HMP 58

Page 1



Spis tresci

Konkurs Mam nadzieję, że nie będziecie bardzo źli za to, że zabrakło wstępu. Niestety musieliśmy udostępnić miejsce sprawom dla nas dość istotnym. Jednego możecie być pewni, ten numer też przygotowaliśmy z pełnym oddaniem. Przejdźmy jednak do sedna, czyli do konkursów, które tym razem będą dotyczyły trzech zespołów: AC/DC, Exlibris i Steel Velvet. Jak zawsze przygotowaliśmy wam atrakcyjne nagrody. Są nimi najnowsze wydawnictwa wymienionych powyżej formacji. Kolejno: "Rock Or Bust", "Aftereal" i "Chwila". Pytania jak zwykle proste, mające wciągnąć was w zabawę. A, że warto brać w niej udział, wystarczy zapytać się tych szczęśliwców, którzy już wygrali w naszym quizie. Pierwsze pytania dotyczyć będą AC/DC. Australijczycy są coraz starsi, przybywa im kłopotów, ale jak już coś nagrają, to tego w ogóle nie słychać. Ci, którzy są zainteresowani posiadaniem w swojej kolekcji, albumem "Rock Or Bust", niech odpowiedzą na poniższe pytania: 1. Którego z głównych muzyków i z jakich przyczyn zabrakło w czasie nagrywania "Rock Or Bust"? 2. Kim jest nowy gitarzysta w szeregach AC/DC? 3. Kto ostatnio z AC/DC popadł w konflikt z prawem? Coraz śmielej poczynają sobie ziomale z Exlibris. Tak jak zapowiadają, swoim najnowszym dziełem "Aftereal", faktycznie mogą namieszać. Pozostaje nam trzymać za nich kciuki, tak jak za tych, którzy polują na ich krążek. Co jest

w zasięgu ręki, wystarczy odpowiedzieć na proste trzy pytania: 1. Kto zagrał gościnnie w utworze "The Day Of Burning"? 2. Jacy zaproszeni gitarzyści ubarwili swoim talentem album "Aftereal"? 3. Kto wspomógł wokalnie band w kawałku "Closer"? Polskie grupy grające hard rocka czy hard'n'heavy ciągle mają pod górkę. Z tym większą przyjemnością pomagamy promować pojawiające się - tak nieliczne - wydawnictwa z tego nurtu. A, że warto zainteresować się taką muzyką, wystarczy posłuchać nowej płyty Steel Velvet, "Chwila". 1. Który utwór z albumu "Chwila" to aktualnie największy przebój Steel Velvet? 2. Wymień muzyków, którzy na nowym krążku wsparli zespół grą na instrumentach klawiszowych. 3. Jaki tytuł nosi poprzednia płyta Steel Velvet? Odpowiedzi należy przesłać na adres pocztowy (poniżej) lub na adres mailowy: redakcja@hmp-mag.pl Nie zapomnijcie podać imienia i nazwiska oraz adresu zwrotnego. Pseudonimy, ksywki, adresy mailowe nie będą brane pod uwagę. Życzymy powodzenia w zabawie! Heavy Metal Pages ul. Balkonowa 3/11 03-329 Warszawa

3 4 8 10 13 14 15 16 18 20 21 22 23 24 26 28 30 31 32 33 34 36 37 38 39 40 43 44 45 46 48 50 50 52 52 54 57 58 60 61 62 64 66 67 68 70 72 74 78 79 80 82 84 86 89 92 104 106 108 134 139

Intro Satan’s Host Sanctuary Turbo Anvil Satan Riot V Warrant Kat & Roman Kostrzewski Amulet Night Demon Lonewolf October 31 Rocka Rollas Skinner Starblind Alpha Tiger Gloryful Striker Firewolfe Cromlech Mad Parish Midnight Malice SoulHealer Metal Machine Wild Kayser Alltheniko Elvenstorm Born Of Fire Crosswind Spellcaster Panzerhund Ryal Renegade Hellion Ichabod Krane Isole Event Urizen Dire Peril Metal Mirror Deep Machine Overdrive Frost Commander Exlibris Astral Doors Mob Rules CETI Bloodbound Harmony Soulspell Haken Threshold Pain Of Salvation While Heaven Wept Pendragon Jolly Roger Records Nasty Crue Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten... Visual Decay

3


Posiąść wiedzę, którą ma tylko sam diabeł Naprawdę niezłe tempo narzucili goście z Satan's Host. Dopiero co rozmawialiśmy z nimi na temat znakomitego "Virgin Sails", a tu już w niecały rok później dostaliśmy kolejny i do tego podwójny album. Po kilku pierwszych przesłuchaniach mogę was zapewnić, że zajebiście wysoki poziom poprzednika został utrzymany. "Pre-dating god" ma się ukazać pod koniec stycznia i szykuje się naprawdę spore wydarzenie, które mam nadzieję tym razem nie przejdzie bez echa jak to się zdarzało przy ich wcześniejszych krążkach. W każdym razie sami muzycy są gotowi do wojny i przekonani o swojej wartości. Wszystkich szczegółów dowiecie się z poniższego wywiadu. Założyciel zespołu, gitarzysta Patrick "Evil" Elkins i bębniarz Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez udzielili bardzo szczegółowych, choć momentami nieco zakręconych odpowiedzi. Zdarzyło im się nawet parokrotnie dość mocno dać ponieść emocjom i odpłynąć od głównego sensu pytania. Wydaje mi się jednak, że dzięki temu lektura może być ciekawsza. HMP: Witam was. Od naszej ostatniej rozmowy dotyczącej "Virgin Sails" nie minęło dużo czasu, ale sporo zdążyło się wydarzyć w waszym obozie, prawda? Patrick "Evil" Elkins: Tak, lubimy być zajęci, żadnego odpoczynku dla Szatańskich Szaleńców! (w oryg. Satanically Wicked - przyp. red.) Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Właściwie nie wiele się działo. Mieliśmy kilka koncertów w Stanach, graliśmy na festiwalu Doom in June w Las Vegas i zajebiście się bawiliśmy. Skupialiśmy się głównie na

nasza kontrolą. Został przesunięty z daty, którą pierwotnie planowaliśmy i nie byliśmy w stanie przedstawić finalnego miksu, ale nasz producent znał nas na tyle dobrze, że pomógł nam osiągnąć jeszcze lepszy rezultat. Recenzje tej płyty (w tym i moja) były w znakomitej większości bardzo dobre lub niemal entuzjastyczne? Zetknęliście się z jakimiś negatywnymi opiniami? Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Ze wszystkich recenzji, które otrzymaliśmy tylko jedna była bardzo

Foto: Satan’s Host

pisaniu nowego albumu, później go nagrywaliśmy i oto jesteśmy tutaj. Jak z perspektywy czasu oceniacie "Virgin Sails"? Chcielibyście coś zmienić czy też jesteście z niej w pełni zadowoleni? Patrick "Evil" Elkins: Sądzę, że wykonaliśmy świetną robotę, po nagrywaniu zawsze patrzymy wstecz i znajdujemy mnóstwo rzeczy nadających się do poprawki, ale to są rzeczy poza naszą kontrolą. Czasami musisz pozwolić, by muzyka mówiła sama za siebie i w głębi naszych serc wiemy, że te utwory, które wypuściliśmy w świat są najlepsze jakie tylko można było sobie wyobrazić, że złapaliśmy ten płomień, który inspirował nas gdy je pisaliśmy. Wielokrotnie w czasie procesu nagrywania czuliśmy się jak zdechłe konie, gubiliśmy gdzieś tę całą magię. Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Wydaje mi się, że wyszło tak jak powinno; zawsze są rzeczy, które chciałoby się zrobić inaczej, ale byliśmy w tej dziwnej sytuacji, że z tym albumem pewne rzeczy były poza

4

SATAN’S HOST

zła. Było zresztą widać, że nawet nie odsłuchali tego albumu, więc to się nawet nie liczy. Nie możesz zadowolić wszystkich. Każdy przedstawia swoją opinię, ale kiedy większość z nich jest pozytywna, wiesz, że jest super. Jesteśmy fanami metalu i wiemy co się nam podoba. Jeśli nie chcemy zrobić babola i nie jesteśmy zachwyceni tym co zrobiliśmy, wiemy, że z tego nigdy nic nie wyjdzie. A od kiedy jesteśmy zespołem, nigdy nie doświadczyłem czegoś takiego, jak bycie własnym największym krytykiem. Patrick "Evil" Elkins: Niezupełnie, wszystko co ja czytałem było ekscytujące i sprawiło, że serce się radowało. Dawało mi to entuzjazm, by napisać jeszcze więcej, stworzyć jeszcze więcej płyt i kawałków. Nie spocznę dopóki ludzie się nie zatopią lub nie stracą mowy, a nawet wtedy wciąż będę chciał stworzyć jeszcze lepszy album i kawałki niż wcześniej. Staram się zapisać w nich to, co sam bym chciał usłyszeć, kupić jako fan metalu. Wygląda na to, że prawdziwie epickie albumy są już rzadkością.

Czy ten pozytywny odbiór przekuł się chociaż na ilość sprzedanych płyt? Czy Satan's Host stał się trochę bardziej rozpoznawalną nazwą? Patrick "Evil" Elkins: Nie, niefortunnie złożyło się na to więcej ściągnięć niż miało to miejsce dotychczas, ale nie mamy z tym problemu, ponieważ żeby zrozumieć zespół i to co czuje musisz wczuć się w esencję tego co tworzymy, wczytać się w słowa - tak żebyś był jednym z nas, bo to czym jest ta muzyka to opowieść o ucieczce z rzeczywistości i próba zbudowania woli i siły, by móc powędrować dalej po tej brudnej kupie znoju na której żyjemy. Zrobić kroczek wyżej i posiąść wiedzę, którą ma chyba tylko sam diabeł, że znalazłeś coś, czego dotąd przed tobą nikt nie znalazł i nie będzie posiadał przez całe swoje życie. Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Nie wiem, bycie w undergroundzie jest dla nas fascynujące, mamy fanów w każdym zakątku Ziemi. Kiedy ludzie do nas piszą i łechtają nas takimi nazwami jak Iron Maiden czy Black Sabbath, nie potrafią zrozumieć, czemu nie jesteśmy już na szczycie razem z nimi. Mam nadzieję, że jednak pewnego dnia zdobędziemy taką popularność na jaką zasługujemy, zagramy na dużych scenach. Mamy co zaoferować, jesteśmy skromni, przepracowujemy swoje tyłki i staramy się w każdym albumie zawrzeć to jak najlepiej. Zamierzamy wydać jeszcze więcej płyt, ale spójrzmy prawdzie w oczy, wszyscy się starzejemy i nie wiemy co przyszłość zaplanowała dla każdego z nas. Spędzamy jednak razem znakomity czas kreując muzykę i wciąż budując potęgę Satan's Host. Wciąż będziemy jednak ignorowani, wciąż będziemy zastanawiać się i rwać włosy z głów, jak przyciągnąć do nas więcej słuchaczy i tak dalej, i tak dalej. Ostatnio też narzekaliście na zbyt małą ilość koncertów. Z tego co zauważyłem to chyba nie wiele się zmieniło w tej kwestii? Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Gramy co możemy, nie mamy zbyt wielu ofert, lekceważy się nas, w sumie to nie wiem. Widzę zaangażowanie fanów, ale promotorzy chyba się na nas nie poznają. Harry nie gra już z Jag Panzer i Titan Force, to co zrobił z Jag Panzer w zeszłym roku było jednorazowe i ogłosił niedawno, że odszedł od nich, a z Titan Force jest tak samo. Nie chcę tego komentować, bo to naprawdę nie moja sprawa. Z mojego punktu widzenia Harry jest na 666% członkiem Satan's Host i to, jak u nas śpiewa naprawdę ryje banię. Jeśli naszej planecie brakowało prawdziwego wokalnego talentu, to nikt nie jest w stanie dorównać mu w metalowym światku, a to co robi Pat Evil (Patrick "Evil" Elkins - przp. red) i ja w chwili obecnej jest absolutnie srogie! Nie mogę się doczekać, aż wszyscy usłyszą nowy materiał. Nie będziecie zawiedzeni. Rzecz w tym, że z takim bagażem jakim jest nasza nazwa, z całą czterdziestoletnią historią i faktem, że metal ma być zły, żaden numer który usłyszysz na albumie i nic co zagramy nie będzie przelewką, pozwalamy naszym wewnętrznym demonom żyć i świetnie się bawić. Patrick "Evil" Elkins: Gdyby to zależało od nas, gralibyśmy w każdym miejscu na świecie i nigdy nie bralibyśmy przerw, ale z nieznanych powodów ludziom włosy stają dęba, niektórzy nawet siwieją, a twarze mają tak blade jakby zobaczyli ducha. Śmieję się, gdy widzę te wszystkie festiwalowe line-upy wiedząc, że gdybyśmy mieli tam zagrać to byłaby wojna. Słyszałem raz wypowiedź Toma Araya ze Slayer, w której powiedział, że za każdym razem gdy wychodzi na scenę, którą dzieli z innymi zespołami to jest to jedna wielka rywalizacja - ograć wszystkich, stać się tym jedynym zapamiętanym. Wziąłem sobie ją do serca, ponieważ tak właśnie się czuję z tym wszystkim co robię dla zespołu. Dzieje się też tak dlatego, że jestem tutaj wystarczająco długo, by zaobserwować jak ludzie psują metal i próbują wmówić, że to wymarły gatunek. Całe te ery disco, zimnej fali, glam rocka, grunge'u i nu metalu - cała ta głupia kategoryzacja, szufladkowanie za jakie się biorą. Prawda jest jedna: wszystko jest rock'n'rollem, nie jest religią, to ścieżka życia. Społeczeństwo metalowe jest jak cienka tkanina, a przynajmniej taką była, ale gdybyśmy zobaczyli jak ktoś osądza jakiegoś metala za to co robi, rzucilibyśmy się i obilibyśmy temu skurwysynowi mordę, za to że zadziera z nim czy z nią, że zadziera z nami. To się liczy w metalu, jeśli go kochasz to należysz do rodziny, znacznie potężniejszej od więzów krwi czy genealogii, to jedna wielka siła zdolna rządzić wszystkimi.


W tym roku ukazała się też zremasterowana wersja waszego debiutu "Metal From Hell". Jako bonus dodaliście sześć utworów z nie wydanego oficjalnie "Midnight Wind", który miał być waszym drugim albumem. Uważam, że to rewelacyjny pomysł, ale czemu dopiero teraz zdecydowaliście się wydać te numery? Patrick "Evil" Elkins: Zawsze chcieliśmy je wydać ponownie. Mieliśmy nawet co do nich większe plany, ale z uwagi na to ile mamy z tego kasy, bardziej opłacało się nam nagrać nowy materiał niż wydawać coś co było w przeszłości. Jednak kiedy nadarzyła się okazja stwierdziliśmy, że to niezła gratka, by wydać je w specjalny sposób i Bart Gabriel dodał tam sporo ognia. Oddał im sprawiedliwość i to, czego bym oczekiwał dla każdego kto oddał serce metalowi. W 2004 roku ukazała się już jedna zremasterowana wersja debiutu wydana przez Old Metal Records. Czemu zdecydowaliście się na ponowne wydanie tej płyty? Po prostu skończył się poprzedni nakład czy też były jakieś inne powody? Patrick "Evil" Elkins: Cóż, cały kontrakt z Old Metal Records to bzdura. King Fowley nigdy nie dotrwał do końca tego kontraktu i był na mnie wkurzony, bo potrzebowałem czasu, by zebrać wszystko razem na sensowne wydawnictwo. Ja zaś czułem się jakby się tą płytą podtarł. Od tamtego czasu o nim nie słyszałem, naprawdę odwalił kawał złej i niedobrej roboty. Absolutne zero. Pudełko połamanych płytek, bardzo znieważające…

całe mnóstwo. Jestem pewien, że w przeszłości zdarzało się nam napisać tekst, albo kilka tekstów, a dopiero potem tworzyć do niego muzykę, ale tak naprawdę to nie wiem. Wszyscy piszemy teksty na albumy, niektóre numery to w pełni robotą Pata, niektóre Harry'ego, czasem ja coś popełnię, niektóre piszemy we trzech, czasem tylko ja i Harry. To organiczna sprawa, nie walczymy o to. Lubimy myśleć razem, chcemy by były spontaniczne i wypływały z serca. Wszyscy myślimy nad melodią, więc wszyscy jesteśmy dobrzy w pisaniu tekstów razem z melodiami i łączeniu ich w komplementarną całość. Lubię tworzyć melodie pozostające w kontrze - to dla nas bardzo naturalne. Ile czasu spędziliście w studio? Wszystko poszło dobrze czy też były jakieś zgrzyty? Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Nie, w studio jesteśmy jak maszyny. Nagrywamy szybko, nie pie-

"bóg", ponieważ nie mówimy o konkretnym bogu, dlatego piszemy go przez małe "b", wszak jesteśmy Satan's Host do diaska! Nie zdawaliśmy sobie sprawy jak długi wyjdzie nam ten album zanim zaczęliśmy go miksować, a wytwórnia zasugerował by podzielić go na dwie części, na co my przystaliśmy. Jak dotychczas nikt nie narzeka na ten fakt. Ludzie zawsze narzekają, że nasze płyty albo kawałki są za długie, zawsze tak było, a my nie dbamy o to, bo tworzymy taką muzykę jaką chcemy. Nie siadamy do stołu i debatujemy, że dziś nagramy kawałek o takiej i takiej długości. Jesteśmy pieprzoną metalową kapelą, robimy to tak jak czujemy. Nie widać jakoś ludzi, którzy wieszają koty na Iron Maiden, bo ich kawałki są za długie! Ale owszem, kiedy usiedliśmy do miksu i zobaczyliśmy, że mamy prawie 75 minut muzyki, przesłuchaliśmy całość, dla mnie przeleciało, ale doskonale rozumiem, że dla niektórych to może być za dużo. Moja filozofia jest taka, żeby dać fanom tak dużo jak

A czemu zdecydowaliście się na ponowny mastering? Poprzedni nie do końca wam odpowiadał? Patrick "Evil" Elkins: Ponieważ sądziłem, że oddam trochę sprawiedliwości brzmieniu, którego ludzie będą słuchać. Oryginalne nagrania były wystarczająco złe, musiałem przedstawić je Skol Records i odnoszę wrażenie, że wykonali świetną robotę robiąc mastering tego materiału.

W lipcu weszliście do studia Flatline Audio w celu nagrania nowego krążka. Muszę przyznać, że niezłe tempo. W jakim czasie napisaliście ten materiał? Czy w momencie wejścia do studia całość była już gotowa czy jeszcze podczas sesji powstawały jakieś motywy? Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Cały czas piszemy, kochamy tworzyć. Mamy już dwa albo cztery numery, które na pewno znajdą na nowym materiale, tak działamy. Mogę nawet powiedzieć, że połowa była już gotowa by wyjść w 2014r., a reszta dojrzewała do momentu wkroczenia do studia i rozpoczęcia nagrywania. Sami robimy całą pre-produkcję, mamy własne studio, pracujemy tam i rozbudowujemy je. Chcemy być częścią każdego etapu produkcji, od kreacji muzyki, poprzez nagrywanie i jej pre-produkcję. Mamy kilka killerów, ogrywamy je, sprawdzamy jak będą ze sobą współgrać, to nasz zespół i lubimy mieć nad nim pełną kontrolę. Kiedy nadejdzie właściwy moment, by wejść do studia z naszym producentem, będziemy gotowi pójść dalej i zacząć właściwe nagrywanie. Patrick "Evil" Elkins: Są takie momenty w studio, nawet podczas nagrywania, kiedy pojawiają sie nowe pomysły i impulsy energetyczne, zupełnie jakbyśmy zyskiwali nowe moce, którym pozwolamy wziąć górę i poprowadzić tam, gdzie powinniśmy się znaleźć. Co powstało pierwsze muzyka czy teksty? A może obie rzeczy tworzyliście jednocześnie? Patrick "Evil" Elkins: Cały czas piszemy, niekończący się proces. Za każdym razem, gdy chwytam za gitarę lub jestem z chłopakami w jednym pokoju piszemy coś nowego. Czasami są to same teksty, czasami riffy, czasami się doskonalimy i bawimy, czyli to co kochamy robić, więc teksty do numerów są naszą wspólną kreacją. Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Zazwyczaj jako pierwsza powstaje muzyka, Pat ma jej w głowie

Foto: Satan’s Host

Dlaczego ta reedycja nie została wydana przez waszą nominalną wytwórnię Moribund tylko przez Skol Records? Patrick "Evil" Elkins: Wciąż mamy plany na duże przedsięwzięcie pod szyldem Moribund, czekamy tylko na właściwy moment, by uderzyć jak kobra, by jad wsiąknął odpowiednio głęboko. Nagrodzimy każdego naszego fana, bo bez nich byśmy nie istnieli.

przymy sie, nie chcemy tracić czasu, zabijać wibracji. Wszyscy wiemy czego po sobie oczekiwać, włączając w to producenta i tak samo w drugą stronę, zawsze jesteśmy przygotowani. Mamy przy tym mnóstwo zabawy. Gdy nagrywamy, cały proces, wszystko co robimy w Satan's Host jest nasza radością, czerpiemy z tego siły, cieszymy się każdą chwilą. Patrick "Evil" Elkins: Prawdopodobnie całość nagrywania zajmuje nam zwykle jakieś dwa tygodnie. Potem są miksy i proces masterowania, które zabierają kolejny tydzień lub coś koło tego. Naprawdę nie ma powodu by prze-produkowywać kawałki. Najlepszą rzeczą jest zostawić je świeżymi, zaskoczyć samego siebie gdy będziesz ich słuchał jako finalny produkt, bo idzie to tak szybko, że zapominasz o partiach które dodałeś i cały ten pośpiech chęci usłyszenia materiału sprawia, że wysadza twoją głowę. Wasze nowe dzieło to album dwupłytowy zatytułowany "Pre-dating god 1&2". Zdecydowaliście się na taki krok ze względu na ilość muzyki, którą mieliście czy też od początku był to zaplanowany ruch? Patrick "Evil" Elkins: Sądzę, że każdy album jaki robię jest jedną wielką opowieścią i konceptem. Konceptem jest to, że jesteśmy Satan's Host i oświecimy tych wszystkich, którzy rozumieją i którzy będą się bawić przy tych nagraniach, którzy kochają metal. My jesteśmy muzykami, my bawimy się tym co tworzymy. Przeglądamy się w lustrze wędrującym przez przestrzeń i czas, jest odbiciem naszych dusz i energii kosmicznej, jesteśmy szczęściarzami mogącymi spersonifikować te refleksje. Osobiście jestem tylko człowiekiem i każdy z nas nim jest, ale różnica polega na tym, że mogę zostawić cząstkę siebie każdemu dziecku już na zawsze. Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Tak, "Pre-dating god Part 1 & 2" i w tytule jest małe "b" w słowie

możesz, nie znoszę dostawać płyty na której jest tylko 20 czy 30 minut dobrej muzyki, czuję się oszukany. Fani zasługują na to, by dać im jak najwięcej. Zawsze sądziłem, że jeśli kochasz jakiś zespół i uważasz, że jest super, bierzesz to co artysta sobie postawił za cel, obdarzasz to szacunkiem i lubisz to. Tak jak kiedyś powiedział Mick Jagger: "Nie zawsze dostaniesz to, czego najbardziej oczekujesz!" Czemu zdecydowaliście się wydać te krążki dzień po dniu, a nie np. jako dwupłytowe wydawnictwo razem? Patrick "Evil" Elkins: Miałem wrażenie, że zawsze mamy tyle muzyki, że czasami musimy zrobić to dla wszystkich samotnych owieczek miotających się w niewiedzy po tej planecie, żeby zaskarbić sobie ich uwagę. Jesteśmy bezwzględni i silni, możesz nas dawkować, dać fanom szansę poczuć naszą muzykę i oddychać nią i poznać czym naprawdę jest. Dać im możliwość rozkoszowania się i posłuchania każdego utworu w najbardziej zachwycającym formacie. Będą mogli wsłuchać się w każdy riff dokładnie, biorąc sobie niektóre z nich do serc. Za produkcję ponownie odpowiada Dave Otero i ponownie wykonał kapitalną robotę. Można już powoli mówić o własnym brzmieniu Satan's Host? Jakie jest wasze zdanie na ten temat? Wyobrażacie sobie pracę z kimś innym w przyszłości? Patrick "Evil" Elkins: Oczywiście, że możemy wyobrazić sobie nagrywanie z innymi na całym świecie, niefortunnie się składa, że obecnie w biznesie muzycznym budżet na produkcję spada, dominuje kultura ściągania, więc zespoły nie mogą pozwolić sobie na luksus zadzwonienia do każdego producenta, którego pożądają najbardziej, albo pozwolić sobie na daleką podróż, bo taki ma kaprys i nagrać album właśnie

SATAN’S HOST

5


tam. Finanse na to nie pozwalają, chyba że jesteś jednym z tych szczęśliwych zwycięzców loterii z lat 80tych i wkroczyłeś do rocka'n'rolla we właściwym czasie i miejscu, zdobyłeś już swoją fortunę. Tak się też składa, że większość z nich straciła swój dawny ogień, nigdy się już nie ruszy z miejsca, w którym się znajduje, nie wypali nowej ścieżki dla przyszłości metalu. Pomimo tego, że te dwie płyty to w sumie ok 80 minut muzyki to słucha się ich wyśmienicie bez cienia znużenia. Czy jednak nie przeszło wam przez myśl, że to może jednak trochę z długo? Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Cóż, jest jak jest. Jest świetnie, tak się ułożyło, to nie było intencjonalne, chcieliśmy dać fanom dobry materiał. Jeśli ktoś narzeka, że jest tego za dużo, to powinien poszukać sobie nowego hobby, ludzie będą narzekać, powiem więcej: oczekujemy tego! Patrick "Evil" Elkins: To prawda, to, co zamierzamy zrobić kiedy już wypuścimy kolejne cztery albumy w przyszłości, tak porzućmy trylogie i po prostu zróbmy to. Dziwię się, że żaden zespół nie próbował czegoś takiego, bo to świetna zabawa pisać i grać na żywo. Nie sądzę jednak że miałbym wytrzymałość na zrobienie dwunastogodzinnego koncertu, to byłby kolejny krok na drodze do piekła! Przesłuchałem wasz nowy materiał na razie tylko jakieś cztery razy, ale już teraz mogę stwierdzić, że co najmniej utrzymaliście poziom "Virgin Sails". A jakie jest wasze zdanie? To jest dokładnie to czego chcieliście? Patrick "Evil" Elkins: Sądzę, że to zupełna transformacja w stosunku do wszystkich naszych albumów,

według was "Pre-dating god" odróżnia się od waszych wcześniejszych albumów? Patrick "Evil" Elkins: Zawsze chciałem trochę więcej epickości dla tych albumów. Nazwa "Pre-dating god" jest odważnym stwierdzeniem, zwłaszcza tutaj w środku biblijnego kotła Stanów Zjednoczonych Ameryki, z kościołami na każdym rogu. Daje mi to więcej gniewu, ognia i inspiracji do tworzenia jeszcze większej ilości epickich, gigantycznych numerów. Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Tak, dużo jej tym razem, ale już niedługo będzie kontynuacja naszej muzycznej wędrówki. To jest piękno posiadania brzmienia. Jesteśmy sezonowi, ale to daje poczucie dopracowania finalnego produktu. Nie ważne ile ich wyjdzie, dziesięć czy dwadzieścia kolejnych, zagwarantujemy że będziesz wiedział, że to Satan's Host. Krążek jest na tyle wyrównany, że jak na razie nie jestem w stanie wskazać jakiegoś faworyta, a to z tej prostej przyczyny, że wszystkie kopią dupą tak samo. Może wy macie jakieś swoje ulubione kawałki z nowych albumów? Patrick "Evil" Elkins: Sądzę, że sposób w jaki są ułożone te numery, układa je w podróż w mistyczne miejsce, od głosu kreatora do ludzkich dzieci, ich rebelii aż do końca, dokładnie tam gdzie zaczęliśmy wiele lat temu. Nawet druga część utworu tytułowego mogła by zostać nagrana w 1979. Historia się powtarza. To czy się jest dobrym czy złym po prawdzie sprowadza się do destrukcji, to sprawia że jesteśmy gatunkiem ludzkim. Egzystencja jest krótka, a prawda jest taka, że powinniśmy się z nią mierzyć silnymi sercami i trzymać nasze miecze w górze, modlić się do wyższych bytów, by osiągnąć wielkość. Tylko z tego

Foto: Satan’s Host

wszystkie ze sobą współgrają. Zawsze staramy się być krok dalej od poprzedniego sukcesu, czasami zostajemy na tym samym poziomie, ale najpiękniejsze w tym wszystkim są te "zabójcze" momenty i kawałki dla każdego. Moim celem jest być zawsze zadowolonym, nie tylko jestem "Złym Patrickiem", ale także jestem Patrickiem "Zadowolonym Muzykiem", zabójcą filozofem, Azazelem w ludzkiej skórze, kochajcie mnie i nienawidźcie. Jednego czego możecie być całkiem pewni , to że ten koleś jest jedynym w swoim rodzaju. Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Naszym celem jest zawsze robić to do ostatka sił i czuję, że udało się nam to uzyskać na tym albumie, z całych naszych sił. Pójdziemy po nasz kolejny cel z tym samym nastawieniem, nawet jeśli będzie to ostatni, zamierzamy dojrzewać. Jak na razie nie zauważyłem żadnych zmian. Dalej raczycie słuchacza mnóstwem świetnych riffów, genialnymi wokalami Harry'ego i ciężką sekcją. Może tylko jest trochę więcej epickości. Czym

6

SATAN’S HOST

powodu tworzymy tak epickie numery. Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: To świetny album z dużą ilością mocnych kawałków, trudno je rozdzielać na lepsze i gorsze. Jakie jest znaczenie tytułu? Kim jest "Pre-dating god"? Patrick "Evil" Elkins: Pytanie nie brzmi o jakiego boga chodzi. Pytanie brzmi o jakiego boga będzie chodzić tobie. Widzisz tych wszystkich tak zwanych liderów, kłamiących i niszczących wiele aspektów tego skąd pochodzimy, że zdajesz sobie sprawę z tego, że oni nie chcą żebyś poznał prawdę o życiu pozaziemskim. manipulują każdym aspektem naszego życia, tworząc to czym staliśmy się jako rasa ludzka. Może to fakt, a może fikcja, ale prawda zawsze wyjdzie na jaw nawet dzięki geniuszom naukowcom, że jest tam jakaś odwieczna niemożliwość, koncepcja boga lub bogów, o których wiemy lub o których się nas uczy. Wierzę, że żyjemy wszyscy jako jedna całość, odbieramy echa ze wszechświata zbyt dalekiego dla każdego

z nas. To czym będzie bóg dla tego wszechświata istniało na długo przed wymyśleniem idei jakiegokolwiek boga. Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: "Pre-dating god" jest właściwie powrotem do tematów, które poruszaliśmy na "By the Hands of the Devil", powrotem do antycznej historii i jak elity zniewoliły masy w tamtym okresie historycznym. Próbujemy zmusić słuchaczy do wyjścia poza schemat, zamknięte pudełko i samemu kontynuować poszukiwania prawdy w tym życiu i rzeczywistości. O czym traktuje warstwa liryczna? Jest to koncept? Możecie przybliżyć kilka szczegółów na ten temat? Patrick "Evil" Elkins: Oczywiście, przede wszystkim jest to koncept, lirycznie i duchowo ze sobą powiązany, zrobiony w imię metalu. Zbyt prosto by było zwyczajnie napisać kawałek. Mamy rozpisany plan "wojny" w każdym aspekcie tego co robimy. Tak jak mówiłem wcześniej, tak wiele wiedzy zostało porzucone w ciągu wieków, że dla mnie osobiście jest to bardzo fascynujące odkrywać inne ścieżki. To co otrzymasz od Satan's Host to największa epopeja i zbiór muzyki, jaką możemy stworzyć, dla każdego znajdzie się tu coś innego, każdy odbierze ją indywidualnie, znajdzie coś innego w słowach czy muzyce, to będzie podróż do wnętrza samego siebie. Okładki ponownie stworzył Joe Petagno, a mnie zastanawia jaka jest ich symbolika? Mają jakieś przesłanie czy po prostu są fajnymi obrazkami pasującymi do metalowej płyty? Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Nie możemy zdradzić całego sekretu. Zadaj sobie raczej pytanie co według ciebie się na niej znajduje. To nie są tylko fajne obrazki, musisz przestać myśleć szablonowo, przestać zadawać sobie pytania o moralność i pochodzenie. To pozaziemskie, czy tak naprawdę pochodzimy od małp? Czy to była prawdziwa moc sprawcza, która sprawiła że staliśmy się tacy jacy jesteśmy? Patrick "Evil" Elkins: Okładka, jeśli przyjrzysz się dokładnie jest artefaktem, który może odnieść się do wielu religii Ziemi: egipskiej, greckiej, prawosławnej Rosji, Południowej Ameryki, Meksyku… wszędzie tam, gdzie znajdziesz przekaz o nieznanym pochodzeniu. Piękno tej grafiki tkwi moim zdaniem w tym, że jest nieznane i jego wykładnia jest ukryta jak w hieroglifach z grobowców faraonów. Na płycie znalazł się też cover Grim Reaper "See You in Hell" i pomimo mojego uwielbienia dla ory ginału muszę przyznać, że wasza wersja po prostu urywa dupę. Pierwotnie nagraliście ten numer na składaka "Harder Than Steel - The Official Keep It True Tribute Album". Czemu wybór padł akurat na tego klasyka? Rozważaliście jakieś inne propozycje? Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Jesteśmy "absolwentami" festiwalu Keep It True, a oni co roku robią składanki z każdym zespołem, który u nich zagrał. Wybierają covery innych zespołów zagrane na nich. Zapytali nas czy w tym roku mogliby umieścić i nas, zgodziliśmy się, i tak wylądowała tam interpretacja numeru Grim Reaper. Lubimy ją tak bardzo, że zrobiliśmy ją jeszcze raz w ramach sesji do "Pre-dating god" i dodaliśmy jako bonus. Zawsze byliśmy wielkimi fanami Grim Reaper od czasu oryginalnego "See You in Hell". Nie robimy coverów za często, mamy kilka, które zrobiliśmy w przeszłości i sądze, że kiedyś zrobimy coś takiego w przyszłości, ale teraz skupiamy się na naszej twórczości. Covery które zrobiliśmy odzwierciedlają bardziej historię dziejąca się obok, skąd wyszliśmy, nie planujemy robić coverów, one po prostu się zdarzają. Patrick "Evil" Elkins: Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że ten kawałek który daliśmy był wyborem z przypadku. Harry już znał słowa, my posłuchaliśmy go raz i zaczęliśmy grać w naszym stylu, zupełnie jakby to był nasz numer i oto jest. Dopiero potem pokochaliśmy jego wykonywanie. Stał się częścią naszego arsenału, więc musieliśmy go umieścić na naszym albumie. Zdecydowaliście się wrzucić go na nowy album, na którym wieńczy część pierwszą. Uznaliście, że wpasuje się w tematykę krążka czy po prostu umieściliście go jako bonus? Patrick "Evil" Elkins: Tak, wierzę że pasuje do całości. Lubię też naszą wykładnię tego numeru i mam nadzieję, że fani będą się nim cieszyć tak samo jak


my. Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Został po prostu umieszczony jako bonus do pierwszej płyty, nie ma związku z konceptem. A czemu zdecydowaliście się na umieszczenie drugiej wersji numeru tytułowego? Ta z drugiej cześci jest lżejsza i bardziej klasyczna. Czyżby to był ukłon w stronę tych bardziej tradycyjnych fanów? Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Tym właśnie jest, ukłonem w stronę bardziej tradycyjnie podchodzących fanów. Patrick "Evil" Elkins: Zamierzaliśmy zabrać słuchaczy tam gdzie zaczęliśmy wiele lat temu, przynieśc troche klasycznego brzmienia, czystych gitar, mocniejszego feelingu. Jak zasugerowałem wcześniej, zwrócić się w stronę tego, co było 1979 roku. Nowy materiał dobitnie pokazuje, że Satan's Host ma swój unikalny styl. Zdajecie sobie sprawę jak wyjątkowym zespołem jesteście? Patrick "Evil" Elkins: Cóż, dziękuję za komplement. Zawsze wkładamy w naszą muzykę serca i duszę i doceniamy każdy komplement. Smutna prawda jest taka, że ja nie jestem w pełni usatysfakcjonowany. Serce mi podpowiada, że powinienem być jeszcze lepszym muzykiem. Jako człowiek staram się, by było widać jak ciężko pracujemy, przelewamy całych siebie w to co robimy. Nie będzie odpoczynku od Satan's Host, bo odczuwamy frajdę z tego co piszemy i gramy. Satysfakcję odczuwam wtedy, gdy wracam do tego, słucham i nie mogę przestać, tak jakbym był nadal osiemnastolatkiem słuchającym "Number of the Beast", "Back In Black", Accept czy Judas Priest - wszystkich tych niesamowitych płyt, które wyszły między 1980 - 1987 rokiem. Najlepsze lata i najlepsze płyty w historii klasycznego metalu. Jeśli możemy uczucia na tę skalę przelać w naszą muzykę to jesteśmy naprawdę uzdolnieni żyjąc w tej rzeczywistości, w której żyjemy i cieszymy się każdym momentem tego życia. Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Kiedy zespół znajduje swoje brzmienie, to jest to zespół bardzo specjalny, a metalowa społeczność może poszczycić się wieloma takimi specjalnymi zespołami mającymi po 40 czy 50 lat istnienia. W tym wypadku obecnie mamy nagromadzenie kalk tych specjalnych zespołów. Mamy szczęście, że mamy własne brzmienie od kilku dekad. Jakie macie plany w związku z "Pre-Dating god"? Na co liczycie w związku z tymi krążkami? Patrick "Evil" Elkins: Zawsze mamy duże plany. Gdyby to zależało od nas, to byśmy podróżowali ile by się dało, ale z pewnych powodów wielu ludzi się nas boi. Nie chcą nas na swoich festiwalach i koncertach, więc to co zamierzamy zrobić to wybrać się w tak długą podróż po Stanach jak się tylko da i być może po Ameryce Południowej. To samo dotyczy Europy i innych miejsc, gdzie będziemy wyczekiwani i fani zażądają, byśmy zagrali. Macie już jakąś wizję promocji tego materiału czy też zostawiacie tę kwestię w całości Moribund? Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Promujemy tak mocno jak możemy, Moribund będzie promował, Gabriel Management będzie promował w Europie, każdy kto nas wspiera będzie promował. Patrick "Evil" Elkins: Sądzę, że postaramy się wytwórnię naprowadzić na najlepsze daty, ogłoszeniami i innymi środkami, by nazwa i albumy dotarły do ludzi, by wiedzieli że to metalowe killery, które rozsadzą im głowy, zanim się wykrwawią i skręcą karki, a gdy już ich łepetyny polecą na scenę to dopiero będzie show. Zasiać strach w ich sercach tak, jak wieki temu zrobił to Vlad Palownik.

nego. Fajnie by też było zobaczyć was w Europie, a najlepiej gdzieś w pobliżu Polski. Jest na to jakaś szansa? Patrick "Evil" Elkins: To byłaby niezła zabawa, jest jedna świetna sprawa z europejską publiką, która nas wciąż zachwyca: ich totalna miłość i oddanie muzyce, nigdy z czymś takim się nie spotkałem. Nie mogę ukrywać podniecenia na spotkanie z wszystkimi fanami z Europy i innych krajów, nawet jeśli nie mówią w naszym języku to łączy nas więź. Jeśli wszyscy kochamy to samo to nic jej nie jest w stanie zniszczyć. Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Mam taką nadzieję! Mamy mnóstwo wiernych legionistów w Polsce i nasz europejski management (Gabriel Managament/Bart Gabriel jest z Polski) przepracowuje swój tyłek każdego dnia dla dobra metalu! Prawdopodobnie jest najciężej pracującym metalowym gościem jakiego możesz spotkać. Kochamy naszą relację z Bartem i mamy nadzieję, że razem z nim urośniemy w siłę. Jak byście zareklamowali swój nowy album polskim maniakom? Patrick "Evil" Elkins: Możemy z całego serca zagwarantować, że damy najlepszy metalowy występ jaki kiedykolwiek słyszeli, będą płakać ze wzruszenia, zrozumieją dlaczego jesteśmy tak wspaniali. Jako, że za chwilę mamy koniec roku 2014 to chciałbym się zapytać was, jakie płyty w tym roku zrobiły na was największe wrażenie? Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Nie wiem. Uważam, że ten rok był wyjątkowo słaby, ale było parę mocnych rzeczy jak trasa King Diamond czy Kiss. Patrick "Evil" Elkins: Największe wrażenie na mnie zrobił koncert Metalliki na Antarktydzie. Pamiętam czasy, gdy dzieliłem się kasetami z Larsem, gdy braliśmy kwasa i paliliśmy hasz. Wtedy także z Cliffem podczas koncertu w Denver i Colorado Spring, gdzie było mnóstwo ludzi, siedzieliśmy do samego rana i świt nas przyłapał na słuchaniu King Diamonda, Witchfinder General i wielu wspaniałych zespołów. Być fanem metalu w jego godzinie chwały. Nie lada osiągnieciem jest zagrać na każdym kontynencie. Wtedy nikt nawet o tym nie myślał, byliśmy szczęśliwi, że mogliśmy zagrać razem, posłuchać naszych ulubionych kapel, coś jednakże mi mówi, że najlepsze dopiero przed nami. To już wszystkie pytania z mojej strony, wielkie dzięki za wywiad. Patrick "Evil" Elkins: Bardzo dziękujemy tobie i każdemu naszemu fanowi z osobna, za wsparcie na całym świecie, dziękujemy. Dlatego właśnie robimy tak wiele albumów w tak krótkim czasie, dla nas to najlepszy prezent jaki możemy zaoferować, możliwość posłuchania naszych dzieci - chwała polskim legionom!!! Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Dziękuję! Bardzo doceniam wasze wsparcie!!! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Może wreszcie jakaś większa trasa promocyjna? Patrick "Evil" Elkins: Jasne! Do diabła! Chcemy grać, jest tyle muzyki którą Satan's Host ma do zaoferowania, że nie będzie osoby, która nie zostanie "nabita na pal" z radości. Oto właśnie chodzi. Nie jesteśmy tylko studyjnym zespołem, jesteśmy żywym zespołem. Uważam nawet, że znacznie lepiej brzmimy właśnie na żywo. Anthony "Evil Little Hobbit" Lopez: Zamierzamy do tematu przysiąść, informacje będą spływać na bieżąco, gdy tylko będziemy mogli ogłosić coś konkret-

SATAN’S HOST

7


Wtedy zwróciliśmy się o pomoc do Brada, który na szczęście był zainteresowany wspólną grą z nami.

Nie chciałem byśmy na nowej płycie brzmieli tak samo jak w 1987 No, istny ambaras! Sanctuary jest jednym z cichych bohaterów heavy metalu oraz jednym z tych zespołów dzięki któremu power metalowa scena w USA była w latach osiemdziesiątych taka barwna i tak przepojona energią oraz mocą. Choć zespół rozpadł się w 1992 roku, zradzając na swych gruzach bękarta jakim było Nevermore, to kilka lat temu został ponownie przywrócony do życia, i to w dawnym składzie. Przygoda części członków zespołu z Nevermore, a zwłaszcza apodyktycznego Warrela Dane'a, odcisnęła jednak swe piętno na nowym obliczu Sanctuary. Widać to niestety po nowym albumie. "The Year The Sun Died" jest zresztą jednym z najlepszych przykładów na to, jak można zmarnować dobry pomysł, jeżeli się go do końca nie przemyśli. Zamierzaliśmy przeprowadzić wywiad telefoniczny z Warrelem Danem, jednak okazało się to nadzwyczaj problematyczne. Nie wiem co było przyczyną problemów utrudniających kontakt z nim, jednak Warrel nie trzymał się ustalonych wcześniej godzin wywiadu. Skończyło się w końcu na tym, że wywiad doszedł do skutku na drodze mailowej, a i tak, jak można się przekonać, Warrel udzielił się tylko w części pytań, zostawiając resztę Lenny'emu Rutledge'owi. Żeby jeszcze tego było mało nie odpowiedziano nam na kilka istotnych pytań, a na resztę otrzymywaliśmy zwykle zdawkowe odpowiedzi. Niestety, specyfika wywiadu mailowego nie pozwala na zbytnie drążenie niedopowiedzianych kwestii, więc trudno było temu skutecznie przeciwdziałać. W takiej sytuacji można tylko się modlić o dobrą wolę pytanego i jego chęć wypowiedzi. Jednocześnie to zabawne i przykre jak Dane i Rutledge usilnie twierdzą, że nowy materiał Sanctuary rzekomo w ogóle nie przypomina Nevermore. Zapewne chcieliby żeby tak było. Ciekawe, że zdarzają się momenty w tym wywiadzie, gdzie porzucają obronę tej tezy i sami przyznają, że Sanctuary brzmi teraz jak Nevermore. No bo, niestety, tak właśnie jest. Nie chodzi o to, by po latach Sanctuary grało to samo i kręciło się niebezpiecznie blisko taśmy przetwórczej w bakutilu. Czym innym jednak jest granie w podobnym stylu, z zachowaniem tej samej energii i wkładu. Można mnożyć przykłady kapel, które trzy dekady po swoich wzniosłych nagrań z lat osiemdziesiątych nadal tworzą mocne kompozycje - Satan, Battleaxe, Tankard, Stormwitch, Blitzkrieg, Riot, Rigor Mortis, a nawet Overkill. Te kapele pokazały, że można brzmieć świeżo trzymając się z grubsza dawnej stylistyki i klimatu. O nowszych kapelach, które też obracają się w takiej twórczości, nawet nie wspominam. Nowy album Sanctuary niestety nie dość, że stoi w zupełnym innym miejscu niż genialny "Refuge Denied" i pomysłowy "Into the Mirror Black", to jeszcze nawet nie brzmi jak wydawnictwo tej samej kapeli. Nie mamy też tutaj do czynienia ze szlachetnym rozwojem artystycznym, tak szumnie przywodzonym do dyskusji przez wizjonerskich artystów w takich sytuacjach, lecz z obracaniem się już w zupełnie odmiennych klimatach. Mimo, że rozmowa dotyczyła głównie Sanctuary, to przy okazji chcieliśmy dowiedzieć się także kilku rzeczy dotyczących bieżącej sytuacji Nevermore oraz aktualnych relacji na linii Loomis - Dane. Cóż, nie udało się uzyskać jakiś istotniejszych wiadomości w tej dziedzinie. Wywiad na szczęście ma też swoje jaśniejsze (i bardziej obszerniejsze) momenty - głównie dotyczące tego jak Sanctuary namówiło Mustaine'a do współpracy przy "Refuge Denied" oraz to jak w 1991 roku były tworzone pierwsze zręby na kolejny, nieukończony nigdy, album zespołu.

