętego przez słuchaczy i krytyków "Lock "N' Load" przygotowali kolejny album. Równie krótki, totalnie staroświecki i co najmniej tak samo udany. "Blackout Station" to niewątpliwie rzecz z gatunku "kochaj albo rzuć", bo tu jakieś pośrednie stany emocjonalne są wykluczo-


ne. Dlatego zwolennicy bardziej ambitnych czy progresywnych rodzajów metalu mogą w tym momencie spokojnie przejść do następnej recenzji, zaś zwolennicy AC/DC, Rose Tattoo czy Krokus muszą podwoić uwagę. Płyta tych czterech młodych muzyków powinna bowiem idealnie trafić w gusta fanów w/w zespołów, czy szerzej, mocniejszego rock and rolla. Wszystko brzmi tu tak, jakby powstało jakieś 35-40 lat temu, ale, co ogromnie ważne, nie brzmi tez jak jakaś marniutka stylizacja na dzieła gigantów podszytego bluesem i rock 'n' rollem gigantów. Dlatego wymienianie poszczególnych utworów mija się z celem, tym bardziej, że większość z nich trwa, niczym wieki temu, 2-4 minuty. I chociaż muzycy są zapatrzeni w Bona Scotta czy braci Young, trzeba też im oddać, że trochę też kombinują. Stąd w utworze tytułowym mamy nie tylko dźwięki lokomotywy, ale też korzennego bluesa, a w rozwinięciu klimat Great White czy Cinderella, zaś "It's A Long Way Home" zdecydowanie zyskuje dzięki partiom harmonijki. Krótko mówiąc: mus dla fanów takiego grania. (5) Wojciech Chamryk

Earth To Ashes - Curse Invoked 2014 Self-Released

Pamiętacie Aaronsrod? Wokalista tej grupy Angelo Jensen nie tylko reaktywował ją kilka lat temu, ale chwycił też za bas, zakłożył Earth To Ashes i zadebiutował niedawno albumem "Curse Invoked". Trzy pierwsze utwory z tej płyty niczym mnie nie zachwyciły - ot, sztampowy, niezbyt mocno brzmiący, w sumie nijaki, tradycyjny metal. "Curse Invoked" zaczyna się na dobrą sprawę dopiero od czwartego, blisko 9-minutowego "Relic", efektownie łączącego wpływy Iron Maiden oraz metalu progresywnego z plemienno-hipnotycznym klimatem. I tak jest już do końca płyty: na poły balladowo ("Mournblade), typowo balladowo, onirycznie i klimatycznie ("The Window", "She Sees Me"), mocno i złowieszczo, z pewną dozą melodii ("I Hear Cryptic Voices"), jeszcze mroczniej ("Chased By The Air") oraz przebojowo i dynamicznie, z ponownymi wycieczkami w stronę Iron Maiden, również od strony wokalnej ("Till Next Life"). Może więc bez szaleństwa, ale solidne (4) zasłużone. Wojciech Chamryk Edguy - Space Police - Defenders Of The Crown 2014 Nuclear Blast

Już na wstępie, muszę zaznaczyć, że jestem wielkim fanem lidera i wokalisty zespołu Edguy, Tobiasa Sammet'a. Niewielu jest tak zdolnych kompozy-

torów w muzyce heavy-metalowej w ostatnich latach. Oczywiście nie znaczy to, że przyjmuję wszystko, co nagrywa bezkrytycznie. Ostatnie dokonania jego side-projektu Avantasia, zdecydowanie nie porywają. Jednak Tobias zdaje się mieć, niespożyte pokłady talentu kompozytorskiego, nie mówiąc o energii, gdyż najnowsza płyta Edguy, to fantastyczny manifest heavy-metalu. Dzieło niezwykle epickie, do bólu melodyjne, nagrane jak zwykle w przypadku tej kapeli, z dużym luzem. Zaczyna się potężnie, "Sabre & Torch", to kawałek marzenie. Świetny riff, ogromna dynamika, odrobina elektroniki i mega-przebojowy refren. W zasadzie można to napisać o większości utworów na tym albumie. Jednak jest to dzieło niezwykle eklektyczne, co prowokuje do bliższego przyjrzenia się utworom. Ścieżką klasycznego heavy, muzycy podążają jeszcze w tytułowych "Space Police", z głównym motywem podbitym elektroniką i odjechaną partią środkową oraz rycerskim "Defenders Of The Faith". Styl dawnego Edguy, fani bez wątpienia odnajdą w takich kawałkach jak "Shadow Eaters", czy "The Realms Of Baba Yaga". Z kolei w takim rockowym "Love Tiger", czy balladzie "Alone In Myself", czuć wyraźnie nostalgię do lat 80-tych. Świetne wrażenie robi napędzany motywem klawiszowym, nowoczesny "Do Me Like A Caveman", ale wszystko to nic w porównaniu z wieńczącym płytę "The Eternal Wayfarer". W tym numerze, napisanym przez lidera Edguy, już ponoć kilka lat temu, jest wszystko. Potężny epicki riff i refren, cudnej urody orientalizmy, organy Hammonda, które przenoszą nas gdzieś daleko, nawet w lata 70-te. Kapitalne są też harmonie wokalne w tym utworze. Dzieło absolutne. Zatem podsumowując, najnowszy album Edguy, to pozycja obowiązkowa nie tylko dla fanów zespołu, ale dla każdego miłośnika muzyki hard/heavy w ultra-melodyjnej postaci. Zdecydowanie polecam! (5.2) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Elvenstorm - Blood Leads To Glory 2014 Inferno

Patrząc na zdjęcie zespołu, chciałoby się rzec - już mi się podoba. Oczywiście nie mam tu na myśli trzech dżentelmenów, lecz urodziwą niewiastę, która razem z nimi tworzy band Elvenstorm. Kapela działa od 2008 roku, pochodzi z Francji a recenzować będziemy jej drugi album zatytułowany patetycznie "Blood Leads To Glory". Rzeczona niewiasta, to Laura Ferreux, która pełni rolę wokalistki zespołu. Dysponuje czystym, mocnym i melodyjnym wokalem. Może brakuje w jej wokalu nieco urozmaicenia, ale to szczegół. Zespół, podobnie

jak większość innych młodych kapel metalowych, z sentymentem spogląda w lata 80-te i znajduje to wyraz w ich twórczości. Intro w postaci "Sanguis Ad Glorian", z ładną melodią, zręcznie wprowadza nas w klimat albumu. Album utrzymany jest w szybkich lub bardzo szybkich tempach, łącząc w sobie stylistykę speed-heavy metalową. Kapela dba o odpowiednią ilość melodii. Rozpoczynający się kanonadą perkusyjną "Reign In Glory", motywem gitarowym natychmiast na myśl przywodzi weteranów z Running Wild. Od tego porównania w trakcie słuchania płyty, nie da się uciec. Podobną melodykę, usłyszymy jeszcze w "Fallen One", który brzmi jak zagubiony utwór Niemców. Warto zwrócić uwagę na dość przebojowe refreny w takich utworach jak wymieniony "Fallen One", "Ruler Of The Night", czy w zaczynającym się wyciem wilka "Werewolves Of The East". Natomiast w "Sirens Of Death" oraz "Black Hordes", kontrapunktem dla śpiewającej czysto Laury, są skandowane chórki, kolegów z zespołu. Miłym urozmaiceniem, jest gościnny udział naszej rodaczki Marty Gabriel z zespołu Crystal Viper, w rozpędzonym "Mistress From Hell". Dodaje ona nieco rockowego ognia tej kompozycji. Tempo na płycie odrobinę zwalnia jedynie w utworach "Temple Of The Sun", zaczynającym się od melodyjnej zagrywki oraz w kroczącym "Where Angels Dare To Die", z wolniejszym fragmentem w środku utworu. Na dokładkę otrzymujemy jeszcze cover kalifornijskiej załogi speedmetalowej Savage Grace w postaci utworu "Into The Fire". Cóż powiedzieć? Płyty słucha się dość przyjemnie, jednak czy coś pozostanie w głowie na dłużej? Za to nie ręczę. Do Running Wild, jednak jeszcze sporo brakuje. (4) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Enceladus - Journey to Enlightenment 2014 Self Released

Zawsze mile widziany jest power metal, który ma nieco cukru, sporą dawkę melodyjności, a przede wszystkim przypomina nam lata 90-te, kiedy był boom na ten gatunek heavy metalu. Dzisiaj ciężko znaleźć zespół, który obiera sobie za cel granie power metalu właśnie z tamtego okresu. Kto z nas nie chciałby posłuchać czegoś na miarę starego Helloween, Edguy, Insania czy Dark Moor? Jasne, pojawił się Gloryhammer czy Twilight Force. To jednak za mało i dobrze, że z odsieczą nadciąga Enceladus. To młody zespół, który ma spore ambicje i chce namieszać na rynku power metalowym. W głowie im europejski power metal z lat 90-tych i debiut "Journey to Enlightenment" to potwierdza. Mniejsza o to, że jest to kapela amerykańska. Dziwna jest nazwa zespołu, jeszcze dziwniejsza okładka albumu. Jednak nie dajcie się speszyć, bowiem muzyka jest prawdziwym skarbem. Zespół gra europejską odmianę power metalu, co więcej, robi to tak jakby grał w latach 90-tych, a przecież kapela działa od 2012 roku. To tutaj można doznać prawdziwego szoku, bo muzycy nie dość, że młodzi i bardzo utalentowani, to jeszcze wiedzą jak odt-

worzyć power metal w takiej formie jaki był prezentowany w połowie lat 90tych. Enceladus nie gra oryginalnej muzyki, nie odkrywają nowych rejonów muzycznych, ale robi coś równie istotnego - odświeża styl, który odszedł nieco w zapomnienie. Dzisiaj liczy się mrok i ciężar, a amerykański Enceladus wręcz odwrotnie. Liczy się dla nich zabawa, radosny wydźwięk i melodyjność, nawet z pewnym dodatkiem cukru. To wszystko stało się możliwe dzięki muzykom. Basista, Judas brzmi jak Markus Grosskopf, wokalista Soikkam wyciąga górne rejestry niczym Micheal Kiske z okresu "Keeper of The Seven Keys", a Geo i James złudnie przypominają najważniejsze duety gitarowe europejskiego power metalu. Jest energia, jest pomysłowość, jest szczerość, a nade wszystko jest dobra zabawa. Nie mogło się obyć bez instrumentalnego kawałka, który pełni rolę otwieracza. Tytułowy "Journey to Enlightenment" robi dobry grunt pod interesy. Trzeba iść za ciosem i "Live or Submit" to power metalowa petarda, w której jest szybkość, nutka progresywności, a przede wszystkim przebojowość. Zespół potrafi grać równie szybko co Dragonforce co potwierdzają w "Seven Years Solstice". Ciekawe, złożone popisy gitarowe i bardziej wyszukane melodie, to nie jest nic obcego dla Enceladus. Słychać te cechy w energicznym "Awakened Eyes". Pomysłowy riff i ostrzejszym zabarwieniu sprawił, że "Ethereality" to kolejny hicior. Mimo, że zespół balansuje wokół określonego i ograniczonego stylu, ale udaje mu się uniknąć monotonii. Kluczem do sukcesu okazuje się pomysłowość i tworzenie przebojów. "Frigid Vigor" bez wątpienia się wyróżnia swoim melodyjnym riffem i werwą. "Darkened Aura" to kontynuacja poprzednich motywów, choć tutaj pojawia się trochę progresywności, a nawet coś z agresywniejszych odmian metalu. Potem jest seria dość krótkich power metalowych hitów i tutaj należy wymienić "Break Away" czy "Wings Of Time". Enceladus podobnie jak Dragonforce nie kryje zamiłowań do gier komputerowych i to słychać w "Ancestral Venture", który pokazuje nie tylko to, na co stać zespół, ale przede wszystkim wokalistę Soikkama. To prawdziwy power metalowy wokalista z powołaniem. Całość zamyka nie rozbudowany kolos, ale kolejny szybki kawałek, "Book of Pure Evil", który przypomina Gamma Ray. Zespół i płyta można by rzec znikąd. Pewnie wiele osób zlekceważyło ten album, a to przez to że to debiutanci, że okładka jest dziwaczna i o samym zespole było cicho. Czas to nadrobić, bo szkoda byłoby nie znać tak znakomitego albumu, jak "Journey to Enlightenment". Dla fanów power metalu, zwłaszcza tego z lat 90-tych jest to pozycja obowiązkowa i kto wie może najciekawszy album z taką muzyką od bardzo dawna. (5,7) Łukasz Frasek Enchant - The Great Divide 2014 InsideOut

Powiem to otwarcie. Nigdy nie byłem fanem Enchant (widzę te pełne nienawiści spojrzenia skierowane w moją stronę), ale nigdy też nie zarzuciłem im braku umiejętności. Panowie pieczołowicie łączyli dobrodziejstwa rocka progresywnego z nowoczesnym, niekiedy metalowym, brzmieniem (trochę w klimacie Shadow Gallery). Ich twórczość, choć bardzo przyjemna w odbiorze, nie trafiła w moje gusta i niespecjalnie przejąłem się tym, że grupa odeszła w cień po wydaniu "Tug Of War" w 2003 ro-

RECENZJE

123


ku. Dlatego też ich powrót nie był dla mnie wielkim wydarzeniem, ale pomimo sceptycznego podejścia postanowiłem napisać kilka słów na temat "The Great Divide". Imponujące jest to, że po 14 latach zespół wrócił w dokładnie takim samym składzie. Ted Leonard, wokalista formacji, udzielał się wcześniej w Spock's Beard oraz Thought Chamber. Podobnie było z klawiszowcem Billem Jenkinsem, który zagrał na "Psykerion" (drugim krążku wcześniej wspomnianej Komnaty Myśli). W tym samym czasie Sean Flanegan ostro łoił na bębnach w progmetalowym Cynthesis. Natomiast pozostali członkowie, czyli Ed Platt (bas) i Douglas Ott (gitara), zbierali siły i spokojnie czekali na reaktywację Enchant. Na "The Great Divide" znalazło się osiem utworów, utrzymanych w zbliżonej stylistyce. "Circles" już na wstępie zaskakuje mocnym uderzeniem, które płynnie przechodzi w chwytliwą melodię. Klawiszowe tło w refrenie i partiach solowych słusznie kojarzy się z wczesnymi dokonaniami Marillion i Areny. W dwóch kolejnych utworach, znacznie więcej ma do powiedzenia sekcja rytmiczna. W "Within An Inch" przeważają perkusyjne połamańce, natomiast "The Great Divide" utrzymany jest w stylistyce wczesnego Rush (szczególnie pod kątem partii basowych). Kolejno na "All Mixed Up" i "Transparent Man" usłyszymy rockowo-metalowy mariaż, charakterystyczny dla dokonań Enchant. "Life In A Shadow" nie bez powodu przypomina dokonania Neala Morse'a, bowiem Ted Leonard udzielał się m.in. na tegorocznej trasie Transatlantic. Album wieńczą utwory: "Deserve To Feel" oraz "Here And Now". Warto zwrócić szczególną uwagę na ten ostatni kawałek, w którym znajdziemy wiele neoprogresywnych odniesień. Choć, jak wcześniej wspomniałem, nigdy nie pałałem sympatią do twórczości Enchant, to panowie na "The Great Divide" mile mnie zaskoczyli. W materiale można odczuć wpływy z innych projektów poszczególnych muzyków, ale zespół nie traci przy tym swojej pierwotnej tożsamości. Długi wypoczynek zdecydowanie wyszedł im na dobre. Utwory na płycie mają sprecyzowany charakter, a każdy z nich dopełniony jest przemyślaną melodyką, która nie ucieka też od technicznych popisów. W przypadku tego ostatniego zdecydowanie dominuje sekcja rytmiczna tworzona przez Flanegana i Platta. Panowie nie wybijają się ponad resztę muzyków, a ich zagrywki są przemyślane i doskonale wypełniają przestrzeń w melodiach. Wiele dobrego można też powiedzieć o Tedzie Leonardzie, którego głos od zawsze był jedną z mocniejszych stron Enchant. Gość wspaniale interpretuje utwory, dzięki czemu zyskują na autentyczności, szczególnie na płaszczyźnie emocjonalnej. Pomimo sceptycznego podejścia, panom udało się mnie oczarować. Choć nie jest to trwałe zaklęcie (szczególnie jeśli chodzi o ich poprzednie wydawnictwa), to do "The Great Divide" będę wracał niejednokrotnie. Czarujący to album. (5,5) Łukasz "Geralt" Jakubiak

124

RECENZJE

Evergrey - Hymns For The Broken 2014 AFM

Evergrey w ostatnich latach przechodził bardzo burzliwy okres. Jeszcze przed wydaniem "Glorious Collision" w 2011 roku, grupę opuściła dwójka czołowych muzyków: Jonas Ekdahl oraz Henrik Danhage. Natomiast lider formacji - Tom Englund, po chłodnym przyjęciu ostatniego albumu, zaczął coraz częściej mówić o muzycznym wypaleniu. Wiele znaków wskazywało na upadek Evergrey. Po ukazaniu się "Monday Morning Apocalypse", grupa zaczęła oddalać się od rozbudowanych treści na korzyść metalowych przebojów. Ten zabieg może i przyciągnął nowych fanów, ale pozostawił przy tym niedosyt u starych, którzy od lat oczekiwali powrotu na miarę "In Search Of Truth". "Hymns For The Broken" powstawał w kliku różnych studiach, a pieczę nad całym materiałem przejął Jacob Hansen, który współpracował wcześniej z takimi formacjami jak: Volbeat, Amaranthe, czy Anubis Gate. Nowy krążek Szwedów powędrował w dobre ręce. Kolejną świetną informacją okazał się powrót dwójki synów marnotrawnych, którzy opuścili grupę przed nagrywaniem "Glorious Collision". Wszystko wskazywało na to, że starynowy Evergrey wrócił na właściwe tory. Charyzmatyczny głos Toma Englunda nie jest jego jedynym atutem. Muzyk od zawsze miał ogromny talent do opowiadania historii i nie ważne czy były to przeżycia osoby uprowadzonej przez obcych na "In Search Of Truth", czy krytyka skrajności religijnych na "The Inner Circle". Każda z tych opowieści nie popadała w banały i starała się podejść do problemu z kilku różnych ujęć. Generalnie teksty Evergrey obracały się wokół społecznych rozważań. Podobnie jest i na nowym albumie. Tytułowe "Hymny dla złamanych" skierowane są do osób, które doświadczyły w swoim życiu upadku. Taki stan może się odnosić zarówno do sytuacji politycznych na świecie (Ukraina, Szwecja, Izrael), jak również do naszych wewnętrznych rozterek. Liryczna strona krążka pokazuje nam różne oblicza upadku, co w konsekwencji ma na celu pobudzenie naszej świadomości i wewnętrznej siły. W teledysku do "King Of Errors" na powiewającej fladze widnieje napis "od samotności do mnogości". Ten ostry przekaz uświadamia nas, że prawdziwą siłą nie jest pojedyncza jednostka, ale - połączona w konkretnym celu wspólnota. Panowie z Evergrey powracają do mistrzowskiej formy i na "Hymns For The Broken" pokazują swoje najłagodniejsze (jak dotąd) oblicze. Choć muzycy otworzyli się na nowe brzmienia, to wcale nie znaczy, że zapomnieli o swoim muzycznym fundamencie. Nutkę metalowej agresji usłyszymy chociażby na "A New Dawn", czy "The Fire". W tym względzie nie zawodzi też "King Of Errors", w którym na szczególną wzmiankę zasługuje gitarowa solówka w wykonaniu Henrika Danhage'a. Siłą wydawnictwa są także ciekawe rozwiązania aranżacyjne. Utwór tytułowy - nieco na przekór - rozpoczyna się energicznym hymnem. W dalszych fragmentach zaczyna już dominować nie-

spieszne tempo wsparte pięknymi partiami klawiszowym (imponujący Rikard Zander). Nieco muzycznej subtelności zaobserwujemy też na "The Grand Collapse", który krąży po różnych nastrojach - od delikatnego tła, aż po rytmiczne szaleństwo (prowadzone przez Jonasa Ekdahla). Jak już jesteśmy przy spokojniejszych tonacjach, to nie mogło zabraknąć sztandarowej ballady. "Missing You" to bardzo osobliwe doznanie, w którym przeważa prosta forma (klawisze + wokal) skupiona wokół emocjonalnego przekazu. Poza tym zespół odważniej zaczął sięgać po elektronikę i ambient, co udowadniają utwory pokroju: "Wake A Change", "Barricades", czy jeden z moich faworytów - "Archaic Rage". Wisienką na torcie jest finał w postaci "The Aftermath", który zaskakuje różnorodnością i bardzo osobistą interpretacją wokalną. Ciche marzenie wielu fanów Evergrey zostało spełnione. "Hymns For The Broken" to jedno z największych zaskoczeń tego roku i wielki powrót zespołu, który był już bliski zapomnienia. Choć w materiale czuć ducha najlepszych płyt grupy, to nie popada on w stagnację i - co najlepsze - w dużym stopniu zmienia ich muzyczny kierunek. Na każdym kroku słychać, że panowie chcieli otworzyć się na nowe brzmienia, a całą swoją uwagę skupili na budowaniu przestrzeni. Melodie nie są już nośnikiem metalowych popisów, tylko służą stworzeniu odpowiedniej atmosfery w kompozycjach. Dzięki takim zabiegom muzyka wydaje się być o wiele bardziej intymna, osobista - zarówno dla słuchacza, jak i samych twórców. Jeśli dodamy do tego dojrzałą opowieść, to dostaniemy doskonałą symbiozę muzyki i słów. "Hymns For The Broken" to arcydzieło w dyskografii Evergrey, które można spokojnie postawić obok legendarnego "In Search Of Truth" oraz innych płyt z progmetalowego kanonu. Idąc myślą "nie ważne ile razy upadasz, ważne jak się podnosisz", panowie zaserwowali nam jeden z najbardziej zaskakujących powrotów w historii muzyki progresywnej. (6) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Everthrone - Evil Tongues 2013 Tribunal

Everthrone to amerykański zespół grający metal progresywny, powstały jako swoista kontynuacja istniejącej kilka lat grupy Merzah, parającej się zdecydowanie bardziej brutalnymi dźwiękami, zaś "Evil Tongues" jest jego pierwszym albumem. Mamy tu do czynienia z całkiem interesującym materiałem. Zakorzenionym z jednej strony z dokonaniami zespołów takich jak np. Evergrey - z wielowątkowymi, rozbudowanymi kompozycjami o urozmaiconych aranżacjach, charakteryzującymi się licznymi zmianami tempa i błyskotliwymi dialogami gitar oraz instrumentów klawiszowych. Co ciekawe wcale nie są to jakieś kilkunastominutowe kolosy, ale zwarte, 4-5 minutowe utwory, dzięki czemu muzykom udało się uniknąć przerostu formy nad treścią. Często słychać tu fortepian, klawiszowiec nie unika też jednak nowocześniejszych brzmień. Nie brakuje też odniesień do

współczesnego power metalu, słyszalnych zwłaszcza w "Remnants", dają też o sobie znać blackowe korzenie grupy. Nie, nie ma tu ekstremalnych blastów czy surowego brzmienia, ale wokalista Russell Plyler nader chętnie obok czystego, dynamicznego śpiewu serwuje słuchaczom growling oraz blackowy skrzek, co dodaje poszczególnym kompozycjom, zwłaszcza "Hope Behind Our Eyes" i "Gilded Throat" drapieżności. Mamy też cover i to dość zaskakujący, "Send Me An Angel" australijskiego zespołu Real Life. Ten spory hit lata 1984r. zabrzmiał w wykonaniu Amerykanów równie przebojowo, także dzięki partiom gitary i punktującego basu. (4,5) Wojciech Chamryk

Exodia - Hellbringer 2014 Art Gates

Hiszpanie z Exodia wciąż łupią thrash metal na najwyższych obrotach. Zważywszy w sumie na sytuację gospodarczą ich ojczyzny nawet to szczególnie nie dziwi, jednak warto podkreślić, że stosunkowo młodzi muzycy osiągnęli już niezły stopień wtajemniczenia, jeśli chodzi o łojenie siarczystego thrashu. W dodatku efektownie łączą old scholowy amerykański thrash z nowocześniejszymi dokonaniami w stylu Pantery ("Shout The Nations"), ostre przyspieszenia z zapadającymi w pamięć melodiami ("Wicked Seed"), a czasem dodają do tego zakręcone, techniczne zagrywki gitar ("Anesthetics"). Nie brakuje też mrocznych, balladowo-miarowych, wolniejszych partii (wstęp do "Future Generations", środek rozpędzonego "The Train Of Death"). Wokalistę Amando Milla wspierają w chórkach jeden z gitarzystów i basista, tak więc strona wokalna "Hellbringer" też robi niezłe wrażenie, kiedy wysoki, histeryczny śpiew Amando dopełniają zdecydowanie niższe głosy jego kolegów. Chóralnych partii nie brakuje też w finałowym, kojarzącym się z Anthrax prześmiewczym "The Art. Of Drinking", będącym dowodem na to, że młodzi muzycy nie poruszają w swych tekstach tylko poważnych tematów. Tym bardziej dziwi, że, w przeciwieństwie do debiutu, musieli wydać "Hellbringer" samodzielnie - czyżby thrash nie był już na fali wznoszącej według wytwórni płytowych? (5) Wojciech Chamryk Falconer - Black Moon Rising 2014 Metal Blade

Ile jest power metalu, a ile folku szwedzkim Falconer? Przez wiele lat miałem wrażenie, że przeważa składnik folkowy, specyficzny klimat, budowa kompozycji czy "muzyczne napięcie". Jakby nie patrzeć, Falconer potrafił od samego początku kariery przykuć uwagę, a jednocześnie stać się kapelą nie do podrobienia. Stał się mistrzem w swoim fachu. Perfekcję pokazał bez wątpienia w znakomitym "Among Beggars And Thieve", który wciąż jest moim numerem jeden jeśli chodzi o Falconer. Ta płyta to idealne wyważenie power i folk metalu, baśniowy klimat i sporo sma-


czków. Niestety w 2011 roku ukazał się "Armod", płyta na której Falconer zaprezentował za dużo kombinowania i eksperymentowania, tracąc przy tym swoje atuty i tożsamość. Minęły trzy lata, zespół mógł wyciągnąć wnioski i nagrać coś na miarę swojego talentu. Nadszedł czas na "Black Moon Rising". Rzeczywiście, udało się wyrwać z niepotrzebnego kombinowania, udało się wrócić do angielskiego języka, pozostawić to, co zdaje się nie jest im pisane, ale co ciekawe album okazał się dość nie typowy jak na Falconer. Pierwszy raz odnoszę wrażenie, że magia, klimat folku pojawia się tylko w tle, pełni rolę dopełniającą, a pierwsze skrzypce gra power metal. Z jednej strony smutne, że uleciała ta atmosfera, bajkowość i dotychczasowa niepowtarzalność. Z drugiej strony jednak, nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre. Dzięki temu dostaliśmy najcięższy, najszybszy i najbardziej power metalowy album Falconer. Panowie postawili na szybkość, dynamikę i na mocniejsze riffy. "Theres Crow On The Barrow" przypomina klimaty Running Wild czy Orden Ogan, ale wiecie co? To jest Falconer, tylko bardziej power metalowy. Urzekła mnie konstrukcja tego kawałka, pomysłowość i energia z jaką on został zagrany. Na tym krążku czeka nas prawdziwa gitarowa uczta. Stefan razem z Jimmym kładą nacisk na zjawiskowe, finezyjne popisy, które mają ukazać piękno gry na gitarze. Udaje się im ta sztuka, z kolei szczyptę folku i teatralnego klimatu można uświadczyć w "The Priory". Słuchając go, mam wrażenie, że przydałaby się temu albumowi odrobina luzu, folkowego zacięcia, czy też epickości. Jednak już "Locust Swarm" zwiastuje nam, że będzie to nieco inny album - bardziej power metalowy, bardziej dynamiczny i ostrzejszy. Niby nie pasuje to do Falconer, ale przekonało mnie to, co usłyszałem w otwieraczu. Zespół zdaje się bawić gatunkiem, jest w tym radość, pomysłowość i świeżość, której czasem ciężko uświadczyć w tym gatunku. Klimatycznie zaczyna się "Halls and Chambers", ale po chwili okazuje się, że to kolejny mocny utwór, choć tym razem daje o sobie bardziej heavy metalowa formuła, wszak główny motyw przypomina najlepsze lata Judas Priest. Wokal Mathiasa Blada jest łagodny, taki jak zawsze i momentami można odnieść wrażenie, że wręcz nie pasuje on do tego, co słyszymy. Zespół idzie cios za ciosem, tytułowy "Black Moon Rising" to przede wszystkim mocny riff będący mieszanką Judas Priest i Running Wild. Więcej folku i tego specyficznego klimatu z pierwszych płyt można odnaleźć w krótkim i zwartym "Scondrul and the Squire" który może nas oczarować rycerskim klimatem. Może teraz przesadzę, ale w "Wasteland" słyszę coś z "Painkiller" Judas Priest, a także coś z Gamma Ray. Nie sądziłem, że Falconer stać na taką agresję i taką szybkość. Chcę więcej takich petard, bo brzmi to znakomicie! Mocny riff wyjęty jakby z lat osiemdziesiątych można uświadczyć w "At The Jesters Ball". Mimo mocnego riffu czuć w nim radość i niemal biesiadny charakter, co może spodobać się fanom starych płyt. Najdłuż-

szym utworem jest "Age of Runes", który ma coś z hard rocka, coś z heavy metalu i okraszony jest mrocznym klimatem. Można też odnieść wrażenie, że jest to jeden z najcięższych utworów na płycie. Na ostatniej płycie Falconer nie ma słabych kompozycji, a płyta jest prawie cały czas w power metalowej tonacji. To coś nowego, bowiem w przypadku Falconer dominowały folkowe elementy i klimatyczny repertuar. Teraz jest więcej dynamiki, szybkości, więcej power metalu. Nowy kierunek Falconer? Nie mam nic przeciwko. Jak dla mnie obok wspomnianego na początku "Among Beggars and Thieves" jest to najlepszy album Falconer. Miła niespodzianka. (5,5) Łukasz Frasek

FireForce - Deathbringer 2014 Limb Music

Pamiętam, że debiut Belgów "March On" sprzed kilku lat zrobił na mnie bardzo korzystne wrażenie i nawet dość często do niego wracałem. Z jego następcą "Deathbringer" nie będzie już jednak tak samo. I to nie dlatego, że zespół od 2011 roku jakoś gwałtownie spuścił z tonu czy stracił natchnienie. O tym akurat nie ma mowy: FireForce nadal wymiatają siarczysty, dynamiczny tradycyjny metal, zakorzeniony w latach 80-tych ("Combat Metal"), piekielnie mroczny, niczym za najlepszych czasów Mercyful Fate ("Anubis - Lord Of The Dead"), czy jeszcze bardziej klasyczny, jak w energetycznej przeróbce "Gangland" klasyków NWOBHM, Tygers Of Pan Tang. Często jest też przebojowo w duchu neo power metalowym, z licznymi galopadami, jak w utworze tytułowym czy "King Of Lies"; wrażenie robią też liczne solówki. Niestety zaskakująco słabo prezentuje się na "Deathbringer" wokalista Filip "Flype" Lemmens. W większości utworów śpiewa tak, jakby był stojącym na krawędzi grobu zgrzybiałym starcem ("Attracted To Sin And Lust"), bądź straszliwie męczy się z wyższymi wokalami ("Gangland", "Highland Change"). Zaskakuje mnie to o tyle, że na poprzedniej płycie nie było o tym mowy, wcześniej w Double Diamond takiej wtopy też nie było. Ale, sumując plusy i minusy: (3) Wojciech Chamryk Flametal - Flametal 2014 Self-Released

Skoro może istnieć metalowy zespół jak Van Canto, z kilkorgiem, śpiewających właściwie a cappella, wokalistów i tylko perkusistą w składzie, bądź projekt Bassinvaders, złożony tylko ze specjalistów od czterech strun, to nic nie stoi na przeszkodzie, by połączyć metal z… flamenco. Podjął się tego, dość karkołomnego w sumie zadania, Amerykanin Benjamin P. Woods, wirtuoz gitary flamenco, czyli instrumentu zbliżonego do gitary klasycznej. "Flametal" jest czwartym albumem tego niegdyś zespołu, a od kilku lat solowego projektu lidera i można podejść do tego materiału dwojako. Z jednej strony jest to bowiem perfekcyjne połączenie klasycznego flamenco z ciężkim, rockowym graniem.

Piękne melodie, wirtuozowskie popisy, efektowne współbrzmienia różnych instrumentów, etniczne i orientalne klimaty - wrażeń nie brakuje, zwłaszcza, że Woods prezentuje tu kilka klasycznych form flamenco, jak bulerias, zambra, soleá czy tiento. Szczególnie porywająco wypadają zaś utwory łączące popisy Woodsa z pełnymi pasji elektrycznymi partiami solowymi zaproszonych gości, Glenna Drovera (King Diamond, Megadeth) oraz Marca Rizzo (Soufly) w "Legacy Of Djinn", "Pineal Eye", a zwłaszcza w finałowym "Magnetic Propulsion" z trzema, a każdą lepszą od wcześniejszej, solówkami. "Flametal" ma też jednak drugie oblicze, bowiem pomimo zaproszenia tak cenionych metalowych gitarzystów (bębnią zresztą równie cenieni Sean Reinert i Mike Benett) oraz użytego w nazwie zespołu metalu, nie jest to do końca metalowa płyta. Wszystko to brzmi bowiem dość delikatnie, nawet mocne riffy nie brzmią wystarczająco ciężko, co słychać np. w "Forbidden Zone" czy "Por Arriba" - jednak jako ciekawostka dla ceniących eksperymenty słuchaczy sprawdza się ta płyta doskonale. (4) Wojciech Chamryk

Fozzy - Do You Wanna Start A War 2014 Century Media

Męka to chyba dobre słowa, aby określić moją przygodę z nowym albumem znanego zapaśnika, Chrisa Jericho. Jego zespół o nazwie Fozzy sukcesywnie bez większych przeszkód wydaje kolejne albumy i właściwie co dwa lata coś się ukazuje. Gorzej jest z poziomem prezentowanej muzyki. "Do You Wanna Start A War" to już szósty album Fozzy. To bardzo dobry wynik. Jednak wszystko jest tutaj nie tak. Okładka kiczowata i nijaka. Brzmienie zbyt tandetne i pozbawione ikry. Kompozycje rozwleczone, bez mocy i energii. Nawet same pomysły na kompozycje chybione. Prawdopodobnie nowoczesne brzmienie i bardziej corowe elementy miały zatrzeć wszelkie niedoróbki. Nie zadziała ta sztuczka. Gdyby płyta była zagrana w bardziej klasycznym stylu tak jak "Brides of Fire" to byłoby to znacznie ciekawsze i bardziej przyjazne dla innych słuchaczy. A tak mamy papkę nowoczesnych riffów i ostrego grania, z którego nic nie wynika. Nawet wokal Chrisa jest na tym albumie jakiś taki sztuczny i mało autentyczny. Jest trochę elektronicznych elementów, które już zrażają podczas otwieracza "Do You Wanna Start A War". "Bad Tattoo" to kolejny dowód, że nie znajdziemy tutaj ciekawych melodii czy godnych uwagi riffów. Nie ma przyjemności z słuchania takich kompozycji tworzonych na siłę i bez przekonania. Nawet zwolnienie w

"Die With You" nie wychodzi na dobre zespołowi. W taki o to sposób płyta się ciągnie, aż do coveru zespołu ABBA w postaci "S.O.S". Efekt jest poprawny, choć takie covery nagrywał najlepiej At Vance. Fozzy spełnił wymogi kontraktu i nagrał kolejny album w bardzo szybkim czasie. Słychać, że płyta nagrana jest na siłę i bez większego wkładu muzyków. To wszystko już było i to w lepszej jakości. Wciąż nie potrafię się przekonać do muzyki Fozzy i z każdym albumem wydaje mi się ona coraz bardziej obojętna. Ale może to nie ze mną jest coś nie tak, tylko z tym jaki materiał dostarcza nam zawodnik wrestlingu. (1,5) Łukasz Frasek

Gamma Ray - Empire Of The Undead 2014 earMusic

Ekipa Kaia Hansena od kilku lat znowu jest w formie, imponując klasą na tle innych niemieckich weteranów metalu, dla których czas nie okazał się tak łaskawy. "Empire Of The Undead" to kolejny solidny album w dyskografii świętującej właśnie 25-lecie ekipy z Hamburga. Hansen nie zaprzątał sobie głowy żadnymi konwenansami, bo już na początku albumu umieścił ponad 9minutowego, imponującego rozmachem kolosa "Avalon". Dopiero potem rozbrzmiewają krótsze, bardziej konwencjonalne, co jednak nie oznacza, że jakieś sztampowe utwory. Owszem, nie wszystkie są jakoś szczególnie udane, bo taki "Born To Fly" jest jawnym potwierdzeniem twórczej niemocy i braku pary w płucach lidera grupy. Hansen znowu wpadł też w sidła autoplagiatu, cytując tym razem "I Want Out" Helloween w "Master Of Confusion". Dynamiczny i rozpędzony "Seven" to też Helloween pełną gębą, z kolei "Pale Rider" sporo zawdzięcza Accept. Typowe dla Gamma Ray są zaś zadziorny i przebojowy "Hellbent", mroczny "Demonseed" oraz patetyczny "I Will Return". Fanów lat 80-tych na pewno ucieszy też ostry, surowy, czerpiący ze speed metalu lat 80tych utwór tytułowy czy bonusowy "Built To A World". Tak więc podstawowa wersja płyty jest całkiem udana, nie da się tego jednak powiedzieć o dodatkowych utworach z różnych edycji specjalnych. Koncertowe wersje "Avalon", "Empire Of The Undead" czy stareńkiego "The Spirit" są rzecz jasna OK, ale "Someday" to jakaś parodia rapu z elektronicznym beatem i równie nędznym refrenem. Dlatego warto sięgnąć po "Empire Of The Undead" ale tego typu wątpliwe atrakcje jak "Someday" lepiej omijać szerokim łukiem. (5) Wojciech Chamryk Gengis Khan - Gengis Khan was a Rocker 2013 MDD

Odwlekałem napisanie tej recenzji tyle razy, że w końcu minęło już 1,5 roku od premiery tego krążka. Jednak strasznie męczyło mnie jego słuchanie i zawsze znajdowałem jakiś powód, żeby odłożyć to na później. W końcu nadszedł ten dzień, w którym przyszło mi zmierzyć się z debiutem Włochów z Gengis

RECENZJE

125


Khan. Mówiąc kolokwialnie dupy ta muzyka nie urywa. Jest oldschoolowo, są klasyczne heavy metalowe riffy, czasem trochę hard rocka czy nawet glamu. Do tego słychać, że granie sprawia tym trzem makaroniarzom radochę, ale większej kariery im nie wróżę. Jeszcze początek płyty w postaci "What the Hell is Going on" i "Into the Fire" jest całkiem niezły i daje nadzieję na porządną dawkę heavy metalu. Niestety z każdym kolejnym kawałkiem emocje siadają, a gdy słyszę "Welcome in the Middle" to już zaczynam zgrzytać zębami. Dawno nie słyszałem tak męczącej i irytującej balladki. Tak naprawdę to całkiem niezły jest jeszcze tylko "1984 in Tokyo", w którym riffy przywodzą na myśl stary Accept, a konkretnie "Princess of the Dawn". Reszta jest po prostu przeciętna, a gdy dodamy do tego jeszcze cztery utwory z demo zamieszczone jako bonusy to już robi się bardzo ciężko. 55 minutowy album z tak mało ciekawą muzyką to zdecydowanie przegięcie. Jako ciekawostkę mogę dodać, że głos i sposób śpiewania wokalisty przywodzi na myśl Steve'a Sylvestra z Death SS, ale to też nie ten sam poziom. W ostatnim utworze podstawowego programu płyty mamy gościnny udział Blaze'a Bayleya, który ostatnio występuje gdzie tylko popadnie, ale pomimo tego, że jestem fanem jego głosu to tego utworu nie uratował. "Gengis Khan was a Rocker" to bardzo przeciętny debiut, jednak może w przyszłości będzie lepiej. Oczywiście nie mam zamiaru ich skreślać, gdyż kupa to to na pewno nie jest. Jednak w dzisiejszych czasach i przy tak ogromnej konkurencji potrzeba czegoś więcej niźli tylko oldschoolowego brzmienia i takiegoż "imydżu". (3) Maciej Osipiak

zo melodyjnie. Na "Ocean Blade" da się wyczuć ten specyficzny "morski" klimat do czego poza tekstami oraz bardzo udaną okładką przyczynia się też sama muzyka. Tym razem jest mniej Manowar i Iron Maidem, a więcej Running Wild czy nawet Stormwarrior. Kilka utworów jest w stanie naprawdę mocno pozamiatać. Jednym z nich jest na pewno otwieracz "Hiring the Dead" zaczynający się od szumu morza, przeradzający się później w znakomity heavy metalowy numer utrzymany w średnim tempie i z zajebistym refrenem. Podejrzewam, że idealnie się sprawdzi na koncertach. Dalej mamy rozpędzone powerowe petardy w postaci "El Mare e Libertad" czy kawałka tytułowego oraz "The Master's Hands" z chwytliwym refrenem i chórkami. Wyróżnić też trzeba akustyczną balladkę "Black Legacy" kojarzącą się z podobnymi numerami bardów z Blind Guardian. Taki trochę ogniskowy, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu klimat. Dalej jest absolutny urywacz dupy "All Men to the Arms". Zdecydowanie najagresywniejszy, szybki powerowy strzał w pysk. Obok pierwszego numeru mój zdecydowany faworyt jeśli idzie o ten krążek. "Siren Song" ma fajny runningowy riff, dobry refren i "pirackie chórki, a na koniec słychać nawet zawodzenie syren. "Cradle of Heroes" też jest niezły, ale jednak trochę mu brakuje. Po epickim początku wchodzą utrzymane w średnim tempie zwrotki, które są naprawdę świetne, niestety potem mamy średni refren. Oczywiście numer w dalszym ciągu jest bardzo dobry. Najsłabszy na płycie jest "McGuerkin on the Bridge", szybki power, ale całościowo raczej przeciętny. Krążek wieńczy dwuminutowa miniaturka zagrana na wiolonczelach pod szum morskich fal. Jakie wnioski? Mnie ta płyta nie rozwaliła od pierwszego przesłuchania tak jak debiut, ale na całe szczęście zyskuje z każdym kolejnym razem i na chwilę obecną jaram się nią niemiłosiernie. Słychać tu mniej oczywistych wpływów i da się nawet wychwycić pewien pierwiastek typowy tylko dla Gloryful. Muzyka jest bardziej uporządkowana i przemyślana, ale czasem może brakować tego żywiołu i nieskrępowanej energii debiutantów. Przyznaję jednak z czystym sumieniem, że mnie nie zawiedli i oby tak dalej. (5) Maciej Osipiak

Gloryful - Ocean Blade 2014 Massacre

To się nazywa pójście za ciosem. W jedenaście miesięcy od wydania debiutu na rynku ukazał się, ponownie w barwach Massacre Records, drugi album Gloryful "Ocean Blade". "The Warrior's Code" zrobił na mnie ogromne wrażenie, więc czekałem z niecierpliwością na to co tym razem pokaże piątka Niemców z Gelsenkirchen. W składzie nastąpiła jedna zmiana na pozycji basisty, ale nie ma to żadnego wpływu na jakość muzyki. "Ocean Blade" to koncept opowiadający historię Sedny, bogini mórz, ale nie będę zagłębiał się teraz w fabułę tylko skupię się na muzyce. Otóż tutaj nie ma większych różnic w porównaniu z jedynką. Dalej jest przeważnie szybko, nie brak podniosłych i chwytliwych melodii, gitarzyści toczą ze sobą pojedynki, a sekcja podbija tempo. Wokalista Johnny La Bomba śpiewa mocno, męsko, heroicznie, ale też bard-

126

RECENZJE

God's Army A.D. - God's Army A.D. 2014 Massacre

10 lat z pewnymi przerwami zajęło tej niemieckiej grupie przygotowanie i wydanie debiutanckiej płyty. Muzycy mieli w sumie dobre usprawiedliwienie, bowiem niektórzy z nich, zwłaszcza perkusista Mark Cross oraz wokalista i multiinstrumentalista John A.B.C. Smith, należeli zwykle do ludzi dość zajętych, grając, m.in. w At Vance, Scanner, Tank czy Firewind. Zmobilizowawszy się jednak, zdołali nagrać całkiem interesującą płytę. Dominuje klimat Helloween, Gamma Ray ("The World That Never Was", "Hear You Scream") czy generalnie sceny niemieckiej (archetypowy dla lat 80-tych "City Lights"). Nie jest to jednak w żadnym stopniu granie jednowymiarowe czy

przewidywalne. Słychać, że płytę firmują muzycy wysokiej klasy, co gitarzyści potwierdzają też w licznych solówkach. Co ciekawe sporo tu również quasi solowych partii, wyeksponowanego często w miksie basu, który nie tylko fajnie napędza całość, ale stanowi też o sile rozpędzonego "God's Must Be Crazy" czy równie ostrego, wzbogaconego klawiszami, "God's Army". Tak więc panowie wysmażyli udany debiut, chociaż do nowicjuszy zaliczyć ich oczywiście nie sposób. (5) Wojciech Chamryk

Grave Digger - Return Of The Reaper 2014 Napalm

Lata temu Niemcy z Grave Digger mieli dość solidną pozycję na rodzimym i nie tylko, rynku. Ich trzy pierwsze LP's z lat 1984-86 nie zrobiły może jakiejś zawrotnej kariery, ale cieszyły się powodzeniem wśród zwolenników surowego, germańskiego metalu. Potem był niewypał epizodu pod nazwą Digger i koszmarnego LP "Stronger Than Ever", jednak na początku lat 90. grupa zdołała odzyskać zaufanie starych fanów i pozyskać rzesze nowych tak udanymi płytami jak "Heart Of Darkness" czy "Tunes Of War". Potem też było niezgorzej, jednak z czasem ekipa Chrisa Boltendahla zaczęła tracić impet, nagrywając coraz bardziej nierówne płyty. Co prawda nie można w ich przypadku mówić o artystycznej porażce, niepowodzeniu czy jakimś totalnym nieporozumieniu, ale fakt faktem, kryzys daje się Grave Digger coraz bardziej we znaki. "Return Of The Reaper" jest niestety potwierdzeniem tego stanu rzeczy. Owszem, mamy na tej płycie kilka ciekawych, wręcz porywających kompozycji od mrocznego tytułowego intro z motywem marsza pogrzebowego, mrocznego "Season Of The Witch", rozpędzonego "Satan's Host" czy wykorzystującego motywy z muzyki barokowej "Death Smiles At All Of Us". Ale to raptem cztery utwory, a na płycie mamy ich jeszcze osiem. Z tych pozostałych wieje niestety nudą i to taką, że panowie Maklakiewicz i Himilsbach mieliby naprawdę wdzięczny temat do równie kultowej pogawędki jak ta o stanie polskiego kina. Monotonny, syntetycznie brzmiący "Hell Funeral", równie plastikowy "Resurrection Day", sztampowy "Road Rage Killer", zbyt dosłownie zainspirowany "Turbo Lover" Judas Priest "Tattoed Rider"… A już kompletnym nieporozumieniem jest ballada "Nothing To Believe", w której wokalista daje "popis" brzmiący niczym parodia czystego śpiewu. Jeszcze dwie - trzy takie płyty i Grave Digger dołączy do niezbyt chlubnego grona legend niemieckiego metalu jak Running Wild, które nie mają już nic do powiedzenia, ośmieszając się tylko kolejnymi wydawnictwami. (3) Wojciech Chamryk Gumo Maniacs - Out Of Disorder 2014 Golden Core

"Out Of Disorder" jest trzecim albumem niemieckich thrashers z Bawarii. Panowie dość sprawnie łączą tu wpływy

co brutalniejszych tuzów sceny amerykańskiej (Possessed, Death Angel) oraz klasyków niemieckiego, równie ekstremalnego grania (Sodom, Destruction, Kreator). Jest więc ostro, surowo, bardzo dynamicznie i może się to podobać, zwłaszcza w rozpędzonym openerze "Exhausted Heart", wzbogacanych partiami akustycznymi "Echnaton" i "Poetry In Black" oraz utrzymanym w średnim tempie "Weight Of Words". Jest też sporo udanych solówek, a wiele utworów, jak chociażby "World Undead" czy tytułowy to murowane koncertowe killery. Niestety syntetyczne brzmienie perkusji nie wpływa korzystnie na odbiór tej udanej w sumie płyty, podobnie jak kończący ją, trwający ponad 10 minut "Final Courtains" - owsem, nie brak tu interesujących momentów, basowych pochodów i porywających bodajże pięciu - gitarowych solówek, ale porywanie się na tak rozbudowaną formę muzycy Gumo Maniacs powinni jednak pozostawić bardziej zaawansowanym w tej dziedzinie kolegom. (4) Wojciech Chamryk

Gun Barrel - Damage Dancer 2014 Massacre

Doczekaliśmy się w końcu siódmego albumu niemieckiego Gun Barrel. Lata upływają, a ta formacja od 1998 roku wciąż pokazuje, że można udanie połączyć heavy metal, power metal i hard rock w jedną formułę, która znakomicie oddaje niemiecką solidność oraz wyrafinowanie. Ich nowy album zatytułowany "Damage Dancer" właściwie nie wnosi niczego nowego do twórczości Gun Barrel. Ale czy ktoś spodziewał się czegoś innego? Już pierwsze dźwięki wprowadzają nas w znany nam świat Gun Barrel. Ostry riff przesiąknięty AC/DC czy Krokus, a wszystko utrzymane w niemieckim klimacie á la Accept. Znakomicie styl ten odzwierciedla tytułowy kawałek "Damage Dancer". To samo dostajemy w "Bashing Thru", ale tutaj słychać luz i dobrą atmosferę jaka panuje w zespole. Wydaje się, że wszystko brzmi dobrze, ale czegoś ostatecznie brakuje. Patrick oszczędza się, a przecież stać go na więcej. Najlepiej zostaje to uchwycone w power metalowym "Building The Monster". Dominują hard rockowe patenty i gdzieś momentami dają się we znaki. Taki "Judgment Day" i "Passion Rules" są utrzymane w podobnej tonacji, co sprawia że płyta potrafi nieco zanudzić słuchacza. Za każdym razem, gdy gitarzyści stawiają na ciężar i agresję wtedy tak naprawdę pojawiają się ciekawe utwory, wystarczy przytoczyć przykład "Back Alley Ruler", który jest jakby wzorowany na Rainbow. Słabym punktem tego wydawnictwa jest brak ciekawych hitów, brak chwytliwych melodii, a przecież bez tego ani


rusz w przypadku takiego grania. Jednym z moich faworytów jest "Vulture Are Waiting", a przecież to najdłuższy utwór na płycie. Soczyste brzmienie i ciekawa okładka nie są wstanie nadrobić niedociągnięć materiału. Jest to solidny krążek, ale brakuje czegoś co by sprawiło że chciałoby się pamiętać o tej płycie. Ot, solidny album zasłużonej formacji, która wie jak grać, ale miała w swojej karierze ciekawsze albumy. (3,5) Łukasz Frasek