HMP: Sanctuary powróciło po latach z nowych albumem studyjnym, zatytułowanym "The Year The Sun Died", który będzie miał swoją oficjalną premierę na początku października 2014. Jakie odczucia budzi w tobie to nowe wydawnictwo? Czy uważasz, że udało ci się osiągnąć wszystko to, co pragnąłeś na tym krążku? Warrel Dane: Zdecydowanie. Skonstruowaliśmy super ciężkie nowoczesne nagranie, które pozostaje wierne naszym korzeniom. Jest to dość ironiczne, gdyż minęło już sporo czasu. Czy możesz nam wyjaśnić, co oznacza tytuł? Jaka koncepcja się za nim kryje? Warrel Dane: Płyta jest albumem koncepcyjnym, opowiadającym o proroku zagłady, który przewiduje w przyszłości śmierć naszego słońca. Dopiski przy tekstach powinny wyjaśnić resztę. Sanctuary odrodziło się w 2010 roku. Co spowodowało ten impuls do zreaktywowania twojego starego zespołu? Czy pomysł na powołanie do życia Sanctuary zrodził się jeszcze przed tym jak Loomis i Van Williams opuścili Nevermore? Warrel Dane: Stało się to jeszcze wcześniej. Jeff grał w Nevermore i Sanctuary zanim zdecydował się opuścić obie kapele. Loomis i Van Williams stwierdzili niedawno, że nie wykluczają tego, by spróbować poskładać Nevermore z powrotem… Warrel Dane: Nie spodziewam się wiele po takich deklaracjach. Obaj mają teraz swoje własne sprawy. Jak to się stało, że zdecydowałeś się skupić głównie na Sanctuary? Co sprawiło, że postanowiłeś przełożyć ten zespół nad Nevermore? Warrel Dane: Zacząłem pisać prawdziwe hity, które były jakieś dwadzieścia razy bardziej świeże i żywsze niż ostatnie dokonania Nevermore. W składzie zreaktywowanego Sanctuary zabrakło Seana Blosla. Dlaczego nie ma go w zespole? Nie był zainteresowany ponownym graniem w Sanctuary? Lenny Rutledge: Sean po postu nie był chętny. Skupia teraz swoją uwagę na innych projektach. Czy Brad Hull grał w Sanctuary wcześniej, jeszcze przed rozpadem, czy jest on nowym członkiem zespołu? Lenny Rutledge: Brad był naszym przyjacielem na scenie metalowej w tamtych czasach. Zastępował na gitarze Seana Blosla, gdy ten opuścił nasz zespół, czyli na naszej ostatniej trasie w 1991 roku. Teraz, gdy wznowiliśmy działalność to Loomis grał razem z nami przez jakieś sześć miesięcy, jednak gdy opuścił Nevermore w 2011 roku, porzucił także Sanctuary.

Jak długo chodziła wam po głowie myśl o przywróceniu działalności Sanctuary? Lenny Rutledge: Rozmawialiśmy o tym kilka razy na przestrzeni lat, ale nigdy nic z tego konkretnego nie wychodziło. W 2010 roku otrzymaliśmy propozycję, by nasz utwór "Battle Angels" pojawił się w grze Brutal Legend i wtedy jakoś odżyły nasze wzajemne stosunki i przyjaźnie. Czy nie obawialiście się tego, że tworzenie nowego albumu Sanctuary może być prawdziwym wyzwaniem? Nie baliście się tego, że mógłby on brzmieć jak kolejne nagranie Nevermore? Lenny Rutledge: Nie mieliśmy żadnych wstępnych założeń co do tego jak ten album miałby brzmieć. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że nie unikniemy licznych porównań. Osobiście uważam zestawienie jakości naszego dźwięku do brzmienia Nevermore za komplement, jednak nie wydaję mi się byśmy rzeczywiście brzmieli na nowym albumie jak oni. Według mnie w ogóle nie słychać u nas jakiegokolwiek Nevermore. Prawdziwi fani wiedzą o czym mówię. Muzyka nie zbliża się do Nevermore ani trochę. Jedynym wspólnym punktem jest Warrel Dane. Osobiście uwielbiam to jak zaśpiewał na naszym nowym wydawnictwie. Nie chciałem byśmy na nowej płycie brzmieli tak samo jak w 1987. Moim zdaniem to by była porażka. Sztuka powinna się rozwijać - nie ma powodu do tego, by ją stwarzać od nowa. Wokale na dwóch pierwszych płytach Sanctuary wyglądają i brzmią zupełnie odmiennie od tych z Nevermore. Nie obawiałeś się, że powrót do maniery, jaką utrzymywałeś w Sanctuary, może być na tym poziomie niezwykle trudny? Czy przygotowywałeś swój głos w jakiś konkretny sposób przed sesją nagraniową nowego albumu? Warrel Dane: Cóż, ćwiczyłem wysokie wokale całkiem dostatecznie, co dobitnie słychać, niezależnie od tego co inni powiedzą. Tutaj trzeba mieć inne nastawienie niż w przypadku Nevermore. I nie dlatego, że gitary mają tu tylko sześć strun, na pierwszych czterech płytach Nevermore też miały sześć. Tutaj po prostu jest inny klimat. Jak wyglądał proces tworzenia materiału na nowe wydawnictwo? Kto stał na straży tworzenia aranżacji kompozycyjnych oraz riffów? Lenny Rutledge: Razem z Warrelem jestem głównym kompozytorem nowych utworów. W sumie schemat tworzenia poszczególnych utworów był zawsze inny. Zwykle jest to tak, że prezentuję Warrelowi muzykę, którą wymyśliłem, by ten natchniony odpowiednim klimatem i nastrojem napisał do tego tekst. Niektóre utwory zostały napisane przy pierwszym podejściu, a w innych udzielili się także pozostali członkowie zespołu. Trzymam na boku także kilku gości, których nazywam Drużyną B, na których to testuję niektóre swoje pomysły. Są taką swoistą pre-pre-produkcją. Czasem zdarzało nam się napisać też jakiś utwór w całości na próbie, tak całym zespołem. Czy mieliście już przygotowane niektóre teksty je-

Foto: Patrick Heaberili

8

SANCTUARY


szcze przed powstaniem warstwy muzycznej czy też wszystkie zostały napisane już potem? Czy któryś spośród nich był przewidziany wcześniej na kolejne nagranie Nevermore? Warrel Dane: Jest kilka tekstów, które pisałem zanim usłyszałem jeszcze nową muzykę, jednak zwykle tworzę liryki już po usłyszeniu warstwy muzycznej, tak by zostać przez nią zainspirowany. Nie, żaden z tych tekstów nie zostałby użyty w Nevermore. Miałem już okazję usłyszeć nowy album. Nie wypa da nie pogratulować wam waszej ciężkiej pracy, gdyż naturalnie na pewno włożyliście wiele wysiłku w powstanie tego materiału. Słuchając nowej płyty ciągle miałem jednak wrażenie, że produkcja dźwięku jest podobna do tej, którą znamy z Nevermore. Nie uważasz, że wasza nowa płyta przypomina nieco styl tej właśnie kapeli? Warrel Dane: Oczywiście, że przypomina. Byłem wokalistą Nevermore, więc zawsze będą w tej kwestii jakieś porównania. Samo brzmienie w ogóle nie przypomina Nevermore, może poza nowoczesnym zacięciem, które jest normalne w dzisiejszych nagraniach. To już nie są lata osiemdziesiąte i zespoły muszą się dostosować do nowych standardów. To jest bardzo odświeżające, że tak unowocześniliśmy brzmienie. Wkraczamy w niezwykle ekscytującą erę. Istnieją jednak pewne zespoły, sięgające swym istnieniem jeszcze do lat osiemdziesiątych, które nadal grają w takim samym stylu, a mimo to wciąż są w stanie zachować dawną oryginalność i świeżość Manilla Road, Battleaxe, Hell, Tankard, Satan, Saxon, i tak dalej. Czy nie uważacie, że progres jaki dokonaliście na nowym albumie nie oddala was za bardzo od waszych klasycznych korzeni, które zostały ustanowione na "Refuge Denied"? Lenny Rutledge: Dla nas ponowne zreformowanie Sanctuary było nie tylko reaktywacją ale też ponownym odkryciem. Chcieliśmy zachować dawne wzorce jednak w tym samym czasie chcieliśmy nagrać album, który będzie aktualny i znaczący. Taki, który definitywnie będzie się oddzielał od tamtej epoki.

dobrze między nami. Byliśmy dzieciakami. Teraz jesteśmy starsi, mądrzejsi i dzięki temu Sanctuary istnieje w 2014 roku. Czy Sanctuary jeszcze kontynuowało swe istnienie po waszym odejściu czy też zespół przestał wtedy istnieć? Warrel Dane: Nasze odejście naznaczało koniec Sanctuary. Debiutancki album Sanctuary, czyli "Refuge Denied", jest niepodważalnym metalowym klasykiem. Pieczę nad produkcją tego albumu sprawował Dave Mustaine z Megadeth. Jak to się stało, że wylądowaliście razem z nim w studio? Czy miał jakiś znaczny wpływ na wasz zespół, nie tylko w kwestii muzyki? Nie kazał wam utrzymywać określonego imidżu scenicznego czy czegoś takiego? Lenny Rutledge: Dave stanowił dla nas wielką inspirację na początku. Byliśmy młodym zespołem, a on był dla nas jak mentor. Podejrzewam więc, że w pewnym momencie dał nam kilka rad na różne tematy. Słyszałem o pewnej historii, mówiącej o tym, że po raz pierwszy usłyszał o Sanctuary, gdy puszczaliście mu swoje demo z radia samochodowego po koncercie Megadeth w 1986 roku. Czy tak było w istocie? Lenny Rutledge: Pamiętam, że wybrałem się wtedy, jako jedyny z zespołu, na lokalny koncert Kinga Diamonda i Megadeth. Byłem wtedy zdeterminowany, by pokazać Dave'owi naszą demówkę. Nie mogłem się niestety dostać na backstage, ale słyszałem jak ich

Okładkę do "Refuge Denied" stworzył Ed Repka. Jest to zresztą jedna z jego lepszych prac. Czy pamiętasz może to czy miał on w kwestii jej tworzenia wolną rękę czy opierał się na waszych konkret nych instrukcjach? Lenny Rutledge: Razem z Seanem Bloslem mieliśmy jasno określony pomysł na to, jak okładka "Refuge Denied" ma wyglądać. Byliśmy nawet w pracowni Eda Repki, by towarzyszyć mu przez kilka dni w pracy nad szczegółami. Wiele, wiele lat temu, jak możemy przeczytać w wywiadzie dla zinu Curious Goods, pod koniec trasy Into The Mirror Black, Dane zapowiedział trzeci album Sanctuary, który miał się wtedy nazywać "Psychedelic Prose". Powiedział także, że jest już do niego przygotowanego nieco materiału, napisanego przez ciebie i przez Seana. No więc, co się stało z tymi riffami i pomysłami? Czy coś z tego zostało użyte na pierwszym demo Nevermore czy też może coś przetrwało do czasów "The Year The Sun Died"? Lenny Rutledge: Ten trzeci album miał się nazywać "Psychedelic Prayers". Nic z tamtego materiału nie zostało potem użyte. Wszystkie utwory napisane na nową płytę powstały na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat. Wróćmy do teraźniejszości. Czy macie już zaplanowaną trasę na której będziecie promować wasze najnowsze dzieło? Lenny Rutledge: Mamy ustawioną trasę w USA po Zachodnim Wybrzeżu w listopadzie 2014r. Pracujemy

Grafika, która znalazła się na okładce albumu została przygotowana przez Travisa Smitha, autora większości okładek Nevermore. Dlaczego zdecydowaliście się wybrać właśnie jego? Nie da się ukryć, że stworzona przez niego praca przypomina żywo jego styl obecny na grafikach, które przygotował dla Nevermore. Warrel Dane: Pracowałem z Travisem już tak wiele razy, że wybór właśnie jego był oczywisty. Na płycie możemy znaleźć jedenaście kompozycji. Którą z nich darzycie największa estymą? Która z nich była najtrudniejsza do nagrania? Lenny Rutledge: "Existence Fading" oraz "Exitium" są moimi ulubionymi. Największym wyzwaniem był za to chyba "Frozen". Warrel Dane: Utwór tytułowy jest moim bieżącym faworytem. Zgadzam się także z Lennym, "Frozen" był bardzo wymagający, także da mnie. Jednak to wyzwanie zaowocowało pięknym refrenem. Ostatni album Sanctuary został wydany w 1989 roku. Co według ciebie stanowi największą różnicę w kwestii pisania muzyki między dzisiejszymi czasami a latami osiemdziesiątymi? Lenny Rutledge: Myślę, że technologia sprawiła, że tworzenie muzyki stało się łatwiejsze. Głównie dlatego, że wszyscy mają teraz dostęp do studia nagraniowego i rejestrowania wielu ścieżek na własnych komputerach. W ten sposób łatwiejsza jest także wzajemna wymiana pomysłów. Chris "Zeuss" Harris jest producentem najnowszego albumu. Dlaczego wybór padł właśnie na niego? Jak wyglądała wspólna praca z nim? Lenny Rutledge: Zeuss był naszym fanem i skontaktował się z nami poprzez Century Media. Stał się niezwykle ważnym czynnikiem w powodzeniu produkcji nowego wydawnictwa. Opuściłeś Sanctuary w 1992 roku razem z Jimem Sheppardem oraz Jeffem Loomisem, z którymi założyłeś nowy zespół. Jakie były powody porzucenia przez was Sanctuary? Czy to była kwestia intensy wnych tras, problemów z wytwórnią czy może zmian, które wraz z początkiem lat dziewięćdziesiątych zaczęły wtedy pojawiać się na scenie muzycznej? A może powodem było coś jeszcze innego? Warrel Dane: Nie, po prostu już nie układało się

Foto: Patrick Heaberili

techniczny mówi "Hej, Dave zatrzymał się w hotelu nieopodal". Razem ze mną był mój przyjaciel, który wziął ze sobą dwie ostre laski. Poszliśmy razem do tego hotelu. Obeszliśmy wszystkie piętra, póki nie znaleźliśmy najgłośniejszego pokoju. Wepchnęliśmy najpierw do środka te dwie dziewczyny jako zmyłkę, co się powiodło, gdyż zostały powitane z otwartymi ramionami. Dave siedział przy stoliku w rogu pokoju. Wiedziałem wtedy, że cieszy się dość ponurą reputacją. Nasze oczy się spotkały, po czym powiedział do mnie "Ty! Cho no tu!". Byłem przekonany, że mnie zaraz stąd wyrzuci. Pił Courvoisiera. Spytał się mnie czy też chcę trochę. Nigdy wcześniej nie piłem Courvoisiera. Doskonale pamiętam to jak Dave się wtedy bawił takim małym plastikowym rekinem. Gość był naprawdę super. Zaczęliśmy rozmawiać o muzyce. W końcu wyjąłem naszą taśmę i powiedziałem "Stary, musisz to usłyszeć, muszę ci to puścić". Trochę trzeba go było poprzekonywać, jednak udało się go w końcu nakłonić do zejścia na dół do samochodu mojego kumpla. Puściliśmy kasetę i naprawdę mu się ona spodobała. Dał mi swój numer telefonu. Myślałem wtedy, że może nie podał właściwego, bym się w końcu odczepił. Zadzwoniłem do niego, by to sprawdzić i natknąłem się na automatyczną sekretarkę z jego głosem. Sam do mnie zadzwonił kilka tygodni później, mówiąc wtedy raz jeszcze jak bardzo podobała mu się nasza demówka i że chciałby zostać naszym producentem w studio.

także nad koncertami w Europie. Nic nie jest jeszcze potwierdzone. (w chwili, gdy ten wywiad był opracowywany, wiedzieliśmy już, że Sanctuary będzie w Europie w marcu (w tym na dwóch koncertach w Polsce) oraz w maju na RockHard Festival - przyp. red) Które utwory z najnowszej płyty zamierzacie grać na żywo? Jak będzie wyglądała proporcja między klasykami a nowymi utworami? Lenny Rutledge: Myślę, że będziemy grać pierwsze cztery oraz "Frozen". To, które to będą konkretnie utwory, zapewne będzie się różnić między kolejnymi koncertami, ale spodziewajcie się usłyszeć przynajmniej cztery nowe utwory. Jakie są wasze następne plany dotyczące przyszłości Sanctuary? Co zamierzacie robić z zespołem przez najbliższe parę lat? Czy te plany obejmują także cokolwiek związanego z Nevermore? Lenny Rutledge: Póki co, zamierzamy skupić się na koncertowaniu, gdyż chemia między nami jest naprawdę wielka. Przyjdzie też czas na nagranie kolejnego albumu, gdyż nawet teraz jesteśmy w trakcie tworzenia nowych kompozycji. Aleksander "Sterviss" Trojanowski Podziękowania za pomoc w tłumaczeniu dla Katarzyny Świrskiej

SANCTUARY

9


Ukochana fabryka hitów W nadchodzącym roku szykuje się nie lada gratka dla fanów poznańskiej grupy Turbo. Minie bowiem 35 lat od założenia przez Henryka Tomczaka, tego najbardziej zasłużonego na polskiej scenie heavy-metalowej zespołu. Piękna to okazja do świętowania, ale z tego co wiem muzycy Turbo wcale nie zamierzają spędzić najbliższych miesięcy na odcinaniu kuponów od przeszłości… Piękna to okazja, by także powspominać bogatą i obfitą w ciekawe wydarzenia historię zespołu. Na takie wspomnienia udało nam się namówić lidera i gitarzystę zespołu Wojciecha Hoffmanna. A ja zapraszając do lektury mogę tylko zaintonować hasło - Panowie, byle do 50-tki !!! HMP: Witam serdecznie, nie tak dawno, przy okazji koncertu we wrocławskim klubie Od Zmierzchu Do Świtu, gratulowałem Wam wydania świetnej płyty "Piąty Żywioł". Teraz, nie pozostaje mi nic innego, jak pogratulować, kolejnej znakomitej pozycji w dyskografii zespołu, a mianowicie koncertowego albumu "In The Court Of The Lizard". Jak Wy to robicie? Wojciech Hoffmann: My nic nie robimy, albo inaczej my po prostu pracujemy w naszej ukochanej fabryce, w której coś produkujemy. Inni produkują samochody, telewizory, a my piosenki i płyty. Czasami częściej, czasami nie. I najpiękniejsze jest to, że robimy to wtedy, kiedy poczujemy głód tworzenia. Dlatego czasami jesteśmy najedzeni i nie chcemy zbyt szybko jeść, bo moglibyśmy źle się poczuć. Widziałem w tym roku, aż trzy wasze koncerty, każdy pozostawił świetne wrażenie. Na scenie emanujecie niesamowitą energią. Wydaje się, że obecny miks do-

ry… To chyba zahacza nawet o 25 muzyków. Może to nawet fajnie, bo paru z nich pozostało na scenie. Inni gdzieś przepadli, no co zrobić, jak nie wszyscy jadą w tym samym wagonie? W kapeli musi być absolutna spójność, jeśli chodzi o drogę zawodową. Mogą, a w zasadzie powinny być różnice artystyczne, bo to bardzo rozwija muzycznie, ale cel musi być jeden i koniec! Ci, co nie rozumieją odchodzą sami, albo proszenie są delikatnie o opuszczenie zespołu, (śmiech). Jakich byłych muzyków Turbo, wspominasz z największym sentymentem? Myślę, że wszystkich po trochu. Każdy miał swoją krótszą, albo dłuższą historię. Myślę, że pierwszy skład z założycielem Turbo, Heniem Tomczakiem na basie i Wojtkiem Aniołą na perkusji oraz Wojtkiem Sowulą na wokalu i ten następny, do którego dołączył Grzesiek Kupczyk na wokalu, Andrzej Łysów na gitarze i Foto: Metal Mind

postanowiłem, że przy nagraniu którejś z kolejnych płyt, jako bonus dodamy krążek, z na nowo nagranymi wszystkimi instrumentalnymi utworami. Może to fajny pomysł? Jest jeszcze parę utworów, które nigdy nie zostały nagrane, ale graliśmy je na koncertach. Jest jeszcze taki utwór instrumentalny, który nazywa się "Turbina". Niestety nie zachowało się jego żadne nagranie, a chciałbym je odtworzyć. Może ktoś ma gdzieś przypadkiem ten utwór, gdzieś na starych taśmach? Prosimy o kontakt, jeśli ktoś jest w posiadaniu tego nagrania. Nagramy go natychmiast. Czy to prawda, że po sukcesie utworu "Dorosłe dzieci", wytwórnia nalegała, żeby kolejny album brzmiał łagodniej, przystępniej? To było idiotyczne, bo rzeczywiście "Trójka" puszczała tylko "Dorosłe dzieci" i żadna rozgłośnia też nie chciała innych utworów, a my byliśmy przecież kapelą mocno metalową i nie w głowie było nam pitolenie. Polton też chciał inny materiał i dlatego druga płyta nie ukazała się w Poltonie. Wydał nam ten album w ograniczonym nakładzie Klub Płytowy Razem. "Smak ciszy" to bardzo fajny album, ale troszkę inny stylistycznie, bardziej hard-rockowy. Właśnie w 1985 roku, ukazuje się album "Smak ciszy", przynoszący kolejne wielkie hity zespołu, jak utwór tytułowy, "Wszystko będzie Ok", "Jaki był ten dzień", czy "Już nie z tobą". Jednak spotkałem się z twoją Wojtku wypowiedzią, o "okresie błędów i wypaczeń" w historii zespołu. Czy dotyczyła tego okresu, albumu? Nie, to nie dotyczy tego albumu. Mi chodzi o ten okres gdzie graliśmy "Przebój miesiąca", "Kręci się nasz film", "Zwykły tramp" itp... To też bardzo fajne utwory, ale nie w stylistyce Turbo. To mógłby zagrać np. Odział Zamknięty, ale nie my. Ale jak nikt nie chciał nas puszczać z mocnymi utworami to zrobiliśmy ten kiepski krok i zaczęliśmy popować. Na szczęście poszliśmy po rozum do głowy i wróciliśmy "Kawalerią" do mocnego metalu. W 1985 roku, wystąpiliście na festiwalu Rock Arena, obok m.in. jednego z moich ukochanych zespołów, grającego do dziś, duńskiego Pretty Maids. Jakie wspomnienia macie z tego występu, imprezy? To był szalony okres dla nas. Byliśmy w jakiś sposób gwiazdami i ówczesnymi celebrytami. Rock Arena, to świetna impreza. Graliśmy wielokrotnie, a dzisiaj na Rock Arenę nasza poznańska agencja Go-Ahead nas nigdy nie zaprosiła, chociaż graliśmy wielokrotnie na tej imprezie, ale cóż takie czasy... A wtedy zagrać taką sztukę z zachodnim bandem to było coś niesamowitego. Czuliśmy się jak Bogowie. Na jednej scenie ze światem... cudowne i bezcenne wtedy przeżycie....

świadczenia z młodością, jeśli chodzi o skład zespołu, jest dla Was idealny… To są sytuacje nieprzewidziane. Nigdy nie wiadomo, kto odejdzie, a kto się pojawi. Odejście Dominika (Dominik Jokiel - gitarzysta Turbo w latach 2001-2014 przyp.red.) było dla nas dość zaskakujące. Na szczęście szybko znaleźliśmy Tercjusza i jest znakomicie. Tak więc bilans młodości pozostał ten sam, bo wiekowo Dominik i Tercjusz to ta sama półka. A z młodymi pracuje się znakomicie. Są zaangażowani i pełni wiary w to, co robimy i być może dodają nam siły, a raczej na pewno, w uprawianiu tego trudnego zawodu... Ten stan jest dla nas rzeczywiście idealny... A jak w zespole, zaaklimatyzował się nowy nabytek, gitarzysta Krzysztof "Tercjusz"Kurczewski? Krzysiek wpasował się idealnie. Wydaje nam się jakby grał tutaj od zawsze, a przecież Dominik był z nami aż 13 lat. Był najdłużej grającym w zespole gitarzystą... oprócz mnie oczywiście. Krzysiek jest bardzo kreatywny i roznoszą go różne pomysły. Nie jest metalowcem z krwi i kości, ale jest znakomitym rasowym gitarzystą i aż mi się już chce zacząć prace nad nowym materiałem. To będzie bardzo ekscytujące pracować z nim. Do czasów teraźniejszych, jeszcze powrócimy. Teraz natomiast, chciałbym namówić Cię Wojtku, na odrobinę wspomnień z jakże bogatej historii zespołu. Czy masz świadomość, że przez zespół Turbo przewinęło się, grubo ponad 20 muzyków? Jak do tej po-

10

TURBO

Bogusz Rutkiewicz na basie, a i jeszcze Tomek Goehs na perkusji. To oprócz aktualnego składu, najważniejsze składy w historii Turbo. Zespół powstał w 1980 roku, a w roku 1983, ukazał się debiutancki album Turbo, zatytułowany "Dorosłe Dzieci". Album robi świetne wrażenie do dziś, pomysłową mieszanką hard-rocka i heavy metalu. Jak dziś z perspektywy czasu, wspominasz tamten pierwszy okres i wspomnianą płytę? To był chyba najpiękniejszy okres w naszym życiu, albo jeden z najpiękniejszych. Wiesz, wszystko co jest pierwsze, jest najpiękniejsze. Byliśmy wtedy bardzo młodzi i dostaliśmy szansę od losu zrobić coś, co się okazało po latach czymś wspaniałym. Nagraliśmy pierwszą naszą płytę, a na niej jest przecież jeden z najważniejszych utworów w historii polskiego rocka. "Dorosłe dzieci", które do dzisiaj po 33 latach ciągle są w czołówce Topu Wszech-Czasów. To niesamowite zrobić coś, co już na wieki pozostanie po tobie. Na albumie "Dorosłe Dzieci", znajduje się jeden z moich ulubionych utworów instrumentalnych Turbo, zatytułowany "W sobie". Pamiętasz jak narodziła się tradycja nagrywania utworu instrumentalnego, na każdy album? Ja tego nie pamiętam. Myślę, że tak jak Iron Maiden chcieliśmy mieć jakiś utwór instrumentalny, albo nam zabrakło tekstu?... Nie pamiętam, ale od tej płyty pomysł został już na stałe. I nawet tak sobie kiedyś

Po wydaniu zaledwie dwóch albumów studyjnych, zawojowaliście kraj, mnóstwem rockowych hitów, jak np. "Dorosłe dzieci", "Pozorne życie". Wydaje się, że w tamtych czasach społeczeństwo, było zdecydowanie bardziej otwarte na rockową muzę. Co jest nie tak Waszym zdaniem, w naszych czasach, że muzyka rockowa, metalowa, nie może spokojnie wybrzmieć w mediach, tylko tkwi nadal, gdzieś głęboko w podziemiu? Debilizm decydentów i korporacje, które sterują rynkiem muzycznym. Nastawienie jest takie, żeby natychmiast zarobić jak największe pieniądze. I silą się cwaniacy na wymyślanie różnych nowych show w TV, które zwiększają oglądalność i ludzie, ta szara masa siedzi ogłupiała przed ekranami i ciśnie te esemesy nie wiedząc, że i tak wszystko jest ustalone. Muzyka rockowa jest mocna, głośna i taka pani Kazia, co kupuje proszek i podpaski, bo dowiedziała się z reklamy, że te, a nie te zwykłe, nie będzie oglądać i słuchać programów gdzie jej jakiś popapraniec wyje jak kojot i wrzeszczy jakieś bzdety, że jest nieszczęśliwy i chce zmieniać świat. Pani Kazia włącza sobie kanał Polo TV i jest w niebo wzięta, bo tam lecą "Majteczki w kropeczki" i gra gitara, jakby Ferdynant Kiepski powiedział. I wszystko byłoby OK, gdyby były zachowane proporcje. Ale nie, świat oszalał. Tylko kasa, kasa i jeszcze raz kasa. Wytwórnie płytowe kupują czas antenowy i lansowane są tylko opłacone rzeczy, a normalny rockowy wykonawca, który najczęściej sam sobie wydaje płyty, nie ma kasy, żeby wykupić ten czas i nie jest lansowany. A jak cię nie ma w TV i w radio na jakiejś Liście Przebojów, to sobie siedź w domu i daj spokój z graniem... Kolejnym mocnym uderzeniem Turbo, okazała się płyta "Kawaleria Szatana". Brzmiąca totalnie inaczej od poprzedniej. Jak się potem okazało, to nie był koniec zmian stylistycznych w historii zespołu. Co spowodowało tą zmianę brzmienia, na dużo agresy -


wniejszą, jeśli mówimy o "Kawalerii…"? Tłumaczyłem już wielokrotnie w różnych wywiadach, że to była bardzo naturalna konieczność nawet. Nie chciałem nigdy nagrywać identycznych płyt, bo wydawało mi się to bezcelowe, żeby wydawać kolejną płytę identyczną jak np. AC/DC. W tamtych latach rozwijały się nowe nurty w heavy metalu i nam się to bardzo podobało. Byliśmy młodzi, krew w żyłach buzowała i chcieliśmy załapać się do wagonu z tabliczką "Świat". I chyba nam się to udało, ale pociąg się tak rozpędził, że nie opanowaliśmy tego i w porę nie zaciągnęliśmy hamulca. W Polsce, graliście wówczas na wszystkich najważniejszych festiwalach, corocznie. Mam na myśli Metalmanię, Jarocin. Pamiętasz może, jakieś zabawne historie związane z tymi występami? Pewnie jakieś były, ale nic mi aktualnie nie przychodzi do głowy. Jeśli mogę taką historię zabawną przytoczyć, chociaż dla nas chyba nie była zabawna. Pamiętam jak graliśmy próbę przed Metalmanią, a na scenę wszedł zespół Helloween i chłopaki zaczęli się śmiać z naszej perkusji. No a jaką mieliśmy mieć? Mieszkaliśmy w socjalizmie... ale jak Tomek Goehs zaczął napierdalać, to koledzy już się nie śmiali, tylko przyszli nam pogratulować... Reszty grzechów nie pamiętam... O ile w Polsce, osiągnęliście sukces, właściwie od początku, o tyle po wydaniu "Kawalerii Szatana" a potem płyty "Ostatni Wojownik" (w wersji zachodniej "Last Warrior"), zainteresował się wami Zachód. Nieszczęściem zespołu stały się wówczas problemy z wizami, pozwoleniami na wyjazdy zagraniczne. Opowiedz proszę trochę o tamtych czasach… Szkoda czasu, bo to były czasy piękne, bo graliśmy dużo koncertów i byliśmy młodzi, nagraliśmy też naszą pierwszą na zachodzie płytę. Ale zarazem czasy smutne, niebezpieczne i okrutne. Nie zrobiliśmy kariery na zachodzie tylko dlatego, że nie było paszportów w domach, wszędzie były wizy i pozwolenia. A nikt nie wyłoży forsy, która może się nie zwrócić, a ładując w nas wytwórnia Noise Records zdawała sobie sprawę z tego, że możemy nie pojechać na trasę, bo nie dostaniemy wiz i paszportów i to wszystko na ten temat. Na przełomie lat 80-tych i 90-tych, zmiany stylistyczne stały się znakiem firmowym Turbo. Mam tu na myśli płyty "Epidemic" czy "Dead End". Wiązało się to też ze zmianami personalnymi. Porównując płytę "Dorosłe Dzieci" choćby z "Dead End", można odnieść wrażenie, że grają dwa zupełnie inne zespoły… No, bo to był w zasadzie inny zespół, oczywiście stylistycznie. Jak myślisz, czy gdyby szykowana wówczas trasa koncertowa z zespołem Exodus, wypaliła i pociągnęła za sobą następne, skład personalny i linia muzyczna prezentowana wówczas przez Turbo, miałaby szansę być kontynuowana? Myślę, że tak by już pozostało. Gralibyśmy bardzo ostro i kto wie czy nie bylibyśmy dzisiaj w tym miejscu, co Behemoth, Vader i Decapitated? Ale jest jak jest i nie ma sensu rozpaczać... W latach 90-tych, zespół Turbo zniknął ze sceny muzycznej w Polsce. Czym się zajmowaliście w tamtym czasie? Każdy z nas w jakiś sposób uczestniczył w życiu muzycznym. Grzegorz z Andrzejem Łysowem grali w CETI, Tomek Goehs grał już u Kazika. Bogusz grał przeboje, a ja produkowałem spoty reklamowe i trzy lata 1997-2000 grałem w Czerwonych Gitarach. Powróciliście płytą "Awatar", wydaną w barwach MMP, w roku 2001. Płyta zdawała się łączyć trochę starego heavy-metalowego Turbo, z nowoczesnym, metalowym soundem. Odniosłem wrażenie, że chcieliście pokazać, że mimo paru lat niebytu, jako muzycy i zespół nadal jesteście na czasie… Dokładnie tak właśnie było. Zrobiliśmy zebranie i padło pytanie... "co dalej maturzysto?"... Mieliśmy do wyboru, grać przeboje typu "Smak ciszy", albo odcinać kupony od "Kawalerii". Wybraliśmy wariant rozwojowy. Chcieliśmy pokazać, ze pomimo nieobecności nie przespaliśmy tego okresu pauzy, i że wiemy, co to nowe brzmienia i stąd taki, a nie inny "Awatar". Album "Awatar", spotkał się z ciepłym przyjęciem krytyki, lecz część fanów uznała go jednak za zbyt postępowy, porównywano was nawet do popularnego wówczas Korna. Czy to te głosy, spowodowały, że na kolejnej płycie "Tożsamość", zdecydowanie wróciliście do tradycyjnego heavy-metalowego brzmienia? Być może przyczyniły się troszkę. Ale pomimo tego, że

całkiem dobrze się czuliśmy w tamtej muzyce postanowiliśmy wrócić do czegoś, z czego wyrastamy, czyli do klasycznego heavy-metalu. Tutaj czujemy się najlepiej i jest to dla nas wspaniała zabawa Jak wyglądała atmosfera w kapeli, po wydaniu albumu "Tożsamość". Z tego co wiem, ostatnie lata współpracy z byłym wokalistą Turbo, Grzegorzem Kupczykiem, nie były łatwe? Grzesiek bardzo mocno angażował się w CETI i brakowało mu czasu na pracę z nami. Może był zmęczony wszystkim? O to trzeba już jego zapytać. A jak ktoś nie ma czasu to współpraca jest utrudniona i tak rzeczywiście było... Ostatecznie Grzegorz Kupczyk, odszedł z zespołu w 2007 roku, by w pełni poświęcić się swojej kapeli CETI. Czy los zespołu, był wówczas po raz kolejny zagrożony? Tak, ja chciałem kapelę rozwiązać, ale na szczęście Bogusz mnie odwiódł od tego postanowienia i nakłonił do tego, żebyśmy zaryzykowali z nowym wokalistą. I tak też się stało. Dołączył do nas Tomek Struszczyk. Udała się wam rzecz niezwykła. Naprawdę rzadko się zdarza, że w zespole o tak długiej historii i z tak charakterystycznym wokalistą, udaje się tego wokalistę zastąpić. W dodatku, bez większych głosów sprzeciwu, ze strony fanów. Oczywiście największa w tym zasługa głównego zainteresowanego, Tomka Struszczyka… Rzeczywiście można powiedzieć, że wygraliśmy los na loterii. Niewielu to się udało. Nam jednak tak. Mieliśmy szczęście, że przyszła zmiana pokoleniowa i wielu młodych odbiorców nie zna nas z twarzy i to była jedyna rzecz, która mnie przekonała, żeby spróbować z nowym wokalem. Tomek do tego ma głos troszkę podobny do Grześka i to jest cały plus. Bo wyobraź sobie teraz w Turbo taki wokal jak growling? To byłaby natychmiastowa porażka, a tak Tomek potrafi pociągnąć melodię, jak i wrzasnąć jak Halford. Wiem, że nie jesteście zadowoleni ze wszystkich swoich tekstów piosenek. Po przyjściu Tomka do kapeli, w tej kwestii wiele się zmieniło. Jestem wielkim fanem jego liryk, zresztą wokalu także… Tomek przypomina mi troszkę teksty nieodżałowanego Andrzeja Sobczaka. Grzesiek pisał inaczej, ale też były inne czasy. Teraz Tomek stara się pisać to, co mu leży na sercu. Tematów w dniu dzisiejszym jest tak wiele, ze można jednego dnia napisać książkę, a co dopiero zwykły tekst. Teksty powinny być czymś dla słuchacza, bo bardzo często oni utożsamiają się z historiami w nich zawartymi. Często to są obudzone sytuacje z ich życia. Ja nie przywiązywałem nigdy wagi do tekstów i może dlatego były takie a nie inne. Teraz zwracam uwagę na ich zawartość i sens. Z tekstów Tomka jesteśmy bardzo zadowoleni. Pierwszy album z nowym wokalistą "Strażnik Światła", pokazał Turbo od świetnej dynamicznej strony. Kilka utworów jak tytułowy, czy "Szept sumienia", zdają się pokazywać progresywne oblicze zespołu… Staram się na każdej płycie przemycić chociaż troszkę mojej ukochanej progresji. W "Strażniku" jest jej więcej, ale w "Tożsamości" też ona jest. Na ostatniej płycie również się pojawia, chociaż w szczątkowej formie. Myślę, że to dobra droga. Nie zaszkodzi dodać do prostoty metalu troszkę przypraw... Tomek zdecydowanie wniósł mnóstwo energii do zespołu, płyta została przyjęta świetnie. Jednak na kolejną, wydany w 2013 roku, album "Piąty żywioł", musieliśmy czekać aż cztery lata. Co spowodowało tak długą przerwę? Bez przesady. To nie była aż tak długa przerwa. Płyta powinna powstać wtedy, kiedy zespół czuje taką potrzebę. My mieliśmy rzeczywiście potrzebę nagrania płyty po dwóch latach, ale odejście Krzyżyka spowolniło cały proces. Jak Bobiś okrzepł w kapeli stwierdziliśmy, że teraz jest ten moment i tak się stało... Wspomniany "Piąty żywioł" rozłożył mnie na łopatki. Zresztą nie tylko mnie. Nagraliście znakomity, melodyjny, klasyczny album heavy-metalowy, ze świet nymi tekstami. Zauważyłem, że płyta mimo metalowego charakteru, podoba się też ludziom o zupełnie innych gustach muzycznych. Jestem pewien, że jest to wyjątkowa pozycja w dyskografii zespołu. Też tak sądzicie? O wyjątkowości płyty zapewne decydują sami odbiorcy, chociaż myślę, że mamy duży wkład w jej wyjątkowość. Od początku chcieliśmy nagrać płytę prostszą niż "Strażnik", z krótszymi utworami, ale jednocześnie

mocną. I chyba to nam się udało. Ja z kolei uwielbiam melodię, która według mnie jest najważniejsza w muzyce. Ludzie powinni zapamiętać piosenkę, żeby ją potem nucić pod nosem. Czegoś bardzo skomplikowanego nie zanucą. A my też tworzymy przecież dla nich, żeby dać im chwilkę radości... Pięknym zakończeniem albumu, jest utwór "Może tylko płynie czas". Wspaniała, rozbudowana i bardzo emocjonalna kompozycja. Kto skomponował ten utwór? Tomek przysłał mi dwa lata temu sam początek i nie wiedziałem do samego końca, co z tym zrobić. Nie miałem żadnego pomysłu. A uważałem ten fragment za wybitny, więc nie chciałem go zepsuć. I podczas końcowych prób, w któryś dzień samo wyszło. Tak bywa często, że utwory leżą latami i nic nie można zrobić i nagle przychodzi chwila i to jest właśnie to. Komponuje każdy z nas, a na koniec wszystko rozpisujemy na każdego, bo każdy ma jakiś wkład w to, co gramy... Wspomniałem o przerwie między poprzednimi albumami. Mam nadzieje, że na następną płytę, fani nie będą musieli czekać tak długo? Jeśli dobrze liczę, w przyszłym roku wypada kapeli "mały" jubileusz? Następna płyta? W zasadzie można, ale to chyba końcówka roku będzie najlepsza. Ukoronowanie naszego trzydziestopięciolecia. Chciałbym, żeby była to wybitna płyta i czuję, że tak będzie. Mam mnóstwo nowych, zaskakujących pomysłów w komputerze. Myślę, że w okolicy późnej wiosny zaczniemy to sklejać i do studia... Wracając jeszcze do najnowszego DVD koncer towego, które pokazuje zespół, jak zawsze, w znakomitej formie. Wiem, że lubicie płyty Iron Maiden z Paulem Di'Anno na wokalu. Jednak z tego, co słyszałem, nie zrobił na was zbyt dobrego wrażenia, przynajmniej wizualnie… Po prostu dramat. Ja rozumiem, człowiek lubi sobie zjeść, nie przepada za ruchem no i pewnie alkohol, ale to dotyczy każdego z nas, ale popatrz jak ja wyglądam, a jak Di'Anno? Jest różnica?... No jest, ale ja dbam o dietę, nie piję, nie palę itd... Jak można się tak zapuścić. A też jestem bardzo leniwy i lubię jeść. A wokal to też porażka. Dla mnie beczał jak koza na tym koncercie, ale i tak szacunek za wkład w tą piękną historię Ironów. Podczas niedawnego koncertu, na wrocławskich konfrontacjach rockowych, zaskoczyliście publiczność wykonaniem utworu "The Raven" z płyty "Dead End". Muszę przyznać, było to wyborne, lecz jako fan bardziej klasycznego oblicza Turbo, mam nadzieję, że w kwestii zmian stylistycznych, powiedzieliście już ostatnie słowo… Bardzo krótko... Tak! Zmian diametralnych nie będzie, tylko klasyka i jeszcze raz klasyka!!! A "The Raven" jest znakomicie przyjmowany przez publiczność. Osobiście bardzo lubię grać ten kawałek. W mijającym powoli roku, zagraliście sporo kon certów, promujących nową płytę. Dotarliście nawet na zagraniczne festiwale do Niemiec i Szwecji. Jak było? To zupełnie inny świat. Tam wszystko jest normalnie poukładane. Ludzie przychodzą na koncert i wyobraź sobie zespół, który gra o godz. 15.30, jakiś zespół Turbo z jakiejś wschodniej Europy ma znakomite przyjęcie i nikt nie opuszcza widowni, a ma widownie 3-4 tysiące ludzi. Przyjęcie jak byśmy byli, co najmniej Saxon. Wspaniałe przeżycie. Być może w przyszłym roku zawitamy jeszcze na jakieś festiwale. Sprawy są w toku... Panowie, jeszcze raz gratulując ostatnich wydawnictw, chciałem także, jako fan, podziękować wam za masę wzruszeń, jakie przekazujecie w muzyce. Powiedzcie, zatem na koniec, o planach Turbo na najbliższe miesiące… Grać, grać i jeszcze raz grać. Nagrywać i nadal dawać wzruszenia i przyjemność słuchania kapeli. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że to już 35 lat, a ciągle nam i fanom mało. Jesteśmy szczęściarzami. Dziękujemy wszystkim za te 35lat i liczymy, że uda się jeszcze osiągnąć 50-tkę? Dziękuję za wywiad i do zobaczenia na koncertach… My również dziękujemy i pozdrawiamy. Tomasz "Kazek" Kazimierczak

TURBO

11


Turbo - Dorosłe Dzieci 1982 Polton

Który zespół, nie chciałby nagrać takiego debiutu. Turbo, po kilku latach grania koncertów, roszad personalnych, już z Grzegorzem Kupczykiem na wokalu, nagrało porywający album, którego słuchanie po ponad trzydziestu latach od wydania, jest nadal ekscytujące. Czuć w tym wszystkim, niesamowitą, momentami nieokiełznaną ekspresję. Fantastyczny miks pomysłowego hard rocka z heavy metalem, z naciskiem jeszcze, na ten pierwszy, co miało się wkrótce zmienić. Szalone tempa ("Ktoś zamienił", "Szalony Ikar", "Toczy się po linie"), fantastyczny instrumental, w którym czuć ducha Gary Moore'a, ("W sobie"), a do tego wielkie, ponadczasowe hity ("Dorosłe Dzieci", "Pozorne życie"). Nawet gdyby zespół poprzestał na tej jednej płycie, miałby zapewnioną dozgonną pamięć fanów. Moc! (5.5)

Turbo - Smak ciszy 1985 Klub Płytowy Razem

Udana kontynuacja niezwykłego debiutu. Zwraca uwagę nieco wygładzone brzmienie, jednak płyta niewiele ustępuję poprzedniej. Dominuje przebojowe granie spod znaku hard/heavy ("Cały czas uczą nas", "Słowa pełne słów", "Czy mnie nie ma", "Wybieraj sam"), jednak grupa potrafi też nieźle przyłożyć za sprawą rozpędzonego "Już nie z tobą", czy obdarzonego zadziornym riffem i kapitalnymi wokalizami utworem "Wariacki taniec". Jakby tego było mało, otrzymujemy kolejny ponadczasowy przebój, "Jaki był ten dzień". Bardzo udane są także, instrumentalny "Narodziny Demona" i obdarzony potężnym riffem gitarowym "Wszystko będzie Ok". Ten ostatni tytuł brzmi proroczo, jeśli odnieść go do kolejnego albumu, który zespół Turbo nagrał wkrótce. (5)

Turbo - Kawaleria Szatana 1986 Pronit

Turbo - Ostatni Wojownik 1987 Pronit Płyta zdradzająca wyraźne fascynacje zespołu sceną kalifornijskiego Bay Area. Słowem zdecydowanie thrash metalowy album a zarazem chyba ostatnia płyta Turbo z pierwszego okresu działalności, która została przyjęta bez większych kontrowersji, jako kolejny etap rozwoju kapeli. "Ostatni Wojownik" do dziś robi wrażenie, jako niesamowity pokaz ekspresji, ostrych i szybkich riffów gitarowych, kanonad perkusyjnych i szorstkiego drapieżnego wokalu Grzegorza Kupczyka. Na ołtarzu wyżej wymienionych składników, zdecydowanie została poświęcona melodyka, jakże istotna na poprzednich płytach zespołu. Wyróżnić należy zdecydowanie utwór tytułowy a także łączący delikatne motywy z thrashowym ciężarem "Miecz Beruda". Odrobinę bardziej klasycznego Turbo usłyszymy w utworze "Bogini chaosu", co nie zmienia faktu, że fani pierwszych dwóch płyt zespołu, mogli być nieco zaskoczeni zawartością krążka. (4.5)

TURBO

przeszłości. Na albumie utrzymanym w stylu heavy-thrash, słychać zdecydowanie więcej melodyjnego grania, także wokale są zdecydowanie bliższe "Kawalerii Szatana", niż płycie "Ostatni Wojownik". Przykładami takiego grania są, naszpikowana solówkami gitarowymi "Pętla czasu" z klasycznym refrenem, czy "Szalony świat" z fajnymi kombinacjami rytmicznymi i solem basowym. Progresywne, rozbudowane fragmenty instrumentalne znajdziemy niemal w każdym utworze, co zdecydowanie podnosi poziom płyty. Warto wspomnieć, że to debiut w barwach Turbo, Roberta "Litzy" Friedricha, tym razem jeszcze jedynie, jako gitarzysty. Ciekawy album. (4.7)

Turbo - Epidemie Fani Turbo właściwie mogli spodziewać się wszystkiego. Muzycy na poprzednich płytach udowodnili, że nie boją się eksperymentów i bacznie obserwują, co dzieje się w światowym metalu. Nie wszystkim fanom taka postawa przypadła do gustu, jednak na albumie "Epidemie" (wydanym także w wersji zachodniej, jako "Epidemic"), zespół mimo nowoczesnego charakteru i brzmienia utworów, sięgnął także do swej chlubnej

Nie pierwszy to przypadek, gdy zespół po latach niebytu powraca z płytą brzmiącą potężnie, współcześnie, jakby muzycy chcieli potwierdzić, że cały czas trzymają rękę na pulsie. Podobnie z płytą "Awatar", która w momencie wydania mogła rzeczywiście wzbudzić nieco kontrowersji, mocnym, niskim soundem, ale także samą strukturą niektórych kompozycji, mocno nawiązującą do popularnego wówczas new-metalu. Do takich kompozycji należą zdecydowanie "Sen" z agresywnym wokalem, "Granica" ze skandowanym chórem refrenem, czy pokombinowana "Katatonia". Jednak fani Turbo pod przykrywką mocnego brzmienia znajdą na płycie także sporo jakże klasycznych dla zespołu dźwięków. W refrenach takich utworów jak "Armia", "Upiór w operze", "Awatar" pobrzmiewa klasyczny heavy-metal, a w kawałkach, jak choćby "LSD", czy "Fałsz" muzycy udanie powracają do stylistyki thrash-metalowej. No i świetna ballada "Lęk". Tak więc, trochę muzycznego misz - maszu, ale jak najbardziej udanego. (4,6)

Turbo - Dead End Obowiązki wokalisty po Grzegorzu Kupczyku, który opuścił zespół, przejął grający także na gitarze Robert Friedrich. Chyba właśnie wokal Litzy sprawia, że trudno tą płytę zestawić z innymi w dorobku poznańskiej załogi. Klasyczny metal zaczął być w tamtych czasach w odwrocie i Turbo po raz kolejny udowodniło, że trzyma rękę na pulsie, serwując fanom nowoczesną odmianę motorycznego thrash-metalu. Niestety w przypadku "Dead End", właśnie z uwagi na wokal (niemal growl) uważam, że lepszym pomysłem byłoby nagranie tego albumu pod innym szyldem. Z dzisiejszej perspektywy, mimo niezaprzeczalnych atutów artystycznych, nie potrafię tej płyty ocenić inaczej, niż jako średnio udany eksperyment zespołu. (3.5)

Turbo - Alive Zapis koncertów zespołu z lat 19861987 z katowickiego Spodka. Repertuar płyty wypełniają utwory z "Kawalerii Szatana" i niewydanej jeszcze wówczas płyty "Ostatni Wojownik". Tak więc otrzymujemy pokaz mocnej, thrashowej, energetycznej, metalowej jazdy z kapitalnym wokalem Grzegorza Kupczyka. Ciekawy zapis ówczesnej wysokiej formy zespołu, dziś już nie robiący zbyt dużego wrażenia, głównie ze względu na średniej jakości brzmienie. Z pewnością znakomita pamiątka dla osób będących wówczas w Spodku. (4)

Turbo - Awatar 2001 Metal Mind

1990 Under One Flag

1987 Metal Mind

1989 Polskie Nagrania

Pierwszy krok zespołu w stronę bardziej agresywnego, szorstkiego grania. Nadal mamy do czynienia z klasycznym heavy metalem, tym razem jednak podanym w drapieżny, zadziorny sposób. Na próżno tu szukać przyjaznych radiu utworów, jak choćby "Wybieraj sam", z poprzedniego albumu. Płyta kultowa, myślę, że zasłużenie. Świadczy o tym poziom kompozycji. Nie ma na tym albumie wypełniaczy, od rozpędzonych do granic mo-

12

żliwości utworów jak "Żołnierz Fortuny", "Kawaleria Szatana 1", czy "Sztuczne oddychanie" z kapitalną, melodyjną gitarą w refrenie, przez klimatyczną "Kometę Halleya", obdarzony kapitalnym, niejednoznacznym tekstem "Wybacz wszystkim wrogom", aż po moje ukochane na tej płycie numery "Kawaleria Szatana 2" i "Ostatni grzeszników płacz". Pięknie się w to wszystko wpasował Grzegorz Kupczyk, śpiewając z kapitalna chrypką, zadziornie. Kolejny album Turbo, na światowym poziomie. (5,7)

Turbo - One Way 1992 Carnage

Ostatnia próba ratowania i utrzymania zespołu Turbo przy życiu poczyniona na płycie "One Way" przez Wojciecha Hoffmanna nie udała się. Płyta nagrana z młodymi muzykami, oryginalnie wydana jedynie na kasecie, zasadniczo nie różni się od poprzedniczki. To nadal muzyczny miks thrash metalu z death metalowym wokalem i speed metalową energią. Niestety nawet w porównaniu do poprzedniej płyty, "One Way" jest zdecydowanie słabszy kompozycyjnie i równie daleki stylistycznie od najbardziej udanych płyt zespołu. Turbo w swoich eksperymentach zaszło tak daleko, jak tylko było to możliwe. Pozostało wrócić do korzeni, ale na to fani zespołu musieli poczekać ładnych kilka lat. (3)

Turbo - Tożsamość 2004 Metal Mind

Ciągnie wilka do lasu, można by rzec. Po wielu eksperymentach stylistycznych, brzmieniowych, Turbo powraca do sprawdzonej stylistyki heavy-metalowej. Mniejsza o powody i intencje. Trzeba przyznać, że w tej stylistyce zespół wypada chyba najbardziej naturalnie, autentycznie. Płyta utrzymuje wyrównany, dobry poziom, jest też kilka momentów wyróżniających się na plus. "Samotnia" z klasycznym riffem i cudownym hipnotycznym refrenem. Świetny "Człowiek i Bóg", gdzie fragmenty balladowe przeplatają się z totalnie szaloną, metalową jazdą. Motoryczna "Legenda Thora", która mimo tekstu skrytykowanego wszędzie i przez wszystkich, broni się jednak muzycznie. Ciekawie wypada także żonglowanie klimatami w długim, rozbudowanym utworze "Pismo". Do tego fantastyczne zakończenie w postaci numeru "Otwarte drzwi do miasta". To już klasa sama w sobie! W stosunku do poprzedniej płyty, muzyczny krok do tyłu. Mimo to, całkiem udany! (4,6) Turbo - Strażnik światła 2009 Metal Mind

Po definitywnym rozstaniu z Grzegorzem Kupczykiem, zespół Turbo po raz kolejny w swej karierze stanął na krawędzi. To, co nie udało się Iron Maiden, czy Judas Priest, znakomicie powiodło się poznańskiej kapeli, za sprawą Tomasza Struszczyka, udzielającego się wcześniej w kapeli Pathology. Idealnie wpasował się on w starszy repertuar grupy a na nowej, pierwszej w barwach Turbo, zachwyca nie tylko możliwościami wokalnymi, ale także świetnymi tekstami.


Anvil sprawia wrażenie zespołu, którego losy toczą się w równoległym wszechświecie, w którym czas zatrzymał się w 1983 roku. Steve Kudlow sam przyznaje, że heavy metal wciąż jest oczkiem w jego głowie i wypełnia całe jego życie. Poniższy wywiad przeprowadziliśmy jeszcze przed koncertami w naszym kraju. Nie ma pytania, czego Steve oczekuje po koncertach w Polsce. Już teraz jednak wiemy, że nasza publika przerosła jego oczekiwania - sam ze sceny przyznał, że na całej trasie AD 2014 nie mieli tak gorącego przyjęcia. "Strażnik Światła", to concept album tyczący losów człowieka od urodzenia aż po kres. Wypadło to ciekawie, także muzycznie. Największe wrażenie na płycie robią kompozycje rozbudowane, o progresywnym zacięciu. "Szept sumienia", ze świetnym basem, "Strażnik Światła", z mocnym riffem i pięknym lirycznym fragmentem, czy kolejna basowa petarda "Noc już woła". Nad płytą mocno unosi się duch Iron Maiden, jak choćby w kompozycji "Na progu życia", gdzie riff mocno nawiązuje do "The Wicker Man" Anglików. Do tego kapitalna, sentymentalna ballada "Na skrzydłach nut". Bardzo dobry album! (4.9)

Turbo - Piąty żywioł 2013 Metal Mind

Historia Turbo zatoczyła koło. Zespół po wielu trudnych latach, eksperymentach stylistycznych, powrócił do grania klasycznego heavy-metalu, zbliżonego do grania z początkowych lat kariery. Co ważne, płyty nagrane z Tomkiem Struszczykiem na wokalu, w niczym nie ustępują tym najlepszym z lat 80-tych. "Piąty żywioł", to album niezwykle przebojowy, pełen świetnych melodii, chwytliwych refrenów, pięknych subtelnych momentów, ale także i prawdziwego metalowego czadu. Do tego teksty, które w kilku przypadkach naprawdę poruszają. Było o metalowym czadzie? Proszę bardzo - "Myśl i walcz", "This War Machine", jako przykłady. Świetne melodie? "Piąty żywioł", ma ich więcej, niż niejeden cały album metalowy. Zabójczo chwytliwe refreny? Wystarczy wspomnieć "Serce na stos" oraz "Garść piasku". Co do pięknych subtelnych momentów znajdziemy je w takich numerach jak "Niezłomny", "Piąty żywioł", czy utworze, który zostawiłem na deser. "Może tylko płynie czas", to istny majstersztyk. Utwór, który z pewnością przejdzie do kanonu. Jeden z najlepszych, najbardziej poruszających utworów zespołu. I ten cudowny tekst… (5.5) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Anvil to moja jedyna nadzieja w piekle HMP: Są jakiekolwiek wywiady z Anvil po 2009 roku, w którym nie ma choć jednego pytania o film? (śmiech) Steve "Lips" Kudlow: Nigdy! Jest jak jest i zapewne nigdy się to już nie zmieni! Powiedzieliście kiedyś, że po premierze filmu nie macie ani chwili wytchnienia. Jak wygląda przeciętny dzień muzyka Anvil? Wstajesz, idziesz do vana którymi jeździsz na gig, pomagasz go zapakować, jesz, siedzisz z kumplami, a potem grasz, idziesz pod prysznic i idziesz spać… Płyty wydajecie regularnie, w zasadzie wciąż jesteście w trasie, macie czas na pozamuzyczne życie? Nie, kiedy nie jesteśmy w trasie, robimy próby i każdego dnia piszemy nowe utwory. Anvil jest tym, co robimy i czego się trzymamy z całych sił. Wiem, że pojawiliście się w jednym z odcinków "Sons of Anarchy". Nie oglądam tego serialu, więc niestety nie widziałam tej sceny. Domyślam się, że tę malutką rolę dostaliście po sukcesie filmu? Podczas realizacji naszego filmu spotkaliśmy w Los Angeles Kurta i Katey z tego serialu. Mieszkali naprzeciwko Saschy Gervasi, reżysera filmu Anvil. Byli pośród nielicznych osób, które wiedziały o tym filmie, uczestniczyły w zdjęciach próbnych do wielu jego fragmentów, jak również w procesach jego produkcji i filmowania. Kurt również poprosił nas do nagrania "Slip Kid" The Who z wokalem Franky'ego Pereza (do posłuchania ma YouTube) Wiele osób uważa, że Anvil tworzy bardzo podobne do siebie płyty. Ciekawe mnie, czy słysząc takie opinie, uważacie je za komplement (wierni swojemu wypracowanemu stylowi) czy afront (zjadacie swój ogon)? Myślę, że na naszych nagraniach jest stylistyczne zróżnicowanie. Na takim "Metal on Metal" słychać wiele odniesień do tego, czym ten gatunek był i czym w rezultacie stał. Płyta zawiera sporo speed metalu, w takich kawałkach jak "Jackhammer" i "666" czy "Scenery" i "Stop Me", które leciało w kanadyjskim radio. Kawałek "Metal on Metal" był otwieraczem tego albumu. Jest historią. Jest tam na zawsze… i oto chodzi w tej muzyce. Zdecydowanie mamy własną tożsamość. Dokładnie, myślę, że nie do końca można się zgodzić z tym "zjadaniem ogona". Szczególnie na początku Waszej kariery, chętnie sięgaliście po "nowinki" i przecieraliście szlaki dopiero rozwijającemu się heavy metalowi. Na przykład brzmienie perkusji, jakie mieliście na "Forged in Fire" w świecie metalu stało się popularne dopiero w połowie lat osiemdziesiątych. To właśnie napędzało nas jako zespół. Chcieliśmy być unikalni, tworzyć muzykę, której nikt inny nie potrafił i nie chciał tworzyć.

Kiedy piszesz i nagrywasz we właściwy sposób, odtwarzanie tego na żywo nie stanowi żadnego problemu. Na okładce ostatniej płyty widnieje kowadło-arka Noego, a zamiast wody jest morze ognia. Jak to rozumieć? Sądzę, że już to zrozumiałaś! Dla mnie Anvil jest moją jedyną nadzieją w piekle ("Hope in Hell", tytuł ostatniej płyty przyp. red.)… znajduje się ponad tą planetą pełną negatywnej energii. Równie dobrze może unosić się na morzu lawy… Chętnie poruszacie temat świata zdominowanego przez komputery, jak na ostatniej płycie "Mankind Machine". Teksty odzwierciedlają wasz lęk o przyszłość świata? Tracimy tyle ile zyskujemy... za obopólną zgodą. Wszystko staje się elektroniczne, tracimy fizyczny kontakt... Skąd pomysł na napisanie numeru o Call of Duty? Spotkaliśmy właściciela Activision (wydawcę gry Call of Duty - przyp. red.) i to zainspirowało mnie do napisania kawałka. Obserwowałem mojego syna jak w nią gra, żeby wiedzieć o czym jest. Ostatnio znów zmienił się muzyk na stanowisku basisty. Osoby, które do was dołączają to z reguły nieznani muzycy. Mam rozumieć, że to ludzie z Waszego środowiska, przyjaciele, a nie efekty zimno kalkulowanego castingu? Z mojego punktu widzenia tak do tego doszło: nasz basista po piętnastu latach postanowił odejść i potrzebowaliśmy kogoś na jego miejsce. Na szczęście znaliśmy gościa z Nowego Jorku, który mógł go zastąpić i być może zostać na dłużej. Pod koniec dnia pracowaliśmy w salce prób z Chrisem (Robertsonem, obecnym już basistą - przyp. red.), jak również z innym gościem mieszkającym 500 mil od nas. Niemożliwe było pracować w ten sposób, więc zrezygnowaliśmy. Chcieliśmy basisty, który będzie mieszkał w tym samym mieście i który będzie naprawdę dobry… znaleźliśmy to, czego szukaliśmy, a nawet coś więcej! Często jest tak, że zespoły związane latami z wytwórniami, jak wy ze SteamHammer czują, że kontrakt zabija im wenę twórczą, a płyty brzmią jak nagrane pod presją czasu. Od was wciąż bije radość grania. Wytwórnie są po to by wydawać twój materiał. Nie powinno ich obchodzić jak i kiedy nagrywasz. Jak to się stało, że "This is Thirteen" wydaliście własnym sumptem? Podjęliśmy tę decyzję samodzielnie. To był mądry wybór. Katarzyna "Strati" Mikosz & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

To, że "przecieraliście ścieżki heavy metalu" potwierdzają niektóre "gwiazdy metalu". Jak się czujecie słysząc o ważnej roli Anvil w spojrzeniu na metal u wielu znanych dziś muzyków? Muzyczny biznes olał Anvil i wielu innych muzyków, którzy szybko zrozumieli, że ich talent ma małe szanse na jakikolwiek sukces. Wszystko było jedynie kwestią szczęścia… byciem we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Byliśmy doceniani jako muzycy na wielu płaszczyznach… byliśmy wytrwali i zdolni do adaptowania się bez względu na okoliczności. Niewątpliwie tworzycie klasyczny heavy metal, niewyma gający ubarwień, jednak da się zauważyć, że zdarzały Wam się drobne eksperymenty. Cięższe utwory na "Pound for Pound" toynik fascynacji świecącym ówcześnie tryumfy thrashem? "Pound for Pound" dla mnie był bardziej agresywny, bo "Strength of Steel" był za lekki… Wydaje się, że wielką zmianą było odrzucenie jednej gitary ze składu Anvil. Jak długo musiałeś się przyzwyczajać do pisania pojedynczych partii gitarowych? (śmiech) (Śmiech) Napisałem wszystko, oprócz jednego numeru na "Hard and Heavy" napisanego przez Dave'a Allisona. Innymi słowy, pisanie i dodawanie gitar zawsze było moim dziełem i tak zostanie. Spokojnie moglibyście grać nadal podwójne partie gitar w studiu, jednak gracie je tak, żeby bez kłopotu odegrać je na koncercie.

Foto: Anvil

ANVIL

13


Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy zmarnowali sukces płyty"Life Sentence" Jeden z klasycznych kawałków Satan - "Heads Will Roll" Steve Ramsey napisał mając zaledwie 15 lat. Wydaje się, że dziś to prawie nie do pomyślenia, a przecież trzy dekady temu, kiedy heavy metal był świeżym, dopiero rodzącym się gatunkiem, takie sytuacje były na porządku dziennym. Pod nazwą Satan brytyjska ekipa nagrała dwa albumy w latach osiemdziesiątych i dopiero dziś nadrabia koncertowe zaleglosci czego owocem jest wydana w 2014 roku koncertowka "Trail of Fire: Live in North America". Grupa rok wcześniej wydała także trzeci longplay i jak zapewnia Ramsey - nie zamierza zmarnować wiatru, jakiego dostała teraz w żagle. HMP: Po ponad trzydziestu latach od wydania debiutu zdecydowaliście się wydać album koncertowy. Skąd taki pomysł? Steve Ramsey: Nie zamierzaliśmy wydawać albumu koncertowego. Nagraliśmy kilka gigów ponieważ był to nasz pierwszy raz w Ameryce Północnej i chcieliśmy go udokumentować. Pomyśleliśmy, że jeśli nagrania wyjdą dobrze, będziemy mogli użyć ich jako bonusów, czy czegos w tym rodzaju. Kiedy ich słuchaliśmy, stwierdziliśmy, że jest w nich coś specjalnego, coś co będzie interesujące też dla innych i dlatego wydaliśmy je. Czyli po raz pierwszy jako Satan koncertowaliście w Ameryce Północnej? Tak, nigdy nie dostaliśmy takiej szansy w latach osiemdziesiatych Jako Satan w zasadzie istnieliście dość krótko, chyba

pierwszym numerem, który napisałem kiedy miałem zaledwie 15 lat, wciąż je gramy a fani je lubią! Słyszałam od kilku metalowych muzyków opinię, że współcześnie, w dobie youtube albumy koncertowe nie mają takiej wartości jak dawniej. Każdy mówi za siebie. Jest wiele filmów z koncertami ze Stanów na youtubie i żaden z nich nie jest dobry. "Trail of Fire" brzmi bardzo surowo. Mam wrażenie, że zapis został jedynie odrobinę wyczyszczony i poza tym, nie poprawialiście nagrania. Słuchając płyty, ma się wrażenie uczestniczenia w koncercie. Rzeczywiście nagranie jest niemal w 100% niepoprawione? Jest dokładnie takie jaki jest - surowe, mocne, bez poprawek. Naprawdę jesteśmy zadowoleni z tego doświadczenia i chcieliśmy się nim podzielić z fanami, nie tylko z tymi, którzy przychodzili na koncerty. Jeśli

śnie klimatyczna-metalowa i jednocześnie artystyczna. Eliran Kantor. Jest fantastycznym artystą i wykonał okładki dla wielu metalowych zespołów. Rozumiał to, o co nam chodziło. Daliśmy mu tytuł, a on wyszedł z całym pomysłem tego, co się na niej znalazło. Zgodnie z tradycją planujecie wydać tę płytę także w wersji winylowej? Tak, będzie dostępna na winylu. Wtedy będzie też prawdziwa okładka, zamiast tej miniaturki. Graliście 6 koncertów w 6 stanach w ciągu 6 dni. To celowy efekt czy zorientowaliście się po fakcie, że wyszła wam taka liczba? (śmiech) Dziwnie wyszło już po fakcie. Któż mógłby pomyśleć, że tak to wyjdzie, skoro nie było to planowane! W przeciągu ostatnich lat zaliczyliście kilka najważniejszych metalowych festiwali w Europie. Wyobrażaliście sobie to w 1983 roku? Wydaje się, że od kiedy powróciliście dzieje się wokół Was więcej niż przy wydaniu debiutu. O tak, reakcja na "Life Sentence" ze strony prasy i fanów była niesamowita. Powodem dla którego się rozpadliśmy, było to, że nikt nas nie zauważył, kiedy wydawaliśmy "Court in the Act". Teraz staliśmy się światowi! Macie jakies festiwalowe marzenia? Mamy kilka festiwali na których byśmy chcieli zagrać: Wacken był jednym z nich i udało się to zrealizowac w 2005 roku w ramach pierwszego koncertu po reaktywacji, ale bez Sedana naszego perkusisty. Mówi się o wielkim powrocie Satan, a przecież przez niemal cały czas byliście aktywni pod innymi nazwami. Zmiany nazwy wynikały ze zmiany dróg i stylów muzycznych? Z początku myśleliśmy, że to właśnie nazwa trzyma nas razem, ale kiedy okazało sie, że nikt nie lubił naszego stylu, całkiem go zmieniliśmy. Wygląda na to, że Satan nie jest już tak kontrowersyjną nazwą jak kiedyś, zwłaszcza gdy istnieje wiecej ekstremalnych stylów i zespołów niż w latach osiemdziesiatych. Czytałam, że macie już gotowy kolejny album. Mam rozumieć, że teraz Satan będzie już regularnym zespołem wydającym regularnie płyty i grającym regu larne trasy? Zachłysnęliśmy się nowym światłem reflektorow na tyle, że napisaliśmy nowy album. Zaczynamy go nagrywać w grudniu 2014 i wydamy go latem przyszłego roku, lub wcześniej. Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy tego nie zrobili po sukcesie "Life Sentence". Jeśli chodzi o NWoBHM, ostatnio powróciło kilka ciekawych zespołów, wy, chwilę wcześniej Hell. Skąd twoim zdaniem bierze się ta tęsknota za powrotem do początków gatunku? Sądzimy, że wiele gatunków i stylów metalu stało się zbyt ekstremalnych, stroją się za nisko i są zbyt agresywne, nie tworza prawdziwej melodii. Wielu fanów na pewno wolałoby czerpać przyjemność ze słuchania i rozumienia śpiewanych przez wokalistę słów, ze śpiewania razem z nim (śmiech). Wiele dziewczyn przychodzi na nasze koncerty już od lat osiemdziesiatych, i nie dlatego, że są boginiami seksu!

Foto: Listenable

nie mieliście okazji sporo koncertować? Zawsze czerpaliśmy radość z grania naszych kawałków, ale nigdy nie było szansy zeby zagrać je na żywo, aż do teraz. Musieliście się specjalnie przygotowywać do koncertów na przyklad intensywnie słuchając "Court in the Act"? Troszkę ćwiczyliśmy, ale wiedzieliśmy od początku, że wciąż między nami iskrzy. (śmiech) Płyta uchodzi dziś za klasyczną... jakie macie wrażenia słuchając jej po latach, przygotowując się do kon certowania? Już wtedy wiedzieliśmy, że zrobiliśmy coś specjalnego i nigdy nie pojęliśmy dlaczego była tak niedoceniona, aż do teraz. Część utworów, które gracie na "Trail of Fire", takie jak "Heads Will Roll" czy "Kiss of Death" napisaliś cie jako bardzo młodzi ludzie. Jak czujecie się dziś grając swoje "szczeniackie" kawałki? (śmiech) Wciąż je kochamy. Naturalnie, nie dorównują standardem do płyty "Court in the Act", ale to były pierwsze rzeczy, które nagraliśmy razem. "Heads Will Roll" był

14

SATAN

masz takie wrażenia jak powiedziałaś, to znaczy, że robota jest zrobiona perfekcyjnie! Koncert brzmi jak zapis jednego występu. Podejrzewam jednak, że może być to kilka koncertów zmontowanych razem. Są to utwory z sześciu różnych koncertów. Niektóre brzmią odrobinę lepiej od innych, ale to bylo spontaniczne. Na jednym koncercie, skończyła nam się karta pamięci i straciliśmy połowę materiału! Wasza ostatnia płyta, "Life Sentence" brzmi jakbyś cie siedli na przyklad w 1985 roku i jak gdyby nigdy nic nagrali kolejny album po "Court in the Act". Podobnie wrażenie mam słuchając "Trail of Fire" - ot, koncert z lat osiemdziesiątych promujący obie płyty. Skąd u was takie radykalne odrzucenie bagażu wpływów z całych lat dziewięćdziesiątych i XXI wieku? Istny wehikuł czasu! (śmiech) Taka była idea od początku naszego powrotu. Mieliśmy niedokończone biznesy z tym składem i chceliśmy je dokończyć. Wygląda na to, że odnieśliśmy sukces. Kto projektuje wasze ostanie okładki? Okładka do "Trail of Fire" jest naprawdę bardzo dobra - jednocze-

Tak się składa, że i wy i Hell macie bardzo proste i dobitne nazwy (śmiech). Mieliście to szczęście, że w czasach, kiedy powstawały wasze zespoły jeszcze było dużo nazw do wyboru i złapaliście te najprostsze i pasujące do konwencji gatunku. Myśleliście kiedykolwiek o tym? (śmiech) Tak, to było rodzaj błogosławieństwa i klątwy zarazem. Nazwa wiązała nas bardziej z black i death metalem, z którymi nie mieliśmy nic wspólnego. Mieliście kiedykolwiek przez nią kłopoty? Tak, jednym z powodów, dla których ją zmieniliśmy był koncert w Niemczech w 86 roku, kiedy grupa protestujących chrzescijan próbowała powstrzymać fanów przed zobaczeniem nas, blokując drzwi i wmawiając im, że jesteśmy złem. Dziękujemy za poświęcony nam czas! Żaden problem, cała przyjemność po mojej stronie. Katarzyna "Strati" Mikosz Krzysztof "Lupus" Śmiglak


Piwo od Dio "Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym", śpiewał onegdaj znany polski artysta. No i co? Ano nic. Pomimo, że już chyba pokonany, tkwi na niej nadal. Zupełnie inaczej ma się sytuacja z amerykańskim, legendarnym zespołem Riot, przemianowanym obecnie na Riot V. Muzycy, mimo trudnych przejść, nigdy o zejściu ze sceny nie śpiewali, powiem więcej, biorąc pod uwagę ich najnowszy, fantastyczny album "Unleash The Fire", byłaby to niepowetowana strata dla muzyki metalowej. Zatem świetnie się składa, że właśnie rozpoczynają kolejny, nowy rozdział w historii grupy, o czym opowie Wam długoletni gitarzysta zespołu Mike Flyntz. HMP: Witaj Mike, na początku chciałbym pogratu lować znakomitego albumu, lecz zanim przejdziemy do niego, chciałbym, jeśli pozwolisz powrócić do roku 2012. W styczniu przegrał walkę z chorobą, założyciel zespołu, gitarzysta Mark Reale. Czy mógłbyś opisać atmosferę w kapeli i powiedzieć, co spowodowało, że postanowiliście kontynuować karierę, jako Riot V? Mike Flyntz: Dziękuję. Kontynuujemy działalność zespołu na prośbę ojca Marka, Anthony'ego Reale. Poprosił mnie, by uszanować dziedzictwo jego syna przez dalsze granie i nagrywanie płyt. Powiedział, że nie chce, by muzyka Mike'a została zapomniana. Nie potrafiłem odmówić tej prośbie, więc jesteśmy. Zmiana nazwy to też wynik prośby Mr.Reale'a. Jest to rodzaj potwierdzenia, że Marka już z nami nie ma. Na początku chcieliśmy użyć nazwy Riot Chapter V, ale zdecydowaliśmy, że byłoby to trochę niezgrabne. Skróciliśmy nazwę do Riot V. Chciałbym cię prosić o kilka słów dotyczących Marka Reale. Jak dziś go wspominasz? Mark i ja byliśmy przyjaciółmi. Nie tylko kumplami z zespołu. Spędzaliśmy mnóstwo czasu razem. Zawsze słuchaliśmy tego samego Ipoda, z podwójnych słuchawek. Mówię każdemu o jego śmiechu. Miał swoje napady i uwielbiał naciskać mnie, by doprowadzać go do sytuacji, gdy będzie leżał na podłodze i zwijał się ze śmiechu. Doprowadzaliśmy go z kumplami z zespołu do takich sytuacji często. Kochał nakręcać filmy i robić zdjęcia. Zrobił zdjęcia na album "Inishmore".

Dużo wcześniejszych utworów w tym klimacie, to jego sprawka. Mike, napisałeś piękny utwór dedykowany pamięci Marka Reale, zatytułowany "Until Me Meet Again". Muszę przyznać, że dawno nie słyszałem tak emocjonalnego, przejmującego utworu… Dziękuję bardzo. Utwór jest oczywiście napisany dla Marka i nagranie go było bardzo trudnym emocjonalnie doświadczeniem. Wszyscy, łącznie z producentami płakaliśmy podczas nagrywania go w studiu. Nadal jest mi bardzo ciężko słuchać tego utworu. Myślę, że granie go na żywo, też nie będzie łatwym doświadczeniem. Czy to prawda, że polski artysta był zaangażowany w stworzenie nowego logo zespołu? Przepraszam, ale nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie w tej chwili. Sprawdzę to… Mike, chciałbym powrócić do przeszłości zespołu. Czy mógłbyś opowiedzieć nam, jak dołączyłeś do zespołu w 1989 roku?

kupił mi piwo. Byłem zdmuchnięty! Spotkanie Michaela Schenkera czy Lemmy'ego, było także wspaniałe. Przez Riot w ciągu całej kariery przewinęło się ponad dwudziestu muzyków. Oczywiście nie z wszystkimi miałeś możliwość grać, jednak chciałbym cię zapytać, z którym z byłych członków Riot masz związane najlepsze wspomnienia? Byłem blisko związany z Petem Perezem (basista Riot w latach1990-2007 - przyp. red.) To fantastyczny gość i bardzo utalentowany muzyk. Mieszkaliśmy razem w czasach wspólnego grania w Riot. Obok Marka to z nim spędzałem najwięcej czasu. Jest wspaniałą osobą i bardzo za nim tęsknie. Wszyscy, z którymi grałem w Riot to moi bracia! W różnych okresach Riot miał różnych wokalistów. Który z nich, twoim zdaniem, pasował do stylu grupy najlepiej? Todd Michael Hall jest najbardziej wszechstronny. Każdy z wokalistów Riot miał bardzo unikalne brzmienie, moim zdaniem. Lubię każdego z nich, właśnie ze względu na tą różnicę. A co sprawiło, że zostałeś muzykiem? Mój ojciec zawsze grał w domu. Kochał amerykańskiego rock'n'rolla z lat 50-tych. Rozwijałem swój słuch przy tej muzyce, jako dzieciak. Kiedy usłyszałem The Beatles i Beach Boys, byłem zszokowany. Potem zrobiłem krok w stronę muzyki cięższej, także klasycznej. A potem poszedłem na Uniwersytet, na kierunek gitary klasycznej. Chciałbym zapytać cię o twoich gitarowych idoli.

Na waszej najnowszej płycie zatytułowanej "Unleash The Fire", w roli wokalisty występuje Todd Michael Hall, znany z power metalowej grupy Reverence. Jak doszło do współpracy? Don (Don Van Stavern, basista zespołu - przyp. red.), znalazł go przez producenta Barta Gabriela. Todd wysłał do nas taśmę demo, na której wykonywał "Still Your Man" i "Riot". Brzmiał świetnie, więc postanowiliśmy zrobić krok do przodu. Todd rozłożył nas na łopatki. Mieliśmy szczęście. Todd był fanem Riot. Ma niesamowitą skalę. Jest wybrykiem natury, ale także fantastycznym gościem. Album nagrywaliście w dość specyficznych okolicznościach. Jak przebiegały prace nad nim? Don napisał osiem utworów, ja napisałem cztery. Nagraliśmy je w formie demo w naszych domowych studiach i rozesłaliśmy do pozostałych muzyków. Sporo zmian dokonaliśmy uzgadniając sprawy telefonicznie bądź mailowo. Potem sprawy ruszyły naprzód i nagraliśmy płytę, może nie z wielkim rozmachem, ale tak jak mogliśmy sobie pozwolić z naszym budżetem. "Unleash The Fire", brzmi bardzo świeżo, wyraźnie wyczuwa się energię i pasję w muzyce. Czy łatwo to osiągnąć w zespole, z takim stażem? Czy oczekiwa nia fanów i wytwórni, nie przeszkadzały Wam w pracy? Oczywiście było mnóstwo emocji dotyczących tego albumu. Nie tylko wtedy, gdy pisaliśmy utwory dedykowane Markowi. Chcieliśmy także udowodnić i pokazać fanom, ale także samym sobie, że potrafimy nagrać płytę, która będzie w stanie stanąć na półce, obok innych w katalogu Riot. Fani zapewnili nam energię i inspirację, by to zrobić. Album jest bardzo zróżnicowany, co jest jego wielką zaletą. Obok szybkich melodyjnych kawałków w rodzaju otwierającego album "Ride Hard Live Free", mamy także numery w klasycznym hard-rockowym stylu, jak "Return To The Outlaw", czy "Take Me Back". Kto jest za nie odpowiedzialny? Tak jak powiedziałem wcześniej, Don i ja napisaliśmy poszczególne utwory indywidualnie. Zależało nam bardzo, by uhonorować osobę Marka, ale także i cały dorobek zespołu Riot, umieszczając na płycie utwory obejmujące wszystkie brzmienia, style, w jakich zespół się poruszał przez lata kariery. W utworze "Fight Fight Fight" agresywny riff gitarowy i skandowany refren, odwołują się do stylistyki thrash-metalowej. Mam rację? To następny świetny utwór, napisany przez Dona.

Foto: SPV

John Dunne, kuzyn Marka i ja, chodziliśmy razem do college'u. Poszliśmy razem na koncert Riot w 1984 roku i wtedy zostałem ich fanem. Spotkałem ich wtedy i dostałem nawet autografy. W 1989 roku, John zadzwonił do mnie i powiedział, że Riot jadą na koncerty do Japonii i potrzebują gitarzysty na trasę. Spotkałem się z Markiem u mnie w domu i przeszedłem pomyślnie przesłuchanie. Po kilku tygodniach graliśmy w Japonii. W 1990 roku zagrałem z Riot trasę w Stanach i ponownie w Japonii. Tony Moore (kilkukrotny wokalista zespołu w przeszłości - przyp. red.) i Don, wkrótce opuścili zespół z powodu problemów z managementem. Potem nagraliśmy "Nightbreaker". Mark był na tyle świetnym gościem, że włączył mnie także do pisania materiału na płytę. Pozwalał każdemu dookoła niego, być aktywnym, błyszczeć. Graliście koncerty z wieloma sławnymi kapelami. Którą trasę pamiętasz najlepiej? Mógłbyś podzielić się z naszymi czytelnikami, jakąś zabawną historią związaną z koncertami Riot? Z Anvil było mnóstwo zabawy. Świetni kolesie. Z Virgin Steele, było także wspaniale. Spotkałem Franka Gilchriest'a (obecny perkusista Riot - przyp.red.) na tej trasie. Byliśmy w Europie, gadaliśmy na dzień przed koncertem - okazało się, że mieszkaliśmy obok siebie, co wyszło w czasie rozmowy (śmiech). Koncerty z Whiplash i Agent Steel były także świetne. Na jednym z festiwali, spotkałem Ronniego Jamesa Dio,

Wymień przynajmniej trzech… Eddie Van Halen, Steve Morse i Al Di Meola mieli największy wpływ na mnie, jako gitarzystę. Muszę także wspomnieć takich gitarzystów jak Michael Schenker, Brian May, Yngwie, Stevie Ray Vaughn, Richie Blackmore i Gary Moore. Zaczynacie nowy rozdział w karierze zespołu. Jakie są wasze najbliższe cele, plany? Kontunuowanie grania na żywo, nagrywania płyt, by uhonorować Marka Reale i dorobek zespołu. Zarabianie przy tym pieniędzy, też byłoby świetne, lecz w dzisiejszych czasach jest to raczej niemożliwe w muzycznym biznesie. Będziecie promować koncertowo nowy album? Jest szansa zobaczyć Riot V w Europie? Tak, mam nadzieję, że bardzo niedługo. Na koniec chciałbym jeszcze raz pogratulować świetnego albumu i poprosić o kilka słów do polskich fanów zespołu… Wielkie dzięki dla wszystkich fanów Riot w Polsce. Bez was i waszego wsparcia nie moglibyśmy kontynuować dalszego grania. Mamy nadzieję spotkać się z wami na koncertach wkrótce. Mike, dziękuję serdecznie za rozmowę… Dzięki.. Tomasz "Kazek" Kazimierczak

RIOT V

15


utworów zbyt rozbieżnych stylowo. Co my sobie myśleliśmy… Karl Ulrich Walterbach powiedział wtedy "To nie jest zespół do którego wstąpiłem dwa lata temu". Podążaliśmy w złym kierunku. Nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy, że jesteśmy częścią nowego ruchu w metalowym świecie, na równi z Helloween czy Grave Digger… głupio…

Walk The Metal Bridge Z dziennikarskiego punktu widzenia, tacy ludzie jak Joerg Juraschek z Warrant, to prawdziwy skarb. Niezmiernie chętni do udzielenia wyczerpujących i ciekawych odpowiedzi, sypiący informacjami i faktami z życia i historii kapeli, a także gdy masz jakieś wąty do ich najnowszej twórczości, to zamiast łapać ból dupy, wyjaśnią na luzie jaką mieli wizję i co chcieli osiągnąć takimi właśnie metodami jakich użyli. To są prawdziwi artyści i muzycy, a nie jakieś miękkie, odrealnione, płaczliwe memeje, które się na ciebie obrażą i sfochają jak tylko dasz nieznacznie odczuć, że coś w ich twórczości ci nie leży. Tacy artyści wychodzą z założenia, że jak jesteś fanem zespołu, to powinieneś bezkrytycznie przyjmować każdą papkę jaką stworzą - bo przecież ciężko nad tym pracowali i w ogóle, i spóźnili się do studia raptem dwa razy, bo kac po imprezie, a poza tym sam zrób lepiej. Joerg na szczęście taki nie jest, a fakt faktem, o ile jestem niezmiernie zadowolony z faktu, że Warrant znowu funkcjonuje i nagrywa, to jednak ich najnowsze dzieło, zatytułowane "Metal Bridge", zupełnie mi nie leży. Z wielu powodów. Nie zmienia to jednak faktu, że stanowiło to świetny pretekst do przeprowadzenia wywiadu, w którym można też było poruszyć dawne dzieje zespołu, zwłaszcza, że według Joerga nowy album bezpośrednio łączy się z klasycznym dorobkiem starego Warrant. Ach, no i jeszcze warto zaznaczyć, że chodzi naturalnie o ten pierwszy Warrant z Niemiec, a nie o wyfioczonych, amerykańskich, słodkopierdzących, wymalowanych pachołków od "Cherry Pie". Prawdziwy metal dla prawdziwych fanów. HMP: Byłem niezmiernie podekscytowany, gdy dotarła do mnie wieść o wydaniu nowego albumu studyjnego przez Warrant. Jest to także wspaniała okazja, by porozmawiać o historii i poprzednich dokona niach grupy, a także rzecz jasna - o najnowszym wydawnictwie. Wspaniałą rzeczą jest fakt, że po prawie trzydziestu latach Warrant dostarcza nam nową płytę. Jak się czujesz już po premierze rzeczonego nagrania? Joerg Juraschek: To cudowne uczucie, choć momentami także trochę dziwne. Nigdy nie sądziłem, że nagram kolejną płytę z Warrant. Wydaję mi się jednak, że teraz nastała na to odpowiednia pora, po tych wszystkich latach. Zagraliśmy kilka koncertów w zeszłym roku (2013 - przyp. red.) i za każdym razem fani nas pytali o to czy będziemy nagrywać nowe utwory. Czułem, że powinno temu towarzyszyć jakieś specjalne uczucie, przy zabieraniu się za takie przedsięwzięcie.

odszedł w niepamięć po wydaniu swego debiutanckiego albumu długogrającego? Mówiąc krótko - byliśmy za młodzi. Nie mieliśmy doświadczenia w branży. Chcieliśmy się jedynie zabawić. Nie byliśmy takimi profesjonalistami jak, dajmy na to, ci goście z Helloween. Graliśmy razem z nimi koncert w Hamburgu w 1985 roku. Zapadło mi w pamięć właśnie to jak bardzo byli zorganizowani i nieziemsko profesjonalni. My za to byliśmy jak małe dzieci. Mieliśmy więc sporo zabawy z zespołem, jednak to nie wystarcza na to, by kontynuować działalność kapeli. Nie mieliśmy także doradcy czy przyjaciela, który wskazałby nam odpowiednią ścieżkę. Ponadto, zdarzało się też nam mieć niefart. Nasz perkusista Lothar nie był w stanie zagrać partii z naszych obu nagrań. Zagrał je muzyk sesyjny. Niezbyt udany start, no nie? Potem ja - chciałem zostać wokalistą, bez jednoczesnego grania na basie. Jednak brzmienie mojego basu było nieodzo-

Czy czteroutworowe demo z 1999 roku zawiera nagrane na nowo utwory, które docelowo były skomponowane na właśnie ten album? Czy nagraliście na nowo jakikolwiek materiał z tamtej nieukończonej płyty. Nie, niestety, przykro mi. Wydaję mi się, że te utwory zostały ułożone gdzieś tak w 1988 czy coś koło tego. Myślę, że może "Flame of the Show" i "When the Sirens Call" obrazują nieco styl w jakim się obracał Warrant w 1986 roku. W tamtym roku (1986) zaprezentowaliśmy Noise Records sześć nowych kawałków. Nikt jednak ich nigdy nie usłyszał. Sam nawet nie pamiętam jak te potworki brzmią. Co się działo z zespołem między 1986 a 1999 rokiem? Kapela się wtedy rozpadła czy też graliście jakieś koncerty? Tak jak już wspomniałem, przestałem wtedy grać na basie. Nie grałem już w klasycznym stylu Warrant. Założyłem nowy zespół, który nazywał się Glance. Razem ze mną grali tam pozostali członkowie Warrant. Nie powiem, szkoda, szkoda. To jednak nie byłem ja. Może chodziło o to, że nie miałem doświadczenia z innymi stylami muzycznymi, by to zauważyć i znaleźć odpowiednie miejsce dla siebie. Można rzec, że Warrant się wtedy totalnie zatrzymał. Nie graliśmy żadnych koncertów. Czy tworzyłeś wtedy jakieś utwory? Tak, jednak nie były to utwory Warrant. To demo było waszym powrotem, jeżeli można je tak nazwać. Jaki cel czy też plan towarzyszył temu wydawnictwu? Co starałeś się przez nie osiągnąć? Nie powiedziałbym, by można to było nazwać pełnoprawnym powrotem. Lata między 1986 a 1999 rokiem były zupełnie zmarnowane dla Warrant. Przepraszam za te ostre słowa, jednak taki był skutek naszych decyzji i naszego zachowania. Nie wiem co chcieliśmy osiągnąć tym wydawnictwem. Nie mieliśmy także żadnego planu, co było naszym kolejnym błędem. Dlaczego tak uważasz? Jeżeli chcesz odnieść sukces, musisz robić to co robisz z sercem. Musisz być autentyczny. Teraz już wiem jak brzmi to autentyczne brzmienie Warrant. Zacząłem je budować od nowa, ze mną na basie i za mikrofonem razem. Wtedy, w 1999 roku odrodził się Warrant. Zagraliśmy nasz pierwszy reunionowy koncert w Prum w Niemczech, razem z oryginalnym perkusistą Thomasem Franke. To on grał na naszych dwóch poprzednich nagraniach, więc brzmiało to wszystko jakby znów był rok 1985. To było fantastyczne i była w tym obecna magia. Czuliśmy, że podążamy właściwą ścieżką. O to chodziło, by grać stare utwory bez kompromisu.