Gunfire - Age of Supremacy 2014 Jolly Roger

Czwórka to chyba szczęśliwa cyfra dla Włochów z Gunfire. Zespół pierwsze demo wydał w 1984 roku, zadebiutował długograjem w roku 2004, i dokładnie 10 lat później, w 2014 roku nagrał drugi krążek, "Age of Supremacy". Takich zespołów budzących się po latach, żeby spełnić marzenie z wczesnej młodości jest zresztą więcej, do najjaskrawszych przykładów należy choćby brytyjski Hell. Panowie z Gunfire zakładając 1981 roku formację musieli być bardzo młodzi i widocznie dopiero teraz, gdy ogarnęli swoje dorosłe życie mogli ogarnąć także kwestię zespołu. Ich historia nie jest jednak tak bardzo romantyczna jakby się mogła na pierwszy rzut oka wydawać, bo z oryginalnego składu dziś pozostał tylko wokalista, jednocześnie spiritus movens całego zespołu - Roberto Borelli. Jego "Age of Supremacy" to album ocierający się o koncept, którego teksty krążą wokół tematyki science fiction. Przemyślane teksty dobrze zgrywają się z samą warstwą muzyczną, która balansuje na granicy klasycznego heavy metalu z lżejszym graniem á la Sonata Arctica czy Stratovarius. Ciężkie, masywne, czasem "szarpane" riffy przeplatają się z fragmentami wręcz bardzo śpiewnymi. W niektórych fragmentach zespół sięga dalej, po inspiracje zabarwione progresywnością. Słychać je zwłaszcza w "Superior Mind" czy "Voices from a Distand Sun", gdzie Gunfire zbliża się do ostatnich płyt Symphony X. Efekt ten potęguje także duża ilość melodyjnych solówek wciskających się w różne miejsca kompozycji. Wspólnym mianownikiem "Age of Supremacy" jest przejrzyste, przestrzenne brzmienie, idealnie dobrane do muzyki, w której królują niezagęszczone riffy dające miejsce na oddech. Płyta sprawia wrażenie spójnej i dojrzałej, a przemyślana koncepcja na przekaz płyty dodaje jej klimatu. Szkoda tylko, że kolejna płyta Gunfire wyjdzie zapewne dopiero w 2024 roku. (4) Strati Haken - Restoration 2014 InsideOut

W 2008 roku grupa Haken wydała swoje debiutanckie demo zatytułowane… No właśnie. W trakcie moich poszukiwań natrafiłem na kilka różnych tytułów, jednak najczęściej spotykanym - i przy okazji widniejącym na oficjalnej stronie zespołu - okazał się "Enter the 5th Dimension". Ci, którzy mieli zaszczyt usłyszenia dema jeszcze przed premierą "Aquarius" byli w sporym szo-

tym albumem studyjnym. Cieszyć się, czy obawiać? Hmm… Zamiast snuć jakieś puste przypuszczenia, lepiej sięgnąć po najnowszą EPkę Haken. Bliski kontakt z "Restoration" może okazać się najlepszym remedium na to oczekiwanie. Łukasz "Geralt" Jakubiak ku, bowiem materiał choć nie imponował stroną realizacyjną, to pokazywał ogromne umiejętności chłopaków z Haken. Niestety dostanie płyty w wersji fizycznej graniczy obecnie z cudem, a fani mogą co najwyżej liczyć na nieoficjalny stream na popularnych serwisach. Nadzieją okazała się EPka "Restoration", która prezentuje część utworów znanych z debiutu w zupełnie nowej odsłonie. Grupa wybrała trzy najlepsze ich zdaniem - utwory i postanowiła nieco w nich poeksperymentować. Efektem tego jest nie tylko zmienione brzmienie oraz kompozycja numerów, ale też ich liryka. Na tej ostatniej płaszczyźnie bez zmian pozostał tylko "Darkest Light", który jest punktem wyjściowym historii "Restoration". Opowieść o spowiedzi powątpiewającego człowieka jest niczym innym jak krótszą, a przy tym spójniejszą wersją "Blind". Z utworu usunięto niektóre partie solowe na korzyść nowoczesnego brzmienia, które - mimo wszystko - nie stroni od metalowej agresji, a nawet ambientowych wstawek. Dalej mamy "Earthlings", nieco różniący się od swojego starszego brata w postaci "Black Seed". Utwór w tej odsłonie jest bardziej niepokojący, co podkreśla posępny początek, płynnie przechodzący do znajomej melodii. Przestrzeń doskonale buduje sekcja instrumentalna, gdzie na szczególne wyróżnienie zasługuje perkusista Raymond Hearne. Muzyk bezbłędnie buduje dramaturgię i nastrój kompozycji. Wyniosły finał w postaci "Crystallised" był dla mnie największym zaskoczeniem z całej EPki. "Snow" to jeden z moich ulubionych utworów Haken, a jego reinterpretacja ociera się o geniusz. Dłuższa o ponad sześć minut kompozycja, zaskakuje nie tylko klarownym brzmieniem, ale też oryginalnymi partiami solowymi. Warto szczególnie zwrócić uwagę na popisówkę pod koniec kawałka, która przypomina tę znaną z finału "Sleeping Thoughts Wake". Gościnnie na "Crystallised" wystąpił Mike Portnoy oraz gitarzysta Headspace - Pete Rinaldi. Niektórzy sceptycy mogą marudzić, że Haken odcina kupony i sięga po stare pomysły, żeby zarobić na fanach. Generalnie jeśli zespół podchodzi do takiego "odświeżania" z odpowiednim zaangażowaniem, to nie widzę w tym niczego złego. Ta konwencja świetnie sprawdza się w przypadku "Restoration". Z jednej strony dostaliśmy nowe aranżacje starych utworów, a z drugiej dopracowany materiał, który okazuje się być kolejnym, jasnym punktem w dyskografii Brytyjczyków. Intrygujące jest również to, jak muzyka Haken zmieniła się na przełomie ostatnich lat i nie chodzi tu o - ciężkie do uniknięcia zmiany w składzie, ale o indywidualny postęp każdego z artystów. Ross Jennings już na początku zaskakiwał mnogością barw, ale z każdym kolejnym albumem rozwijał się pod kątem interpretowania utworów. Podobny skok poczynił Richard Henshall, który nie bał się dokonać cięć względem oryginalnych aranżacji na korzyść spójniejszego materiału. Jedynym debiutantem w zespole jest basista - Conner Green, dla którego występ na "Restoration" okazał się efektownym startem. Zespół oznajmił niedawno, że zaczyna pracę nad czwar-

HammerFall - (r)Evolution 2014 Nuclear Blast

Gdzieś z tyłu głowy, zakodowane mam, że Hammerfall, to młody zespół. Chyba dlatego, że wciąż pamiętam ich debiut "Glory To The Brave" z roku 1997. Tymczasem Szwedzi grają już blisko 20 lat i właśnie wydali swą dziewiątą płytę długogrającą. Przy okazji nagrywania albumu dochodziły wieści, na temat chęci powrotu muzyków do korzeni. Świadczyć o tym mógł też fakt, nawiązania współpracy producenckiej z Fredrikiem Nordstromem, z którym zespół pracował ostatni raz w 1998 roku. Z kolei tytuł płyty "(r)Evolution", mógłby świadczyć o chęci muzycznych poszukiwań, poszerzania horyzontów. Kiedy odpalamy płytę i do naszych uszu docierają pierwsze dźwięki "Hector's Hymn", jasne staje się, że rewolucji nie będzie. Utwór utrzymany w szybkim tempie, prezentuje klasyczny power-metal, z chórkami w mostku i refrenie. Kompozycja jak na początek, dość przeciętna. W podobnym duchu utrzymane są jeszcze zaczynający się skoczną przygrywką "Origins" oraz wieńczący płytę "Wildfire". Ten ostatni wyróżnia się na plus, fajnym zwolnieniem w środkowej części utworu. Jednak środek ciężkości na płycie zdecydowanie przesunięty jest w stronę klasycznego heavy-metalu. Utwór tytułowy z delikatną zwrotką i chórem w refrenie to jeden z ciekawszych momentów na płycie. Także singlowy "Bushido", zwraca uwagę ciekawą melodyką i sporym potencjałem przebojowości. Mamy także dwa utwory "Ex Inferis" oraz "Evil Incarnate", w których muzycy zwalniają tempo i przenoszą nas w odrobinę mroczniejsze klimaty. Bardzo to interesujące. Niestety pozostała część utworów, wliczając w to balladę "Winter Is Coming", nie wzbudza przyśpieszonego bicia serca, zachowując przeciętny poziom. Brakuje w nich jakiejś iskry, ciekawych pomysłów. Jakby pary wystarczyło zespołowi, jedynie na pół płyty. Zatem tak jak wspomniałem rewolucji się nie spodziewajcie, rewelacji tez niestety nie. (4) Tomasz "Kazek" Kazimierczak Hard Riot - The Blackened Heart 2014 Pitch Black

Fala niemieckiego hard rocka nadciąga. Był Black Bird, teraz czas pochwalić inny zespół, który również znakomicie radzi sobie w początkowej fazie swojej kariery. Mam tutaj na myśli Hard Riot. Podobnie jak Black Bird, nie kryje zamiłowania do staroci i klasycznych zespołów. Nie raz pomyślimy podczas słuchania ich muzyki o AC/DC, Scorpions, Gotthard czy nawet o Nickeblack. Choć formacja istnieje od 2006 roku dopiero teraz o niej słychać. Spora w tym zasługa nowego albumu "The

Blackened Heart", który jest znacznie ciekawszym dziełem niż debiut. Jest na nim energia, przebojowość, pazur i co ważne, pomysł na styl czy aranżacje. Muzycy dbają o detale, o to żeby wszystko było zrobione precyzyjnie. Jako płyta hard rockowa, "The Blackened Heart" jest pełnym dziełem i nie brakuje jej niczego. Micheal Gildner brzmi jak wokalista Nickeblack, co dla jednych będzie minusem, a dla drugich powodem by sięgnąć po ten album. Ogólnie ma w sobie to coś, co sprawia że płyta brzmi hard rockowo i klasycznie. To słychać właściwie od samego początku. Wyrazisty wokal w połączenie z mocnymi i chwytliwymi riffami czyni ten album naprawdę mocnym dziełem. Dobrze nastraja słuchacza energiczny otwieracz "Blackout". Nie jest to cover Scorpions, ale jakże udany miks heavy metalu i hard rocka. Fani AC/DC powinni być zachwyceni "Suicide Blues", który ukazuje wszelkie atuty niemieckiej formacji. Komercja też jest tutaj obecna o czym świadczy "Count on Me" i to jest taki mały ukłon w stronę fanów radiowych hitów. Przebojów na płycie nie brakuje, a jednym z tych najbardziej zauważalnych jest "Not Alone". Podoba mi się też bluesowy "The Enemy Within" i nie miałbym nic przeciwko gdyby na płycie znalazło sie więcej takich kawałków, zagranych z takim luzem. Nie brakuje też heavy metalowych akcentów, a jednym z nich jest tutaj bez wątpienia "Hit The Ground". Jeśli szukacie solidnego albumu z mieszanką heavy metalu i hard rocka, przesiąkniętego klasycznymi patentami to niemiecki Hard Riot wam tego dostarczy na nowym albumie. (3,9) Łukasz Frasek

Helldorados - Lesson In Decay 2014 Massacre

Szukacie energicznego hard rocka, w którym bez problemu doszukacie się w pływów takich tuz gatunku jak Guns N' Roses, AC/DC, czy Motörhead? Nie przeszkadza wam po raz kolejny odgrzana formuła, którą znacie z innych kapel? Liczy się dla was dobra zabawa, energia i pozytywne nastawienie muzyków? To w takim razie możecie sięgnąć po nowy album niemieckiego zespołu Helldorados, który nosi tytuł "Lesson In Decay". Kapela gra już od siedmiu lat i jest to ich drugie wydawnictwo. Może i okładka albumu działa odstraszająco, a to głównie za sprawą amatorskiego wykonania. Zespół gra energiczny i chwytliwy hard rock, w którym oczywiście usłyszymy wpływy takich kapel jak AC/DC czy Motörhead, choć Helldorados stara się tworzyć własny styl, nie popadając tym samym w bezczelne kopiowanie. Płyta od samego początku dobrze nastawia słuchacza,

RECENZJE

127


bowiem energiczny i rozpędzony "Seven Deadly Sins" ukazuje same atuty zespołu. Są nimi żwawa sekcja rytmiczna, solidne, a przede wszystkim pomysłowe partie gitarowe i specyficzny wokal Pierra. Stonowany "In for the Kill" czy mocniejszy "By the Progress" to przykłady zagłębienia się w styl AC/DC. Zespół nie jest sztywny i nie trzyma się cały czas jednego motywu. Już w takim "The Devil Takes The Hindmost" grupa oddala się w stronę bluesa i rock'n'rolla, ale to wciąż bardzo energiczne i przebojowe granie. Hitów na tej płycie właściwie jest pod dostatkiem i jednym z nich jest "Let Us Play" czy "Something Sweet". To, co zachwyca w Helldorados to z pewnością umiejętność tworzenia ciekawych szybkich rock'n rollowych kawałków. Taki "Megalomaniac" czy "To Live Is To Die". Bardzo równy materiał, masa przebojów, plus młodzieńczy zapał i soczyste brzmienie (które podkreśla poziom tej płyty), sprawiają, że "Lesson In Deacy" jest udanym albumem. Polecam. (4) Łukasz Frasek

utwór utrzymany w średnim tempie ukazuje przede wszystkim przebojowe oblicze kapeli. Płyta trzyma w napięciu i to już właściwie od samego początku. Spokojne wejście "Betrayer" przypominające dokonania Metalliki jest bardzo tajemnicze i zaskakujące. Tytułowy "Karma's a Bitch" przypomina posępny "Shades of Death" Accept i to potwierdza że w wolniejszym tempie Hellion też sobie radzi całkiem dobrze. Wokal Ann wpasowuje się idealnie w ten mroczny klimat. Na koniec dostajemy podsumowanie w postaci "Rockin Till The End", które podkreśla formę Hellion. To znakomity materiał, który dobrze zapowiada przyszły pełnometrażowy album. Choć nastały inne czasy, w Hellion grają inni muzycy, zespół wciąż jest sobą. Mamy rok 2014, a Hellion brzmi jakby żył wciąż latami 80-tymi, jakby nie liczyło się to co jest popularne, tylko to, co gra im w sercach. To szczery, bardzo chwytliwy heavy metal skonstruowany przez doświadczonych muzyków dla prawdziwych koneserów starych kapel i dla tych, którzy stęsknili się za Hellionem. Witamy z powrotem. (4,8) Łukasz Frasek

Hellion - Karma's A Bitch 2014 HNE

Ostatnimi laty powraca coraz więcej zespołów, które były znane w latach 80tych. Drugiej młodości poszukała też Ann Boleyn, czyli ikona amerykańskiego heavy/speed metalu i jedna z najbardziej znanych wokalistek heavy metalowych. Oczywiście dała się nam poznać za sprawą kapeli o nazwie Hellion. Pamiętny debiut "Screams in the Night" po dzień dzisiejszy zachwyca i jest to klasyka gatunku. Hellion powrócił, choć to już inny zespół, to jednak wciąż jest Ann na wokalu i w sumie więcej do szczęścia nie trzeba. Póki co, Hellion wydał mini album zatytułowany "Karma's a Bitch". Na pełen album przyjdzie jeszcze czas, ale to jest już mały krok, który zbliża nas do tego wydarzenia. Celem było sprawdzenie jaka będzie reakcja fanów, słuchaczy na powrót Hellion po tylu latach, w końcu ostatni ich album "Will Not Go Quietly" ukazał się w 2003 roku. Nowy materiał przypomina ten z debiutu, jest to bowiem i mieszanka heavy metalu i także hard rocka. Najważniejsze, że jest to dalej Hellion, taki jaki był w latach 80-tych, wciąż grający na poziomie. Ann wciąż brzmi znakomicie pomimo takiego upływu czasu i to jest klasa sama w sobie. Udało się uzyskać odpowiednie brzmienie płyty, które przypomina lata 80-te. Spora w tym zasługa Wrighta i Warrena, którzy grali z samym Dio. Wpływy Ronniego i jego działalności też bardzo mocno dają o sobie znać w muzyce Hellion, wystarczy zapuścić szybszy "Watch The City Burn", który ma klimat "Last in Line" dobre tempo, chwytliwy motyw i duża dawka energii. Przypominają się stare dobre czasy. Bardzo miło zaskoczył mnie gitarzysta Maxwell Carlisle, którego znam z solowej kariery. Zawsze widziałem w nim tylko solidnego muzyka, który niczym się nie wyróżnia, a eraz można dostrzec, że ma swój styl. To właśnie dzięki jego grze taki "Hell Has No Fury" brzmi tak znakomicie. Ten

128

RECENZJE

Hell's Domain - Hell's Domain 2013 Punishment 18

Pierwszy długogrający album Duńczyków z Hell's Domain to kawał solidnego, surowego thrashu. Podoba mi się, że muzyka jest bardzo spójna rytmicznie, aczkolwiek w solówkach jest trochę chaosu (jak np. w "In the Trenches…", ale np. w takim "As Good As Dead" jest z tym lepiej). Mamy tu proste utwory w średnich tempach jak np. "Order #227" jak i szybsze petardy, o nieco bardziej rozbudowanej strukturze jak np. "The Walls Come Tumblin' Down". Chwilę wytchnienia przynosi "Crawling In the Shadows", zaczynający się arpeggiem z rosnącym przesterem. Trochę ciekawych riffów dostarcza nam "Dead Civilisation" (jednak tutaj, w paru momentach, wokal daje trochę więcej do życzenia; dużo lepiej wokaliście idzie w następnym "Hangman's Fracture"). Mamy tu również ciekawy cover, jakim jest "Sneaking Disease" z repertuaru Crionics. Całościowo jest to materiał bardzo spójny i dobry, jednak nie bardzo wyróżniający się. Trudno tu też znaleźć coś co wybijałoby się szczególnie na tle całej reszty, chociaż na upartego takim utworem mógłby być "A Good Day to Die". Jednak przyznaję, to dobry materiał, którego można słuchać niejednokrotnie. (2,5) Rafał Mrowicki Hibria - Silent Revenge 2013 AFM

Nowym albumem przypomniała mi o sobie brazylijska Hibria. Już od otwierającego płytę utworu tytułowego "Sileni Revenge" słychać, że wokalista Iuri Sanson jest w świetnej dyspozycji wokalnej. Świetny refren serwuje nam w "Lonely Flight" (sam utwór jest bardzo przebojowy), w którym dosyć dobrze wybija się również bas Benhura Limy. "Deadly Venngeance" to z kolei bardzo

rockowy numer, zawierający w sobie nieco partii gitarowych rodem z niemieckiej szkoły speed/power metalu. W "Walking to Death" Brazylijczycy nieźle przyspieszają zarzucając kilkoma szybkimi riffami dodając wyborne solo pod koniec utworu. "Silenie Will Make You Suffer" przynosi piękne partie wokalne oraz gitarowe, szczególnie pod względem melodii. Swobodny śpiew oraz gitara akustyczna rozpoczynają półballadowy "Shall I Keep On Burning", zawierający cudowne solówki gitarowe oraz chwytający za serce śpiew Sansona. Miły klimat ma też kolejny w stawce "The Place That You Belong", pełen ciekawych solówek. "The Scream of an Angel" już od pierwszego riffu niesie ze sobą pewien anielski wydźwięk. Mocne gitary zespolone z delikatnymi klawiszami tworzą ze sobą dobrze brzmiącą całość. Do tego jeszcze wysokie wokale Sansona. Zasadniczą część płyty zamyka ponad ośmiominutowy, nieco progresywny, "The Way It Is", w którym każdy z muzyków ma trochę miejsca na pokazanie swojej indywidualności. Bonusem wydania europejskiego jest "Shall I Keep On Burning" w wersji unplugged, który aż się prosił o akustyczną odsłonę. Instrumentalnie wszystko jest na wysokim poziomie - zarówno gra sekcji jak i gra gitar. Hibria wydała świetną płytę, z której muzycy mają prawo być dumni. (4,5) Rafał Mrowicki

Hidden Intent - Walking Through The Hell

grając nierzadko nawet dwie solówki w obrębie jednego numeru, ale ma naprawdę duże wsparcie w osobie basisty Chrisa McEwena, który ma nie tylko solowy instrumentalny "Bass Wankage", ale też jego wyrazisty klang wysuwa się wielokrotnie na plan pierwszy, co szczególnie ciekawie wypada w "Through Your Eyes", maidenowym "Die Inside" oraz "Good Friday Thrash". A ponieważ panowie grają we trzech, słychać też na "Walking Through The Hell", że nie przesadzali ze studyjnymi nakładkami. Dlatego często w czasie gitarowych solówek w podkładzie słychać tylko sekcję, która wyśmienicie daje sobie radę - tak też zapewne to brzmi na koncertach grupy. (5) Wojciech Chamryk

HI-GH - Night Dance 2013 LA Riot Survivor

Speed punk metal? Jeśli już, to bardziej crossover, chociaż punkowa zadziorność jest czasem na debiucie tego włoskiego zespołu słyszalna, zwłaszcza w "Zig Zag Shaped" czy "Unleash The Beast". Częściej mamy jednak do czynienia z dynamicznym i surowym, ostrym czadem, opartym na przesterowanym basie made in Lemmy Kilmister. Dlatego czasem brzmi to niczym Motory z najlepszych lat ("Hydra", "You're Going Down"), a niekiedy niczym równie luzackie granie AC/DC ("Let Me Know"). "Faster! Faster! Faster!" jest za to skrajnie uproszczonym, szaleńczym ciosem speed/thrashowym, zaś następujący po nim utwór tytułowy jest równie szybki, ale znacznie bardziej przebojowy. "HI-GH (Can You Roll It For Me)" nawiązuje momentami do hard rocka, jednak jeszcze bardziej zaskakuje finałowy, prawie 12-minutowy "Mind's War And Peace" - szalona, psychodeliczna, niezwykle mroczna i odlotowa kompozycja, niczym z przełomu lat 60-tych i 70tych. Czegoś takiego po tych piewcach szybkości i surowości w życiu bym się nie spodziewał, dlatego - za całość - (5).

2014 Punishment 18

Australia nigdy nie była jakimś wyjątkowo bogatym zagłębiem zespołów thrash czy speed metalowych, chociaż Hobbs' Angel Of Death czy Mortal Sin zapisały się w pamięci fanów i są cenione do dziś. Teraz zaś całkiem spore szanse na dołączenie do swych, cieszących się zasłużoną sławą, ziomków ma Hidden Intent. Trio z Adelajdy wycina bowiem na swym debiutanckim albumie solidny, momentami zaś błyskotliwy i porywający thrash najwyższych lotów. Słychać, że panowie McEven, Bennett i Rahaley katowali niegdyś płyty amerykańskich mistrzów z Bay Area, nieobce były im też wpływy techno thrashu. Stąd zapewne w tych dziesięciu, nie licząc basowej miniatury, utworach tyle efektownych melodii i solówek, przejść czy zmian tempa, połączonych z fragmentami wręcz wirtuozowskimi. A wszystko to w mocarnej, stricte thrashowej oprawie, z nawałnicą riffów i kanonadami perkusji. Co ciekawe Hidden Intent to trio, ale zespół nie ma w składzie tylko jednego solisty. Owszem, gitarzysta Phil Bennett dwoi się i troi,

Wojciech Chamryk

Hitten - First Strike With The Devil 2014 No Remorse

Hitten to heavy metalowy kwintet pochodzący z hiszpańskiej Murcii. Istnieje od 2011 roku i od tego czasu rok po roku wypuszczał kolejno demo, singiel i epkę. W roku bieżącym pojawił się pełnowymiarowy debiut "First Strike With The Devil". Na początku nie byłem zbyt pozytywnie nastawiony do tego materiału. Bardzo możliwe, że po części też przez chujową okładkę, która wygląda jak malowana przez niezbyt uzdolnionego dzieciaka. Jednak przede wszystkim chodziło o to, że ostatnimi czasy kapel grających w tym stylu


pojawiło się multum, a większość z nich niestety nie wybija się ponad przeciętność. Jednak już w okolicach mniej więcej trzeciego odsłuchu zacząłem się wciągać w ten krążek. Osiem utworów w 40 minut to odpowiednia długość, żeby nie odczuć znużenia. Do tego przede wszystkim dobre utwory. Hitten gra muzykę wzorowaną na NWOBHM z naciskiem na pierwsze dwie płyty Maiden i łączy to ze speed metalową energią i motoryką znaną chociażby z Exciter czy Overkill. Jest to podobne granie do Enforcer tylko, że Hitten jest jednak trochę bardziej drapieżny. Jest szybko, melodyjnie i bardzo heavy metalowo. Znakomity gitarowy tandem jest wspierany przez dynamiczne bębny i wyraźny melodyjny i wysoki bas. Do tego wokalista dysponujący niezłym głosem śpiewający najczęściej w średnich rejestrach. Obok typowo speedowych strzałów w postaci "Evil Power", "Running Over Fire" czy "Punished By Speed" są też bardziej klasycznie heavy metalowe "Demons", "Looking For Action" i "Stand And Fight". Jest jeszcze "Ladykillers", który w zwrotkach kojarzy mi się totalnie z Metalucifer, przede wszystkim przez wokal. Jako ostatni na płycie został umieszczony prawdziwy brylant, a mianowicie "Nightmares Come True". Rozpoczynający się klimatycznym wejściem przechodzi później w prawdziwie heavy metalowe tornado. No i ten refren, który jak się do mnie raz przyczepił to tak został do tej pory i chyba zostanie jeszcze dłużej. Zdecydowanie hicior. Debiut Hitten pokazał, że pojawił się na scenie kolejny mocny zawodnik, z którym trzeba się będzie liczyć. Ale to chyba nie jest powód do smutku, prawda? (5) Maciej Osipiak

i rozlazłej papki jeden utwór zasługuje na uwagę, a mianowicie "Underground". Jest w nim moc, jest pazur i hard rock pełną gębą. Tego właśnie brakuje pozostałym utworom. Być może ten projekt inspirował się takim podejściem, o jakim śpiewa Paul DiAnno w "Fuck You All". Właśnie tak to widzę, bo nie słychać zaangażowania, ani radości w tym graniu. Kolejne niemiłe rozczarowanie roku 2014. (1,5) Łukasz Frasek

Holy Moses - Redefined Mayhem 2014 SPV

To już czwarty album Holy Moses po reaktywacji w 2000r. Już od samego początku uderza w ucho śpiew wokalistki Sabiny Classen. Jedyna członkini zespołu, będąca w nim już w latach 80tych, imponuje wokalną kondycją. Nie często słyszy się pięćdziesięciolatki mające tak potężny scream i growl jak ona. Muzycznie mamy tu sporo porządnego speed/thrash metalu, głęboko zakorzenionego w okresie, w którym Holy Moses zaczynali karierę. Trudno tu wyróżnić szczególnie jakiś utwór, gdyż kompozycje całościowo są utrzymane na podobnym bardzo dobrym poziomie. Zarówno wokalistka jak i instrumentaliści solidnie wykonali swoje zadania. Gra jest bardzo równa i szczegółowo dopracowana. Warto pochwalić gitarzystę, Petera Geltata, za solówki (szczególnie za solo w "Fading Realities" oraz w intrze do "Redemtpion of the Shattered"). Brzmienie jest nieco brudne, ale chyba to właśnie autor miał na myśli. Godne uwagi są teksty, zawierające niekiedy odniesienia do literatury i historii. Materiał oldschoolowy i słucha się go bardzo dobrze. (3) Rafał Mrowicki

Hollywood Monsters - Big Trouble 2014 Mausoleum

To miał być wielki dzień dla fanów rocka. Tak przynajmniej widziano premierę albumu Hollywood Monsters, projektu muzycznego Stepha Honde, który spełnia się jako gitarzysta i kompozytor. Był w Mammoth, działał z Paul’em DiAnno, a teraz tworzy własną historię. Niestety, choć mówiło się o nawiązaniu do klasyki, do muzyki AC/DC czy Deep Purple, "Big Trouble" okazał się porażką i wielkim rozczarowaniem. Nie pomogło zatrudnienie gwiazd pokroju Vinny Appice, Paula DiAnno, czy Dona Airey'a. Grupę pochwalić można za chęć stworzenia muzyki nawiązującej do lat 70-tych, szkoda tylko że brzmi ona tak chaotycznie. Jest klimat i nic więcej. Nie wiem co jest gorsze, brak hitów, czy może to, że płyta jest nudna i każdy utwór jest obdarty z energii i melodyjności. Brzmi to jak dzieło staruszków, którzy muszą wyżebrać parę groszy od fanów rocka. Mroczny klimat "Village of The Damned" może podobać się fanom Black Sabbath i Ozzy'ego - nie brzmi bardzo źle ale też nie jest to żaden majstersztyk. Mimo to, jest to jeden z ciekawszych momentów na płycie. Tak samo można napisać o żywszym "Move On", który zawiera sporo cech Deep Purple. Nuda goni nudę, wydaje się, że zespół nie wie co grać i jak grać. Z tej miałkiej

Hot Fog - Secret Phantasies of the Dragon Sun 2014 Stormspell

Zbierałem się do przesłuchania tego materiału i zbierałem i zebrać się nie mogłem. Może to przez nazwę, która kapkę mnie irytuje, ale jakoś zawsze tak się działo, że wybierałem coś innego. W końcu nadszedł ten moment i Hot Fog zagościł w moim odtwarzaczu. Bohaterowie niniejszej recenzji pochodzą z San Francisco, a opisywany tutaj materiał jest ich pełnowymiarowym debiutem. Zespół ma też na koncie EPkę "Wyvern and Children First" z 2010 roku. Widząc nazwę rodzinnego miasta muzyków pewnie większość z was spodziewałaby się thrashowego pierdolnięcia, jednak nic z tego. Muzyka zawarta na "Secret Phantasies..." to heavy metal oparty na patentach stworzonych niegdyś przez Maiden, Priest czy Riot, doprawiony szczyptą hard

rocka, a jedynym łącznikiem ze sceną Bay Area są dalekie echa Metalliki. Do największych plusów albumu zaliczyłbym przede wszystkim partie gitar. Zarówno riffy jak i sola są odegrane na bardzo wysokim poziomie i po prosu robią mi dobrze. Do tego sporo dobrych i co ważne niebanalnych melodii nadających w pewien sposób indywidualnego charakteru tej muzyce. Muzycy Hot Fog nie są już pierwszej młodości, ale słychać, że granie sprawia im radość i nie ma tutaj żadnego spinania pośladów. Wracając do płyty to mi zdecydowanie bardziej do gustu przypadły utwory dłuższe i bardziej epickie ze znakomitym "Agamemnon's Gambit" na czele oraz otwierającym krążek "Dawn of the Falconer". Przeciwwagę dla nich stanowią z kolei najkrótsze rockandrollowe "Tonight (in the Night)" oraz "Sword Mountain", które uważam za najsłabsze punkty programu. Jest to z pewnością dobry materiał, którego spokojnie można posłuchać kilka razy bez odczucia znużenia, ale chyba większej furory nie zrobi. Tym bardziej, że wokół jest tyle znakomitej muzyki, że nie sądzę, abym do debiutu Hot Fog regularnie wracał. Ale z pewnością kolejną płytę z przyjemnością (mam nadzieję) przesłucham. (4) Maciej Osipiak

trwającego ponad 15 minut, "Egypt (The End Is Near)". Skojarzenia z epokowym "The Rime Of The Ancient Marimer" nasuwają się tu od razu, jednak Kanadyjczycy kombinują po swojemu, a o sile ich kompozycji stanowią zarówno jej interesująca struktura rytmiczna, porywające partie gitar (m.in. trzy zróżnicowane solówki), jak i emocjonalny śpiew Chrisa Ostermana. Odpowiednią dawkę wyciszenia gwarantuje finałowy "Shadow Of Death" - klimatyczny, balladowy utwór, również kojarzący się z muzyką dawną. Co ciekawe ten, jak i debiutancki album muzycy wydali samodzielnie - aż dziwne, że żaden wydawca nie zainteresował się Iron Kingdom - może do trzech razy sztuka, bo muzycy zapowiadają już kolejny album? (5,5) Wojciech Chamryk

Johnny Touch - Inner City Wolves 2014 Shadow Kingdom

Iron Kingdom - Gates Of Eternity 2013 Self-Released

Młodzi Kanadyjczycy wielbią Iron Maiden, Scoropions oraz Judas Priest, nie dziwi więc, że materiał z ich drugiego albumu przypomina nieco dokonania tych legendarnych grup. Nie ma tu jednak mowy o bezmyślnym kopiowaniu bez cienia polotu, chodzi raczej o źródło inspiracji, będącej punktem wyjścia dla Chrisa Ostermana oraz trojga pozostałych muzyków. Dlatego "Gates Of Eternity", drugie studyjne dokonanie kwartetu z Surrey, to rzecz naprawdę interesująca. Już zróżnicowany opener "At The Gates" robi wrażenie, zwłaszcza na zwolennikach tradycyjnego metalu z wczesnych lat 80-tych - surowość, zmiany tempa, melodia, delikatniejsza partia w klimacie muzyki dawnej, wreszcie solo - to nie może się nie podobać. Następujący po nim "Chains Of Solitude" to numer w klimacie Maidenów z ery debiutu, z kolei "Demon Of Deception" zbacza w rejony kojarzące się z mistrzami progresywnego metalu jak chociażby Fates Warning. Po tej solidnej dawce zmian tempa i porywających gitarowych partii mamy moment wyciszenia w postaci instrumentalnej miniatury "Candeloro". Trwa ona raptem niecałe dwie i pół minuty i jest oparta na partii klasycznie brzmiącego fortepianu (perkusistka Amanda Osterman jest też pianistką). W "Guardian Angel" Kanadyjczycy powracają do siarczystego, melodyjnego grania (kłania się Scorpions z połowy pierwszej lat 80-tych), w podobnym stylu utrzymany jest rasowy numer hard 'n' heavy "At Home In The Dark". Po tej solidnej dawce przebojowości połączonej z odpowiednią dawką ciężaru następuje miarowy "Crowded Iron", będący swoistym wprowadzeniem do epickiego,

Choć o Johnny Touch w Europie mało kto słyszał, zespół tworzą dojrzali, doświadczeni muzycy mający na koncie udzielanie się w kilkunastu mniejszych i większych grupach. Co nie zmienia faktu, że wygląda na to, iż fani heavy metalu z Antypodów są bardziej zorientowani w tym towarzystwie niż my. Debiutancka płyta Australijczyków to garść bardzo klasycznego heavy metalu. Brzmienie "Inner City Wolves" jest surowe, ale jednocześnie ciepłe, analogowe, "miękkie" i mimo mocnych riffów w zasadzie nieagresywne. Warstwa muzyczna krąży gdzieś nad Oceanem Atlantyckim, między NWoBHM, a klasycznym, amerykańskim metalem w stylu Riot. Wokalista obdarzony czystą barwą operuje głosem umiejętnie, nieco teatralnie, przywołując momentami Queensryche. Wystarczy posłuchać zamykającego krążek "Black Company", żeby zauważyć, że zespół Johnny Touch wychwycił ten atut Pahla Hodgsona i osadził go w niezwykle wymagającym kreowania klimatu kawałku. Prawdę powiedziawszy, ten urozmaicony, atmosferyczny numer najbardziej przykuł moją uwagę. Cóż, "Inner City Wolves" brzmi jak jakiś odkopany po latach winyl z pierwszej połowy lat osiemdziesiątych. I wbrew pozorom nie ma on nic wspólnego ani z nurtem "cała wstecz!", w którym zespoły cofają się w czasie wraz ze studiem, wizerunkiem i garderobą, ani z modnym pozowaniem na gwiazdy rocka lat osiemdziesiątych. "Inner City Wolves" to bardzo ascetyczna, kameralna płyta - tradycyjny heavy metal bez pretensji i bez pozy. Gdyby panowie wydali go 30 lat temu, pewnie dziś miałby status kultowy. (4) Strati Judas Priest - Reedemer Of Souls 2014 Sony Music/Epic/Columbia

Judasi nigdy nie byli zespołem wytyczającym nowe kierunki w metalu, za to z podziwu godnym wyczuciem umieli korzystać z tego, co wymyślali wcześniej inni. Taka postawa zaowocowała więc nie tylko doskonałym "Sad Wings Of Destiny", dwoma udanymi albumami z roku 1978, ale przede wszystkimi cenio-

RECENZJE

129


nymi i popularnymi do dziś LP's "British Steel", "Screaming For Vengeance" oraz "Defenders Of The Faith". Z czasem jednak zespół zaczął przypominać przysłowiową chorągiewkę na wietrze, najpierw idąc w zdecydowanie komercyjnym kierunku ("Turbo"), by zaraz potem manifestować przywiązanie do mocnego grania ("Ram It Down"). Dlatego ostatnim klasycznym albumem Priest okazał się nawiązujący do speed czy nawet thrash metalu "Painkiller" z roku, bagatela, 1990. Potem było już tylko gorzej, w czym na pewno nie pomogły odejście Roba Halforda i niezbyt przychylne klasycznemu metalowi czasy. Po powrocie wokalisty też nie było lepiej, bo "Angel Of Retribution" okazał się przewidywalnym, niezbyt porywającym albumem, po którym pojawiły się rzecz jasna kolejne albumy live, DVD i niezliczona ilość kompilacji. Sześć lat temu zespół na podwójnym koncepcyjnym "Nostradamus" poszedł w kierunku metalu progresywnego i symfonicznego, po czym zapowiedział pożegnalną trasę koncertową. Być może był to tylko marketingowy chwyt, bo po zmianie składu - K.K. Downinga zastąpił Richie Faulkner - zespół działa w najlepsze i wydał właśnie siedemnasty album studyjny. "Reedemer Of Souls" Glen Tipton zapowiadał jako "powrót do korzeni, klasyczny Priest", zaś Halford podkreślał, że: "uświadomiliśmy sobie, że następny album musi być naprawdę mocny, pełen energii, bo nasze utwory są bezlitosne! I taka jest też energia "Reedemer Of Souls"!" Niestety, buńczuczne deklaracje zafascynowanych swym najnowszym dziełem, bądź też promującym je za wszelką cenę, liderów grupy to jedno, a rezultaty drugie. Tymczasem "Reedemer Of Souls" jest płytą przeciętną, przewidywalną i zachowawczą - taką, żeby starzy fani nie byli mocno rozczarowani, a młodsi słuchacze byli zachwyceni, bo to przecież najnowsze dzieło legendy metalu. Już udostępniane stopniowo zajawki albumu nie powalały i niestety prawda jest brutalna: nie ma mowy o powrocie do korzeni, a starzy fani nie znajdą tu nic dla siebie. Mamy tu bowiem pozbawione oryginalności, mocy i energii, sztampowe heavy metalowe dźwięki. Owszem, nie brakuje w nich nawiązań czy wręcz cytatów z "Freewheel Burning" (opener "Dragonaut"), "Victim Of Changes" (mroczny, quasi symfoniczny "Halls Of Valhalla"), "Metal Gods" (miarowy "March Of The Damned" z totalnie prostackimi partiami perkusji) czy "Dreamer Deceiver" / ponownie "Metal Gods" w "Hell & Back", ale brzmi to wszystko niczym parodia tych oryginalnych, porywających do dziś utworów. Numery w pełni premierowe to z kolei niemal w większości nijakie wypełniacze ("Cold Blooded", "Metalizer", finałowa ballada "Beginning Of The End") czy sztampowe, metalowe klisze bez poweru (utwór tytułowy, "Sword Of Damocles"). Wersja podstawowa płyty trwa ponad 62 minuty, co przy mizerii większości tych utworów jest zdecydowaną przesadą. Wystarczyłoby 8-10 utworów, zwłaszcza takich jak miarowy "Secrets Of The Dead" czy najlepszy na

130

RECENZJE

płycie, bodaj jedyny nawiązujący do lat świetności Priest, zadziorny "Battle Cry", by ten album wyglądał zupełnie inaczej. Zastanawia mnie też, dlaczego udane numery w rodzaju ostrego "Tears Of Blood", mrocznego "Creatures" czy przebojowego, również nawiązującego do dokonań zespołu z początków lat 80-tych "Snakebite", trafiły tylko na wersję deluxe, miast zastąpić któryś z wypełniaczy wymienionych wyżej. Nad Robem Halfordem nie będę się tu pastwić, bo wiadomo od lat, że nie jest już w stanie śpiewać tak jak dawniej i słychać to praktycznie w każdym z utworów z "Reedemer Of Souls", mimo stosowania mających to zamaskować różnych sztuczek technicznych/zabiegów aranżacyjnych. I pomyśleć, że kiedyś ten zespół co kilka/kilkanaście miesięcy wydawał świetne, powalające na kolana płyty - to już niestety tylko wspomnienie…(3) Wojciech Chamryk

Kaipa - Sattyg 2014 InsideOut

Nazwa Kaipa może niewiele mówić polskim słuchaczom. Kilka lat temu zapuściłem się na tereny skandynawskie, gdzie odkryłem grupę Hansa Ludina, która na przełomie lat 70-tych/80-tych. kreowała tamtejszą scenę progrockową. Zespół ma na swoim koncie dwanaście albumów studyjnych i ponad 40-letnią historię. Warto też wspomnieć, że w 1982 roku zespół zwiesił swoją działalność na 20 lat, ale już wtedy pozostawił widoczny ślad w świadomości fanów symfonicznego progrocka. Wraz z wydaniem w 2002 roku grupa powróciła do regularnego grania, wydając co 2-3 lata kolejne wydawnictwa. Dwa poprzednie albumy - "In The Wake Of Evolution" i "Vittjar" - to bardzo udane pozycje, które zaskakują energiczną i dosyć świeżą formą. Jak jest z tegorocznym "Sattyg"? Niestety bez zaskoczenia. Dalej mamy folkowe odniesienia, które wybrzmiewają na "A Map Of The Secret World", "Screwed-Upness", czy tytułowym "Sattyg". Poza tym nie brakuje też energicznych riffów i jazzowych wstawek, które dominują w moim ulubionym utworze z płyty - "Unique When We Fall". Sporo popisów i symfonicznych partii usłyszymy też na instrumentalnym epic songu w postaci "A Sky Full Of Painters", a nastrojowe melodie zahipnotyzują nas na finałowym "Without Time - Beyond Time". W tym ostatnim utworze warto zwrócić uwagę na finezyjne partie wokalne Aleeny Gibson (ależ ona ma głos!). Materiału słucha się naprawdę dobrze (tym bardziej, że strona realizacyjna po raz kolejny nie zawodzi), jednak w porównaniu z poprzednimi wydawnictwami wydaje się być nieco monotonny i nieuporządkowany. Choć gitarowe popisy Pera Nilssona dalej robią spore wrażenie, a wokalna harmonia potrafi zahipnotyzować, to płyta nie posiada sprecyzowanego nastroju i dłuższą metę może okazać się męcząca. Kolejnym zarzutem jest powtarzalność. Kaipa już od kilku lat wykorzystuje znajome melodie i w tym względzie niewiele się zmieniło, co przy bliższym zet-

knięciu staje się nieco infantylne. Wielu fanów może rozczarować taki zastój w muzyce grupy. Generalnie "Sattyg", pomimo swojej rutynowości, można uznać za kolejne, całkiem udane wydawnictwo Kaipy. Wchodząc na gatunkowe płaszczyzny, nowy album Szwedów wypada zwycięsko w starciu z "Heaven & Earth" Yesów. A to już dobra rekomendacja. (3.7) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Kayser - Read Your Enemy 2014 Listenable

Szwedzi po prawie ośmiu latach doszli jednak do wniosku, że warto by było nagrać trzecią płytę. Inicjatywa to jak najbardziej godna pochwały, zważywszy na to, że "Read Your Enemy" to całkiem niezła płyta. Panowie łoją bowiem konkretny, inspirowany amerykańską szkołą gatunku, wysokooktanowy thrash na najwyższych obrotach, nie unikając przy tym nowoczesnego, mocarnego groove oraz urozmaiconych aranżacji. Momentami ocierają się przy tym wręcz o crossover ("Bring Out The Clown"), z lubością wplatają w swe utwory partie gitar akustycznych ("He Knows Your Secrets"), nie unikając przy tym wpadających w ucho melodii (wybrany do promocji albumu "I'll Deny You"). Nie brakuje też momentów dość zaskakujących, jak kojarzący się ze stoner/hard rockiem "Almost Home", ale skoro Spice zdzierał struny głosowe w Spiritual Beggars, to aż tak to nie dziwi. Bogato jest też pod względem popisów obu gitarzystów, którzy lubują się wręcz w dublowaniu swych partii, przejmowaniu solówki jeden od drugiego czy melodyjnych unisonach. Może więc na kolejny ich album nie trzeba będzie czekać tak długo? (5) Wojciech Chamryk

kowym charakterze to na "The Last Horizon" odnajdzie tylko jeden taki utwór, w postaci "No Turning Back". Pozostała część krążka, to głównie kompozycje utrzymane w średnich tempach, nawiązujące do najlepszego czasu Malmsteena i najbardziej udanych i bardziej przebojowych kawałków Rainbow. Oczywiście zagrane pod dyktando talentu i umiejętności Jarno Kaskinena i spółki. Co raczej stawia Kenziner obok wspomnianych wykonawców ale kroczących już własną ścieżką. Znalazło się również miejsce na wolny utwór, w postaci wieńczącego album bonusa "Perfect Moment". Także w kawałkach blisko siebie spotkamy zagrywki typowe dla heavy metalu czy power metalu ale również te charakterystyczne dla neoklasycznego grania. Są też składowe progresywnego czy technicznego muzykowania i to stosunkowo w większym wymiarze niż to było na dwóch pierwszych albumach. Pobudza to skojarzenia do dokonań Royal Hunt czy Symphony X. Czego najlepszym przykładem jest tytułowa kompozycja "The Last Horizon". Ogólnie nadaje to utworom Kenziner pewnej szlachetności. O dziwo tę cnotę bardziej podkreśla bogata melodyka, dzięki czemu słuchaczowi każdy kawałek bardziej kojarzy się z heavy metalowym hitem niż z powerowym papatajem lub z progresywnym szlagierem. Dużą zasługę ponosi w tym wypadku nowy wokalista Markku Kuikka. Fani progresywnego metalu kojarzą go z Book Of Reflection czy Status Minor. Markku ma klasyczny rockowy głos i w taki sposób eksploatuje go na "The Last Horizon". Z drugiej strony Jarno Kaskinen bardzo dba aby riffy gitary były na tyle ostre aby muzyka nie traciła na melodyjności ani nie na mocy. Prawdopodobnie ten złoty środek jest kolejną składową sukcesu nowego krążka Kenziner. Jak jesteśmy przy Jaro to trzeba go pochwalić, że nie przegina z wirtuozerią kojarzoną z nurtem neoklasycznym. Bardziej skupia się na zespołowości oraz dba żeby kompozycje - mimo swej pewnej złożoności - były przyjazne dla fana. Ogólnie pozostali instrumentaliści również wciągnięci są w grę balansu między melodyjnością a mocą. I tak sekcja pracuje mocno i klarownie, a klawisze - choć jest ich sporo - to starają się nie wybijać na plan pierwszy. Ostatnim czynnikiem mającym wpływ na udany powrót Kenzinera ma oczywiście produkcja. Moim zdaniem bez zarzutu. No cóż jeżeli jesteś fanem heavy metalowej neoklasyki sięgnij koniecznie po ten krążek. Fani progresywnego grania też mocno nie będą zawiedzeni. Innych nie namawiam, nie sądzę aby głęboko zakotwiczone uprzedzenia tak nagle im wyparowały. (4,5)

Kenziner - The Last Horizon

\m/\m/

2014 Power Prog

Wertując napływające newsy wygrzebałem informację, że Kenziner wydaje nowy album. Zdziwiłem się. Kapela wydała swoje dwa albumy pod koniec zeszłego wieku (1998 i 1999) po czym słuch o niej zaginął. Nie wielu maniaków się tym przejęło, bo jakby nie było Finowie preferowali znienawidzony neoklasyczny heavy/power metal. No bo kto to może lubić, to takie nieszczere, szpanerskie, wszystko takie podobne do siebie i oparte na muzyce klasycznej. A tu proszę, Jarno Kaskinen postanowił na nowo tchnąć życie w Kenziner i pokazać, że jego upodobania nie zmieniły się ani na jotę. Jeżeli ktoś kojarzy muzykę tego zespołu jako szybkie granie finezyjnych zagrywek gitarowo - klawiszowych utrzymanych w power - baro-