Foto: Pure Steel

Ciężko o to po tych wszystkich latach - można przecież przez przypadek zniszczyć wszystko to czym Warrant był dla naszych fanów. Jednak atmosfera, która była obecna przy komponowaniu nowych utworów wyglądała zupełnie jak we wczesnych latach osiemdziesiątych. Podjąłem więc ryzyko. Tak jak już ci powiedziałem - niesamowite jest to jak Warrant wypalił w 2014 roku. Po tych wszystkich latach i zdarzeniach losu. Założyliście zespół w 1983 roku. Niektórym zespołom z Niemiec, które także zaczynały w tym roku, jak Rage czy Helloween, udało się osiągnąć i utrzy mać ciągłą żywotność. Co spowodowało, że Warrant

16

WARRANT

wną częścią brzmienia Warrant. Sam, więc przyczyniłem się do negatywnych zmian w zespole. Ostatnią, lecz nie mniej ważną rzeczą był fakt, że byliśmy przekonani o tym, że musimy zmienić styl muzyczny. To był już koniec. Nowi muzycy wnoszą do kapel nowe wpływy, to jest normalna rzecz, lecz mym błędem była utrata kontroli nad tym procesem. Jeżeli się nie mylę, to zamierzaliście nagrać swój drugi pełny album w 1986 roku. Co się stało, że nie został ukończony. Zgadza się, dobrze się przygotowałeś! Chcieliśmy nagrać album w 1986, jednak preprodukcja składała się z

Singiel "Special Edition for W.O.A. 2011" zawierał dwie nowe kompozycje - "All the Kings Horses" oraz "Come and Get It". Czy wtedy dopiero zajęliście się pisaniem nowego materiału? Co się wydarzyło, że album został ukończony dopiero trzy lata później? Tak, wtedy był odpowiedni czas by zacząć tworzenie nowych utworów. Pierwszym utworem, który wtedy ukończyłem było "You Keep Me in Hell", jednak chciałem by te dwie, tak różne od siebie, kompozycje zaprezentowały Warrant na Wacken. Wtedy też, niestety, Oliver opuścił zespół, szukałem więc nowego gitarzysty. Dirk, mój przyjaciel, z którym dzieliłem inne projekty, wspomógł mnie wtedy z Warrant. Stał się trwałą częścią zespołu. Zacząłem pisać utwory podczas przerwy urlopowej w 2010 i 2011 roku. Siedziałem i grałem na gitarze jednocześnie śpiewając. To było zupełnie jak w 1984. Była magia i atmosfera jak wtedy, gdy byłem młody (śmiech). No i, co najważniejsze, czułem, że to jest prawdziwy i klasyczny materiał Warrant, z mocą i szybkością zmieszanymi z melodyjnym stylem i wpływami z ostatnich dwudziestu pięciu lat. Czas jest jednak diabłem - ciągła praca, ciągłe szukanie ludzi do zespołu. Nasz perkusista Arno musiał zrezygnować z gry właśnie z powodu swojej pracy. Nietrudno się nam ten czas z tworzeniem nowego albumu przeciągnął do trzech lat. Bardzo ważną rzeczą było także znalezienie odpowiedniego artysty do stworzenia okładki. Miałem określony pomysł na nią, a żeby ją odpowiednio oddać


potrzebowałem do tego odpowiedniego człowieka, co było dość ciężkie. Wydaliście także kompilację "Ready To Command", która zawierała "The Enforcer" oraz "First Strike" plus dwa nagrania live. Została ona wydana przez Pure Steel Records. Czy tak właśnie zaczęła się wasza współpraca z tą firmą? Tak, to był pierwszy raz, gdy z nimi współpracowaliśmy. Są w porządku, uważam, że Pure Steel jest dobrą wytwórnią, która wykonuje dobrą robotę. Są uczciwi i walczą za swoje małe zespoły. Gdyby nie Volker Raabe z Pure Steel, to nie miałbym możliwości, by uzyskać sposobność na kontynuowanie działalności Warrant. Dałem im szansę i pozwoliłem wypuścić nasz klasyczny materiał. Jesteś jedynym oryginalnym członkiem Warrant w zespole. Co się stało z resztą twych towarzyszy broni? Dlaczego nie stanowią już części kapeli? Wiele rzeczy się wydarzyło. Może zbyt wiele, by o nich wspominać. Lothar nie gra na bębnach. Odniósł bardzo poważną kontuzję, która uniemożliwia mu granie na instrumencie. Był jednak ważną częścią atmosfery w zespole. Thomas Franke był de facto prawdziwym perkusistą Warrant w latach osiemdziesiątych. To on nagrał całe bębny na naszych poprzednich nagraniach, jednak nie był w stanie dołączyć do zespołu w tamtym czasie. Cóż za niefortunność! Oliver odszedł z zespołu w 2011 roku. Był moim muzycznym partnerem przez wiele lat. Dołączył do Warrant jednak dopiero w 1985 roku, gdy już wszystkie utwory były ukończone. Brał tylko udział w ich nagraniu. Drugim oryginalny członkiem zespołu i gościem, który doprowadził do powstania naszej kapeli był Thomas Klein. Był moim przyjacielem od samego początku, gdy stworzyliśmy nasze "dziecko". Razem śniliśmy metalowy sen. Chcieliśmy grać jak nasi idole na początku lat osiemdziesiątych AC/DC, Deep Purple, Judas Priest, Queen, The Sweet - wszystko zmieszane ze sobą, ale o wiele szybciej. Dużym błędem był fakt, że Oliver i Thomas pokłócili się w 1985 roku. Warrant powinien był funkcjonować dalej z nimi obydwoma. Teraz w zespole grają Dirk Preylowski oraz Thomas Rosemann. Czy mógłbyś nam powiedzieć co nieco na ich temat? W jaki sposób znaleźli się w kapeli? Dirka znam z sali prób w Dusseldorfie, w której od wczesnych lat osiemdziesiątych grają wszystkie znane (Warlock, Warrant, Assassin) i nieznane kapele z okolicy. Pomógł mi, gdy Oliver opuścił nasze szeregi w 2011 roku. Stał się ważną częścią kapeli w ostatnich latach. Jest prawdziwym mistrzem brzmienia i dodał do naszej muzyki nieco thrashowych elementów. Wspomaga to naszą twórczość - buduje kontrast i udynamicznia kompozycje. Thomas jest młodym i dzikim bębniarzem. Arno opuścił zespół z powodu swojej pracy. Spytałem się więc Christiana Sommera, perkusistę z mojej drugiej kapeli, czy nie zna jakiegoś dobrego pałkera. Christian jest nauczycielem gry na perkusji i dał mi numer do Thomasa. Thomas to świetny gość i muzyk pełen pasji. Jest bardzo dobry technicznie, no i, co najlepsze, gra niezwykle brutalnie. Co zainspirowało cię do stworzenia nowego albumu Warrant? Przede wszystkim fani, którzy błagali mnie ciągle i ciągle o nowy materiał (śmiech). Postanowiłem, że dam sobie szansę. Musiałem jednak osiągnąć odpowiednią atmosferę, taką jak wtedy, gdy zaczynaliśmy w 1983r. Pisaniu utworów musiała towarzyszyć odpowiednia magia. Musiały pasować do starego materiału Warrant, a jednocześnie pokazywać pełen rozwój. Gdy zacząłem je pisać poczułem, że to działa. I wiedziałem, że będzie działać także w przyszłości, bez problemu. Dlaczego wybrałeś tytuł "Metal Bridge" na nazwę najnowszego krążka? Ten album jest jak most, który łączy stary i nowy Warrant. Most ciągnący się z przeszłości do teraźniejszości. Most, który łączy stare brzmienie z nowym, bez zatracania swych korzeni. Jest to idealny tytuł i perfekcyjna okładka po tych dwudziestu dziewięciu latach. Okładka wygląda znakomicie, bez dwóch zdań. Możemy na niej zobaczyć zakapturzonego kata, obecnego na poprzednich nagraniach Warrant. Dlaczego jednak na okładce są dwa mosty, choć tytuł wspomi na tylko jeden? To są dwa mosty, które się przecinają - łączą się i stają się jednym. Myślę, że brzmi to spoko. Nie bierz jednak tego zbyt serio.

Kto jest autorem okładki? Jak doszło do współpracy z nim (bądź też z nią)? Gość nazywa się Gyula Havanscak i jest Węgrem. Jest świetnym artystą. Stworzył wiele fajnych prac dla takich znanych nazw jak Destruction, Grave Digger i Annihilator. Uwielbiam jego dzieła. Jestem też niezmiernie dumny, że miał czas i chęci do pracy nad płytą Warrant. Chciałem by wyglądała naprawdę niezwykle. Pomysł o połączeniu się dwóch mostów nie jest jednak łatwy do oddania. To była praca dla Gyuli, którą wykonał znakomicie. To prześwietna okładka i z niecierpliwością wyczekuję jak będzie się prezentowała na nowych koszulkach. Brzmienie na "Metal Bridge" jest niezwykle nowoczesne. Kto był za nie odpowiedzialny? Gdzie nagraliście nowy album i dlaczego akurat wybraliście to konkretne miejsce? Czy to komplement? Mam nadzieję! Gitary i bas nagraliśmy w domowym studio Dirka. Wokale zarejestrowaliśmy w Gernhart Studio Martina Buchwaltera w Troisdorfie. Martin jest perkusistą Perzonal War i naprawdę świetnym inżynierem dźwięku. On także wykonał miks. Bębny zostały nagrane w studio w Royal Recording Studios w Kolonii przez Martina Krause, przyjaciela Thomasa. Jest on także naszym dźwiękowcem na żywo. Album zmasterowaliśmy w Monoposto w Dusseldorfie Jest to duże, znane studio, w którym pracowali tacy artyści jak Toten Hosen czy Paradise Lost. Jestem niezmiernie szczęśliwy, że Michael Schwabe podjął się masteringu "Metal Bridge". Jest dobrym przyjacielem, który wspiera lokalną scenę. Wasze nowe utwory różnią się wyraźnie od materiału z "The Enforcer" i "First Strike". Są w większości bardziej spokojne i ugłaskane. Cóż, mam nadzieję, że wyjaśnisz nam dlaczego to tak brzmi i skąd taka wizja na wygląd kompozycji. Przecież to chyba nie z powodu, że jesteś stary i zmęczony? (śmiech) Jak dla mnie jest to prawdziwy Warrant 2014 połączony mostem z rokiem 1984. Myślę, że brzmienie jest bardziej ekstremalne i gitary są bardziej ostre. Perkusja jest brutalna. Owszem, brzmienie jest nowoczesne, jednak "Metal Bridge" od "The Enforcer" oddziela trzydzieści lat muzyki. Nikt nie jest w stanie uzyskać teraz takiego brzmienia jak w połowie lat osiemdziesiątych. Dlatego trzeba jakoś przenieść tamten klimat w dzisiejsze warunki. Brzmienie jednak powinno być nowocześniejsze i mocniejsze. Jako muzyk, uważam to za konieczność. Podoba mi się stosowanie nowych technik studyjnych zmieszanych ze starym klimatem. Chciałem osiągnąć brutalny, nowoczesny dźwięk, który będzie tkwił w harmonii z typowym stylem Warrant z początku lat osiemdziesiątych. Nie jest to łatwe, jednak myślę, że się nam to udało. Poza tym wtedy też nagrywaliśmy spokojniejsze utwory jak "Ready to Command" i "Send Ya' To Hell". Można więc przyjąć, że w sumie nic nie zmieniłem (śmiech). Po prostu teraz nasz produkt jest bardziej profesjonalny, także z powodu nowych ludzi, którzy ze mną współpracują. Wpływy, które wprowadzili do zespołu Dirk i Thomas nie są żadną pomyłką. Nie myślę także o sobie, że jestem stary i zmęczony. Wręcz przeciwnie. Jestem bardziej ekstremalny niż kiedykolwiek! (śmiech) Uwielbiam kontrasty. Może właśnie to sprawia, że nowe utwory jawią ci się jako spokojne i ugłaskane. Jest w nich wiele zmian tempa z bardzo szybkiego do wolnego. Jest to jednak także znamienne dla Warrant z 1984 i 1985 roku. Teksty w utworach są bardzo dobrze napisane. Wygląda też, że dotyczą zupełnie innych rzeczy niż te, które napisaliście trzydzieści lat temu. Czy to doświadczenie tych lat sprawia, że piszesz teraz inne liryki do utworów? Materiał sprzed trzydziestu lat jest twórczością szesnastoletniego chłopca. Wiesz, no musiał się dokonać jakiś rozwój stylu. To przecież normalne. Jednak jestem na tyle szalony, że śpiewam stare utwory z taką samą pasją jak wtedy. Nie mam problemu z wykonywaniem takiego utworu jak "Nuns Have No Fun". Jest to część mojego życia, którą uwielbiam. Patrząc dogłębnie można jednak dostrzec, że Warrant zawsze miał teksty z głębszym przesłaniem. Trzon naszych liryk się nie zmienił: bądź sobą, nie wzniecaj wojen, walcz o swą wolność, bądź szalony. Proste, jednak trzeba znaleźć sposób by spakować to w bardziej płynne słowa. Wielką pomocą dla mnie była Laura Vlaming. Żyje w Kanadzie i dała mi wiele świetnych inspiracji do moich tekstów.

of Death" i "The Enforcer" na nowy album? I dlaczego akurat te dwa konkretne utwory? "Ordeal of Death" było życzeniem Dirka. Uwielbia ten utwór. Mi ten numer zbrzydł przez ostatnie lata. Aranżacje w nim nie były dość dobre. Wpadłem więc na pomysł by nieco skrócić kompozycję. Wywaliłem trzecią zwrotkę. Dirk stworzył nowe przejście i teraz ten utwór podoba mi się tak samo jak w 1984r. To dobra łupanina w średnim tempie z chwytliwym tekstem. "Enforcer" za każdym razem coraz bardziej awansował w stronę naszej przewodniej kompozycji. Stanowi teraz kluczowy moment każdego naszego koncertu. Chciałem pokazać, że da się bez problemu starej kompozycji stworzyć nową twarz i przyoblec ją w nowe brzmienie. Jedynym wymaganiem jest fakt, że musi być to naprawdę kompozycja ponadczasowa! Może, gdy będziemy nagrywać kolejne albumy, to znowu nagramy na nowo kolejne dwa nasze starsze klasyki. Niedawno graliście na Wacken i na Keep It True. Jakie są wasze aktualne plany na przyszłość? Czy otrzymaliście jakieś konkretne oferty festiwalowe lub koncertowe na nowy rok? Na razie nasz perkusista nie może grać. Czekamy aż się wykuruje i wróci na próby. Ma problemy z rękami. Na razie więc ćwiczę sam z Dirkiem. Staramy się także zorganizować parę koncertów na 2015 rok. Chcemy promować nowy album tak często jak się tylko da. Dostaliśmy propozycje zagrania we Włoszech i w Hiszpanii. Niestety, z powodu urazu perkusisty musieliśmy odwołać naszą trasę po Austrii, Włoszech i Szwajcarii. Jest to dość dziwne. Jestem jednocześnie szczęśliwy, bo udało mi się nagrać nowy album z Warrant po tych wszystkich latach, jednak jestem jednocześnie smutny z powodu sytuacji Thomasa. Pragniemy również zagrać jeszcze raz na Wacken i Keep It True. Mam nadzieję, że nasz menedżer podoła (śmiech). Był sobie także taki inny zespół, który śmiał także nazwać się Warrant. Mówię o tych gogusiowatych rockmanach z USA. Jak się czułeś, gdy dowiedziałeś się o istnieniu tego zespołu? Czy powzięliście jakieś prawne akcje w stosunku do możliwości wykorzystywania nazwy kapeli? To było w 1986 roku, gdy dowiedziałem się o tym zespole po raz pierwszy. Odnieśli sukces z powodu takich gówien jak "Cherry Pie". Czułem się trochę przybity, że nie udało nam się kontynuować działalności naszego Warrant. Wtedy zespół już zupełnie nie istniał, więc nie miałem z nimi problemu. Teraz też nie widzę przeszkód w istnieniu tamtego zespołu. Muzyka jaką grają jest zupełnie inna, poza tym uważam, że świat muzyki jest na tyle duży, że mogą w nim istnieć dwa Warranty. A niech sobie grają. Ostatnio wpadł mi do głowy taki pomysł by zrobić trasę na której zagrają dwa Warranty. To by było naprawdę zabawne i kto wie - może nawet by to wypaliło. Wiesz, taki "Metal Bridge". (śmiech) Amerykański Warrant nadal funkcjonuje. Czy nie stanowi to komplikacji, na przykład prawnej, dla niemieckiego Warranta? Nie, nie wydaje mi się. Tak jak mówiłem, różnica muzyczna jest zbyt wielka. Poza tym chcę wykorzystać swój czas na coś bardziej kreatywnego jak na przykład tworzenie nowych, fajnych utworów. Mam nadzieję, że oni będą na tyle w porządku, że zaakceptują fakt, że to my byliśmy pierwsi. Swoją drogą, nie spotkały was jakieś ciekawe nieporozumienia z powodu tego, że istnieje jakiś inny Warrant? Czy ktoś was kiedyś z nimi pomylił? Och, tak. Zostaliśmy potwierdzeni na Sweden Rock Festival. Okazało się jednak, że organizatorzy chcieli do siebie ściągnąć amerykańskiego Warranta. (śmiech) Anulowali nasz występ po tym jak się zorientowali, że zabookowali niemieckiego Warranta. Cóż… tego akurat nie zrozumiałem. Ale w końcu to ich pomyłka (śmiech). Teraz mam przed sobą wyzwanie, by zapragnęli jednak prawdziwego Warrant na swoim festiwalu! (śmiech) Bardzo ci dziękuję za twój czas oraz za odpowiedzi do naszych pytań. Dziękuję za wasze zainteresowanie i wsparcie. Walk the Metal Bridge!!!! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Dlaczego zdecydowałeś się nagrać na nowo "Ordeal

WARRANT

17


Do dziś pamiętam minę mojej własnej matki, gdy kilka ładnych lat temu, ubierając przed świętami choinkę, śpiewałem przy tym tekst utworu "Szydercze Zwierciadło". Jak się okazuje z rozmowy z liderem, wokalistą i autorem tekstów zespołu Kat & Roman Kostrzewski, jego liryki robiły piorunujące wrażenie nawet na kolegach z zespołu. Przyznać bowiem trzeba, że bez względu na to jak potoczyły się losy kapeli, nazwa Kat nadal nie jest obojętna fanom muzyki metalowej w Polsce. Roman Kostrzewski, przy okazji wydania płyty "Buk - Akustycznie", udzielił naszemu pismu wywiadu, w którym bardzo chętnie powraca również do dawnych, bardzo ciekawych wydarzeń z historii kapeli…

Metal - muzyka przyjaciół HMP: Witam serdecznie, niedawno ukazała się najnowsza płyta zespołu Kat & Roman Kostrzewski zatytułowana ,,Buk - Akustycznie". Zaciekawił mnie tytuł. Nazwa drzewa ładnie komponuje się z graniem akustycznym, ale w języku polskim bardzo podobnie wymawia się też słowo Bóg. Czy chodziło ci o tego rodzaju dwoistość? Roman Kostrzewski: Dzień dobry. Buk i Bóg odmienne w warstwie znaczeniowej, w rzeczowniku mają fonetyczną zbieżność. I to wydało mi się zabawnym, bo przecież Kat znany jest, między innymi z łajania przywar środowisk chrześcijańskich. Na pomysł wpadłem w górach ''Beskidu Małego''. Drzewa w tym rejonie, szczególnie na grani, przybierają piękne kształty, a w porze jesieni, piękne kolory. Dla lokalnej społeczności stanowią podstawę egzystencji. Drzewo kaloryczne, więc można się przy nim ogrzać no i jest cenne w gospodarce leśnej. Zdałem sobie sprawę, że dla człowieka buk jest bardziej pożyteczny, niż bóg, więc niejako jemu poświęciliśmy płytę, może też z przekory, bo przecież Słowianie kiedyś święcili drzewa. W jaki sposób dobieraliście materiał na płytę. W dorobku zespołu Kat, każdy utwór jest wyjątkowy. Domyślam się, że nie było łatwo… Było bardzo łatwo. Każdy z nas faworyzował kilka utworów, więc zestawiliśmy je na wspólnej liście. "Buk - Akustycznie", to płyta zagrana tradycyjnie, bez radykalnych zmian aranżacyjnych, choć niepozbawiona wielu detali, różniących nagrania od pier wowzorów. Najbardziej zmieniły się rzecz jasna utwory, mające oryginalnie mocny, thrash-metalowy charakter. Chciałbym cię zapytać o odczucia ponownego mierzenia się w studiu z własnym dorobkiem? W zasadzie każdego roku wybieramy utwory do gry na żywo, starając się odświeżać pamięć o wszystkich utworach. Moje wykonanie było zbliżone do koncertowego. Oczywiście tam, gdzie trzeba było dodać jakieś głosy, to dodałem. Zasadnicza zmiana polegała na tym, że śpiewając do innego brzmienia, starałem się tak ustawiać barwę głosu, by dobrze "kleiła się" z barwą podstawy. Ale to były drobne korekty. Zadbaliście, żeby płyta nie była nudna, utrzymana w jednostajnym klimacie. Bardzo podoba mi się zachowanie pierwotnej energii, w takich utworach jak

"Śpisz jak kamień", "Odi Profanum Vulgus", nie mówiąc już o bardzo "piosenkowo" brzmiącym utworze "Diabelski dom 1". Domyślam się, że mieliście trochę frajdy, zmieniając konwencję utworów, przekładając thrashowy ciężar, na akustyk? Instrumentaliści mieli trochę pracy. Gitary akustyczne wiadomo, nie "ciągną", jak elektryczne z modulacjami przesteru. Przygotowania trwały dobre pół roku, właśnie z uwagi na konieczne zmiany aranżacyjne i też te, które wynikały z fantazji i zabaw muzyków. Osobna sprawa to solówki. Tutaj można było czasami odlecieć i chyba tak się stało. Płyta ujawnia różne fascynacje muzyków i chęć zaprezentowania ich, w metalowej, mimo wszystko, rytmice utworów. Świetna jest nowa wersja utworu "Łoże wspólne lecz przytulne", z albumu "Szydercze zwierciadło". Kapitalne, delikatne zwrotki, są skontrastowane z mocniejszym refrenem. Do tego w solówkach, słychać sporo bluesowego feelingu… Fakt. Na tej płycie jest trochę harmonii bluesowych, głównie w partiach solowych i myślę, że ciekawie się wplatają w strukturę. W zasadzie każdy numer zawiera jakieś ozdobniki, różniące go od oryginału. Wierzymy, że słuchaczom takie podejście się spodoba. Chciałbym cię zapytać o nowy poetycki fragment tekstu, pojawiający się w akustycznej wersji "Trzeba Zasnąć". Jest tu nawiązanie do tytułu płyty. Mógłbyś opowiedzieć, jak się zrodził ten fragment tek stu? Wspomniałem o bukach w "Beskidzie Małym". Mam je często w pamięci, albowiem dzięki Michałowi, który zbudował tam uroczą, drewnianą chatę, mogę je odwiedzać. Gdy pisałem tekst, wplotłem ideowe uniesienia z klimatem własnych przeżyć, stukiem siekiery, ogniskiem, lasem i widokiem mgły nad doliną, oraz wspomnieniami przeżyć z ukochaną. Mam nadzieję, że to, co wyszło ze łba i serca, spodobało się. Pozostając jeszcze w klimacie akustycznym, słyszałeś płytę "Acoustic - 8 Filmów"? Jestem ciekaw twojej opinii na temat interpretacji utworów, których jesteś przecież współautorem. Szczególnie interesuje mnie twoja opinia na temat wokalu Maćka Lipiny… Staram się nie być za bardzo krytycznym w stosunku do nie swoich wykonań, wychodząc z założenia, że to

Foto: Karolina Rogosz

18

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

domena odbiorców. Maniera wokalna Maćka, zbliżyła go do głosu Ryśka Riedla. Myślę, że "Łza dla cieniów minionych", jest trochę za mocno sylabizowana, wszelako myślę, że jego głos może się podobać. Chciałbym, jeśli pozwolisz, sięgnąć do historii zespołu. Dołączyłeś do zespołu grającego muzykę instrumentalną w roku 1981. Pamiętasz jeszcze tą energię, gdy zaczynaliście i wszystko było przed wami? Wtedy oczywiście, niewiele w ogóle było wiadomo. Początek wspólnej pracy wiązał się z efektami Stanu Wojennego, co na pewno w jakiś sposób wpłynęło na rodzaj pisanych tekstów. Młodzi muzycy w Kacie, nie byli przesiąknięci ideowym spojrzeniem na życie. Raczej chcieli zbliżyć się w swojej pasji, do grania jak na Zachodzie. Hard-rock i heavy-metal, dostarczały dużej dawki energii i wrażenia posiadania wewnętrznej siły. Myśmy oczywiście tą siłę przemianowywali na utwory, które z czasem były coraz bardziej bliskie publiczności. Razem z metalami odczuwaliśmy rodzaj wkurwienia na rzeczywistość, co przekładało się na bezkompromisowość w tekstach i muzyce. Byliśmy też tkliwi, bo grały w nas także różne tęsknoty, więc powstawały też spokojniejsze, melancholijne kąski. A co powodowało młodym Romanem Kostrzewskim, że zdecydował się zostać muzykiem? Chyba kilka powodów miało wpływ na ten wybór. Dreszczyk odczuwany przy słuchaniu muzyki na pewno, ale to by nie wystarczyło. Chyba też chęć określenia się, jakim być pośród was, tak by coś opowiedzieć o sobie i tym, co widzę, czuję. Nienawidziłem przymusu a wówczas naiwnie sądziłem, że muzyka rockowa jest go pozbawiona. Słuchacze, co prawda sami wybierają, co im bardziej odpowiada, ale w dobie mediów masowych, z tym wyborem różnie bywa. Myślę, że znaczenie miały też pierwsze próby w szkolnym bandzie, które pozwoliły mi oswoić się z tremą i poczuć rozkosz egzaltacji, podczas śpiewania. No a poza tym byłem przekonany, że ten zawód pozwoli mi przeżyć życie z pasją w otoczeniu mnóstwa dziewcząt. W zespole Kat, często dochodziło do konfliktów per sonalnych. Stało się tak krótko po wydaniu płyty "Oddech Wymarłych Światów", gdy zespół przestał istnieć. Ale powróciliście w nowym składzie, na początku lat 90-tych, z fenomenalną płytą "Bastard". Potężny, techniczny album, naładowany pomysłami, niezwykle intensywny, robi wrażenie do dziś. Wydaje się, słuchając tej płyty, ze pomysłów mieliście aż za dużo… Zmiany osobowe w tym okresie i ponowne zejście na pewno wpłynęły mobilizująco. W tym okresie byliśmy pozbawieni wsparcia Metal Mind, który urósł do rangi wyroczni tego, co może się wydarzyć w tym kraju w związku z muzyką metalową. Wcześniejszy konflikt z Tomkiem Dziubińskim, spowodował, że z dnia na dzień kapela przestała być notowana w rankingach Metal Hammera, które co dobre, promowało młodszych muzyków. Być może, to wpłynęło na ambitniej-


sze podejście do utworów. Gdy przyszło nam je zaprezentować w Jarocinie, publiczność na pniu wykupiła wszystkie przywiezione przez nas kasety, a było tego 3,5 tysiąca. Nowy management zadbał o klip miedzy innymi z "Łzą dla cieniów minionych", co ponownie rozbudziło zainteresowanie kapelą. W tym okresie dało się odczuć dobry klimat pracy zespołowej, także na sztukach. Ta sielanka owocująca w wiele zdarzeń, trwała kilka lat. Z kolei dwa lata później, totalnie zaskoczyliście metalowych ortodoksów, za sprawą płyty "Ballady". Podobno chcieliście przekonać więcej dziewczyn do muzyki zespołu. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, wygląda na to, że się udało… Przyznać trzeba, że na dzisiejszych występach metali, jest dużo pań i nie tylko na naszych. Wydaje się, że to dobry objaw, świadczący o potencjale muzyki. Czy to z powodu ballad, z których metale słynęli? Trudno powiedzieć. Znam jedną cudowną i piękną osobę, która jak krzyknie "Slayer napierdalać", to krzyże spadają. Cieszę się, że na dzisiejsze sztuki przychodzą pary metalowe i zapewne część z nich poznało się przy "łojeniu", no a później, gdy się już przytulili pod kołdrą, taka balladka, może miło dopieścić. Płyta była nagrywana w górach, w studio "Deo Recording", ale zapewniam, że podczas naszej sesji Bóg spokojnie odpoczywał i nie brał w niej udziału, co mam nadzieję przełożyło się, na wzrost populacji metali. Jednak na następnym albumie studyjnym, odeszliście dość daleko od płyty "Bastard". "Róże Miłości najchętniej przyjmują się na grobach…", to album zde cydowanie bardziej uduchowiony, subtelny, choć nie brak też na nim mocniejszych fragmentów. Czy nagrywanie płyty "Ballady" wpłynęło na charakter albu mu "Róże Miłości…"? Chyba nie. Nad płytą pracowaliśmy cały rok, czyli dość szybko, ale nie bez zgrzytów. Z kapelą powoli wziął rozbrat Piotr (Luczyk - gitarzysta Kat, przyp. red.), który po częstej wypitce awanturował się z resztą, co skutkowało tym, że w zasadzie prawie cały materiał, został wypracowany bez jego udziału. Na miesiąc przed nagraniami, przełamał się i wykonawcze przygotowania do sesji robiliśmy wspólnie. Nagrania odbyły się sprawnie i w 23 dni materiał mieliśmy w ręce. Słyszałem, że koledzy z zespołu, mieli nietęgie miny, gdy zaprezentowałeś im liryki na tą płytę. Czy to prawda? Było gorzej. W zasadzie sesja miała swój dramatyczny moment, gdy przyszło nagrywać wokal. Nikt nie wiedział, co to będzie? Realizator wymiękł przy tych tekstach, może nie od razu, ale gdy przyszedł następnego dnia, usiadł i z dłońmi złożonymi na głowie przesiedział godzinę. Wiedziałem, że jest wierzący, ale na modlitwę to nie wyglądało, więc spytałem, o co chodzi? Zaczął mi opowiadać, że talerze i szklanki dzwonią mu w domowym kredensie i że to znak, aby nie brał udziału w tej sesji. Przekonywałem go dobre trzy godziny, żeby się tym nie przejmował. Jak się stłuką, kupimy nowe, że nagrania mają zajebistą energię i warto się trochę nagiąć i nawet kryształy poświęcić dla sztuki. Wiedziałem, że polubił naszą muzykę i jedynie, co mu bulgocze w głowie, to teksty. Trochę poopowiadałem o nich, też zagaiłem o ich wielowymiarowości. W końcu go przekonałem. Z kolei, gdy chłopy posłuchali głosu, w dodatku przy dźwiękach grzebienia i dziecięcej trąbki, czułem, że zastygli. Nic nie mówili. Dopiero, gdy przyszło nam jechać z powrotem, w strugach deszczu, skonstatowali, że spierdzieliłem im płytę. No coż, media oprócz nielicznych prezentacji, stroniły od niej, jak od przelanej latryny. Za to metalom numery pasowały. W każdym razie Silverton, który wydał płytę, nie narzekał. Z czasem chłopy w kapeli, tez nie. Kolejny album Kat "Szydercze Zwieciadło", nagrany w studio Alkatraz, gitarzysty zespołu Jacka Regulskiego, wydawał się powrotem zespołu, do mniej skomplikowanych form. Jak dziś go oceniasz? Płyta była w ogóle wypracowana w trudnych okolicznościach, gdyż chcieliśmy wesprzeć studio Jacka, dając mu środki przeznaczone na sesję. Było to trochę wariackie, bo Jacek nie miał dużego doświadczenia realizatorskiego, ale wychodziliśmy z założenia, że na dłuższą metę, będzie to procentowało. Wiedzieliśmy, że trochę stracimy na brzmieniu, bo studio, w którym nagrywaliśmy "Roże…", było wypaśne i doświadczenie ludzi tam pracujących, duże. Do tego doszły coraz gorsze relacje Piotra z kapelą. Mimo to płyta się broni.

Jeśli nie cała, to z pewnością duża jej część. Gdy na sztukach gramy numery z "Szyderczego Zwierciadła", nie odczujesz różnicy brzmieniowej i energii przekazu w stosunku do utworów z poprzednich plyt. W 1999 roku, w tragicznych okolicznościach, zginął wspomniany gitarzysta zespołu, Jacek Regulski. Oprócz bycia świetnym muzykiem i kompozytorem, mam wrażenie, że był dla ciebie dobrym kompanem muzycznym… Na "Bastardzie' jeszcze nie byliśmy blisko siebie. Ja w ogóle rzadko uczęszczałem na próby, głównie pracując indywidualnie w chacie. Owszem wspólne imprezy i sztuki, zbliżały nas. Jacek w zasadzie do końca najbliżej był z "Fazim" (Krzysztof Oset, były basista Kat przyp. red). Mieszkali obok siebie i łączyła ich wcześniejsza historia. Gdy zaczęły się pojawiać problemy na styku kapela - Piotr, stałem się łącznikiem i po trosze rozjemcą. Praca nad "Szyderczym Zwierciadłem", zbliżała mnie do Jacka coraz bardziej, a gdy przyszło nam zagrać trasę bez Piotra, wiedzieliśmy, że czas dojrzał do zmian. Zaczęliśmy ustalać plan prac nad nowym materiałem płytowym. No i pewnego wieczoru wszystko to zatrzymał telefon informujący o wypadku. Powróciliście ponownie w roku 2002, na trasie "On Tour Again', z gitarzystą Valdim Moderem. Czy byliście zaskoczeni popularnością tej trasy? Byłem wówczas na koncercie we wrocławskim klubie Madness i musze powiedzieć, że ciężko było się dostać do środ ka… Alkatraz w zasadzie był poświęcony na ołtarzu Kat. Koncerty miały kapeli dać szansę na wspólną pracę nad płytą. Niewątpliwy sukces tych koncertów, z finałem DVD zarejestrowanego podczas występu z Iron Maiden, dobrze rokował na przyszłość. Niestety, niedługo później, podczas przygotowywania nowego albumu, zespół rozpadł się na dwa odłamy. Nie żałujesz dziś, tamtej sytuacji? Już przed wspomnianymi występami, zaczęło zgrzytać, gdyż Piotr uzależnił swoje występy, od sztywnej, wysokiej gaży. Mogło być tak, że spełnionej tylko dzięki solidarności reszty muzyków, którzy potraktowali to, jako koszt. Zdaliśmy się na hojność publiczności, która nie zawiodła i po sztukach okazało się, że Piotr trochę się nie doszacował. Później okazało się, że nie będziemy pracować nad nowym materiałem. Trwało to do wspomnianego występu z Iron Maiden. Ówczesny menedżer zespołu, wyraźnie mu ulegał i w konsekwencji wraz z basistą oznajmili, że rozstają się z Irkiem (Ireneusz Loth - były perkusista Kat, obecnie Kat & Roman Kostrzewski - przyp. red). Pół roku później z ust menedżera usłyszałem, że Piotr pracuje obecnie nad materiałem dźwiękowym z innym wokalistą. Poprosiłem o pożegnalne koncerty. Miałem przed sobą wydanie solowej płyty, więc sądziłem, że może najlepszym wyjściem będzie dla mnie pozostać przy niej. Tych koncertów koledzy z kapeli mi odmówili, więc sam chciałem się pożegnać z publicznością w towarzystwie Irka, Valdiego Modera, Michała Laksy i Piotrka Radeckiego. Po trzecim występie, niewątpliwie za namową publiczności, podjęliśmy zobowiązanie stałego koncertowania i nagrywania płyt pod szyldem Kat & Roman Kostrzewski. Przechodząc do czasów współczesnych. Celebrując na scenie 33 lata działalności zespołu Kat, wystąpiliście w towarzystwie wielu zacnych gości, jak m.in. Marek Piekarczyk, Anja Orthodox czy Titus. Rozumiem, że to przyjaciele zespołu i nie było większych problemów z zaproszeniem ich? Wśród naszych gości byli też, Sebastian Riedel, Wojtek Hoffmann, Fazee, Jarek Gronowski oraz Paweł Pasek, który zagrał na "Biało - Czarnej". Cieszę się, że znalazł swoje miejsce w Decapitated. Obecność ich oczywiście cieszyła. W ogóle, metal w dużym stopniu można traktować, jako muzykę kolegów a nawet przyjaciół. Tak wśród muzyków, jak i publiczności wytworzył sięklimat sprzyjający bliskości. Nie zawsze jest bezkonfliktowo, ale kto wie czy nie jest to jedna z tych sił napędowych tej muzyki, która powoduje, że takie grupy jak TSA, Turbo, Acid Drinkers, Kat są wciąż aktualne a Vader, Behemoth, Decapitated czy Virgin Snatch mają jeszcze sporo lat grania. To dobry klimat dla rozwoju także młodych kapel metalowych.

uchwycenia świata myśli. Oczywiście "Biało - Czarna", jest pracą zbiorową, więc pomimo tytułu, nie brakuje jej barw. Sądzę, że wielu naszych fanów, podchodziło do tej płyty, jak do jeża, ale z czasem polubiło tą płytę a przynajmniej dostrzegło charakterystyczne i dające się rozróżnić z całej masy współczesnej muzyki, dźwięki. Treści zawarte na tym albumie są wciąż aktualne i patrząc na nasz kraj, jeszcze będą. Teraz pytanie z innej beczki. Natrafiłem kiedyś na wy-wiad, w którym w ciepłych słowach wypowiadałeś się o Maryli Rodowicz. Powiedz, czy rzeczywiście cenisz Marylę, jako artystkę, czy chodziło ci raczej o jej osobowość? Sztuka, jaką pragnę widzieć, ma ścisły związek z wrażliwością twórcy. Patrząc na Marylę, jestem przekonany, że w swoim życiu doświadczyła wiele euforycznych, ale też i dramatycznych chwil. Ja to słyszę w jej interpretacjach. Nie wszystkim podoba się jej nosowa barwa głosu, przaśne stroje, ale nie można jej odmówić rasowego parcia na scenę. Chociaż jest wokalistką popową, to w jakiś sposób jest mi bliska, potencjalnie zdolna do zaśpiewania piosenek w różnych konwencjach, głosem, który nada treści muzycznej głębi i spójnego z tłem brzmienia. Jakoś niedawno w necie przy czytaniu wiadomości, mignęła mi opinia pani Edyty Górniak, niekorzystnie wypowiadającej się o głosie Kory. Pani Edyta przećwiczyła ileś tam grypsów, czyli technik wokalnych, ale nie wydaje mi się, żeby była zdolna do oddania charakteru swojej psyche, tak jak uczyniła to Kora. No cóż, w świecie artyzmu, są bardzo różne spojrzenia. Muzyka rockowa nie jest domeną tych, którzy szlifują struny głosowe, aby rozbić kryształowe szklanki. Jest tyle ważnych spraw, by zapiać. Sympatia większości fanów Kat, wyrażająca się między innymi hasłem " Nie ma Kata, bez Romana", pozostała przy twojej kapeli. Przeglądając fora inter netowe, można zwrócić uwagę, jak wiele osób wychowało się na waszej muzyce, do dziś ją miło wspominając a nie będąc już "czynnymi metalami". Powiedz Roman, jakie masz odczucia z tym związane? Nauczyłem się, nie przydawać jakiejś szczególnej miary dla własnej pracy, ale owszem czuję się poniekąd spełniony, gdy to, co robię komuś się przydaje lub po prostu się podoba. Chętnie dzielę się tą sympatią z zespołem, bo tez wiele mojej twórczości, to składowa pracy zbiorowej. Nieraz też wspominam o moich inspiracjach, albowiem nigdy nie za wiele mówić, o tym, że żyjemy we wspólnocie. Mam świadomość bliskości mentalnej z publicznością, jakże by inaczej, skoro trafiłem ze swoją wrażliwością w pokłady podobnej wrażliwości u słuchaczy. Nie przesadzając, mogę powiedzieć, że metale, chociaż różni od siebie, zachowują miły mi, kanon wspólnoty. Raczej wolny od przymusu, wzajemnie inspirujący i pobudzający do życia, w którym odrobina szaleństwa w otoczeniu bzyczących dźwięków, daje wspólnie i jednostkowo odczuwaną moc. Na koniec, chciałbym zapytać o priorytety muzyczne Romana Kostrzewskiego i zespołu Kat. Czy piszecie już nowe utwory? Czy pierwszeństwo będzie miała twoja solowa płyta? Jaka przyszłość czeka fanów zespołu Kat & Roman Kostrzewski? W najbliższym czasie kapela popracuje przy dźwiękach. Zdajemy sobie sprawę, że nowa płyta, to priorytet. Równolegle będę pracował nad swoim solowym projektem. Póki co, na wydanie czeka, jeszcze raz nagrana płyta "666". Prawdopodobny termin jej wydania to 2015r. Mam nadzieję, że przy okazji najbliższych występów, zaproponujemy coś z nowości. W imieniu swoim i czytelników HMP, dziękuję serdecznie za rozmowę… I ja dziękuję za zainteresowanie. W imieniu kapeli pozdrawiam czytelników HMP. Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Roman, a jak dziś patrzysz na wasz ostatni studyjny album, płytę "Biało - Czarna"? Minęło już ponad trzy lata od jej wydania… Dla mnie każdy album jest muzyczną i literacką próbą