Kissin Dynamite - Megalomania 2014 AFM

Po dwóch dość udanych albumach niemiecki Kissin Dynamite najwidoczniej się wypalił, a ten stan rzeczy, tylko potwierdza najnowszy krążek, zatytułowany "Megalomania". Pomijam fakt, że zespół brzmi bardziej w stylu glam metalu, że więcej w ich muzyce z Steel Panther, ale czemu nie ma już takiej pomysłowości takiej energii jak na poprzednich albumach? O to jest pytanie. Gdyby nie nazwa zespołu, to bym nie skusił się na ten album, bo już okładka bardziej kojarzy się z rapem niż heavy metalem. Choć grupa nie stała się innym zespołem, wciąż gra heavy metal z dużą dawką hard rocka, choć skład nie uległ zmianie, to jednak muzyka brzmi


inaczej. Jest w niej więcej glam metalu, popowego rocka i trochę więcej młodzieńczego charakteru. To wszystko składa się na to, że "Megalomania" brzmi jak karykatura poprzednich wydawnictw. Dziwaczne dźwięki w otwieraczu na początku płyty trochę odstraszają i wzbudzają wątpliwości czy odpaliliśmy aby dobry album. No cóż, o dziwo "DNA" to jeden z najciekawszych i najbardziej zapadających w pamięć kawałków. Spora w tym zasługa prostego refrenu. Glam pojawia się już w większej ilości w "Meniac Ball" - zbyt dużo kombinowania i unowocześnienie nie jest sprzymierzeńcem formacji. Również na niekorzyść zespołu działa popowe granie pod stacje radiowe, a właśnie tak odbieram "Fireflies". Hard rockowy "Deadly" to solidny rockowy utwór, ale też nie ma szału. Nieco punkowy "Running Free" też pokazuje jak zespół stracił swój potencjał i pomysł na kompozycje. Z każdą sekundą materiał się staje nudniejszy i kusi żeby zakończyć męki. Warto wysiedzieć do końca bo pojawia się tam jeszcze całkiem udany "Ticket to Paradise" choć to też ukłon w stronę nowocześniejszych dźwięków. To już nie jest ten sam Kissin Dynamite, który przykuł moją uwagę metalowym "Addicted to Metal" czy radosnym, hard rockowym "Money, Sex and Power". O nowym albumie można powiedzieć, że jest nudnym, zbyt przekombinowanym i dalekim od tego co zespół zaprezentował do tej pory. Miejmy nadzieję, że to nie koniec niemieckiej formacji. (1,5) Łukasz Frasek

co symfoniczną otoczkę, która mogłaby stanowić tło do jakieś filmowej batalii. Klawisze nie są słodkie, a budują niezłe napięcie i wystarczy posłuchać "Prelude: Enter The..." czy energicznego "Gate Of Lord". Wraz z "Down To Hoyland" są to najkrótsze kawałki na płycie. Choć zespół pochodzi z egzotycznego rejonu, wie jak grać power metal i wiele kapel może się od nich uczyć. Dawno nie słyszałem tak zgrabnego power metalu, mogę ich porównać jedynie z zeszłorocznym albumem Evertale. W obu przypadkach gitarzyści wyczyniają cuda. Ich partie są soczyste, pełne zapału, polotu i energii, a przecież brakowało ostatnio takich ciekawych motywów, takiej mocy i pomysłowości. W "Devils Emotion" słychać, że to nie żadne żarty. To jest właśnie power metal. Szybkość, chwytliwe melodie, rozbudowane solówki, przeplatające się motywy, przebojowość, zapał i granie prosto z serca. Zespół stara się wpleść troszkę własnej lokalnej muzyki i fajnie, świeżo wyszło to w "Mirror". Spokojniejsze motywy można uchwycić w rozbudowanym "Earth Beneath the Sky". Lord Symphony to zespół w którym każdy z muzyków jest cenny, a już na pewno wokalista Arif, który mógłby objąć funkcję śpiewaka w Helloween czy Gamma Ray. Jego głos to niesamowite możliwości, technika i emocje. Nie zabrakło progresywnego zacięcia, co słychać w "Save the Universe" czy bardziej symfonicznego charakteru o czym nas przekonuje energiczny "Key to Heaven". Jest nawet hołd złożony dla Helloween w postaci coveru "King Will Be Kings". Płyta jest niemal perfekcyjna. Nie ma słabych utworów, nie ma zbędnych wydłużeń, nie ma też nie potrzebnych wtrąceń i słodkiego wydźwięku. "The Lord's Wisdom" to jeden z najlepszych albumów power metalowych ostatniego czasu, a także przykład dla wszystkich kapel power metalowych jak powinno się grać taką muzykę. Czekam na kolejne albumy i mam nadzieję że patrzymy właśnie na nową gwiazdę w dziedzinie tego gatunku. (5,7) Łukasz Frasek

Lord Symphony - The Lord's Wisdom 2014 Semax

Myślę "Indonezja" i pierwsze, co przychodzi mi na myśl to wakacje, wypoczynek. Ale czy komuś na myśl przyszedł epicki power metal, który jest przesiąknięty najlepszym okresem Gamma Ray, czy Helloween? Na pewno nikt, by się nawet nie odważył o czymś takim pomyśleć. A jednak jest zespół z tamtego rejonu, który w swojej muzyce nie kryje inspiracji europejskim power metalem, ale jednocześnie lokalną muzyką. Tym zespołem jest Lord Symphony. Nowy krążek zatytułowany "The Lord's Wisdom" przykuł moją uwagę za sprawą klimatycznej okładki. I w ten sposób niespodziewanie poznałem jeden z najlepszych albumów power metalowych roku 2014. Podoba mi się w jaki sposób zespół gra power metal bawi się tą muzyką, tymi patentami wypracowanymi na przestrzeni lat przez Rhapsody, Gamma Ray czy Helloween, jednocześnie tworząc własny styl. Epitet "epic" nie jest dla ozdoby, bowiem zespół faktycznie stawia na podniosłość, na bogate brzmienie i aranżacje. Partie klawiszowe tworzą nie-

Lord Volture - Will to Power 2014 Mausoleum

Holenderski Lord Volture wykazuje zdrowe objawy - pacjent po czteroletniej kuracji grania heavy metalu zdecydowanie poprawił swój stan. O czasu debiutu, skład zespołu ani drgnął, za to drgnęły umiejętności muzyków, zarówno techniczne jak i kompozycyjne. Co prawda Lord Volture nadal jest nieco nieokreśloną mieszanką wszelakich sposobów grania heavy metalu, od acceptowego (rytmiczny riff i skandowanie refrenu w "The Pugulist" czy "Line'm up"), po judaspriestowy (energiczna linia melodyczna i riff w "Where the Enemy Sleep" czy "Omerta"), ale jego utwory są zdecydowanie ciekawsze niż na pierwszym krążku, "Beast of Thunder". Niewątpliwie plusem zespołu jest energia jaka kipi z "Will to Power" oraz masa mądrze użytych zapożyczeń z metalowego świata. Przez krążek przewijają się całe dyskografie klasyków metalu, a Holendrzy starają się urozmaicić każdy utwór czy to napastliwym riffem na wstępie, czy chórem czy skandowa-

nym okrzykiem. Wadą płyty jest niestety pewna nijakość. Nie chodzi w niej nawet o brak własnego stylu, bo to już wyższa szkoła jazdy, ale Lord Volture po prostu nie ma wyrazu. Co więcej, sprawy nie poprawia David Marcelis, który śpiewa płasko, a słuchacz ma wrażenie, że wokalista wyrzucając z siebie teksty zwyczajnie męczy się i wysila. Chyba przez te czynniki właśnie trudno napisać, że płyty słucha się przyjemnie jako całości. Najjaśniejsze momenty słychać, gdy Lord Volture sięga po inspirację Accept - potrafi odnaleźć charyzmę tego rodzaju prostych riffów i ma smykałkę do pisania skandowanych refrenów. Zaletą też jest bardzo fajna dynamika płyty i całkiem dobre, klarowne i mocne brzmienie. Cóż, nie można mieć wszystkiego, zwłaszcza w kraju, w którym metal zdominowały śpiewające panie. (3,5) Strati

Lostbone - Not Your Kind 2014 Fonografika

Wydawałoby się, że metalcore jest już gatunkiem do cna wyeksploatowanym i trudno się w jego obrębie nie zacząć powtarzać. Tymczasem Lostbone na swym czwartym albumie sprawnie i chwacko wywinęli się z tej opresji, proponując chyba najbardziej urozmaiconą i dopracowaną płytę w swej już blisko 10-letniej historii. Przyczyn takiego stanu rzeczy mamy co najmniej kilka. Na pewno dość istotną kwestią jest okrzepnięcie składu zespołu, który w dodatku od sześciu lat zjeździł Polskę wzdłuż i wszerz. Sam widziałem ich 3-4 razy na żywo, i chociaż - zapewne z racji wieku - nie są to moje ulubione dźwięki, to nie można odmówić muzykom Lostbone konsekwencji, ogromnego zaangażowania i ciągłego podnoszenia poziomu, i tak już przecież wysokich, umiejętności. Niewątpliwie też zespół jest już w pełni świadomy co i jak chce grać, dlatego można już mówić o wykrystalizowaniu się stylu Lostbone. W zasadzie ekstremalnego, niezwykle intensywnego, czerpiącego z wielu nurtów czy gatunków, ale momentami też zaskakującego. Bowiem nie dość, że zespół coraz śmielej wplata w swe utwory krótsze lub dłuższe melodyjne fragmenty (utwór tytułowy), bądź idzie w stronę technicznych łamańców rodem z techno thrashu ("False Flag"). Sporo też gitarowych popisów. Są one dziełem gości: Michała "Kosy" Kostrzyńskiego ("Monolith") oraz, wykazującego się dwukrotnie, Dariusza "Darona" Kupisa z Frontside ("Wrecking Ball"). Udzielający się gościnnie artyści to nic nowego w przypadku Lostbone, bowiem już na "Ominous" sprzed dwóch lat mieliśmy ich kilku. Tym razem jednak obrodziło, niekiedy wręcz zaskakującymi, duetami. I tak w mrocznym, opatrzonym teledyskiem "Nothing Left" z Bartonem śpiewa sam Titus (Acid Drinkers), zaś w "Monolith" słyszymy Lipę z Illusion, który, ku zaskoczeniu fanów Lostbone z dłuższym stażem, śpiewa… po polsku. Z kolei w "Not As Others" słyszymy Łukasza "Pachu" Pacha (Vedonist, Huge CCM), który odpowiadał też za oprawę graficzną płyty. Może zbyt brutalnej dla przeciętnego fana rocka, ale

na pewno interesującej dla zwolenników ekstremalnych, zaawansowanych technicznie dźwięków. (5) Wojciech Chamryk

Lost Society - Terror Hungry 2014 Nuclear Blast

Fińskie dzieciaki kują żelazo póki gorące i już rok po nieźle przyjętym debiucie atakują nas dwójką. Nie ma tu żadnej rewolucji, więc w dalszym ciągu przychodzi nam obcować z typowym, klasycznym thrashem. Ciężko jest mi stwierdzić czy "Terror Hungry" przebija "Fast Loud Death", ale na dzień dzisiejszy chyba jednak skłaniałbym się ku takiemu stwierdzeniu. Tym co uderza najbardziej podczas słuchania tej płyty jest agresja połączona z młodzieńczą energią i witalnością. Do tego bardzo dobre panowanie nad instrumentami i znakomite brzmienie pozwalają nam miło spędzić czas z tym krążkiem. Same utwory, których jest aż 13 nie są żadnymi wybitnymi numerami i po kilku przesłuchaniach trochę się ze sobą zlewają tym bardziej, że większość jest utrzymana w szybkich bądź bardzo szybkich tempach. Tak bez zastanowienia wyróżniłbym numer tytułowy i "Lethal Pleasure" jako te najlepsze. Wokal pomimo, że przepełniony wściekłością jest trochę zbyt jednowymiarowy i z czasem zaczyna lekko nudzić. Lost Society grają zdecydowanie w amerykańskim stylu, a najwięcej czerpią z Exodus. Ekipę Holta słychać przede wszystkim w riffach, zarówno szybkich jak i zwolnieniach, w których już wyraźnie czuć ten exodusowy groove. Do tego wszystkiego można dodać jeszcze punkową zadziorność, szalone solówki i masę zabawy i otrzymujemy pełen obraz muzyki zawartej na "Terror Hungry". Jeśli ktoś oczekuje czegoś oryginalnego to zdecydowanie trafił pod zły adres. Lost Society nie wyróżnia się specjalnie spośród innych grup nowej fali thrashu i jestem zaskoczony, że wydaje ich taki gigant jak Nuclear Blast, ale mimo tego uważam, że jest to dobry zespół. "Terror Hungry" polecam przede wszystkim fanatykom wszystkiego co thrashowe, ale reszta też może sprawdzić. (4,3) Maciej Osipiak

Made Of Hate - Out Of Hate 2014 Fonografika

Warszawski kwartet na swym trzecim albumie kontynuuje drogę obraną na jego poprzedniku "Pathogen" z 2010 roku. Melodyjny death metal spotyka się tu więc nadal z bardziej tradycyjnym graniem, nie brakuje też - pewnie kontrowersyjnych dla wszelkiej maści ortodoksów - zaskakujących eksperymentów. Jest więc mocno, riffowo, szybko i dynamicznie, z licznymi zmianami

RECENZJE

131


tempa, rytmicznymi łamańcami i nieszablonowymi przejściami. Zespół był zresztą znany z takiego, łączącego melodie z ostrym czadem, grania jeszcze pod nazwą Archeon, zaś owa formuła pod obecnym szyldem ulega ciągłemu udoskonalaniu. Zróżnicowanie poszczególnych utworów sprawia, że słucha się ich doskonale, bez względu na to, czy jest to mocarny "Off The Grind", przebojowy dzięki nośnemu refrenowi "Here And Now" czy bardziej tradycyjny, bliski np. Running Wild, "Chosen Ones". Zmiana składu (nowa basistka Marlena Rutkowska) przebiegła jak widać całkowicie bezboleśnie, a lider grupy, gitarzysta Michał Kostrzyński znowu miał pole do popisu, co słychać nie tylko w jego porywających solówkach, ale też w równie interesujących partiach rytmicznych. Trudno też nie docenić wkładu wokalisty Radosława Półrolniczaka, bowiem sprawdza się on doskonale zarówno w brutalnych, bliskich growlingowi partiach ("Origin"), jak i czystym, mocnym śpiewie ("Me, Myself"). Partie wokalne z "Out Of Hate" uatrakcyjniają zresztą liczne dwugłosy czy harmonie wokalne, zaś naszpikowany mroczną elektroniką, niemal taneczny "Torn", odbieram jako kolejną próbę odejścia zespołu, chociaż na moment, od metalowych szablonów. (5) Wojciech Chamryk

Majster Kat - Memento... 2014 Support Underground

Miałem z tą płytą pewien dość dziwny problem. Sama płytka niby nie powinna sprawiać jakichkolwiek niespodzianek po pierwsze, Słowacy przygotowali na swym frugim studyjnym albumie szybki, nie gardzący melodią thrash. Dużo tutaj dynamiki i klasycznych thrashowych połamańców. Wśród kompozycji można przebierać i wybierać. Do najlepszych elementów tego albumu należą "Spoved' Knaza", "Kto Si Bez Viny", "Disko Oksid", pełen napięcia "Na Smetisku Civilizácie" oraz instrumentalny akustyczny "Hodnoty". Po drugie poziom gry poszczególnych muzyków stoi na zadowalającym poziomie. No, ale przejdźmy do największego mankamentu "Memento..." - wokalisty. Od razu uprzedzam, to nie jest tak, że Slymak nie umie śpiewać czy coś w ten deseń, bo tak wcale nie jest. Po prostu gość brzmi jakby dławił się wyjątkowo dużym jajem, ewentualnie próbował udrożnić swe jelito przy wyjątkowo brutalnym zatwardzeniu. To samo w sobie nie byłoby takie złe, jednak w zestawieniu ze słowackim językiem wypada tak przekomicznie, że nie da się zachować poważnego wyrazu twarzy. O ile sam język słowacki może od czasu do czasu wywołać parsknięcie śmiechu - no nic na to nie poradzimy, południowosłowiańskie narzecza zawsze będą wydawały się osobie operującej językiem polskim zabawne, to w połączeniu z męczącym się w toalecie wokalistą stanowi przekomiczny spektakl. Przez to najlepsze momenty "Memento…" to te, w których albo Slymaka nie ma, albo w których porzuca swoją niską manierę śpiewania i zaczyna robić to bardziej melodyjniej i nieco wyżej, jak choćby we fragmencie "Kto Si Bez Viny" z "uta-

132

RECENZJE

jenymi komnatami". W ogólnym rozrachunku "Memento…" nie wypada tragicznie. Jasne, ma swoje słabe strony, jednak nadal jest to niezła metalowa płyta. Nikt Słowaków lżyć nie będzie, bo sprawili się nieźle. Szkoda trochę, że wokale brzmią jak brzmią, ale cóż poradzić. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Masters Of Disguise - Knutson's Return 2013 Limb Music

Niemieccy muzycy, znani m.in. z Manilla Road, Viron czy projektu przypominającego brytyjską klasykę NWO BHM Roxxcalibur, często udzielają się też jako sidemani oraz wspierają na koncertach różne zespoły. Grali więc z Jameson Raid, amerykańskim Griffin oraz inną legendą z tego kraju, Savage Grace. Liczne koncerty z Chrisem Longue zaowocowały powstaniem inspirowanego dokonaniami tej formacji Masters Of Disguise. Zespół, ze składem dopełnionym wyśmienitym wokalistą Alexxem Stahlem, zadebiutował w roku ubiegłym trzyutworową EP-ką. "Knutson's Return" to wyśmienity przykład melodyjnego i surowego power metalu najwyższej próby. Otwarcie jest doprawdy imponujące - "For Now and All Time" to doskonały przykład połączenia tego co najlepsze w US power metalu i NWOBHM - te maidenowe unisona, ostre przyspieszenia, drapieżny śpiew Stahla - klasa. Szkoda tylko, że przejścia perkusji zalatują syntetyczną, cyfrową prędkością, nie do pomyślenia przy analogowych nagraniach z lat 80-tych. Równie efektownie wypada "Alliance" z dynamicznym riffowaniem i popisową solówką, a kropkę nad I zespół stawia rozpędzoną i bardzo udaną wersją klasyka "Into The Fire" z debiutanckiego LP "Master Of Disguise" Savage Grace. (5) Wojciech Chamryk

Medusa Child - Empty Sky 2014 Pure Steel

Medusa Child to specyficzny zespół, który mimo powstania w 1999 roku to nie zdobył większej sławy, do dziś tę formację kojarzą tylko nieliczni. Nic dziwnego, bowiem muzycy grają w swoim stylu mieszając power metal w stylu Stratovarius z progresywnym metalem á la Queensryche czy Dream Theater, a nawet rycerskim klimatem rodem z płyt Hammerfall. Również bez większego echa przeszedł ich nowy album zatytułowany "Empty Sky". Na płycie pojawiają się ostre jak brzytwa riffy, jest mocne, soczyste granie, ale nie starcza go na tyle, żeby zapełnić całą płytę. To wymusza nierówność, a to z kolei ma

wpływ na jakość zawartej muzyki. Wszystko sprowadza się do tego, że płyta ma lepsze i gorsze momenty, przez co bywa ciężkostrawna, a nawet nudna. Plusem jest wokalista, Crow. Jest w nim coś tajemniczego i zarazem intrygującego. Jego wokal bardzo przypomina manierę Fabio z Rhapsody. Co więcej, otwieracz, "Ipocrisia" nawiązuje właśnie Rhapsody - krótkie epickie, instrumentalne intro, to jest to co znamy bardzo dobrze. Tytułowy "Empty Sky" to hit i jeden z najciekawszych utworów na płycie. Słychać na nim dobrze dopasowane klawisze, które budują klimat, ale nie zakłócają pracy gitar, a te są zmysłowe i pełne magii. Zadbano o detale i dlatego ten kawałek jest taki znakomity. Szkoda, że nie jest tak w każdym utworze. Nie potrzebna jest komercja w "Remember You", rockowe zapędy w "My Inner Voice" też nie są dobrym rozwiązaniem. Na właściwie tory zespół powraca na podniosłym "Paradise Eternally". Najbardziej w pamięci zapada jednak pomysłowy motyw z "Nevermore" i petarda w postaci "Turn Back The Time". Zadbano o sferę techniczną, o klimat, o wysokiej jakości brzmienie, który wyostrza wydźwięk instrumentów, szkoda tylko że pomysłów zabrakło na cały album. (3) Łukasz Frasek

tu kawał solidnego thrashowego grania, z klasą i na poziomie. Jest tu trochę zabawy efektami (tremolo/delay), szczególnie w wolniejszych momentach. Mamy tu też trochę zabaw pauzą, zmianami temp i nastrojów. Bardzo dużo dzieje się np. w "A Dying Day" - szybkie riffowanie, momenty wolniejsze i bardziej stonowane oraz ostre, zadziorne solówki. Wokal jest nieco krzykliwy, aczkolwiek dobry - wokalista, Marc Lopes, ma ciekawe możliwości wokalne (śpiewa na "clenie", wykrzykuje, momentami growluje…). Bardzo dobre wrażenie robi utwór "These Scars", w którym szczególną uwagę przykuwa gra gitar w połowie utworu. Świetnie wypada instrumentalny "Garden of Evil", pełen dobrych zagrywek gitarowych. Ostatni w stawce jest utwór "In Hate", który idealnie podsumowuje cały album (szczególnie dobrze wypadł tu refren). Porządna płyta, potwierdzająca bardzo dobrą formę muzyków Meliah Rage. (3,5) Rafał Mrowicki

Mekong Delta - In A Mirror Darkly 2014 SPV

Trzecia płyta Mekong Delta w obecnym składzie. Już od pierwszych taktów słuchacza czarują dźwięki grane na gitarze akustycznej, które przechodzą później w ostre riffowanie. Mocne riffy rozpoczynają kolejny utwór "Armageddon Machine", w którym to świetnie prezentuje się wokalista niemieckiej ekipy Martin LeMar. Dalej mamy trochę uspokojenia w postaci "The Silver In Gods Eye". Utwór prowadzony jest z jednej strony przez delikatne partie smyczkowe, a z drugiej strony przez hipnotyzującą grę gitary. Bardzo thrashmetalowo zaczyna się "Janus", w którym gitary grają na przemiennie główny riff. Kompozycja ma zmienne tempo oraz rozbudowany układ. "Inside The Outside Of The Inside" ma bardzo intrygujący wstęp - lekko pędzące klawisze oraz kontrastująca z nimi gitara. Dalej mamy tu bardzo dobre zestawienie progresji thrashowych akordów z melodiami i zagrywkami gitary prowadzącej. Zamykający album "Mutant Mesiah" to już idealne połączenie thrashowego łomotu z progresywnymi wariacjami (szczególnie pod koniec utworu!). Album jest bardzo spójny. Marti LeMar śpiewa tu wręcz wybornie. Instrumentaliści, dowodzeni przez Ralfa Huberta, radzą sobie równie dobrze. Ich gra jest precyzyjnie dopracowana, zarówno w partiach rytmicznych jak i solowych. Płyta godna polecenia i posłuchania. (4) Rafał Mrowicki Meliah Rage - Warrior 2014 Metal On Metal

Bostoński Meliah Rage swój ósmy album zaczyna od hipnotycznych dźwięków granych z pogłosem. Prezentują

Michael Schenker & Friends - Blood Of The Sun 2014 Collectors Dream

Nazwisko widniejące powyżej może niewiele mówić młodszym czytelnikom. Przypomnę więc, że ten, obecnie 59-letni, niemiecki gitarzysta jest prawdziwą legendą hard rocka i jednym z ostatnich prawdziwych wirtuozów. Zadebiutował w wieku 17 lat na pierwszym LP "Lonesome Crow" Scorpions, by już w 1974r. nagrać jeden z najlepszych LP's UFO - "Phenomenon" z rewelacyjnym "Doctor Doctor". Pod koniec lat 70-tych odszedł jednak z tej grupy, by z powodzeniem kontynuować solową karierę w Michael Schenker Group. Niestety, uzależnienia nie pozwalały mu rozwinąć skrzydeł do końca, stąd, obok płyt wybitnych nagrywał też wiele nie najciekawszych. W ostatnich latach gitarzysta zajmuje się raczej odcinaniem kuponów od zdobytej niegdyś sławy, czego potwierdzeniem jest "Blood Of The Sun". Na pozór wszystko się zgadza: klasyka rocka z lat 50-tych, 60tych i 70-tych, plus mniej znane, ale dobre utwory, nagrane przez znanych wokalistów, wspartych przez równie wyśmienitych muzyków, z gitarowymi popisami młodszego Schenkera. Tak więc utwory Gary'ego Moore'a, Black Sabbath, Rush, Presleya, Mountain, Pink Floyd, Hendrixa, Cream czy Nazareth śpiewają tu m.in. Jeff Scott Soto, Tim Ripper Owens, Sebastian Bach, Leslie West, Tommy Shaw czy Paul Di' Anno. Są też numery UFO i MSG; ten drugi wykonuje Robin Mc Auley, słyszymy też innego wokalistę tego zespołu, Gary'ego Bardena. Wśród instrumentalistów też istna rewia gwiazd - wystarczy bowiem wymie-


nić samych perkusistów: Aynsley Dunbar, Vinny Appice, Chris Slade, Eric Singer oraz Simon Wright. Niestety, tak jak część z tych utworów brzmi nieźle i generalnie trzyma poziom, to na resztę lepiej spuścić zasłonę milczenia, tym bardziej, że niektórzy soliści, szczególnie Barden i Di'Anno, nie byli w najwyższej formie. Nawet legendarny "Doctor Doctor" wypada tu nijako i przy wersji oryginalnej prezentuje się wyjątkowo anemicznie, czego ostatecznym potwierdzeniem jest, zamieszczona nie wiadomo po co, wersja instrumentalna. W dodatku jest to bodaj czwarta edycja tego pochodzącego sprzed kilkunastu lat materiału - każda ukazywała się oczywiście pod innym tytułem, często z różnymi utworami, ale ile razy można wydawać to samo? Tak więc liczę na to, że Michael Schenker wreszcie się otrząśnie, bo stać go naprawdę na wiele, a nie tylko ciągłe bazowanie na pełnej chwały przeszłości… (3) Wojciech Chamryk

Midnight Malice - Proving Grounds 2014 Self-Released

Wygląda na to, że gatunek heavy/speed metal, przechodzi w ostatnich latach swój renesans. Fani metalu są wręcz lawinowo zasypywani, nowymi płytami młodych zespołów, grających heavy/ speed metal w wydaniu "retro". Z takim graniem, mamy tez do czynienia w przypadku młodej kanadyjskiej grupy Midnight Malice, która najwyraźniej pozazdrościła popularności krajanom z takich grup jak Skull Fist czy Striker. Na pierwszej płycie Kanadyjczyków, zatytułowanej "Proving Grounds", dominują szybkie tempa, oparte na grającej z dużą dynamiką sekcji. Można znaleźć sporo podobieństw, do muzyki wymienionych wyżej bandów, dodałbym do tego także szwedzki Enforcer. Jednak muzyka Midnight Malice, nie tylko klasycznym metalem stoi, że tak powiem. Punkowa energia i brudne brzmienia, mogą tez przywoływać skojarzenia z Motorhead a w takim "Lady Killer", jednym z lepszych momentów na płycie, słychać także ukłon w stronę hard-rocka. Wyróżniłbym jeszcze, zaczynający się balladowo "Flying Low", z riffem ze szkoły wczesnego Maiden czy Accept i sporym potencjałem przebojowości. Niezłe wrażenie robi też, najdłuższy na płycie "The Blinder", z bardzo klasycznymi gitarami a także kończący płytę, melodyjny "Pray For Death". Cały album jest dość krótki (niewiele ponad pół godziny), zwarty muzycznie i słucha się go całkiem przyjemnie. Płyta z pewnością, nie rzuci fanów metalu na kolana, ale traktowałbym ją, jako swego rodzaju deklarację jesteśmy Midnight Malice, gramy heavy-metal, mamy pomysły i chcemy namieszać na scenie metalowej! Moja odpowiedź brzmi - mieszajcie chłopaki, jesteście na dobrej drodze! (4) Tomasz "Kazek" Kazimierczak Mindcage - Our Own Devices 2014 AetherWax

Już pierwsze dźwięki z "Our Own Devices" skojarzenia popychają ku

tym utworze jest kobiecy głos, który wspomaga Jeff'a Hignite. Jest to kolejne urozmaicenie, wykorzystane na krążku jeszcze ze dwa razy, dla mnie jest to nie potrzebny zabieg, bowiem Jeff Hignite znakomicie sam sobie daje radę. Ci co lubią progresywny metal, szczególnie jej amerykańska odmianę, powinni koniecznie zapoznać się z dużym debiutem Mindcage. Album wart poznania. (5) Queensryche. Wrażenie jest wręcz piorunujące. Owszem im dłużej wsłuchiwałem się w zawartość tego albumu to odnajdowałem inne inspiracje, chociażby, Crimson Glory, Fates Warning, Rush czy Iron Maidem, itd. Jednak to rodacy z Queensryche stanowią podstawowy wzorzec dla muzyków z Mindcage. I to z samego początku ich kariery tj. pierwszej EPki "Queensryche" i pierwszego pełnego albumu "The Warning". Jednym słowem: oldschool! Skojarzenia te płyną z kompozycji, klimatu, brzmienia, produkcji i głosu wokalisty Mindcage. Kompozycje są ciekawe, dobrze skonstruowane, niejedno się w nich dzieje. Ich czas trwania jest raczej standardowy, jedynie jeden utwór przekracza sześć minut ("The Human Race"). Utrzymane są głównie w średnich tempach. Oczywiście potrafią zwolnić czy też przyśpieszyć, choć więcej kontrastów można doświadczyć w budowanych przez muzyków klimatach. A atmosfera kompozycji nie raz powoduje ciarki na plecach. Jak wspominałem skojarzenia są konkretne, jednak jak większość kapel grający progresywny heavy metal, również członkowie z Mindcage, starają się odcisnąć na muzyce własne piętno. Podstawowym wyróżnikiem Amerykanów jest gra gitarzysty, Dietricka Hardwicka. Gra on bardzo gęsto i technicznie, przez co gitara i muzyka brzmi nieco topornie. Nie obce są mu także zagrywki subtelne i finezyjne. Jego solówki wpisują się ogólnie w "oldschoolowy" charakter, jednak również podkreślają jego niemałe umiejętności. Podobnie ma się z sekcją rytmiczną - a szczególnie z perkusistą Craig'iem Nudo - grającą perfekcyjnie, technicznie, ale nie tak gęsto jak gitarzysta, dzięki czemu muzyka otrzymuje dużo powietrza. Dużo luzu i płynności muzyce daje śpiew Jeff'a Hignite'a, który nie tylko jest wyśmienitym "narratorem", ale głównie wplata wyśmienite melodie. Głos Jeff'a bardzo przypomina Geoff'a Tate'a. Jednak pan Hignite nie ma takiej skali jak Geoff i nie wyciąga tak wysokich "górek", za to w średnich rejestrach zyskuje, dzięki ciepłu jego barwy głosu. Po prostu, Jeff Hignite znakomicie wpisuje się w kanon klasycznych rockowych śpiewaków. Niejednokrotnie podkreśliłem, że album "Our Own Devices" brzmi niczym produkcje z lat osiemdziesiątych. Nie jest to zasługa jedynie kapeli, myślę, że duży wpływ miał na to Michael Wagener, który podjął sie ponownego miksu całego materiału. A no właśnie. Mindcage wyprodukował i wydał "Our Own Devices" własnym sumptem już w 2013 roku. Włodarze małej firmy AetherWax zachwyceni muzyką Amerykanów postanowili rozpowszechnić ją bardziej oficjalnym kanałem. Prawdopodobnie stąd też współpraca kapeli z Michael'em Wagener'em. W sumie dzięki nim miąłem zaszczyt poznać ten znakomity amerykański band. Wrócę jednak jeszcze do samej muzyki. Otóż ogólnie w muzyce na "Our Own Devices" jest sporo ciekawych melodii. To nie jedynie sprawka pana Hignite. Zaś melodie są na tyle ciekawe, że taki "The Human Race" można uznać za przebój. Ciekawostką w

\m/\m/

Mind Maze - Back From The Edge 2014 Inner Wound

O amerykańskim zespole Mind Maze można mówić jak o klonie takich kapel jak A Sound of Thunder, Firewind, Battle Beast czy Seven Kingdoms. Kapela powstała na gruzach Necroromance i działają w sumie od 2004 roku. Pod szyldem Mind Maze wydali nie dawno "Back From The Edge" i jest to ich drugi album. Kolorowa i utrzymana w klimatach fantasy okładka, jasno daje nam znać, że zespół gra melodyjny, europejski power metal. Tak też jest. W zamian za nasz cenny czas dostajemy wtórny i do bólu oklepany materiał, ale jest też druga strona tego medalu - materiał jest równy i ma kilka naprawdę ciekawych momentów. Otwieracz "Back From the Edge" to hołd dla takich tuzów jak Helloween czy Edguy. To typowy, rasowy power metal zakorzeniony w latach 90-tych. Gitarzysta Jeff Teets to najmocniejszy punkt tego zespołu i to on odwala najcięższą robotę. Wygrywa ciekawe riffy i urozmaica materiał. W takim "Through the Open Door" słychać popis jego umiejętności i jest to solidny power metal. To, co może działać na nerwy, to śpiew Sary Teets, która ma bardziej popowy wokal, który być może bardziej pasowałby do symfonicznego metalu, niż czystego power metalu. Do tych udanych kompozycji zaliczyć należy "Dreamwalker" z nieco rockowym klimatem, czy stonowany "The End of Eternity". Z pewnością co niektórzy zatrzymają się nieco dłużej przy progresywnym "The Machine Stops", który trwa 10 minut i jest w nim wiele ciekawych wątków. W taki o to sposób zlatuje 50 minut muzyki Mind Maze. Nie jest to granie wysokich lotów, ale z pewnością nie można też mówić o tragedii. Płyta na jeden raz. (3) Łukasz Frasek Mindwork - Into the Swirl 2013/2009 Divebomb

Wywodzący się z Czech, zespół Mindwork wydał swój debiutancki album "Into the Swirl" w 2009 roku. Pierwotne wydanie przeszło praktycznie niezauważone przez scenę metalową. W maju 2013 obie płyty, które znajdują się w dorobku Mindwork, czyli także rzeczony "Into the Swirl", zostały wznowione przez Divebomb Records, przez co dostęp do nich stał się łatwiejszy. Co zatem możemy usłyszeć na tym wydawnictwie? Mindwork siecze wysoce dopracowany progresywny techniczny death metal. I to w duchu takich ze-

społów jak Cynic, Exivious i Obscura. Ostatnie dokonania Chucka Schuldinera też wyraźnie zaznaczyły swoją obecność we wpływach twórczości czeskiego Mindwork. Mamy tutaj dużo technicznych i progresywnych zagrywek, zmian metrum, zmian rytmu i wszystkiego innego, co się wpisuje w konwencję. Wokale przypominają wczesne ryki Chucka, jeszcze z płyt "Scream Bloody Gore" i "Leprosy", co jest bardzo ciekawym elementem na tym etapie progresji brzmienia. Wokalista czeskiego Mindwork nie gardzi też czystymi, melancholijnymi zaśpiewami, co automatycznie nasuwa skojarzenia z Obscurą. Każdy z muzyków na "Into the Swirl" wspiął się na firmamenty swych umiejętności. Perkusista nie dość, że odnajduje się w tych wszystkich połamańcach, to sam dodaje bardzo dużo głębii do muzyki Mindwork. Basista, niczym wolny ptak, krąży wokół gitar, urozmaicając utwory arpeggiami i mięsistymi synkopami. Solówki są bardzo techniczne, jednak nie gardzą także heavy metalową atmosferą i wydźwiękiem. Muzyka Mindwork na "Into the Swirl" jest bardzo głęboka, przemyślana i inteligentna. Co jest dużym plusem jest także przyswajalna nawet dla odbiorców, którzy na co dzień nie gustują w takich klimatach. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Mindwork - Eterea 2013/2012 Divebomb

Enigmatyczna okładka drugiego albumu czeskich muzyków z Mindwork jest idealnym zwiastunem tego, czego możemy się spodziewać na ich ostatnim, wydawnictwie. Pierwotnie wydana w 2012r., jednak niedawno ponownie wznowiona przez Divebomb Records, "Eterea" zawiera materiał o wiele bardziej dojrzalszy niż ten przedstawiony nam na "Into the Swirl". Artwork jest fantastyczny, to trzeba przyznać, album wygląda pięknie - i jest to świetna oprawa dla krążka, gdyż jego zawartość jest równie kunsztowna. Tym razem Mindwork dodał o wiele więcej jazzowych elementów do swej muzyki, jeszcze bardziej przypominając muzykę Cynic, jednak równocześnie jasno zaznaczając swoją odrębność i oryginalność. Jazzowych elementów jest tutaj w bród. W "The Stream of Casuality" techniczny i progresywny death metal nagle przechodzi w jazzowy jam. "Reaping of Waters" zaczyna się spokojną instrumentalną wariacją, by przejść następnie w progresywną metalową uwerturę, która jest tylko przerywnikiem w jazzowej wymowie utworu. Struktury utworów są tak połamane jak krzaki w Puszczy Kampinowskiej, w które zaplątała się rozszalała klempa po brutalnej

RECENZJE

133


kopulacji z łosiami na leśnej polanie. Połączenie stylów jest tak różnorodne i płynne, że bez problemu można się w miękkiej powłoce muzyki Mindwork zgubić i zatracić. Nie wszystkie wpływy są jednak wyłącznie techniczne, progresywne, death metalowe czy też jazzowe. W takim "Mind Renewal" mamy refren, który niemal jest soft rockowy w swym brzmieniu i przebiegu. Do mnie taka stylistyka nie przemówiła, jednak imponuje fakt, że nawet takie elementy Mindwork potrafił połączyć z jazz fusion i technicznym metalem. Ogólnie rzecz biorąc płyta jest bardzo ciekawa, jednak nie spodoba się twardogłowym fanom metalu. Dużo tutaj spokoju i nagłych zrywów namiętności. Jednak trzeba przyznać, że "Eterea" ma w swej głębi coś, co może się podobać. Poza tym nie sposób nie docenić kunsztu muzycznego i kompozycyjnego czeskich muzyków. (4,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

utowy "Drunk And Mad" - szybki, inspirowany zarówno US power metalem jak i speed metalem, dopracowany aranżacyjnie. Równie udane są: szybki opener "Hell Hole" z zadziornym śpiewem miss Gardas, miarowy "28 Days" oraz rozpędzony "Psycho Bat", w których wokalistka brzmi momentami bardzo agresywnie. I chociaż nie brakuje na "Heavy Mental" utworów jak "Unloved" - lżejszych, na poły balladowych, w których śpiew znowu kojarzy się bardziej z pop music niż z metalem, to jednak jako całość jest to album znacznie lepszy od "Brains And Bruises". (4,5) Wojciech Chamryk

Mistress - Brains And Bruises 2011 Self-Released

Mógłbym po raz nie wiem już który napisać, że tradycyjny heavy ma się w Stanach Zjednoczonych ma się całkiem dobrze, ale akurat w przypadku Mistress nie jest to do końca prawda. 2/3 składu tego zespołu z Filadelfii tworzą bowiem Rosjanie, tylko wokalistka Deanna Gardas jest rodowitą Amerykanką. Ich debiutancki album sprzed trzech lat jednak nie powala, mimo generalnie niezłego poziomu i umiejętności muzyków. Mamy tu bowiem dziesięć, w większości zdecydowanie zbyt długich, utworów. Wygląda to tak, jakby muzycy chcieli wpakować w każdą z kompozycji jak najwięcej pomysłów, absolutnie nie zważając na to, czy jest to wskazane. Krótsze, zwarte utwory, takie jak rozpędzony "Break The Silence", równie ostry "Kicking The Dog" z popisami perkusisty na dwóch stopach czy miarowy rocker "Chase To Des-truction" trzymają poziom. Gorzej jest, kiedy wokalistka próbuje naśladować Debbie Harry w popowym, nijakim "Looking For You", a już kompletnym nieporozumieniem są te długie, rozwleczone do 8-9 minut utwory jak "Living High" czy "The Road Warrior". Szkoda ich o tyle, że przycięte o jakieś 2-3 minuty byłyby nawet ozdobą tej nieźle rokującej zespołowi na przyszłość, ale generalnie nierównej płyty. (3,5) Wojciech Chamryk Mistress - Heavy Mental 2013 Self-Released

Na ubiegłorocznym "Heavy Mental" Deanna Gardas i Mita Khrichenko poszli po rozum do głowy. Może niekoniecznie co do oprawy graficznej płyty, będącej chyba dziełem jakiegoś niezbyt uzdolnionego plastycznie dziecka, ale muzycznie jest to album znacznie lepszy od debiutu. Poszczególne utwory są bardziej dopracowane, zdecydowanie krótsze, a jeśli nawet trafiają się te dłuższe, z epickim rozmachem, to nie ma ich aż tyle co na "Brains And Bruises" i są zdecydowanie ciekawsze. Jak np. finałowy, ponad dziewięcio-min-

134

RECENZJE

M-Pire of Evil - Crucified 2013 Mausoleum

Dla niewtajemniczonych wspomnę na samym początku, że mamy tu do czynienia z obecnym zespołem starych kolegów Venom - gitarzysty Jeffa 'Mantasa' Dunna oraz grającego na basie wokalisty Toma "Demolition Mana" Dolana, którym na perkusji przygrywa Marc Jackson. Na swoim drugim albumie panowie postanowili sięgnąć do swoich ogranych już utworów i je nieco odświeżyć. Pierwsze dziewięć pozycji to utwory z repertuaru Venomu, z czasów gdy frontmanem legendy NWOBHM był właśnie "Demolition Man". W nowych wersjach największym plusem jest nowocześniejsze brzmienie, które pozwala nam sobie wyobrazić jak w XXI wieku brzmiałby Venom z "Mantasem" i "Demolition Manem" w składzie. Mamy tu m.in. "Parasite", "Kissing Beast" czy też podniosły "Blackened are the Priests". Dwie ostatnie kompozycje to już nieco nowszy materiał - szybka petarda, oparta na ślizgających się riffach "Demone" oraz zawierający chwytliwy refren "Taking It All" (oba były na poprzedniej EPce zespołu). Głos Człowieka Demolki również zasługuje bardzo dużą pochwałę. Mantas raczy nas z kolei świetną grą gitary, szczególnie godne uwagi są jego solówki, jak np. w otwierającym płytę "Temple of Ice" (gdzie tłem dla jego sola jest harmonia gitarowo-basowa) lub też klasycznie hardrockowa w "Demone". Niestety ukłuło mnie zbyt suche brzmienie perkusji w kilku momentach, jednak nie przysłania to całości obrazu. Stare (ale jare) utwory w świeższych wersjach brzmią wyśmienicie. Narobiły mi apetytu na nowy, autorski materiał M-Pire of Evil. (4) Rafał Mrowicki Night By Night - NxN 2014 Cargo

Night By Night to nadzieja melodyjnego hard rocka, jeden z tych młodych

zespołów, które biorą to co najlepsze z lat osiemdziesiątych, a od siebie dodają świeżość, pomysłowość, energię i entuzjazm. Młody Night By Night jest tak właśnie oceniany nie tylko przez fanów, ale także doświadczonych muzyków. Na scenie są już przeszło sześć lat i w końcu doczekali się debiutanckiego albumu w postaci "NxN". O płycie było cicho, co wydaje mi się karygodne. Zdaję sobie sprawę, że okładka nie należy do tych ambitnych, a sama nazwa zespołu też nie jest chwytliwa. Na samym starcie warto zadać sobie pytanie, czy lubicie słuchać Def Leppard i to tego z lat osiemdziesiątych? Jeśli również nie przeszkadza wam odrobina nowoczesnego brzmienia rodem z Alterbridge to z pewnością muzyka Night by Night będzie dla was w sam raz. Jasne, na płycie pojawiają się motywy komercyjne co potwierdza "Everywhere Tonight", jednak nie brakuje mocnych riffów, o czym przekonuje nas nowocześniejszy "Siren" czy "Never Die Again". Jak na album hard rockowy to dzieje się na nim całkiem sporo, zwłaszcza jeśli skupimy się na solówkach i riffach. Tom i Ben odwalają kawał dobrej roboty. Ich partie są czyste i składne. Dobrze dopasowany do nich wokal Henriego Rundella daje w efekcie hard rock z prawdziwego zdarzenia. Dość często brzmi on jak kalka Def Leppard - bo jak inaczej można mówić o takich kompozycjach jak "The Moment", chwytliwym "Time to Escape" czy melodyjnym "Can't Walk Away". Najważniejsze, że zespół brzmi jednocześnie klasycznie, a zarazem ma wydźwięk współczesnych płyt rodem z tych ocierających się o emocore. Ciekawa mieszanka, ale zdaje egzamin. Co raz więcej jest tych zespołów czerpiących z Def Leppard, ale póki co Loud Lion i właśnie Night By Night to najciekawsze kapele, które przywracają wiarę w hard rocka. Ta młoda formacja daje znakomity przykład, że można wziąć to co najlepsze z lat osiemdziesiątych i osadzić w teraźniejszym brzmieniu. To kawał znakomitego grania przesiąkniętego klasycznym Def Leppard. Więcej nie trzeba dodawać. (4,2) Łukasz Frasek

Night Mistress - Into The Madness 2014 Power Prog

Mamy tutaj do czynienia z wyśmienitym albumem. Ta płyta, choć nie podbiła mojego serca, jest zdecydowanie wysokiej jakości produkcją, godną polecenia wszystkim, którzy obracają się w tej bardziej melodyjnej stylistyce heavy metalu. Natrafiamy tutaj na podobne brzmienie i budowę utworów do tych z twórczości tej power metalowej części sceny wokół której skupiają się takie zespoły jak Fireforce, Lion's Share, Death Dealer, australijski Pe-

gazus, a także Primal Fear i amerykański Cage. Taki polski odpowiednik na melodyjne miękkie gitary otulające wysokie zaśpiewy. Mamy tutaj bardzo dużo melodyjnych motywów, które jednak nie zatracają się w samej melodyce, lecz także potrafią przejść w mięsiste heavy metalowe riffy. W ogóle muzyka Night Mistress na "Into the Madness" to jedna wielka dobrze skonstruowana melodia. Choć wszelkie ostrzejsze riffy giną nieco w miękkim miksie, to jednak nadal są wyczuwalne. Produkcja jest głośna i czytelna. Osobiście uważam, że gitary nie mają tyle mięsa ile by się chciało, ale rozumiem, że przy takich melodyjnych oberkach nie potrzeba aż tyle gitarowej elektryfikacji. Kompozycje Night Mistress są dobre, jednak gdzieś na krawędzi pamięci majaczy pewien znak ostrzegawczy. Prawie ciągle ma się nieuchwytne wrażenie, że gdzieś się to już słyszało. Nie zamierzam jednak na siłę doszukiwać się jakiś oczywistych podobieństw, gdyż tego albumu po prostu się przyjemnie słucha i nie ma sensu rozbijać go na drobne atomy. Bardzo fajnie brzmi "Madman", ze swym śliskim od dźwięcznych głosek refrenem i dobrze dobraną strukturą melodyczną. Przy nim nie miałem uczucia, że słyszę złożonego na nowo numeru ze starych części, walających się po scenie metalowej od kilkudziesięciu lat. Ta kompozycja wręcz niszczy i jest mym absolutnym faworytem z tej płyty. Wpada w ucho i świetnie się jej słucha. Oprócz rzeczonego "Madmana" do wartych wspomnienia kompozycji należy "Hand of God" (te solóweczki!), do którego grupa strzeliła niezły wideoklip, "Longing For The Devil", w którym zaatakowały synkopy i szybkie riffy, gamma rayowski "Hell Race" oraz późnomaidenowski zwiewny "Grieving Stars". W każdym utworze pojawiającym się na "Into The Madness" wszyscy muzycy pokazali klasę i wysokie umiejętności techniczne. Nie samą techniką metal jednak żyje, tak też jest w przypadku Night Mistress. Przez ich utwory przepływa prawdziwy duch i klimat heavy metalu. Wokale zasługują tutaj na trochę dłuższą wzmiankę. Zwykle przy zespołach z Polski słychać, że mamy do czynienia z kapelkami z kraju cebuli i gnojenia obywateli. Domorośli wokaliści metalowi starają się śpiewać po angielsku jednak przaśny akcent od razu zdradza ich korzenie, jednocześnie (jedno niezwiązane z drugim) nieco niszczy przy tej okazji magię muzyki. Krzysztof na szczęście dysponuję nie dość, że fantastycznie brzmiącym wokalem, to jeszcze prezentuje bardzo dobrą angielszczyzną. Idzie za tym całe dobrodziejstwo inwentarza wymowa, akcent, słowem nie pozna się po nim, że mamy do czynienia z przeciętnym metalowym krzykaczem znad Wisły. Sama skala jaką dysponuje wokalista Night Mistress jest bardzo zadowalająca i wywoła banana na ryju u niejednego fana tradycyjnego heavy metalu. Barwę głosu Krzyśka można uplasować jako wypadkową Bruce'a Dickinsona, Tima "Rippera" Owensa, Mike'a Howe i Joe Comeau z czasów "Master Control". "Into The Madness" jest albumem smacznym, na wskroś heavy metalowym i wartym przesłuchania. Poziomem nie odbiega od twórczości Iron Maiden, Primal Fear czy Cage, a to chyba samo w sobie stanowi wystarczającą rekomendację, no nie? Skoro na tak zwanym "Zachodzie" stale powstają grupy obracające się w takiej stylistyce (jak choćby Gallows End), warto też zerknąć na nasze rodzime podwórko i to, co ma nam do zaoferowania. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski


Night Ranger - High Road

zbyt lekki sound całości. Znacznie lepiej wypadają cięższe, typowo metalowe numery: surowe, z organowymi barwami, jak "Griding The Bastards Down" czy "In Evil We Trust" z niższym, dość agresywnym śpiewem Dennisa Browna, albo dynamiczny "The World Burns Away" z popisowymi solówkami. Nieźle wypada też "Stormbringer" Deep Purple, ale jako całość "Legions Of The Brave" zdecydowanie rozczarowuje. (3)

2014 Frontiers

Wojciech Chamryk

Większość zespołów Frontiers Records o dłuższym stażu przed 25-30 laty była dość znana, a niektóre biły nawet rekordy popularności. Jednym z nich był Night Ranger. Amerykanie byli jedną z gwiazd pierwszej połowy lat 80-tych w swej ojczyźnie, później jednak, to jest po koncertowej "Live In Japan", zespół działał raczej na pół gwizdka. Uaktywnił się w kilku ostatnich latach i - w przeciwieństwie do wielu innych weteranów - "High Road" wstydu swym autorom nie przynosi. Co prawda nie jest to album tak wyrównany jak klasyczne dzieła formacji w rodzaju "Midnight Madness" czy "Seven Wishes", bo kilka wypełniaczy tu mamy, ale zwolennicy melodyjnego hard rocka czy AOR będą mieli powody do zadowolenia. 3/5 oryginalnego składu Night Ranger: Jack Blades, Brad Gillis i Kelly Keagy nie zapomniało bowiem, jak komponuje się chwytliwe, przebojowe i dynamiczne utwory. Czasem lżejsze i bardziej melodyjne, jak tytułowy opener, "I'm Coming Home" lub "Hang On", ale nie pozbawione też ostrzejszego, iście hard rockowego uderzenia w "St. Bartholomew" bądź "Knock Knock Never Stop". Mocną stroną tego zespołu były też zawsze ballady i tak jest też na "High Road" - mamy tu trzy takie utwory. Dwa z nich są bardzo udane: "Don't Live Here Anymore" i "Only For You Only", wzbogacone partiami fortepianu i popisowymi solówkami Gillisa to numery z wyższej półki. Niestety odstaje od nich sztampowy, pretensjonalny "Brothers", z pseudo przebojową, stylizowaną na rock 'n' rolla końcówką. Są też niestety inne wypełniacze, jak równie wtórny "XGeneration", ale jest ich nas szczęście niewiele i jako całość "High Road" zdecydowanie trzyma poziom. (4,5)

Nuclear - Apatrida 2012 SickBangers

Wojciech Chamryk

Thrashersi z Chile pogrywają już - pod różnymi nazwami - od blisko 20 lat. "Apatrida" to jak dotąd ostatnie ich studyjne wydawnictwo sprzed dwóch lat. Składający się z pięciu utworów materiał atakuje z siłą rozpędzonego czołgu najnowszej generacji. "My Own Anarchy" to wręcz thrash/death, z mocarnym, ocierającym się o growling wrzaskiem Matiasa Leovicio i mocarnym riffowaniem. Szkoda tylko, że partie perkusji brzmią tu tak płasko i syntetycznie, co odziera tę pełną energię kompozycji z części mocy. We wściekle rozpędzonym thrashowym "Breathing Despair" równie dynamicznym "Architects Of War" jest już na szczęście znacznie lepiej, a konkretny sound bębnów sprawdza się w nich doskonale. "Chaos Is My Life" to repertuarowa ciekawostka - cover z repertuaru angielskich punkowców z The Exploited, ze skandowanym refrenem i delikatnym posmakiem crossover. Całość zamyka utwór tytułowy, zaśpiewany po hiszpańsku, łączący brutalność z metallikowym riffem. "Apatrida" na pewno nie jest jakimś objawieniem, ale całość trzyma poziom i nieźle rokuje kolejnemu albumowi Nuclear. (4)

Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Ninth Circle - Legions Of The Brave

Oliver/Dawson Saxon - Blood & Thunder

2014 Pure Rock

2014 Angel Air

Amerykanie dość długo, bo niemal sześć lat pracowali nad swoim trzecim albumem i jego jakość, zważywszy ogrom poświęconego na to czasu, nie powala. Tych dwanaście utworów to ni mniej, ni więcej, niemal 70 minut nadętego, pseudo progresywnego, niekiedy inspirowanego też klasyką, monotonnego power metalu. Obowiązkowe długie kompozycje (5-7 minut to norma), rozbudowane aranżacje, patetyczne wokale, quasi chóralne, praktycznie w każdym utworze takie same, klawiszowe tła - to wszystko niestety zlewa się w jedną, nużącą i trudno przyswajaną całość. Nie pomaga tu rachityczne brzmienie bębnów, swoista pięta achillesowa wielu współczesnych zespołów, ani generalnie

V", aż dziesięć to żelazna klasyka Saxon. Dopełniają ją "Whippin' Boy" z wydanego przed dwoma laty jedynego albumu studyjnego Oliver/Dawson Saxon "Motorbiker" oraz stareńki "Past The Point" z repertuaru Son Of A Bitch. Reszta to same hity: "Motorcycle Man", "Denim And Leather", "Dallas 1 PM", "Princess Of The Night", "Rock 'N' Roll Gypsy" czy "And The Bands Played On". Dopełniają je mniej znane, rzadziej lub od dawna nie grane na koncertach Saxon utwory w rodzaju "Everybody's Up" czy "Redline". Szkoda tylko, że nowy wokalista, znany z Seventh Son Brian Shaughnessy, nie zawsze jest w stanie poradzić sobie z manierą Biffa Byforda, na czym szczególnie traci "Crusader". Pozostali muzycy: syn gitarzysty Paul na perkusji, oraz gitarzysta Haydn Conway, którego pamiętam z Saracen, są raczej tylko tłem dla pozostałych członków zespołu - będącego tak naprawdę niczym innym, jak tylko cover bandem Saxon. (2,5)

Znani z Saxon weterani, basista Steve Dawson (poza zespołem od 1985r.) i gitarzysta Graham Oliver (staż dłuższy o dziesięć lat) nie dają za wygraną, wciąż podpierając się legendarną nazwą. Wystarczy wspomnieć, że przez niemal piętnaście lat istnienia Oliver/Dawson Saxon zdołali wydać raptem cztery albumy, z czego aż trzy koncertowe, niemal w całości wypełnione legendarnymi numerami oryginalnego Saxon. Najnowsza koncertówka "Blood & Thunder", zarejestrowana, jakżeby inaczej, w czasie ubiegłorocznych koncertów w Niemczech, powiela ten schemat. Z czternastu utworów, odliczając krótkie intro i dwuminutową solówkę "Fetzen Fliegen

Overdrive - The Final Nightmare 2014 Pure Rock

Brytyjczycy z Overdrive długo kazali czekać na swój kolejny album, bo od momentu premiery "Three Corners To Nowhere" minęło już ponad siedem lat. Tyle czasu zajęło im jednak uporanie się z problemami personalnymi, skompletowanie nowego składu i w końcu przygotowanie oraz nagranie płyty. "The Final Nightmare" to bez dwóch zdań album marzenie nie tylko dla fanów zespołu, ale też zwolenników ciężkiego, zakorzenionego w przełomie lat 70-tych i 80-tych, rocka. Mamy tu bowiem podręcznikowe wręcz przykłady archetypowego, wczesnego, inspirowanego więc bluesem i hard rockiem, brytyjskiego metalu spod znaku NWOBHM. To kolejna płyta, którą tylko masywne, nie archaiczne brzmienie (robota samego Chrisa Tsangaridesa) zdradza, że nie powstała w epoce największych sukcesów brytyjskiego metalu, a obecnie. Overdrive nie wymyślają bowiem prochu, nie silą się na eksperymenty - ich utwory są klasyczne, surowe i szlachetne. Może nie wszystkie trzymają wyśrubowany poziom - taki "Twice Shy" jest tylko monotonnym wypełniaczem, który ratują tylko błyskotliwe popisy gitarzysty i klawiszowca - ale większość to porywające kompozycje. Wyróżniają się wśród nich zwłaszcza te utwory, w których wiele do powiedzenia ma klawiszowiec Tim Hall, nader chętnie korzystający z organowych brzmień, co dodaje szczególnego klimatu miarowemu "Glass Game" (solo i gra rytmiczna) i "Lost In The Mountain". Hall równie chętnie wdaje się też w solowe pojedynki z gitarzystą Abbottem, czego kulminację mamy w kojarzącym się z Uriah Heep "Twisting My Mind". Z kolei w balladowym "Taken Youth (Ben's Song)", mamy nie tylko partie fortepianu i gitary akustycznej, ale też jakby klawesyn. Powala też dynamiczny utwór tytułowy - nie pierwszy, w którym ma okazję wykazać się nowy-stary basista Ian Hamilton. Nowy wokalista David Poulter też nie wypadł sroce spod ogona: jego potężnie brzmiący głos o niskiej

barwie, chociaż bez unikania wyższych rejestrów, jest pewnym punktem tej udanej płyty weteranów NWOBHM. (5) Wojciech Chamryk

Overkill - White Devil Armory 2014 Nuclear Blast

Mozna narzekać, że to co grają stare thrashowe kapele dzisiaj to już nie jest to i w ogóle Overkill to tylko do "Horrorscope", a Slayer skończył się na "Kill 'em All" czy coś w ten deseń, no nie? Nie zmienia to jednak faktu, ze trzy ostatnie albumy Overkill, w tym także ten omawiany, to świetne thrashowe albumy. Można przy nich zapomnieć, że ci goście mają pięć dziesięcioleci na karku i własne dzieci. Najbardziej charakterystycznym punktem najnowszego dzieła Amerykanów jest rozpoczynający strzał w mordę w postaci "Armorist". Szybki, thrashowy hit, który atakuje z prędkością rozpędzonej furii i z pochlastanymi ostrymi thrashowymi riffami. Miodny thrashowy klasyk w starym stylu. Nuciłem sobie ten utwór na długo po wyjęciu tej płyty z odtwarzacza. Wpada w ucho oraz wchodzi głęboko w mózgownice i gwarantuję, że długo z niej nie wyjdzie. Reszta albumu nie jest już tak szybka i tak przebojowa jak "Armorist". Zdarzają się szybkie momenty, jednak żaden z nich nie zbliża się do tak piorunującego poziomu. Wspominałem o ostatnich trzech albumach Overkill. Nie sposób nie doszukiwać się w nich analogii, gdyż swym wydźwiękiem są do siebie bardzo zbliżone. Odkąd Overkill zaczął grać dla Nuclear Blast przy "Ironbound", przestał męczyć średnio wypieczoną bułę, a uderzył z dużą dawką wysokoenergetycznego thrashu. "Ironbound", "Electric Age" i "White Devil Armory" są to albumy podobne, można nawet rzec, że bliźniacze, gdyż reprezentują tę samą gałąź stylu w historii Overkill. Oddziale je przepaść od nagranego wcześniej "Immortalis" i innych albumów. Można to nazwać powrotem do korzeni, gdyż te albumy są prawie tak dobre jak te nagrane w latach osiemdziesiątych. Niezależnie od tego czy bardziej do was przemawia "Ironbound" czy "Electric Age", "White Devil Armory" jest od tych dwóch albumów mimo wszystko nieco gorszy. Brakuje mu tak wyraźnych punktów zaczepnych jak na dwóch poprzednich płytach. Nie oznacza to jednak tego, że jest to album zły, średni czy przeciętny. To bardzo dobre wydawnictwo, jednak już nie takiej klasy jak dwa poprzednie. Znajdziemy jednak na nim całkiem dużo dobrego. Ktoś kiedyś zarzucił tekstem, że gdyby wywalić zapełniacze z "Electric Age" i "Ironbound", po czym skleić razem to co zostanie, otrzymałoby się świetny album thrash metalowy. Dodam do tego, że gdyby się dorzuciło do tego garść utworów z "White Devil Armory", to byśmy otrzymali dzieło jeszcze lepsze. Są tutaj utwory, które nie są jednoznacznie średniakami, jednak w ogólnym rozrachunku wypadają bladziej i bardziej bezbarwnie, jak "Pig", "Bitter Pill", "Another Day To Die" (mimo obiecującego początku) oraz "It's All Yours". Do tych najbardziej dopracow-

RECENZJE

135


anych kompozycji zdecydowanie należą fenomenalny "The Armorist" i równie genialny "In the Name". Do tej pary można dorzucić "Down To The Bone" i ciekawie zaaranżowany "King of the Rat Bastards" z tą swoją połyskliwą solóweczką i typowo Overkillowymi chórkami. Overkill nie popadł w rutynę katowania jednego sprawdzonego schematu. Utwory na "White Devil Armory" są bardzo różnorodne i posiadają różnorakie odcienie klimatyczne. Nikt się tu nie oszczędza. Trochę szkoda, że po gwałtownym szoku jaki jest nam zaserwowany na początku w postaci "The Armorist" reszta utworów nie jest aż taką szybką nawałnicą, jednak w ogólnym rozrachunku płyta broni się całkiem nieźle. Jest tutaj dużo dobrej i interesującej muzyki. (4)

Wojciech Chamryk

Patan to nieznany mi wcześniej argentyński band, a "Poder" to już ich piąta płyta. Istnieją już od 1991 roku, więc doświadczenie mają nieliche. Nie wiem jak grali wcześniej, ale podejrzewam, że podobnie jak teraz, a więc tradycyjny heavy metal. Szczerze mówiąc nie lubię opisywać takich płyt, ponieważ ciężko jest znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Nie ma tutaj nic co w jakiś szczególny sposób by ją wyróżniało. Zdecydowana większość numerów jest utrzymana w średnich tempach, utwory są oparte na tradycyjnych riffach, momentami można wyczuć hard rockową nutkę. Gitary brzmią ciężko, a w solówkach bardzo klasycznie, jest dużo dobrych melodii. Ogólnie rzecz biorąc kompozycje pomimo pewnej toporności są udane i słucha się ich dobrze. Najbardziej przebojowym i zarazem najlżejszym jest trochę amerykańsko brzmiący "Esclavo de tu Piel". Mnie jednak przypadły do gustu bardziej ciężkie kawałki w rodzaju "Sin Temor" czy "Viviendo a Pedazos". Wokalista śpiewający po hiszpańsku, ma mocny, dobry głos, doskonale uzupełniający muzykę. Jeśli miałbym znaleźć jakiś mankament to byłaby to lekka nuda wkradająca się czasem podczas obcowania z tym krążkiem. Podejrzewam, że w swoim kraju Patan jest konkretnym zawodnikiem, jednak na mnie aż tak dużego wrażenia nie zrobili. "Poder" jest porządnym kawałkiem klasycznego heavy metalu i może od czasu do czasu sobie go jeszcze posłucham. (4)

duet wiolonczelistek w postaci Anny Szczygieł oraz Ewy Witczak, a także białoruską piosenkarkę Elenę Isakovą. Dźwiękowe eksperymenty, które mogliśmy podziwiać na debiucie, są dalej kontynuowane na drugim krążku. Generalnie mamy do czynienia z wariacjami w duchu Stevena Wilsona i Porcupine Tree (co doskonale słychać na rozpoczynającym "Blow"), ale muzycy dosyć odważnie zapuszczają się na głębsze wody. Pinkroom chętniej skłania się w stronę ambientu, co potwierdza "Tides In Eye" (fani Depeche Mode będą zachwyceni), czy "Enslaved". Ogromne wrażenie robi też freejazzowa fanaberia w postaci "Moondrom V.3" (z pięknymi partiami wiolonczeli), czy psychodeliczny "Seven Levels". Z bardziej klasycznych kawałków szczególnie wyróżnia się nośny "I Confess" oraz faworyzowany przeze mnie "Unwanted Toys". W pierwszym zaskoczyła mnie elastyczna partia gitarowa, która płynnie przechadza się między psychodelią, a rock n'rollem. Natomiast ten drugi to fuzja wielu nastrojów i melodii - na każdym kroku doskonale ze sobą współgrających. "Unloved Toy" rozwija koncepty, które zdążyliśmy już poznać na "Psychosolistice" i przy okazji stara się je jeszcze bardziej uwidocznić. Niestety odbija się to na drugiej połowie krążka, która wydaje się być bardziej chaotyczna - zarówno pod kątem muzyki, jaki i samego nastroju. Mniej tam chwytliwych melodii, a więcej narkotycznych i nieco zbyt wydumanych rewelacji. Niezbyt podobał mi się "Enslaved", który nie do końca wie co chce pokazać odważną elektronikę, techniczne popisy, czy wszystko na raz? Niestety taka wizja do mnie nie trafia. Nie znaczy to jednak, że druga połowa pozbawiona jest świetnych fragmentów. Wcześniej wspomniany "Unwanted Toys" czy partie Eleny w "In Trains" zwieńczone szaloną gitarową solówką, świadczą o ogromnym potencjale Pinkroom. Ich nowe wydawnictwo, choć brakuje mu swobody debiutu, jest pozycją dopracowaną, która najlepiej smakuje po kilku przesłuchaniach. Wierzę, że "Niekochana zabawka" zostanie z aprobatą przygarnięta przez wielu fanów muzyki eksperymentalnej. Można ją porównać do lekko przybrudzonego pluszaka, którego i tak będziemy kochać pomimo jego nieporadnego wyglądu. Może nie prezentuje się tak okazale jak inne zabawki, ale posiada przede wszystkim... duszę. (4,5)

Maciej Osipiak

Łukasz "Geralt" Jakubiak

Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Patan - Poder 2013 Icarus Music

Pinkroom - Unloved Toy 2014 Creative Farm

Długo musieliśmy czekać na następcę "Psychosolistice". Panowie z Pinkroom w ciągu tych pięciu lat zdążyli zebrać cały skład i stworzyć kolejne wydawnictwo, które kontynuuje ich podróż po psychotycznych dźwiękach. Na początku warto wspomnieć o zmianach. Do Mariusza Bonieckiego i Marcina Kledzika dołączyło dwóch nowych członków: gitarzysta Karol Szolz oraz Grzegorz Korybalski - obydwaj znani ze współpracy z formacją Ananke. Dodatkowo na "Unloved Toy" usłyszymy

136

Sky" doskonale to równoważy. (5)

RECENZJE

Project Roenwolfe - Neverwhere Dreamscape 2013 Masters Of Metal

Zastanawia mnie jedno: mamy kryzys, płyty się nie sprzedają a zespoły można liczyć w dziesiątkach tysięcy, jak nie lepiej. Wydawałoby się więc, że firmy fonograficzne powinny jeszcze dokładniej przyglądać się potencjalnym kandydatom do wydania płyty, ale to chyba życzenie z gatunku tych nie do zrealizowania. Jak bowiem wytłumaczyć fakt, że tak słaby materiał jak "Neverwhere Dreamscape" ukazał się aż dwukrotnie? Ktoś tu jest bez dwóch zdań głuchy

i na pewno nie chodzi o mnie. Teoretycznie wszystko się zgadza. Muzycy z pewnym stażem i doświadczeniem: niezły gitarzysta Tony C. i wokalista Patrick Hoyt Darris, mogący stawać w szranki z samym Timem "Ripperem" Owensem, potrafiący też niżej ryknąć czy zagrowlować. Power/thrash metal. Sporo niezłych pomysłów i kilka naprawdę udanych kompozycji, którymi fani np. Metal Church czy Judas Priest na pewno nie będą rozczarowani. Jednak "Neverwhere Dreamscape" nie da się słuchać. Powodem jest fatalnie brzmiący automat perkusyjny - jeśli prawdziwe są informacje, że programował go gitarzysta, to tylko "pogratulować". Brzmi to bowiem jak fatalne demo i wspomniane wyżej atuty niczego nie są tu w stanie zatuszować z powodu tego obłędnego, totalnie syntetycznego dudnienia. Muzycy nie popisali się też przy ustalaniu programu płyty, grupując po kilka szybkich i wolniejszych utworów obok siebie, miast je wymieszać, przesadzili też znacznie z czasem kilku z nich, bowiem 5-7 minut to zdecydowana przesada. Omijać szerokim łukiem. (1,5) Wojciech Chamryk

Raff - Raff 2014 Jolly Roger Muzycznych wypraw w przeszłość ciąg dalszy. Co prawda Włosi z Raff nie odkurzyli na potrzeby swego drugiego albumu swoich historycznych kompozycji, ale zważywszy na to, że grupa istnieje, z przerwami i pod różnymi nazwami, od 1976r., zaś jej poprzednie wydawnictwo ukazało się niemal 30 lat temu, można tu mówić o historycznym kontekście premiery "Raff". Trio prezentuje tu archetypowe, czasem wręcz archaiczne hard'n'heavy z przełomu lat 70-tych i 80-tych. Ma to niewątpliwie swój urok, chociaż zapewne dla młodszych, przyzwyczajonych do potężnego, klarownego brzmienia, słuchaczy może okazać się nieprzyswajalne w większej dawce. Jednak fani takiego grania na pewno chętnie zapoznają się z tymi dwunastoma utworami. Nie brakuje w nich bowiem konkretnych riffów, niezłych melodii i tego specyficznego, niemożliwego do uchwycenia przez młode zespoły, klimatu. Najefektowniej wypada to w dynamicznym, rozpędzonym "Running Like Hell", miarowym "Rocker" oraz szaleńczym "Signal From Hell", dlatego jeśli ktoś lubi belgijski Killer, Baron Rojo czy wczesne płyty The Rods, to i Raff na pewno go zainteresuje. (4,5) Wojciech Chamryk

Project Terror - Conquistador 2014 Pure Steel

Ten zespół z San Antonio w Teksasie pogrywał już od kilku lat, jednak dopiero ostatnie miesiące okazały się przełomowe dla jego kariery, owocując debiutanckim "Conquistador". Jakoś wcale mnie nie dziwi zainteresowanie Pure Steel Records tym materiałem, bo to wręcz pewniak. Muzycy doświadczeni, z przeszłością nawet w dość znanych grupach - wokalista Ronnie Stixx śpiewał m.in. dwa lata w Vicious Rumors kompozycje świetne, nic, tylko wydawać. Owszem, czasem zgrzytam zębami słysząc plastikowe brzmienie bębnów, ale to już niestety znak naszych czasów i swoisty znak firmowy studiów nagraniowych naszpikowanych cyfrowym sprzętem. Reszta jest jednak jak najbardziej zacna i warta grzechu. Przeważają szybkie tempa i dynamiczne riffy, w klimacie zarówno NWOBHM jak i US power metalu ("Breaking The Spell", drapieżny, także wokalnie, "Day Of The Jackal", judasowo/halfordowski "Killing Machine" - zbieżność tytułów przypadkowa), sporo też miarowego, ultra ciężkiego riffowania w średnich tempach (majestatyczny "Blood Red Skies" - j. w.) czy wręcz przebojowego (rozpędzony utwór tytułowy, hymniczny "United" - do trzech razy sztuka, to też nie jest przeróbka numeru Priest). Czasem robi się naprawdę przebojowo i lżej, jak w "Destiny's Eyes", jednak obecność takich numerów jak mroczny, wzbogacony klawiszowymi barwami "Take To The

Rage - Soundchaser Archives - 30th Anniversary 2014 Nuclear Blast

Nie jestem do końca zorientowany, na jakiej zasadzie Peter Wagner obchodzi w tym roku 30-lecie swego Rage, skoro formalnie grupa istnieje od roku 1986 wcześniej grała od 1983r. jako Avenger - ale nie ma to aż takiego znaczenia. Istotne jest to, że z okazji jubileuszu zespołowa maskotka Soundchaser przekopała swe archiwa, a co bardziej łakome kąski w ilości 30 trafiły na to podwójne wydawnictwo. Nie jest to do końca składanka typu the best of ani wydawnictwo z rzadkimi utworami. Owszem, trafiają się i takie, ale zamysłem zespołu było raczej przedstawienie jego bogatego dorobku w jak najpełniejszym świetle. Dlatego część utworów zremiksowano, albo dodano do nich nowe partie np. perkusji, a ich dobór może rzeczywiście zaciekawić. Mamy tu bowiem utwory wczesnego, jeszcze speed metalowego pre Rage, tj. Avenger ("Down To The Bone", "Assorted By Satan"). Zabrakło co prawda sztandarowych numerów grupy z lat 80-tych, co zapewne ma


związek z kwestiami praw autorskich, ale nie zabrakło innych ciekawostek. Od premierowych "Anybody Home?" oraz "The Speed Of Sound", czyli utworów zarzuconych przed laty na etapie studyjnego nagrania czy nawet demo, dziś potwierdzających, że zdecydowanie zbyt długo spoczywały w zespołowym archiwum. Poprzez ukłony w stronę klasyki, czyli "French Bouree" i "Fugue No. 5" - metalizowane wersje dzieł Jana Sebastiana Bacha. Są też japońskie bonusy, wersje demo i odrzuty z płyt, które w swoim czasie nie trafiły nawet na single i po wielu latach doczekały się wreszcie premiery. Tak więc "Soundchaser Archives - 30th Anniversary" to istna kopalnia perełek dla fanów Rage, zarówno tych z pewnym stażem, jak i początkujących. (4,5) Wojciech Chamryk

Reaper - An Atheist Monument 2014 Massacre

Założę się, że każdy, kto posłucha "An Atheist Monument" pomyśli, że grupa ewidentnie inspiruje się Grave Digger. Nie dość, że nazwa może nasuwać oczywiste skojarzenia, to jeszcze wokalista śpiewa skrzecząc i chrypiąc niczym Chris Boltendahl. Tymczasem ten niemiecki zespół powstał w 1984 roku, kilka lat przed tym, jak Grobokop wydał "The Reaper", więc o takich bezpośrednich wzorcach mowy być nie może. Kiedy dostałam "An Atheist Monumet" do posłuchania, zastanawiałam się jak to możliwe, że nigdy o tym germańskim zespole nie słyszałam, wszak istnieje już grubo ponad ćwierć wieku i wydał pięć albumów. Włączyłam płytę i moje zdumienie zostało rozwiane niczym za pomocą czarodziejskiej różdżki. Zespół zły popularności rozsiewanej pocztą pantoflową nie zrobi. Niestety, poza poza kilkoma folkującymi riffami nie ma w tej grupie nic dobrego. Riffy są toporne i kanciaste, a wokalista niezgrabnie śpiewa siermiężne linie wokalne. Jego wrzaskliwa maniera jest jeszcze bardziej irytująca niż w u Peavy'ego w początkach swojej kariery z Rage. Na płycie dominując średnie tempa idealnie eksponujące wady zespołu, a ich estetyka stoi dwoma nogami i jedną ręką w wiadrze z tradycyjnym niemieckim metalem (słychać i Grave Digger i Rage i nawet Running Wild), a drugą ręką w... death metalu (tu i ówdzie spotykamy perkusyjne blasty). Źle się tej płyty słucha. Żeby nie pastwić się nad tym wydawnictwem po prostu postawię ocenę. (2) Strati Rebellious Spirit - Obsession 2014 SPV

Uwaga fani hard rocka! Pojawił się nowy album niemieckiego Rebellious Spirit zatytułowany "Obsession". Nie znacie ich muzyki? Nic nie szkodzi, wyobraźcie sobie odmłodzony Guns N' Roses, Skid Row czy Mötley Crüe. Energiczny hard rock z domieszką punku i nowoczesnego metalu to właśnie cały Rebellious Spirit. Najwięcej do powiedzenia w zespole mają bracia Fisher. Jens gra na basie, a Jannik śpie-

wa oraz gra na gitarze. Śpiewa czysto, ale da się poczuć ten hard rockowy pazur. Świetnie odnajduje się w takim graniu, toteż muzyka tego zespołu jest atrakcyjna dla potencjalnego słuchacza. "Rebellious Spirit" to proste, niezbyt wymagające granie, okraszone ciekawymi melodiami i chwytliwymi refrenami. Jest gitarowo i energicznie, a to już są podstawy do udanego wydawnictwa. Zespół wie jak zachęcić słuchacza i na samym wstępie daje nam znakomity otwieracz w postaci "Obsession", który oddaje to, co najpiękniejsze w hard rocku. Pojawia się także element komercji, co słychać w rockowym "Lost", ale nie odbija się to na samej muzyce. Nie brakuje też mocniejszych dźwięków, co potwierdza agresywny "Silent Scream". Siła tego materiału tkwi w radosnym graniu i to słychać choćby w takim wesołym "Summer Moved On". Zespół też odnajduje się w rockowych balladach co słychać w "Together" czy romantycznym "In My Dreams". Całość zamyka mało wyrazisty "Breakout". Są wzloty i upadki, ale jako całość płyta prezentuje się dobrze. Mamy hity, mamy energię i specyficzny wokal Jannika. Fani hard rocka nie powinni narzekać. (4) Łukasz Frasek

Red Zone Rider - Red Zone Rider 2014 Magna Carta

Trzech rockowych muzyków, a mianowicie Scott Coogan, Kelly Keeling i Vinnie Moore postanowiło zjednoczyć siły i stworzyć band o nazwie Red Zone Rider. Efektem ich współpracy jest debiutancki album o nazwie "Red Zone Rider". Płyta jest skierowana do fanów rocka, zwłaszcza progresywnego i AOR. Zespół nie kryje swoich fascynacji latami siedemdziesiątymi dlatego, co zrozumiałe, na płycie daje się usłyszeć wpływy Rainbow, Led Zeppelin, Whitesnake czy Deep Purple. Zespół stawia na emocje, na piękne i dojrzałe melodie, a przede wszystkim łagodny, ujmujący klimat. Jest to muzyka skierowana do tych słuchaczy, którzy cenią sobie rock najwyższych lotów. Wysoki poziom zapewnia wokal Kelly'ego, który przypomina trochę manierę Biffa z Saxon lekka chrypa, sporo emocjonalnego ładunku i kojący charakter sprawiają, że jego wokal jest hipnotyzujący. Dodawszy popisy jednego z najbardziej uzdolnionych gitarzystów reprezentujących neoklasyczny styl i mamy wszystko co jest potrzebne do pełnej ekscytacji. Otwarcie płyty kawałkiem "Hell No" dobrze nastraja, bo od razu daje przedsmak tego, co nas czeka, a mianowicie klimatyczny rock przesiąknięty latami 70-tymi. Słychać, że mamy do czynienia z doświadczonymi muzyka-

mi, którzy wiedzą jak podejść do tego tematu. Marszowy "By The Rainbows End" jest hołdem dla twórczości Ritchiego Blackmore'a. Nie brakuje pięknych, romantycznych ballad, co potwierdza "Cloud of Dreams". Jest też sporo hitów i do tych najlepszych zaliczam "Never Trust a Woman" czy "Hit The Road". Na koniec chciałbym też wspomnieć o rozbudowanym "Obvious", który ukazuje progresywne oblicze zespołu. To wszystko składa się na to, że mamy do czynienia jednym z najciekawszych albumów rockowych roku 2014. (4,8) Łukasz Frasek

Revenge / Toxic Trace - Split 2014 EBM

Takie łączone wydawnictwa były niegdyś normą we wszelkich odmianach muzyki alternatywnej i podziemnej, umożliwiając młodym, często nieznanym zespołom fonograficzny debiut. Jak widać ukazują się po dziś dzień, dzięki czemu na jednej płytce spotkały się serbski Toxic Trace oraz kolumbijski Revenge. Mamy tu do czynienia z EP-kami obu kapel, wydanymi pierwotnie w ubiegłym i 2012 roku. Toxic Trace z "The Chapel Of Insanity" to w prostej linii sukcesorzy Destruction, Kreator oraz Sodom. Jest więc ostro, bezkompromisowo, czasem wręcz na pograniczu black metalu z blastami włącznie, a Dushman ryczy niekiedy niczym rasowy death metalowy wokalista. Jednak przeróbka "Through The Eyes Of Greed" Sadus potwierdza, że owo surowe granie z wóch numerów autorskich jest konsekwencją świadomego wyboru, a nie braku umiejętności. Z kolei Kolumbijczycy preferują na "Soldiers Under Satan's Command" speed/ heavy metal. Krótkie intro i uderza "Metal & Wild", brzmiący niczym przyspieszony "Purgatory" Running Wild. Równie szybki i surowy jest, łączący wpływy ekipy Rock'N'Rolfa oraz Dio, "Satan's Soldiers", zaś "The Ritualist" to potężny, speed/thrashowy cios, chociaż nie pozbawiony pewnej dozy melodii. (Revenge - 4,5; Toxic Trace - 4)

ciu wytwórni, fanów a przede wszystkim rodziny zmarłego gitarzysty, muzycy znani z ostatniego wcielenia Riot, postanowili kontynuować karierę pod nazwą Riot V. Do zespołu dołączył wokalista Todd Michael Hall znany m.in. z power-metalowej kapeli Reverence. Amerykanie zawsze łączyli w swej twórczości hard/heavy, power i speed metal, koniecznie w ultra-melodyjnej formule. Nie inaczej jest na najnowszym albumie "Unleash The Fire". Następujące po sobie "Ride Hard Live Free", "Metal Warrior" oraz "Fall From The Sky", to potężna dawka, szybkiego, melodyjnego heavy-power metalu z kapitalnymi refrenami i bogatymi solówkami gitarowymi, w których słychać echa muzyki klasycznej. Nie brakuje w tym sporej dawki patosu, w czym zasługa śpiewającego "wysoko", w bardzo klasyczny sposób, wokalisty Todda Michaela Halla. Jednak płyta jest na tyle urozmaicona, że zdarzają się też prawdziwe hard-rockowe perełki jak "Take Me Back" czy "Return Of The Outlaw". Riot V, to także czysty chemicznie heavy-metal, w takich utworach jak "Bring The Hammer Down", "Unleash The Fire" czy zaczynający się motorycznym riffem "Kill To Survive". Doświadczymy nawet śladowych ilości thrash metalu w szybkim "Fight Fight Fight" ze skandowanym refrenem i kapitalną solówką. Na osobne słowa zasługują utwory nagrane w hołdzie dla zmarłego gitarzysty. Rockowa ballada "Immortal" a przede wszystkim utwór "Until We Meet Again". Kapitalny numer zaczynający się piękną gitarą, świetnie zaśpiewany, niezwykle nastrojowy. Do tego na końcu wplecione zostały głos i śmiech Marka Reale. Łza się w oku kręci. Piękny hołd dla muzyka. Podsumowując - bardzo dobry album, mimo zgranego do bólu gatunku, słychać w tej muzie energię i pasję. (5) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Wojciech Chamryk Riot V - Unleash The Fire 2014 SPV

Każdy fan melodyjnego metalu z pewnością zetknął się na swej muzycznej drodze z amerykańskim zespołem Riot. Kapela założona w 1975 roku w Nowym Jorku, nie miała łatwej drogi w muzycznym biznesie. Dość wspomnieć, że przez zespół przewinęło się grubo ponad dwudziestu muzyków a jej karierę można podzielić na pięć różnych okresów - każdy z innym wokalistą. Wśród bardziej znanych postaci, występujących swego czasu w barwach Riot, znaleźli się, nasz rodak Bobby Jarzombek czy choćby znany z epizodu w Masterplan, wokalista Mike DiMeo. W 2012 roku grupę dotknęła tragedia. Zmagania z chorobą Crohna, przegrał założyciel zespołu, gitarzysta Mark Reale. Kapela stanęła przed dylematem kontynuowania kariery. Dzięki wspar-

Rocka Rollas - The Road To Destruction 2014 Stormspell

Power metal, to gatunek budzący krzywy uśmieszek wśród części metalowej braci. Trzeba przyznać, że trudno w tej stylistyce, której zmierzch odtrąbiono już wiele razy, zrobić coś ciekawego. Uniknąć sztuczności, nadmiernego patosu. Tymczasem szwedzki band Rocka Rollas, nic sobie z tego nie robi. Nagrywa płytę (trzecią w swojej karierze), pełną szybkich gitar, melodyjnych refrenów, ociekającą patosem. I co? No i cholera, podoba mi się to. Stojący na czele zespołu wokalista i multi-instrumentalista Cederick Forsberg, to zdolny facet. Ilość zespołów, w których gra jest doprawdy imponująca. Siłą najno-

RECENZJE

137


wszej płyty Szwedów, są z pewnością świetne, przebojowe kompozycje. Do tego dochodzi niezwykła ekspresja, pasja wykonawcza i jest naprawdę dobrze. Wokal Cedricka daleki jest od technicznej doskonałości, nadrabia za to szczerością, pasją i całkiem niezłymi możliwościami. Zaczynają dość mrocznym intrem "The Gathering", które przechodzi w atakujący wściekłym riffem i wrzaskiem wokalisty "Curse Of Blood". Szybkie tempo, obłędne solówki i mega-przebojowy, melodyjny refren. Można to odnieść w zasadzie do każdego utworu na płycie. Album jest bardzo zwarty, utrzymany w mocnym tempie. Wyróżnić trzeba tytułowy "The Road To Destruction", z cudownym refrenem. Jakbym słyszał Running Wild, po przedawkowaniu środków pobudzających. Niczym nie ustępuje mu "Darkheart" z kolejnym miażdżącym chórem w refrenie. Z kolei "With Fire And Sword", zaskakuje delikatnie zagranym, głównym motywem na końcu. W "Firefall", jedynym utrzymanym w odrobine wolniejszym tempie, słychać jakby echa nieśmiertelnego riffu "Iron Man", wiadomej załogi. Znakomity jest też, rozpędzony do granic możliwości "Guardians Of The Oath". Na koniec niespodzianka - cover wspaniałego utworu Magnum "Kingdom Of Madness", w wersji power metalowej. Jest moc! Powiem szczerze, nie słyszałem tak dobrego, szczerego materiału powermetalowego, chyba od czasów pierwszej płyty projektu Avantasia z roku 2001. (5) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Roadhog - Dreamstealer 2014 Self-Released

Tak się złożyło, że niedawno w moje ręce - jedna po drugiej - wpadły dwie produkcje polskich zespołów grających old-schoolowy tradycyjny heavy metal. Pierwszą płytką była EPka Axe Crazy, "Angre Machines", teraz zaś, jest nią debiutancki album Roadhog, "Dreamstealer". Nie będę ukrywał przeżyłem nie małe zaskoczenie. Nie spodziewałem się, że na polskiej ziemi - już teraz eksploduje ten nurt. Krakowianie bardzo mocno zapatrzeni są w początki lat osiemdziesiątych dzięki czemu klimat debiutu to czysty old-school. Mnie najbardziej przypadły do gustu szybkie kawałki, rozpoczynający "Liar", "Chasing The Storm" czy sztandarowy "Roadhog". Drugim obliczem kapeli są melodie wpadające w ucho. Myślę, że ich przebojami mogą zostać "Taste Your Sin" i "Dead on the Night". Dużo nie brakuje takim "Poison Man" czy "Dreamstealer". Ogólnie muzycy Roadhog pilnują aby było melodyjnie równocześnie zachowując estetykę lat osiemdziesiątych. Pewnie aby podkreślić swoją fascynację old-schoolem muzycy sięgnęli po kompozycję Salem's Wych, "Run From The Devil". Ambicje słyszymy również w samych kompozycjach, gdzie w brew pozorom sporo się dzieje. Najbardziej rozbudowany utwór to wspomniany tytułowy "Dreamstealer". Oczywiście nie jest to progresywny metal jedynie tradycyjny heavy metal potraktowany przez muzyków, którzy mają pewne aspiracje.

138

RECENZJE

Bardzo podoba mi się brzmienie, odbiega ono od tych, które znamy z współczesnych zachodnich produkcji, ale również udanie przybliża atmosferę lat osiemdziesiątych. Bardzo dobrze wypadają instrumentalnie muzycy... fajne tnące gitary, pulsujący bas i nabijająca rytm perkusja... wszystko co potrzeba w takim zespole Podobnie jak w Axe Crazy wokalista nie powala, ale znakomicie znajduje się w muzyce proponowanej przez Roadhog. Bardzo rzetelnie Krakowianie podchodzą do tego co robią. Bo nie tylko skomponowali ciekawą muzykę, ale dobrze ją zagrali i nagrali, a do tego przygotowali zawodową sesję zdjęciową, a także okładkę w postaci pracy Jerzego Kurczaka. Ogólnie szacun. Być może wydawnictwa Axe Crazy i Roadhog to początki polskiego odłamu NWOTHM. Nie ma co się nad tym zastanawiać. Ja temu tylko mogę przyklasnąć. Teraz po prostu cieszmy się "Dreamstealer". (4,5)

mnie za bardzo zachowawczo, tak jakby ktoś próbował na siłę napisać metalowy przebój, to rzecz rozkręca się z czasem, robi się dość dynamicznie, a całość dopełniają goście: gitarzysta Tesli Dave Rude oraz znana ze współpracy z Queensryche wokalistka Pamela Moore. Wieńczy dzieło szybki, judaso/acceptopodobny "United", chociaż na wersji limitowanej są jeszcze dwa kolejne utwory, w tym cover "Total Eclipse" Iron Maiden. Nie zmienia to jednak faktu, że już za podstawową 11. należy się panu Munroe mocne (5,5).

umieścił swoją wersję utwory na własnym wydawnictwie. "Troopers of Midnight" to godna metalowa sieka i ściana brudnego brzmienia. Muzyka nie jest tak agresywna i brutalna jak brudny thrash/speed w wykonaniu Midnight czy kanadyjskiego Chapel, jednak dalej ładnie wpisuje się w ramy brudnego rock'n'rolla. Na tym albumie nikt nie zamierzał nikomu nic udowadniać - ot, taka metalowa impreza w grobowym stylu, niszcząca pozerów i miałkie memeje. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Wojciech Chamryk

\m/\m/ Satanika - Nightmare Rötten - Troopers of Midnight 2012 Thrashing Madness

Ronny Munroe - Electric Wake 2014 Rat Pak

Wokalista Metal Church jest ostatnio dość zapracowany: jesienią ubiegłego roku jego macierzysta grupa wróciła po kilku latach przerwy udanym albumem "Generation Nothing", teraz zaś Ronny Munroe prezentuje swój trzeci album solowy. Zważywszy, że poprzedni ukazał się niecałe trzy lata temu, mamy tu całkiem niezłe tempo - tym bardziej godne podkreślenia, że jest to jego kolejna, bardzo udana płyta. "Electric Wake" bez dwóch zdań zachwyci bowiem nie tylko fanów klasycznego Metal Church z połowy lat 80-tych, ale też zwolenników szeroko rozumianego US power metalu i tradycyjnego heavy. Już opener "Burning Time" nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości: ostre tempo z podwójną stopą, siarczyste gitary, niezła melodia, dwie gitarowe solówki, a do tego agresywny, jadowity śpiew Munroe - gdyby Judas Priest byli jeszcze w stanie komponować i nagrywać takie utwory, może uwierzyłbym w ich powrót do korzeni na "Reedemer Of Souls". Dalej jest zaś jeszcze lepiej, bo w mrocznym "Ghosts" solo wymiata sam George Lynch (Dokken), równie rozpędzony "Electric Wake" czaruje monumentalnym zwolnieniem i totalnie wyżyłowanym, szalonym śpiewem, a kolejny "Turn To Stone" brzmi niczym Riot z najlepszych lat - mocno, ale przebojowo. Z kolei lżej brzmiący, z urozmaiconymi wokalami - hybrydą Halford/Dirkschneider, "My Shadow" to rzecz bardziej w stylu Virgin Steele z początków kariery, czyli numer przebojowy, ale mroczny. Zróżnicowany rytmicznie "Not You Not Me" to znowu klasyczny Priest zarówno muzycznie jak i wokalne, zaś "Pray", szczególnie w kontekście śpiewu, to numer łączący najlepsze cechy power ballad wczesnych Metal Church i Queensryche. "Ritual Damage" i "Sleepless Mountain" to dwie kolejne, szybkie, heavy metalowe petardy, po których następuje dość przebojowy, wybrany do promocji płyty "The Others (Long Live Heavy Metal)". I tak jak początek tej kompozycji brzmi dla

Piekielny przyczerniony rock'n'roll z thrashowo/speedowym pazurem jest tym, co tygryski lubią najbardziej. Rötten to diabelska maszyna zagłady, będąca pobocznym projektem muzyków z meksykańskiego black metalowego Black Torment. Muzyka na "Troopers of Midnight" to szybki, prosty, bezkompromisowy thrash/speed na niemiecką modłę z elementami punka. Nie jest to jednak muzyka tej samej klasy co podobny stylistycznie Midnight czy Speedwolf. Kompozycje są trochę zbyt do siebie podobne i mimo wszystko mało zróżnicowane. Nie jest to jednak mamałyga na jedno kopyto jak niesławne Intoxicated. Na płycie trafił się nawet utwór, który miał chyba w założeniu być balladą. W każdym razie "Burning In The Dark", bo o nim mowa, tak właśnie brzmi. Oprócz tego płytę dominują szybkie, ale nie do porzygu, chwytliwe i proste numery, idealne do machania banią. Dudniący "Metallic Holocaust (Possessed by Distortion)" rozrywa swymi siarkowymi wyziewami. Mimo swej prostej wymowy utwór posiada bardzo ciekawe przejścia i melodyjną solówkę. "Maniac Metal Megatons", chyba najszybszy utwór na płycie, to czarna magia zniszczenia i pieszczenia niedobitków rozżarzonymi łańcuchami. W tym utworze także nie zabrakło dobrych przejść - załamanie rytmu przed solówką i przejście w thrash metalowy walc nie tyle zwalnia cały utwór, co raczej sprawia, że nabiera on ciężaru tytułowych megaton. Z "Waste No Words... Fuck Them All" (celny tytuł, no nie?) płynie energia starych dobrych niemieckich klasyków pokroju Violent Force. To nie jest jedyne źródło inspiracji dla meksykańskich plugawicieli - Onslaughtowy "Drinking by Lust and Alcohol" to miarowa tupanina godna niejednej plugawej imprezy. Tak jak wspominałem, ten album nie jest posuwaniem trupa w jednostajnym tempie. Są tu też utwory, w których przejawiają się motywy z wczesnego brytyjskiego metalu jak w "Night Stalker (When the Night Comes Down)" i tytułowy "Troopers of Midnight". Ciekawym elementem jest siedzący na końcu tracklisty, niczym kargulec na piekielnej bramie, cover GG Alina "Bite It You Scum", który umiejętnie wpasowuje się w stylistykę Rötten. Wygląda na to, że jest to dość popularny utwór do coverowania przez takie zespoły, gdyż nie tak dawno chilijski Bömber też

2014 Iron Shield

Trzecia płyta włoskich black-thrashowców od pierwszego przesłuchania robi mi kurewsko dobrze. Dwa poprzednie krążki jakoś nie wzbudziły mojego większego zainteresowania, natomiast "Nightmare" rozpierdala od pierwszych sekund otwierającego "Electro-Shock". Agresywny thrash metal z blackowym sznytem atakuje w sposób brutalny i bezpośredni nie dając chwili wytchnienia. Zanim człowiek złapie gardę to już leży na deskach, a tych czterech zwyrodnialców dobija go bez żadnego miłosierdzia. Słychać tutaj bogów lat 80tych jak Slayer, Sodom, Kreator, ale też hordy z następnej dekady w rodzaju Bewitched czy Desaster. Czuć klimat starego metalu, ale w miarę dzisiejsze brzmienie dodaje jeszcze więcej mocy. Tutaj nie ma miejsca na instrumentalny onanizm. Satanika wypluwa z siebie ostre, klasyczne riffy, a rozpędzona sekcja z wyraźnymi podwójnymi stopami nadaje dynamiki. Muzycy kombinują z tempami i rytmem dzięki czemu nie grozi nam znudzenie. No i ten wokal Crisa Pervertora. Ten koleś wyrzyguje z siebie kolejne bluźniercze wersy z prawdziwym fanatyzmem. Przypomina mi Sataniaca ze wspomnianego już niemieckiego Desaster, który zresztą zaryczał gościnnie w numerze "The Black Queen". Jak już jesteśmy przy gościach to jest ich na płycie całkiem sporo. Swoich wokali użyczyli Martin Missy (Protector) w "Steel Agressor", Tony "Demolition Man" Dolan (Atomkraft, M-pire of Evil, ex-Venom) w "Deathwitch Possession", Oscar Carlquist (Ram) w "The Mask of Satan", Rowdy Mutze Piper (Delirium Tremens) w "Carnal Violence", a gitara prowadząca w "Devil’s Reject" to zasługa Erica Danielsa (Soulburn, ex-Asphyx). Tak więc zebrała się na tym krążku całkiem niezła mieszanka co dodatkowo podnosi jego wartość. Klimatu dodają też wstawki z horrorów z lat 70/80, od których zaczyna się każdy kawałek. Można się oczywiście przypieprzyć, że trochę oklepane riffy, że mało solówek i, że ogólnie niezbyt oryginalnie, ale tak naprawdę gówno mnie to wszystko obchodzi. "Nightmare" jest zajebiście smakowitym, wchodzącym bez popity materiałem, w którym jest Diabeł, Piekło i 100% metalu w oparach z siarki i alkoholu. Krążek zdecydowanie dla maniaków undergroundu. (5) Maciek Osipiak


Sebastian Bach - Give 'Em Hell 2014 Frontiers

Poprzedni album byłego wokalisty Skid Row jakoś mnie nie zachwycił - zbyt wiele było na "Kicking & Screaming" nijakich wypełniaczy, zbyt mało hard rockowego ognia. Bach wyciągnął jednak wnioski: fenomenalny perkusista Bobby Jarzombek (Riot, Halford, Fates Warning, etc.) utrzymał stanowisko, zaś nowi muzycy w grupie to gitarzysta David Bronson i sam Duff McKagan, basista legendarnego składu Guns N' Roses. I efekty tej kolaboracji są może nie porywające, ale znacznie ciekawsze od zawartości wcześniejszych solowych płyt wokalisty. Ostry, momentami surowy hard rock został tu połączony z melodyjnym, momentami nawet bardzo przebojowym graniem, nie brak też - w kontekście Bacha dość zaskakujących wycieczek w inne, nowocześniejsze rejony. Schemat większości kompozycji nie jest może zbyt odkrywczy, bo ostre zwrotki, często z agresywnym śpiewem Bacha, sąsiadują z przebojowymi, powiedzielibyśmy "radio friendly", refrenami. Czasem robi się wręcz metalowo ("Dominator", "Gun To A Knife Fight", mroczny, potężniej brzmiący "Disengaded"). O tym, że album powstał w XXI wieku przypominają "All My Friends Are Dead" oraz "Push Away" z elektronicznym pulsem syntezatora. Gitarowego uderzenia też jednak nie brakuje, o co zadbali również goście: ponownie John 5 i sam Steve Stevens, krzeszący ogniste solówki w trzech utworach. Ciekawostką jest przeróbka utworu "Rock 'N' Roll Is A Vicious Game" rodaków Bacha z April Wine. Co prawda w porównaniu z oryginalną aranżacją nie mamy zbyt wielu zmian, dominują tu partie fortepianu, harmonijki i balladowy klimat, ale ta nowa wersja ciekawie dopełnia mocniejszy, autorski materiał z "Give 'Em Hell". (4,5) Wojciech Chamryk

Seventrain - Seventrain 2014 So Cal

W tym roku fanów bluesowego rocka, czy też bardziej progresywnej odmiany powinien zaciekawić debiutancki album amerykańskiej formacji Seventrain. Kapela powstała w roku 2012, bardziej jako projekt muzyczny, który jednak szybko zmienili swoją formę. Muzycy gustują w starym rocku z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, nie wstydzą się zapożyczać motywów z Led Zeppelin, Deep Purple, czy Audioslave. To, co tutaj usłyszymy to dość łagodne granie, które ma nas porwać klimatem i bogatymi dźwiękami, czasami dość bardzo wyszukanymi. To z kolei sprawia, że muzyka tutaj zawarta nie

jest znowu taka łatwa w odbiorze. Na pewno trzeba Seventrain pochwalić za oddanie się tradycyjnej szkole rocka i zabranie nas na wycieczkę po latach siedemdziesiątych. Ma to swój urok, zwłaszcza że mocnym atutem jest wokalista Jon Campos, który brzmi nieco jak Jorn Lande czy Ronnie James Dio. Mając takiego wokalistę można zdziałać cuda, a przede wszystkim muzyka staje się znacznie ciekawsza. Płytę otwiera "Bleeding" i jest to solidny hard rock, przesiąknięty latami siedemdziesiątymi. Niestety brakuje mi w tym kawałku nutki zaskoczenia i przebojowości. "Change" ma w sobie więcej energii i bardziej zapada w pamięci, zapewne przez nawiązania do Deep Purple. Nie brakuje też łagodnych dźwięków, ocierających się wręcz o pop, co potwierdza "Broken" czy "Pain". Zespół bez wątpienia najciekawiej wypada w dość cięższych klimatach, gdzie trzeba pokazać pazur i zaskoczyć słuchacza. To właśnie taki "Trouble" czy zamykający "Carry The Cross" to najmocniejsze punkty tego wydawnictwa. Niestety w ogólnym rozrachunku odczuć można brak przebojowości, ponury klimat i granie momentami jakby z przymusu. W takim gatunku trzeba grać z pasją i swobodą, a tego w Seventrain wcale nie słychać. Potencjał jest i kto wie, może zespół nam go w przyszłości ukaże, ale już w pełnej krasie. (2,7)