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

19


Heavy Metal i … pierogi Zastanawialiście się kiedyś, czy w dzisiejszych czasach, możliwe jest zrobienie szybkiej kariery, jaka była udziałem wielu metalowych kapel na początku lat 80-tych? Odpowiedź dają chłopaki z brytyjskiej grupy Amulet. Zespół istnieje zaledwie cztery lata, właśnie nagrał swój pierwszy album i co najważniejsze, może go zaprezentować całemu światu, za sprawą kontraktu z Century Media. Jeśli do tego dodać koncerty u boku takich kapel jak Grim Reaper czy Trouble, widać wyraźnie, że Amulet ma wszelkie szanse by podążyć drogą Iron Maiden i za kilka lat zapełniać duże sale koncertowe. Oto rozmowa z wokalistą zespołu. Panie i Panowie - Jamie Elton... ta spodobała się. Od tego momentu, wszystko potoHMP: Witaj Jamie, kapela Amulet powstała w 2010 czyło się bardzo naturalnie, byliśmy w kontakcie z wyroku, chciałbym cię zapytać o początki, czyli innymi twórnią, aż w końcu zaoferowali nam kontrakt, któsłowy - jak się zakłada zespół metalowy w Londynie? rego nie mogliśmy odrzucić. Jamie Elton: Wiesz, jesteśmy w zasadzie grupą przyjaciół, która zdecydowała się grać muzykę, opartą na Po przesłuchaniu waszej debiutanckiej płyty, nasuwa naszej wspólnej miłości do klasycznego heavy metalu. mi się kilka zespołów, którymi mogliście się inspirować, ale jestem ciekaw waszej odpowiedzi na pytaJak wygląda scena metalowa w Londynie, szczegól nie, jakie zespoły sprawiły, że postanowiliście załonie, jeśli chodzi o młode zespoły. Czy macie silna żyć zespół? konkurencję i czy jest jakaś więź i współpraca, mięQuo, Motorhead, Saxon… Uriah Heep, oczywiście dzy młodymi kapelami na waszym podwórku? mnóstwo innych zespołów. W Londynie, jest wielka metalowa scena muzyczna, ale jeśli chodzi o heavy metal istnieje niewielki grupa Istnieje teoria, że wszystkie dobre riffy gitarowe wyzespołów, która naprawdę wie, o co chodzi w tej mumyślili Black Sabbath, od tego czasu wszyscy tworzą zie. Pozytywne jest to, że coraz więcej osób przychodzi tylko wariacje na ich temat. Co wy na to? Foto: Dan Wilton

strumentalna "The Flight". Czy kryje się za nią coś specjalnego? Jest to miłe zakończenie strony A longplaya i chwila upiornego wytchnienia, przed stroną B. To jest nasz hołd dla ścieżek dźwiękowych z horrorów z lat 70-tych i 80-tych i zespołów takich jak Goblin. Nie kryjecie specjalnie inspiracji Black Sabbath a instrumentalny "Talisman" wydaje się być waszą wersją "Iron Man"… Dzięki! Ja osobiście uważam jednak ten numer, bardziej za hołd dla Wishbone Ash… To był pierwszy riff, nad którym pracowaliśmy z naszym gitarzystą Nippy Blackfordem, od tego czasu, wszystko poszło dobrze… Co sądzicie o "13" Black Sabbath i czy uważacie, że powinni nagrać kolejny album? Jeśli będą chcieli nagrać więcej muzyki - pozwólmy im!!! Myślę, że to świetny album dla zespołu w ich wieku, nadal ciężki i kopiący tyłek. Mam nadzieję, że my nadal będziemy tak płodni w ich wieku (śmiech) Opowiedzcie trochę o koncertach, które Amulet zagrał do tej pory. Kochamy granie na żywo, bez względu na to, czy robimy to dla tysiąca osób, czy dla jednej osoby i jej psa. Szalejemy bez względu na okoliczności!!! Zakładając, że możecie wybrać kapelę, z którą jedziecie w trasę koncertową. Kto dostąpiłby tego zaszczytu? Witchfinder General, może… Venom, Judas Priest… Będziemy suportować Trouble, w przyszłym miesiącu, co jest dla nas spełnieniem snów!!! Jesteście młodymi ludźmi, przypuszczam, że granie jak dotąd, nie daje wam profitów. Jak zatem zarabiacie na chleb? Opowiedzcie trochę o waszym życiu, na co dzień. Cóż, tak wszyscy pracujemy, na co dzień, to jest bardzo trudne by poświęcić cały swój czas karierze muzycznej, nawet dla zespołów bardziej znanych niż nasz. Dave Sherwood On Drums jest nauczycielem, Heathen i Nip pracują w filmie, Bill jest tatuatorem a ja inżynierem dźwięku na trasach koncertowych. Czy macie plany na najbliższe miesiące, związane z kapelą? Koncerty? Mamy kilka wspaniałych koncertów w Wielkiej Brytanii, w Live Evil w Londynie, będzie zabójczy!!! Potem chcemy podbić Europę i Świat, grać wszędzie, gdzie to tylko możliwe! Jakie oczekiwania macie w związku z kontraktem z Century Media? Jak dotąd, to wielka przyjemność pracować z każdym w wytwórni. Mamy dobre przeczucia na przyszłość, związane ze wsparciem wytwórni. Co wiecie o Polsce. Pierwsze skojarzenia. Ekstremalna muzyka, oddani metalowi fani! … i perogi (pisownia oryginalna - przyp. red.)

na koncerty. Wczoraj graliśmy z Grim Reaper i sala była zatłoczona. Około dwustu osób, szalejących i śpiewających wszystkie teksty! Czy między młodymi kapelami istnieje rywalizacja, czy też może pomagacie sobie wzajemnie i współpracujecie? Jest sporo młodych, świetnych zespołów na undergroundowej scenie i jest to naprawdę niezwykłe, brać udział w czymś, co pozostanie na zawsze i jest silne jak nigdy dotąd. W hołdzie temu zjawisku został ostatnio wydany LP z nagraniami najlepszych obecnie bandów heavy-metalowych - zatytułowany "Well 'Eavy - Vol 1", który jest już dostępny. Zwróciliście szerszą uwagę wśród publiczności, wydaniem demo "Cut The Crap" w 2011 roku. Jak się od tego czasu toczyły losy zespołu? Spędziliśmy trzy lata, grając koncerty, komponując, poprawiając oraz ćwicząc nowy materiał. Dołączył do nas także, wspaniały nowy gitarzysta (Nippy Blackford - przyp. red.). Ostatecznie skończyliśmy płytę, początkiem lata i właśnie została wydana przez Century Media. Opowiedzcie, odrobinę o okolicznościach podpisania kontraktu z Century Media. Czy spodziewaliście się, że może to się stać tak szybko? Wasza kapela istnieje przecież dopiero cztery lata. Wiesz, byliśmy szczęściarzami, dlatego, że przyjaciel zespołu mógł przedstawić wytwórni nasze demo a pły-

20

AMULET

Iommi jest z pewnością mistrzem riffu, ale powiedziałbym, że zasiał ziarno, z którego do dziś wyrastają wielkie metalowe riffy, tworzone przez inne zespoły. Przechodząc do płyty " The First". Opowiedzcie trochę o kulisach powstania albumu? Ćwiczyliśmy ciężko przed wejściem do studia i nagraniem materiału, nagranie przebiegło więc, dość łatwo. Inspirowaliśmy się brzmieniem naszych ulubionych albumów, chcieliśmy, aby był to ciężki, ale naturalny sound. Wszystko miało brzmieć jak prawdziwy zespół grający swoją muzykę, naprawdę głośno!!! W ostatnich latach wiele młodych zespołów, nagrywa albumy mocno osadzone brzmieniowo w latach 80-tych albo i wcześniej. Ten ukłon do dawnych mis trzów słychać także na waszym albumie. Ciekawi mnie, co sprawia, że zespół złożony z młodych ludzi nie próbuje sił w nowoczesnych odmianach metalu? Dla nas to bardzo proste, nie jest to kwestia wyboru. Gramy muzykę, którą kochamy, naturalną dla nas, dobrze się przy tym bawiąc i nie martwiąc się niczym innym. Mam wrażenie, że lubicie płyty Iron Maiden z Paulem Di'anno na wokalu. Mam rację? Tak, lubimy Maiden oczywiście, ale lubimy także mnóstwo innych kapel. Iron Maiden nigdy nie byli naszą główną inspiracją, ale oczywiście, nie ignorujemy ich, jako jeden z największych zespołów metalowych. Na płycie zwraca uwagę syntetyczna miniatura in-

Słowo na niedzielę dla polskich fanów metalu. Jak zareklamowalibyście wasz album? Jeśli lubicie heavy-metal w starym stylu, nie bzdury, tylko dobrze napisane i grane z serca utwory - posłuchajcie "The First". Ta płyta zdmuchnie wasze uszy!!! Dzięki za rozmowę… Dzięki , bądźcie wierni metalowi!!! Tomasz "Kazek" Kazimierczak


stać się dobrym wokalistą. Wziąłęm kilka lekcji i ćwiczyłem tak długo, aż uznałem że nadam się do pełnienia roli frontmana. Przez ciężką pracę i poświęcenie, wierzę że to jest możliwe. Jestem na to żywym dowodem!

To jedyna rzecz, którą chcemy robić w życiu Ta młoda formacja z Kalifornii to prawdziwa zagadka. Grupa dopiero wydaje debiutancki album, a wieść o niej krąży wśród fanów heavy metalu już od dobrych kilku miesięcy. Rzeczywiście, tradycyjna estetyka zespołu i fakt wystąpienia na Keep it True musiały wykonać kawał dobrej roboty. W tym przypadku muzyka broni się sama, a i członkowie Night Demon deklarując, że zespół to ich jedyna praca i jedyne, co chcą robić w życiu, pokazują, że zrobią wszystko, żeby Night Demon był zespołem najwyższej próby. HMP: Jeszcze zanim dostałam waszą debiutancką płytę, słyszałam o "zajebistym Night Demon" od znajomych, którzy byli na ostatnim Keep it True (śmiech). Musicie być niesamowici na żywo, skoro osoby, które nie znały ani kawałka mają taką opinie i z niecierpliwością czekają na waszą pierwszą płytę. Często słyszycie takie opinie? Jarvis Leatherby: (Śmiech) Tak, dzięki, że to mówisz. Czuję się dobrze z reputacją zespołu sprawdzającego się na żywo, zwłaszcza jak na zespół złożony z trzech gości. Myślę, że jesteśmy taką grupą grającą heavy metal klasy pracującej - nie ma u nas za dużo dzwonków, gwizdków i śmiesznych przebrań. Gramy szybko i ciężko, gramy muzykę, na którą większość hard rockowej i heavy metalowej społeczności może polegać. Grając na żywo dobrze się bawimy i tego też oczekujemy od naszej widowni. Nie ma lepszego uczucia niż wyjść zlanymi potem i mieć fanów, którzy przyjdą i uściskają cię, bo ciężko pracując dałeś im radochę i świadomość, że nie wydali kasy na próżno. Pewnie! Wracając do tematu, jak to się stało, że w ogóle zagraliście na Keept it True? To bardzo specy ficzny festiwal, jak wiadomo, nie przyjmuje każdego heavymetalowego zespołu. Domyślam się, że od strony muzycznej, ważną rolę odegrała wasza stylistyka utrzymana w klimacie NWoBHM. Otrzymaliśmy kiedyś maila od Olivera Weinsheimera, organizatora Keep it True, w którym pytał nas czy nie chcielibyśmy zagrać na festiwalu. Otrzymaliśmy ją jakieś czternaście miesięcy przed imprezą, więc mieliśmy dość czasu, żeby przygotować plan działania i zorganizować europejską trasę, która obejmowałaby też festiwal. Kolejną zaletą było to, że mieliśmy więcej czasu, aby dojrzeć jako zespół i zaznajomić więcej ludzi z naszą twórczością. Dołączenie do Keep it True zrobiło dla nas wiele dobrego i umieściło nas na metalowej mapie Europy i mamy nadzieję, że pewnego dnia wrócimy na Keep it True jako headliner! Widziałam wasze zdjęcia na Facebooku z tego fesit walu, z ludźmi, którzy zamiast bawić się na koncer tach śpią na ławkach i trawnikach (śmiech). To częsty widok na europejskich festiwalach. Nie ma tego u was, w USA? (śmiech) (Śmiech) Byłem kompletnie zafascynowany wszystkim, co się działo na tym festiwalu. Niektórzy z tych ludzi przyjechali z bardzo daleka, z krajów nie będących nawet w najbliższym sąsiedztwie Niemiec, by doświadczyć i być członkiem prawdopodobnie najlepszego metalowego weekendu tego roku, a tymczasem chlali i zgonowali na podłodze opuszczając tyle znakomitych koncertów! W Stanach, ochrona wywaliłaby ich na zbity pysk z sali koncertowej. To totalna porażka, że coś takiego w ogóle ma miejsce, ale jak ktoś wsadza sobie hot doga w fiuta to nie mogę mu pomóc, tylko zrobić zdjęcie! Potem jeszcze widziałem wielu takich gagatków, że musiałem zrobić fotki im wszystkim… Przyznam, że to była przednia zabawa i mam nadzieję, że za kilka lat ci ludzie je znajdą i będą się z tego śmiali tak samo jak my się z tego śmialiśmy.

Wasz debiut brzmi bardzo tradycyjnie i analogowo. W jaki sposób zarejestrowaliście ten materiał?

Jesteście tercetem. Zakładam, że mały skład pomaga podtrzymać "prawdziwość" i realność zespołu?(Na zasadzie: im mniej osób, tym łatwiej zebrać wszystkich razem. Dziś wiele zespołów istnieje na odległość. Oczywiście dziś da się dziś nagrywać na odległość, ale wydaje mi się, że takie funkcjonowanie może zabijać ducha zespołu. Jesteśmy bardzo bliskimi braćmi. Spędzamy ze sobą mnóstwo czasu, nie tylko na trasie, więc to chyba przeznaczenie. Jeśli bylibyśmy dysfunkcjonalni w naszych relacjach, z całą pewnością nie robilibyśmy tego, co robimy. Wiele zespołów istnieje tylko dla pieniędzy, ale tak nie jest w przypadku Night Demon. Zgadzamy się też z tym, że jako trio jest istnieć łatwiej. Personalnie, po prostu lepiej. Każdego dnia rozmawiamy o biznesie. Sądzę, że jeśli chce się coś zrobić dobrze, to każdy musi mieć za każdym razem takie samo zdanie. W ostatnim czasie wiele heavymetalowych zespołów sięga do tradycyjnego brzmienia. Jak Wam się wyda je, dlaczego dzieje się tak w dobie niemal nieograniczonych możliwości tworzenia dowolnych dźwięków i nagrywania wszystkiego przy użyciu komputera? Cóż, zawsze sądziłem, że jeśli zamierzasz brać przykład od kogoś, to musisz brać go od jego twórców, a nie od tego jak zostalo to współcześnie przetworzone. Ludzie starają się upchnąć heavy metal w takie rejony, w których nie ma dla niego miejsca. To było dobre wtedy, więc po co do tego wracać?

Mam wrażenie, że w kilku momentach cytujecie klasyczne utwory metalowe. Na przykład w drugiej części "Mastermind" słyszę riff w stylu Savatage. Brzmi niemal jak z "Sirens"... Nie było to celowe, przynajmniej niezupełnie. Szczerze mówiąc, nie kojarzę tego utworu. Jest wiele numerów na tej płycie, które słuchacze mogą identyfikować z klasyką metalu, ale nigdy nie było to naszą intencją. Słuchamy i dorastamy przy oldschoolowych brzmieniach, ale sądzę że to raczej wynika podświadomie, jest zakorzenione w DNA. Także kilka tytułów z waszej płyty może kojarzyć się z tytułami klasyki heavy metalu - "Screams in the Night" z Hellion czy "Killer" z Iron Maiden. Z tym jest tak samo jak z cytatami. Mamy też kawałek zatytułowany "Run For Your Life". Riot ma chyba nawet dwa takie przypadki w swoim katalogu! Nie próbujemy wynajdować koła na nowo, ani kreować czegoś wywołującego trzęsienie ziemi, staramy się robić coś po swojemu, odcinamy się od tych wszystkich zespołów, w których możesz doszukiwać się różnych rzeczy i stwierdzać gdzie oraz z czego zerżnęli. Tego nie znajdziesz na nagraniach Night Demon. Wszystko co znajdziesz to podświadoma inspiracja. Piszemy naszą własną muzykę i wymyślamy tytuły według naszego własnego uznania. Pochodzicie ze słonecznej Kalifornii. Jak się gra muzykę o ciemnościach i demonach w tak pozytywnej i radosnej części świata? (śmiech) (Śmiech) Cóż, zło czai się w każdym zakątku Ziemi. Zwłaszcza w tak mocno zamieszkałym mieście jak Los Angeles. Kochamy tutejszą pogodę i środowisko, ale dorastaliśmy w erze hip hopu, musieliśmy zidentyfikować nasz styl, tak jak heavy metal musiał znaleźć swoją drogę do nas. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Jestem pod wrażeniem bogactwa muzyki jaką prezentujecie na "Curse of the Damned". Z jednej strony trzymacie się tradycji, z drugiej w Waszej muzyce brzmią echa i amerykańskiego heavy metalu lat '80 i NWoBHM. Mieliście jakieś konkretne inspiracje komponując materiał na tę płytę? Żadnej konkretnej inspiracji nie ma. To rezultat naszych doświadczeń zebranych przez lata. Nikt nie trzyma się ściśle tradycyjnego NWoBHM czy hardrockowego brzmienia, power metalowe z kolei przychodzi później. Skąd czerpiecie inspiracje do tekstów? Prywatnie inspirujecie się okultystką czy po prostu pragnęliście "wpasować się w konwencje" i stworzyć teksty w stylu na pprzykład Angel Witch? Teksty są zainspirowane stustronicową powieścią graficzną "Blood Sacrifiice", która pojawi się na sklepowych półkach gdzieś w 2015 roku. Artysta i autor komiksu poprosił nas o zgodę na wykorzystanie Night Demon w historii. Powieść wydała nam się w porządku, więc zdecydowaliśmy się zrobić do niej coś w rodzaju soundtracku. Aczkolwiek, tak generalnie byliśmy zafascynowani horrorami, okultyzmem, w podobny sposób jak większość metalowych zespołów. Bardzo podobają mi się Twoje wokale. Takie czyste wokale kojarzą mi się ze złotą erą amerykańskiego heavy metalu i zespołami w stylu Warlord czy Gargoyle. Nie znalazłam informacji o tym, że śpiewałeś kiedyś w innym zespole. Rzeczywiście dopiero przy okazji powstania Night Demon odkryłeś swój talent? Dzięki! Próbuję śpiewać od lat, ale nigdy nie potrafiłem znaleźć swojej barwy, aż do czasu Night Demon. Grałem w metalowej kapeli w liceum i pamiętam relacje z lokalnej gazety, w której napisan, że w zespole był dobry gitarzysta i koszmarny wokalista, a kapela lepiej zrobi, jeśli znajdzie właściwego człowieka. Uderzyło to we mnie, ale to była prawda! To był napęd, by

Foto: SPV

Jestem też ciekawa w jaki sposób udało Wam się nawiązać współpracę z dużą wytwórnią jaką jest Steamhammer. Wydaje mi się, że Steamhammer robi sporą robotę w promocji Night Demon. Mamy bardzo dobre relacje. Chciałbym, żeby ludzie zrozumieli, że Night Demon jako zespół jest silną ekipą. To jedyna rzecz, którą chcemy robić w życiu. To nie tylko nasza jedyna praca, ale to także nasza pasja, nasze największe marzenie! Podpisanie kontraktu z SPV Steamhammer świadczy o tym, że robimy to dobrze. Oznacza to także to, że chcemy kontynuować naszą robotę jeszcze mocniej niż dotychczas. Teraz to oni nam pomogą w promocji, my tylko musimy upewnić się, że trzymamy się w kupie i będziemy dalej jeździć i pisać świetną muzykę.

Tak naprawdę został nagrany środkami cyfrowymi, ale zrealizowany niemal w całości na starym sprzęcie. Chcieliśmy zawrzeć w nagraniach żywe brzmienie zespołu. Nagraliśmy podstawowe utwory na żywo - w małym pokoiku bez słuchawek, izolacji i metronomu. Jedyną rzeczą, którą dograliśmy, były wokale i niektóre solówki gitarowe. Naprawdę chcieliśmy uzyskać organiczne brzmienie pasujące do tej muzyki, uzyskać efekt jammowania.

Mam wrażenie, że celowo staraliście się w miksie wyeksponować wokale, żeby uzyskać "oldschoolowy efekt". Właściwie, musieliśmy nieco obniżyć głośność wokali, bo w oryginalnym miksie były znacznie głośniej! Sądzę, że cały album ma oldschoolowy feeling. Nie tylko w wokalach, ale także w tonacji gitar, basu i brzmieniu perkusji.

NIGHT DEMON

21


zadawaliśmy sobie mnie pytań, mieliśmy mniej wątpliwości, liczyły się tylko proste riffy gitarowe, jeśli nam się podobały, zachowywaliśmy je. To dało powiew świeżości i myślę, że słychać to podczas słuchania płyty.

Prawdziwy Metal

Może i nie do końca zachwyca mnie najnowszy album francuskich krzewicieli true-metalu, jednak przyznać muszę, że zupełnie inaczej jest, jeśli chodzi o ich postawę. Nie ma tu udawania, że jest się kimś innym, jest tylko wola i chęć szczera, by propagować swój ulubiony gatunek muzyki wśród spragnionej metalowej braci. Lonewolf inspiruje się wyraźnie Running Wild. Moment, gdy uczeń przerósł mistrza jeszcze nie nastąpił, lecz jeśli Francuzom wystarczy determinacji w przyszłości to, kto wie… Zapraszam do przeczytania rozmowy z wokalistą i gitarzystą zespołu Jensem Bornerem. HMP: Witaj Jens, na początek chcę zapytać o nastroje w kapeli, świeżo po wydaniu najnowszej płyty Lonewolf, zatytułowanej "Cult Of Steel"… Jens Borner: Witaj! Nastroje są świetne, jesteśmy bardzo zadowoleni z efektów nagrań. Większość opinii, jaka do nas dociera jest pozytywna, fani wydają się być zadowoleni z szybszego albumu, powrotu do korzeni zespołu, grania prostego, pełnego wojowniczych chorów. Możemy być tylko bardzo usatysfakcjonowani, nie mówiąc już o tym, że granie na żywo takiego materiału, jest wielką przyjemnością! Przez ostatnie sześć lat, nagraliście pięć studyjnych albumów. Jak to możliwe?!

ni, co Stormwarrior, Exciter, Wizard Of Macbeth. To wspaniałe. Jakie są wasze oczekiwania związane z kontraktem? Mamy nadzieję na dobrą promocję i dystrybucję albumu. Wszystko jest na dobrej drodze i nie możemy narzekać, biorąc pod uwagę pierwsze kilka miesięcy współpracy. Macie już jakieś plany koncertowe związane z promocją nowej płyty? Graliśmy w zeszłym tygodniu we Francji, na release-party, związanym z wydaniem płyty. Kilka koncertów we Francji i Niemczech jest już potwier-

W waszej muzyce słychać silny wpływ metalu z lat 80-tych. Myślisz, że w dzisiejszych czasach są tak zdolne zespoły, jak wtedy? Tak! Zdecydowanie pozostajemy pod wpływem muzyki z lat 80-tych i będziemy tego bronić, aż do końca. Na szczęście są też inne kapele, które myślą i grają podobnie. Spójrz na niemiecką scenę Stormwarrior, Stormhunter, Paragon czy Wizard, to nazwy tylko kilku z nich. Także na francuskiej scenie są kapele grające podobnie, jak Elvenstorm czy Hurlement. W każdym kraju true-metal istnieje, choćby w podziemiu, bo fani takiej muzyki są najbardziej lojalnymi fanami z wszystkich. To więcej niż pasja, to rodzaj religii! Wasza muzyka jest często porównywana z Running Wild i Grave Digger. Nie jest to stresujące? Bynajmniej, dlatego, że to prawda. Te zespoły to nasze najsilniejsze inspiracje, jednak myślę, że już od kilku płyt dodajemy także własną tożsamość do muzyki, którą nagrywamy. Przynajmniej każdy fan kupujący płytę Lonewolf wie, czego się spodziewać. Przechodząc do nowej płyty. Utwory, takie jak "Werewolf Rebellion" czy "Mysterium Fidei", są nieco bardziej złożone… Tak, cała płyta zawiera raczej proste, chwytliwe utwory, jednak te, o których wspomniałeś, są rzeczywiście odrobinę bardziej złożone. To daje nieco zróżnicowania, przy utworach jak "Open Fire", które są proste w formie. "Funeral Pyre" brzmi, jak heavy-metalowy hymn. Mam wrażenie, że to idealny utwór na koncerty… Tak, też tak myślę! Uczciwie mówiąc, nie graliśmy tego kawałka na release-party, ale wystarczająco dużo osób, powiedziało nam potem o tym, że byli rozczarowani nie słysząc tego utworu. Sądzę więc, że trafi do setlisty koncertowej. Nowa płyta jest zdominowana przez szybkie utwory. Nie lubicie ballad? Mamy trochę akustycznych fragmentów na płycie, ale nie są to ballady, to jasne. Nie jestem pewien, czy fani Lonewolf, chcieliby znaleźć balladę na naszej płycie a opinia naszych fanów jest dla nas bardzo ważna. Poza tym, chyba nie czułbym się dobrze śpiewając balladę (śmiech). Myślę także, że bardzo trudno jest stworzyć dobrą, metalową balladę, nie jakieś łzawe gówno, wiesz, o czym mówię… Jest kilka ballad, które bardzo lubię, nagranych przez Doro lub Udo np. Jednak mimo to, nie myślę, żeby ballady pasowały do stylu Lonewolf.

Foto: Massacre

Pasja! I wielka przyjemność z grania metalu, to płynie w naszych żyłach, oddychamy metalem. Mamy wielkie szczęście, że możemy to robić, więc jesteśmy ciągle zainspirowani. Spójrz na kapele w latach 80-tych. Każdy band nagrywał nową płytę, co rok. To było wspaniałe naszym zdaniem a skoro jesteśmy zainspirowani latami 80-tymi - robimy tak samo (śmiech). Tak naprawdę, wiem po sobie, że czekanie cztery lata na płytę ulubionej kapeli, to trochę długo. To oczywiście moje osobiste zdanie, ale skoro potrafisz to zrobić, masz wytwórnię, pomysły, inspirację, pasję - to wielką przyjemnością jest robienie tego. Wiesz, my mamy ten ogień w środku i nadal chcemy to robić! W tym roku podpisaliście kontrakt z niemiecką wytwórnią Massacre Records. Jak do tego doszło? Po nagraniu ostatnich trzech albumów nasz kontrakt z Napalm wygasł. Musieliśmy szukać nowego wydawcy. Znaleźliśmy Massacre Records i wygląda na to, że to dobry wybór sądząc po początku współpracy. Do tego jesteśmy w tej samej wytwór-

22

LONEWOLF

dzonych. Europejska trasa powinna być także wkrótce ogłoszona. Wszystkie informacje znajdziecie na naszej stronie internetowej i na profilu Facebook zespołu. Czy mógłbyś opowiedzieć nam, jak przebiegła praca nad nową płytą? Wszystko przebiegło w luźnej atmosferze. Bardzo szybko zorientowaliśmy się, że będzie to szybki album. Sam proces komponowania, także przebiegł bardzo szybko. Muszę przyznać, że przy nagrywaniu poprzednich albumów, zdarzało nam się odłożyć jeden lub drugi riff, twierdząc, że jest to zbyt bliskie Running Wild np. W przypadku "Cult Of Steel" powiedzieliśmy, kurwa, zachowamy każdy riff, który nam się podoba, nawet więcej, wykorzystaliśmy niektóre riffy odrzucone przy nagrywaniu dwóch poprzednich płyt. Uznaliśmy, że byłoby to złe gdybyśmy je wyrzucili do kosza. Główny riff "Cult Of Steel", jest jednym z nich. Czekał na wykorzystanie kilka lat, podobnie "Mysterium Fidei". Wierz mi, jestem bardzo szczęśliwy, że w końcu je wykorzystaliśmy. Przy okazji nagrywania tej płyty

Jaka jest twoja opinia o francuskiej scenie metalowej? Scena rozwija się coraz lepiej. Jest naprawdę dobrze, jeśli porównasz to do lat 90-tych, gdy była prawie martwa. Underground staję się coraz mocniejszy, także true-metal. Ludzie przychodzą na koncerty, by wspierać francuskie zespoły, co nie zawsze było tak oczywiste. Oczywiście nie można porównać naszej sceny z niemiecką czy grecką, ale i u nas są prawdziwi maniacy metalu. Historia waszej kapeli jest podzielona na lata 1992-1996 i od 2000 do teraz. Jakie wspomnienia masz z tego pierwszego okresu w działalności zespołu? Podniecenie związane z pierwszymi nagraniami. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak gówniane było nasze pierwsze demo, ale i tak byliśmy cholernie dumni (śmiech). Miło wspominam wydanie "Holy Evil" i reakcję fanów w Grecji. Pamiętam także złe rzeczy, jak kontrakt z francuską wytwórnią RippOff, który doprowadził nas do rozpadu. Zawsze też pamiętam pierwsze, chaotyczne koncerty (śmiech). Było to bardzo amatorskie, ale także pouczające z drugiej strony. Wszystko to jest częścią dzisiej-


szego Lonewolf. Podczas nagrywania płyty "The Dark Crusade", mieliście okazję pracować z Andym La Rocque. Mógłbys opowiedzieć nam o tym doświadczeniu… Andy jest fantastycznym, otwartym na pomysły gościem. Wiesz Alex, nasz gitarzysta mógłby powiedzieć ci więcej o współpracy, bo to on na etapie miksów, kontaktował się z Andym. Bardzo podoba mi się potężne brzmienie "The Dark Crusade". Andy wykonał kawał dobrej roboty, bez wątpliwości. Nie mówiąc już o tym, że był to wielki honor pracować z legendą. Graliście z takimi kapelami jak Powerwolf czy Grave Digger. Z której trasy masz najlepsze wspomnienia, jak dotąd? Trasa z Powerwolf była fantastyczna i pozwoliła nam grać dla dużej publiczności, każdego wieczoru. Staliśmy się także przyjaciółmi. Charles z Powerwolf pracuje z nami od dwóch płyt i mam nadzieję, że ta współpraca będzie trwała w przyszłości. Wspominam także z dużą przyjemnością trasę z dwoma niemieckimi zespołami Dragonsfire i Iron Fate. Oczywiście ta trasa była o wiele bardziej undergroundowa, niż ta z Powerwolf. Zaczęliśmy koncerty z dwoma zespołami a skończyliśmy z prawdziwymi przyjaciółmi, z którymi spotykamy się regularnie na festiwalach. Z tego co wiem, macie silną więź z greckimi fana mi Lonewolf… Tak, naprawdę, wsparcie od fanów z Grecji było zawsze niesamowite. Dlatego w 2004 roku nagraliśmy "Hellenic Warriors", jako hołd dla naszych greckich fanów. Będziemy im wdzięczni zawsze, za wsparcie, jakiego nam udzielili, gdy inni jeszcze nas nawet nie dostrzegli. To było bardzo ważne dla zespołu i jego kariery. Chciałbym zapytać o polskie akcenty w historii zespołu… Po pierwsze, podczas koncertów w Polsce, spotkaliśmy fanów, którzy stali się prawdziwymi przyjaciółmi i wierz mi, nie możemy się doczekać, kiedy przyjedziemy do was na koncerty i spotkamy naszych braci i siostry. Po drugie, naszą karierę od strony managerskiej przez lata prowadził Bart Gabriel, zarządzający dziś firmą Gabriel Managment. Przez wszystkie lata pomagał nam osiągnąć wyższy poziom w tym, co robimy. Nigdy nie zapomnimy tego, co dla nas zrobił. Powiedz nam o najlepszym koncercie, jaki widziałeś w życiu z pozycji fana? The Summer Metal Meeting w Tubingen i Berlinie w 1995 roku. Running Wild, Gamma Ray, Grave Digger, Rage i Iced Earth. To było fantastyczne! Jaka heavy-metalowa płyta zrobiła na tobie wrażenie w ostatnim czasie? Ostatni Stormwarrior, mogę dodać "Force Of Destruction" Paragon, mimo tego, że jest trochę starszy, to absolutnie zabójczy album. Kocham także ostatni Elvenstorm i Accept. Oczywiście zapomniałem o wielu…

Dobro, zło i coś pomiędzy Blisko dziesięć lat to w obecnych, nie tylko muzycznych, realiach niemal epoka. Ale King Fowley pracuje z October 31 swoim własnym, niespiesznym tempem. Dlatego też płyty nagrywa dopiero wtedy, gdy jest w stu procentach przekonany co do artystycznej kondycji takiego przedsięwzięcia, stawiając na jakość, nie na ilość. Potwierdza to czwarty studyjny album grupy "Bury The Hatchet", rzecz z gatunku, którą każdy fan tradycyjnego metalu powinien posiadać, najlepiej nie na twardym dysku swego komputera. Przed wami wokalista i lider October 31: HMP: Wystawiliście cierpliwość waszych fanów na ogromną próbę, bo przyszło im czekać na wasz nowy album aż dziewięć lat. Co spowodowało tak dużą przerwę pomiędzy "No Survivors" a "Bury The Hatchet"? King Flowley: Rodzina, życie, dzieciaki, małżeństwa, podróże, inne zespoły, w które jesteśmy zaangażowani. Mnóstwo rzeczy. Nie spieszymy się z nagrywaniem, by nazwać to płytą. Chcemy by nowe utwory były zawsze naszymi najlepszymi. Chcemy poświęcić im trochę czasu i zrobić je jak należy. Muzykę trzeba wyczuć i musi to umieć każdy, kto ma czelność nazywać siebie muzykiem. Wpływ na taki stan rzeczy miała też zapewne wzmożona aktywność w tym samym okresie twojego drugiego zespołu Deceased? Tak! Wiele rzeczy przydarzyło się nam w życiu, starzejemy się, a do głowy przychodzi coraz więcej rzeczy, które człowiek chciałby zagrać. Jednak po wydaniu "Surreal Overdose" znalazłeś wreszcie nieco czasu by popracować nad nowymi utworami dla October 31, co zaowocowało najpierw winylowym singlem "Gone To The Devil", a niedawno albumem "Bury The Hatchet"? Deceased ma swoją prędkość, a October 31 swoją. Trzeba wyczuć moment i zacząć pisać. Jestem zadowolony z tego co przynieśliśmy na nowy October 31. Nie spieszyliśmy się i zrobiliśmy to we właściwy sposób. Trzeba utwory napisać, ograć i się ich nauczyć. Zobaczyć co ze sobą nie gada i naprawić to. Ja aranżuję kawałki i to naprawdę żmudny proces, ciągle coś poprawiam. Kiedy zakładałeś October 31 miał to być typowy side projekt, ale z czasem przekształcił się on w regularnie działający zespół, w którym mogłeś dać upust swym klasycznie heavy metalowym fascynacjom? To miał być projekt dla zabawy. Właściwie nadal tak jest. Bardzo lubimy spędzać ze sobą czas, nie ma żadnego ciśnienia i bólów dupy, niczego co sprawiałoby, że zabawa była gorsza niż powinna być. Przywiązujemy dużą wagę do naszych utworów, ale staramy się także dać sobie przestrzeń, żeby nie wchodzić sobie na głowę. To dlatego już na pierwszym demo zespołu pojawił się cover Warlord, a później nagrywaliście kolejne, by wymienić: Witchkiller, Lizzy Borden, Saxon, Judas Priest, Riot, Uriah Heep czy wiele innych? Chciałeś przypomnieć te często zapomniane lub niedoceniane zespoły młodym fanom, a przy tym nagrać też swoje

wersje ulubionych klasyków gigantów pokroju Priest czy Iron Maiden? Tak! Jesteśmy fanami rocka i metalu, odczuwamy dużą frajdę mogąc dać upust naszej miłości do tych zespołów, do których trzepaliśmy włosami i uśmiechaliśmy się przez całe nasze życie. Covery są dla mnie zabawne. Kocham je grać i czerpać z nich za każdym razem to, co najlepsze. Wpisuje się w to doskonale wasza wersja "Under My Gun" Icon, którą zarejestrowaliście na nową płytę. Jak sądzisz, dlaczego obecnie fani metalu wypowiadają się z takim lekceważeniem o melodyjnym metalu czy hard rocku z lat 80, skoro niejednokrotnie są to doskonałe zespoły czy płyty, tak jak chociażby niedoceniany debiut Icon? Bo to był wspaniały czas w muzyce. Metal z lat 80tych. miał wiele klasy, mocy i wspaniałych melodii. Pokazał jak dobra powinna być muzyka heavy metalowa, jeśli traktuje się ją z pasją i ogromnym zaangażowaniem. Docierają do was głosy np. po koncertach czy w formie wpisów na Facebooku, że dzięki waszej wersji ktoś poznał taki zespół, później posłuchał oryginału i stał się jego fanem? Na pewno niektórzy podziękują mi za nawrócenie ich na Icon czy Witchkiller. Lubię pomagać innym w poszukiwaniu muzyki, którą postrzegam jako dobra i wiem, że fani powinni również ją poznać. W tym sensie, że popularyzujesz dobrą muzykę, podążasz ich ścieżkami. Nawet jeśli to Metallica, która pozwala pamiętać o Budgie czy Diamond Head. (śmiech) To jest do odkrycia dla każdego. Jeśli trochę pomogę w dotarciu do nich, to mnie to ucieszy. Nie rozmawialibyśmy jednak, gdyby nie całość "Bury The Hatchet", czyli album w waszym stylu, ale jednocześnie chyba najbardziej dojrzały w dorobku zespołu, łączący wszystko co najlepsze w speed i heavy metalu z niepowtarzalną mroczną atmosferą? Jesteśmy dumni z nowego albumu. Z tego co napisaliśmy i zagraliśmy, z tego co zespół dał na nim od siebie jako całość. To wspaniałe uczucie mieć świadomość, że wszyscy pałamy tą samą miłością i zapałem do muzyki heavy metalowej. Ten album jest jak dotychczas naszą najlepszą i najbardziej profesjonalną produkcją ze wszystkich dotyczasowych. Szczególnie efektownie brzmi to w "The House Where Evil Dwells", będącym takim podręcznikowym przykładem surowego heavy metalu z wczesnych lat 80, dopełnionego mrocznymi partiami syn -

Na koniec, czy mógłbyś zareklamować waszą najnowszą płytę, polskim czytelnikom HMP? Witajcie polscy wojownicy! Wiemy, że mamy Wasze wsparcie i chciałbym za nie podziękować. Mam nadzieję wkrótce się z Wami spotkać na koncertach. Na naszej najnowszej płycie usłyszycie tylko true-metal, zagrany prosto z serca. Mam nadzieję, że uczcimy wydanie "Cult Of Steel" razem wkrótce! Cheers! Dziękuję za wywiad Dzięki! Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Foto: October 31

OCTOBER 31

23


Foto: October 31

tezatorów - nie są one czasem zainspirowane dokona niami chociażby Doomstone, w którym też się przecież udzielałeś? Lubię dobarwić numery starą stylistyką klawiszy by stworzyć złowrogie brzmienie, mroczną atmosferę. Myślę, że dodają one niezłego kopa heavy metalowej muzyce, jeśli tylko używać ich właściwie. Ale nie zawsze decydujesz się urozmaicać aranżacje klawiszami, bo rozpędzony opener "Tear Ya Down", utwór tytułowy, brzmiący niczym klasyczny numer tak z 1982r. czy "Gone To The Devil" doskonale się bez nich obywają? Akurat one nie potrzebują klawiszy. Są bardziej heavy metalowymi ciosami, opierającymi się na ciężkich gitarowych dźwiękach. mających nieść moc. Każdy utwór musi inaczej smakować. Czyli rzecz w umiejętnym podejściu do każdej kom pozycji, bo czasem mniej znaczy lepiej i nie warto przesadzać z dodatkowymi ścieżkami, instrumenta mi, etc.? Tak! Wiemy, że niektóre numery są bardziej emocjonalne od innych. To z kolei wymaga zwolnień, wariacji tempa. To jedna z naszych najmocniejszych stron. Ładujesz sporo emocji w dany utwór, ale musisz pamiętać żeby nie przedobrzyć, aby nie być zmuszonym do wyrzucenia go z tego powodu. Nie odmówiliście sobie jednak - i przy okazji słuchaczom - wzbogacenia tych utworów świetnymi solówkami, czasem nawet dwiema w jednym numerze, jak w "Angel Dusted". Wszystkie zagrał Brian Williams? Tak to Brian! Chcieliśmy uchwycić wrażenie tego wszystkiego co przychodzi w życiu. Dobra, zła i tego co znajduje się pomiędzy. Ludzie mogą tego słuchać i w dane fragmenty wstawiać swoje życie. Wzloty i upadki… to taka emocjonalna podróż na zasadzie "z prochu powstałeś i w proch się obrócisz". Brzmią tak, jakby w całości powstały na żywo i nikt już w nie potem nie ingerował, nie wklejał fragmen tów z innych podejść, co często ma miejsce u innych zespołów. Dobrym przykładem jest tu "The House Where Evil Dwells" - to była partia improwizowana w studio, czy skomponowana wcześniej i zagrana z takim powerem w czasie nagrania? Wszystko zostało nagrane z marszu, oprócz solówek. Lubimy takie solówki, które żyją i są dopełnieniem właściwych miejsc w danym utworze. Gitarzysta musi je czuć, grać w swój własny sposób, podczas grania przekazywać to, co sam czuje. Zresztą chyba nigdy nie byłeś zwolennikiem przepro dukowanych, nienaturalnie brzmiących płyt, stawiając na organiczny, żywy sound, który można później bez problemów odtworzyć w czasie koncertów? Wszystko to, co znajduje się na nagraniach potrafimy odtworzyć na żywo, poza klawiszami. Coraz częstsze powroty do nagrywania na tzw. setkę oraz studiów analogowych i nagrywania na taśmę, świadczą chyba o tym, że okres fascynacji nowoczesną technologią powoli mija i znowu trzeba umieć grać, by nagrywać i wydawać płyty? Tak. Co dla mnie jest największą frajdą w takiej formie nagrywania? Mogę się zagłębić w muzyce, zarówno podczas pisania i jej grania. Żadnych cięć, ani efektów "kopiuj/wklej". To nie jest dla mnie wcale zabawne! Zacznijcie palić wzmacniacze i robić dym z perkusji, by powstał prawdziwy pieprzony heavy metal!!! "Bury The Hatchet" nie jest waszym jedynym wydawnictwem w ostatnich miesiącach, bo zdecydowaliście się też wydać kolekcjonerski box "Bag Of Treats".