Ridden" czy "Breathe the Lies". Te ciężkie, niemalże majestatyczne kompozycje wychodzą im równie doskonale. Trzeci typ reprezentują utwory, w których zespół próbuje trochę bardziej pokombinować. Czasem wychodzi to lepiej, a czasem jak w przypadku "The Breathing Room" niestety gorzej. Połączenie wrzasków i bardzo melodyjnego śpiewu nie kojarzy mi się najlepiej dlatego uważam, że ten znakomity utwór został przez te partie trochę zepsuty. Podobna sytuacja ma miejsce w "The Enemy Within". Na szczęście to tylko małe fragmenty. Album jest znakomicie wyprodukowany, dzięki czemu brzmienie wręcz gniecie słuchacza. Jednak jak na dobry US power, Skinner nie zapominają o dobrych melodiach, których jest tutaj naprawdę dużo. Wszystko to jest dodatkowo osnute mroczną atmosferą, która znakomicie podkreśla zarówno muzykę jak i niewesoły przekaz płynący z liryków. Nie brakuje też lekkiego epickiego sznytu co przywołuje skojarzenia z Iced Earth. "Sleepwalkers" podoba mi się bardzo i podejrzewam, że nie będę odosobniony w tej ocenie. Jest to debiut nagrany przez doświadczonych (z jednym wyjątkiem oczywiście) muzyków co zdecydowanie słychać. Power/Thrash w najlepszym wydaniu i totalny mus dla fanów gatunku. (5) Maciej Osipiak

Łukasz Frasek

Skullwinx - The Mission of Heracles Skinner - Sleepwalkers 2014 Dead Inside

Jeśli nazwa Imagika coś wam mówi, a podejrzewam, że tak jest to powinniście kojarzyć pana Normana Skinnera. To właśnie ten wokalista po rozpadzie Imagiki założył nowy zespół nazywając go swoim nazwiskiem, zresztą całkiem metalowo brzmiącym. Po wydaniu epki w 2012 roku kazali nam czekać aż do tego roku na pełnowymiarowy debiut. Jednak trzeba podkreślić, że było warto. Skinner gra rasowy US power/thrash będący prawdziwą ucztą dla fanów gatunku. To co rzuca się w uszy to niesamowicie gęste, soczyste i wgniatające w glebę gitary. Nie ma się zresztą co temu dziwić, skoro w składzie jest aż trzech(!) wioślarzy wliczając w to również byłego muzyka Imagiki Roberta Kolowitza oraz jego 16-sto letniego syna Granta, który dołączył do składu mając lat 13. Mocarne riffy i naprawdę klasowe sola nie biorą jeńców. Czasem jest bardzo bezpośrednio z nastawieniem na konkretne pierdolnięcie, a czasem pojawiają się bardziej kombinowane zagrywki zbliżające się leciutko w kierunku progresji. Co do samego Skinnera to śpiewa bardzo zróźnicowanie. Najczęściej używa agresywnych wokali w średnich rejestrach, ale potrafi też konkretnie wrzasnąć, niemal zagrowlować lub też zaśpiewać delikatniej i bardziej melodyjnie. Pierwsza część płyty jest szybsza i bardziej bezpośrednia. Składają się na nią same konkretne strzały w postaci "Sleepwalkers", do którego nakręcono klip, czy też "Hell in My Hands". Następnie zespół raczy nas trochę wolniejszymi i bardziej klimatycznymi numerami w postaci "Guilt

2014 Self-Released

Ale się napaliłam na ten Skullwinx. Nie dość, że zespół napisał koncept o mitologii, nie dość, że na okładkach umieszcza dzieła sztuki, to jeszcze pochodzi z Bawarii. Zupełnie jak Atlantean Kodex, którego ostatnia płyta po prostu powaliła mnie na kolana. Okazuje się jednak, że choć ewidentnie przez Bawarię wędrowały podobne inspiracje, Skullwinx to zespół dopiero raczkujący na metalowej scenie. Nie chodzi mi nawet o rok powstania (2008, pierwsze demo 2013) i młodziutki wiek muzyków, ale przede wszystkim o to, co słychać na "The Mission of Heracles". A słychać proste, jeszcze niewyrobione granie, posiadające jednak duży potencjał. Muzyka opiera się na gęstych, prostych, grubo ciosanych riffach, czasem bardziej runningwildowych ("Hydra") czasem odrobinę uciekających w klimaty... Iced Earth ("Erymanthian Boar"). Wydawać by się mogło, że proste riffy powinny być kanwą da porywających melodii, mocnego wokalu czy gitar solowych. Tymczasem na tej płycie poza riffami nie bardzo jest czego słuchać - solówki są przeciętne, wokalista śpiewa nazbyt subtelnie, a jego linie wokalne są bardzo skąpe. Bardzo, bardzo szkoda, bo debiut Niemców ma możliwości do stania się czymś dużo ciekawszym. Po gościach, którzy sięgają w całości po tematykę prac Heraklesa, nie tworzą na siłę numerów o cechach "hitów" i koncentrują się na atmosferze, spodziewam się czegoś więcej. I wiem, że nie zawiódł pomysł na płytę. Chłopaki ze Skullwinx to jeszcze bardzo młodzi muzycy, a "The Mission of Heracles" to dopiero wydany własnymi

siłami debiut. Póki co pomysł nie spotkał się z godną realizacją, ale ja wierzę w tę grupę i na pewno z przyjemnością będę śledzić ich poczynania. (3,5) Strati

Solitary Sabred - Redemption Through Force 2014 Self-Released

Pamiętam, że miałem dość ambiwalentny stosunek do debiutu Solitary Sabred "The Hero the Monster the Myth" z 2009 roku, ponieważ z jednej strony zawierał naprawdę dobre utwory, a z drugiej miał strasznie amatorskie brzmienie, przez które ta muzyka traciła na mocy. Po pięciu długich latach Cypryjczycy wrócili z drugim krążkiem i sponiewierali mnie doszczętnie. Epicki power metal w ich wykonaniu to wymieszane odpowiednio składniki zaczerpnięte z Helstar, Liege Lord, Mercyful Fate/King Diamond, Judas Priest, Iced Earth czy nawet Manilla Road. Na całe szczęście z tych elementów powstało doskonałe danie, a nie tylko odgrzewany kotlet. W porównaniu z jedynką pierwsze co rzuca się w uszy to zdecydowanie lepsze brzmienie. Może tylko bas jest trochę za bardzo schowany, ale i tak nie ma co narzekać. Poza tym trzy zmiany w składzie w tym cała sekcja rytmiczna i gitarzysta. Największym bohaterem tego krążka jest chyba jednak wokalista Petros "Asgardlord" Leptos, którego partie, szczególnie te wysokie wywołują niekiedy gęsią skórkę i sztywnienie włosów na klacie. Brzmi jak hybryda Halforda, Adamsa. Riviery i Diamonda. Kurwa Moc! Dupę urywają też gitary. Oprócz świetnych riffów duże wrażenie robią solówki. Bardzo emocjonalne i bezbłędnie wpasowujące się w klimat utworu. Ostatnio powala mnie ta z "Revelation", która jest po prostu piękna, a solo do "Sarah Lancaster" nagrał sam Howie Bentley (Cauldron Born, Briton Rites). Jak już pisałem wcześniej album nie tylko zniszczył, ale też uzależnił mnie do tego stopnia, że nie mam ochoty zająć się innymi płytami co w końcu trzeba będzie zrobić. Po pierwszym przesłuchaniu najbardziej uderzył mnie "Burn Magic, Black Magic" posiadający jeden z lepszych refrenów jakie słyszałem na przestrzeni długiego czasu. Jednak z każdym kolejnym odsłuchem odnajdywałem kolejne smaczki, a w tym momencie mogę już stwierdzić z pełnym przekonaniem, że "Redemption Through Force" to płyta niemal doskonała. Zarówno szybsze utwory jak "Disciples of the Sword" czy "Redeemer" jak i te wolniejsze, przytłaczające ciężarem w stylu "Realm of Darkness" reprezentują najwyższy poziom. Mroczna atmosfera, różne ozdobniki w postaci chórów, mówione przerywniki, wielowarstwowe wokale to wszystko doskonale współgra z warstwą liryczną, która przedstawia historię dziejącą się w średniowieczu, a opowiadającą w dużym skrócie o krzyżowcu - egzorcyście polującym na czarownice. Nie będę się teraz wgłębiał w fabułę, ale radzę wam to zrobić samemu. Momentami atmosfera przypomina mi "The Eye", a czasem nawet "Knights of the Cross". Fantastyczny album, do którego będę wracał jeszcze wielokrot-

RECENZJE

139


nie. Każdy fan zespołów, których nazwy padły w tej recenzji powinien posłuchać "Redemption Through Force", która jest jedną z lepszych płyt tego roku. I tylko dziwi mnie fakt, że do tej pory żadna wytwórnia nie chciała ich wydać. Płytę możecie jednak zamówić przez Pitch Black Records, która zajęła się dystrybucją tego materiału. Warto jak cholera! (5,5) Maciej Osipiak

Soul Collector - Thrashmageddon 2014 Defense

Rybniczanie na swym debiutanckim długograju wymiatają siarczysty, zaawansowany technicznie thrash najwyższej próby. Nadal głównym źródłem inspiracji muzyków pozostają amerykańskie legendy gatunku, jak Exodus, Slayer, Testament, Hirax czy Overkill, przefiltrowane jednak przez mniej oczywiste wpływy niemieckiej sceny thrashowej, klasycznego metalu czy nawet zdecydowanie lżejszych dźwięków. A ponieważ jest to pierwsza, niejako podsumowująca siedem lat działalności grupy płyta, to słabych utworów tu po prostu nie uświadczymy. Od krótszych uderzeń "Army Of The Dead" czy "I Saw", poprzez dłuższe, urozmaicone numery "Bless My Gun" oraz "Horrorhouse", aż po czerpiący z rozbujanego, korzennego grania… AC/DC "The Stoneface", który sami muzycy określają mianem thrash'n' roll - mnóstwo dzieje się na tej długiej, bo trwającej ponad 65 minut płycie. W dodatku w każdym utworze mamy od dwóch do… pięciu (sic!) solówek i naprawdę nie ma tu mowy o przeroście formy nad treścią, gdyż każda z tych partii jest idealnie wkomponowana w swoje miejsce w strukturach poszczególnych kompozycji. Kolejnym mocnym punktem zespołu jest wokalista Rafał Halamoda, brzmiący niczym hybryda Steve'a "Zetro" Souzy z Exodus i Bobby'ego "Blitza" Ellswortha z Overkill, a czasem jak obdarzony lepszym głosem Udo Dirkschneider z Accept. Niestety przyjemność obcowania z tymi dźwiękami psuje nienaturalne, totalnie syntetyczne brzmienie perkusji. Co prawda w opisie płyty widnieje perkusista Krzysztof "Sacerdos" Ster, jednak to co słyszę brzmi zdecydowanie jak automat perkusyjny, który ma się tak do soczystych, potężnie brzmiących riffów "The Cursed Land" czy "2000 Years In Lies" jak piłkarska reprezentacja Polski do futbolistów niemieckich. Dlatego tylko: (4,5) Wojciech Chamryk Space Eater - Passing Through the Fire to Molech 2014 Pure Steel

Myślałem ze po śmierci oryginalnego wokalisty tej kapeli i długiej przerwie wydawniczej już nie usłyszymy nic więcej z obozu Space Eater. A tu proszę, dostaliśmy pierwszorzędny łomot. Trzeba nadmienić, że pierwsza płyta tych serbskich thrasherów, choć niewyszukana była naprawdę dobrym wydawnictwem. Druga płyta, która została wydana po tragicznej śmierci Radisicia,

140

RECENZJE

swoim ciężarem i diabelskim klimatem. Prawdziwy thrash w płomienistej otoczce, tu nie ma miejsca na żadne przaśne pitu-pitu. Perkusista po zagraniu całości tego albumu powinien mieć nabrzmiałe ramiona jak łydy Hoglana. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

była godną kontynuacją pierwszego albumu, nawet mimo tego, że ścieżki wokalne były nagraniami demo z preprodukcji. Dwa utwory z tej płyty na których śpiewał już nowy wokalista nie zachwycały w porównaniu z resztą materiału. Można by było pomyśleć, że to tyle, jeżeli chodzi o Space Eater, jednak niedawno ukazała się trzecia płyta. Mamy na niej do czynienia z dobrym thrashem, oj z dobrym! Gdyby taki poziom trzymałaby większość Nowej Fali thrashu, to wszyscy by na nią cieplej i przychylniej spoglądali. Space Eater po prostu wgniata. Na nowym albumie siatka riffów jest gęsta niczym mgła o brzasku. Płyta zaczyna się od krzykliwego strzału prosto w czerep. Nie ma czasu na złapanie rozpędu, gdyż Space Eater od samego startu mknie niczym ścigana gazela po sawannie. Pierwszy utwór "Unjagged" zaczyna się tak gwałtownie i raptownie, że potrzeba chwili, by się zorientować co się w ogóle w tym utworze dzieje. A dzieje się dużo. Wokale są niskie i zachrypnięte, by po chwili uderzyć w wyższe rejestry. Gdy już się połapaliśmy w tej gmatwaninie brutalnych riffów, uderzają w nas blasty. W pierwszych dwóch minutach utworu zostało upakowane niemal wszystko - melodyjność, ostre riffy, niskie zaśpiewy, wysokie zaśpiewy, thrashowa perkusja, oszałamiająco szybkie blasty, które w dodatku są przetykane grą na różnych talerzach nie gubiąc przy tym rytmu. Piekielny start na sam początek albumu. "Unjagged" jest przy tym najkrócej trwającym utworem na płycie. Podążający za nim utwór tytułowy rozpoczyna się ciężkimi tremolami z piekła rodem i bardzo niskimi, zachrypniętymi wokalami. Wokalista jednak pokazuje już chwilę później zasięg swojego wokalu. Szybkość i brutalność przepływająca przez tą kompozycję znajduję swoje ujście w refrenie, w którym melodia wokalu skacze z niskich w wysokie tony, kończąc swój zaśpiew wysokim, miłym dla ucha skrzekiem. Space Eater gra o wiele ostrzej i brutalniej niż na swoich dwóch pierwszych płytach na których śpiewał nieodżałowany Bosko Radisić. Nowa era w twórczości tego zespołu nie sprzeniewierza dziedzictwa poprzednich płyt, lecz je dociążą i kształtuje pod głos nowego wokalisty. Efekt jest oszałamiająco genialny. Kompozycje stawiają na różnorodność. Oprócz szybkich tremolowanych riffów, mamy też lekko synkopowane thrashowe "podskoki" jak w głównym riffie "A Thousand Plagues". Skutecznie zbudowane kompozycje tworzą album pełen złożonych patentów poprzeplatanych z prostymi, celnymi motywami. Słychać, że każdy z muzyków dał z siebie wszystko podczas nagrywania tego materiału. Perkusista wręcz się dwoi i troi. Dawno nie słyszałem tak zarobionego pałkera w kapeli thrash metalowej. Gitarzyści kunsztownie rzeźbią riffy i płomienne solówki, a bas i wokale nie odstępują im nawet na krok w swoich partiach. Gitary brzmią tak brutalnie i szybko, jakby ktoś wymieszał Dark Angel z wczesnym Grinderem i przyspieszonym dwukrotnie Hexenhaus. Piekielna moc przesteru nie odpuszcza nas nawet na sekundę, przyduszając nas

SpectAmentiA - Aftereality 2014 Self Released

Czy zastanawialiście się kiedyś jakby zabrzmiał Symphony X urozmaicony organami Hammonda, a na wokalu zamiast Sir Russella Allena pojawiłaby się kobieta? Ciężko to sobie wyobrazić, prawda? Warszawska grupa Spect AmentiA stara się nam to zobrazować na swoim debiutanckim krążku. Muzycy czerpią garściami zarówno z rockowego, jak i metalowego kanonu i w tym miejscu wypada im pogratulować odwagi, bo nie lada sztuką jest połączyć kilka muzycznych płaszczyzn w osobliwą całość. Na "Aftereality" nie brakuje klawiszowo-gitarowych popisów, chwytliwych melodii, czy bardziej melancholijnych fragmentów. Ich styl przywodzi na myśl dokonania norweskiego Triosphere z domieszką rockowego zacięcia. Co z tego wynikło? Płyta jako całość nie do końca się broni, ale mimo wszystko posiada kilka naprawdę dobrych fragmentów. Warto pochwalić instrumentalną stronę krążka. Klawiszowe ewolucje Tomasza Zienia robią ogromne wrażenie (szczególnie na "Glasgow-Smile Merry Man" i "Aftereality"), tak samo jak gitarowe popisy Wojciecha Piłata (szalona sekcja na "Hope You Don't Mind"). Poza tym, panowie całkiem nieźle radzą sobie w spokojniejszej odsłonie, co doskonale słychać na "Last Day Of My Life" czy "Close Your Eyes". Tyle pochwał, więc gdzie leży problem? Głównie w wokalu Pauliny Kowalskiej. Pierwszym mankamentem jest jej angielski akcent, który znacząco wpływa na negatywny odbiór albumu. Wokalistka ma ogromny problem z artykulacją i chwilami brzmi bardzo niezrozumiale (refren na "Hope You Don't Mind"). Poza tym w jej głosie nie ma charyzmy i naprawdę ciężko jej się przebić przez sekcję instrumentalną (nawet na polskojęzycznej "Bezsenności"). Kolejny problem płyty to jej kompozycyjny chaos. Z jednej strony mamy metalowe wyścigówki, a z drugiej rockowe przeboje. Nijak ma się to do siebie, tym bardziej że takie przeskakiwanie między stylami w trakcie utworu burzy jego przestrzeń. Nie oznacza to jednak, że "Aftereality" nie posiada kilku perełek i naprawdę sporo zyskuje w końcowych fragmentach. Spokojny wstęp do "Klondike Blues" przypomina "The Accolade" Symphony X, ale w dalszej części niespodziewanie przeradza się w rockowe szaleństwo w klimacie Deep Purple. Nieco metalowej symfonii znajdziemy też na "Sacred Romance", gdzie prym wiodą znakomite partie solowe (organy Hammonda robią swoje). Całość dopełnia mój faworyt, czyli "Hypernova", w którym znacznie więcej ma do powiedzenia sekcja rytmiczna, a sam kawałek - jako jeden z niewielu - znakomicie buduje przestrzeń. "Aftereality" nie jest złym

albumem, ale zdecydowanie brak mu odpowiedniego dopięcia i kompozycyjnej płynności. Pomysł wydał się naprawdę niezły, muzycy to techniczni wymiatacze, a kilka utworów wybija się ponad przeciętność. Te walory można było znacznie lepiej wykorzystać. Spect AmentiA ma ogromny potencjał twórczy, ale grupa musi jeszcze popracować nad skonkretyzowaniem swojego stylu. Na pocieszenie powiem, że jest to jeden z głównych mankamentów wielu debiutów. Poza tym, pomyślałbym też nad zmianą wokalistki. W jej głosie nie czuć charyzmy i - przynajmniej w moim odczuciu - jej interpretacje nie do końca pasują do tego co dzieje się w sekcji instrumentalnej. Za dużo w tym chaosu, a za mało mocy. Jak to mawiał Stephen King: "O pracy na trójkę mogę powiedzieć bardzo dużo (…)" i sam też, pod tym względem, nie mogłem się powstrzymać. "Aftereality" jest poprawnym wydawnictwem, z którego można wyciągnąć wiele pozytywów, ale niestety nie są w stanie zakryć innych poważnych mankamentów. Nie oznacza to jednak, że w przyszłości nie można tego zmienić. Czekam zatem na kolejne "prace" spod szyldu SpectAmentii. (3) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Speedwolf - Ride With Death 2011 Hells Headbangers

Wiecie z czym się je brudny, prosty speed metal? Z wódą zagryzioną potrąconym psem, który już trzeci dzień gnił na poboczu. Te oto smaczne wprowadzenie całkiem nieźle ilustruje to, co spotykamy na "Ride With Death". Brudne gitary i zdarte gardło wokalisty to idealny wstęp do prawdziwej metalowej imprezy z motorami, grillami i cycatymi laskami w obcisłych skórach, przepasanych pasami z nabojami. Speedwolf brzmi jak klasyczny i bezkompromisowy wpierdol. I na tym właściwie można by było zakończyć tę recenzję. To jest wysoka klasa metalowej imprezy. W dodatku fajnie zmiksowana i dobrze brzmiąca. Wszystko tu dobrze klika. mocno przesterowany bas, masakrujące gitary, zachrypnięty wokal i ten miodny werbel... Speedwolf na szczęście uniknął nadmiernej infantylizacji i miernego kiczu w stylu opisywanego jakiś czas temu Intoxicated. Tu też mamy motyw wilków na motorach, jednak wykonany o niebo lepiej. Wszystkie z dwunastu utworów stanowią czarny kobierzec nadchodzącej masakry. Nie uświadczymy tutaj przekombinowanych i rozwlekłych kompozycji. Jest prosto, choć muzycy co jakiś czas w swych riffach przypominają nam, że potrafią grać na swych instrumentach i posiadają wysokie umiejętności operowania nimi. To miłe, gdyż mimo ogólnej prostej wymowy utworów, nie odniesiemy wrażenia, że mamy do czynienia z niedouczonymi prostakami. Trudno jest tu wskazać wyraźne błyszczące punkty, gdyż praktycznie wszystkie kompozycje są wyśmienitą jazdą bez trzymanki. W każdej znajdzie się pełno motywów, które przypadną do gustu metalowym maniakom. "Speedwolf" stanowiący monumentalny wstęp do płyty, przeradzający się stopniowo w


autostradową galopadę ustawia całe wydawnictwo. Poszczególne kawałki przejeżdżają szybko, w końcu mają po dwie, trzy minuty, i pozostawiają nas wygłodniałym na więcej. Tego albumu nie da się przesłuchać raptem raz. Puszczałem go wielokrotnie, bo to świetna rozrywka i doskonała impreza. Speedwolf zdaje się mieć niewyczerpane pokłady energii. Speed metal z rock'n'rollowym zacięciem to świetna sprawa. Takie kapele jak Speedwolf, Iron Curtain, Speedtrap czy Midnight czerpią całymi garściami z klimatu oraz brzmienia Venom, Motorhead czy Tank i doprawiają go jeszcze większą ilością mocy, energii i uczernionej potęgi dorzucając do tego przebojowość metalowego rock'n'rolla (wiecie, Danzig i te sprawy). Ocena byłaby maksymalna, jednak mimo tego, że album trafił niemalże idealnie w mój gust, to muszę przyznać, że przydałoby się troszeczkę, ale dosłownie troszeczkę, więcej urozmaicenia bym był w pełni ukontentowany. To nie jest tak, że wszystko brzmi świetnie, ale nagranie jest monotonne czy coś w tym stylu. Po prostu Speedwolf gra w odgórnie narzuconych sobie ramach i praktycznie nie urządza wycieczek w inne rejony. A czasem przydałby się jakiś niejednoznaczny motyw - choćby i więcej partii stricte basowych jak w "I Am The Demon" i "Death Ripper" na przykład. Swoją drogą w rzeczonym "Death Ripperze" wokale ulegają tak mocnemu zaostrzeniu, że można wręcz pomyśleć, że mamy do czynienia z siarczystym black/ thrashem. Trochę się obawiałem, że ten album będzie nudzić, gdyż jest bardzo rozmyty na brzegach. Utwory nieznacznie zbijają się w konglomerat. W sumie z bardziej charakterystycznych zwrotów akcji można wyróżnić tutaj "Speedwolf", "Ride With Death", "Denver 666" oraz "Death Ripper" - przy nich nie trzeba zaglądać na tracklistę, by się zorientować, który z nich właśnie łomocze membrany głośników. Mimo to, ta płyta nadal jest absolutnie świetna. Nie doświadczymy tutaj syndromu innych albumów, na których wszystko brzmi podobnie i przez to całość jest średnia. Z debiutu Speedwolf tętni prawdziwa moc. "Ride With Death" rzeczywiście jest istną jazdą ze śmiercią. Pod tą niepozorną okładką (a przy okazji tak maksymalnie "złodupną" jak tylko się da) drzemie nieocynkowana stal zniszczenia i destrukcji, ubrana w wytartą skórę, pordzewiałe kolce i tygodniowy zarost. Tak się powinno grać szybki metal, a nie jakieś pitu-pitu, piąte popłuczyny po Testament. Speedwolf nie dość, że gra old-schoolowo, to jeszcze brzmi old-schoolowo i tętni old-schoolowością jak tylko jest to możliwe. (5,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski Spellcaster - Spellcaster 2014 Lone Fir

Nie jestem zadowolony z tego jaki kierunek obrał ostatnio Spellcaster. Drugi album nie dorasta do pięt "jedynce". Największym mankamentem jest tu produkcja dźwięku. Już pal licho, ze gitary brzmią sztucznie jakby były nagrywane na symulowanych ampach, ale miks wokalu to został położony po całości. Ścieżka wokalna odstaje od warstwy instrumentalnej, gryzie się z nią i strasznie przeszkadza przy słuchaniu utworów z tego albumu. Na debiutanckim krążku Spellcaster zaprezentował o wiele lepszy materiał i w dodatku o wiele lepiej zagrany i zaśpiewany. Zmiana na miejscu wokalisty nie wygląda na dobre posunięcie, jeżeli takie są efekty. Już sam głos wokalisty na "Spell-

caster" drażni niemiłosiernie. Same kompozycje mają teraz o wiele więcej w sobie statecznego, spokojnego power metalu niż zadziornego heavy/speedu jak wcześniej. Naturalnie, taki "As Darkness Falls" brzmi fajnie, jednak mimo złożoności tej kompozycji, temu utworowi brakuje mocy i werwy. Widać to w "Bound" (jak i w sumie każdym dowolnym utworze z tej płyty), gdzie pomimo podwójnej stopy, po prostu nie czuć mocy i prędkości. Już lepiej by było, gdyby ten kawałek celowo miał być wolny, bo taka poślednia prędkość nie brzmi wcale dobrze. Ze świecą możemy tutaj szukać ciężaru i prawdziwie porywającej prędkości "Night of the Hellbeast" czy "Power Rising" z poprzedniego albumu. "Under The Spell" było bez porównania o wiele lepszą płytą. Nawet niezbyt szybkie utwory, jak "Molten Steel" były wysycone mocarną energią do granic możliwości. Plusem "Spellcaster" są zdecydowanie solówki. Gitarzyści tutaj się popisali. Leady co prawda nie ratują całości tej przeciętnej płyty, jednak stanowią jakieś koło ratunkowe pośród tego morza średniactwa. (3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Striker - City of Gold 2014, Napalm Records

Kanadyjska grupa Striker, założona w roku 2007 a wydająca właśnie swój trzeci studyjny album, wstydu z pewnością swej ojczyźnie nie przynosi. Chłopaki grają naprawdę mocno, łącząc w swej twórczości elementy speed, thrash i heavy metalu. Mniejsza z proporcjami. Ich najnowszy album zatytułowany "City of Gold", zaczyna się z furią, której nie powstydziliby się ich krajanie z Annihilator. Mocno thrashowy "Underground", znakomicie zaczyna album. Nie ustępuje mu ani odrobinę tytułowy "City of Gold", gdzie po podniosłym wstępie, wchodzą mocne zwrotki a melodyjny refren z jakby orientalną gitarą w tle, jest naprawdę świetny. Bardzo ciekawa jest też solówka, grana momentami unisono. W ogóle należy zespół zdecydowanie pochwalić za ten element. Gitarzyści naprawdę sporo kombinują i z reguły im to wychodzi. Ale regułą na płycie, są szybkie tempa, wykrzyczane lub skandowane zwrotki i bardziej lub mniej melodyjne refreny. Takie są "Crossroads", "Start Again" czy kończący płytę "Taken By Time". Bywa jednak, że melodii jest mniej a więcej energii zaczerpniętej wprost z muzyki punkowej. Dowodem na to "Rise Up", "Mind Control" czy zaskakujący ultra melodyjna solówką "Second Attack". Mam wrażenie, że młodość i energia nie pozwala muzykom zwalniać tempa, bo nawet gdy, w takim "All I Want", zaczy-

nają jak w klasycznej balladzie i tak po chwili utwór zmienia się w klasyczny metalowy "wałek". Niespodzianką natomiast, jest "Bad Decisions", z riffem jakby zaczerpniętym z AC/DC, który przenosi nas w lata 80-te, w krainę glammetalu. Trzeba przyznać, że Striker ma pomysł na granie. Energia i młodość, wprost biją z płyty. Świetną robotę wykonują gitarzyści. Wokalista Dan Cleary, z dużą swadą przemieszcza się w wymienionych wcześniej stylistykach. Jest nieźle. (4.5) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

nie tylko do thrashu, ale i tego złocistego trunku. Podobnie jest w utworze tytułowy, muzycznie dość urozmaiconym jak na nich, z mrocznymi zwolnieniami i partiami męskiego… chóru. W innych utworach dominuje już ostra, piekielnie dynamiczna jazda, niczym z lat 80-tych. Urozmaicana czasem balladowym wstępem ("War Cry"), melodyjnym refrenem ("Riders Of Doom") czy czystszymi wokalami ("Hope Can't Die"). Z kolei "'Til We Say No" to inspirowany, zarówno punk rockiem, jak i klasycznym rock 'n' rollem, żartobliwy numer - akurat na koniec płyty. Imponuje też forma wokalna Gerre gość dobiega już 50-tki, a brzmi tak, jakby upływ czasu nie miał na niego żadnego wpływu. Tak więc "This Party Ain't Over…", bo chłopaki wyraźnie w formie. (5) Wojciech Chamryk

Sunless Sky - Firebreather 2014 Pure Steel

Pięciu doświadczonych muzyków z Cleveland w stanie Ohio utworzyło dwa lata temu kolejny zespół, a niedawno zadebiutowali rzeczoną płytą dzięki Pure Steel Records. "Firebreather" to czternaście kompozycji, utrzymanych w stylistyce tradycyjnego heavy metalu i amerykańskiego power metalu. Jest więc przede wszystkim ostro, szybko i bardzo dynamicznie ("Death Machine", "Planet -X", "Grind You Down"), ale zespół potrafi też zaskoczyć mrocznym, utrzymanym w średnim tempie utworem ("Fear") oraz surowym, epickim graniem niczym z wczesnych lat 80-tych ("Warlords"). Mamy też, w sumie oczywiste, odniesienia do NWOBHM z klasykami nurtu, Iron Maiden na czele ("Pandemonium"), oraz momenty kojarzące się z ciężkim rockiem lat 60-tych (wywiedziony z "Sunshine of Your Love" Cream riff "Immortality"). Muzycznie jest więc całkiem całkiem, a do poziomu instrumentalistów dostosował się Juan Ricardo - często sięgający z łatwością "górek" godnych Geoffa Tate'a z jego najlepszych lat ("Subzero"), ale też dysponujący niższą, mroczniejszą barwą ("Air Raid"), wspierany też przez żeńskie głosy ("Human Time Bomb" z udziałem Michelle Nader oraz "Candy's Gone Bad" z wokalistką Black Death, Sandy Kruger). (5) Wojciech Chamryk

Tankard - R.I.B. 2014 Nuclear Blast

Były czasy, że Tankard był w Polsce zespołem całkiem popularnym, głównie za sprawą LP's "Chemical Invasion" czy "The Morning After". Też zdarza mi się do nich wracać, jednak ostatnich dokonań grupy z Frankfurtu nie śledziłem jakoś szczególnie uważnie. Jednak konfrontacja z najnowszym albumem Niemców utwierdziła mnie w przekonaniu, że stara thrashowa gwardia nie rdzewieje. Rest In Beer? Ktokolwiek słyszał chociaż jedną płytę Tankard wie doskonale o ich niesłabnącej słabości

Ted Nugent - Shutup & Jam! 2014 Frontiers

Ostatnio postawiłem już przysłowiowy "krzyżyk" na tym amerykańskim gitarzyście. Niestety, wiek ma swoje prawa, a już 65-letni Nugent studyjne płyty nagrywał co 5-7 lat, zaś to, co niegdyś było jego specjalnością, czyli porywające wydawnictwa koncertowe też było tylko cieniem dawnej formy muzyka, jak np. "Ultralive Ballisticrock". Cieszy więc jego powrót do formy na "Shutup & Jam!". Wydawnictwo to nie ma oczywiście szans w porównaniu z pierwszymi sygnowanymi nazwiskiem gitarzysty albumami z lat 1975-79, bo trudno przecież przebić takie monstrum jak chociażby "Cat Scratch Fever", ale słucha się tego całkiem przyjemnie. Nugent powrócił tu do korzeni swej twórczości, udanie nawiązując do czasów zespołu Amboy Dukes z przełomu lat 60-tych i 70-tych Sporo więc grania zakorzenionego w bluesie czy southern rocku, dynamicznego, surowego i zarazem melodyjnego. O tym, że w takiej stylistyce Nugent czuje się obecnie zdecydowanie najlepiej utwierdzają dwie wersje "I Still Believing". Pierwsza jest zbyt popowa i nijaka, z powtarzanym do znudzenia refrenem. W kolejnej ten sam utwór brzmi zupełnie inaczej - to pełen życia i energii blues, z przepięknymi gitarami akustycznymi, takąż solówką na "elektryku" i dynamicznym finałem z organami i zadziornym kobiecym śpiewem. Równie efektowny jest dynamiczny "She's Gone" z udziałem Sammy'ego Hagara, "I Still Believe" połączenie rock 'n' rolla i rocka lat 60tych, wciągający atmosferą luźnego, jamowego grania "Everything Matters" czy ascetyczny "Screaming Eagles". Nugent nie zapomniał jednak o fanach hard rocka, bo dla nich są "Throttledown", "Trample The Weak Hurdle The Dead" czy mocne, podszyte ciężkim rockiem bluesisko "Semper Fi". Gitarowa robota Teda też jest na najwyższym poziomie, a ponieważ wspierają go stali współpracownicy: Derek St. Holmes oraz Greg Smith (ex Rainbow), "Shutup & Jam!" jest bez wątpienia jedną z najlepszych płyt Nugenta w ostatnim ćwierćwieczu. Oby tylko nie trzeba było czekać na kolejną kilka czy kilkanaście lat, bo

RECENZJE

141


wtedy z formą artysty może być już naprawdę różnie… (4,5) Wojciech Chamryk

Temtris - Shallow Grave 2014 Battlegod

Australijczycy z Temtris początek kariery mieli dość obiecujący, wydali bowiem w ciągu niespełna pięciu lat dwa albumy. Jednak po roku 2007 ich kariera załamała się i dopiero teraz ukazała się ich kolejna płyta. "Shallow Grave" to materiał skierowany zarówno do fanów tradycyjnego heavy metalu jak i bardziej brutalnych, bezkompromisowych dźwięków. Dlatego akurat w przypadku Temtris określająca ich muzykę etykietka - dark metal - jest bardzo adekwatna do zawartości "Shallow Grave". W latach 80-tych zakorzenione są struktury poszczególnych kompozycji - zarówno tych rozpędzonych killerów ("Slave To The System", "Darkness Lies"), jak i utrzymanych w średnim tempie miarowych, podszytych doom metalem rockerów ("Silent Tears"). Muzycy nie unikają też balladowego wstępu, stopniowo rozwijającej się kompozycji i dynamicznej końcówki w utworze tytułowym, a bonusowy "Your Time Has Come" to mroczny, surowy i epicki w klimacie numer. Gdyby nie to, że Llew Smith w swych brutalnych partiach nawiązuje zarówno do deathowego growlingu jak i blackowego skrzeku, a niektóre partie gitar mogą kojarzyć się z black metalem ("Silent Tears") czy Metalliką z okresu czarnego albumu ("Forever Haunted" ). Oddzielna sprawa to wokalistka Genevieve Rodda, brzmiąca niczym połączenie demonicznej Jutty Weinhold (Zed Yago) z równie charyzmatyczną i niepowtarzalną Ann Boleyn (Hellion) - bez niej Temtris nie byłby nawet w połowie tak interesujący. (5) Wojciech Chamryk

Terrordome - We'll Show You Bosch, Mitch! 2014 Defense

Pierwsza kompilacja w karierze krakowskich szaleńców spod znaku crossover/ thrash to zarazem podsumowanie ich dorobku fonograficznego z lat 20072013. Znaczna część z tych 28 utworów ukazała się bowiem pierwotnie na różnego rodzaju EP-kach, splitach, singlach i kompilacjach. Większość z nich jest od lat niedostępna, do tego nakłady tych wydawnictw często były niezbyt wysokie lub wręcz symboliczne, tak więc idei ich ponownego wydania na rzeczonej kompilacji można tylko przyklasnąć. Rzecz jest tym bardziej godna uwagi, że Terrordome wymiatają z klasą największych mistrzów gatunku zza

142

RECENZJE

wielkiej wody, co akcentują zresztą, nieco zmodyfikowane, przeróbki "Speak English Or Gay" S.O.D. oraz "Hang The Cop" Nuclear Assault. W wydaniu autorskim jest równie efektownie, zarówno w swoistych przebojach pokroju "Cross Ocer Cracow" czy bardziej brutalnych numerach jak "Pathological", z blastami i niemal growlingiem. W repertuarze grupy zdecydowanie przeważają utwory dość krótkie. Od szaleńczych miniatur w granicach 22-25 sekund, przez równie ekstremalne numery trwające niewiele ponad minutę. Bywa jednak, że jest znacznie dłużej, bo np. taki "Goddamn Asskicking Well" nie dość, że trwa prawie trzy minuty, to zawiera jeszcze gitarową solówkę. Nie zabrakło też porcji obowiązkowych żartów, zresztą dwa z nich: "Raw Skit # 1 - Vodka & Pizza" oraz "Raw Skit # 2 - TxGx In The House" są numerami premierowymi. Sześć ostatnich utworów to też nowości, zostały bowiem zarejestrowane na ubiegłorocznym koncercie w warszawskim Metal Cave. Brzmi to niestety tak, jakbym stał kilka metrów pod sceną ze swoim kasetowym dyktafonem i nagrywał wszystko "na żywca", ale jako bootlegowa ciekawostka ujdzie, chociażby z powodu obecności energetycznego wyko-nania "Cross Over Cracow", tu jako "Cross Over Warsaw". Mocne: (5) Wojciech Chamryk

Tesla - Simplicity 2014 Frontiers

Wieki temu istniał amerykański zespół Tesla. Panowie wymiatali siarczyste, melodyjne hard & heavy, a że gusta masowej publiczności sprzyjały wówczas takiej muzyce, multiplatynowe nakłady "Mechanical Resonance", "The Great Radio Controversy" czy koncertowej "Five Man Acoustical Jam" nikogo nie dziwiły. "Psychotic Supper" z 1991r. też wstydu kapeli nie przyniosła, pokrywając się w ojczyźnie zespołu platyną, jednak później nie było już tak różowo. Przerwy w działalności, płyty lepsze i gorsze, z przewagą tych drugich, aż w tym roku zespół stanął pod ścianą. "Simplicity" brzmi bowiem jak - mam nadzieję, że niezamierzona - parodia doskonałych płyt wymienionych wyżej. Wydał ją sam zespół, co też jest potwierdzeniem obecnej kondycji grupy. Przy większości z tych czternastu utworów zapisywałem sobie uwagi w rodzaju: nudny, słaby, nijaki, monotonny, wtórny, sztampowy, etc. Brzmi to w dodatku jak surowe, niedopracowane demo, a Tesla - w końcu nazwa zobowiązuje przodowała kiedyś również pod tym względem, oprawiając swą muzykę świetnym, krystalicznym soundem. Niestety, nie pozostało po tym praktycznie nic, a czarę goryczy dopełnia wokalista Jeff Keith, który, mając blisko 56 lat, nie jest już w stanie śpiewać tak jak w 1986 czy 1990 roku, co szczególnie dobitnie brzmi w "Honestly" czy w "Break Of Dawn". Owszem, mamy tu kilka przebłysków czy prób nawiązania do dawnej świetności: może się podobać balladowo-bluesowy "Cross My Heart" z partią piana, podobnie buja "Flip Side!", położony jednak na łopatki "wyczynami" wokalisty, fajnie pędzi "Time Bomb"

z efektowną solówką i… to już wszystko. Trochę skromnie jak na tak długą płytę i taką przeszłość - chyba najwyższa pora na emeryturę… (2) Wojciech Chamryk

płycie. Ja, choć doceniam zarówno obecnych muzyków obu grup, nie czuję tego grania, bo dla mnie tak naprawdę zawsze będzie liczyć się pierwsza płyta Karmazynowego Króla, która do dziś jest niedościgniona, zachwyca i porusza do głębi pomysłem, zaangażowaniem i fantastycznym klimatem. Krzysztof "Lupus" Śmiglak

The Crimson ProjeKCT - Live In Tokyo 2014 InsideOut

Co do tego, że King Crimson wiele znaczy dla muzyki rockowej i nagrał kilka znakomitych płyt nie ma wątpliwości. Mimo wielu zmian w składzie, a nawet odpryskowych wersji pod nazwą The Crimson ProjeKCT potrafiła zaskakiwać zmianami stylistyki i wachlarzem pomysłów. Niestety, nie potrafię przekonać się do tego co obecnie prezentuje się pod oboma szyldami, a zwłaszcza właśnie wersji odpryskowej. Obecny skład odpryskowej wersji działa bez Frippa, który ostatnio reaktywował niespodziewanie King Crimson w ósmej odsłonie. Pomiędzy nimi łącznikiem jest Tony Levin oraz Pat Mastelotto, którzy występował z legendarnym zespołem w latach 80-tych i 90-tych oraz w kilku późniejszych odpryskowych odsłonach. Szczerze mówiąc, zmian w składzie obu grup było tak wiele, że ja już dawno straciłem orientację kto, kiedy i jak długo. W tej wersji gra także Adrian Belew (również wieloletni muzyk King Crimson). Pozostałych nazwisk nie kojarzę zupełnie, ale nie ma to większego wpływu na odbiór tej koncertówki zawierającej utwory King Crimson. Wybór na niej dokonany nie zawiera najważniejszych utworów tej grupy, poza dwoma wyjątkami pod postacią "Lark's Tongues In Aspic Part II" i "Red". Reszta utworów to przeważnie te, które znalazły się na późniejszych albumach grupy, które znam najsłabiej lub wcale. Niektóre tytuły, nawet jeśli znalazły się na wczesnych albumach też niewiele mi mówią, bo nie zamierzam ukrywać, że moje zainteresowanie King Crimson tak naprawdę ogranicza się do "In the Court…", "Lark's Tongues In Aspic" oraz wyjątków z "Red", który również pamiętam jak przez mgłę. Poza tym mało koncertowa jest to płyta. Niby słychać publiczność, ale tylko pomiędzy utworami, w trakcie dominuje muzyka. Ta zaś brzmi tak, jakby była nagrana w studiu, wymuskana, sterylna i pełna. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że technologia i nagłośnienie poszło tak bardzo do przodu, że na koncertach też można uzyskać taki efekt, ale odnosiłem wrażenia pewnej nienaturalności, sztuczności tego materiału. Poza tym często miałem wrażenie jakbym słuchał bardzo sprawnego coverbandu, a nie King Crimson (nawet pod odpryskową nazwą i z wybitnymi muzykami i członkami tegoż). Ciężko mi oceniać tę płytę, bo z jednej strony to jest King Crimson, a z drugiej od dawna tak naprawdę nie ma już tego zespołu. Czasy świetności ma za sobą, a nowe wersje nie zachwycają i nie poruszają tak jak oryginały. "Live In Tokyo" można posłuchać, ale moim zdaniem będzie to słuchanie bezrefleksyjne, bez emocji i zakończy się lakonicznym "Thank you very much" jakie słychać na końcu zapisu koncertu na tej

The Dagger - The Dagger 2014 Century Media

Po jakiego grzyba kompozytorzy, twórcy muzyki i wszelkiej maści grajkowie przez lata ewolucji metalu kombinowali jak uzyskać przejrzyste brzmienie, ciężar i moc? Po co, skoro lata dziesiąte XXI wieku trzepnęły ich wszystkich solidnie obuchem w łeb rodząc całą masę płyt brzmiących jak nagrywane w czasach raczkowania metalu. Oczywiście postawione pytanie jest żartem, wiadomo, że powodem powstawania tego rodzaju płyt są fascynacje bogactwem gatunków tej muzyki, nostalgie, a nawet czasem i mody. Niemniej jednak, to zjawisko wyraźnie pokazuje jak bardzo wiara w linearny rozwój czegokolwiek jest ułudą. Ciekawe, że największe w Europie zagęszczenie takich cofających się w czasie zespołów powstało w Szwecji. Być może znakomite warunki studyjne jakie panują w tym skandynawskim kraju po prostu pozwalają rozwijać skrzydła w dowolnym kierunku, a dostępność i powszechność metalu wymusza wręcz chęć eksperymentowania w obie strony - tę twórczą i tę odtwórczą. Właśnie do tych grup, które włączyły wsteczny bieg należy The Dagger, zespół stworzony przez byłych członków deathmetalowego Dismember. Ich debiutancki album nie tylko brzmi dokładnie jak nagrany i wyprodukowany w 1978 roku, ale też brzmi przejrzyście, wielowarstwowo - wręcz doskonale w swojej klasie stylistycznej (cóż, Szwecja!). Na płótnie właśnie takiego brzmienia The Dagger odmalowuje utwory niemalże wyjęte ze "Stained Class", "Heaven and Hell", "Long Live Rock'n'Roll" czy debiutu Iron Maiden. Ubiera je w najprostszy kwartet z jedną gitarą, czasem jedynie dodaje szczyptę Hammondów, które przecież w takim graniu być muszą i basta. Interesujące, że na promujący krążek Szwedzi wybrali piosenkowy i wręcz zabawny "1978", który może postawić potencjalnego słuchacza przed zdeformowanym obrazem grupy. Zaręczam, że za tym lekkim i bawiącym się konwencją teledyskiem i prostym numerem, kryje się kawałek całkiem fajnej płyty z ciekawymi numerami o rozpiętości od "speedu" dawnych lat jak w "Ahead of You All" czy "Dark Cloud" po masywniejsze kawałki w stylu "Stargazer" takie jak "Dogs of Warning". Ciekawe czy Szwedzi przetrwają próbę czasu i jak bardzo trwała okaże wiara w prawdziwość takiego grania. Póki co, słychać, że nagrywanie "The Dagger" sprawiło im ogromną przyjemność, było zapewne spełnieniem pragnień. Nam przy okazji - trafiła się całkiem przyjemna i bardzo dobrze nagrana płytka. (4) Strati


Czyli bez objawień, ale płyta na poziomie, warta swej ceny. (4,5) Wojciech Chamryk

The Outer Limits - World Metal Domination 2014 StormSpell

Młodzi Bułgarzy pewnie nie podbiją świata swym debiutem, jednak "World Metal Domination" pewnie zainteresuje pewną liczbę metal maniaków. Mamy tu bowiem osiem całkiem udanych thrashowych numerów, zaś ich wykonanie jest też bez zarzutu. Skoro zaś zespół przyjmuje za nazwę tytuł jednej z płyt bogów technicznego thrashu z Voivod, to jest to wyraźny sygnał co do obranego przezeń muzycznego kierunku. Może nie mamy na "World Metal Domination" jakichś totalnie zakręconych łamańców, z których słynęli Kanadyjczycy, ale energię surowość germańskiego, rozpędzonego thrashu często dopełniają na tej płycie techniczne popisy. Stąd dublowanie partii gitary rytmicznej przez basistę, czy częste wyeksponowanie jego instrumentu w miksie ("Hate Machine"), pulsujące pewną nerwowością rytmy i liczne solówki ("Living In Your Nightmare", utwór tytułowy). Są też momenty wręcz ekstremalne, jak w szaleńczym, naszpikowanym blastami "The Outer Limits" czy też napędzanym niezwykle intensywnymi partiami perkusji "Bonded By Metal" - warto dać tej płycie szansę (4,5) Wojciech Chamryk

Three Lions - Three Lions 2014 Frontiers

Owe brytyjskie lwy to kolejna supergrupa włoskiej Frontiers Records. Gitarzysta Vinny Burns i perkusista Greg Morgan grali wcześniej razem w Dare i Ten, ten pierwszy jest też znany z Asii. Dołączył do nich śpiewający basista Nigel Bailey i razem nagrali całkiem interesującą płytę. Profil wydawcy jest tu właściwą wskazówką, ponieważ "Three Lions" to melodyjny rock/hard rock/AOR typowy dla lat 80-tych ubiegłego stulecia. Przebojowy i bardzo chwytliwy, zarówno w dynamicznym, jak i balladowym wydaniu. Właściwie każdy z tych utworów mógłby być przebojem w Stanach Zjednoczonych tamtych lat, a i dziś mają spore szanse na podbicie rockowych list przebojów i playlist takich stacji radiowych. Najbardziej udane są mega przebojowy opener "Trouble In A Red Dress" - swoista wariacja na temacie "Livin' On A Prayer" Bon Jovi oraz kojarzący się z Whitesnake "Twisted Soul". Ambitniejsza strona Three Lions to z kolei orientalno/patetyczno/zeppelinowy "Kathmandu" oraz ultraszybki, zadziorny, łączący dynamikę NWOBHM z przebojowością Thin Lizzy, "Hellfire Highway". Fajnie brzmi też finałowy instrumental "Sicilian Kiss" z melodyjną gitarą prowadzącą i klawiszowymi tłami.