24

OCTOBER 31

To pierwsze tak efektowne wydawnictwo w waszej karierze i chyba zarazem coś, z czego jesteś bardzo dumny? Mieliśmy pomysł żeby zrobić torebki z "cukierkiem lub psikusem" na rocznicę naszego zespołu w 1998 roku. Powiedziałem to Hells Headbangers i zdecydowali się zrobić to z naszymi CD, a teraz ponownie z winylami. Wyszły super i wyglądają bardzo ładnie!! Rozumiem, że też jesteś kolekcjonerem i z przyjem nością postawiłeś "Bag Of Treats" na półce z płytami? (śmiech) (Śmiech) Bardzo lubię zabawne rzeczy. I tak, ta torebka jest częścią mojej kolekcji. To jest zresztą dość ciekawa sprawa: już pod koniec lat 80-tych ubiegłego wieku prorokowano, że CD wyprze winyl i tak do połowy następnej dekady rzeczywiście było. Ale od ładnych kilku lat płyty CD przegrywają z plikami, zaś nakłady winylowych płyt reg ularnie wzrastają - sądzisz, że nawet mimo piractwa w sieci tego typu wydawnictwa wciąż będą się sprzedawać, bo prawdziwy fan czy koneser muzyki zawsze wybierze fizyczny nośnik? Lubię posiadać fizyczną kopię muzyki, którą kocham. Nie jestem fanem rippów. Lubię słuchać nowych rzeczy w Internecie i jeśli uznam, że mi się podoba to kupuję oryginalną płytę. Niektórzy chcą tylko muzyki, ale przecież mogą ją mieć. Rippy im wystarczają. Ale i tak chodzi o muzykę a nie biznes. Nie mam nic przeciwko ludziom, którzy ściągają muzykę za darmo, bo sam tak często robię. Nie poszedłem w muzykę by na tym zarabiać. Podobnie jest zresztą z koncertami. Macie od niedawna pełny skład, z perkusistą Seanem Wilhide i gitarzystą Matt'em Ibachem i chyba zaczynacie grać coraz częściej, promując "Bury The Hatchet"? Tak! Ci kolesie są zupełnie nowymi członkami. Obaj wykonują znakomita robotę i są naszymi stu procentowymi metalowymi braćmi, wkładają swój czas, wysiłek i pieniądze w podróże, nagrywanie i wszystko co dotyczy zespołu. Jestem z nich zadowolony i owszem, gramy tak często jak tylko możemy! I jak publiczność przyjmuje nowe utwory, bo pewnie podstawą setlisty są kompozycje z ostatniej płyty? Pracujemy nad nimi bardzo powoli. Chcemy je zagrać na scenie właściwie, a nie na "pół gwizdka". Zagraliśmy jakieś pięć utworów czy coś koło tego, łącząc je z utworami z naszej przeszłości i kilkoma coverami, które zawsze wykonujemy dla zabawy. Macie już plany co do koncertów poza Stanami Zjednoczonymi, czy też szanse na to, że pojawicie się w najbliższych miesiącach w Europie nie są zbyt duże? Z miłą chęcią przyjadę do Europy i zagram dla wszystkich tamtejszych headbangerów. Dotychczas w ciągu naszej kariery zagraliśmy tylko na dwóch dużych festach w Europie. Mam na myśli Wacken w 2000 oraz Keep It True w 2013 roku. Naszym marzeniem jest wybrać się na trasę po całej Europie i mam nadzieję że w końcu uda się przyjechać i wycisnąć z was trochę łez! Ślemy pozdrowienia i życzymy wszystkiego najlepszego!!! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

HMP: Witaj Ced, z tego, co wiem, jesteś zaangażowany w sporo muzycznych projektów. Mógłbyś opowiedzieć nam trochę o nich? Ced Forsberg: Witaj, tak rzeczywiście, mam chyba nawet trochę za dużo muzycznych projektów, powoli jednak z nich rezygnuję i staram się skupić na kilku najważniejszych i sprawiać, by stały się lepsze. Cóż, oczywiście Rocka Rollas, to moja największa pasja, zespół, któremu poświęcam najwięcej czasu i wysiłku. Kolejnym, pod względem ważności projektem jest Lector. Tu tworzę z kumplem, bardzo mroczną i dziwną metalową muzykę. Trudno to opisać. Płyta Lector, podobnie jak albumy Rocka Rollas i Breitenhold, została wydana przez Stormspell. Muzyka Lector, z pewnością nie jest dla każdego… To coś specjalnego. Kocham ten projekt. Następne moje przedsięwzięcie, nie jest szerzej znane, jest to hard-core punkowy band nazwany Anger Burning. Gram tam na perkusji i zazwyczaj gramy Discharge/Anti-Cimex d-beat stuff. To prawdziwy zespół, nie solo projekt (śmiech). To samo dotyczy Rocka Rollas, gdzie zdecydowałem się znaleźć muzyków, by móc występować na żywo. Jest też Breitenhold, gdzie robię to, co chcę, gram na wszystkich instrumentach, śpiewam i jest to ten rodzaj power metalu, jaki lubię. Robię to także w Rocka Rollas, ale w przypadku Breitenhold, nie muszę przynajmniej nikogo uczyć grać (śmiech). Muzyka Rocka Rollas, na następnym albumie stanie się nieco bardziej złożona, skomplikowana. Na początku, miał być to prosty speed metal, ale chciałbym to rozwijać. Mam jeszcze Blazon Stone, który może nie jest prawdziwą pasją, ale daje mnóstwo zabawy. Uwielbiam Running Wild, płyty z najlepszego okresu, takie jak "Black Hand Inn", "Death Or Glory", "Port Royal" (który fan metalu ich nie lubi?) (śmiech).Chciałem uwiecznić atmosferę tych płyt, na albumie Blazon Stone. Nagrałem go, głównie dla zabawy. Jest jeszcze Mortyr, band grający old-school thrash metal. Liczba moich projektów, jest w zasadzie niepoliczalna, więc pełna odpowiedź na twoje pytanie, mogłaby zająć lata świetlne (śmiech). Zainteresowani innymi projektami, z pewnością dotrą do odpowiednich informacji (śmiech). Jesteś bardzo młodą osobą a twoja muzyka, jest zde cydowanie inspirowana latami osiemdziesiątymi. Nie było cię wtedy jeszcze na świecie. Jak to wytłumaczysz? Cóż urodziłem się w roku 1989, więc jeszcze w latach 80-tych (śmiech). Oczywiście, nie doświadczyłem tamtych czasów, tak jak inni. Ale tez nigdy nie marzyłem, żeby urodzić się wcześniej. Szaleję na punkcie tworzenia muzyki i tak naprawdę potrzebuję tylko dobrego sprzętu, by to realizować. W dzisiejszych czasach, ten sprzęt jest stosunkowo tani. Ale muzyka z lat 80-tych i 90-tych, naprawdę do mnie przemawia. Lata 70-te, też są cool, ale zdecydowanie preferuję późniejsze dekady muzyczne. Nazwy niektórych twoich projektów muzycznych, jasno wskazują na inspirację, tak jak w przypadku Blazon Stone, o którym wspomniałeś… Oczywiście, Running Wild, to wielka inspiracja. Myślę, że jestem podobny do Rolfa (Rolf Kasparek-lider Running Wild, przyp.red.), w kwestii sprawowania kontroli nad własną twórczością, po tym jak w latach 90-tych uczynił z Running Wild, właściwie solowy projekt. Sądzę jednak, że mógłby skorzystać z posiadania prawdziwego zespołu a szczególnie perkusisty. Ostatnim mocnym albumem Running Wild był "The Rivalry", był to też ostatni album nagrany z prawdziwym bębniarzem i był to… Jorg fucking Michael, mój ulubiony perkusista. Więc, brzmiało to wybitnie. Chodzi o to, że nie przeszkadza mi, że Rolf używa zaprogramowanych bębnów na swoich albumach, jednak myślę, że trochę magii uleciało, gdy zdecydował się nagrywać solo. A co sądzisz o ostatniej płycie Running Wild "Resilient"? Myślę, że płyta jest ok, tzn. Running Wild nigdy nie nagrał czegoś naprawdę złego. Nawet "Rogues En Vogue", nie jest gówniany. Jest tylko zdecydowanie poniżej klasycznych albumów. Podobnie "Shadowmaker" i "Resilient". Gdyby połączyć kilka najlepszych kawałków z tych albumów, mielibyśmy świetną rock/metalową płytę. Tak naprawdę, to chciałbym, żeby Rolf znowu pisał kawałki jak "Powder & Iron", czy "Phantom Of Black Hand Hill", napędzane podwójnym basem. Zrobił bardzo śmiały krok w utworze "Libertania", który jest perfekcyjny, dlaczego został tylko bonusem? Nie mam pojęcia. Jest to zdecydowanie lepszy utwór, niż kilka z płyty "Rogues En Vogue".


Nowy, wspaniały świat Przyglądając się karierze Ceda Forsberga, lidera zespołu Rocka Rollas, można nabawić się kompleksów. Muzyk jest zaangażowany w niezliczoną ilość projektów muzycznych, gra na wszystkich instrumentach, komponuje właściwie bez przerwy, nagrywa jedną płytę za drugą, a ma… uwaga 25 lat. Ale gdy na dziesiąte urodziny, dostaję się od rodziców płytę "Brave New World" Iron Maiden, gdy ojciec jest muzykiem, grającym w zespołach punkowych i rockowych i dorasta się w kraju, tak zasłużonym dla metalu jak Szwecja, to los młodego osobnika wydaje się przesądzony. Zapraszam do przeczytania wywiadu z młodym, utalentowanym i niezwykle wesołym liderem zespołu Rocka Rollas, Cederickiem Forsbergiem… Z kolei, nazwa Rocka Rollas, wskazuje zdecydowanie na inspiracje Judas Priest. Jednak w muzyce, nie jest to już tak oczywiste… Tak wiem, na początku miał to być tylko prosty speed metal, w duchu takich kapel jak Judas Priest, Exciter czy Riot. Bez ozdobników. Nie miałem większych ambicji, niż się dobrze bawić. I nie wiem czemu,, nazwa pasowała do muzyki. Jednak kierunek, w którym podążyliśmy teraz, wiesz jakby stracił połączenie z nazwą. Rocka Rollas, obecnie brzmi jak fantasy power- metal, ale myślę, że pozostawię nazwę. Logo wygląda tak zajebiście… (śmiech) Bardzo podoba mi się wasz nowy album zatytułowany "The Road To Destruction". Myślę, że jest to najlepsza power metalowa płyta, od czasów pierwszej części projektu Avantasia… Wow!!! Dzięki!!! Poczekaj, aż usłyszysz kolejną… albo następną po niej… Obie płyty są już skomponowane i będą wkrótce nagrywane. Oba albumy zniewalają!!! "The Road To Destruction, robi świetne wrażenie, kapitalnymi, melodyjnymi refrenami. Wygląda na to, że pisanie takich utworów, nie sprawia ci większych problemów… Nie wiem, myślę, że tak. Cześć osób, nie lubi tego rodzaju refrenów, uważają, że brzmi to tandetnie. Mogę ich nawet zrozumieć, ale osobiście jestem wielkim fanem tego rodzaju "dużych" refrenów. Takich utworów jak "Treasure Islands" (Running Wild), "Script For My Requiem" (Blind Guardian), "Keeper Of The Holy Grail" (Grave Digger), "Across The Universe" (Scanner), "Chainsaw Charlie" (WASP), "Victoria" (Lonewolf), mogę słuchać milion razy, nigdy mi się nie znudzą. Więc, jest to naturalne dla mnie. Nie było tego rodzaju muzyki, na pierwszych dwóch albumach, ale zdecydowanie będzie na kolejnych.

własnej twórczości. Natomiast lubię posłuchać takich kapel jak Steelwing, Starblind, czy Enforcer. Jestem ciekaw, jak wygląda podziemna scena metalowa w Szwecji? Jest całkiem niezła, tak myślę, ale ja jestem bardziej zaznajomiony, ze sceną punkową. Myślę, że po kilku latach grania z Rocka Rollas, będę mógł powiedzieć Ci więcej o scenie metalowej. Znasz jakieś polskie, metalowe zespoły? Znam kilka, bardzo lubię Crystal Viper, starszy Open Fire, cóż… to by było na tyle (śmiech). Również Raging Death, jest młodym obiecującym, thrash metalowym zespołem. Znam sporo innych, polskich zespołów, ponieważ moja dziewczyna, jest fanką polskich punkowych i rockowych zespołów. Znam Siekierę, Dezerter, Kult, Brygadę Kryzys, czy Tilt. Ced, opowiedz trochę o swoich początkach w muzyce… Zaczynałem w punkowej kapeli Anal Mat, która była tak naprawdę gówniana (śmiech). Miałem trzynaście

podczas nagrywania i kiedy brzmi to dobrze, musi zostać zrobione dobrze. Nigdy nie ćwiczyłem skali, nut i tego typu rzeczy. Nie mam na to czasu, muszę ciągle komponować (śmiech). Jakie są twoje marzenia, dotyczące muzyki i kariery muzycznej? Moim marzeniem jest, by pracować, jako producent. Myślę, że mógłbym być dobry w tym. Byłem zaangażowany w nagrywanie kilku gównianie brzmiących płyt i sprawiłem, że brzmiały lepiej, nie chcę być zbyt pobłażliwy w stosunku do siebie, ale naprawdę wierzę, w swoje producenckie umiejętności. Nie biorę pod uwagę pierwszych płyt Rocka Rollas, które brzmiały słabo, ale na przykład "The Road To Destruction", gdzie brzmienie jest brudne, ale przy tym, niepozbawione energii i rozpoznawalności. Nie chciałbym nigdy produkować płyt w stylu Andiego Sneapa, gdzie każdy album brzmi tak samo. Spójrz na Running Wild, nigdy nie nagrali dwóch albumów z rzędu, które brzmiały podobnie. Aż do czasów "Shadowmaker" i "Resilient". Macie jakieś plany, dotyczące Rocka Rollas, na najbliższe miesiące? Granie na żywo jest priorytetem, i powiem to po raz pierwszy publicznie, właśnie zaczynam nagrywać nowy album. Aktualnie zaczynam kombinować z ustawieniami, na nowo zakupionym Engl e530 preamp, starając się uzyskać kopiące tyłek dźwięki. Nie nagrywałem jak dotąd na tym sprzęcie, ale z pewnością będę. Ced, mógłbyś powiedzieć naszym czytelnikom, coś o swoim codziennym życiu? Pracujesz, czy muzyka jest jedyną rzeczą, jaką się zajmujesz w życiu? Chciałbym mieć pracę, bo o ile nigdy nie potrzebowałem kasy na sprzęt, o tyle potrzebuję jej na nagrywanie. Mam całkiem niezły sprzęt do nagrywania, ale zawsze jest coś, czego potrzebuję. Nowy mikrofon, nowa gitara, służąca do specjalnych celów itp. Mogę sobie na to pozwolić, tylko z pieniędzy ze sprzedaży płyt, dlatego

Nowy album Rocka Rollas, zachwyca także niezwykłą pasją wykonawczą. Mam wrażenie, że jest to dla Ciebie ważniejsze, niż techniczne umiejętności… Też tak myślę, naprawdę. Będzie to jednak ostatni "prosty", power metalowy album w karierze Rocka Rollas. Od teraz, wiele zmieni się w kwestii kompozycji. Cześć osób, może nie docenić nowego kierunku, ale myślę, że większość fanów polubi ten nowy kierunek w naszej muzyce. Cóż, więcej szczegółów - wkrótce!! Gracie jakieś koncerty z Rocka Rollas? Jak dotąd występowaliśmy na scenie raz (śmiech) To był zabawny gig, bo graliśmy cholera, za szybko…Nie mogłem opanować wokalu i gitary (śmiech) Następny koncert będzie już bardziej kontrolowany, mam nadzieję, że zabrzmi bardziej profesjonalnie. Jesteśmy w stanie grać, naprawdę dobre koncerty. Nagraliście cover zespołu Magnum. Dlaczego aku rat ten zespół? Wiesz, ja uwielbiam ten utwór, pomyślałem zatem, dlaczego nie dodać trochę podwójnego basu i nie zwiększyć nieco tempa (śmiech). Szczerze mówiąc, ten utwór jest po prostu dodatkiem do albumu. Byłem już trochę zmęczony komponowaniem i postanowiłem uzupełnić płytę coverem. Jest on na tyle dobry, że wcale tego nie żałuję. Wielu osobom numer się podoba, więc to też dodatkowy plus! Scena metalowa w Szwecji, jest potężna. Bardzo podobają mi się ostatnie płyty Evergrey, czy Wolf. Lubisz te kapele? Słabo znam te zespoły, naprawdę…(śmiech). Słyszałem parę utworów Wolf, są ok. Spędzam mnóstwo czasu przy własnej muzyce i rzadko słucham innych zespołów, aczkolwiek, nie mam nic przeciwko nim. Lubię słuchać nowych zespołów, ale skupiam się na

Foto: Rocka Rollas

lat i nie wymagałem zbyt dużo. Szalałem za muzyką heavy-metalową, odkąd dostałem "Brave New World" Iron Maiden, na moje dziesiąte urodziny. Moi rodzice byli i są fanami muzyki punkowej, więc i to we mnie wzrastało. Minęło czternaście lat a "Brave New World", jest nadal moim ulubionym albumem. Możesz to sobie wyobrazić?!! (śmiech). Przed Rocka Rollas, grałem tylko w jednym lub dwóch krótkotrwałych projektach metalowych, co wiodło donikąd.

doceniam to, że mam fanów, którzy kupują płyty, merch związany z zespołem. Nie są to pieniądze, które pozwalają mi się utrzymać, ale dużo ułatwiają.

Z tego co wiem, grasz na wielu instrumentach muzy cznych. Ile czasu zajęło Ci, by się tego nauczyć? Trudno powiedzieć, grałem trochę na perkusji i gitarze, od kiedy byłem dzieckiem, mój ojciec grał na wszystkich instrumentach, grał także na perkusji w punkowym zespole w latach 70-tych, na gitarze w kilku rockowych bandach, także na flecie. Więc potrafi grać na większej ilości instrumentów, niż ja. Staram się go prześcignąć, grając szybciej (śmiech).Właściwie nigdy nie ćwiczyłem gry na żadnym instrumencie na poważnie, zawsze grałem dla zabawy. Na przykład, kiedy nagrywam nowe solo gitarowe, trudne technicznie, próbuje nawet sto razy, aż w końcu uda mi się to zagrać i brzmi dobrze. Zawsze próbuje nowych rzeczy,

Dziękuję za wywiad… Dzięki.

Na koniec, chciałbym poprosić Cię, o kilka słów dla czytelników HMP… Mam nadzieję, że dobrze bawiliście się czytając wywiad i że dowiedzieliście się trochę o tym, czym się zajmuję, jak to robię i dlaczego!

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

ROCKA ROLLAS

25


Zakochaliśmy się w brzmieniu trzech gitar Ilu z was tęskniło za rozwiązanym w 2010 roku power/thrashowym bandem Imagika? Na pewno trochę, a to z tej prostej przyczyny, iż był to bardzo zacny zespół. Na szczęście natura nie znosi próżni, więc jego byli muzycy w osobach gitarzysty Roberta Kollowitza oraz wokalisty Normana Skinnera mają już nowy projekt, którego nazwa, jak już pewnie zdążyliście się domyślić, wzięła się od nazwiska tego ostatniego. Ich debiut wydany w 2014 roku to prawdziwa gratka dla fanów zarówno thrashu spod znaku Bay Area jak i amerykańskiego power metalu. "Sleepwalkers" to mocarny strzał między oczy i jeden z ciekawszych kąsków tego roku. O szczegółach opowie sam Skinner. HMP: Witam. Gratuluję doskonałego "Sleepwalkers". Jak dzisiaj po tych kilku miesiącach odbieracie ten album? Jest coś co chcielibyście poprawić? Norman L. Skinner: Dziękuję! Jesteśmy bardzo dumni z tego wydawnictwa. Wyszedł nam dokładnie tak jak tego oczekiwaliśmy, a odbiór fanów i krytyków był imponująco pozytywny! Zespół powstał po rozpadzie Imagika. Podejrzewam, że pomysłodawcami byliście Ty i Grant? Masz całkowitą rację - Skinner powstał z poprzedniego zespołu Imagika; powstał dzięki basiście Jimowi Pegramowi, mnie i gitarzyście Robertowi Kolowitzowi, ale to Jim był inicjatorem. Czy należy traktować Skinner jako kontynuację Imagika? Wielu fanów zastanawia się czy ten zespół jest kontynuacją Imagiki, ale jako zespół jest czymś zupełnie innym, o odmiennej tożsamości, w brzmieniu są podobieństwa, ale nawet one też się różnią. Nazwa została wzięta od twojego nazwiska, ale trzeba przyznać, że brzmi bardzo metalowo. Mi przy pomina również o postaci z serialu the X files, którego jestem fanem (śmiech). Rozważaliście jakieś inne nazwy? Kiedy zespół powstał, Robert zasugerował żeby nazwać go Skinner. Też uważał, że brzmi bardzo metalowo. Ja byłem temu na początku przeciwny, ale Jim i Robert porozmawiali ze mną. Nigdy wcześniej nie nazwałem żadnego zespołu swoim nazwiskiem. W 2012 roku zadebiutowaliście EP "The Enemy Within". Cztery z pięciu utworów z niej weszły później na album. Wyjątkiem jest "Miss Agony". Czemu? EPka "The Enemy Within" szczerze mówiąc miała być małym demo, zajawką tego nad czym pracowaliśmy. Nasi fani i przedstawiciele mediów chcieli jakichś próbek. Zdecydowaliśmy się na pięcio-utworowe demo, które mogło też pojawić się na pełnym albumie. EPka zebrała dobre recenzje, ale zawsze chcieliśmy zarejestrować te utwory ponownie. Grant Kollowitz jest synem Roba i w momencie dołączenia do zespołu w 2011 roku miał zaledwie 13 lat. Jak w ogóle wpadliście na taki pomysł? W jakim wieku Rob zaczął grać na gitarze? Pierwszy raz usłyszałem grę Granta podczas próby Imagika. Znał kilka numerów i jammował sobie. Gdy szukaliśmy drugiego gitarzysty Robert zaproponował

żebyśmy wzięli Granta. Ja nie byłem tego do końca pewien, bo chłopak miał tylko 13 lat, ale zdecydowałem się dać mu szansę i była to właściwa decyzja. Według Roberta, Grant zaczął grać na gitarze w wieku 9 lat. Skąd jest reszta muzyków? Możesz ich przedstawić? Grali wcześniej w jakichś grupach? Skinner jest pierwszym zespołem Granta. Basista Jim Pegram i gitarzysta Robert Kolowitz byli razem ze mną w Imagika. Perkusista Noe Luna grał w zespole o nazwie 3 Lunas. Grupa ta grała wielokrotnie przed Imagika i Skinner więc znaliśmy jego możliwości, kiedy stanęliśmy w obliczu zmiany perkusisty. Gitarzysta Alfred San Miguel był sugerowany przez basistę kiedy szukaliśmy drugiego gitarzysty. Grali ze sobą dawno temu. Podobał nam się jego styl i zdecydowaliśmy się przerobić nasze kawałki na trzy gitary i brzmi to doskonale! No właśnie, gracie na trzy gitary. Od początku mieliście takie założenie czy też wyszło to spontanicznie? Na samym początku planowaliśmy grać jedynie na dwóch gitarzystów. Alfred dołączył by nagrać solo do "Breath The Lie" na EPkę "The Enemy Within". Mieliśmy go też podczas koncertów wiele razy, by mógł ją zagrać i zakochaliśmy się w brzmieniu trzech gitar. W tym roku ukazał się wasz debiut "Sleepwalkers" i nieźle mną pozamiatał. Muzyka na nim zawarta to wymieszane w doskonałych proporcjach thrash i power. Jak wy określacie swoją muzykę? Robert i Grant są głównymi kompozytorami zespołu i silnie inspirują się brzmieniem thrash SF Bay Area. Noe jest także wielkim fanem thrashu, ale uwielbia też power metal. Ja sam jestem fanem power metalu więc taka mikstura wyszła podczas grania i wykonywania tego typu muzyki, którą kochamy. Dodaliśmy różne elementy do numerów, ale power/thrash to dobre określenie na nasze brzmienie. Zauważyłem, że wasze utwory można podzielić na trzy grupy. Pierwszą reprezentują te bardziej agresywne jak "Sleepwalker" czy "Hell In My Hands" i wypełniają pierwszą część płyty. Mieliście takie założenie, żeby w pierwszej kolejności sponiewierać słuchacza? Chcieliśmy, żeby album po prostu płynął. Naszym zamysłem było zacząć od mocnego i szybkiego uderzenia. Większość słuchaczy opiera swoje wrażenia właśnie na tym co usłyszy w pierwszych kilku numerach.

Druga grupa to utwory wolniejsze, monumentalne i niemalże epickie takie jak "Duilt-Ridden" i "Breath The Lie". Jak dla mnie oba są niesamowite i powalają atmosferą. Intencjonalnie wrzuciliśmy je w środek, przed kolejnym uderzeniem, które towarzyszy już do samego końca. Kocham w naszej muzyce to, że jest na tyle złożona, że możemy coś takiego zrobić. Możemy umieszczać dynamiczne dźwięki tam, gdzie niekoniecznie brzmią tak samo. A trzecia grupa to utwory z lekko progresywnym zacięciem, w których staracie się troszkę bardziej pokombinować. I w tej grupie jest jedyny numer z płyty, który nie do końca mi odpowiada, a mianowicie "The Breathing Room". Linia melodyczna i wokale czasem za bardzo przypominają mi jakieś nowoczesne zespoły. Jakie jest wasze zdanie na ten temat? Zdecydowanie lubimy dodawać różne gatunki i smaki do naszej muzyki. Większość z nas słucha wielu współczesnych zespołów, by zaaplikować tę różnorodność w naszą muzykę, zupełnie jakby było to przeznaczone. Mamy nadzieję na zmiany i ewolucję, ale wciąż będziemy chcieli pozostać w źródle brzmienia. Podoba mi się brzmienie, które jest nowoczesne, potężne i selektywne, a jednocześnie nie niszczy klasycznego ducha obecnego w waszej muzyce. Jesteście z niego zadowoleni? Kto za nie odpowiada? To była grupowa decyzja. Każdy członek ma prawo wypowiedzieć sie o ostatecznym kształcie. Wszyscy muszą być zadowoleni inaczej materiał nie zostanie nagrany. Chcemy brzmieć nowocześnie i potężnie, ale także w tradycyjnym ujęciu. Z tego nagrania jesteśmy dumni i już przymierzamy się do nagrania kolejnego. Zajebiście mi się podobają melodyjne i bardzo kli matyczne solówki. Kto za nie odpowiada? Wszyscy trzej gitarzyści są prowadzącymi i odpowiadają za solówki. Podjęliśmy odważną decyzje, że skoro mamy trzy gitary w zespole to trzeba to wykorzystać jako potrójny atak. Kiedy widzisz nas na żywo, nigdy nie wiesz którą partię zagra konkretny człowiek. Jak wygląda u was proces twórczy? Kto odpowiada za komponowanie? Jak rozdzielacie partie pomiędzy trzy gitary? Na potrzeby "Sleepwalkers" wszystkie numery skomponował Robert Kolowitz. To on jest za nie odpowiedzialny. Na następnym albumie będzie podobnie, nadal będzie głównym kompozytorem, ale będzie też kilka odstępstw od reguły. Grant napisał dwa numery, a Alfred kończy pisać swój. Kiedy wszystkie kawałki będą skomponowane wyślą je do mnie, a ja napiszę słowa i ułożę linie wokalne. W waszej muzyce słychać wyraźnie ten amerykański pierwiastek. Jak myślicie skąd biorą się te różnice między amerykańskim a choćby europejskim graniem? Mam tu na myśli przede wszystkim power i thrash. Ja też słyszę u nas czyste amerykańskie power/ thrashowe brzmienie. Nasiąknąłem w młodości amerykańskimi thrashowymi i power metalowymi zespołami. Wszyscy też słuchamy dużo europejskich zespołów, ale naszym pierwszym i najważniejszym ele-

Foto: Skinner

26

SKINNER


mentem z którego czerpiemy, to głównie doświadczenie amerykańskie. Nagraliście klip do kawałka tytułowego z płyty. Gdzie go nagrywaliście? Skąd wzięliście tylu "Sleepwalkers"(śmiech)? Sądzę, że wideoklip był nagrywany w San Rafael, CA. Koncept był bardzo prosty, ale chcieliśmy żeby wizualnie był pociągający. Ogłosiliśmy na naszym facebooku, że szukamy wolontariuszy do wideoklipu i tacy się znaleźli. Na okładce znajduje się ten sam motyw "Sleepwalkers" co w teledysku. To są ci sami ludzie? Zdjęcia i obrazki do płyty zrobiliśmy wiele miesięcy po wykonaniu wideoklipu. Tylko czterech ludzi znalazło się zarówno na okładce jak i w klipie. Wasze teksty mają raczej mało sympatyczny wydźwięk i poruszacie w nich wiele ważnych spraw. Możecie pokrótce opowiedzieć co chcecie w nich przekazać? Kto jest ich autorem? Ja piszę wszystkie teksty do Skinnera. Nie mam konkretnego motywu czy stylu pisania, piszę to co czuję z muzyki. Na przykład "Sleepwalkers" jest o wyrwaniu się z codziennej rutyny społeczeństwa, o stawaniu się indywidualistą. "Hell In My Hands" jest o alkoholizmie, a "The Enemy Within" o uzależnieniu od seksu. "Bound" to kolejny numer o seksie, z kolei "Orphans of Libery" to hołd dla naszego wojska. Każdy numer jest o czymś zupełnie innym, ale piszę tak, żeby każdy mógł wyłapać sens z tekstu. Norman, w 2013 roku wyszła całkiem udana płytka zespołu, w którym udzielasz się razem z gitarzystą Cage Dave'em Garcia. Czy możemy oczekiwać kolejnej płyty Hellscream w przyszłości czy był to tylko jednorazowy projekt? Dziękuję! Świetnie się bawiłem robiąc ten album. Odpowiadając na pytanie, miesiąc temu powiedziałbym, że nie jestem pewien czy w ogóle byłby kolejny album czy tez nie. Rozmawiałem ostatnio z Dave'em i stwierdziliśmy, że zrobimy drugi krążek Hellscream poczynając od 2015 roku, więc wszyscy fani Skinner i Cage powinni go wypatrywać. Jaki jest obecnie wasz status jeśli chodzi o wytwór-

Foto: Skinner

nię? Jesteście z jakąś związani? Wielu ludzi nie zwróciło pewnie na to uwagi, ale wytwórnia Dead Inside Records została stworzona przeze mnie w 2014 roku. Skinner to czwarty zespół, który podpisał kontrakt z wytwórnią a "Sleepwalkers" był pierwszym wydawnictwem, które wyszło jej nakładem. Możecie oczekiwać wiele świetnej muzyki od Skinner realizowanej właśnie przez Dead Inside Records. Jak wygląda sprawa waszych koncertów? Często grywacie? Gdzie będzie można was zobaczyć w przyszłości? Gramy lokalnie i w pobliskich stanach ponieważ jak dla wielu zespołów podróżowanie jest zbyt drogie i ciężko się zebrać. Na pewno zagramy na kilku festiwalach i ogłosimy pełną trasę już w wkrótce. Jakie plany na najbliższą przyszłość? Piszecie już

jakieś nowe numery? Właśnie zrealizowaliśmy wideoklip do "Orphans of Liberty" i udajemy się na wakacje. Wrócimy w drugiej połowie stycznia i zabierzemy się za kończenie drugiego albumu. Nagrywanie powinno zacząć się pod koniec zimy. Nowy album nosi roboczy tytuł "The End of Tribulation". Wielkie dzięki za ten wywiad i życzę powodzenia. Dziękuję bardzo za czas poświęcony na wspieranie nas i naszej muzyki!! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak


Historie grozy i terroru Tym razem zapraszam do przeczytania rozmowy z najbardziej zaskakującym i moim nieskromnym zdaniem najlepszym heavy metalowym debiutem 2014 roku. "Darkest Horrors" porywa od pierwszych sekund i nie puszcza do końca. Zanakomite granie oparte na klasycznych patentach Iron Maiden, Mercyful Fate czy Judas Priest, wypełnione po brzegi genialnymi melodiami i nośnymi refrenami. Gdyby taki krążek nagrał, któryś z klasycznych bandów, cały metalowych światek dostałby spazmów ze szczęścia, jednak Starblind to tylko młody band ze Szwecji, więc i odbiór jest "odrobinę" słabszy. Chłopaki w przyszłym roku mają wydać drugi album i rzecz oczywista wiążę z nim ogromne nadzieje. Czytając wypowiedzi muzyków jestem wyjątkowo spokojny w kwestii ich przyszłych materiałów. HMP: Witam. Jesteście zespołem o niedługim stażu, bo powstaliście w 2013 roku. Standardowe pytanie: Jak do tego doszło? Kto był inicjatorem założenia zespołu? Starblind: W zasadzie idea założenia zespołu wyszła od wokalisty Mata i to właśnie on chciał założyć zespół grający ten gatunek, którego lubi najbardziej słuchać, czyli heavy metal z lat 80-tych. Mike zamieścił ogłoszenie w internecie dla muzyków chcących grać w tych klimatach, a potem jammowali dla zabawy. Spośród wielu odpowiedzi najbardziej interesujące były te od Zakariasa, Björna i Johana, po umówieniu się przez telefon zrobiliśmy wspólny jam i po jednej sesji nie mieliśmy więcej wątpliwości, że to jest czego szuka-

fesjonalna i ma znakomite warunki, nie potrafimy o nich powiedzieć złego słowa, same superlatywy. Stormspell działa co raz prężniej i większość materiałów, które wychodzą z ich logiem prezentuje bard zo dobry poziom. Jakie macie zdanie na ten temat? Polecalibyście współpracę z tym labelem innym zespołom? Jesteśmy zadowoleni z pracy ze Stormspell Records, która bardzo dba o utrwalanie prawdziwości heavy metalu i utrzymywanie go przy życiu. W czasach gdy sprzedaż spada na łeb na szyję, Stormspell Records nie zniechęca się tym, ale realizuje płytę za płytą, nowych talentów i wielu ukrytych perełek z lat 80-tych.

cie system pracy? Niektórzy maja pomysły na kawałki, a my po prostu jammujemy na próbach i składamy puzzle ze sobą. Proces pisania kawałków jest bardzo skrzętny i każdy ma prawo wnieść swoje pomysły. Kluczem jest to, że każdy w zespole ma mniej więcej taki sam sposób myślenia o tym, co jak powinno brzmieć, co sprawia, że wszystko jest łatwiejsze. Tym co mnie urzeka na waszej płycie to niesamowite i łatwo zapamiętywane melodie. Czy łatwo przychodzi wam ich wymyślanie? Nasze brzmienie wypływa naturalnie z nas i czasami mamy nadmiar melodii gitarowych czy riffów. Czasami nie. Kiedy przysiadamy do pisania konkretnego kawałka nie siłujemy się z nim. Wolimy zostawić go żeby przeleżał i zabrać się za następny zamiast ciągle męczyć się nad nim. Tydzień później odgrzebujemy ten odstawiony i dajemy mu kolejną szansę. Może będzie gotowy albo znów będzie potrzebował kolejnej tygodniowej odstawki! Płyta ma w sobie to, że uzależnia i ciężko jest się od niej uwolnić. Jest to wielka zaleta w dzisiejszych cza sach i przy takiej ilości muzyki, która nas otacza. Jak wam się udało pomimo dużej przystępności sprawić, że ten materiał nie nudzi? Trudne pytanie, próbujemy pisać taka muzykę jaką sami byśmy chcieli słuchać; to jest melodyjny, surowy i wykurwiście ciężki metal, prawdziwy w swoich założeniach i emocjach. Pozwalamy naszym numerom płynąć po swojemu, nie myślimy wcześniej o tym jak coś powinno brzmieć. To bardzo naturalna ścieżka. W waszej muzyce słychać najwięcej inspiracji Żelazną Dziewicą, ale trochę trochę klimatu związanego z twórczością Kinga Diamonda. Kto jeszcze miał na was wpływ? Mam na myśli nie tylko muzykę, ale również może filmy, książki? Każdy w Starblind kocha i słucha Manowar, Iron Maiden, Judas Priest, King Diamond oraz Mercyful Fate. To oni są najwięksi i najbardziej znani, ale słuchamy też mniej znanych rzeczy z lat 80-tych, które nigdy nie zdołały się przebić. Takie grupy jak Grim Reaper, Tokyo Blade, Aria czy Running Wild. Można by wiele zespołów przywołać… Wiele z naszych tekstów na debiucie opartych jest na historiach Lovecrafta, a nasz następny album nie będzie o tym samym. Większość z nich zamierzamy oprzeć na ulubionym autorze Mike'a czyli Edgarze Alanie Poe, ale nie tylko. Będzie też coś z antycznej mitologii czy ogólnie będzie dotyczyło zła. Jedną ważną rzeczą w tekstach jest to, że są uniwersalnymi opowieściami, a nie manifestem wierzeń, co daje dużą artystyczną swobodę.

Foto: Starblind

my. Daniel, który jest naszym basistą dołączył w innych okolicznościach, grał wcześniej na gitarze z Mike'm i Danielem w zespole Sadauk. Wszystko potoczyło się dość szybko i gadało ze sobą w idealny sposób. Jakie jest wasze doświadczenie muzyczne? Graliście wcześniej w jakichś w miarę znanych bandach? Wiem, że wokalista Mike był, co ciekawe, bębniarzem w Steel Attack. Tak jak powiedziałeś, Mike grał na perkusji w zespołach Steel Attack, Into Desolation i Sadauk. Johan grał w Danger i Dehtronement, Daniel zaś w Sadauk oraz Nancy's Dead żeby wymienć tylko kilka z nich. Nie wydaliście żadnych demówek ani EPek tylko od razu uderzyliście z pełnym krążkiem. W jaki sposób w takim razie doszło do współpracy ze Stormspell? Cóż, ten pomysł wyszedł samoczynnie gdy tylko poczuliśmy, że mamy tyle dobrych kawałków, powiedzieliśmy sobie wówczas "hej, czemu by nie nagrać wszystkich jako profesjonalny studyjny materiał, od razu z marszu?". Zrobiliśmy to i w międzyczasie mieliśmy dyskusję z wytwórnią Stormspell, która okazała się strzałem w dziesiątkę i naprawdę nie trzeba było się zbyt długo zastanawiać, bo wszystko poszło tak jak zostało zaplanowane. Stormspell jest bardzo pro-

28

STARBLIND

Praca ze Stormspell Records to fantastyczne doświadczenie i polecamy ją każdej prawdziwej heavy metalowej grupie, z nimi warto pracować. Wszystkie utwory z "Darkest Horrors" powstały już po powołaniu Starblind do życia, czy też może część z nich czy chociaż niektóry riffy lub melodie powstały wcześniej? Dziewięćdziesiąt procent "Darkest Horrors" zostało napisane przez Starblind już po powstaniu. Większość pomysłów na ten album pochodzi od Johana, ale każdy członek był zaangażowany, a "I Stand Alone" zostało napisane głównie przez perkusistę, Zakariasa. Krążek mówiąc bez ogródek rozpierdolił mnie doszczętnie. Jak wam się udało nagrać taki fenomenalny debiut? Dzięki! Kluczem do naszego brzmienia zapewne jest to, że każdy z naszych członków pcha każdy numer w tym samym kierunku. Wiemy jaki bit perkusji będzie pasował do tego rodzaju przejścia albo, który rodzaj melodii gitary będzie potrzebny do takiego intro. Rzadko kiedy sprzeczamy się o to, jak konkretny utwór powinien mądrze ewoluować kompozycyjnie. Od strony kompozytorskiej jest to mistrzostwo świa ta. Jak wyglądało tworzenie tych numerów? Jaki ma-

Słyszałem sporo opinii w stylu: "Iron Maiden już niestety nigdy nie nagra takiego krążka" i w sumie coś w tym jest. Czy nie sądzicie, że gdyby zespół z naprawdę dużą nazwą nagrał taki materiał jak wy to pół świata spuszczało by się nad nim ze szczęścia? Niestety większość ludzi jest ignorantami i nie zwraca uwagi na debiutantów lub mniej znane nazwy. Gdyby Iron Maiden zrobiło nowe "Powerslave" albo "The Number of the Beast" metalowy świat prawdopodobnie eksplodowałby z nadmiaru zachwytu i łakoci. Ale istnieje jedna, niepodważalna prawda: Iron Maiden nigdy już nie zrobią takich płyt jak tamte. To wielka szkoda, jednakże wciąż robią znakomitą muzykę i wciąż należą do najlepszych. To prawda. Powracając do waszego materiału i inspiracji Maiden chciałbym się zapytać czy celowo frag ment "Mountain of Madness" przypomina motyw z "The Loneliness of the Long Distance Runner"? Piszemy taka muzykę jaką kochamy i jakiej słuchamy. Nigdy nie piszemy kawałków opartych na innych kawałkach. Jednakże, nie wstydzimy się pokazać naszych inspiracji. Jeśli Starblind przypomina "jakiś zespół" czy "jakiś riff" to nie można powiedzieć: "Nie możesz użyć tego riffu, bo ktoś już go wziął przed tobą!". My sobie mówimy: "Jasna cholera! To brzmi dokładnie tak jak w "Somewhere In Time". To cudownie!!!". Natomiast jeden z mich faworytów "I Stand Alone" jest takim waszym "The Evil That Men Do" co oczy wiście w moich ustach jest ogromnym komplementem. Dzięki, że to mówisz. To dla nas wiele znaczy. Nie możemy być bardziej szczęśliwi jeśli nasze utwory trafiają do tylu ludzi na całym świecie!


Foto: Starblind

Płytę kończy epicki killer w postaci "Temple of Set", który na chwilę obecną jest moim ulubionym. Ten numer tak mnie zauroczył, że jestem ciekaw czy w przyszłości będziecie pisać numery w tym stylu? "Temple of Set" na pewno również należy do naszych ulubionych. Zarówno do słuchania, jak i w przypadku grania go na żywo. Nasz następny album będzie miał kolejną epicką nutę w stylu "Temple of Set". Będzie napisany przez tę samą osobę odpowiedzialną za wspomnianą, czyli JJ.

Jedyny mankament to moim zdaniem "The Great Hunt", który nie jest słabym utworem, ale jak dla mnie trochę nie pasuje do reszty płyty. Co wy sądzicie na jego temat? "The Great Hunt" jest przewrotny. Sami czuliśmy, że prawdopodobnie nie jest to najlepszy numer, żeby pokazywać w nim nasze brzmienie. Ale wciąż uważamy, że to dobry kawałek. Został napisany w bardzo wczesnym etapie istnienia Starblind i byliśmy bardzo podekscytowani podczas jego grania na próbach, tak bardzo, że postanowiliśmy go nagrać. Słuchając go teraz, możemy śmiało powiedzieć, że nie będzie więcej takich numerów Starblind. To był jednorazowy odskok, sami zastanawiamy się poważnie nad tym czy powinniśmy go grać na żywo czy dać sobie spokój. Kto jest autorem tekstów i jakie treści w przedstaw ia? Sporo w nich na pewno inspiracji horrorami... Nasz wokalista Mike pisze wszystkie teksty. Są one tworzone na tej samej zasadzie na jakiej tworzy się obrazy, mają one powstawać w głowach słuchaczy i tworzyć opowieść z przesłaniem, niekoniecznie zrozumiałym od razu. Większość z nich są horrorem, ale łatwo też znaleźć nawiązania do antycznej mitologii. Czy zamierzacie kontynuować tę tematykę w przyszłości czy nie stawiacie sobie żadnych ograniczeń w tym temacie? Starblind nie jest zespołem horror konceptualnym. Po prostu mamy mnóstwo tekstów opartych na horrorze! (śmiech) Żartujemy, że gdybyśmy wybrali inne ścieżki, inne teksty, to bylibyśmy innym zespołem. Jesteśmy jednak świadomi tego, że jesteśmy szczęśliwi ze straszliwymi historiami grozy i terroru pisanymi przez Mike'a. Któż jednak jest w stanie przewidzieć co przyniesie przyszłość? "Darkest Horrors" zdobi ciekawa i dość nietypowa okładka. Skąd taki pomysł i kto za nim stoi? Okładka albumu została zrobiona przez utalentowanego Yannicka Boucharda i została ona wykonana specjalnie na ten album. Mieliśmy pewną koncepcję, którą opowiedzieliśmy Yannickowi: samotny statek i przyczajony morski potwór. Miał całkowitą artystyczną swobodę by dodać mnóstwo szczegółów i nadać jej atmosfery filmów grozy z lat 50-tych. Byliśmy bardzo zadowoleni z rezultatu, a nawet przewyższył nasze oczekiwania. Dobra, teraz pytanie o koncerty. Często gracie na żywca? Jaki gig był jak dotąd dla was największym wydarzeniem? W 2014 roku zagraliśmy niemal 30 koncertów w ciągu trzech tygodni trasy po Europie supportując Tima Rippera Owensa i Sandstone. Spędziliśmy ze sobą cudowny czas podczas tej trasy. Cudownie było zobaczyć jednego z największych wokalistów na świecie i dowiedzieć się, że jest tak twardo stąpającym po ziemi i niezwykle przemiłym kolesiem. Graliście też klika koncertów w Polsce podczas wspomnianej trasy z Ripperem Owensem. Jak wam się podobało w moim kraju? Jak wspominacie fanów? W którym miejscu była najlepsza publika? Sprawą, którą będziemy najmocniej wspominać z naszego czasu spędzonego w Polsce to bez cienia wątpliwości, niesamowita publiczność i jej odzew. Większość ludzi tam zebranych zapewne słyszało nas po raz pierwszy, ale i tak krzyczeli razem z nami w refrenach, klaskali w łapy, zachowywali się jak szaleńcy. To było naprawdę super. Naprawdę wyglądało to tak, jakby

cieszyli się, że nas widzą, że słyszą nas na żywo. Spotkało was może u nas coś nietypowego? Jakaś zabawna lub całkowicie popieprzona sytuacja (śmiech)? Mieliśmy do do pokonania trasę na następny gig, mierzyła jakieś 1400 km i mieliśmy na to około 15 godzin. Z Lublina w Polsce do Zurychu w Szwajcarii. Musieliśmy zmienić kierowcę i zaraz po występie w Lublinie, spakowlaiśmy się i pełen gaz. Szwajcaria na celowniku, żadnych przerw! To był błąd. Zostaliśmy zauważeni przez polską policję i zatrzymali nas na jakieś 45 minut. 45 minut, których nie mieliśmy! W końcu puścili nas i wróciliśmy na drogę i na gig zdążyliśmy na czas. Dzieliły nas minuty od fiaska tej podróży! Może jest jeszcze zbyt wcześnie by o to pytać, ale czy piszecie już kawałki na "dwójkę"? Kiedy planujecie wydać następcę "Darkest Horrors"? Pierwszą rzeczą za jaką zabraliśmy się po powrocie do domu z europejskiej trasy było zabranie się za pisanie nowego materiału. Możemy ogłosić z dumą, że nasz kolejny po "Darkest Horrors" album pojawi się w drugiej połowie 2015 roku. Wszystkie numery są już napisane i prawie gotowe do nagrania. Musimy jeszcze kilka rzeczy doszlifować, tak by mieć pewność, że wszystko jest tak cudowne, jakie być powinno! To będzie ten sam styl czy zamierzacie wprowadzić coś nowego? I co najważniejsze czy będzie równie znakomita, bo o to czy lepsza to nawet boję się pytać (śmiech)? Tytuł następcy ujawnimy na początku 2015 roku, ale na pewno będzie w klimacie debiutu. Nic nie zmieni się w kwestii brzmienia. Teraz dopiero pokażemy czym jest Starblind. Znamy nasze brzmienie i wiemy czego oczekują nasi fani od nowego albumu Starblind. Zamierzamy dostarczyć wam dokładnie to, co najlepsze i nic tego nie zmieni. Jak zamierzacie spędzić Sylwestra i czy macie jakieś postanowienia i plany noworoczne dotyczące Starblind? Jesteśmy gotowi by powitać Nowy Rok z naszymi rodzinami i przyjaciółmi. Wypijemy mnóstwo piwa i przesłuchamy mnóstwo dobrego heavy metalu i tego też życzymy wam w Nowym Roku! 2015 będzie wielkim rokiem dla Starblind, będzie o nas głośno. Obawiam się jednak, że w chwili obecnej niewiele możemy zdradzić. Żadnej części z naszego nowego albumu! Wszystko znajdziecie na facebooku! To już wszystkie pytania. Chcielibyście coś przekazać czytelnikom HMP? Wielkie dzięki za okazanie zainteresowania Starblind i za wspaniały wywiad. Powrócimy do Polski! Wielkie dzięki za wywiad. Dzięki! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozlowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak

STARBLIND

29


Ten niemiecki zespół istnieje od zaledwie pięciu lat i ma już na koncie trzy pełne płyty. Muzyka i wizerunek Alpha Tiger może zmylić. Mimo prezencji "hard'n'heavy", który sugerowałby luźne, czy może stylizowane na luzackie, nastawienie do tekstów i grania, Alpha Tiger to grupa, która ma poważne podejście do siebie. Ostatnia płyta, "iDentity" traktuje o tym może być wolność. Opowiadał o niej gitarzysta zespołu - Peter Langforth.

Najpierw trzeba wyzwolić się samemu HMP: Macie ciekawą nazwę, która bardzo pasuje do hard rocka. Dlaczego padło na taki wybór? Peter Langforth: Czesc Strati, przede wszystkim dziękuję, że możemy rozmawiać po niemiecku! Postrzegamy się raczej jako klasyczny heavy metalowy zespół, ale rzecz jasna nasze brzmienie posiada też garść innych wpływów. Na ostatnim albumie, "iDentity" momentami osiągamy również raczej rockowe brzmienie. Numer "Long Way of Redemption" jest tego najlepszym przykładem. Ale wracajac do pytania... Do roku 2010 nazywaliśmy się "Satin Black" jednak wolelismy posiadać bardziej samodzielną i własną nazwę, która będzie niosła więcej energii i ostatecznie padło na "Alpha Tiger". Obecnie nie jest łatwo znaleźć nazwę dla zespołu, która jeszcze nie istnieje. "Long Way of Redemption" faktycznie sie wyróżnia. Skąd zaczerpnąłeś pomysł na dodanie do tego numeru kastanietów? Pragnalem każdemu utworowi nadać coś własnego i specjalnego, czegoś, czym mógłby się od innych odróżniać. Fragment z kastanietami chodził mi już długo po głowie ponieważ mam wielką słabość do muzyki flamenco i uznałem, że ona świetnie pasuje do charakteru "Long Way of Redemption". Po prostu spróbowaliśmy i pasowało najlepiej. Eksperymentowalismy muzycznie na tym albumie dość sporo i w przyszłości będziemy

kilometrow duże miasta z własną sceną, które nam oferowaly wiele możliwości koncertowania. Chwilowo gramy już bardzo rzadko tu, w Saksonii. Ale koncerty, które gramy tutaj sa zawsze szczególne, więc będziemy je w przyszłości kontynuowac. Zauważyłam, że na Facebooku w dziale "zainteresowania" podaliście "koncerty na całym świecie". Rzeczywiście gracie tyle koncertow, czy póki co są one w sferze planów? Mielismy już to szczęście, że udało nam sie zagrać w wieu krajach, w tym we Włoszech, Grecji, Walii, Polsce, Czechach czy Francji. Ale poza europejskie granice niestety nie udało nam się dotąd wyjść, to w dalszym ciągu jest nasz wielki cel i jestem pewniem, że pewnego dnia także i jego zrealizujemy. Koncerty za granicą to zawsze coś specjalnego, można podczas nich zaobserwować różnorodne mentalności ludzi. Często także warunki związane z koncertowaniem są zupełnie inne, po części także pełne przygód. Czytałam także, że zagraliście kilka koncertów na dużych festiwalach w Europie. Czyja to zasługa, managementu, wytwórni czy jestście samodzielni w kwestiach organizacyjncyh? (śmiech) Jest różnie. Z jednej strony sami dbamy o rzeczy organizacyjne. Wiele festiwali i klubów zwraca się do nas wprost, a my przekazujemy to zapytanie dalej, do na-

Wracając jeszcze do bogactwa sceny. Waszymi inspiracjami są raczej niemieckie zespoły, ktorych jest u was w bród czy raczej te na przykład zza oceanu? Nasze inspiracje płyną z wielu stron, trudno jest wymienić kilka określonych nazw. Rodzime zespoły, takie jak Helloween, Gamma Ray, Accept czy Blind Guardian są oczywiscie wspaniałe ale dla naszego metalowego wychowania tak samo ważne były takie zespoły jak Fates Warning, Queensryche, Riot, Judas Priest i spółka. Wole nawet ambitny, lekko progresywny heavy metal z dobrymi wokalistami. Okładka "iDentity" jest bardzo wyrazista... widać na niej mężczyznę rozrywającego więzy. Domyślam się, że ma ona związek także z tytułem... Tytul "iDentity" został świadomie tak wybrany, że można go interpretować na wiele sposobów. Na pierwszy rzut oka chodzi rzecz jasna o naszą muzyczną tożsamość, staramy się wciąż rozwijać ale też odrozniać się od naszych wzorców. Także merytorycznie chodzi o tożsamość. Każdy numer traktuje ten temat ze swojej własnej strony. Zawsze chodzi o to, żeby być innym i jeśli zajdzie taka potrzeba, płynąć mimo burz, nie brać niczego, co dytkują inni, tylko wyrabiać swoje własne zdanie. Facet z okładki, który rozrywa więzy, wzglednie przepaskę na oczy, oczywiście wygląda inaczej niż pozostali ludzie stojący w tle okładki, staje się kimś autonomicznym. Najpierw trzeba wyzwolić się samemu.W trakcie, gdy powstawała ta płyta, miałem na ten temat wiele przemyśleń. Wszyscy doszliśmy do punktu, w którym zaczęliśmy pytać samych siebie, czego tak właściwie oczekujemy od naszego życia. Jak mogę być za siebie jeszcze bardziej odpowiedzialny? Dokąd powinna prowadzić ta podróż? Czy lepiej jest zarabiać pieniądze i zrezygnować z muzyki czy nadal trzymać się twardo swoich marzeń i w związku z tym podjąć się pewnych kompromisów? Zdecydowalem się oczywiście na muzykę, także jeśli to bardzo wyboista droga. Wszystkie te przemyślenia probuję przerobić na utwory. To jest zresztą nie tylko muzyczny ale też dotyczacy charakteru proces dojrzewania i jeszcze nie doszlismy do jego końca! A dlaczego w tekście "Lady Liberty" wybraliście żeńskie określenie na wolność? Lady Liberty to przewisko amerykanskiej Stauty Wolności. W utworze chodzi o to, że pojęcie "wolności" jest bardzo elastyczne i dające się wielostronnie wytłumaczyć. Dla jednych "wolnoś" oznacza bogactwo, które możemy gromadzić, unikanie podatkow i bezczelne wykorzystywanie innych ludzi. Dla innych "wolność" onacza bycie wolnym od ucisku, posiadanie jedzenia i picia pod dostatkiem czy zwyczajną możliwość życia razem ze swoją rodziną. Tak więc spojrzenia na ten temat mogą być różne. Temat ten ciagnie się przez całą płytę, dlatego daliśmy ten numer na początek albumu. Pod koniec dnia powinniśmy zadawać sobie pytanie, co oznacza dla nas samych być wolnymi. Opłaca się nad tym trochę pomyśleć, mimo tego, że nie jest łatwo na to pytanie odpowiedzieć.

Foto: SPV

także podążać tą drogą. Wracając do trudności zalezienia nowej nazwy... Wydaje mi się, że podobnie jest z okładkami. wasza pierwsza okładka jest utrzymana w stylu Tygers of Pan Tang. To raczej przypadek. Tygers of Pan Tang to wprawdzie wielki zespół, z którym zresztą dzielilismy scene, ale nie był on nigdy moją głowną inspiracją. Tygrys pojawił sie w nazwie i na okładce pierwszej płyty i to jedyne co nas łączy. Pochodzicie z Freiberga, to małe miasto i zdaje sie mieszka w nim niezbyt wiele członków zespołów metalowych. Ciekawi mnie, jakie istnieją w nim możliwości grania czy w ogóLe funkcjonowania grupy. Tu, we Freibergu sa jakieś możliwości, żeby zorganizowac koncert, jest dosyć dużo lokalnych zspołów, tworzonych przez uczniow, zresztą byliśmy jednym z nich. Początkowo graliśmy covery Metalliki i Slayera. Ale moglismy na szczęscie szybko wyrobić sobie nazwę i grać także poza granicami Freibergu, co było bardzo ważne dla naszego rozwoju. Właczając Drezno, Chemnitz i Lipsk, istnieją także w pobliżu promienia 100

30

ALPHA TIGER

szej agencji bookingowej. Z drugiej jednak strony, bardzo pomocne są możliwości wspólnej pracy z dużymi agencjami czy wytwórniami jak Steamhammer. Zbudowaliśmy sobie w ostatnich latach dobrą i niezawodną drużynę, w której możemy podzielić obowiązki. U nas w Polsce większość grup ma problemy z kon certowaniem. Mamy tylko kilka małych festiwali. U was festiwali jest do wyboru do koloru, ale też macie potężna scenę. Rzeczywiście możecie wybierać festi wale "ile dusza pragnie"? Niemcy faktyczne mają wielką festiwalową scenę, to wielki plus tego kraju. Mamy tutaj festiwale poświęcone każdemu gatunkowi i każdego rzędu wielkości. Ale trzeba też zauważyć, że nie nie można być zawsze wszędzie obecnym i grać na każdym festiwalu, bo można szybko zagrać ludziom na nerwach. Tego roku zrobilismy się mniej dostępni, ale mamy zamiar nadrobić to w 2015 roku! Ale ile dusza zapragnie wybierać naszych koncertów niestety nie możemy. Musimy próbować stawiać konkretne zapytania przez naszą agencję bookingową i mieć nadzieję, że organizator festiwalu będzie zainteresowany.

W numerze "Revolution in Progress" Stephan Dietrich śpiewa nieco jak Geoff Tate. To celowe nawiązanie? Stephan ma podobną barwę głosu do Geoffa Tate'a, dlatego słyszymy to porównanie nie pierwszy raz. Ale lubię Queensryche i sposób w jaki Geoff kiedyś śpiewał. Być może jest to podświadomie zakodowane w moim pisaniu utworów. Ale także we frazowaniu i wyrażaniu Geoff był dla Stephana dobrym "nauczycielem". W przypadku "Revolution in Progress" jego wokal jest nieco niższy niż w przypadku innych utowrów. Prawdopodobnie w tym zakresie głosu to podobienstwo wokali staje sie bardziej widoczne gdyż na wyższych rejestrach Stephan śpiewa w bardziej własnym i charakterystycznym stylu. Wiem, że to osobiste pytanie, ale... czy Stephan jest w jakis sposób spokrewniony ze słynna Marlene Dietrich? Najprawdopodobniej nie (śmiech). Ale dla celow promocyjcnych byłoby chyba całkiem nieźle, gdyby to była prawda. Być może Stepahn powinien przeprowadzić jakieś badania geneaologiczne. Dziekuję za wywiad. Wszyskiego dobrego dla Alpa Tiger! My także dziekujemy! Pozdrawiam polskich fanow metalu, mam nadzieję, że niedługo się spotkamy. Katarzyna "Strati" Mikosz


Nie kopiujemy riffów i melodii Po bardzo udanym ubiegłorocznym debiucie, Gloryful poszli za ciosem i uderzyli z kolejnym krążkiem. "Ocean Blade" jest co najmniej tak samo dobra jak poprzedniczka, czyli zawiera rasowy heavy/power metal. Energiczne, melodyjne utwory utrzymane w morskim klimacie znakomicie uzupełniają się z historią bogini Sedny, która jest zawarta w tekstach. Z pewnością jest to jeden z ciekawszych młodych zespołów na europejskiej scenie. Zapraszam na krótką rozmowę z gitarzystą Gloryful Jensem Bastenem HMP: Witam. Bardzo szybko po ubiegłorocznym debiucie wypuściliście kolejny krążek. Chcieliście kuć żelazo póki gorące czy jest to dla was naturalne tempo pisania utworów? Jens Basten: Nigdy nie przestaliśmy pisać nowych utworów. Po prostu byliśmy mocno zmotywowani dobrym kontraktem z Massacre Records, więc byliśmy w doskonałym nastroju, by wszystko przyspieszyć. Oczywiście, nie jesteśmy tak durni jak się wydaje, że możesz wydać świetny debiut, a potem musisz czekać pięć lat na następcę, bo inaczej stracisz grunt pod nogami. Jest to koncept opowiadający historę bogini Sedny. Mógłbyś trochę bliżej przedstawić tę historię? Wybraliśmy tę historię na nasze pierwsze demo "Sedna's Revenge" i kontynuowaliśmy ją przez kilka kolejnych tytułów i okładkę na "The Warrior's Code". Na drugi album, Johnny przygotował pomysł i koncept do "Ocean Blade', który był po prostu niesamowity i mocny. Powiedzieliśmy wtedy: "Robimy to, zaczynamy!". Wyszło w moim odczuciu bardzo dobrze, nie ważne, który numer wybierzesz, będziesz wiedział o czym jest cała historia. Doszło u was w ostatnim czasie do dwóch zmian składu. Na początek spytam o pozycję basisty. Czemu przed nagraniem płyty odszedł Oliver Karasch? Oliver zdecydował się nie kontynuować swojej kariery jako muzyk metalowy, z wyłącznie sobie znanych powodów. Chciał też zatroszczyć się o swoją rodzinę, ma dwójkę małych dzieci. Ale zaaranżował i wykonał wszystkie partie na "Ocean Blade" osobiście. Nagrał bas na tę płytę, ale dla nas było jasne, ze potem odejdzie z zespołu, gdy tylko ukończy nagrania.

lemu, by być z nim w kontakcie. To bardzo fajny koleś w pracy i wie wiele o różnych gatunkach metalowych. Nie rozmawialiśmy z nim za wiele o miksie. Dziewięćdziesiąt procent tego co zrobił, było takie jaki chcieliśmy, żeby było. Zawsze są jakieś drobnostki do poprawki. Chcieliśmy zachować to brzmienie dla "Ocean Blade", ale Charles poprosił go, by to on go zmiksował, zgodziliśmy się też na mastering. I dobrze się stało. Wilczy mastering dodał mu większej drapieżności i surowości, która rzuca się do gardła - to się da wyczuć. Sądzę, że będziemy dalej stosować tę metodę. "Ocean Blade" brzmi doskonale - nie za nowocześnie i niezbyt mocno oldschoolowo. Na nowej płycie słychać mniej wpływów Manowar czu Iron Maiden natomiast da się wyczuć ducha takich grup jak Running Wild czy nawet Stormwarrior. Czy to tylko moje skojarzenia ze względu na taki sam "morski" klimat czy też zgadzacie się z takim porównaniem? Masz rację. Gdy zabraliśmy się za motywy marynistyczne, zabawne było wrzucenie trybutowego riffingu niczym z Running Wild do "Sirens Song". Ale to chyba tylko jeden utwór, gdzie usłyszysz taką inspirację. Wydaje mi się, że w waszej muzyce słyszalny jest co raz bardziej indywidualny pierwiastek charakterystyczny dla Gloryful. Jak myślicie, w których szcze-

Natomiast "Black Legacy" ma sporo z folku i kojarzy mi się nastrojem z Blind Guardian. Można się będzie w przyszłości spodziewać utworów w tym stylu? Ten wyszedł wam bardzo dobrze. Wiemy, że to takie nasze własne "Bard's Song" (śmiech). Jest podobnie jak z "Sirens Song". Nie chcieliśmy go odrzucić, tylko dlatego bo brzmi tak podobnie. Gdy coś jest chwytliwe jest dobre na album. Może zrobimy kolejny akustyczny numer na następne wydawnictwo, ale przypuszczam, że znów się zdziwisz. (śmiech) Najagresywniejszym i najbardziej kopiącym dupę numerem jest "All Men to the Arms". Moim zdaniem jest to jeden z waszych najlepszych kawałków. Skąd tyle energii w tym kawałku (śmiech)? Tak, jest niesamowicie szybki i oczywiście ma perkusyjną kanonadę na samym początku. To jest speed metal, cóż więcej można powiedzieć? Lubię mocne uderzenie w środku i średnie tempo na końcu, koniecznie z dużym solo Adriana. Zagraliście nawet gig na statku. Możecie nam powiedizeć co nieco na temat tego wydarzenia? Podróż statkiem odbywała się już po raz drugi. Nazywa się "Metal on Moni". Zaczyna się w niemieckim Hamm. To jest niedzielny rejs trwający pięć godzin, w puli znajduje się tylko dwieście pięćdziesiąt biletów. Jest zabawa! Graliście też na różnych festiwalach. Jak wrażenia? Gdzie daliście najlepszy koncert? Tak, mieliśmy szczęście do grania na dużych wydarzeniach takich jak Out & Loud, Metalfest Loreley, Dong Open Air i na dużych koncertach z na przykład Queensryche, Axxis czy Powerwolf. Moim ulubionym był ten z Axxis i pierwszy z Powerwolf, ponieważ oba były wyprzedane, a publiczność była bardzo

Jak trafiliście na jego następcę Daniela Perla? Wiedzieliśmy, że Daniel gra z naszym perkusistą w innym zespole, Neorize. Dzieliliśmy tę samą salkę prób i mieliśmy świadomość, że jest bardzo dobrym muzykiem... więc dostał robotę, gdy go oto poprosiliśmy. Jesteśmy zadowoleni, że mamy go teraz w zespole, bo zajebiście wygląda… (śmiech) Niedawno odszedł też gitarzysta Vito Papotto co było chyba dość mocno zaskakujące? Vito postanowił zostać profesjonalnym muzykiem, co oznacza że musiał odłożyć kasę z grania na gitarze. Dlatego bierze udział w chwili obecnej w wielu projektach, o które zwyczajnie musi zadbać. Potrzebowaliśmy silnej ekipy, a on był zmęczony użeraniem się z sesyjnymi grajkami na koncertach, więc po rozmowach z nim zdecydowaliśmy, że jego odejście będzie najlepszym rozwiązaniem dla obydwu stron. Jego zastępca Adrian Weiss nagrał gościnne sola do dwóch numerów na "Ocean Blade", więc tutaj wybór był chyba oczywisty? Jaka jest jego muzyczna przeszłość? Adrian Weiss jest jednym z najbardziej utalentowanych solowych muzyków na naszym podwórku. Jest znany na progresywnej scenie ze swoich solowych wydawnictw, takich jak "Adrian Weiss Band" i ze swoich zespołów Thoughtsphere i Forces At Work. Znam go od piętnastu lat i dzieliliśmy razem scenę kilka razy z moim innym zespołem Night In Gales. Jest idealnym muzykiem i tylko on mógł zastąpić Vito.

gółach tkwi ten diabeł? Nie kopiujemy riffów i melodii od innych artystów. Używamy tylko te riffy i melodie, które dają nam uśmiech na twarzy, gdy aranżujemy kawałki. Staramy się by rzeczy były proste i rzucały się prosto w twarz. Oczywiście, jest też bardzo oryginalny i emocjonalny głos Johnny'ego.

Kris Verwimp jest autorem okładki i muszę od razu pogratulować efektu. Obraz doskonale oddaje zawartość płyty. Dzięki wielkie. Tak, Kris Verwimp jest mistrzem heavy metalowych obrazów. To ważne dla nas, by wszystko miało silne powiązanie: zarówno w muzyce, słowach jak i grafice.

Płytę otwiera mój faworyt "Hiring the Dead", który ma znakomity refren i jestem przekonany, że idealnie będzie się sprawdzał otwierając wasze gigi. Tak, dlatego wybraliśmy go na otwieracz. Na obecnej setliście, zaczynamy "Ocean Blade", bo jest znacznie szybszy. "Hiring The Dead" jest jako drugi albo trzeci kawałek, w zależności od setu.

Miksami i masteringiem zajęli się odpowiednio Dan Swano i Charles Greywolf. Czemu taki wybór i czy trudno było ich nakłonić? Jak wam się podoba efekt? Dan zrobi miks i mastering do naszego debiutu i do ostatniej płyty Night In Gales "Five Scars" i zawsze wykonywał niesamowitą robotę. Żyje obecnie w Niemczech i ma do nas tylko 60 km, więc nie mieliśmy prob-

Wspomniany już "Siren Song" brzmi jak hołd dla Running Wild (szczególnie główny riff). Czy tak trzeba odbierać ten skądinąd znakomity numer? Johnny przyszedł z całym głównym riffem i gdy tylko go usłyszałem, wiedziałem, że musimy go zachować na albumie. Wchodzi w czerep i nie chce wyjść (śmiech).

Foto: Massacre

głośna i zadowolona. Biorąc pod uwagę wasze dotychczasowe tempo, trze cia płyta w 2015 (śmiech)? Tak, taki jest plan. Mamy tony nowych kawałków i Johnny zaczyna pisać konceptualne teksty już wkrótce. Wydaję mi się jednak, że nie będzie gotowy wcześniej niż na jesień 2015 roku. Chcemy też wypuścić winylową wersję "Ocean Blade" za pośrednictwem Metalizer Records. Nagrywamy też kilka numerów Dio, które pojawią się na składance trybutowej. To już wszystko. Jakieś ostatnie słowa dla naszych czytelników? Dzięki wielkie za wspieranie Gloryful! Mamy dwa nowe wzory koszulek w naszym sklepiku, więc zajrzyjcie na stronę internetową jeśli chcecie jedną z nich albo jakikolwiek inny towar. Pozdro! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

GLORYFUL

31


Muzycy kanadyjskiej grupy Striker, nie mają specjalnych powodów, by lubić wulkany. Kilka lat temu z powodu erupcji wulkanu na Islandii, do skutku nie doszła ich pierwsza wizyta w Europie. Tym razem, wraz z wydaniem nowej, całkiem niezłej płyty "City Of Gold", ekipie młodych Kanadyjczyków, udało się w końcu dotrzeć na nasz kontynent. Co prawda, jeszcze nie do Polski, ale… Zresztą zapraszam do lektury rozmowy z wokalistą zespołu Danem Cleary.

Pieprzyć Wulkany! HMP: Witaj Dan, na początku naszej rozmowy chciałbym zapytać o wasze nastroje, po wydaniu najnowszego albumu "City Of Gold"? Dan Cleary: Czujemy się znakomicie! Jak dotąd album jest znakomicie odbierany przez wszystkich, co jest fantastyczne! Co działo się w kapeli, pomiędzy wydaniem płyty "Armed To The Teeth", a dniem dzisiejszym? Cóż, graliśmy sporo koncertów, straciliśmy kilku członków zespołu (śmiech). Nauczyliśmy się sporo, w ciągu ostatnich kilku lat, co pozwoliło nam stworzyć nowy album, takim, jaki jest. Mógłbyś powiedzieć nam coś, na temat zmian personalnych w zespole? Z zespołu odeszli Dave, Ian i Chris. Każdy z nich miał swoje powody, by podjąć taką decyzję, głównie wiązało się to z chęcią realizacji innych celów w życiu. Nie było żadnych problemów, nadal jesteśmy kumplami. Tak to już jest w życiu. Jesteście krótko po europejskiej trasie koncertowej z Bullet. Mógłbyś podzielić się wrażeniami z trasy? Trasa była wspaniała! To był nasz pierwszy raz w prawdziwym tour busie, więc czuliśmy się jak królowie! Chłopaki z Bullet i Stallion, byli fantastyczni, fani na wszystkich koncertach także! To najlepsza trasa, jakiej byliśmy częścią, jak dotąd. Przechodząc do najnowszej płyty "City Of Gold". Opowiedz proszę o samym procesie nagrywania płyty? Nagrywaliśmy w Szwecji z Fredrikiem Nordstromem, co było zmianą w stosunku do poprzedniego, nagrywanego z Michaelem Wagenerem. Nagrywaliśmy ponad cztery tygodnie, jedliśmy mnóstwo szwedzkiego żarcia, piliśmy mnóstwo szwedzkiego piwa i w końcu nagraliśmy płytę! Mam wrażenie, że na nowej płycie jest trochę więcej thrash metalu, niż w przeszłości. Zastanawiam się, czy był to świadomy wybór? Tak, zauważyliśmy, że cięższe, szybsze numery dają nam mnóstwo zabawy podczas grania na żywo i to pchnęło nas w tym kierunku, przy nagrywaniu nowej płyty. Wpłynęło na nas mnóstwo miejsc, rodzajów muzyki z wielu miejsc, także thrashu jest nieco więcej, niż zwykle.

32

W waszej muzyce słychać idealne połączenie agresy wności z melodyką, dowodem choćby fantastyczny utwór tytułowy. Kto komponuje tak kapitalne numery? Ja komponuję większość numerów, zawsze kochałem komponowanie i nagrywanie utworów, więc zazwyczaj mam przygotowaną sporą liczbę utworów, pomysłów, gdy przychodzi czas. Potem pracujemy nad nimi zespołowo, aż nie osiągniemy tego, co chcemy. Bardzo interesujący na "City Of Gold" jest utwór "Bad Decisions". Czy to rodzaj hołdu dla hard rocka i glam metalu z lat 80-tych? Kocham hair metal i zawsze ma to jakiś wpływ na nasze płyty. Od zawsze słuchałem zespołów jak Ratt, Guns'n'Roses, XYZ, Dokken, Loundess, więc czasem piszę swoją własną odmianę hair metalu (śmiech). Lubisz punk rocka? Mam wrażenie, że energia na waszej płycie, jest wprost zaczerpnięta z muzyki Punk rockowej, jak choćby w "Rise Up"… Nie jestem wielkim fanem muzyki punk rockowej, ale sporo moich ulubionych zespołów, było zafascynowanych punkiem, więc może nie zdaje sobie z tego sprawy (śmiech). Zawsze lubiłem zespoły, które wplatały do swojej muzyki elementy hardcore'a, jak np. Anthrax. Dan, podoba mi się sposób, w jaki poruszasz się wokalnie w obrębie stylistyk, heavy i thrash metalowej. Czy kształciłeś się, jako wokalista? Nie, raczej nie. Uczyłem się śpiewać samodzielnie. Nie brałem nigdy lekcji śpiewu. W ciągu lat, musiałem zmienić sposób, w jaki podchodziłem do śpiewania na początku, by nie zniszczyć głosu, ale nie jest to jakaś radykalna zmiana. Bardzo podoba mi się gitarowa robota, na waszej najnowszej płycie. Mógłbyś powiedzieć coś na ten temat? Chris i Tim zrobili niesamowita robotę na nowej

Czy mógłbyś zarekomendować naszym czytelnikom, kanadyjskie zespoły metalowe, które są warte zain teresowania? Klasyka: Annihilator, Razor, White Wolf, Exciter, Killer Dwarfs. Kapele młodsze: Cauldron, Skull Fist, 3 Inches Of Blood, Unleash The Archers. Czy jest jakaś współpraca pomiędzy kapelami, na waszej scenie metalowej? Głównie, jeśli chodzi o granie koncertów. Gramy z wieloma niezłymi, lokalnymi bandami. Znasz jakieś polskie zespoły metalowe? Behemoth, Crystal Viper. Właściwie to tyle. Chciałbym Cię zapytać o historię związana z utworem "Fuck Volcanoes"? Cóż, stało się to, gdy mieliśmy zagrać na Keep It True Festival w Niemczech. Miała to być nasza pierwsza wyprawa do Europy. W związku z erupcją islandzkiego wulkanu, nasz lot został odwołany. Napisaliśmy o tym utwór (śmiech). Jakie plany macie na najbliższe miesiące? Koncerty? Mamy kilka propozycji, ale póki co, nic jeszcze nie zostało ustalone, oprócz kilku lokalnych koncertów w Kanadzie. Dan, powiedz coś na temat swoich ulubionych wokalistów. Kto sprawił, że postanowiłeś zająć się muzyką metalową? Myślę, że moim ulubionym wokalistą jest Carl Albert z Vicious Rumours. Był dla mnie jak Dio, z wyższą skalą. Postanowiłem, że zacznę śpiewać, ponieważ nikt inny nie chciał tego robić. Nie było nikogo, kto śpiewałby w stylu, jakiego potrzebowaliśmy. Pomyślałem, kurwa, ja to zrobię! Jak widzisz przyszłość kapeli? Myślisz, że jesteście w stanie grać tak długo, jak chociażby Iron Maiden? Mam nadzieję, myślę, że zawsze będziemy chcieli grać muzykę. Ktoś będzie musiał wypełnić lukę, gdy starsze kapele przejdą na emeryturę. Może to będziemy my? (śmiech). Na koniec, chciałbym Cię prosić o zarekomendowanie "City Of Gold", czytelnikom HMP… Jeśli macie ochotę, by Wasz mózg eksplodował, przy dźwiękach klasycznego, kanadyjskiego heavy metalu sprawdźcie nasz najnowszy album! Dzięki za rozmowę i do zobaczenia w Polsce… Tak! Dzięki za rozmowę, mam nadzieję, że zobaczymy się w Polsce w 2015! Trzymajcie się! Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Foto: Ed Elis

"City Of Gold", rozpoczyna się z furią godną waszych rodaków z Annihilator. Lubicie ten zespół? Oczywiście! Annihilator jest świetny! Mają nawet utwór zatytułowany "Striker", chociaż to nie był powód, dla

którego nazwaliśmy tak kapelę (śmiech).

płycie. To pierwszy album Tima, który nagrywał z nami i myślę, że bardzo chciał pokazać, na co go stać. Kiedy posłuchałem efektu finalnego, odleciałem…

STRIKER


Amerykańska scena hard/heavy, jest wielce zasłużona w historii muzyki. Dość wspomnieć takie zespoły jak Dokken, Dio czy Savatage. Bardzo udanie drogę tą muzyczną ścieżką kontynuuje grupa Firewölfe. Jeśli lubicie klasyczny hard-rock wymieszany z metalowymi riffami, pomysłowe solówki gitarowe a wszystko to okraszone znakomitym, lekko zdartym wokalem, nie ma opcji byście nie polubili najnowszej propozycji tej grupy zatytułowanej "We Rule The Night". O tym, że nie tylko noc należy do nich przekonuje gitarzysta Nick Layton.

Z daleka od diabła HMP: Witaj Nick, na początek chciałbym zapytać, jak się nagrywa tak znakomite albumy jak "We Rule The Night"? Nick Layton: Witaj, dzięki, chcieliśmy nagrać album nawiązujący brzmieniem i stylem do naszego debiutu. Nie śpieszyliśmy się, chcieliśmy mieć pewność, że każdy numer, który znajdzie się na płycie, będzie dostatecznie dobry.

Znalazłem go również w sieci. Dostałem jego adres mailowy od przyjaciela. Skontaktowałem się z nim a on poprosił o materiał demo, który skomponowaliśmy z Paulem. Kiedy posłuchał muzyki, zakochał się w niej i zdecydował dołączyć do nas, mimo tego, że nadal był związany z Angels Of Babylon i rozważał pracę z Fifth Angel. Szczęśliwie dla nas, Firewolfe stał się jego głównym projektem.

Założyliście zespół w roku 2010. Jak wyglądały początki kapeli? Zespół powstał w wyniku mojej rozmowy z dawnym gitarzystą Firewolfe, Paulem Kleffem. Chcieliśmy założyć zespół, który będzie grał muzykę, jaką zawsze lubiliśmy. Zaczęliśmy pisać utwory i znaleźliśmy pozostałych członków zespołu.

Z tego, co wiem, David miał przyjemność pracować z takimi muzykami jak David Ellefson, Roy Z, czy Matt Sorum… Tak, nagrywał z Ellefsonem pierwszą płytę Angels Of Babylon, grał także w kapeli z Royem Z. Pracował także z Dougiem Marksem z Metal Method w jego kapeli Hawk i zdaje się, że Matt Sorum był częścią tego projektu.

Powiedz nam coś o nazwie zespołu. Jest dość… dzi wna… Szukaliśmy czegoś pasującego do muzyki metalowej, ponadczasowego, czegoś nawiązującego do muzyki, którą zamierzaliśmy tworzyć. David (Fefolt, wokalista zespołu - przyp. red.) zaproponował coś związanego ze słowem Wolf, ja natomiast ze słowem Fire. Złożyliśmy te dwa słowa razem i dodaliśmy "e" na końcu. Aby było ciekawiej, dodaliśmy umlaut, tak jak w nazwach innych kapel, które lubimy, jak Motörhead, czy Queensryche. Jakie zespoły inspirowały was, gdy zakładaliście Firewölfe? Inspiracja muzyczna przyszła bezpośrednio, od takich kapel jak Savatage, Judas Priest i Dio. Jednak w naszej muzyce jest także wpływ melodyjnego grania spod znaku Scorpions, Dokken, czy Whitesnake. Lubimy łączyć heavy-metalowe riffy z melodyjnym graniem i chwytliwymi refrenami. W roku 2011 nagraliście debiutancki album. Jak wspominasz tamten okres? To był nasz pierwszy album, jako zespołu, więc pamiętam dużą ekscytację związaną z tworzeniem nowej muzyki. Wszystko było dla nas nowe, wliczając relację osobowe, nie znaliśmy się jeszcze wówczas tak dobrze. Więc tworząc album jednocześnie poznawaliśmy się, jako ludzie, muzycy. Było mnóstwo wzlotów i upadków, ale nauczyliśmy się naprawdę dużo, tworząc tą płytę. Czy mógłbyś opowiedzieć nam, co działo się w zes pole po wydaniu pierwszej płyty? Jasne. Wydaliśmy album niezależnie w Stanach i Europie i podpisaliśmy kontrakt na dystrybucje w Japonii z Rubicon Records. Zebraliśmy mnóstwo bardzo dobrych recenzji, jednak kilka miesięcy po tym sprawy zaczęły się komplikować. Nasz wokalista David opuścił zespół, dołączył do nas były wokalista Metal Church, Ronny Munroe i zaczęliśmy prace nad drugim albumem. Jednak po sześciu miesiącach pisania i nagrywania materiału, nie byliśmy zadowoleni z efektów, nie brzmiało to satysfakcjonująco. Ronny i Paul zdecydowali się odejść, by zacząć grać w innych projektach. Ja byłem zdeterminowany by kontynuować działalność Firewolfe, więc zapytałem Davida, czy nie byłby zainteresowany powrotem do kapeli. Zgodził się i w roku 2013 zaczęliśmy ponownie prace związane z drugim albumem. W zespole macie nowego basistę. Czy mógłbyś go przedstawić? Tak, rzeczywiście, jedynym nowym członkiem zespołu jest basowy, Bobby Ferkovich. David Fefolt, perkusista Jay Schellen i ja, jesteśmy w kapeli od samego początku. Znaleźliśmy Bobbiego w internecie i skontaktowaliśmy się z nim. Wydawało się, że będzie idealnie pasował do kapeli. Grał wcześniej z Pamelą Moore a także w kapeli Presto Ballet z Kurdtem Vanderhoofem, znanym z Metal Church. Jego nowsze projekty to Book Of Judas i Powertrain. To znakomity basista i jesteśmy szczęśliwi, że mamy go w zespole. A jak zaczęła się w ogóle współpraca z wokalistą Davidem Fefoltem?

Przechodząc do nowej płyty, jaka jest reakcja na "We Rule The Night", jak dotąd? Jak dotąd mamy głównie rewelacyjne recenzje! Zdajemy sobie sprawę, że nasza odmiana hard-rocka i metalu jest skierowana do pewnej grupy fanów i nie zadowolimy każdego, ale na szczęście zdecydowana większość recenzji, opinii, jest bardzo pozytywna, co z kolei dla nas jest bardzo ważne. Wasza muzyka to bardzo interesujący miks heavymetalu z klasycznym hard-rockiem, który słychać w takich numerach, jak "Long Road Home", czy "Luck Of The Draw"… Tak, kochamy takie zespoły, jak Rainbow, Deep Purple i Whitesnake, ale także Judas Priest i Iron Maiden, więc w naszej muzyce słychać te wpływy, także elementy bluesa. Wykonałeś świetną robotę gitarową na "We Rule The Night". Solówki robią piorunujące wrażenie… Dziękuję bardzo! Pracowałem ciężko nad solami gitarowymi, by oprócz melodyki miały także ciekawy i zróżnicowany charakter. Część solówek była totalnie improwizowana, część tylko do pewnego stopnia. Odkąd zostałem jedynym gitarzystą w zespole, mam wielkie pole do popisu w tej materii. Zawsze zdaję sobie sprawę, że najważniejszy jest utwór, więc solówka gitarowa to tylko element dodatkowy, który nie może być nadrzędny. Moi ulubieni gitarzyści to George Lynch, John Sykes, Michael Schenker, Yngwie, ale mam nadzieję, że słychać w tym wszystkim mój własny styl.

próbę z innym rozwiązaniem refrenu i nową melodyką, za którą David podążył ze swoim wokalem i wiedzieliśmy, że brzmi to zabójczo i znajdzie się na płycie. Utwór mówi o tym, by zawsze podążać za swoimi marzeniami, bez względu na przeszkody. "Betrayal's Kiss", to jeden z epickich fragmentów na płycie z nastrojowym, orientalnym intro i heavy refrenem. David opowiada biblijną historię o Chrystusie zdradzonym przez Judasza. Interesująco wypada także "The Devil's Music", który brzmi dość mrocznie… Pierwsza część utworu została skomponowana na akustycznej gitarze, prowadząc do kolejnego riffu i kolejnego… Utwór powstał bardzo szybko. Myślę, że to jeden z wyjątkowych utworów na płycie. Jeśli chodzi o tekst, to mówi on o tym, że wiele osób postrzega muzyków grających metal o kontakty z ciemnymi mocami, złem. Nie chcemy mieć z tym nic wspólnego, gramy pozytywną muzykę i nie promujemy diabła. Więc tytuł jest ironiczny, a sama muzyka rzeczywiście dość mroczna z niesamowitym klimatem. Zamierzacie promować koncertowo album? Macie już jakieś plany koncertowe? Niczego nie chcemy bardziej, niż zagrania trasy koncertowej w 2015 roku. Mamy nadzieję, że sukces płyty pomoże w zorganizowaniu koncertów. Jestem ciekawy, jak wygląda scena klasycznego heavy metalu w Stanach? Wiem, że w moim mieście jest trochę metalowych kapel, ale wybacz nie mam pojęcia, jak wygląda to w innych miejscach. Raczej nie jest zbyt silna, jeśli chodzi o moja opinię, ale to nas nie powstrzyma. Jesteście związani z Limb Music. Jakie nadzieje wiążecie z tym kontraktem? Tak, Limb Music to nasza nowa wytwórnia i jesteśmy bardzo zadowoleni z pracy, jaką wykonali dla nas, jak dotąd. Staramy się, by współpraca była dobra pod każdym względem. Póki co, promocja i dystrybucja płyty przebiega bardzo dobrze. Jak mógłbyś opisać wasz nowy album osobom, które jeszcze go nie słyszały? "We Rule The Night" to uczta dla fanów melodyjnego heavy-metalu, która sprawi, że będziecie sami śpiewać te utwory, doda wam energii by podążać za swoimi marzeniami! Dziękuję serdecznie za rozmowę i proszę o słówko dla czytelników HMP… Dziękujemy z całego heavy-metalowego serca za wsparcie! Mamy nadzieję, że posłuchacie naszej nowej płyty! Dajcie znać na stronie Facebook, co o niej myślicie! Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Bardzo ważnym składnikiem na "We Rule The Night", są melodyjne, niezwykle chwytliwe refreny. Mam na myśli choćby "We Rule The Night" i "Late Last Night"… Zdecydowanie! Kochamy ten rodzaj refrenów. Mimo, że byliśmy bardzo zadowoleni z naszej debiutanckiej płyty, czuliśmy, że na nowej musimy jeszcze większy akcent położyć na melodykę i przebojowe refreny. Kapele, takie jak Scorpions, Whitesnake a nawet Dio zawsze miały takie zabójcze numery na swoich płytach. To był dla nas wzór do naśladowania. Jednymi z moich ulubionych utworów na płycie, są "Dream Child" i "Betrayal's Kiss". Opowiedz proszę nieco o tych utworach… Niewiele brakowało, by "Dream Child" nie znalazło się na albumie. Był to ostatni utwór, który napisaliśmy na płytę. Przymierzaliśmy się do niego wiele razy, ale cią-gle coś nie pasowało. Aż pewnego dnia przyszedłem na

Foto: AFM

FIREWOLFE

33


Dawn" było napisane przed powstaniem Cromlecha. Pamiętam pisanie niektórych riffów gdzieś w 2010 roku. Reszta materiału została stworzona po powstaniu już wiosną 2011 roku. Jednym z najwcześniejszych numerów jaki napisałem był "Lair Of Doom", który nie znalazł się na "Ave Mortis" jako, że nie odpowiadał standardom jakie chcieliśmy utrzymać. Poprawiliśmy w nim kilka aspektów, dodaliśmy nowe riffy i elementy i znajdzie się na naszym drugim albumie, roboczo zatytułowanym "Ascent of Kings". Pozostały materiał, który wtedy powstał trafił na "Ave Mortis".