Threshold - For the Journey 2014 Nuclear Blast

"For the Journey" to dziewiąty album studyjny Brytyjczyków i czwarty z Damienem Wilsonem przy mikrofonie. Muzycy Threshold o następcy znakomitego "March of Progress" sprzed dwóch lat zgodnie mówią, że to ich najmocniejszy album. Podkreślają też, że powstawał w bardzo dobrej atmosferze i rzeczywiście nie sposób zaprzeczyć tym słowom. Jeśli jesteście już spakowani to zapraszam w kolejną progresywną wędrówkę. Płytę otwiera znakomity "Watchtower on the Moon" wybrany także na singiel. Ciężki bas miesza się tutaj z mrocznymi gitarami i klawiszami, niepokojącym gęstym klimatem i świetnym jak zawsze wokalem Wilsona. Bardzo dobry to otwieracz i świetny wybór na utwór promujący album. Do tego dochodzi mocne, charakterystyczne dla Brytyjczyków brzmienie, które jednocześnie wgniata w fotel, a zarazem jest bardzo miękkie, przebojowe i przystępne. Drugi numer "Unforgiven" przypominać może na początku trochę motyw z "Incepcji" Christophera Nolana, a potem znów jest ciężko i gęsto, choć nie brakuje w nim lżejszych fragmentów. Klawisze i gitary są tutaj wręcz kapitalne, świetnie budują lekko osaczający klimat. Po nim zaś następuje absolutna perełka dwunastominutowy "The Box", w którym zupełnie nie odczuwa się tego czasu. Najpierw gitarowo-klawiszowy smutny początek z wokalem Wilsona, przemówieniem i wtedy utwór przyspiesza. Mroczna partia basu, klawisze i ciężkie gitary brzmią tu wręcz fenomenalnie. Cóż to jest za utwór! W moim odczuciu: esencja progresywnego piękna (obok nowego IQ druga w tym roku). Czwarty utwór "Turned to Dust" swoim tytułem zdaje się przywoływać "Turned to Stone" Budgie, ale to tylko skojarzenie. Znakomite ostre wejście, ciężki klimat i głos Wilsona, który znakomicie uzupełnia całość. Fantastycznie zbalansowano tutaj stricte metalowe brzmienie z charakterystycznym dla muzyki progresywnym polotem, lekkością i oplatającą słuchacza mroczną, tajemnicą. Wyciszenie przychodzi w łagodnym, balladowym "Lost In Your Memory". Również ten jest niesamowicie skomponowany. Gitary i klawisze budują tutaj niezwykły klimat (nie rezygnując także z ostrzejszych zagrań), ale absolutnie nie popadając w sztampę i przecukrzenie tematu. Niesamowity jest także jesienny, nie tylko w tytule "Autumn Red". Ostry początek, lekki dodatek nowoczesnej elektroniki i łagodniejszy fragment przywodzący na myśl opadanie liść z drzew, to znajdziecie w tym kawałku. I znów jest perfekcyjnie - ani jednego zbędnego dźwięku. Najmroczniejszym utworem na płycie jest jednak "The Mystery Show", który jest jak wyrwany z jakiegoś horroru. Zaczyna się niepokojąco, wolno, oplata i w takim ciemnym, kroczącym klimacie zostaje do końca. Jest lekki, ale tak przygniatającym swo-

im ciężarem, jak niemal żaden ciężki utwór często nie potrafi dokonać tej sztuki. Płytę kończy "Sirens Sky", który także nie odstaje od reszty. Rozwija się niepokojącym klawiszowym wstępem, ciężkimi, znów mrocznymi gitarami i świetnie budowaną atmosferą. Nie brakuje tutaj nieco lżejszych fragmentów, a nawet gdy zaczynają dominować, zaraz pojawia się bardzo dobry instrumentalny pasaż. Na limitowanej edycji jest jeszcze jeden kawałek, "I Wish I Could", pierwszy napisany przez perkusistę Johannesa Jamesa od dziesięciu lat. Także i on nie odstępuje klimatem od reszty albumu, jest ciężki i mroczny, dodano do niego również znakomitego orientalnego szlifu. Pulsuje i zachwyca każdym swoim elementem, w którym znów nie brakuje metalowego uderzenia i szczypty wyciszenia, przed kolejną burzą. Threshold tym albumem nie zaskoczyło, ale spełniło pokładane w nich oczekiwania. Można się tutaj spodziewać perfekcyjnego brzmienia, znakomitych melodii i rozbudowanych, a wciąż przystępnych form. To płyta dopracowana w najmniejszym szczególe, intensywna i zbalansowana. Threshold to zapewnienie idealnej wzajemnie uzupełniającej się formuły, która nie zawodzi. Tym albumem, jednym z najcięższych i najciekawszych w dyskografii Brytyjczyków, udowadniają, że są nie tylko w znakomitej formie, ale także, że są jedną z najciekawszych obecnie istniejących grup progresywnych. Im dłużej słucham poprzednich krążków i najnowszego, tym bardziej dociera do mnie, że choć Dream Theater uznaje się za najważniejszy dla tego gatunku zespół, który wyznaczył jego kierunki, to właśnie Threshold znajduje się na samym szczycie tej piramidy, a muszę powiedzieć, że choć jest wiele wspaniałych, to nie o każdym można powiedzieć coś takiego. (5,5) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Thunder Lord - Heavy Metal Rage 2014 Iron Shield

Są tacy, którzy nie mogą patrzeć na Blind Guardian po "Tales from the Twilight World", trudno w to uwierzyć, ale są i tacy, którzy nie mogą znieść Running Wild po "Under Jolly Roger" (i bynajmniej nie mówię tu o Running Wild XXI wieku). Tak czy owak, właśnie dla takich odbiorców stworzony jest Thunder Lord. "Heavy Metal Rage" to metal z brudnych czeluści lat osiemdziesiątych - bezpośredni i surowy jak śledź. Chilijczycy tak wiernie oddali ten klimat, że niemal słychać jak ubrany w ćwieki i skóry duch starego heavy metalu potrząsa łańcuchami strasząc dzieci współczesnego grania. Cały album trzyma dynamiczne, szybkie tempo ocierające się o speed, gitary tną niemal thrashowe riffy przeplatane z harmoniami, a wokalista agresywnie i z lekką chrypą wykrzykuje teksty. Te zresztą jasno pokazują inspiracje ekipy z Ameryki Południowej - wśród nich pojawia się i numer pod tytułem "Mithrandir" i "Pirate Attack". Choć żaden z kawałków pochodzących z "Heavy Metal Rage" nie jest tak błyskotliwy jak numery z pierwszych płyt Blind

Guardian czy Running Wild, trudno odmówić Thunder Lordowi uroku. Zespół tak wiernie odtwarza tę stylistykę, że krążka słucha się świetnie. Panowie mają wyczucie stylu i słychać, że tego rodzaju komponowanie przychodzi im z łatwością. Niewątpliwie na korzyść grupy działa też fakt, że taka estetyka wymaga prostoty. Patrząc z perspektywy ponad trzydziestoletniej historii heavy metalu Thunder Lord może wydawać się niepotrzebnym archaizmem. Dopóki istnieją jednak miłośnicy germańskiego metalu pierwszych lat osiemdziesiątych, takie granie będzie miało swoją niszę. Choćby pochodziło ono z Chile. (3,8) Strati

Toto - 35th Anniversary Tour: Live In Poland 2014 Eagle Nieco ponad rok temu (a dokładniej 25 czerwca) jeden z moich ulubionych zespołów zawitał w naszym kraju. Nie ukrywam, że muzyka Toto towarzyszy mi od prawie dwudziestu lat (bez dwóch oczek), a koncert w łódzkiej Atlas Arenie okazał się spełnieniem moich marzeń. Dodatkowo grupa postanowiła podsumować 35-lecie swojej działalności właśnie w Polsce, wydając na wszystkich możliwych formatach materiał z tego widowiska. Nie zastanawiając się zbyt długo (w końcu fajnie mieć pamiątkę z takiego wydarzenia) zdecydowałem się na edycję deluxe, w skład której wchodzą 4 płyty (2CD, DVD oraz Blu-Ray) z zarejestrowanym koncertem. Wydanie ma formę 60-stronicowej książki (dosyć dużego formatu) w twardej oprawie. Na pierwszy plan wychodzi rocznicowe logo Toto, które zajmuje sporą część okładki, a poniżej możemy podziwiać jedno ze zdjęć wykonanych w trakcie koncertu. Edycja została utrzymana w ciemnej stylistyce. Skromne zagospodarowanie przestrzeni sprawia dobre wrażenie, a to samo można powiedzieć o zawartości samego albumu. Na wysokiej jakości papierze kredowym, prócz świetnych zdjęć autorstwa Darka Kawki, znajdziemy też artykuł napisany przez Andrew McNeice'a, w którym - krótko, ale treściwie - została zawarta historia oraz wspomnienia poszczególnych członków grupy. Na koncercie przeważa materiał z "Hydry" i prócz tytułowego kawałka usłyszymy także "99", "White Sister" oraz "St. George and the Dragon" (po którym rozbrzmiało gromkie sto lat dla Davida Paicha). Przy świetnej formie wokalnej Josepha Williamsa nie mogło zabraknąć przebojów z "The Seventh One". Obok "Pameli" i "Home of the Brave" szczególnie wyróżnia się "Stop Loving You", zwieńczony perkusyjną solówką Simona Phillipsa. Poza tym, ucieszyłem się, że zespół nie zapomniał o jednej z moich ulubionych płyt - "Kingdom Of Desire". "How Many Times" oraz sentymentalny "Wings Of Time" to moje ulubione fragmenty koncertu. W międzyczasie przewijają się największe hity Toto, wśród których warto wymienić "Rosannę", "Hold The Line" (wokalny popis Amy Keys), czy nieśmiertelnej

RECENZJE

143


"Afrikę" (tradycyjnie w rozbudowanej aranżacji). W tym ostatnim świetny kontakt z publicznością złapał basista grupy - Nathan East. Rozpoznawalną cechą Toto, są również piękne ballady. Fani z miejsca odpłyną przy dźwiękach "I Won't Hold You Back", "It's A Feeling", czy pięknego "I'll be Over You" (bardzo osobiste wykonanie Steve'a Lukathera). Jeżeli chodzi o obraz i dźwięk to mamy do czynienia z najwyższą półką. W miarę możliwości polecam edycję Blu-Ray (szczególnie w ustawieniu DTS-HD Audio), ale nawet wersja DVD nie ma się czego wstydzić. Sam kilkakrotnie oglądałem koncert na ustawieniach Dolby Digital 5.1. (przy bardzo dobrym sprzęcie) i materiał na tym nośniku zabrzmiał pierwszorzędnie. Jeżeli ktoś nie ma odtwarzacza BR, a nie stać go na kupno edycji deluxe, to może spokojnie zaopatrzyć się w klasyczne wydanie DVD. Jest warte swojej ceny (ok. 70 zł). Dodatki niestety zawodzą. Na płycie znajdziemy jedynie 20-minutowy dokument "Behind The Scenes" (z możliwością wyboru polskich napisów), w którym muzycy opowiadają o trasie, koncercie w Polsce, jak również o swoich osobistych przeżyciach. W ramach 35-lecia liczyłem na troszkę więcej i myślę, że spokojnie można by było umieścić materiały archiwalne, czy krótkie bootlegi ze starych koncertów (szczególnie na dysku Blu-Ray). Toto na "Live In Poland" pokazuje, że nawet po 35 latach działalności można pokazać artystyczną klasę. Energia wydobywająca się ze sceny nie wskazuje na to, by zespół chciał przejść na emeryturę. I bardzo dobrze! Grupa jest obecnie w znakomitej formie, a koncert zachwyca nie tylko przemyślanym repertuarem, ale też znakomitą oprawą audiowizualną. Edycja deluxe, choć biedna pod kątem dodatków, jest pozycją obowiązkową na półce każdego fana Toto. Szczególnie powinny się w nią zaopatrzyć osoby, które uczestniczyły przy rejestracji koncertu i liczą na sentymentalny powrót do łódzkiej Atlas Areny. Pomijając wrażenia czysto estetyczne, plusem są także trzy nośniki, które oferują swobodę w wyborze formatu w zależności od sytuacji. Audio do samochodu, BR w domu, a DVD do laptopa - wygodne, prawda? Koszt takiego wydania nie jest zbyt wygórowany i przy poszukiwaniach warto jest wziąć pod uwagę polskie sklepy internetowe. 170 zł przy 300 zł (z koszulką) na oficjalnej stronie zespołu, wydaje się być rozsądną ceną. Nawet po napisaniu recenzji mam ochotę po raz n-ty włączyć ten koncert. Nie tyle z sentymentu, co z potrzeby posłuchania samej muzyki. Piosenki Toto pozostaną wiecznie w naszej świadomości, w takiej czy innej formie. Pamiętam jak swego czasu każdą ich nową rzecz słuchało się do znudzenia… albo wciągnięcia kasety przez niecny magnetofon. Nie licząc tego ostatniego, reszta pozostała bez zmian. Na nasze szczęście. (5,5) Łukasz "Geralt" Jakubiak P.S. Warto także wspomnieć, że po odejściu Simona Phillipsa z Toto, pałeczkę perkusisty przejął Shannon Forrest. To właśnie z nim zespół nagra nowy materiał, który ukaże się w 2015 roku. Transatlantic - Kaleidoscop 2014 InsideOut

Poprzedni album Translantika, "The Whirlwind" z 2009 roku, nie tylko był znakomitym powrotem tej grupy, ale także wielowarstwową, skomplikowaną i (w zasadzie) przemyślaną całością, sui-

144

RECENZJE

tą trwającą ponad siedemdziesiąt minut. Najnowszy album ma bardzo zbliżony czas trwania, ale składa się z pięciu numerów, w tym z dwóch długich, rozbudowanych suit i trzech krótszych utworów, stanowiących pomost pomiędzy nimi. Najnowszy jest potwornie eklektyczny i straszliwie nudny. Co zawiodło? Pozornie wydawać by się mogło, że nic. Ten sam skład, co na poprzednich trzech, doskonałe umiejętności i perfekcyjnie skonstruowane kompozycje. To, co mnie szczególnie zabolało, że pod świetną okładką ukrywają się tak naprawdę, dwa wyjątkowo nudne płyty. Właśnie tak, nudne - numery, niezależnie od tego czy są długie, czy są krótkie, czy są autorskie czy coverowane są straszliwie rozwleczone, zbyt łagodne i nawet gdy na chwilę pojawia się szybszy, mocniej zaakcentowany fragment, nie wzbudza on należytego akcentu. Być może wymagam zbyt wiele, ale miałem wrażenie jakbym cały czas słuchał różnych kombinacji tego samego numeru, w którym delikatnie tylko przesunięto instrumentarium w inne rejony, zmieniono liryki i następnie nagrani je tak samo. Nawet dotychczas żywiołowa gra Portnoya brzmi tutaj tak, jakby grał zupełnie od niechcenia. Doskonale znane partie, byłego już perksusisty Dream Theater, przeszkadzajki i przejścia nie wzbudzają zachwytu. I nie dlatego, że brakuje w nich impetu, ale dlatego, że są strasznie łagodnie zagrane. Nawet wokal mnie na tej płycie drażnił. Otwierający pierwszą, główną, płytę nieco ponad dwudziestopięciominutowy "Into the Blue" składa się z pięciu odrębnych części, które sprawiają wrażenie posklejanych z kilku różnych numerów. Otwierająca ją uwertura przywodzić może na myśl trochę suitę "Six Deegres Of Inner Turbulence" Dream Theater, świetne ciężkie rozwinięcie i klaustrofobiczna wręcz atmosfera. Kapitalny instrumentalny początek szybko jednak ustępuje leniwemu "The Dreamer and the Healer". Ten jeszcze jest przyjemny, choć może się wydać trochę za wolny i za bardzo melancholijny jak na tego typu granie. Płynnie przechodzi on w trzecią część "A New Beginning" (niesamowite nawiązania do lat 70-tych i przy kolejnym zwolnieniu mroczna deklamacja Portnoya). Gitarowa solówka rozwija się za długo i spokojnie można by skrócić o kilka minut popis, bo się po prostu dłuży nawet jeśli pełny, bombastyczny instrumentalny pasaż robi wrażenie. Czar pryska, gdy pojawia się zwolnienie (!) w części czwartej utworu, czyli "Written in Your Heart". Ta skutecznie usypia czujność, mimo kolejnego mocniejszego i całkiem niezłego rozwinięcia. Zaczynamy już smacznie drzemać przy części piątej, będącej repryzą części drugiej. Nie da się po prostu ukryć, że kawałek jest zbyt długi i ma dużo fragmentów, które są zupełnie niepotrzebne i co najmniej trzy różne zakończenia (serio?!). Znacznie krótszy, bo trwający tylko siedem i pół minuty jest drugi numer "Shine". Łagodna, liryczna ballada przywodząca na myśl Pink Floyd, Emersona, Lake'a i Palmera czy twórczość Garfunkela. To bardzo dobry utwór (i w dodatku będący chyba jednym z najciekawszych momentów na

płycie) pod względem muzycznym, nie tylko dlatego, że jest po prostu ładny, ale także dlatego, że jest bardzo spójny. Jego najpoważniejszym problemem jest tekst, który zwłaszcza przy końcówce składa się z idiotycznego powtarzania jednego słowa. Trzecim, też wyjątkowo krótkim w zestawieniu z długimi suitami spinającymi album, jest niemal siedmionutowy (bez kwadransa) "Black As The Sky". Tu wyraźnie nawiązuje się do Areny i Pendragonu. Kawałek ma świetny początek, a potem wszystko się rozłazi. Trwający zaledwie cztery i pół minuty "Beyond the Sun" wraca do zwolnionych, lirycznych klimatów. Ta ballada jest tutaj zbędna, niepotrzebnie spowalnia album, który już w pierwszym utworze ich miał za dużo. Poza tym okropnie nudny to utwór, będący drętwą kopią Pink Floyd. Suita numer dwa, to "Kaleidoscope" i wyciągnięto ją do niemal trzydziestu dwóch minut. Początek jest dość apetyczny, pulsujący i rozbudowany, trochę przywodzący na myśl "Scenes from the Memory: Metropolis pt. II" Dream Theater, w którym jeszcze nie tak dawno temu Portnoy bębnił. Ten także dzieli się na części. Wpierw uwertura, czyli wspomniany początek, jeden z najjaśniejszych punktów utworu, mimo zbytniej powtarzalności i silnego wrażenia deja vu. Druga część "Ride the Lightning" też jest niezła, trochę przywodzić na myśl może nawet The Who podkręcone do mocniejszych obrotów. Szybko jednak zaczynamy się nią nudzić, bo po prostu nie ma tu niczego nowego, czy też raczej niczego własnego. Część trzecia nosi tytuł "Black Gold" i zaczyna się krótko po zupełnie niepotrzebnym i nudnym zwolnieniu, nie pomaga tutaj nawet mroczne, "gotyckie" uderzenie, które bezsensownie zostanie ucięte w wolny i po prostu rozciągnięty motyw będący kopią patentów Deep Purple. Nie przystaje do tego nawet balladowa część czwarta "Walking the Road", która brzmi jak przyśpiewka z prac przy polu. Część piąta nosi podtytuł "Desolation Days", w niej nawet nie ma co liczyć, że będzie szybciej. Dostajemy kolejną dawkę rozciągniętego i nudnego nachalnego sentymentalizmu i akustycznych, smutnych pociągnięć, które nikogo w nadmiarze już nie ruszają. Instrumentalna część szósta "Lemon Looking Glass" na chwilę rozbudza szybkim pasażem i świetnymi, klawiszowymi zagrywkami, ale zaraz potem zostaniemy znów uraczeni partią rozciągniętej końcówki, czyli części siódmej, będącej powtórzeniem pierwszej części. Płyta coverowa też niestety nie robi dobrego wrażenia. Otwiera ją "And You And I" grupy Yes z "Close to the Edge", płyty wybitnej, ale podobnie jak "Kaleidscope" Translantika wymuszonej. Co więcej, został odegrany nuta w nutę, bez próbowania interpretacji. Jedyne czego nie można odmówić, że całość brzmi bardzo sprawnie i nowocześnie. Po dawce zmieniającego się co chwila z szybszych w wolne utworu Yes dostajemy coś znacznie krótszego, balladę "Can't Get It Out of My Head" ELO. To bardzo ładny utwór, ale z racji tego, że to typowy szlagier, ta wersja jest wręcz komiczna. W zbliżonej długości jest "Conquistador" Procol Harum z debiutanckiego albumu tej grupy. Nigdy nie przepadałem za Procol Harum i tutaj choć utwór jest zagrany sprawnie i nawet z całkiem niezłym wyczuciem, też nie przypadło mi do gustu. Kolejnym szlagierem, który wywołuje wręcz odruch wymiotny, aniżeli zachwyt jest klasyk od Eltona Johna, czyli "Goodbye Yellow Brick Road". Po prostu nuda. Nudą wieje także w "Tin Soldier" Small Faces.

Nie dlatego, że to zły numer, czy dlatego, ze źle go zrealizowano, ale dlatego, że to zbyt rozpoznawalny numer jest. Jeden z takich, którego ruszać się nie powinno. Tak samo jest z niezłą wersją "Sylvii" Focus. Zagrana świetnie, ale kompletnie została wyprana z piękna i emocji. Nieźle prezentuje się "Indiscipline" King Crimson z płyty "Discipline", ale on także jest wyprany z emocji. Tylko bas i klawisze są tutaj na wywołującym niezłe wrażenie poziomie. Sympatycznie i bodaj najlepiej z całej coverowej płyty wychodzi jeszcze jeden szlagier. "Nights In White Satin" Moody'ego Watersa. Coverowany milion razy, ale mimo to udany. Jak dla mnie wystarczyłby ten jeden numer, dodany na koniec pierwszego duysku I zamiast "Beyond the Sun". Nie ulega wątpliwości, że oba krążki "Kaleidoscope" to bardzo sprawne granie, miejscami efektowne, ale rozciągnięte do rozmiarów niezjadliwej krówki. Umiejętności świetnych muzyków i kilka niezłych pomysłów nie wystarczają by zrobić z tego znakomity album. Oczy-wiście, jest to album znakomity, ale rozwleczony i potwornie nudny, eklektyczny i wyprany z emocji. Album przeznaczony nie dla wielbicieli gatunku czy tych konkretnych nazwisk i ich talentu, ale dla masochistów, a dopiero potem dla fanów gatunku, nazwisk i retro-progresywy. (3) Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Tungsten Axe - Swedish Iron 2013 Iron Shield

Po pierwszej dymówce przyszła pora na długogrający album Szwedów. Preludium płyty jest instrumentalną miniaturą, zagraną na lekko przesterowanych gitarach. Po nim wchodzi pierwsza piosenka - "Star of Mount Paekdu", czyli typowa heavyrockowa… "patatajnia". Dalej mamy "Heavy Metal" z "truemetalowym" tekstem oraz nie mniej prawdziwymi gitarami. Mamy tu do czynienia ze zjawiskiem modnym ostatnimi czasy w Szwecji (i nie tylko w Szwecji). Mam na myśli tzw. New Wave Of Taditional Heavy Metal, jednak "Swedish Iron" brzmi dużo bardziej oldshoolowo aniżeli większość przedstawicieli tegoż nurtu (jak np. Iron Kingdom czy Katana). Tungsten Axe brzmi niemal jak brytyjski zespół z przełomu lat 70-tych i 80-tych, którego single mają znaleźć się na składankach obok utworów Def Leppard, Samson czy Saxon. Nie krytykuję tego zabiegu, wręcz przeciwnie! Tego się świetnie słucha! Są tu również odniesienia do klasyków hard rocka pokroju AC/DC ("Elna K. Ericsson"). Pomimo strasznej wtórności - zarówno tekstowej, muzycznej jak i brzmieniowej - ta muzyka ma bardzo miły klimat i czuć, że Szwedzi grają te dźwięki jak najbardziej szczerze. Bardzo dobrze wypada "Devil's Children" czy też mocny tytułowy "Swedish Iron". Żaden miłośnik starego dobrego hard'n'heavy nie powinien być zawiedziony słuchając debiutu Tungsten Axe. (3) Rafał Mrowicki


Uriah Heep - Outsider Frontiers

2014

Uriah Heep to jedna z legend hard rocka. Zespół świętuje w tym roku 45 lecie istnienia, co uczcił wydaniem 23 albumu studyjnego. Nie zagrał już na nim basista Trevor Bolder - jeden z zespołowych weteranów, w zespole z przerwami od 1976r., pokonany w ubiegłym roku przez raka. Jedynym oryginalnym członkiem zespołu niezmiennie pozostaje więc gitarzysta Mick Box, od 28 lat wspierany przez wokalistę Bernie Shawa i klawiszowca Phila Lanzona. "Outsider" to płyta udana, chociaż nie ma mowy o poziomie ponadczasowych dzieł formacji z lat 197073, jak i przedostatniego w dyskografii "Into The Wild" sprzed trzech lat. Muzycy chyba za bardzo pospieszyli się z nagraniem jego następcy - to już nie te czasy, nie ten skład i nie ten poziom, że byli w stanie co roku, a czasem nawet częściej - vide "Demons & Wizards" i "The Magician's Birthday" - nagrywać porywające płyty. Na "Outsider" mamy więc za dużo nijakich, nie wnoszących niczego poza nienagannym wykonawstwem, wypełniaczy w rodzaju "One Minute", "Looking At You" czy "Say Goodbye". Nie brakuje jednak udanych nawiązań do czasów świetności formacji, z popisowymi dialogami gitary i organów (choć Phil Lanzon nie ma tu akurat zbyt wielu możliwości by się wykazać), znakomitych solówek Boxa, firmowych, wielogłosowych chórków, co szczególnie efektownie wypada w rozpędzonych "Can't Take That Away", purplowskim "Jessie" i niezwykle udanym utworze tytułowym. Niestety Bernie Shaw nie zawsze staje na wysokości zadania - naturalne z wiekiem obniżenie głosu pozbawiło go niestety części mocy ("The Law"), słychać też dziwne chrypienie ("Speed of Sound"). Nieźle zaprezentował się za to debiutant w zespole, basista Dave Rimmer, czego dowody mamy chociażby w "Rock The Foundation" czy "Looking At You". Generalnie płyta dla fanów zespołu. (4) Wojciech Chamryk

mane są też "Farewell" i "Hope" - momentami dość przebojowe, z patetycznymi refrenami i balladowymi partiami. Początek "Where The Story Ends" zaskakuje jazzowym wstępem, przechodzącym w typowo progresywne, oparte na partiach gitar i organów, dźwięki. Poprzedzony krótkim "Preludium", "Last Silence Before Eternity" to riffowy, mroczny, dość potężnie brzmiący utwór, z kolei "The Hour Of Darkness" jest bardziej klimatyczno - orientalny, zaś finałowy "Oh Great City" to jak na Veni Domine niemal awangarda: transowy, mroczny, zróżnicowany i zaskakujący utwór - świetne zwieńczenie bardzo udanej płyty. (5,5) Wojciech Chamryk

Weapon UK - Rising From The Ashes 2014 Self-Released

Nazwa widniejąca powyżej może brzmieć, zwłaszcza dla starszych czytelników, znajomo. Jest to bowiem brytyjski Weapon, istniejący na początku lat 80-tych minionego wieku zespół spod znaku NWOBHM, który jednak kariery wówczas nie zrobił. Wróciwszy zaś do pełnej aktywności pięć lat temu musiał zmierzyć się ze swym kanadyjskim imiennikiem, który zastrzegł nazwę i namieszawszy, rozpadł się. Brytyjczycy zaś musieli dodać do nazwy literki UK i zdołali w końcu nagrać debiutancki album. "Rising From The Ashes" na pewno ucieszy tych wszystkich, dla których czas zatrzymał się w okolicach roku 1983, zaś nowa fala brytyjskiego metalu jest ich ulubionym gatunkiem muzycznym. Gdyby nie soczyste, klarowne brzmienie, jasno sugerujące, że to materiał nagrany obecnie, to można by domniemywać, że te utwory powstały kilka dekad temu. Jest tak w przypadku finałowego, rozpędzonego "Killer Instinct", ciekawego też z powodu udziału sekcji rytmicznej zespołu z lat 80-tych, ale reszta też trzyma poziom. Wyróżniają się mocny, mroczny "Burning Skies" kojarzący mi się z Angel Witch, bardziej przebojowy "Blood Soaked Rock", numer niemal żywcem wyjęty z pierwszego LP Def Leppard oraz "Warrior" - rzecz mocniejsza, w klimacie wczesnego Cloven Hoof i z agresywnym, niższym śpiewem Danny'ego Hynesa. Ponad 34 lata temu kuźnię Judas Priest opuściła, nie wykazująca dotąd śladów rdzy, brytyjska stal, tak więc warto do niej dołączyć, robiącą równie groźne wrażenie, brytyjską broń z arsenału Weapon UK. (5) Wojciech Chamryk

Veni Domine - Light

Wild Witch - Burning Chains

2014 Massacre

2014 Inferno

Szwedzi to grupa wielce doświadczona, muzykująca, pod różnymi nazwami już ponad ćwierć wieku. Nic więc dziwnego, że na swym siódmym albumie zaprezentowali kawał solidnego, momentami wręcz porywającego doom/progresywnego metalu. Opener "In Memoriam" to niemal 12-minutowa, wielowątkowa kompozycja - czarująca nastrojem, z partiami wiolonczeli, organowymi barwami, ale też sporą dawką gitarowego uderzenia. W podobnym stylu utrzy-

Zatrzymajcie się na chwilę i pomyślcie przez moment. Ile jest zespołów z "witch" w nazwie, które znacie? Pewnie trochę tego jest, a zapewne teraz dojdzie kolejny. Brazylijski kwartet z latynoską laską na wokalu, który przyjął nazwę Wild Witch na swój szyld, to załoga siedząca głęboko w tradycyjnym metalu i NWOBHM. Póki co, mamy okazję wziąć na warsztat ich debiutanckie wydawnictwo. Bombowe leady i szarpiące swymi ostrymi krawędziami riffy to

meritum EPki "Burning Chains". Na tę skromną płytkę (i kasetę) złożyły się trzy autorskie kompozycje zespołu Wild Witch oraz cover Tokyo Blade. Kawałki "Trail of Bones" i "Burning Chains" to dobrze przygotowany materiał. Mamy tutaj mięsiste riffy, ciekawą perkusję, aranżacje przetykane zmianami rytmu i figur oraz melodyjne i szybkie solówki. Trzeci w kolejności "Witchripper" nie odstaje od poziomu narzuconego przez dwa pierwsze kawałki, jednak jego motyw przewodni już bardziej przypomina brytyjskie granie z początku lat osiemdziesiątych niż poprzednie utwory. Dodane do niego płomienne solo to już całkiem godny majstersztyk. EPkę wieńczy cover "Rock Me To The Limit". Muszę przyznać, że zabawnie ten numer brzmi z wokalem Flavienne - zupełnie jakby to nie był cover, lecz autorska kompozycja Wild Witch. Słychać, że z wokalistki jest ostra babeczka, która umie śpiewać i ma zadziorną oraz ostrą manierę. Latynoskie wokalistki mają w sobie dużo gorącej krwi i temperamentu, co wyraźnie wybija się w ich partiach wokalnych. Choć na nagraniach głos Flavienne nie brzmi jakoś bardzo powalająco, to podejrzewam, że na koncertach potrafiłaby nieźle dołożyć do pieca. Biorąc pod uwagę jaka jest kolosalna różnica w brzmieniu takiego Lizzies, w którym śpiewa dziewczyna ze stosunkowo podobną barwą głosu, między płytą, a występem na żywo - można być nawet tego pewnym. Dodam jeszcze, że słuchając wokalistki Wild Witch nie da się nie skojarzyć jej wokaliz z Shakirą. Momentami brzmi niemal zupełnie jak ta południowoamerykańska gwiazda pop. Nie powiem, jest to na swój sposób urokliwe. Ogólnie "Burning Chains" jest bardzo fajnym wydawnictwem i jeżeli nie odrzuca was twardy brazylijski akcent wokalistki, to jest to album godny polecenia każdemu fanowi tradycyjnego heavy metalu. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Winger - Better Days Comin' 2014 Frontiers

Pamiętam, że młodszy brat mojego kolegi był fanem tego zespołu już pod koniec lat 80-tych, jednak debiutancka płyta Amerykanów, którą pożyczyłem od niego na kasecie, nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Drugi LP "In The Heart Of The Young" był już ciekawszy, dlatego kupiłem go przy jakiejś okazji bez wahania. Kolejnego "Pull" z 1993r. już nie słyszałem, po czym zapadła cisza na kilkanaście lat. Kip Winger nagrywał płyty solowe, aż w końcu reaktywował Winger i z powodzeniem łączy oba wątki swej kariery. Najnowszy "Better Days Comin'" to

dzieło ze wszech miar udane. Nie brakuje na nim zarówno dużej dawki przebojowego, melodyjnego hard 'n' heavy zakorzenionego w latach 80-tych ("Midnight Driver Of A Love Machine" z efektami ilustracyjnymi, "So Long China", szaleńczy, mocno brzmiący rocker "Rat Race" czy utwór tytułowy), ale nie brakuje też mniej oczywistych rozwiązań. Pierwszym zaskoczeniem są partie instrumentów klawiszowych: nie tylko dopełniające gitarowe riffy jak w "Queen Babylon", ale też wyeksponowane, co szczególnie efektownie brzmi w "Even Wonder", "Who You Are Now" czy "Tin Soldier". W tym ostatnim utworze zespół idzie wręcz w progresywne rejony, o czym świadczą partia gitary i basowe pochody. Równie urozmaicony jest finałowy "Out Of This World" - zasadniczo balladowy, ale z czasem nabierający przyspieszenia, z bodaj najlepszą solówką Reba Beacha na tej płycie. Zresztą muzycy Winger to od zawsze byli wymiatacze dużej klasy: Beach to przecież również muzyk Whitesnake, Rod Morgenstein to jeden z najlepszych perkusistów jazzowych i rockowych, nie tylko w Stanach Zjednoczonych, a sam Winger, zanim stał się sławny, grał w zespole Alice Coopera i był dość twórcą piosenek dla innych artystów. "Better Days Comin'" jest więc kolejnym udanym albumem w ich dyskografii starzy fani na pewno nie będą zawiedzeni, podobnie jak zwolennicy przebojowego, energetycznego rocka/hard rocka. (4,5) Wojciech Chamryk

Witchfyre - Legends, Rites and Witchcraft 2014 Inferno

Mamy tutaj do czynienia z wydawnictwem undergroundowym, dlatego jest to nagranie raczej przeznaczone dla maniaków takich niszowych materiałów. Witchfyre łoi tradycyjny, nieco melodyjny heavy metal. Jak na niskobudżetową produkcję, brzmienie albumu stoi na bardzo przyzwoitym poziomie. Perkusja miło dudni, brzmienie gitar jest klasyczne i odpowiednio przesterowane. Wszystko jest dobrze słyszalne i odpowiednio zrównoważone. Odcina się od tego nieco miks wokalu, ale na szczęście na tyle nieznacznie, by nie stanowiło to wady. Witchfyre jest kolejnym młodym ambitnym zespołem z Hiszpanii. "Legends, Rites and Witchcraft", które ukazało się na kasecie i na cedeku, jest pierwszym bardziej poważnym wydawnictwem tego zespołu. Usłyszymy na nim dużo tradycyjnego metalu w odcieniach brytyjskiego NWOBHM oraz amerykańskiego klasycznego wczesnego power metalowego brzmienia. Nie ma tutaj spektakularnych popisów solówkowych, jednak obie gitary bardzo fajnie się uzupełniają, czy to w harmoniach czy w prostych, lecz chwytliwych solach. W riffach jest dużo mocy i dużo energii. "Necronomicon" i "Banshee" bardzo dobrze katalizują tę pierwotną energię w trudną do ujarzmienia szybkość. Witchfyre nie katuje swych kawałków ciągle w tym samym tempie. "The Spell" i "Sacrifice" mają monumentalny wydźwięk i dobrze dobrany ciężar do klimatu i swej pręd-

RECENZJE

145


kości. "Legends, Rites and Witchcraft" jest bardzo interesującą pozycją, która zawiera bardzo dużo klasycznych elementów. Nie spotkamy tutaj niespodzianek albo chybionych udziwnień. Materiał Witchfyre potrafi zaintrygować tak, że ma się ochotę na więcej. Utwory są pełne mocy i odpowiedniego tradycyjnego metalowego klimatu. Trudno jest przejść obojętnie obok takiego dobrze przygotowanego owocu. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Wolfen - Evilution 2014 Pure Steel

Niemcy to naród wyjątkowo solidny, o czym przekonują też kariery licznych zespołów metalowych. Nierzadko bywa niestety tak, że z czasem ich płyty nie są już tak dobre jak wcześniejsze wydawnictwa z młodzieńczych lat, ale Wolfen jeszcze nie jest na tym etapie. Wręcz przeciwnie, muzycy z Kolonii zdają się przeżywać drugą młodość: zdarzyło im się bowiem popełnić trzy płyt w sześć lat, poczym zanotowali sześć kolejnych przerwy, by obecnie znowu z konsekwentną regularnością co kilkanaście miesięcy przygotowywać kolejne płyty. "Evilution" jest piątą z kolei i na pewno zainteresuje zwolenników siarczystego, ale nie pozbawionego melodii power i speed metalu z thrashowymi odniesieniami. Granie tego typu ma w Niemczech długą historię, by przypomnieć tylko dokonania Atlain, Helloween, Grave Digger, Rage czy Saint's Anger, jednak Wolfen kroczy z klasą śladami swych wielkich poprzedników i nie przynosi im wstydu. Do tego całkiem zgrabnie łączy różnorodne wpływy w urozmaicone, długie kompozycje - czasem ostre i surowe, jak łączący thrash ze speed metalem "Pure Culture", stricte thrashowy "Embodiment Of Evil" ze wstawką w stylu flamenco, a czasem bardziej melodyjne, przy których fan starego Helloween z rozrzewnieniem wspomni pierwsze płyty ekipy z Hamburga ("50 Dead Men", "Chosen One"). Znajdzie się też coś dla miłośników Running Wild i irlandzkich klimatów ("The Irish Brigade") oraz bardziej rozbudowanych, mrocznych kompozycji ("All The Remains Is Nothing"). I chociaż daje tu znać o sobie coraz częstsza bolączka współczesnych zespołów, tj. momentami syntetyczne, nienaturalne brzmienie perkusji, "Evilution" jako całość może się podobać. (4,5) Wojciech Chamryk Yes - Heaven & Earth 2014 Frontiers Records

Oczekiwanie na każdy nowy album studyjny Yes, niezależnie od konfiguracji personalnej zespołu to dla mnie rodzaj święta, ponieważ Yes od dekad stanowi dla mnie osobiście formację kultową, uwielbianą, pomnikową. Sądzę, że cześć, szacunek, który oddaję tej grupie nie jest nadużyciem, bo panowie z Yes od końca lat 60-tych przyczynili się do powstania w muzyce rockowej instytucji artystycznej. Oczywiście słuchacze, którzy być może nie zetknęli się do tej pory z twórczością bandu, zaczną

146

RECENZJE

się zastanawiać, jak to możliwe i za jakie zasługi. Argumentów można przytoczyć od groma. Oto niektóre z nich: Po pierwsze: zawartość dyskografii budzi głęboki szacun, 20 rejestracji studyjnych, 10 zaoferowanych w wersji "live", multum wszelkiej "maści" kompilacji i singli. Oczywiście są wykonawcy z większym dorobkiem, ale należy wziąć poprawkę na fakt, że każda premiera sygnowana logo "YES" to wydarzenie, a członkowie grupy nie zwykli produkować kolejnych tytułów w ilościach przemysłowych, jak to mają w zwyczaju pseudo gwiazdki muzyki pop, które nawet autorskie mruczando w kabinie prysznicowej uważają za wyczyn artystyczny, z którym należy zapoznać tak zwaną publikę. Daleki jestem od tego, żeby tworzyć wokół pozycji dyskograficznych Yes nimb "świętej doskonałości", ale fakty są takie, że wiele wydawnictw z ich szyldem zajmowało fachowe fora dyskusyjne od zawsze, także współcześnie chcąc poszukać recenzji wczesnych albumów wystarczy nacisnąć odpowiednie miejsce na klawiaturze komputera, a niezależnie od języka naszym oczom ukaże się cała paleta tekstów, niektóre z nich wręcz "rozbierają" poszczególne kompozycje na czynniki pierwsze. Po drugie primo, jak można usłyszeć w jednym z kabaretów, artyści tworzący pierwotny skład Yes to guru rocka, no bo kto przy zdrowych zmysłach zakwestionuje klasę gitarzysty Steve'a Howe, albo jakość gry basisty Chrisa Squire, a klawiszowiec Rick Wakeman to artysta instytucja, natomiast perkusista Alan White mógłby pretendować do tytułu "profesora tytularnego", biorąc pod uwagę jego umiejętności w "obsłudze" różności perkusyjnych. A Jon Anderson? Facet, który operuje głosem określanym jako falset i bez którego brzmienie Yes wydawało się do tej pory niewyobrażalne. Po trzecie: panowie przez wiele lat stanowili zgrany team, wokół którego krążył tak zwany "team spirit" czyli chemia, ulotny pierwiastek stosunków interpersonalnych, który czasami pozwala "przenosić góry". Po czwarte: Zdecydowana większość albumów Yes to klasyki, Himalaje artyzmu i sztuki muzycznej, kunsztu wykonawczego, pionierzy rozwiniętej progresji, rocka symfonicznego, art rocka, autorzy suit, które na trwałe zapisano złotymi zgłoskami w historii rocka, bo któż nie zachwyca się "Close To The Edge", "Gates Of Delirium" czy "Topograficznymi Oceanami". O tym zespole powstały całe książki omawiające analitycznie twórczość i jej wpływ na środowisko artystyczne (przykładowo "Yes - cudowne opowieści", Dan Hedges). Po piąte: "yessowski" styl jest bardzo charakterystyczny, wręcz unikalny. Posłużę się w tym miejscu krótką jego definicją: "Głębokie brzmienie, oparte na skomplikowanych harmoniach, złożonych rytmach oraz wirtuozerii warsztatowej". (źródło: Wikipedia). Kwintet Yes od początku swojego istnienia nie wydawał płyt słabych, a wiele ponadczasowych, wybitnych lub bardzo dobrych. Pamiętam, jak w epoce "walenia w czambuł" dorobku ambitnego rocka, głównie przez znających dwa

akordy "na krzyż" punkowców, Anderson i spółka ugięli się i nagrali album stanowiący zakręt w stronę bardziej komercyjnego podejścia do rockowej materii, a mam tutaj na myśli dysk "90125" z roku 1983, z którego pochodzi mega przebój "Owner Of A Lonely Heart", dosłownie "zarżnięty" medialnym nożem przez rozgłośnie. Włączasz radio - stacja "A, B, C….X,Y,Z", o dowolnej porze dnia "leci" "Owner…", redaktorzy "X,Y,Z" rozmawiają w eterze o…"Owner...", prasa pisze o... "Owner…", oczywiście lista przebojów w remizie strażackiej w miejscowości Kurze Dupy, pierwsze miejsce od wieczności "Owner..", otwierasz lodówkę, o kurde... "Owner...". I jak tutaj kolokwialnie pisząc "nie wylać dziecka z kąpielą" czyli najprościej mówiąc nie ukatrupić wprawdzie banalnej, ale melodyjnej piosenki. Nucili to wszyscy jako pozycję obowiązkową. Dlatego po pewnym czasie większość sympatyków grupy reagowała na te dźwięki z obrzydzeniem. Całe szczęście, że zbolałe serca fanów reanimowały dwie perełki "Changes" i przepiękne "Hearts", ignorując wycieczkę na dyskotekę kolegów z Yes. Takie były czasy, a potem ukazał się wywołujący chwilami ostry ból zębów "Union" (1991), słaby "Big Generator" (1987) i wydawało się, że przyjaciół formacji nic gorszego już spotkać nie może. Słusznie, gdyż następne publikacje dyskograficzne przywróciły nadzieję na powrót do Złotej Ery. Ku zaskoczeniu wielu słuchaczy rockowe dinozaury postanowiły zrobić sobie przerwę. Dziesięć lat milczenia! Jedno, co docierało do fanów, to echo konfliktów, pomówień i niesnasek, głównie na linii Anderson - Squire. Powodem była chęć wznowienia działalności zespołu, ale bez wokalisty, który nie mógł się przyłączyć do, początkowo, koncertowego projektu, ze względu na stan zdrowia. Panowie w białych rękawiczkach wyeliminowali Jona i pojechali w trasę z innym facetem przed mikrofonem, z kanadyjskiej formacji "Mysery", Benoit David. Rys powstałych w wyniku nieporozumień nie dało się zaklajstrować i tym sposobem zmienił się skład Mistrzów. Nie będę rozdrabniał się w opisie złośliwostek między muzykami, ale pewnik po nich był jeden, Yes dokonał korekty personelu. Czy dzisiaj, po edycji nowego wydawnictwa "Heaven & Earth" mamy do czynienia z prawdziwym obliczem artystycznym grupy? Moja subiektywna opinia brzmi, nie! Pierwszym czynnikiem, nad którym się zastanawiam, to dwóch innych członków zespołu, starynowy klawiszowiec Geoff Downes, któremu niestety daleko do klasy Wakemana, i który ma zupełnie inne spojrzenie na rock progresywny, czego wyznacznikiem jest działalność supergrupy Asia. Downes skłania się ku bardziej przebojowym frazom, mniej u niego inspiracji muzyką klasyczną, uboższe brzmienie, mniej urozmaicona gra, co znalazło niestety swój wyraz na ścieżkach nowego "rozdania" dźwięków. To wprawdzie moje własne odczucia, ale zagrywki Downesa w pewnym sensie denerwowały moje poczucie estetyki nadmierną prostotą i taką, nie wiem czy to właściwe określenie, jarmarcznością. Chwilami wydaje mi się, że frazy syntezatorowe pasują bardziej do, może zbyt krytycznie, jakiegoś cholernego, plastikowego i miauczącego disco polo!!! Z tego powodu nie cenię zbytnio dokonań bandu Asia, w którym wymieniony keyboarder odgrywa w zakresie kształtu programu muzycznego istotną rolę, mimo tego, że skład Asi tworzą rzeczywiste tuzy rocka. Drugi

element, który mi przeszkadza to nowicjusz Jon Davison. Nie dlatego, że partoli niemiłosiernie partie wokalne, bo takiego zarzutu postawić mi nie wolno z dwóch przyczyn, mianowicie Davison śpiewa na mój amatorski odsłuch całkiem przyzwoicie, a po drugie nie posiadam stosownych kompetencji, żeby obiektywnie ocenić jego warsztat wokalny. Ale do tej pory dla mnie aksjomatem artystycznym w Yes był śpiew, barwa głosu, maniera wykonawcza Jona Andersona. To był zawsze właściwy człowiek na właściwym miejscu. Trudno mnie zaliczyć do fanów ortodoksyjnych, ale w zasadzie nigdy nie pogodziłem się z faktem rezygnacji w Yes z umiejętności i talentu Andersona. On generował także emocje, piękno, był niepodrabialny, jedyny w swoim rodzaju i tak pozostanie do wieczności. A co z tego, że nowy nabytek posiada do złudzenia podobny tembr, takie same imię, naśladuje jak przyspawany sposób śpiewania poprzednika, a wszystkie wysiłki kończą się fiaskiem. To nie jego wina, po prostu nikt i nic nie jest w stanie zmienić tej sytuacji, tylko ewentualny powrót starego, dobrego wokalisty. Basta! Stąd od momentu ukazania się informacji o zamiarach nagrania przez Yes nowego albumu, byłem sceptyczny co do efektów. Moje strachy wzmocnili ci, którym było dane przesłuchać fragmenty z tracklisty przed ukazaniem się dysku na rynku, którzy twierdzili, że daleko tej płycie do klasy dzieł, na kanwie których zespół zbudował swoją sławę i autorytet. Daleki jestem od uprzedzeń, ale ze smutkiem muszę potwierdzić używając eufemizmu, że dawny Yes odszedł, mam nadzieję, że tymczasowo, w niebyt twórczy. Niejako z poczucia obowiązku przedstawię krótki rys zawartości "Heaven & Earth". Jedno, co pozostało klasowe to motyw graficzny i jego wykonanie, ale nic w tym dziwnego, ponieważ odpowiedzialność za artwork ponosi od zawsze Roger Dean, nadworny plastyk zespołu. On dobrze wie, jakie składniki należy uwypuklić tak, aby każdy bez ryzyka pomyłki patrząc na okładkę skierował swoje myśli w kierunku dzieł Yes. Ale to przecież muzyka "gra pierwsze skrzypce". Album zawiera nieco ponad 51 minut muzyki, podzielonej na osiem nagrań. Tak się przypadkowo składa, że w moim mniemaniu najlepsze, co przydarzyło się na płycie to jej otwarcie "Believe Again" i zamknięcie "Subway Walls", oba najdłuższe w zestawie. Ale nie to jest oczywiście ich zaletą. Ale po kolei. Yes zaprezentował na nowej płycie…, no właśnie, co? Na pewno nic, co chociaż chciałoby w porywach być podobne do dawnego, starego, dobrego Yes. No, ok., do tego nie można mieć pretensji, należy iść z duchem czasu i realizować nowoczesne idee, także w muzyce rockowej. Problem w tym, że nowy album nie ma także wiele wspólnych cech z szeroko rozumianą nowoczesnością, ponieważ pomysły twórcze wygrzebano chyba z jakiegoś starego, pokrytego pajęczynami kufra. Nie jest to także, nawet spoglądając bardzo życzliwym okiem, rockowa progresja bądź inny gatunek rocka. W jakie szambo wpakował się zatem ten zasłużony zespół? Nie przychodzi mi nic innego do głowy, jak miałki, prościutki, żeby nie powiedzieć prymitywny pop, wyprany z emocji, skonstruowany bez wyobraźni w oparciu o zgrane patenty, bez choćby cienia jakiejś kreatywności, chęci stworzenia czegoś nowego albo twórczej transformacji starego. Serce boli, ale taka jest prawda. Śmiem twierdzić, że to największy niewypał w historii tego bandu. Bo gdyby pozostać przy tezie, że


mamy do czynienia z dźwiękami o proweniencji popowej, to szukamy przykładowo choćby szkicu jakiejś udanej melodii. Nic z tych rzeczy, każda sekwencja dźwięków tego albumu, "wyfruwa" z naszego umysłu natychmiast po jej wysłuchaniu. Zapominamy o niej szybciej, niż trwała w rzeczywistości. Gdzie tutaj szukać pozytywów? Obciachem byłoby wskazywanie biegłości instrumentalnej wykonawców, bo dla panów z takim doświadczeniem i charyzmą to mus. Obowiązek zawodowy. Dlatego wyławianie z tego muzycznego bełkotu skrawków partii solowych, które w naciągany sposób mogłyby zostać zaakceptowane jest nieporozumieniem. Nawet w najczarniejszych myślach nie przyszłoby mi do głowy, że Yes nagra takie badziewie. Miało być święto, a uczestniczymy w stypie. Po wystartowaniu dysku z odtwarzacza płynąc zaczynają spokojne, naiwne, jednostajne, monotonne tony, bez jakiejkolwiek próby urozmaicenia ich biegu, przełamania tej nudnej jednorodności. Z każdego kąta pachnie stęchlizną. W jednym z wywiadów producent Thomas Baker powiedział, że ten album to powrót kwintetu do dni chwały. Jak tak mają wyglądać powroty do klasyki, to ja dziękuję, wysiadam z tego tramwaju. The opener "Believe Again" z trudem, bo z trudem, ale można ścierpieć, choć do przyjemności w obcowaniu z tym utworem dzielą nas lata świetlne. Chwilami wyłazi z niego jakaś miękka pościelówa, Davison staje "na głowie" aby z detalami skopiować Andersona. Nie wiem, czy taki miał prikaz, ale w partii wokalnej nie ma za grosz osobowości nowego singera. Jeżeli nowy Jon chciał odegrać rolę sklonowanej w Szkocji jako pierwszej na świecie owieczki Dolly, to z zadania wywiązał się znakomicie. Ale Squire - Howe - White nie chcieli wynająć tzw. "słupa", który pozoruje wokalistykę poprzednika, bądź co bądź wybitnego artysty. Mózg się lasuje, gdy odbiorca słyszy tanie zagrywki syntezatorowe Downesa. Brzmi jak disco polowa ekipa Bayer Full na wiejskim weselu. Tylko poczekać trochę, a w powietrzu zaczną fruwać sztachety. A od pozycji z numerem dwa, wierzyć się nie chce, jest jeszcze gorzej. "The Game", pop bez wyrazu, własnej tożsamości. Kiczowata melodyjka, jakieś mruczando w tle, gitarka "bez jaj", perkusista odwala swoją robotę jak ktoś zatrudniony na zlecenie, a klawisze pożal się boże. Kolejny kawałek "Step Beyond", dziecięca pioseneczka przedszkolaków z grupy "Biedronek" w mieście X. O pomstę do nieba woła występ instrumentów klawiszowych, miauczących jak stado kotów w marcu. Czy wykonawca pomyślał, że słuchacze to gromada psów Pawłowa, którym wystarczy takie bezbarwne "pitolenie", aby wrócili wspomnieniami do sztuki Ricka Wakemana i oderwali się od rzeczywistości. Kryzys pogłębia durnowaty refren. "To Ascend" ma strukturę rozmytej, upośledzonej ballady. Nadaje się być może jako marketingowa zagrywka w centrum handlowym w czasieużyję modnego ostatnio słowa- shoppingu. Kolejny knot "In A World Of Our Own", banalna piosenka w rytmie hopsasa, hopsasa, chyba dla dzieci tańczących w kółeczku. Żałośnie w tym kontekście brzmią próby Steve'a Howe ozdobienia jej konstrukcji akustyczną partią gitary. Dla dorosłych w tym momencie przydałby się Jerzy Stuhr z filmu "Wodzirej" Feliksa Falka, pół litra na stół, śledzik, Panie i Panowie dawaj w tany. Kończ pan, wstydu oszczędź! Traktując to motto poważnie, nie będę się dalej znęcał na nowym "dziełem" Yesów. Wspomnę tylko, że

jedynym promykiem nadziei jest kończący ten zestaw "Subway Walls", nawiązujący częściowo do progrockowych wzorców. Bachowskie, orkiestrowe intro na klawiszach wprowadza nastrój powagi, odcinając się od reszty tej zbieraniny. Ku zaskoczeniu wymęczonego słuchacza, zespół dobitnie udowadnia, że nie stracił blasku w tworzeniu solidnych, złożonych, wielowymiarowych kompozycji. Kontrastujące partie solowe gitary, organów, ożywiona i pobudzona z marazmu perkusja rozwieszają w przestrzeni wielobarwne krajobrazy. Przemyślane przejścia z jednej strefy dźwięków w następną, różnorodność rytmiczna, brzmienie, klimat skupione w dziewięciu minutach pozostawiają słuchacza z rozdziawioną gębą. A jednak można! Ale zaraz nadchodzi namolne pytanie, dlaczego tak słabowite są pozostałe składniki tej gorzkiej mieszanki. Jeden utwór nie ratuje w żadnym wypadku jakości całego materiału, ale daje przynajmniej nadzieję na przyszłość. Wprawdzie stare przysłowie mówi: "Nadzieja matką głupich", ale cóż innego pozostaje fanom Yes. Może za wcześnie, aby mówić o zgonie pacjenta o nazwie Yes. NFZ nie zrefunduje rehabilitacji, ale może "jednostka chorobowa" sama się zrehabilituje. Nic tylko czekać! Mam problem, bo kupiłem płytę Yes w ciemno. Robiłem tak zresztą, jeśli chodzi o tę firmę, od lat i teraz nie wiem, co mam dalej zrobić. W tej chwili w moim umyśle kiełkują pomysły dwóch rozwiązań. Pierwsze rodem ze starych dowcipów, podaruję dyskietkę bez okładek, ładna srebrna jest, teściowej jako antymagnetyczną podkładkę pod czajnik elektryczny najnowszej generacji. Albo schowam płytę głęboko i będę przed sobą udawał, że od czasu "Fly From Here" żadne nowe wydawnictwo Yes się nie ukazało. Oba wyjścia z niezręcznej dla mnie sytuacji są równie głupie! Cholera, co tu zrobić? Goodbye dear friends! Po tylu gorzkich jak piołun słowach, ocena nie będzie niespodzianką. (1) (Uzasadnienie: ostatnia część albumu "Subway Walls", jedyna, która spełnia wygórowane kryteria yessowskiego dzieła, zajmuje 9 minut z 51 minutowego programu, a to "pi razy oko" 1/6 całości, stąd "jedynka", w skali szkolnej pała) Włodek Kucharek

legendy. Dlatego nikt tu nie bawi się w jakieś rozbudowane aranżacje, nie epatuje technicznymi popisami czy wycyzelowanym brzmieniem. Ta płyta mogłaby więc spokojnie powstać tak w 1985 roku, zarówno co do samych kompozycji jak i ich brzmienia. Jest więc surowo, dynamicznie i dość melodyjnie od samego początku, z licznymi wejściami gitary prowadzącej i solówkami, czasem nawet, jak w "El Reino De La Verdad", inspirowanych klasyką - w sensie muzyki poważnej, albo z brzmieniem syntezatora gitarowego w "Jaque El Rey". Są też unisona gitar, ładne melodie, co szczególnie uwidacznia się w balladowych fragmentach, ale generalnie jest ciężko, momentami nawet mrocznie, dzięki ścianie gitar i syntezatorów w "Demonioracia" czy riffowaniu w "Sentado Frente Al. Espoejo". Najefektowniej wypadają jednak te szybkie, rozpędzone i dynamiczne utwory w rodzaju "Metal Bats" - jedynego anglojęzycznego spośród 15 na tej płycie czy "En La Batalla", w których niski i szorstki głos Feijoo brzmi zdecydowanie najpełniej. Generalnie więc bez objawień, ale fani takiego grania na pewno będą usatysfakcjonowani. (4,5) Wojciech Chamryk

na kasetach: koncertowy, kojarzący się z Iron Maiden numer "Victory" Skelator oraz speed/thrashowy "Evil Night" hiszpańskiego Skull Bastards, dostępny z kolei tylko na kasetowej EP-ce. Za dawnych czasów tego typu kompilacje były też istną kopalnią utworów premierowych i "Compedium Of Metal Vol. 7" również spełnia tę rolę, dzięki mającemu ukazać się dopiero w październiku "The Tears Of Ishtar" łączącego heavy/doom metal z blackowymi naleciałościami Sacro Sanctus z Malty. Mamy też bootlegowe, dotąd nie wydane nagranie koncertowe doomowców z Doomshine ("Creation") oraz zamykające całość speed/thrashowe uderzenie Niemców z Blood Atonement, dotąd dostępne tylko na demo CD-R ("Blood Atonement"). Te perełki i rarytasy dopełniają utwory Hi-Gh, Attacker, Sacred Gate, Nomad Son i Stonegriff, z płyt wydanych przez Metal On Metal Records pomiędzy kwietniem a sierpniem ubiegłego roku może i znane niektórym, ale na pewno warte poznania przez dotąd nie kojarzących w/w grup. Tak więc powodów, by zafundować sobie tę kompilację za jedyne 6 Euro jest naprawdę sporo. (5) Wojciech Chamryk

Zombie Lake - Plague of the Undead 2013 Iron Shield

Po ponad dekadzie działalności nowojorsko-sztokholmski Zombie Lake wydał w końcu debiutancki album. Składa się na niego dziesięć autorskich kompozycji spod znaku thrash metalu, mającym w sobie również nieco z punku, speed czy też death metalu. Jak nietrudno się domyślić teksty są napisane w klimacie horrorów, co sugerują już tytuły utworów, jak np. "The Cemetery" czy też "Emperor of the Walking Dead". W klimacie grozy ma być utrzymana również muzyka - mroczne riffy, brudne brzmienia, złowieszcze krzyki i growle wokalisty Golema Missy. Nie jest to kawał bezmyślnego łojenia kompozycje są dopracowane i nie brakuje w nich smaczków (jak np. początek ww. "The Cemetery"). Brzmieniowo płyta nie jest spójna, można odnieść wrażenie, że była ona masterowana przez kilka osób w różnych studiach… Jednak efekt końcowy nie jest zły. (3) Rafał Mrowicki Compedium Of Metal Vol. 7

Zarpa - Bestias Del Poder 2014 Pure Steel

Zarpa od 11 lat nie zwalnia tempa, dzięki czemu dyskografia grupy powiększa się w tempie doprawdy imponującym. Najnowszy album "Bestias Del Poder" może nie jest dziełem na miarę wcześniejszych "Herederos De Un Imperio" czy "Infierno", ale wstydu zespołowi nie przynosi. Mamy tu bowiem podręcznikowy wręcz przykład archetypowego, old schoolowego heavy metalu. Vincente Feijoo, jedyny w tej chwili członek oryginalnego składu grupy, wspierany od lat przez trzech równie dobrych muzyków, wie doskonale na czym polega sekret sukcesu hiszpańskiej

2014 Metal On Metal

"Compedium Of Metal Vol. 7" to kolejna prezentacja zespołów polskowłoskiej Metal On Metal Records. Tym razem w tej muzycznej kuźni Jowita i Simone wykuli aż czternaście utworów. Na początek dostajemy kilka perełek, to jest dwa utwory Meliah Rage i Outrage z najnowszych, mających swą premierę równolegle z tą kompilacją albumów oraz utwory tzw. ekskluzywne, czyli niedostępne nigdzie indziej. Są wśród nich szwedzki Mortalicum z posępnym doom metalem/hard rockiem i dość już znany Arkham Witch w rozpędzonym "Beings Of Fire And Vengeance". Niewątpliwymi ciekawostkami są też utwory wydane wcześniej tylko

RECENZJE

147


Accept - Russian Roulette 20014/1986 HNE

Powodzenie idącego w bardziej komercyjnym kierunku przełomowego dla Accept LP "Metal Heart" nie mogło nie mieć wpływu na jego następcę. Tak więc siódmy album studyjny grupy nie brzmi może tak "amerykańsko" jak jego poprzednik, bo muzykom zależało na konkretnym, mięsistym brzmieniu, nawiązującym do albumów wydanych w latach 1981-83, ale jest przebojowo i nowocześnie. Niestety nie zawsze idzie to w parze z jakością poszczególnych utworów, bowiem nie brakuje na tej płycie utworów - wypełniaczy, wyraźnie odstających in minus nie tylko od acceptowych klasyków, ale też tych lepszych numerów z "Russian Roulette". Dlatego album jako całość jest nierówny i obok rewelacyjnego szaleńczego openera "T.V. War", mrocznego "Monsterman", udanie nawiązującego do dokonań AC/DC utworu tytułowego czy rozbudowanego "Heaven Is Hell" mamy też dowody pójścia na artystyczne kompromisy. Są nimi dość nijakie, brzmiące jak próba stworzenia z premedytacją lżejszego, typowego przeboju "It's Hard To Find A Way", "Another Second To Be" oraz będący chyba dowodem na zbytnie zapatrzenie w Rainbow "Man Enough To Cry". Mimo tego, że Udo Dirkschneider zdziera gardło jak zwykle, koledzy wspierają go w melodyjno/patetycznych chórkach, a Wolf Hoffmann jak zwykle wspina się na wyżyny swego kunsztu w gitarowych solówkach, to "Russian Roulette" po latach nieco rozczarowuje. W tegorocznym wznowieniu mamy trzy utwory dodatkowe: koncertowe wersje "Neon Nights", "Burning" i "Head Over Heels". Ich obecność może nieco zaskakiwać akurat na tym albumie, ale jeśli ktoś posiada wcześniejsze łączone dwupłytowe wznowienie "Balls To The Wall"/ "Staying A Life" Hear No Evil Records to łatwo zorientuje się, że są to utwory, które nie zmieściły się na tamtym wydawnictwie chociaż lepiej było dorzucić je jako bonus na album z 1983r., wtedy w jednym pudełku nabywcy mieliby komplet nagrań z "Staying A Life". Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk Accept - All Areas - Worldwide 20014/1997 HNE

Accept - Eat The Heat 20014/1989 HNE

W momencie wydania album ten wywołał spore kontrowersje i spotkał się z niezbyt przychylnym przyjęciem ze strony konserwatywnych fanów Accept. Powód był prozaiczny: to jedyna do momentu niedawnej reaktywacji grupy płyta zespołu, na której nie śpiewa Udo Dirkschneider. Zastępujący go Amerykanin David Reece - swoją drogą świetny, obdarzony charakterystycznym głosem wokalista - miał zapewnić grupie

148

podbicie światowych list przebojów, na co liczyli zarówno muzycy jak i bossowie z RCA Records. Udo stworzył więc z pomocą dawnych kolegów z zespołu materiał na LP "Animal House", firmowany nazwą U.D.O., zaś Wolf Hoffmann & Co. napisali lżejszy, już typowo komercyjny materiał. Jednak pomimo licznych niezłych utworów na "Eat The Heat" marzeń o wielkiej karierze nie udało się spełnić i zespół zamilkł na kilka lat, by ostatecznie w 1993r. powrócić z Udo w składzie. Przyczyn klapy "Eat The Heat" jest kilka. Na pewno decydujący wpływ na małe zainteresowanie tym LP miał nierówny materiał, w którym utwory doskonałe sąsiadują z nijakimi wypełniaczami oraz fakt totalnego zapełnienia ówczesnego rynku podobnie grającymi, znacznie w tym lepszymi, zespołami. Owszem, do dziś robią wrażenie mroczny "Generation Clash", rozpędzony "Hellhammer" czy balladowy, ocierający się o geniusz "Mistreated". Mogą się też podobać motoryczne "X-TC" czy "D-Train", jednak gdy sąsiadują z totalnie nijakimi "Love Sensation", "Prisoner" czy "Stand 4 What U R", to wszystko to się rozmywa i nie robi większego wrażenia, szczególnie na przypadkowym słuchaczu. Wadą "Eat The Heat" jest też jej długość, bo już podstawowa wersja winylowa z dziesięcioma utworami dłużyła się niemiłosiernie, a ten CD jest jeszcze dłuższy. Tegoroczna edycja Hear No Evil Records powtarza bowiem kompaktową oryginalną edycję z roku 1989, kiedy to srebrne płytki zawierały z zasady utwory dodatkowe, by zachęcać do ich kupna. Niestety "I Can't Believe In You" oraz "Break The Ice" to materiał na jednodwa przesłuchania, odstający od innych utworów na tej płycie. Znacznie lepiej brzmi kolejny bonus, krótsza wersja "Generation Clash", w momencie premiery dostępna na winylowych i kompaktowych singlach. Jako całość "Eat The Heat" jest jednak tylko ciekawostką dla fanów Accept i płytą dla tych, którym odpowiada muzyka zespołu, ale nie znoszą głosu Udo D.

RECENZJE

"All Areas - Worldwide" (w USA i Japonii znany jako "The Final Chapter") miał być i na długie lata pozostał swoistym pożegnaniem Accept z fanami i sceną. Jako całość jest to na pewno album słabszy od pomnikowego, nagranego w latach 80-tych japońskiego koncertu "Staying A Life", jednak ma też niezaprzeczalne plusy. Mamy tu przede wszystkim sporo utworów, które po latach przerwy wróciły do koncertowej setlisty Accept, z dynamicznym openerem "Starlight" czy "To High Too Get It

Right". Nie brakuje licznych utworów z promowanego wówczas LP "Objection Overruled", z singlowym "I Don't Wanna Be Like You", "Bulletproof", "Slaves To Metal" i "This One's For You". Równie chętnie zespół dopełnia też swe klasyki numerami z kolejnego albumu "Death Row", bo na drugim krążku tego zestawu live mamy nagrania z roku 1994. Tu wyróżnia się "Sodom And Gomorra" z Wolfem Hoffmannem cytującym w solówce "Taniec z szablami" Arama Chaczaturiana, nieźle wypadają też typowo acceptowy "The Beast Inside" oraz "Bad Habits Die Hard". Klasyki oczywiście też nie zabrakło, bo trudno wyobrazić sobie koncert Accept bez "Restless And Wild", "Metal Heart", "Fast As A Shark" czy "Breaker". Są też rzecz jasna wydłużone do kilkunastu minut wersje "Princess of The Dawn" i "Balls To The Wall", popisowo odśpiewany przez publiczność. "All Areas - Worldwide" w momencie wydania wydawał się płytą podsumowującą etap albumów "Objection Overruled" - "Death Row", po których wyszedł jeszcze "Predator" i jednocześnie dawał fanom nadzieję na ponowne zejście się najsłynniejszego składu formacji. Tak się jednak nie stało: grupa radzi sobie doskonale z Markiem Tornillo, Udo ma swoją solową karierę, zaś "All Areas - Worldwide" pozostał swoistą ciekawostką - nagraną w nieprzychylnych dla tradycyjnego metalu czasach przez Accept z jednym gitarzystą w składzie. Wojciech Chamryk

Acid Reign - The Apple Core Archives 2014/1990/1989/1988 Candlelight

Niewiele jest takich kapel, które traktowały muzykę jako zabawę, a jednocześnie których twórczość jest przygotowana niezwykle kunsztownie i profesjonalnie. Muzycy Acid Reign mieli tak bardzo dużo dystansu do siebie, że aż momentami chyba tracili samych siebie z oczu. Przy tak dużej dawce pozornej głupkowatości i braku powagi wydawać by się mogło, że Acid Reign był zespołem-żartem. Choć wydawać by się mogło, że blisko im było do Anthraxu, i pod względem muzycznym i pod względem satyrycznym, to jednak ten zespół nigdy nie był brytyjską odpowiedzią na to, co prezentowała kapela

Scotta Iana. W Acid Reign próżno szukać nonsensów w stylu hardcore' owych podrygów, nieporozumień w rodzaju "I'm The Man" i czapek-truckerek z pomazanymi daszkami. Choć Acid Reign wyraźnie robiło sobie jaja z siebie, z thrashu, z muzyki, to jednak równocześnie paradoksalnie prezentowali bardzo dojrzałe podejście do pisania kompozycji i wszechstronności swego stylu. Muzyka Acid Reign to Thrash Metal momentami bardzo ostro balansujący na granicy crossoveru. Mimo wyraźnych odchyleń w stronę wspomnianego crossoveru muzyka tej kapeli momentami była bardzo techniczna i urozmaicona pod względem złożoności kompozycji. Zwłaszcza późniejsze dokonania grupy, choć dalej nie tracą sarkastycznego i satyrycznego wydźwięku, to zdecydowanie zadziwiają swym kunsztem i artyzmem. W ich katalogu pojawiają się krótkie humorystyczne numery w stylu wyuzdanego "You Never Know (W.T.N.W.S.)" jednak obok nich stoją także takie kompozycje jak "The Fear" i "Freedom of Speech". Nawet w utworach, które są pozornie thrash metalowymi łupankami pojawiają się także motywy o wiele bardziej odmienne, a nawet można by rzec niespodziewane, w postaci niebanalnych przejść, wyróżniających się motywów i melodyjnych leadów. "The Apple Core Archives" jest kompletnym katalogiem dokonań tego brytyjskiego zespołu. Na trzech krążkach znajdują się praktycznie wszystkie wcześniej wydane utwory Acid Reign, a także kilka, które wcześniej nie były publikowane. Niektóre z nich, tak jak demówka "Moshkinstein Demo" został ponownie zremiksowane. Oryginalne wydawnictwa Acid Reign miały tak kiczowate okładki, że aż w złym smaku i z brakiem polotu. Były wręcz apoteozą brzydoty. Bardzo możliwe, że odstraszały one potencjalnych nabywców, w tym także fanów gatunku, przed zapoznaniem się z zawartością merytoryczną nagrań. A okładki były bardzo mylące, bo w środku czekały bardzo udane thrashowe arie. W skład "The Apple Core Archives" wchodzą trzy płyty - "Moshkinstein", "The Fear" oraz "Obnoxious". Najbardziej barwną płytą w tym zestawie jest płyta numer jeden zawierająca całą EP "Moshkinstein" oraz całą furę bonusów. Lećmy jednak po kolei. Album otwiera jeden z najlepszych utworów w dorobku Acid Reign - "Goddess". Brzmienie jest cudowne, gitary mają bardzo organiczny dźwięk, przypominający nieco miks Morbid Sainta na "Spectrum of Death" ze wczesnym Xentrix. Mimo to wszystkie instrumenty, w tym także gitara basowa oraz centralki, są dobrze słyszalne. Szybki speed/thrash z równie szybką co melodyjną solówką - ot, taki brytyjski Laaz Rockit. Drugi w kolejności "Suspended Sentence" jest bardzo smaczną thrash metalową marszrutą poprzez mozolną galopadę wprost w objęcia istnych ekstremalnych połamańców. Jednym z wyraźnych punktów na tym albumie jest utwór instrumentalny, który jako swoiste przymrużenie oka, nosi tytuł "Freedom of Speech". Pomysły na riffy zostały w nim bardzo umiejętnie zaaranżowane i zaplanowane. Rozmach kompozycyjny nie opuszcza Acid Reign aż do końca trwania utworów z


"Moshkinstein". Ponad siedmiominutowy "Motherly Love", którego warstwa liryczna została zainspirowana genialnym filmem Psycho II, stanowi monumentalny thrashowy pomnik. Utrzymany w średnim tempie "Respect The Dead" w nieoczywisty sposób łączy ze sobą rachityczny thrash z punkowymi wpływami i nieco doomowym nalotem, który jest spotęgowany przez tą specyficzną produkcję dźwięku. Oprócz utworów z oryginalnego albumu, na "Moshkinstein" znalazły się numery z demówki "Moshkinstein Demo" z 1987 roku (w tym "Bullyboy/Lucifer's Hammer", który pięknie pokazuje kontrast między beztroskim crossoverem a ponurym monumentalnym thrashem), dwa utwory live z EP "Humanoia" oraz nagrania "Amnesiac", "Magic Roundabout", "The Argument" i "Sabbath Medley", które zostały wydane w 1991 roku na składance "The Worst of Acid Reign". Te dodatkowe utwory to prawdziwe smaczki. "Amnesiac" jest czterdziestosekundowym nagraniem z próby, na którym wokalista H rozpaczliwie stara się przerwać swoim kolegom granie nowego utworu słowami "Stop, stop - I don't remember the words!". Dużo śmiechu i typowo garażowego klimatu. "Magic Roundabout" jest thrashową wersją motywu przewodniego programu dla dzieci o tym samym tytule, który leciał swojego czasu na BBC One a "The Argument" jest nagraniem pewnej dyskusji zespołu z sali prób. "Sabbath Medley" jest zlepkiem coverów Black Sabbath. Mamy tutaj "Symptom of the Universe", "Into The Void", "Electric Funeral", "Black Sabbath" i "Paranoid". Następną płytą z paczki jest "The Fear", będący pierwszym długogrającym albumem brytyjskich thrasherów. Na tym albumie wpływy crossoverowe są już w pełni widoczne w twórczości Acid Reign. Sama forma utworów także uległa rozwojowi, idąc nieco w stronę amerykańskich klasyków agresywnego thrashu. Na "Reflectionf of Truth" wybrzmiewa Slayer w stylu "Angel Of Death" przeplatający się z patentami rodem z Nuclear Assault i Anthrax. "Insane Ecstasy" to motywy w stylu VioLence, które spokojnie dają radę w sąsiedztwie tych, o które można by było posądzić Wehrmacht lub D.R.I.. W "Humanoia" możemy zaobserwować zderzenie Anthrax z brytyjskimi kolegami Acid Reign z Anihilated. Ponury "Life In Forms" pokazuje, że Acid Reign, choć na ogół ich domeną jest dowcip i szydera, to także potrafią pisać utwory o poważnych i smutnych przemyśleniach. Walcowate riffy w stylu Sacred Reich spotykają się tutaj z melodyjnymi i epickimi leadami, by potem zaatakować bezkompromisową thrashową sieką. Dość podobne kompozycje w tym samym czasie tworzył także Tankard na swoich płytach. Za to pojawiający się po nim "All I See" to szybka thrash metalowa inba jak u Nuclear Assault. Utwór tytułowy to kolejna wariacja na temat Slayera, tak jak to robił swojego czasu Hobbs' Angel of Death czy Infernal Majesty, zabarwiona nieco na modłę Evildead i mniej technicznych utworów Dark Angel. Oprócz dziewięciu utworów, które pierwotnie pojawiły się na tym albumie, na krążek zostały wrzucone także utwory z "The Fear Demos" oraz wersja utworu "Humanoia" z EPki z 1989 roku o tym samym tytule. Trzecią płytę stanowi "Obnoxious". Drugi album długogrający Brytyjczyków miał bardzo trafną nazwę. W końcu cała jego okładka była neonowo-różowa i wyglądała jak okładka jakiegoś albumu popo-disco. Była brzydka, nieprzyjemna i wręcz obraźli-

wa. Zawartość jednak, tak jak w przypadku poprzednich dokonań Acid Reign, była niewspółmiernie fantastyczna. Zespół ciągle się rozwijał, co słychać od samego początku albumu. Płytę otwiera "Creative Restraint", który jest typowym owocem późnego thrash metalu z przełomu dekad. W tym utworze łączą się stare, staro szkolne motywy, z bardziej nowoczesnymi patentami. Basowe intro w "Joke Chain" prowadzi do gitarowego unisono, które przeradza się w trochę pogmatwany, synkopowany riff na modłę Voivod. Po tak eklektycznym początku następuje lawina łomotu gitarowego, która miesza pokręcone riffy z szybkimi thrashowymi tremolo. "Thoughtful Sleep" jest masywną kompozycją o bardzo głębokim wydźwięku. Utwór jest narastającą frustracją nastoletniego chłopca, który powoli "dojrzewa" do popełnienia samobójstwa. Nie znajduje oparcia w rodzicach i czuje się przez nich porzucony. Pod względem muzycznym, w tym utworze znajdziemy praktycznie wszystko - wstawki akustyczne, tremola, thrashowe połamańce, a także techniczno-progresywne motywy. Acid Reign tutaj w ogóle nie przypomina tego, do czego nas zdążył wcześniej przyzwyczaić. Na płycie ponadto znalazły się aż dwa utwory trwające więcej niż dziewięć minut. Jest to coś niezwykłego jak na zespół, który ostro randkował z crossoverowymi klimatami. Najdłuższy z tych numerów - "Phantasm" rozpoczyna się klimatycznym intro przechodzącym w thrash metalowego ścigacza na piątym biegu. Kompozycja następnie ulega załamaniu i zupełnie zmienia swój klimat. W ten sposób bardzo sprawnie Acid Reign przygotował dychotomiczny utwór, w którym jedna sytuacja jest opisywana przed dwie zupełnie inne osoby. Acid Reign nie pozbył się całkowicie utworów w klimatach crossoverowych, do których na "Obnoxious" należy "You Are Your Enemy". Ponadto w utworach pojawiają się chórki typowe dla kapel thrashowo-crossoverowych. Świetnym dodatkiem jest punkowy wręcz cover "Hangin' On The Telephone". Oprócz niego w bonusach wylądowała także reszta utworów z "The Worst of Acid Reign" i z EP "Humanoia", które nie zmieściły się na poprzednich krążkach oraz "A Mother's Love" z 2011 roku zespołu Satanika, w którym gościnnie wystąpił wokalista Acid Reign. Za dwanaście funtów mamy paczkę zawierającą całą dyskografię jednej z ważniejszych kapel thrash metalowych z Wysp. To prawdziwa metalowa uczta. Jest w muzyce Acid Reign cos takiego, co sprawia, że zdecydowanie im bliżej było do amerykańskiej sceny thrash metalowej. Ten zespół zwyczajnie nie brzmi jak thrash metal z Wysp, zwłaszcza na dokonań nagranych po "The Fear" włącznie. Najbliżej im było do Lawnmower Death i Anihilated, a i to nie zawsze. Jednak jest to zupełnie inne podejście do thrashu niż to, które prezentował Onslaught, Xentrix, Toranaga czy Sabbat. Muzyka Acid Reign to bardzo wiele odcieni thrashu, dzięki czemu ten zespół stanowi barwny punkt na mapie metalowej sceny. Aleksander "Sterviss" Trojanowski Astharoth - Gloomy Experiments 2009 MetalMind

Techno thrash jakoś nigdy nie cieszył się w Polsce dużym zainteresowaniem, zarówno ze strony fanów jak i muzyków. Owszem, mieliśmy "Epidemie" Turbo czy serię kilku LP's Wilczego Pająka/Wolf Spider, jednak rodzime

kapele zdecydowanie preferowały ostrzejsze i brutalniejsze dźwięki. Jednym z chlubnych wyjątków od tej zasady był jednak Astharoth. Kwartet z Bielska Białej szybko stał się swoistą sensacją polskiej sceny, i to nie tylko z racji posiadania w składzie gitarzystki Doroty. Grupa zaimponowała raczej fanom metalu nie tylko świetnymi, emanującymi energią koncertami, ale też poziomem kompozycji i sporymi umiejętnościami technicznymi. Dlatego też nagranie przez zespół płyty, nawet w ówczesnych, siermiężnych i nieporównywalnych z dzisiejszymi, czasach, było raczej przesądzone. Utwór z kompilacji "Metalmania '89" tylko zaostrzył apetyty, aż doczekaliśmy się autorskiego wydawnictwa Astharoth. Niestety, z racji ówczesnej polityki MMP "Gloomy Experiments" oficjalnie ukazała się, najpierw nakładem Metal Master Records, a później Poko Rekords, tylko na Zachodzie, stając się w Polsce wydawnictwem niezwykle poszukiwanym i deficytowym. Lukę tę zapełniła dopiero oficjalna wersja CD sprzed pięciu lat, wzbogacona o liczne materiały bonusowe. Podstawą jest jednak "Gloomy Experiments". Płyta ta zachwyca również po latach, bo tak grającego zespołu w Polsce nie mieliśmy - ani wtedy, ani tym bardziej obecnie. Co ważne, nie ma mowy o przeroście formy nad treścią, bo wszystkie odjazdowe partie czy rytmiczne łamańce idealnie współgrają ze strukturami poszczególnych kompozycji ("Gloomy Experiments", "Tool Of Crime"). Nie brakuje też bardziej szaleńczych, typowo thrashowych przyspieszeń ("Speed Of Light", "Good Night My Dear"), z kolei "Obsession" to bardziej melodyjne, a instrumentalny "Amnesia" balladowo - zakręcone granie. Zespół jednak krótko po wydaniu płyty przeniósł się do… San Francisco. Uniemożliwiło to jakąkolwiek promocję "Gloomy Experiments" na polskim czy zachodnim rynku, z kolei w USA lat 90tych koniunktura na thrash, zwłaszcza na tak zaawansowany technicznie, już opadała. Grupa nagrała więc tylko serię kilku demówek w latach 1990-1994, by w końcu się rozpaść. Szkoda o tyle, że ten materiał, jeszcze bardziej kojarzący się z mistrzami pokroju Voivod i ich śmiałymi eksperymentami, śmiało mógł stać się drugim albumem Astharoth. Dobrze przynajmniej, że po niskonakładowej, trudno dostępnej kompilacji sprzed kilku lat, utwory te trafiły na reedycję "Gloomy Experiments" - jednej z najlepszych płyt w historii polskiego metalu.

Book Taliesyn" wydano również w wersjach oryginalnych, monofonicznych. W ten sposób "Hard Road: The Mark 1 Studio Recordings 1968-69" rozrósł się do pięciopłytowego boxu. Z tej trójki krążków najbardziej osłuchanym przeze mnie był debiutancki album Deep Purple, "Shades of Deep Purple". W mojej pamięci najbardziej pozostały mi trzy utwory "Hush", "Help" i "Hey Joe". Tak zgadza się, dysk ten pozostał w pamięci dzięki coverom. Jednak te przeróbki są wyśmienite, między innymi dzięki temu, że niosą już charakter zespołu. Pozostałe utwory to mieszanka głównie rocka i hard rocka. Oczywiście odnajdziemy inne inspiracje, większe lub mniejsze wpływy bluesa, funky, progresywnego rocka czy muzyki poważnej, itd. Całość utrzymana jest w klimatach swojej epoki tj. lat sześćdziesiątych. Nie bez problemu wyłapiemy także dialog gitary i Hammondów, który to na zawsze zostanie symbolem tego zespołu. Deep Purple od początku ma jasne spojrzenie na muzykę, także autorskie kompozycje mają swoją wartość. Z debiutanckiego albumu wyróżniłbym dwie "Mandrake Root" i "Shadows". Chociaż "Prelude: Happines" inspirowany dokonaniami Rimskiego-Korsakowa też zasługuje na wyróżnienie. Niestety połączony jest z "I'm So Glad" - mimo że to cover - co nie jest szczęśliwym rozwiązaniem. Z albumu "The Book Of Taliesyn" zapamiętałem również cover "Kentucky Woman" oraz mocny, instrumentalny "Wring That Neck". Ten ostatni zdradzał już to, co miało nastąpić z początkiem lat siedemdziesiątych. Na tym albumie jest jeszcze parę przeróbek innych wykonawców, ale żadne z nich nie jest warte dłuższego omówienia. Nawet "River Deep, Mountain Haigh". Generalnie krążek ten różni się aurą, która jest inna niż ta na debiucie i preferuje bardziej progresywne i klimatyczne brzmienia. O czym mocno świadczą "Shield" czy "Anthem". Trzeci album w składzie z Rod'em Evans'em i Nick'iem Simper'em to najmniej znana przeze mnie muza. Generalnie album dobrze się zaczyna mocno rockowym "Chasing Shadows" i dobrze się kończy progresywnosymfonicznym "April". W środku krążka bywa różnie, raz gorzej ("Lalena"), raz lepiej ("The Painter"). Ale ciągle to styl i klimat pierwszej odsłony Deep Purple. "Hard Road: The Mark 1 Studio Recordings 1968-69" pokazuje nam nie tylko początki rockowego klasyka ale to, że muza końca lat sześćdziesiątych jest warta poznania.

Wojciech Chamryk

\m/\m/

Deep Purple - Hard Road: The Mark 1 Studio Recordings 1968-69

Iron Man - The Passage/Generation Void

2014 Parlophone

2014/1999/1994 Shadow Kingdom

Nawet nie wiecie jak bardzo się ucieszyłem gdy usłyszałem o tym wydawnictwie. Po pierwsze MK I to dla mnie najmniej znany okres Deep Purple. Po prostu bardzo rzadko sięgam po te albumy. Po drugie tym razem, pierwsze trzy albumy, przygotowano z dużym smakiem i rzetelnością. Wszystkie nagrania remasterowano, dodano bonusy, a "Shades of Deep Purple" i "The

Pamiętam, że te 20 lat temu premiera tej kasety była na naszym rynku swoistą ciekawostką. Doom metal był wówczas dość popularny, nie brakowało udanych płyt z tego nurtu, ale fakt, że taką muzykę - i to naprawdę z klasą - grają ciemnoskórzy muzycy, było swoistą sensacją. Teraz takie połączenia nikogo już nie dziwią, a drugi album Iron Man doczekał się kolejnego wznowienia, zna-

RECENZJE

149


Klasyki Led Zeppelin a heavy metal W zeszłym roku Jimmy Page zapowiedział wznowienia płyt Led Zeppelin w wersjach z odświeżonym brzmieniem, z dodatkowymi utworami i w specjalnych edytorskich wersjach. Jak obiecał tak i zrobił. Do tej pory mogliśmy cieszyć się pierwszymi trzema albumami, a za niedługo następnymi krążkami "IV" i "Houses of the Holy". Page wykonał benedyktyńską pracę, remasterując wspomniane płyty na podstawie oryginalnych analogowych taśm. Audiofile będą w "siódmym niebie/piekle" (wybierzcie sobie sami). Bardzo wiele czasu poświęcił również na wyszukaniu w wszelkich archiwach dodatkowych nagrań z dawnych czasów. W ten sposób - w wersji deluxe edition - do każdej odświeżonych płyt, gitarzysta Led Zeppelin, dołączył bonusowy krążek z nieznanymi utworami lub w wersjach różnych od tych, które tak doskonale znamy. Do "jedynki" dołączony został koncert z paryskiej "Olympii", z 10 października 1969 roku. W tym czasie kapela była w fenomenalnej kondycji, więc możemy delektować się wspaniałym wykonaniem ich dziewięciu klasycznych utworów. "Dwójka" w wzbogaconej wersji ma krążek z ośmioma utworami w wersjach wcześniej niepublikowanych z różnych sesji nagraniowych, wliczając w to nigdy niewydany kawałek "La La". Zaś do "trójki" dołączono dysk z dziewięcioma numerami, w wersjach innych niż te z albumów. Są wśród nich też trzy wcześniej niepublikowane kompozycje: "Jennings Farm Blues" (instrumentalny wstęp do "Bron-Yr-Aur Stomp"), "Bathroom Sound" (instrumentalna wersja "Out On The Tiles") oraz miks dwóch bluesowych klasyków, "Keys To The Highway/ Trouble In Mind". Tak jak nagrania "live" dołączone do pierwszego albumu bardzo mnie usatysfakcjonowały, tak te z pozostałych bonusowych dysków lekko mnie rozczarowały. Powiem szczerze nie znalazłem wśród nich niczego wartościowego. Jak jestem łasy na wszelkie nieznane czy nigdy niepublikowane nagrania, tak w tym wypadku zaoferowane "skarby" sprawiły zawód. Ciekaw jestem, czy bonusy do albumów "IV" i "Houses of the Holy" będą równie chybione, czy też Pan Jimmy Page wyciągnie z zakamarków szuflad coś co nas na prawdę zaskoczy. Z resztą podobne odczucia towarzyszyły mi przy wydaniu sumującego karierę zespołu albumu "Coda". Tamte nagrania też mocno rozczarowały. Także pod względem bonusów czy samego masteringu, ci co maja pierwsze wydania na winylu czy dysku CD, generalnie wiele nie tracą. Zupełnie inaczej mają się sprawy pod względem wydawniczym. Zerknijmy najpierw na to czym chwali się wytwórnia. = Pojedyncze CD - zremasterowany album w rozkładanej kopercie (gatefold card wallet), z osmiostronicową książeczką. = Deluxe Edition (2CD) - zremasterowany album plus bonusowy dysk audio, plus 16-stronicowa książeczka. = LP - zremasterowany album na 180gramowym winylu, w kopercie będącej

150

RECENZJE

dokładną repliką tej z pierwszego wydania = Deluxe Edition Vinyl - zremasterowany album plus dodatkowy materiał audio na 180-gramowym winylu. = Pliki cyfrowe - zremasterowany album i dodatkowy dysk będą dostępne na platformach oferujących muzykę w tym formacie. = Super Deluxe Boxed Set - a w nim: - zremasterowany album na CD zapakowany jako replika winyla. - dodatkowy dysk audio w kartonowej kopercie. - zremasterowany album na 180-gramowym winylu w kopercie będącej repliką tej z pierwszej edycji. - dodatkowym materiał audio na 180gramowym winylu. - Karta z kodem do ściągnięcia utworów w formacie high-definition audio, 96kHz/24 bit. (numery live zmiksowane w 48kHz/24 bit). - 70-stronicowa książka w twardej oprawie, z wieloma rzadkimi lub wcześniej niepublikowanymi zdjęciami oraz innymi pamiątkami. - wysokiej jakości wydruk oryginalnej okładki; pierwszych 30 tys. będzie ręcznie numerowanych. - wznowienie albumu "Led Zeppelin" będzie też zawierać replikę oryginalnych materiałów promocyjnych wytwórni Atlantic. No cóż ten - super deluxe boxed set zapiera dech w piersi. Nieprawdaż? Opisywać historię, czy muzykę Led Zeppelin to karkołomne zadanie. Ta świadomość bardzo mocno ciąży tym bardziej, że są tacy, co opisali karierę czy też albumy Brytyjczyków w wyśmienity sposób, więc gdzie mi mierzyć się z mistrzami. Wykorzystam jednak parę faktów z notki wysłanej przez wytwórnie, które co nieco przypomną o zespole. Led Zeppelin powstał w 1968 roku, tworzyli ją John Bonham, John Paul Jones, Jimmy Page i Robert Plant. Grupa stała się legendą rocka, hard rocka i heavy metalu oraz wzorem do naśladowania dla kolejnych pokoleń muzyków. Płyty Led Zeppelin rozeszły się w ponad 300 mln egzemplarzy. W 1995 roku zespół

wprowadzono do Rock & Roll Hall Of Fame. Brytyjczycy po raz ostatni pojawili się na scenie w grudniu 2007 roku w londyńskiej O2 Arena, na koncercie ku czci Ahmeta Erteguna. Miejsce nieżyjącego Johna Bonhama zajął jego syn Jason. W styczniu 2014 roku Led Zeppelin zostali uhonorowani Grammy za dokumentujące wspomniany koncert wydawnictwo "Celebration Day". Większość dziennikarzy i fanów podejmując się oceny poszczególnych albumów Led Zeppelin stosuje pewną gradacje. Ten jest ciut lepszy, tamten ciut gorszy, a kolejny najlepszy... Dla mnie ich wszystkie albumy to pomniki i znam ich każdy dźwięk, każdą nutę. Owszem jedne kompozycje wole bardziej od drugich, ale gdyby zabrakło jakiegokolwiek szczegółu, prawdopodobnie ten monolit by runął. Dlatego dyskografia Led Zeppelin stanowi dla mnie całość (za wyjątkiem "Cody"), a ocena nie ma tu najmniejszego sensu. Nawet nie zdajecie sobie sprawy jakie wtedy wrażenie robiła "I" na słuchaczach. Ja ten album przesłuchałem po raz pierwszy po kilku latach od debiutu, ale myślę, że niczego nie utraciłem z świeżości doznań. Wiem, że to nadal tak działa. Jimmy Page może być z siebie dumny bo to on jest odpowiedzialny za brzmienie Led Zeppelin. A wtedy nikt tak nie grał, nikt nie miał takiej mocy, nikt nie umiał tego połączyć z bluesowym i rockowym feelingiem, nikt nie zawodził tak ekstatycznie jak Robert Plant. Ten kontrast gitarowo-perkusyjnego ataku z akustycznym, delikatnymi dźwiękami oraz histerycznym głosem wokalisty to będzie znak firmowy zespołu. Fani ciężkiego grania, z tego albumu na pewno wyróżnią, "Communication Breakdown", "Dazed And Confused" czy "Good Times, Bad Times". Na mnie jednak największe wrażenie zrobił najpotężniejszy kawałek bluesowy jaki kiedykolwiek słyszałem, "You Shook Me", to on jest właśnie symbolem tego albumu. Krążek numer "II" jest kontynuacją pomysłów z debiutu ale już bardziej w wersji hard'n'heavy, oczywiście przy zachowaniu typowego zeppelinowskiego rozdźwięku, bo z jednej strony jest moc "Whole Lotta Love", "What Is and What Should Never Be", "Heartbreaker" oraz "Living Loving Maid (She's Just a Woman)". Z drugiej zaś strony jest przepiękna ballada "Thank You". Na trzeciej płycie zespół skręca mocniej w stronę muzyki folkowej, ogólnie akustycznej. Wtedy za to Zeppelin oberwał w recenzjach. Ale i tak mamy moc w "Immigrant Song" i "Celebration

Day" czy w niesamowitym bluesie "Since I've Been Loving You". Na czwórce ciągle mamy wysyp ciężkich hitów "Black Dog", "Rock And Roll" a przede wszystkim "When the Levee Breaks". Na oddzielną uwagę zasługuje "Stairway To Heaven", kompozycja wszechczasów (obok "Whole Lotta Love"). Wraz z "Houses of the Holy" ponoć zaczął się schyłek kariery Led Zeppelin. Ja życzę wszystkim takiego zmierzchu. Ten album trochę przypomina mi "trójkę", jest bardziej akustyczny lecz dodatkowo mocniej urozmaicony. Oczywiście odnajdziemy również moc w postaci "The Song Remains the Same" i "The Ocean". Znajdziemy również niesamowity i klimatyczny "No Quarter". Dla mnie kolejne wznowienia albumów Led Zeppelin to wspaniała podróż sentymentalna. Niestety dla maniaków to tylko strata czasu. Prawdopodobnie większość z nich traktuje Led Zeppelin jako "hipisowski rockowy zespół", który mocno odnosi się do bluesa, folku, country itd. i nie ma nic wspólnego z heavy metalem. Oczywiście każde pokolenie ma prawo do swojej oceny, jednak polscy fani metalu nie znają chyba granic i zbiegiem czasu wręcz budują własną historię, która nie ma nic wspólnego z faktami. Z resztą sami sprawdźcie, oto zestawienie dwóch krótkich wycinków z dwóch różnych Wikipedii, kolejno z polskojęzycznej i anglojęzycznej. "Heavy metal (potocznie metal) - podgatunek muzyki rockowej powstały w latach 70-tych, dwudziestego wieku w Wielkiej Brytanii. Protoplastą był jeszcze hard rockowy zespół Black Sabbath, który grał mocniej niż reszta zespołów hard rockowych takich jak Led Zeppelin czy Deep Purple. Twórcą gatunku i pierwszym zespołem heavymetalowym był Judas Priest, który w połowie lat 70-tych zaczął grać ciężej, niż ktokolwiek wcześniej...". "Heavy metal (or simply metal) is a genre of rock music that developed in the late 1960s and early 1970s, largely in the United Kingdom and the United States. The first heavy metal bands such as Led Zeppelin, Deep Purple and Black Sabbath...". Jakby do tego nie podejść wniosek jest jeden, ktoś tu bezczelnie kłamie. Nie sądzę aby to byli ci co na co dzień posługują się angielskim. Kogoś po prostu poniosło. W sumie chciałbym dożyć polskiego opracowania, które uwzględni wszystkie fakty, nie ugnie się różnym ideologiom, i co dla mnie najważniejsze, aby wykazało, że klasyczny hard rock i heavy metal więcej łączy niż dzieli. Takie jest też moje przesłanie, żeby metalowcy zainteresowali się takimi starymi kapelami jak Led Zeppelin bo co by nie mówić to są ich korzenie. Na razie można docenić ich pierwsze trzy studyjne albumy, za niedługo będą dostępne dwa kolejne, a do końca pozostanie jeszcze trzy. No chyba że Pan Page przerósłby samego siebie i nadałby krążkowi "Coda" zupełnie inny wymiar, który od samego początku mu się należał. \m/\m/


czy - przetrwał próbę czasu. Panowie zaczynali jako tribute band Black Sabbath, nazwa też nie była przypadkowa i doskonale to słychać. Otwierający całość "The Fury" to, wypisz, wymaluj, ekipa z Birmingham, tylko Dan Michalak, naśladujący zresztą manierę Ozzy' ego, ma wyższy od niego głos. Jest więc surowo, obok monumentalnego riffowania z obowiązkowym dźwiękiem dzwonu mamy też mroczne zwolnienia. Nie brakuje też momentów siarczystych przyspieszeń ("Iron Warrior"), przeważa jednak posępne, miarowe riffowanie. Instrumentalna miniatura "The Passage" śmielej wykorzystuje klawiszowe brzmienia, ale kolejny instrumental "Tony Stark" to już trwające niemal przez cały utwór gitarowe solo w stylu Iommiego, zresztą w innych utworach Alfred Morris też nader chętnie sięga po pomysły swego idola. Kolejny i nawiasem mówiąc, ostatni przed zawieszeniem działalności, album Iron Man ukazał się w 1999r. W muzyce pięć lat to kawał czasu, jednak Amerykanie okazali się wierni swym fascynacjom i nad wyraz konsekwentni w tym co czynią. Dlatego "Generation Void" niczym nie zaskakuje, będąc bardziej dopracowaną wersją poprzedniego albumu. Może czasem robi się bardziej przebojowo ("King Of Kings"), Dan Michalak śpiewa wyżej ("On The Mountain"), a niektóre utwory nie świecą aż tak bardzo światłem odbitym od dokonań Black Sabbath (mroczny "Shadows Of Darkness"), ale generalnie na "Generation Void" mamy do czynienia z, dość udanymi, ale jednak, wariacjami na temat numerów protoplastów heavy metalu. Druga rzecz, że wypada to, zwłaszcza w "Boston Strangler", utworze tytułowym czy "Forever Yours", naprawdę nieźle.

przebojowy, dość zróżnicowany album. Z ostrym openerem - utworem tytułowym, przebojowymi "Modern Girl" i "Piece Of The Action". Co ciekawe kompozytorzy niejako zamienili się miejscami: Parr napisał podniosłą balladę "Cheatin' In Your Dreams", z kolei Steinman ubarwił "Nowhere Fast" taneczno-elektronicznym beatem, niezbyt odległym od tego, co proponowali wówczas chociażby Nik Kershaw czy Howard Jones, przypominającym też, że album wydano w 1984r. Z kolei "Jumpin' The Gun" to wypisz, wymaluj numer w stylu najlepszych przebojów Eltona Johna, zaś honoru mocniejszego, ocierającego się o hard rocka grania bronią "Don't Leave Your Mark On Me" oraz na poły balladowy "Sailor To A Siren". Muzyków mr Pulpet też dobrał sobie niezłych: na gitarze wymiata Bob Kulick, brat gitarzysty Kiss, gościnnie udzielają się zaś, m.in. Roger Daltrey (The Who), Mo Foster (legenda basu, współpracownik chociażby Gary'ego Moore'a czy Michaela Schenkera z MSG) oraz Clare Torry, autorka bodaj najbardziej znanej wokalizy świata z "Dark Side Of The Moon" Pink Floyd. Idei wznowienia tak udanej płyty można więc tylko przyklasnąć, tym bardziej, że HNE/Cherry Red Records bardzo pieczołowicie podchodzą do strony edytorskiej swych wydawnictw, maksymalnie nawiązując do oryginalnych, winylowych wydań. Dużym minusem jest jednak brak jakichkolwiek bonusów, a na promujących "Bad Attitude" singlach nie brakowało przecież tzw. "non LP tracks" - skoro w digipacku przypomniano ich okładki, to logiczną konsekwencją wydawałoby się też dodanie wydłużonej wersji "Modern Girl", "Take A Number" czy utworów ze strony B 12"EP "Nowhere Fast"… Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Powerwolf - The History Of Heresy I 2014 Metal Blade

Meat Loaf - Bad Attitude 2014/1984 HNE

Lata 80-te nie były dla Meat Loafa tak udane jak końcówka poprzedniej dekady. Wokaliście nie udało się powtórzyć ogromnego sukcesu LP "Bat Out Of Hell", sprzedanego do dziś w oszałamiającym nakładzie ponad 40 milionów egzemplarzy, nie znaczy to jednak, że nie nagrywał wówczas udanych płyt. Jedną z nich jest "Bad Attitude", przypomniana właśnie w odświeżonej wersji przez HNE/Cherry Red Records. To szczególna płyta w dyskografii artysty: początkowo autorem tego materiału miał być bowiem osławiony Jim Steinman, współtwórca jego sukcesu. Ostatecznie jednak popełnił on tylko dwa utwory, patetyczno - balladowo - przebojowe "Nowhere Fast" i "Surf's Up". Resztę dostarczyli inni twórcy, w tym John Parr. Efektem jest

Nie dawno Metal Blade zrobiło niespodziankę dla fanów Powerwolf. W piękny sposób przypomniało o dwóch pierwszych albumach tego zespołu: "Return In Bloodred" i "Lupus Dei". Albumy wydane zostały w digi-packach (a może to specjalne koperty?) a do każdego z nich dołączono bonusy w postaci nagrań "live". Mam wrażenia że te nagrania - po dodaniu - stanowią repertuar płyty DVD. Na wspomnianym dysku zarejestrowany został występ Powerwolf na Wacken w 2008 roku. I to nie na głównej scenie a w namiocie. Nie jest to jakieś wielkie show ale już wtedy widać, że zespół wiedział gdzie celuje. Mam też podejrzenia, że ktoś mocno napracował się w studio aby Powerwolf zabrzmiał tak, jak to słyszymy z głośników. Ogólnie bardzo fajne świadectwo jednego z pierwszych etapów w ich karierze. Większość tego repertuaru - w sumie dziewięć utworów - zarejestrowanego koncertu pochodzi z "Lupus Dei". Nie powinno to dziwić, bowiem akurat wtedy promowali ten album. Z debiutu znalazło się tylko trzy nagrania (domyślacie się ile i jakie bonusy znalazły się na albumach z bo-

xu?). Oczywiście na DVD są dodatki różne ciekawostki z tourne z 2005 roku - ale mnie jakoś nie wciągnęły. Box zaopatrzony jest także w książkę w twardej okładce, zawierającą notatki i wspomnienia muzyków, raporty z tras oraz koncertów, a także niepublikowane zdjęcia zespołu. W sumie bardzo ciekawy gadżet dla fanów. Całość zamknięta jest w ozdobnym pudełku. Czyli box przykuwa uwagę, z łatwością oko wyłowi je z pośród płyt na półce. Niemniej jest to coś dla tych, którzy uwielbiają takie bibeloty oraz dla tych, co do tej pory nie nabyli pierwszych albumów Powerwolf. O zawartości "Return In Bloodred" i "Lupus Dei" nie będę pisał bowiem w numerze znajdziecie ich oddzielne recenzje. Ja jeszcze dodam, że za niedługo Metal Blada wyda drugą część "The History Of Heresy", gdzie tym razem odnajdziemy dwa kolejne albumy "Bible of the Beast" i "Blood of the Saints". \m/\m/

Powerlord - The Awakening 2014/1986 Shadow Kingdom

Do tej kapeli mam bardzo duży sentyment. Gdy byłem jeszcze młody, Powerlord obok Iced Earth i Metal Church był moim pierwszym wprowadzeniem do amerykańskiej sceny power metalowej. Dzięki tym trzem kapelom odkryłem, że prawdziwy power metal ma mocne brzmienie i zawiera w sobie bardzo dużo elementów, które są także widoczne w thrash, speed i heavy metalu. Coś czego tak zwany europower nie ma. Jedyny album grupy Powerlord, zatytułowany "The Awakening", stanowi szybką i ostrą jazdę na power/thrashowych riffach. Jest to świetna płyta, pełna mrocznych i mocnych zagrywek. Dlaczego ten album w sumie należy do undergroundu i nie zyskał większego rozgłosu? Cóż, wydaję mi się, że powody mogą być dwa. Pierwszy to fakt, że ta płyta to niezależne wydawnictwo, które piątka młodych ludzi wydała w 1986 roku bez wsparcia wytwórni. Dla zespołu z samego środka USA, oddalonego od wschodniego i od zachodniego wybrzeża, oznaczało to raczej skazanie na pozostanie w undergroundzie na wieki. Drugim powodem jest produkcja dźwięku. Stała na średnim poziomie. Głównym winowajcą jest tutaj miks, który jest ciasny - wręcz klaustrofobiczny. Mimo tego wszystkie instrumenty są dobrze słyszalne (łącznie z basem), jednak słychać, że spokojnie mogłyby mieć trochę więcej przestrzeni. Produkcja na szczęście mimo wszystko nie razi i nie sprawia, że utwory na "The Awakening" są niesłuchalne. Sześć interesujących kompozycji, które składają się na trzydzieści minut metalowej fiesty, słucha się bardzo przyjemnie. Album rozpoczyna się szybkim, zdzierającym asfalt z autostrady "Masters of Death". Bezlitośnie bijące stopy, ogniste solo i metodyczny riff, który w zaskakujący sposób przechodzi w thrash metalowy galopek z ostro skaczącymi figurami. Agresywny i zdarty wokal dopełnia obrazu rasowego wjazdu piąchy w zęby. Nie dane nam jest odpocząć, gdyż tuż po tym jak prze-

brzmieją ostatnie dźwięki "Masters of Death" wjeżdża rozpędzona ściana śmierci zwana "Malice". Szybkie tremolo i twarde wokalizy oscylują wokół dobrze dobranego zwolnienia w środku utworu i płomiennych solówek. Proste riffy rozrywają spokój duszy i jednolitość ciszy. Stronę A winyla kończy pełen mrocznego klimatu i ciężkiej atmosfery "Silent Terror". Niepokojące figury basu, gitar i perkusji łączą się w elegii ciemności z ponuro rozbrzmiewającym dzwonem. Sam utwór, choć grany tremolowanymi riffami nie jest już tak szybki jak dwa poprzednie. Stanowi to bardzo dobrze dobrane urozmaicenie i dzięki temu Powerlord unika grania na jedno kopyto, nadal zachowując piękno i moc w swej muzyce. Gnający do przodu "Invasion of the Lords" stanowi dobrą odskocznie od ponurego i refleksyjnego klimatu "Silent Terror". Utwór o prostej formule, szybkim i nieskomplikowanym riffie i bezpośrednim wokalu. Trzepie po oczach i uderza bez pardonu. Kontrastująca z prostą gitarą szybka i pogięta solówka stanowi doskonały dodatek do tego demona prędkości. Przedostatni "Merciless Titans" jest klasycznym speed metalowym walczykiem. Wokale rozbiegają się w swej skali - Dane Cook raz śpiewa wysoko, a raz warczy gardłowo do mikrofonu. Utwór nie pozostaje prostolinijną kompozycją, lecz w przy solówkach załamuje rytm i wybiega galopem do przodu, by potem gitary unisono z dudniącą perkusją biły z rozpędem we wszystko, co napotkają na swej drodze. Wieńczący płytę wałek "(The Awakening) Powerlord" to monumentalny granitowy cokół z onyksowymi inkrustacjami. Bas z gitarami i bębnami tworzy tutaj rozetę prawdziwej metalowej symfonii. "Is it metal - is it steel / Turn up the fire to make it real" - wers rozpoczynający wokalną część tego utworu stanowi idealne podsumowanie klasy tego utworu. Ta kompozycja to prawdziwa kula armatnia, która swym rozpędem tnie powietrze nad polem bitwy. Bardzo udany power/thrash z lat osiemdziesiątych, czyli wyznacznik amerykańskiej sceny metalowej z tamtego okresu. Ten album zabija, choć co poniektórzy mogą nie doświadczyć tego za pierwszym razem, ze względu na dość archaiczną produkcję dźwięku. Mimo to wojownicza potęga metalu, która wylewa się z kotła zatytułowanego "The Awakening" to lśniąca tafla roztopionej stali. Współczynnik przysłowiowego "pedalstwa" jest tu równy zeru, a wskaźnik pałera już dawno wywalił się poza skalę. Powerlord trzyma się mocno konwencji bezkompromisowego ciężkiego brzmienia i nie puszcza. Biorąc pod uwagę jak piękne wznowienie Heavy Forces nam przygotowało, to jestem bardziej niż ukontentowany. W pięknie przygotowanym opakowaniu znajdujemy oprócz winyla (czarnego lub czerwonego) także plakat w formacie A2 wydrukowany na kredowym papierze, zdjęcie zespołu, naszywkę, no i naturalnie wkładkę z tekstami, która jest wiernym odwzorowaniem tej oryginalnej z 1986 roku. Wydawnictwo z grubej rury! Aleksander "Sterviss" Trojanowski Reverend - World Won't Miss You 2014/1990 Divebomb

Trudno jest mówić o Reverend nie wspominając przy okazji Metal Church oraz Heretic. W 1988 roku wokalista Metal Church, nieodżałowany David Wayne opuścił szeregi swojej sztandarowej kapeli. Według ówczesnej oficjalnej wersji został wyrzucony z zespołu, jednak jak się potem okazało sprawa

RECENZJE

151


Sweet - Cut Above The Rest / Waters Edge / Identity Crisis 2010/1979/1980/1982 7Ts

Jakiś czas temu zająłem się recenzjami albumów Sweet i to z okresu, który był mi zupełnie nie znany. Z resztą za znawcę historii tego zespołu, czy ogólnie glam rocka, nie mogę uchodzić, więc należy wziąć poprawkę na ewentualne moje błędy. Co nie znaczy, że nie staram się aby wszelkie moje opracowania zawierały rzetelne informacje Chyba sie powtarzam). Pierwszą z recenzji Sweet, było omówienie albumu "Level Headed", która dokumentuje zasadnicze zmiany w muzyce tego zespołu. Użyłem tam skojarzenia, że muzycznie zespół poszedł w kierunku, który w pewnym stopniu przypominał dokonania Electric Light Orchestra, czyli ambitniejsze granie rocka ale mocno w estetyce popowej tj. wpadającej łatwo w ucho. Owszem muzycy Sweet zawsze dbali aby ich kawałki były melodyjne, ale ich największe przeboje były również bardzo dynamiczne i zdecydowanie bardziej rockowe. Wraz z "Level Headed" coraz więcej pojawia się klawiszy oraz pewnej progresji. Niewątpliwie "Cut Above The Rest" było kontynuacją pomysłów z waśnie wspomnianego co krążka. Odnosimy wrażenie, że muzycy nie czują się zbyt dobrze w nowej skórze, ale bywają momenty, w których nowe wcielenie nie przeszkadza im, a także takie gdzie można uznać je za udane. Kapela nie zapomina o swojej tożsamości, co na "Cut Above The Rest" słychać lepiej niż na poprzedniczce. Muzycy swobodnie wykorzystują swoje dotychczasowe doświadczenie i charakterystyczne dla siebie elementy muzyczne czy też aranżacyjne. Sam album można byłoby podzielić na dwie części. W pierwszej prym wiodą kompozycje prostsze, bardziej przebojowe. Drugą zaś stanowią kompozycje dłuższe i bardziej złożone (z wyjątkiem, niespełna dwuminutowego "Eye Games"). Mimo, że pierwsza część bardziej wpada w ucho, to jednak druga mocniej zwraca na siebie uwagę. Głownie dzieje się tak, dzięki bardzo ciekawemu i klimatycznemu "Mother Earth", z rozbudowaną progresywną wstawką, która przeistacza się również w imponujący finał tego kawałka. Inne wrażenia przynosi natomiast "Discophony (Dis-Kof-O-Ne)". Mimo, że kompozycja jest złożona to niestety jej główny temat muzyczny to dyskotekowe pląsy. Jeszcze dwie uwagi dotyczące tego albumu. Gitara choć jest partnerem klawiszy, to wraca na swoją pozycję, nieraz mocno to akcentując. Poza tym "Level Headed" oraz "Cut Above The Rest" charakteryzują się także produkcją kojarzącą się z latami siedemdziesiątymi. Album "Time" wspominanych wcześniej "Elektryków" kojarzy mi się z wprowadzeniem nowego brzmienia charakterystycznego później dla lat osiemdziesiątych. A może to było wcześniej, już na "Discovery"? Nie ważne, chodzi bowiem o to, że muzycy Sweet na "Waters Edge" również wprowadzają podobne, nowe brzmienie. Choć Sweet nadal wykorzystuje klawisze to kompozycje coraz mniej

152

RECENZJE

zawierają elementów progresywnych. Bardziej to przypomina nawet melodyjnego rocka gdzie zaadaptowano aranżacje progresywne do bardziej komercyjnej muzyki. Także, utwory choć są proste, przebojowe, niosą z sobą pewną pozorną ambicję. Poza tym coraz częściej, co niektóre z kawałków, brzmią jak rasowe hard'n'heavy ale w amerykańskiej glamowej odsłonie. Oczywiście zespół nie zapomina o swoich własnych cechach. Jednak nie można powiedzieć aby muzycy ponownie osiągnęli poziom znany z początku lat siedemdziesiątych. Natomiast nie da się zaprzeczyć, że w takiej formie zespół czuje się zdecydowanie lepiej. Na "Waters Edge" muzykom udało się zrealizować swoistą mieszankę dokonań lat siedemdziesiątych podaną w bardziej współczesnych brzmieniach i aranżacjach. Jak już wspomniałem nie dawało to gwarancji powrotu zespołu do najlepszej kondycji ale na pewno pozwoliło starym fanom znowu przychylnie spojrzeć na nowe pomysły Brytyjczyków. Na "Identity Crisis" kapela zdecydowanie skłania się w kierunku amerykańskiego hard'n'heavy. Brzmienie jest mocniejsze, gitara znowu jest na pierwszym planie, a kompozycje ponownie są dynamiczne i rockowe ale ciągle melodyjne. W sumie powtórzę to co napisałem oceniając album "The Answer" z lat dziewięćdziesiątych. Właśnie to wcielenie jest dla mnie naturalną kontynuacją tego co robili muzycy w pierwszej fazie lat siedemdziesiątych. Długo dochodzili do tego Brytole. Niestety mimo zachowania charakterystycznych dla siebie cech, zespół nie był w stanie zachować oryginalności. Owszem utwory są różnorodne ale nie wyróżniają się niczym szczególnym od innych podobnych z tamtego okresu, a było wtedy tego naprawdę dużo. W ten sposób muzyka Sweet wtapia się w otoczenie, co nikomu nie mogło przynieść satysfakcji. A tym bardziej nie daje możliwość wyróżnienia któregokolwiek z nagrań tego albumu. Podobny stan rzeczy dało się zaobserwować już na "Waters Edge". Prawdopodobnie te przyczynki były powodem rozwiązania zespołu. Szkoda, bowiem później poszczególne pomysły muzyków na Sweet nie przyniosły niczego innego. Przynajmniej tak sądzę po przesłuchaniu albumu "The Answer", odłamu Andy Scott'a. Także, muzycy wspólnie mogli co jakiś czas wydać następczynie "Identity Crisis", która z pewnością nie przywróciłaby kapeli statusu z lat siedemdziesiątych ale wstydu by nie przyniosła. Ba, starzy fani nawet by się ucieszyli jakby band wybrał taką opcje. Omówione albumy wraz z "Level Headed" to schyłek głównej kariery Sweet. Nie najlepszy z resztą to okres. Nie raz podkreślałem, że dużo ciekawiej było na początku kariery. Z tamtego czasu zespołu pochodzi najwięcej przebojów, a muzyka jest na tyle kreatywna i oryginalna, że stanowiła dla innych inspiracje (nawet dzisiaj). Po cichu liczę, że będzie mi dane przypomnieć i te czasy, choć są one bardzo dawne. Ich drugi album, jeden z ważniejszych dla zespołu, "Sweet Fanny Adams" właśnie niedawno obchodził czterdziestą rocznicę pojawienia się na rynku. Tym czasem, chociaż dla zaspokojenia własnej ciekawości, zapoznajcie się też z tą częścią kariery, o której właśnie napisałem. \m/\m/

wyglądała zupełnie inaczej. Na jego miejsce trafił Mike Howe, wokalista power/thrashowego Heretic. Szukając nowego wokalisty goście z tej kapeli skontaktowali się z nikim innym, lecz właśnie z Davidem Waynem. Na gruzach starego Heretic powstał właśnie Reverend, w skład którego wchodził praktycznie cały skład tej kapeli oraz Wayne. Zawirowanie losu sprawiło, że oba zespołu w uproszczeniu wymieniły się wokalistami. W 1990 roku ukazał się debiutancki krążek Reverend zatytułowany "World Won't Miss You". Forma Wayne'a, który po dziś dzień jest uznawany za jednego z lepszych wokalistów w historii heavy metalu, na tym nagraniu trzyma klasyczny wysoki poziom. Słychać, że jego głos jest kluczowym elementem tego wydawnictwa. Muzyce, choć stojącej na wysokim poziomie, brakuje charakterystycznych riffów Vanderhoofa, które na pewno wypadłyby lepiej z głosem Wayne'a. Z drugiej strony tylko ich absencja właściwie powoduje, że ta płyta nie brzmi zupełnie jak Metal Church. Na albumie znajdują się przepełnione mocą i energią power metalowe kompozycje w amerykańskim stylu. "Greed", "Remission" oraz "Gunpoint" z cudownym screamem na początku, to szybkie killery wiodące prym nie tyle swą prędkością, a pełnym wewnętrznego ciepła i agresji klimatem. Obok nich thrashujący "Desperate" mozolnie przetacza się z siłą drogowego walca. Nie zabrakło także wolniejszych momentów, pełnych emocji i melancholii jak "Leader of Fools" oraz monumentalny "Rude Awakening". Kompozycje są dobitnie uzupełniane przez świetne, melodyjne, a zarazem mocne, solówki. Na album trafił cover Black Sabbath, który wcześniej był dostępny tylko na wydaniu CD oraz cztery utwory z EPki "Reverend" z 1989 roku. "Hand of Doom" brzmi zdecydowanie lepiej od swego pierwowzoru, jednak nie powinno to dziwić, biorąc pod uwagę to jak brzmiał Wayne na coverze "Highway Star" na debiucie Metal Church. Trzeba przyznać, że "World Won't Miss You" nie jest tak dobrym albumem jak "Blessing in Disguise", który nagrał Metal Church rok wcześniej z Mikem Howe. "Jedynka" Reverend jest dobra, jednak brakuje jej tego szlifu, który Kurdt Vanderhoof, mózg grupy Metal Church, nadawał ówczesnym nagraniom tego zespołu. Mimo to nowy zespół Davida Wayne wykuł bardzo solidny oręż metalowej zagłady, który zaprezentował nam wysoką jakość i umiejętny power metal w stylu amerykańskim. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

płyty nastąpiły pewne zawirowanie w składzie kapeli, które sprawiły, że z pierwotnego zestawu został tylko David Wayne oraz gitarzysta Brian Korban. Wkrótce dołączyli do nich perkusista Jason Rosenfeld oraz basista Angelo Espino, z którym dwadzieścia lat później Brian Korban będzie reaktywował swoją starą kapelę Heretic. Ten skład został także wzmocniony w studio przy okazji pracy nad drugim albumem przez Tommy'ego "V" Verdoncka i jego nietuzinkowe solówki. Efektem sesji nagraniowej był mocarny cios w postaci "Play God". Drugie, i póki co ostatnie, dzieło studyjne Reverend jest wydawnictwem ujętym w prostej, treściwej formie, której przewodnim motywem jest szybkie tempo, dobrze ukierunkowana moc i pełne energii soniczne uderzenie. Nie oznacza to bynajmniej, że album jest rachityczny, monotematyczny czy niezróżnicowany. Zespół postarał się, by obok szybkich petard znalazły się także uzupełniające głębie ballady jak "Blessings" i "Far Away". Głównym meritum jest jednak szybka US Power Metalowa jazda bez trzymanki. "Butcher of Baghdad", "Heaven on Earth", "Warp the Mind" oraz speed metalowa wersja "Fortunate Son" Creedence Clearwater Revival to dudniące hity, które sprawiają, że niejeden fan klasycznego brzmienia pokiwa głową z satysfakcją. Nie zabrakło też ciekawych pomysłów w aranżacjach utworu. "Promised Land" zawiera plemienno-industrialny klimat, potęgowany przez twardy i nieokiełznany riff z onirycznym zaśpiewem Wayne'a. Utwór tytułowy posiada bardzo interesujący sposób zespolenia ze sobą różnych motywów muzycznych, w tym początkiem zalatującym nieznacznie "Fade To Black" Metalliki. Staram się unikać porównania "Play God" do pierwszego albumu Reverend czyli "World Won't Miss You". Odniosłem jednak wrażenie, że drugi album jest mimo wszystko lepszym wydawnictwem niż debiutancki krążek. Zdaje się być lepiej przemyślany i lepiej ułożony. Wydanie na nowo tego albumu niesie za sobą kilka interesujących elementów. Po pierwsze materiał został umiejętnie zremasterowany, co jest już znakiem rozpoznawczym reedycji spod szyldu Divebomb Records. Tu nie ma mowy o żadnej wtopie, jak w przypadku niechlubnych remasterów Megadeth. Ponadto, nie dość, że na rynek wraca płyta, której od wielu, wielu lat próżno było na nim szukać, to w dodatku samo wydanie zostało przygotowane z wielką dbałością o szczegóły. W książeczce znajdziemy w końcu wszystkie teksty do utworów wcześniej dostępne wyłącznie na pierwszym japońskiej edycji tego nagrania. Na płytę trafiło także sześć bonusowych nagrań live, które stanowią interesujące uzupełnienie tego oryginalnego albumu. Aleksander "Sterviss" Trojanowski Savage Choir - Winter of Probator 2014 Divebomb

Reverend - Play God 2014/1991 Divebomb

Wygnanie Davida Wayne'a z Metal Church zaowocowało dość ciekawym zjawiskiem, sprawiając, że nie dość, że sam Metal Church nadal dostarczał wysokiej klasy wydawnictwa, to i nowa kapela Davida Wayne'a montowała godny materiał. Powstała ona na gruzach Heretic i zadebiutowała w 1990 roku albumem "World Won't Miss You". Wkrótce po premierze tej

Zapewne nazwa Savage Choir niewiele wam mówi, dlatego na początek przyda się krótki rys biograficzny tej kapeli zwłaszcza, że niewiele jest informacji o tym zespole. Nawet w Sieci trudno jest znaleźć zweryfikowane i prawdziwe fakty dotyczące tej kapeli, a i tak większość z nich jest mylna. Savage Choir powstał w 1984 roku w Nowym Jorku przez gitarzystę Benny'ego Ransoma i wokalistę Steve'a Ferrigno, który na początku występował pod scenicznym imieniem Steve Michaels. Do składu dokooptowany został basista Chris Elchhorn oraz perkusista Lee Nelson.


W 1985 roku kapela zmieniła nazwę na Death Mask i nagrała dość interesujący album "Split the Atom". Ta płyta jest dość ciekawym wydawnictwem, wznowionym ponownie w 2009 roku przez Retrospect Records. Death Mask jednak z powodu licznych problemów z wytwórnią przestał działać w 1987 roku, gdy ze składu odszedł Benny Ransom. Na jego miejsce trafił siedemnastoletni wówczas Guy Capuzzo, który okazał się nie lada wirtuozem gitary i wizjonerem. Dzięki niemu muzyka zespołu nabrała oryginalnego charakteru i dużo awangardowego klimatu. Jego shredding i eksperymenty z dźwięki spowodowały, że materiał, który zaczęła tworzyć kapela miał niezwykle prężny potencjał. Dlatego po dołączeniu Guya do zespołu, kapela zmieniła na powrót nazwę na Savage Choir. Muzyka i teksty na nowy album powstawały na przełomie 1987 i 1988 roku. Mroczne liryki o stracie, gwałtownej utracie niewinności, opieki, rodziny oraz o walce z przeciwnościami losu były owocem straty obydwojga rodziców przez wokalistę zespołu. Choć Steve przechodził wtedy przez trudny okres, gdyż był najstarszym z czwórki rodzeństwa, udało mu się pogodzić przeciwności losu z grą w kapeli, czego efektem jest niezwykły dramatyzm i melancholia w lirykach pisanego materiału i w jego głosie na nagraniach. Efektem wytężonej pracy zespołu był epicki koncept album zatytułowany "Winter of Probator". Nagrane na niego zostało dziewięć z dziesięciu zaplanowanych utworów. Niestety album nie ujrzał światła dziennego i został zagrzebany w jakieś zapyziałej szafie na następne dwadzieścia pięć lat. Wystarczy tylko kilkanaście sekund słuchania odświeżonego "Winter of Probator", by zrozumieć, że chowanie takiego materiału to najcięższa zbrodnia przeciwko całemu metalowi. To, co nagrało Savage Choir pizga po ryju jak mało co. Nie wiem jak Divebomb Records w ogóle trafiło na ślad takiego zapomnianego diamentu, ale niech im chwała będzie, bo to co odgrzebali powinno być klasykiem wymieniaym jednym tchem obok Toxik, Realm i Watchtower. I daleko mi jest w tym momencie od przesady (serio, serio). Co możemy więc znaleźć na "Winter of Probator"? Progresywny thrash/speed, w którym da się wyczuć nieco Watchtower, nieco Toxik, nieco amerykańskiego Screamera, momentami przebija się przez to wszystko Mekong Delta. Do głowy przychodzi też podobieństwo do zespołu Crows, w którym udzielał się Leszek Szpigiel. Już pierwszy utwór kolokwialnie rzecz ujmując wgniata w ścianę. Nie spodziewałem się aż tak dobrego poziomu i tak dobrej jakości brzmienia. Każdemu kto lubi energetyczną dozę metalu otuloną w subtelną - nie nachalną, lecz wciąż wyczuwalną - progresję, zrobi się zwyczajnie mokro. W następnych utworach zdarza się już nieco więcej progresywnych klimatów jak w… jednak poziom techniki jest bardzo umiejętnie wyważony. Te nagrania jak na datę swego powstania są bardzo oryginalne, pionierskie i przełomowe. W "Trois Pieces Breves" muzycy już dali się ponieść wodzom

fantazji w kwestii progresywnych motywów, których tutaj jest zdecydowanie najwięcej. Ciągłe dysonanse i niejednoznaczne metrum oraz tempo są znakami rozpoznawczymi tego utworu. W tym wszystkim zagrzebany jest niezwykle wysoki głos Steve'a, który osiąga takie klimaty, że niejeden power metalowy wyjec mógłby się schować. "Winter of Probator" jest albumem konceptowym. W utworach została opowiedziana historia z zupełnie innego uniwersum niż nasze. Teksty dotyczą walki o przetrwanie i o utracone dziedzictwo przez kilka młodych osób, których plemię zostało zniszczone przez inne. Akcja ma miejsce na planecie o nazwie Probator, która jednak bardzo przypomina naszą Ziemię. Głównym bohaterem jest Vien Staa, który stara się przetrwać po tym jak został siłą wygnany na lodowe pustkowia swej planety. Sama historia jest bardzo złożona i zawiła - w sumie bardziej pasowałaby na fabułę jakieś książki niż na treść albumu muzycznego. Mimo to z przyjemnością się odkrywa kolejne losy banicji głównego bohatera, zwłaszcza, że towarzyszy im muzyka na najwyższym światowym poziomie. Cóż rzec, dostaliśmy w ręce album, który powinien się trzy dekady temu stać rozpoznawalnym klasykiem progresywnego technicznego metalu. W sumie można by rzec, że fabuła tego albumu konceptowego się dość ironicznie sprawdziła w przypadku samej kapeli. Utracili swe dziedzictwo zanim mogli je namacalnie poczuć, a tymczasem możemy się nim napawać po wielu, wielu latach. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Spider - The Singles Collection 2011 Lemon

Kilka numerów wcześniej przypomniałem o brytyjskim zespole Spider opisując wydawnictwo "The Complete Anthology". Przypomnę. Swoją historię kapela rozpoczyna w 1976 roku. Zaliczona jest do nurtu NWOBHM ale muzycy Spider'a bardziej lubią rock'n'rolla, boogie i bluesa oraz glam rocka niż hard rocka czy heavy metal. Pozostawił po sobie trzy studyjne albumy "Rock'N' Roll Gypsies" (1982), "Rough Justice" (1984) i "Raise The Banner" (1985). To one stanowiły główną część "The Complete Anthology". Antologię uzupełnia płytka "The Erly Years" zawierająca pewien wybór singli. Jednak w tym wypadku o wiele ciekawszą pozycją jest dwu-płytowy album "The Singles Collection". W sumie na tym wydawnictwie zebrano ponad trzydzieści utworów. Nie są to przydatkowe kompozycje ale pieczołowicie wybrane kawałki zgodnie z obranym tematem. Myślę, że nie jeden archiwista czy muzykolog poczuje ukucie zazdrości, gdyby zagłębił się w to, jak została przygotowana ta kompilacja. Wyjątkowa dbałość doboru nagrań, ich przygotowanie i dokładny opis Dave'a Ling'a (dziennikarz m.in. Classic Rock, Metal Hammer) podkreśla wyjątkowość tego wydawnictwa. Znając muzyczną zawartość "The Complete Anthology" nie odnajdziemy tu jakichś sensacji. W sumie są tu największe przeboje tego zespołu oraz inne nagrania

będące dopełnieniem singli w pełni obrazują muzyczne dokonania zespołu. Jednak nie jest to najważniejsze, a właśnie owa staranność w przygotowaniu fanom, zbioru utworów z dyskografii singli, nie najpopularniejszego zespołu jakim był Spider. "The Singles Collection" jest znakomitym uzupełnieniem wydawnictwa "The Complete Anthology" i niezłym mało znanym kawałkiem historii muzyki. Fani Spider'a i NWOBHM powinni poszukać i nabyć ten podwójny album. \m/\m/

Stormwitch - Walpurgis Night 2013/1984 Heavy Forces

Album, który stał się jednym z filarów piorunującego heavy metalu z Niemiec. Trudno wskazać jakiegoś metalowca siedzącego w klasycznym heavvy metalu, który nie kojarzyłby tej płyty. "Walpurgis Night" to klasyk. Melodie, riffy, wokale i wszystkie pozostałe składowe, które stanowią część dobrej muzyki są tutaj obecne. Debiutancki krążek Stormwitch charakteryzuje bardzo twórcze podejście do pracy gitary oraz perkusji. Nie mamy tutaj stonowanej łupanki na jedno kopyto. Bębniarz urozmaica swoją grę nie tylko dobrze dobranymi przejściami, lecz także dość nietuzinkowymi patentami, które dopiero w najbliższych latach wpiszą się do kanonu metalowej gry perkusyjnej. Metalowe riffy, które wydobywają się z gitar są przedniego muzycznego sortu i w tym temacie nie ma się do czego przyczepić. Prawdziwe heavy metalowe mięso i tyle. Choć produkcja dźwięku może pozostawiać wiele do życzenia miękkim fajom, które są przyzwyczajone do nowoczesnego wypolerowanego brzmienia, to prawdziwy maniacy metalu powinni ją pokochać już od pierwszej nuty, nawet jeżeli nie są koneserami starych albumów. Już od pierwszych sekund trwania tego albumu i głośnego "Are you ready?!" rozpoczynającego "Cave of Steenfoll" Stormwitch traktuje nas pięknem swego brzmienia. Heavy Metal spod znaku Stormwitch jest prosty i piękny. Każdy z dziewięciu utworów jest charakterystyczną kompozycją o silnie zarysowanych cechach. Aranżacje w każdej z nich są mistrzowskie. Postawiono w nich na mnogość doskonałych riffów i motywów. Mimo tego, że w utworach dużo się dzieję, to nie mamy przesytu gitarowych zagrywek. Wszystko jest bardzo dobrze przemyślane i poszczególne partie nie gryzą się ze sobą w utworach. Dzięki temu Stormwitch podało nam wyjątkowo smaczne i przejrzyste kompozycje, które stały się już praktycznie klasykami. Wesoło gnający do przodu "Werewolves on the Hunt" stanowi jeden z szybszych i bardziej błyszczących momentów na płycie. Debiut Stormwitch zawiera raczej średnio-szybkie kawałki, idealne do headbangingu, jednak nawet przyspieszenie rytmu nie gubi czaru jaki roztacza muzyka Stormwitch. Jednak ten utwór nie jest jedynym przejawem mistrzostwa metalowej klasy. Niszczycielski "Warlord" z prężną i ostrą perkusją jest prawdziwym żeliwnym kanałem dla rozpalonego ognia wydoby-

wającego się z gitar. Przebojowy utwór tytułowy to jeden z najbardziej charakterystycznych metalowych hymnów, który spokojnie może stać obok "Balls to the Wall", "The Troopera", "Medieval Steel" i "Come To The Sabbath". Melodyjny zakrzyk w refrenie dodaje mocy tej kompozycji i tak roziskrzonej dzięki płomiennym gitarom. Jednak metal na debiucie Stormwitch sypie iskrami nieprzerwanie już do samego końca. "Excalibur" osobiście należy do jednych z mych ulubionych instrumentalnych wałków. Świetne operowanie klimatem i przetykanie riffów odpowiednim tłumieniem dźwięków sprawia, że gitary zawarte w tym numerze są bardzo żywotne i elektryzujące. Na tej płycie po prostu nie ma słabego utworu. od wyrazistego "Cave of Steenfoll" poprzez hiciarski "Skull and Crossbones" i owiany mglistym woalem tajemnicy "Flour in the Wind" po ostatnie wybrzmiewania "Thunderland". Skoro tak już punktuję mocne strony tego wydawnictwa, warto też powiedzieć nieco o tekstach. "Walpurgis Night" jest albumem, który powinien stać się podręcznikiem do tego jak należy tworzyć warstwę liryczną w heavy metalu. Nie dość, że wszystkie utwory mają cudownie i kreatywnie napisane teksty, to też idealnie one pasują do melodyjnych partii wokalnych. Bardzo dobrze zostały rozłożone poszczególne akcenty i artykulacje. Wersy nie są sztywne, lecz swobodnie płyną w utworach, Dzięki tej swobodzie same kompozycje zyskują bardzo wiele i nawet po trzydziestu latach od momentu ich nagrania dalej wydają się świeże i interesujące. Tematyka tekstów też jest bardzo dobrze dobrana. Nie mamy tutaj plastikowego mordowania smoków ani utyskiwania na społeczne nierówności. Mamy dokładnie to, czego oczekuje się od heavy metalu. Szczypty okultyzmu, dawnych legend, opowieści z przeszłości, garści mrocznych mitów i dużej ilości dobrej zabawy. "Walpurgis Night" był wznawiany kilka razy na srebrnym krążku, jednak w 2013 został (o ile nic mi nie umknęło) wydany ponownie po raz pierwszy na winylu od czasu premiery w 1984 roku. Ponowny pressing wydało Heavy Forces i trzeba przyznać, że reedycja jest wydana godnie. Picture disc i wspaniałej jakości okładka w której możemy znaleźć oprócz wkładki z tekstami także wysokiej jakości plakat z art workiem na kredowym papierze. Bardzo dobrze wykonane wznowienie, które jest pięknym hołdem dla tego metalowego klasyka. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Superior - Moral Alliance 2014/1989 Divebomb

Początek przygody niemieckiego Superior miał miejsce w 1989 roku, gdy światło dzienne ujrzała kaseta "Moral Alliance". Niedawno materiał z tej demówki został wznowiony przez Divebomb Records na srebrnym krążku. Oprócz sześciu utworów, które znalazły się na ówczesnej kasecie, wydawnictwo zapełniło także kilka nagrań live. Podejrzewam, że niewielu będzie takich, którzy kojarzą ten zespół, więc spieszę z

RECENZJE

153


krótką charakterystyką tego, co możemy się spodziewać po "Moral Alliance". Superior na tamtej demówce łoił bardzo przyzwoity i solidny power/speed, który był wypadkową "Hypertrace" Scannera, "Walls of Jericho" Helloweenów oraz "Heading For Tommorow" Gamma Ray, przystrojonych w dostojny płaszcz US power metalu. Już na pierwszym utworze dostajemy wystrzał z armaty prosto na ryj. Po stosunkowo niewinnym, lecz niezmiernie epickim wstępie nagle po uszach tłucze nas majestatyczny, szybki, głośny i melodyjny riff. Nie ma tu miejsca na zbytnie sypanie cukru i smarowanie lukrem wszystkich nut, gdyż jest to melodyjność na poziomie Scannera i Crimson Glory, czyli taka, która nie gubi po drodze swojej mocy i nieokiełznanych wyładowań energetycznych. Niemiecki staroszkolny power/ speed wysokich lotów. Po niezwykle przebojowym, jednak wychodzącym daleko poza samą "hiciarskość", "Far Away" kolejnym pociskiem jest tytułowy "Moral Alliance", na którym widać, że Niemcom nie brakowało pomysłów w zakresie tworzenia riffów i ciekawostek aranżacyjnych. Nawałnica różnych riffów jest niemalże przytłaczająca, a niesamowita gra solowa, która w swej partii wzięła nawet na warsztat motyw z klasycznego "Marszu Tureckiego" Mozarta, jest czynnikiem wybitnie wyróżniającym. Akustyczny wstęp do "Strength in the Dark", w którym znalazły swe miejsce także subtelne klawisze w stylu Virgin Steele, wprowadza bardzo dobrze dobrane uspokojenie do rozżarzonych emocji rozpalonych przez pierwsze trzynaście minut nagrania. Ten utwór jest bardzo przyjemną balladą z gatunku tych słuchalnych i nie męczących buły. Mile dudniący bas i dobrze dobrana gitara, która nie waha się przed przejściem na kanał z przesterem, to najbardziej charakterystyczne punkty tej kompozycji. Ze spokojnego nastroju wyrywa nas gwałtem lejący się strumień kosmicznej lawy w postaci apodyktycznego "Overlord". Speed metalowy riff przewodni narzuca wyraźną metalowo-imprezową atmosferę. Siła przebicia tego wałka roztrąca wszelkie zapory ciszy i spokoju, które budują wokół siebie marne przegrywy życiowe i suchoklatesowe memeje. Ten cios wtrąca niegodnych uzurpatorów prosto w bezkresny mrok studni dusz, bez litości i bez wahania. Ostatnim utworem z pierwotnego wydania jest epicki, ponad dziewięciominutowy "Odyssey". Superior także i tu sprawnie operuje klimatem i emocjami. Pełne patosu i podniosłych chórów zaśpiewy idealnie korespondują z mocnymi i potężnymi riffami. Warto nadmienić, że gitarzyści odwalili kawał dobrej roboty na "Moral Alliance". Klękać przed ich techniką i co najważniejsze, przed umiejętnym zastosowaniem tej techniki w praktyce. Nie należy także zapominać o wokaliście. Jego głos jest głęboki, dźwięczny i melodyjny. Przypomina nieco barwą wokalistów Scannera i Heavens Gate, a niekiedy także Midnighta z Crimson Glory. Superior nagrał swoją debiutancką płytę studyjną siedem lat po kasecie "Moral Alliance". Niestety później już muzycy poszli w bardziej progresywne rejony, zostawiając wysokooktanowy power/speed metal gdzieś z boku. Szkoda, gdyż ta demówka z 1989 roku pokazywała, że zespół miał ogromny potencjał właśnie w tej gałężi muzyki heavy metalowej. Dziś, po dwudziestu pięciu latach, mamy okazję bliżej zaznajomić się z tym zaginionym dziełem sztuki. Jako bonus do oryginalnych kawałków, mamy osiem utworów live

154

RECENZJE

nagranych niedawno na koncercie poświęconym jubileuszowi grupy. Są to kompozycje, które pochodzą z tego samego okresu co "Moral Alliance", jednak nigdy nie zostały zarejestrowane w studio. Pierwszym z nich jest "Fighters for Rock", który zaczyna się jak typowy szybszy niemiecki heavy metalowy szlagier w stylu Warlock czy Accept. "Vikings Fall" wnosi już więcej power metalowej subtelności do muzyki Superior. Ciekawą sprawą jest, że w refrenie wokalista zamiast typowego "vajking" śpiewa "łajking". "City's Burning" jest kolejnym heavy metalowym numerem. Choć jest zagrany poprawnie i ma ten bajerancki klasyczny metalowy klimat, to nie zapada na długo w pamięć. Jest bardzo wiele podobnych heavy metalowych utworów, a ten się spośród nich nie wyróżnia. Następujący po nim "Light Burns Out" jest rzemieślniczo dopracowanym rockowometalowym wałkiem. Trudno rzec coś złego o tej kompozycji, jednak fakt faktem, nie zapada na dłużej w pamięć. "Fire Child" wnosi świeży powiew i kolejne megawaty mocy. Donośny refren komponuje się bardzo umiejętnie z mocnymi i mięsistymi heavy metalowymi riffami. Przedłużeniem tej gamy wyładowań energetycznych jest głębia esencjonalnego "Here I Am" i niesamowitego "Queen of the Reich", które stanowią dostatni przejaw kunsztu muzyków. "Queen of the Reich" wydaje się jakby była nagrana przy okazji jakiegoś innego eventu niż pozostałe utwory, gdyż różni się od nich brzmieniem (zwłaszcza werbla) oraz dźwiękami tłumu. Ostatnim utworem jest "Against the Grain", który zaczyna się trochę w stylu Accept z "Metal Heart", by następnie przejść w szybki i skoczny power/speed metalowy riff. Nie wszystkie bonusowe utwory trzymają aż tak wysokiego poziomu jak oryginalne kompozycje z "Moral Alliance". Nie wolno jednak zapominać, że te utwory, które trafiły na pierwsze wydawnictwo tej demówki wyśrubowały poziom niemożebnie i naprawdę ciężko jest im dorównać. Wczesny materiał Superior to istna profuzja wszelkiego dobra w niemieckim heavy metalu. Oddziaływanie bogactwa formy, które możemy doświadczyć jest powalające. Szkoda, że Superior nie zrealizował się w takiej formie w tamtym okresie. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Theocracy - Theocracy 2013/2003 Ulterium

"Theocracy" to debiutancki album amerykańskiego zespołu, grającego epic progressive power white metal. Rzecz pochodzi sprzed 11 lat i, pomimo generalnie niezłego poziomu, jakoś szczególnie nie zachwyca. Theocracy był bowiem wówczas - być może obecnie ów stan rzeczy uległ zmianie, bo grupa wciąż wydaje kolejne albumy - kolejnym zespołem, który porwał się na zamierzenie przekraczające jego możliwości. Chociaż może słowo zespół nie jest tu akurat odpowiednie, bo autorem i jedynym wykonawcą jest tu Matt Smith, odpowiedzialny za partie wokalne, gitar, basu, klawiszy oraz programo-

wanie automatu perkusyjnego, który dopiero później sformował regularny, istniejący do dziś skład. Dlatego kilkunastominutowe, rozbudowane "The Serpent's Kiss", "The Healing Hand" oraz "Twist Of Fate", obok wielu interesujących, czasem wręcz porywających partii, zbyt często też okazują się zbyt nudne i nadmiernie rozwleczone. Zdecydowanie lepiej prezentują się krótsze, bardziej zwarte, zdecydowanie power metalowe numery w rodzaju "Ichtus", inspirowanego Helloween utworu tytułowego czy "New Jerusalem". Efektownie wypadają też utwory lżejsze, jak wzbogacony organowymi brzmieniami "Mountain" czy oniryczna, delikatna ballada "Sinner", jednak jako całość "Theocracy" jest niestety nierówna. Wojciech Chamryk

Tygers of Pan Tang - Live in the Roar 2003 Angel Air "Live in the Roar" to jedna z najdziwniej nagranych płyt koncertowych, jakie słyszałam. Riche Wick, które wtedy przez chwilę śpiewał Tygers of Pan Tang, co chwilę woła do publiki "I can't hear you!" i rzeczywiście nikt mu nie odpowiada. Rick powtarza wołanie i nadal odpowiada mu cisza. Brzmi to absurdalnie i odbiera całą przyjemność ze słuchania tej "koncertówki". Rzecz jasna podczas rejestrowania nagrań live publika była, tylko na etapie miksów została usunięta. Zupełnie jakby nie grała żadnej roli podczas koncertu. Tymczasem nie ma koncertów bez publiki, ona i zespół tworzą symbiotyczną relację, która dopiero stwarza koncert. W przeciwnym razie można by mówić o próbie granej na scenicznych deskach. Na "Live in the Roar" wprawne ucho usłyszy publikę dopiero pod koniec utworów i jeśli wierzyć temu, co udaje się usłyszeć, koncert był rejestrowany przy sporym tłumie uczestników. Doprawdy nie wiem skąd pomysł na taką realizacje wydawnictwa. Na płycie znalazły się kawałki promujące ostatnią wtedy płytę oraz rzecz jasna klasyki sprzed reunionu. Co ciekawe, jest to trzecia płyta koncertowa tej brytyjskiej formacji po wydaniu "Mystical" w 2001 roku, w tym druga z bieżącym materiałem. Prawdopodobnie została wydana przy okazji promocji zespołu z nowym wokalistą, który - jak się szybko okazało - nie zagrzał nawet dłuższej chwili w Tygers of Pan Tang. Z wydaną później "Leg of the Boot" łączy ją w zasadzie tylko siedem utworów, dlatego też "Live in the Roar" może być gratką dla miłośników Tygers of Pan Tang, nie tylko ze względu na efemeryczne pojawienie się Richiego Wicka, ale też ze względu na koncertowe nagrania tracków z "Mystical". O ile tylko ktoś faktycznie dostrzeże w tej płycie choć nutę koncertowego klimatu. Strati Tygers of Pan Tang - Leg of the Boot. Live in Holland 2009/2005 Angel Air

Ten klasyczny już brytyjski zespół ma na swoim koncie kilka "koncertówek".

Co ciekawe, trudno w ich przypadku mówić o powielaniu tego samego wydawnictwa. Dzięki licznym zmianom w składzie i sięganiu po kawałki z rozmaitych albumów, w zasadzie każda płyta koncertowa ma swój charakter. "Leg of the Boot" została zarejestrowana dziesięć lat temu w Holandii, zaraz po tym jak do grupy dołączył włoski wokalista Jacopo Meille. Tym samym krążek jest pierwszym wydawnictwem z tym muzykiem, który zresztą szczęśliwie śpiewa w Tygers of Pan Tang do dziś. Na płycie i koncercie w pierwszej kolejności znalazły się kawałki z ówcześnie świeżej płyty "Noises from the Cathouse" z 2003 roku, a w drugiej, części klasyki z pierwszych krążków z początku lat osiemdziesiątych. Po drodze zaplątał się jedynie "Firepower" z płyty "Mystical" z 2001 roku, który w tym "oldskulowym" otoczeniu wyróżnia się mocą i niemalże "amerykańskim" podejściem do grania heavy metalu. Płyty słucha się dobrze, głównie ze względu na realizację. Nagłośnienie muzyków brzmi niezwykle naturalnie, głos wokalisty wręcz momentami gubi się ścianie instrumentów, co daje naturalistyczny, koncertowy efekt. Podkreśla go fakt, że publiczność nie została wytłumiona w miksach, jak to miało miejsce na wydanej wcześniej "koncertówce", "Live in the Roar". Krążek kończą: nagrany ponownie "Highspeed Highway Superman" oraz dwa również ponownie zarejestrowane numery z debiutu. Jak łatwo się domyśleć, nowsze wersje są mocniejsze, mają bardziej klarowne brzmienie i wyraźniej eksponują riff. Od wydania tej płyty minęło 11 lat. Jak na Tygers of Pan Tang to długa przerwa w wypuszczaniu tego rodzaju wydawnictw. Oby tylko kolejna okazja nie nadarzyła się znów w związku ze zmianą "za sitkiem". Strati Zone Zero - The Lost Legacy 2014 Shadow Kingdom

Zone Zero to istniejący na początku lat 80-tych szwedzki zespół heavy metalowy. Nie zdołał się wówczas przebić i po wydaniu trzech kaset demo oraz niskonakładowego singla zakończył działalność w 1983r. Grupa wznowiła jednak działalność 10 lat temu, a niedawno doczekała się podwójnej kompilacji podsumowującej jej dorobek. "The Lost Legacy" to 21 utworów: koncertowych z 1981r., demo i z prób z lat 1982-83, nie mogło też zabraknąć sztandarowych numerów formacji, "Win Or Die" oraz "Evil Dream" z 7" płytki. Pierwsze z tych utworów jednoznacznie świadczą o tym, że muzycy byli jeszcze pod wpływem hard rocka, a do cięższych, inspirowanych NWOBHM dźwięków dochodzili stopniowo, by finalnie brzmieć podobnie do Madison czy Silver Mountain z tamtego okresu. W sumie nie ma tu niczego nadzwyczajnego, co zapewne miało decydujący wpływ na to, że zespół nie zdołał wtedy zrobić kariery, ale po latach słucha się tego całkiem nieźle i fani melodyjnego hard'n'heavy powinni się za tym wydawnictwem rozejrzeć. Nagrania archiwalne dopełniają cztery utwory z lat 2004-2008, ale brzmią totalnie amatorsko, niczym słabiutkie demo z automatem perkusyjnym, a ich strona muzyczna też niestety nie powala. Wojciech Chamryk




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.