Metal nigdy nie powinien być przyjemny i bezpieczny! Cromlech jest największym objawieniem na scenie epickiego metalu od dłuższego czasu. Ich debiut "Ave Mortis" wywołał nieliche spustoszenie w mojej głowie swoim surowym i bezkompromisowym podejściem do tematu. Do tego nie skalana tak obecnie modną polityczną poprawnością warstwa tekstowa idealnie dopełnia obrazu całości. Jeśli zamiast słodkich melodyjek będących podkładem pod jęczenie osobnika niepewnej orientacji o braku akceptacji w społeczeństwie wolicie metal, krew i wojnę, to Cromlech jest zdecydowanie dla was. Zapraszam do przeczytania, mam nadzieję ciekawej rozmowy z gitarzystą Romanem Lechamanem i wspomagającym go czasem drugim wiosłowym Davidem Baronem. HMP: Witam. Większość waszego składu gra również w Into Oblivion reprezentującym bardziej ekstremalną stronę metalu. Skąd pomysł na powołanie do życia epic metalowej hordy? Roman Lechman: Słuchałem Black Sabbath, Judas Priest, Iron Maiden i duże ilości greckiego black metalu. Po jednym z koncertów Into Oblivion, Baron zapytał mnie, czy nie chciałbym dołączyć do niego i stworzyć kapelę grającą epicki doom metal. W tamtym czasie, Baron miał kilka pomysłów, prawie w całości kawałek "For a Red Dawn" był już napisany. Ja też miałem wtedy pomysł, by zrobić jakiś black/heavy/progowy projekt z dużymi wpływami greckiego black metalu. Zanim jeszcze Loghnane został w zespole, rozważałem jak przekształcić zespół Barona w coś black metalowego. Jak widzisz, wyszło nieźle. Mogę powiedzieć, patrząc w przeszłość, kiedy Baron poprosił mnie żebym dołączył, nie brałem tego serio, a nawet myślałem jak wyplątać się z Cromlecha, ale kiedy zagrałem pier-

normalnej dystrybucji czy też pełnił rolę prezentacji dla wytwórni? Roman Lechman: Demo "The Ancestral Doom" zostało nagrane tylko dla wytwórni do celów promocyjnych. Wymienialiśmy też to demo przy różnych okazjach, nawet wciskaliśmy je niesławnym członkom sceny metalowej, włączając w to kolesi z Manilla Road czy Varga Vickernesa, aczkolwiek nie jestem pewien czy to demo do Varga w ogóle dotarło. Na wspomnianym demie rolę wokalisty pełnili jeszcze na zmianę gitarzyści David i ty Roman. Jak dzieliliście się obowiązkami, który odpowiadał za jakie partie? Roman Lechman: David i ja napisaliśmy całość materiału na "Ave Mortis". David napisał "For a Red Dawn" zanim Cromlech oficjalnie powstał i kontynuował pisanie "Lend Me Your Steel" i "Shadow And Flame". Tymczasem ja napisałem "Ave Mortis", "Honor", "To See Them Driven Before You" i "Eagle And The Tri-

"Ave Mortis" wydaliście nakładem włoskiej wytwórni My Graveyard, która wydaje się dla was jak najbardziej odpowiednia. Jesteście zadowoleni ze współpracy? Jak wyglądała promocja tego materiału? David Baron: Promocja ruszyła dopiero niedawno, ostatnio zostaliśmy zaproszeni do zagrania na bardzo znanym undergroundowym true metalowym feście w Europie. Negocjowaliśmy podróż i w tym momencie próbujemy też zorganizować kilka innych występów w tym samy czasie. Jeśli chodzi o My Graveyard Productions; Guiliano, jeśli to czytasz to chcemy ci powiedzieć, że cię kochamy, rozumiemy i chcemy byś wrócił do domu! A tak poważnie, nie słyszeliśmy o nim od wielu lat. Mamy nadzieję, że sprzedaje wiele płyt, że nie bierze żadnych urlopów. Może do momentu, gdy trafimy w końcu do Włoch zostaniemy ogłoszeni Imperatorami Rzymu… Bardzo podoba mi się brzmienie "Ave Mortis", które jest surowe, barbarzyńskie i bardzo organiczne. Zdecydowanie odróżnia się z tłumu wypolerowanych, komputerowych gniotów. Czy dokładnie taki efekt chcieliście osiągnąć? David Baron: "Ave Mortis" jest bliskie ideałowi, który sobie wymarzyliśmy. Chcieliśmy brzmienia organicznego, brudnego i potężnego, trzymaliśmy się z daleka od cyfryzacji czy jakkolwiek produkowanych dźwięków. Jednakże z perspektywy czasu spędziliśmy trochę czasu nad poprawianiem brzmień gitar - były trochę za niskie niż chcieliśmy. Porozmawiajmy chwilę o tekstach. Poruszacie zarówno tematy historyczne jak i fantasy (Conan, Tolkien). Kto jest ich autorem? Roman Lechman: Jak wspomniałem wcześniej, teksty były pisane osobno do każdego numeru, a do "Ave Mortis" były pisane przeze mnie i Davida. Obaj siedzimy w fantasy i historii. Nie planujemy żadnych konceptów w naszej muzyce w najbliższej przyszłości. Czujemy się dobrze, triumfująco i potężnie z epickimi i heroicznymi motywami, tak zostały opowiedziane i zapamiętane w historii. W tekstach do takich utworów jak choćby "Honor" czy "Of The Eagle And The Trident" pokazujecie dość stanowczą postawę wobec islamu co mi osobiś cie się niezmiernie podoba. Niestety żyjemy w świecie opętanym przez źle rozumianą polityczną poprawność. Nie mieliście wobec tego jakichś prob lemów w związku z tym? David Baron: Nikt nie poruszył tego tematu. Jeśli nawet, nie mamy żadnych obaw, by nie mówić o wydarzeniach historycznych. Cenzura tej natury nie ma miejsca w muzyce metalowej, gdziekolwiek byśmy nie byli. Roman Lechman: Mam większy szacunek do dobrego muzułmańskiego wojownika niż do tych, którzy twierdzą, że wojują dla społecznej "sprawiedliwości".

Foto: Cromlech

wsze riffy do "For a Red Dawn" wszelkie wątpliwości uciekły z mojej głowy. Czy David Baron i Kevin Loghnane grali wcześniej w jakichś zespołach? Ciekawi mnie zwłaszcza to czy dla Kevina Cromlech to debiut. Jego wokale są znakomite. Roman Lechman: David nigdy wcześniej nie grał w zespole, jak również Kevin. "Ave Mortis" to tak naprawdę debiut Kevina. Kevin odpowiedzialny jest za wszystkie wokale na żywo, za to na "Ave Mortis" jest odpowiedzialny jedynie za połowę wokali, bowiem dzieli ten przywilej ze mną wykonującym partie harshowane i czyste w "For A Red Dawn", "To See The Driven Before You" i "The Eagle And The Trident" jak również za większość chórków. Wcześniej nagraliście dwuutworowe demo "Ancestral Doom". Czy ten materiał był dopuszczony do

34

CROMLECH

dent". Instrumentalny "Amongst the Tombs" był drugim napisanym wspólnie, w ramach naszej współpracy, Davida i mnie. David Baron: Słowa były pisane osobno do muzyki, na przykład "Honor" jest Romana, ale liryki do niego napisałem ja. Natomiast mój "Lend Me Your Steel" ma słowa Romana. Solówki były dzielone, większość z nich to oczywiście robota moja i Romana, wyjątkiem są "Honor" i "Ave Mortis" gdzie za partie solowe odpowiada Roman zaś w "Lend Me Your Steel", "Amongst the Tombs" i "For A Red Dawn" solówki należą do mnie. W 2013 roku ukazał się wasz pełnowymiarowy debiut "Ave Mortis". Jak długo powstawał ten materiał? Pozostały wam jakieś numery, które nie zmieściły się na płytę? Roman Lechman: Jak wspomniałem "For A Red

Pozostając jeszcze w temacie utworu "Of the Eagle...". Traktuje on o wspólnej walce Polaków i Ukraińców przeciwko azjatycki najeźdźcom. Niestety lata historii mocno popsuły stosunki między oboma narodami. Jak myślicie co by musiało się stać, żeby ta sytuacja uległa zmianie? Wspólne zagrożenie? Roman Lechman: Słowiańskie języki w osiemdziesięciu procentach są ze sobą wymieszane i powiązane, czy mówimy o południu, czy zachodzie i wschodzie, niż jakiekolwiek inne. Jest w nich oczywiście korzeń tej samej rodziny, ale zwłaszcza tu w Ameryce Północnej gdzie nasze korzenie leżą w Europie, więcej znajduje wspólnego w Polakach, Rosjanach, Serbach, Chorwatach i innych. Dodam też, że wychowałem się na "Ogniem i mieczem". David Baron: Również słyszałem o "Ogneim i mieczem"! A co to za ludowy utwór wpletliście w ten numer? Skąd taki pomysł? Roman Lechman: Dorastając uczyłem się wielu ukraińskich folkowych piosenek, podobnie jak kilku rosyjskich i polskich. Jedna z nich nosiła tytuł "Zasvystaly Kozachenky" i abstrahując od tego, że lubiłem melodię,


oparta była na kozackim motywie, który łączył się bezpośrednio z tekstem. Znacznie bardziej starałem się w nich dojrzeć koncept sakralnej natury wojny i nieodkrytej otchłani wiary i przeznaczenia, jaka czeka na prawdziwego wojownika. Skąd u was to zainteresowanie słowiańszczyzną? Czyżby korzenie któregoś z was były we wschodniej Europie? Roman Lechman: Ja jestem Ukraińcem i mocno angażuję się w wydarzenia społeczeństwa ukraińskiego. David ma polskie korzenie. Moi przodkowie wyprowadzili się do Zachodniej Ukrainy z Austrii po Trzecim Rozbiorze Polski w 1795 roku i nauczyli się języka, tradycji i wiary tego kraju. Podczas II Wojny Światowej obie strony mojej rodziny zostały zmuszone do ucieczki do Kanady i Stanów wypędzeni przez Sowietów. Dorastałem jako Ukrainiec, mówiłem po ukraińsku, uczyłem się o ukraińskiej historii, kulturze, muzyce, jak również nie miałem wielu przyjaciół, którzy nie byliby Ukraińcami, aż do liceum. Miałem możliwość odwiedzenia mojej ojczyzny kilka lat temu i nie jestem w stanie opisać uczuć i nostalgii jaka mnie tam ogarnęła, gdy myślałem o moich przodkach (nie mówię o tych z Austrii), którzy żyli na tych samych stepach i górach przez tysiące lat.

Nie ma tu miejsca na tandetne radiowe melodyjki. Jest surowa, przepełniona wojną i na wskroś metalowa. David Baron: Dziękuję. Tak, staramy sie żeby wszystko było kompletne, wypływało z czystej pasji z odwiecznych korzeni. Nie ma tu miejsca na radiowe rockowe pioseneczki, o imprezkach i innych gównach. Roman Lechman: Dobra melodia uderza duszę i ją inspiruje! Okładka płyty w pewien sposób przypomina mi opowiadanie o Conanie "The Thing in the Crypt". Trzeba przyznać, że znakomicie oddaje klimat płyty. Kto jest jej autorem? David Baron: Grafikę wykonał Kris Verwimp, który robił też grafiki do Absu "Tara" i "Old Morning's Dawn" Summoning i wiele innych świetnych prac. Rzeczywiście została oparta na odkryciu przez Conana krypty Atlantyckich Królów z oryginalnego filmu o Conanie. Początkowy pasaż z "To See Them Driven Before You" to z kolei muzyczna interpretacja przekuwania miecza przez ojca Conana. Jak wyglądają koncerty Cromlech? Wasza muzyka na żywca musi zabijać!

Wielu metalowców za bardzo przywiązuje się do jed nego gatunku ignorując inne. I tak często np. heavy metalowiec nie toleruje death i black metalu oraz odwrotnie. Czy nie uważacie, że takie podziały są trochę bezsensu? Metal powinien być przede wszystkim szczery. David Baron: Kompletna bzdura. Mocna muzyka jest godna słuchania nie zależnie od tego czy jest grana na blastach i growlach, w tempie 4/4, z falsetowymi wrzaskami czy rozpisana na pełną orkiestrę. Tworzycie już może materiał na drugi album? Będzie utrzymany w tym samym stylu czy może planujecie jakieś zmiany? David Baron: Mamy tony materiału napisanego na drugi album. Riffy i struktury są już prawie gotowe, pracujemy nad tekstami, wokalami, solówkami i całą resztą. Jak wspominaliśmy pracujemy też nad przerobionym "Lair of Doom". Pozostałe to nowy materiał, jest on znacznie bardziej zróżnicowany i intensywniejszy od tego co znalazło się na "Ave Mortis". Mamy numery ekstremalnie wolne i miażdżąco doomowe, power i thrashowe, nasączone greckim black metalowym riffowaniem i oczywiście pełno w nich monu-

Wiele osób nazywa waszą muzykę epic doom metalem. Jednak słuchając takich killerów jak "Honor" czy "Lend Me Your Steel" mam wrażenie, że chyba lepiej nazwać was bardziej ogólnie epic metalem. Przywiązujecie w ogóle wagę do szufladek? David Baron: Zakładając Cromlech największą inspiracją był Solstice, stricte doom metalowy project, co może być słyszalne w najmocniejszych z wczesnych naszych numerów, takich jak "For A Red Dawn" czy "Amongst The Tombs". Jednakże, jak Roman bierze się za pisanie i coraz więcej idei i pomysłów zostaje odkryte, zaczynamy czerpać inspirację z miejsc, o które byśmy się nawet nie postrzegali. Wszystko z Blind Guardian, Helstar poprzez Skepticism, Ras Algethi, aż po Rotting Christ czy Varathron. Roman Lechman: Heavy metal jest na pewno bazą naszych inspiracji, ale różnice jakie istnieją między Into Oblivion a Cromlech jest bardziej estetyczna i istnieje na innych kompozycyjnych aspektach, jeśli rozumiesz o czym mówię. Naturalnie, pisanie razem z Baronem daje mi do myślenia w zupełnie inny sposób niż ma to miejsce i niż bym się posądzał w Into Oblivion. Moim zdaniem najlepszym towarzystwem dla was byłyby takie grupy jak Solstice, Scald, Doomsword z jednej strony, Manilla Road, Omen, Cirith Ungol z drugiej oraz epicki Bathory. Wasza muzyka brzmi jak wypadkowa tych gigantów. David Baron: Tak, to zdecydowanie największe i najmocniejsze koncerty jakie przychodzą na myśl i doskonale opisują sedno naszej twórczości. Momentami słychać, że słuchacie (i gracie) też death czy black metalu. Nie wiem czy się zgodzicie, ale były takie krótkie momenty w "To See Them..." kojarzące mi się nawet z Bolt Thrower czy najstarszym Paradise Lost. David Baron: Absolutnie. Nie mamy żadnych ograniczeń, by nie pokazywać naszej pasji do ekstremalnych gatunków. Heavy, tradycyjny metal istnieje już… czterdzieści lat z hakiem? To idealny moment żeby przekopać się przez te wszystkie pomysły, które były już przez te wszystkie dekady. Zarówno w Cromlech jak i Into Oblivion tworzycie bardzo długie kompozycje. Macie z góry takie założenie czy też jest to jak najbardziej naturalna sprawa? David Baron: Nie, nie mamy żadnych skonkretyzowanych czasów trwania. Utwór trwa tyle ile ma trwać. Nie chcemy ciąć żadnego dobrego materiału z numeru, żeby przypasować się komuś kto twierdzi, ze coś jest za długie, tak samo nie należy przeciągać kawałka bardziej niż jest to konieczne, tylko dlatego by brzmiał bardziej epicko. Muzykę komponują obaj gitarzyści. Pracujecie nad nimi razem czy każdy pisze osobno? David Baron: Generalnie przychodzimy z zestawem riffów i naszymi własnymi pomysłami, wtedy pracujemy nad strukturą i założeniach, kiedy spotykamy się już razem i ćwiczymy. To najlepszy sposób na robienie długich numerów, bo przychodzimy i wykładamy wszystkie riffy jak karty na stół i kombinujemy z nimi tak długo, aby zrobić z nich prawdziwe, monstrualne kompozycje. Bardzo podoba mi się melodyka waszych utworów.

Foto: Cromlech

David Baron: Nie mamy żadnych koncertowych założeń. Gramy tak ciężko i mocno jak potrafimy i wkładamy w to tyle pasji i energii jak tylko możemy. Na pewno są jakieś teatralne elementy w metalu, ale my nie bawimy się w symbole, flagi czy broń. Na razie jesteśmy tylko my i nasza muzyka. Metal w dzisiejszych czasach staje się co raz bardziej pacyfistyczny i traci swoją pierwotną agresję. Czy nie wydaje wam się dziwne, że ludzie grający lub słuchający ostrej i niekiedy brutalnej muzyki w życiu codziennym są takimi konformistami? Czy wy na co dzień preferujecie bardziej wojownicze podejś cie? David Baron: Tak, definitywnie jest coś w tym. Metal może przybierać formy katharsis, które powstrzymują od uderzenia kogoś w twarz mimo, że na to zasługuje; ludzie słuchają naturalnie agresywnej, zawierającej nieraz tyle nienawiści muzyki pozostając pacyfistami i jednostkami politycznie poprawnymi. Zgadza sie to z ogólnie przyjętymi tendencjami rozwoju społeczności, gdzie każdy czuje się zaakceptowany i bezpieczny. Jednak drugą stroną tego medalu jest pozbawienie człowieka prawdziwych bodźców, które kształtują jego charakter. Metal jest od tego ucieczką. Metal nigdy nie powinien być przyjemny i bezpieczny! Jakie jest wasze zdanie na temat dzisiejszej sceny metalowej? Z jakimi zespołami utrzymujecie przyja cielskie kontakty? David Baron: Cóż, metalowa scena jest różna na całym świecie. Jestem pewien, że łakocie można znaleźć za każdym rogiem. Jesteśmy blisko z zespołami z Toronto takimi jak Demontage, Valkyrie's Cry, Possesed Steel, Nuclearhammer, Malaria, Necrodios czy Adversarial i długo jeszcze mógłbym wymieniać.

mentalnych epickich pasaży wyjętych prosto z Bathory. Tak jak na "Ave Mortis" Kevin i Roman będą śpiewać, ale nie będą dominować, użyjemy ich dla lepszego efektu, by pociągnąć we właściwych fragmentach to, co najważniejsze. A co słychać w Into Oblivion? Będziecie coś nagrywać pod tym szyldem czy obecnie Cromlech to priorytet? David Baron: Into Oblivion ciężko pracuje nad swoim trzecim albumem. Cromlech nie jest w to zamieszany, ani jakkolwiek naruszony przez ich pracę, w żaden sposób. Roman Lechman: Mamy do ukończenia na "Paragon" jakieś dwa numery. Wszyscy będą wiedzieli, czemu zajęło nam to tyle czasu, gdy album już się pojawi. To już wszystkie pytania. Czego mogę wam życzyć na przyszłość? David Baron: Triumf, chwała i zawsze w boju! Nawet jeśli bitwom nie będzie końca! Slawa! Sława! Wielkie dzięki za wywiad. David Baron & Roman Lechman: Również dziękujemy, także za tak szczegółowe i osobiste pytania! Było widać, że odrobiliście pracę domową! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

CROMLECH

35


Szalona parafia Fani muzyki metalowej nie mogą narzekać na to, że nia mają czego słuchać. Ze wszystkich stron świata, jesteśmy wręcz zalewani nowymi albumami tworzonymi przez młode, metalowe kapele. Jasne, wiele z tych propozycji , nie zwala z nóg, ale na szczęście zdarzają się też perełki. Do takich zdecydowanie zaliczam debiutancki album Kanadyjczyków z Mad Parish. Jestem pewien, że usłyszymy jeszcze wiele dobrego o tej grupie, o ile tylko na drugim albumie zachowają poziom debiutu. Na razie garść informacji, dotyczących "Procession", wprost od perkusisty zespołu Bobby'ego Girarda.. HMP: Witaj Bobby, bardzo podoba mi się wasz debiutancki album "Procession", muszę przyznać, że dawno nie słyszałem tak udanego debiutu… Bobby Girard: Dzięki, jesteśmy bardzo szczęśliwi, że "Procession" zyskuje uznanie, na jakie zasługuje. Założyliście zespół w roku 2006. Co działo się w kapeli od tego czasu, do dziś? Na samym początku poświęcaliśmy całą energię na komponowanie utworów i wykorzystaniu każdej okazji do grania koncertów. Zyskaliśmy mnóstwo doświadczenia, jako muzycy a także lokalną renomę, jako zespół. Nagrywaliśmy także kilka demówek, aż w końcu postanowiliśmy nagrać pełny album. Co oznacza nazwa zespołu. Dlaczego Mad Parish? Spośród wszystkich nazw, na jakie wpadliśmy, Mad Parish wydawał się najbardziej pasujący do gatunku muzycznego, jaki gramy. Nazwę usłyszałem w rozmowie mojego wujka, który naśmiewał się z szalonej ko-

w Kanadzie? Jak dotąd gramy tylko w Kanadzie, ale planujemy wkrótce ekspansję do Stanów. Kiedy w takim razie planujecie podbój Europy? Wkrótce, nic nie jest jeszcze zaplanowane, jesteśmy w trakcie zbierania funduszy i planowania trasy koncertowej na przyszły rok. Granie w Europie to nasze marzenie od samego początku i robimy wszystko by się spełniło. Przechodząc do "Procession", trzeba zauważyć duży wpływ muzyki metalowej z lat 80-tych a nawet wcześniejszego okresu muzycznego na Waszą muzykę. Mam rację? Tak, czerpiemy inspirację z wielu kapel, które tworzyły podwaliny pod muzykę rockową i metalową. Można powiedzieć, że dążymy do utrzymania ducha heavymetalu przy życiu. Nie chcieliśmy zabrzmieć całkowicie retro, ale zachować pewien fundament. Nasz pro-

Interesujący jest także numer tytułowy, w którego końcówce słychać odgłos dzwonów. Czy ten utwór ma jakieś specjalne znaczenie, przekaz? Na początku nie braliśmy pod uwagę tego utworu, jako tytułowego. Był to instrumentalny fragment napisany, by połączyć wykonywane na żywo utwory. W końcu postanowiliśmy nadać temu utworowi tytuł i wrzucić go na album. W końcu wszyscy zgodziliśmy się, że tytuł "Procession" będzie adekwatny do treści muzycznej. W studiu w nagraniu chórków wspomogli nas przyjaciele i na końcu dodaliśmy odgłos dzwonów, by połączyć wszystko w jedność. "Procession" kończy znakomity "Dawn Of The Unforgiven", utrzymany w duchu Black Sabbath. Lubicie tą kapelę? Jasne, jak można ich nie lubić. Black Sabbath są dziadkami doom-metalu. Można powiedzieć, że "Dawn Of The Unforgiven" jest naszym hołdem dla doom-metalu, oczywiście z wpływami Black Sabbath. Utwór opowiada o sytuacji, gdy księżyc zbliża się niebezpiecznie do ziemi, powoduje apokalipsę i zmywa rasę ludzką z powierzchni naszej planety. Macie w zespole trzy gitary, niczym Iron Maiden. Moim zdaniem wasz debiut w niczym nie ustępuje debiutowi słynnych Anglików. Myślisz, że jesteście w stanie osiągnąć taki sam sukces w przyszłości? O kurczę! Dzięki, to wielki komplement. W mniej niż 20 lat Maideni osiągnęli legendarny status, jednego z najlepszych metalowych zespołów w historii. Nadal są zresztą aktywni a baza ich fanów ciągle wzrasta. Oczywiście mamy nadzieję, że będziemy tworzyć muzykę przez wiele lat. Myślę, że żaden zespół, bez względu jak dobry, nie będzie miał szans w porównaniu z karierą Maiden. Kto wie, może jeśli nagramy album porównywalny z "Number Of The Beast", jeśli chodzi o poziom sprzedaży a Eddie pojawi się gościnnie na kilku naszych koncertach? Czym się zajmujecie, na co dzień? Spaniem, jedzeniem bacon-cheeseburgerów i całonocnym headbangingiem! Mam nadzieję, że na drugi album nie będziemy czekać zbyt długo? Jesteśmy już w trakcie pisania numerów na naszą drugą płytę i jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, chcemy wejść do studia i nagrać go w pierwszej połowie przyszłego roku. Bądźcie czujni! Jakieś inne plany na najbliższe kilka miesięcy? Limitowana edycja "Procession" na winylu będzie wydana w ciągu kilku miesięcy. Pracujemy także nad kolejnym teledyskiem, do utworu "Without Chains", który ukaże się także w ciągu kilku najbliższych miesięcy. Poza tym zimą mamy w planie głównie pisanie nowego materiału, promocję "Procession" a także planowanie trasy koncertowej na przyszły rok.

Foto: Mad Parish

biety, którą znał. Twierdziła ona, że należy do parafii z sąsiedniego miasteczka. Stąd nazwa. Z tego, co wiem, mieliście ostatnio okazję do supor towania Skid Row i Grim Reaper. Jak poszło? Zdecydowanie dwa najlepsze koncerty, jakie mieliśmy okazję zagrać, jak do tej pory. Energia była z nami podczas tych wieczorów. Grim Reaper to prawdziwi gentelmani. Steve Grimmett, to dopiero gość! Granie przed Skid Row w Corona Theater to był jeden z tych wieczorów, które będzie się pamiętało zawsze. Co można więcej powiedzieć, pakowanie sprzętu o 4 rano, jest znacznie przyjemniejsze po takim koncercie. Kanadyjska scena heavy-metalowa jest bardzo interesująca. Poznałem już kilka ciekawych kapel, jak Striker, Skull Fist, Midnight Malice. Jest ich więcej? Kapel jest naprawdę sporo, ale jest kilka, z którymi graliśmy koncerty i są zdecydowanie warte zainteresowania, jak choćby Metalian, The Great Sabatini, Cromlech, Loviatar, Mutank, Cauldron. Jak wygląda sytuacja z koncertami? Gracie ich dużo

36

MAD PARISH

ducent Jonathan Cummins był czarodziejem dźwięku w czasie pracy w studiu i upewniał nas w tym, że nasza muzyka mimo wpływów klasyki, brzmi współcześnie. Jakie kapele zainspirowały was do grania ciężkiej muzy? Led Zeppelin, Black Sabbath, Iron Maiden, Judas Priest, Deep Purple, Voivod, to nazwy kilku z nich. "Procession" to bardzo melodyjny album. Znakomite wrażenie robią refreny w takich utworach, jak "Red Daren", "Doppleganger", czy "Without Chains"… Dzięki, pisanie takich chwytliwych harmonii, refrenów sprawia nam dużą frajdę, szczególnie jeśli okazuje się, że trafiają w gusta słuchaczy. Z drugiej strony, kilka utworów na płycie prezentuje bardziej progresywną, rozbudowaną formę. Mam na myśli "To Build A Fire"i "Experience Hunter". To bar-dzo ciekawa kombinacja… Tak, trochę inspiracji czerpiemy także z muzyki progrockowej z lat 70-tych i słychać to w bardziej epickich fragmentach naszej płyty.

Opowiedz proszę o kręceniu teledysku do utworu "Stitch In Crime". Mam wrażenie, że bawiliście się znakomicie na planie? Mieliśmy mnóstwo zabawy podczas kręcenia video, tak jak mówisz. To był dzień czystego szaleństwa i wyszło to świetnie. Dostaliśmy mnóstwo pomocy, wsparcia od przyjaciół, szczególnie od twórczyni video Amy Torok. Pomysł, wizja to jej robota, my tylko wykonywaliśmy swoje zadania, od wymalowania się farbami, założenia kostiumów, po bieganie na wpół nago po polu z maskami, mieczami i dziewczynami. Do tego wszystkiego ognisko. Było świetnie! Co wiecie o Polsce? Znacie jakieś polskie kapele? Nie byliśmy jeszcze u was, ale bardzo byśmy chcieli. Słyszeliśmy dużo dobrego o Polsce, szczególnie o wiernych fanach metalu. Znamy Mech, Vader i Kat i ciągle dowiadujemy się czegoś nowego o waszej scenie muzycznej dzięki naszemu kumplowi. Vlad - jesteś niezastąpiony! Na koniec chciałbym poprosić cię o słowo do czytelników HMP… Hail Polsko! Pozdrowienia z Montreal Quebec! Pozostańcie w duchy heavy-metalu! Dzięki za rozmowę i do zobaczenia w Polsce… Dzięki w imieniu całego zespołu, może metalowi bogowie ześlą Parish do Polski w 2015 roku! Tomasz "Kazek" Kazimierczak


Odważnie i … na golasa Muzycy kanadyjskiego zespołu Midnight Malice, śmiało deklarują, że nie zamierzają oglądać się na chwilowe mody, trendy w muzyce, tylko grać to, na co im przyjdzie ochota. Na debiutanckim albumie "Proving Grounds" słyszymy mnóstwo klasycznego metalu o mocno old-schoolowym brzmieniu. Kolejny młody, zdolny, kanadyjski, metalowy band - jednym zdaniem Midnight Malice…

HMP: Witajcie Panowie, na początek chciałbym zapytać o początki Midnight Malice. Zespół istnieje już cztery lata… Caleb Beal: Tak, Malice oficjalnie działa około czterech lat. Hunter (Hunter Raymond, perkusista zespołu - przyp. red.) i ja przeprowadziliśmy się do Toronto z Calgary, jakieś dwa lata wcześniej. Obydwaj byliśmy zaangażowani w różne projekty, ale gdy w tym samym czasie udało nam się je zakończyć, postanowiliśmy założyć własny zespół, który jest teraz znany, jako Midnight Malice. Co oznacza nazwa zespołu? Caleb Beal: Chciałbym, żeby stała za tym jakaś pikantna historia, niestety był to tylko nasz pomysł z czasów, gdy byliśmy młodsi i uznaliśmy, że Midnight Malice brzmi nieźle. Wygląda na to, że jesteśmy świadkami tworzenia się Nowej Fali Kanadyjskiego Heavy-Metalu. Wasza scena metalowa, wydaje się być bardzo silna… Caleb Beal: Jesteśmy szczęściarzami, że jesteśmy częścią tak rozległej, silnej sceny. Jest mnóstwo utalentowanych kapel grających w różnych częściach kraju, i można być tylko zadowolonym, będąc w środku tego wszystkiego. Do tego zyskujemy zainteresowanie poza granicami Kanady!

Znakiem firmowym waszej płyty są szybkie tempa, oldschoolowy sound. Duży akcent jest położony także na melodię. Jakie kapele inspirują was? Hunter Raymond: Lista byłaby zbyt długa a każdy z nas ma swoje ulubione kapele. Jednak niektóre wspólne dla nas wszystkich inspiracje to Motorhead, W.A.S.P., Thin Lizzy, Deep Purple, The Rods, CCR, Bad Company. Duże wrażenie robią takie utwory, jak "Flying Low", czy "Lady Killer", w których można usłyszeć nieco hard-rocka… Hunter Raymond: Tak, lubimy różne style muzyczne i myślę, że w niektórych utworach to słychać. Caleb Beal: Zawsze komponowaliśmy i graliśmy wszystko naturalnie, nasze inspiracje są dość rozległe i wychodzi to także w naszej muzyce. Odejściem od schematu prostej rockowej piosenki, jest "Blinder", gdzie zmieniacie tempa. Jesteście zainteresowani bardziej złożonym graniem w przyszłości? Hunter Raymond: Tak, zdecydowanie jesteśmy za tym. Zawsze staramy się by nie popaść w schemat, by każdy utwór był unikalny, ciągle uczymy się, jako mu-

albo Judas Priest są najwięksi. Ale jestem pewien, że każdy ma swoją własną opinię w tym temacie. Co wiecie o Polsce? Hunter Raymond: Szczerze… niewiele. Trochę rzeczy z historii, które poznałem w szkole, ale jestem zdecydowanie gotowy na przyjazd do Polski i nadrobienie zaległości! Powiedzcie coś o waszych planach na najbliższe kilka miesięcy… Hunter Raymond: Aktualnie pracujemy nad naszą kolejną płytą, mamy nadzieję, że ukaże się z początkiem 2015 roku. Caleb Beal: Tak, głównie komponowanie i organizacja koncertów na przyszły rok. Co robicie, gdy macie dość muzyki. Są takie chwile? Hunter Raymond: Ciągle mamy jej za mało!!! Panowie, opowiedzcie proszę zabawną historię z życia młodego zespołu metalowego… Caleb Beal: Jest ich mnóstwo. Pewnego razu, nasz road - manager Kevin Panko zostawił mnie i Huntera w Montrealu, po koncercie. Zostaliśmy tam nieźle balangując przez kilka dni, aż w końcu wróciliśmy pociągiem do domu. Hunter Raymond: Mamy miliony takich historii. Jedna z ostatnich z Japonii. Powiem tylko tyle, że gonitwy na golasa po hotelu, były na porządku dziennym (śmiech). Czy moglibyście polecić wasz nowy album, czytel nikom HMP? Caleb Beal: "Proving Grounds", to szybkie tempa,

Foto: Midnighty Malice

Gracie dużo koncertów? Z tego, co wiem, mieliście okazję suportować Satan ostatnio… Caleb Beal: Na tym etapie gramy głównie lokalne koncerty w okolicach Ontario i Quebec. Zeszłego lata zagraliśmy koncerty w całej Kanadzie a w ostatnim miesiącu w Japonii. Niesamowitym doświadczeniem, było zagranie koncertu z Satan, to prawdziwa legenda a dla nas wielki honor, by dzielić scenę z nimi! Hunter Raymond: Tak, koncert z Satan był dobry, mieliśmy także szczęście zagrać z nimi w Japonii na Japanese Assault Fest, dzięki pomocy Spiritual Beast Records. Kilka miesięcy wcześniej graliśmy z Grim Reaper w Montrealu. Wygląda na to, że stają się coraz mocniejsi. Nie mamy, więc powodów do narzekań. Jak sądzicie, kiedy zobaczymy Midnight Malice w Europie? Caleb Beal: Tak szybko jak uda nam się wydać kolejny album, pracujemy nad nim, starając się zorganizować potrzebne fundusze, mamy nadzieję, że ukaże się w pierwszych miesiącach przyszłego roku. Bardzo chcemy przyjechać do Europy! Opowiedzcie trochę o pracy nad Waszym debiutem, zatytułowanym "Proving Grounds"… Caleb Beal: Początkowo weszliśmy do studia z zamiarem nagrania albumu "Lady Killers". Podczas pracy nad płytą i nagrywania "Proving Grounds", utwór ten wydał nam się na tyle świetny, że zdecydowaliśmy się na zmianę. Album robi bardzo dobre wrażenie, jeśli chodzi o kompozycję. Kto komponuje w Midnight Malice? Caleb Beal: Mnóstwo muzyki z tego albumu zostało napisanych w ciągu wielu wcześniejszych lat, część nawet sięga głęboko w czasy mojego dzieciństwa. Większość podstaw napisałem ja, potem jednak utwory ewoluowały w czasie pracy nad nimi. Hunter Raymond: Caleb jest głównym pomysłodawcą riffów. Zastrzykiem świeżości jest nasz nowy basista Tom Gervais. Bardzo nam pomógł, jeśli chodzi o kompozycje na nowym albumie. Jego talent pomógł nam także w pełni rozwinąć nasz potencjał, jako muzyków, kompozytorów. Caleb napisał riffy na płytę a potem pracowaliśmy nad nimi, dopóki nie powstała płyta.

zycy i stawiamy na śmiały przekaz. Mamy w sobie tą surowość i nastawienie, by grać odważnie.

pełen energii album, zawierający pełen wachlarz różnych stylów i klasycznego old-scholowego metalu.

Kilka riffów gitarowych na "Proving Grounds" przypomina mi wczesny Accept. Lubicie ten zespół? Caleb Beal: Odkryłem Accept wcześnie i nadal ich lubię. Nie mam wątpliwości, że ich brzmienie, muzyka wpłynęła na mnie i moje granie. Nigdy nie zaliczałem ich jednak do największych inspiracji, chociaż nigdy nie wiadomo do końca, w jaki sposób pewne rzeczy wpływają na to, jak postępujesz.

Jaki był najlepszy metalowy koncert, jaki widzieliś cie, jako fani, jak dotąd? Hunter Raymond: Iron Maiden w Calgary. Caleb, ja i dwóch kumpli spotkaliśmy przed wejściem konika. Próbował naciągnąć nas na kupę forsy, nawet nasze zegarki, ostatecznie przekonaliśmy go by sprzedał nam cztery bilety po 20 dolców i pomaszerowaliśmy dumnie na koncert.

Czy moglibyście polecić naszym czytelnikom, młode, interesujące, kanadyjskie zespoły metalowe? Caleb Beal: Gramy od czasu do czasu z zespołem Metallian w Ottawie lub Montrealu. To mój ulubiony kanadyjski zespół na tą chwilę. Rozwalają scenę, solidne gitary i wokal na miarę Halforda. Zdecydowanie warto sprawdzić tą kapelę.

Na koniec, tradycyjnie, słówko dla polskich fanów zespołu… Hunter Raymond: Pozostańcie prawdziwi, walczcie twardo, pieprzcie porządnie i słuchajcie metalu! Caleb Beal: Dzięki za wsparcie, doceniamy to, mamy nadzieję spotkać się wkrótce w Polsce!

Jaki jest, waszym zdaniem największy, najważniejszy metalowy zespół wszechczasów? Hunter Raymond: Powiedziałbym, że Black Sabbath

Dzięki za rozmowę… Tomasz "Kazek" Kazimierczak

MIDNIGHT MALICE

37


torhead (śmiech). Cóż, zawsze miło jest dowiedzieć się co inny człowiek słyszy, jak odbiera i co sobie wyobraża. Jeśli uważasz, że ma w sobie coś z Black Sabbath, to jest nam bardzo miło. Naprawdę.

Na scenie dajemy z siebie wszystko! Grają razem piąty rok i nie zwalniają tempa, bo w cztery lata nagrali aż trzy albumy. W dodatku każdy z nich trzyma poziom, a najnowszy "Bear The Cross" to kawał solidnego, melodyjnego heavy metalu, zakorzenionego w latach 80-tych. O dotychczasowych dokonaniach SoulHealer i planach grupy rozmawiamy z liderem i gitarzystą Finów: HMP: Nie minęło więcej niż półtora roku od wyda nia "Chasing The Storm" i atakujecie kolejnym albumem "Bear The Cross". To podpisanie kontraktu z Pure Legend Records wyzwoliło w was taką twórczą aktywność, czy też zawsze macie tyle pomysłów, że nowe utwory sypią się niczym z przysłowiowego rękawa? Teemu Kuosmanen: Wydaję mi się, że zawsze byliśmy dość kreatywni i pomysły same do nas przychodzą, więc nie wiem czy trzeba było czekać. Zapytaliśmy Pure Legend czy wydaliby nowy album i dali nam zielone światło. I tak jesteśmy z powrotem, a "Bear The Cross" ujrzał światło dzienne. Jak wobec tego wygląda selekcja materiału na etapie wybierania utworów na płytę? Macie zespołową burzę mózgów, czy też wszyscy głosujecie na najlepsze

żymy do tych, którzy odpowiadają na takie pytania. Musisz posłuchać każdego naszego albumu i samemu wyrobić sobie opinię o nas. Dlatego też na tej płycie przeważają szybkie, dynamiczne kompozycje? Myślę, że materiał na "Bear The Cross" jest dość zróżnicowany, ale wciąż możesz rozpoznać, że to Soul Healer. Są tu szybkie numery, utrzymane w średnich tempach i kilka ciężkich. W każdym z nich jednak możesz usłyszeć brzmienie SoulHealer. Mnóstwo melodii, mocnych gitar i chwytliwych refrenów. Z tego właśnie składa się SoulHealer. Od razu wiedzieliście, że "Unleash The Beast" sprawdzi się doskonale w roli openera? To chyba oczywiste, że to on musiał być otwieraczem. Mocny, nośny riff i średnio tempo. Idealny kawałek,

Nie jesteście jednak niewolnikami schematów, bo na "Bear The Cross" nie ma typowej dla tradycyjnego metalu ballady - uznaliście, że taka kompozycja nie pasowałaby do tego materiału, czy też po prostu tym razem nie było natchnienia akurat w tym kierunku? Na naszym wcześniejszym albumie "Chasing The Dream" był utwór "The Deception" i wyszło na to, że to był to największy przebój tej płyty. Był ostatnim, który wybraliśmy i mało brakowało żeby został odrzucony. To, jaki numer zostanie największym hitem zawsze leży po stronie losu i jego rozporządzeniach. Tym razem nie napisaliśmy żadnej ballady i całość brzmi bardziej drapieżnie i ciężej. Za to łatwość do wymyślania zapadających w pamięć riffów oraz chwytliwych solówek, często nawet dwóch w jednym utworze, jest kolejną charakterystyczną cechą SoulHealer? Gitarowe riffy, solówki i refreny są czynnikami tworzącymi zespół, jak już zaznaczyłem wcześniej. Nie ma dla nas innej drogi tworzenia muzyki. Lubicie też dobre melodie, świadomie nawiązując do czasów, kiedy ostre, dynamiczne metalowe numery potrafiły być też zarazem chwytliwe, wręcz przebo jowe? Jest może jedna droga do tworzenia numerów więc moim zdaniem nie ma problemu, by zawierać w jednym kawałku wiele różnych elementów. Sądzę, że zawsze tak robiliśmy z SoulHealer i jest to spora część naszej duszy. Różne gatunki metalu w Norwegii, Szwecji i Finlandii są całkiem popularne, metalowe kapele często podbijają listy przebojów - przypuszczam, że nie mielibyście nic przeciwko temu, gdyby taki sukces stał się też waszym udziałem? Oczywiście byłoby lepiej, gdybyśmy odnieśli jeszcze większy sukces i sprzedawali płyty, grali na dużych festiwalach, ale nie masz na to wpływu. To przychodzi albo nie. Jedyną rzeczą jaką możemy robić to nasza praca i wykonywanie jej najlepiej jak potrafimy. Istnieje milion innych kapel, które chcą dokładnie tego samego. Ale to nie jest najważniejsze. Ale wasz występ w konkursie Eurowizji to byłaby już chyba zdecydowana przesada? (śmiech) Eurowizja? Chyba po moim trupie! Jesteście już w jakimś stopniu rozpoznawalni w Finlandii, czy też wszystko jeszcze przed wami i mozol nie przebijacie się coraz wyżej? Gramy po całej Finlandii i powoli nasza nazwa staje się rozpoznawalna. Zwłaszcza gdy mówimy o heavy metalu. Jednak wciąż jest wiele do zrobienia.

Foto: Pure Steel

waszym zdaniem utwory i tak wyłania się ta dziesiątka, którą nagrywacie? Nigdy nie piszemy setki kawałków i nie wybieramy z nich dziesięciu, które znajdą się na albumie. Nie tak sprawy się mają. Piszemy dziesięć kawałków i z nich wyciągamy to, co najlepsze, a następnie po prostu je nagrywamy. Obecnie nie mamy niczego nowego zostawionego na przyszłość, kiedy przyjdzie odpowiedni czas to wtedy zabierzemy się za pisanie nowych numerów. Ale nie będzie to trwało tak długo jak ostatnio! (śmiech) Stopniowe nabieranie doświadczenia sprawia, że pracuje się wam łatwiej nad każdą kolejną płytą? Oczywiście, że uczymy się przy każdym albumie, każdy następny przychodzi łatwiej niż ten wcześniejszy. Generalnie nie jest łatwo, zawsze musisz pracować na pełnych obrotach. Jesteście też szczęściarzami o tyle, że w waszym przypadku owa rutyna nie zabija spontaniczności, bo "Bear The Cross" to nie tylko materiał ciekawy muzycznie, ale też spora dawka energii? Miło nam słyszeć, że tak uważasz. Cóż, nie myliśmy za dużo nad tym co piszemy. Po prostu gramy i staramy się przekazać to, co najlepsze. Sądzę, że możesz to usłyszeć na każdym albumie. Nasza muzyka dojrzewa na każdym z nich. Czy to słuszny kierunek? Nie nale-

38

SOULHEALER

by otworzyć płytę. Ale teledysk nakręciliście do "The Journey Goes On", tak więc potwierdza się tu stare porzekadło, że od przybytku głowa nie boli, no i przypominacie przy okazji, że kiedyś płyty zawierały 2-3, a czasem nawet więcej singlowych utworów? Rozważaliśmy zrobienie kolejnego klipu. Może nawet dwóch. Problem tkwi w tym, że mamy zbyt wiele mocnych kawałków, które nadałaby się na klip i ciężko nam wybrać. To jest poważny problem, czyż nie? (śmiech) Możesz nawet powiedzieć, że to bardzo pozytywny problem. Sporo tu odniesień do lat 80., zarówno do NWOB HM, jak i niemieckich zespołów jak Accept czy wczesny Helloween - dokonania grup z tamtego okresu są zapewne dla was ideałem, do którego stop niowo i z coraz lepszymi efektami, dążycie? Nasze wpływy sięgają po lata 80-te i mamy je zapisane w naszym DNA. Nie próbujemy nikogo kopiować, żadnej z tych wspaniałych kapel z przeszłości, ale nie ma innej drogi dla nas i naszej muzyki. Nasze korzenie pochodzą z lat 80-tych i muzyka też jest na nich oparta. Ale lubicie też chyba starego, dobrego hard rocka, bo motoryka "Revealed" kojarzy mi się bez dwóch zdań z Black Sabbath? W moim odczuciu "Revealed" brzmi bardziej jak Mo-

Koncerty są chyba dobrym sposobem, by dotrzeć do jak największej liczby słuchaczy ze swoją muzyką? Tak. Obecnie takie małe zespoły jak nasz nie sprzedają zbyt wielu płyt, więc nazwa musi się zapisać w pamięci słuchaczy na koncertach. Z tego samego powodu robimy to właśnie w taki sposób. Kochamy grać na żywo, na scenie dajemy z siebie wszystko. Sporo koncertujecie w ojczyźnie, a co z resztą Europy? Kolejnym rynkiem, na którym zapewne będziecie się koncentrować, będą Niemcy - nie tylko ze wzglę du na waszego wydawcę, ale też ogromnej popu larności tradycyjnego heavy metalu w tym kraju? Oczywiście, że chcemy grać wszędzie, nie tylko w Finlandii. Pracujemy ciężko nad każdym koncertem, również tymi zagranicznymi. Zobaczymy co się wydarzy. Na pewno kiedyś się zobaczymy! Jak na zespół istniejący od pięciu lat odnieśliście już spory sukces, bo już wydanie trzech udanych płyt w tak krótkim czasie niewątpliwie nim jest. Ale macie pewnie na tym etapie kariery kolejne plany i marzenia? Jak powiedziałem wcześniej, sprawy wydarzą się kiedy się wydarzą. Oczywiście, że mamy plany i marzymy o nich, ale jeśli kiedykolwiek staną się rzeczywistością, to ich rezultaty zobaczymy w przyszłości. Życzymy wam więc ich spełnienia i dziękujemy za rozmowę! Dziękuję! Cała przyjemność po naszej stronie. Mam nadzieję, że podobało się wam, zapraszam na naszego facebooka, oficjalną stronę lub kanał youtube. Sprawdźcie nas! Nie będziecie zawiedzeni! Nie grzeszcie więcej swoją niewiedzą! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Anna Kozłowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak


Agresywnie i ze świeżością Chociaż twierdzi, że Rob Halford to wokalista, którego zastąpić się nie da, myślę, że właśnie on, Csaba Zvekan, znany chociażby z takich grup jak Exorcism czy Killing Machine, to jeden z nielicznych metalowych wokalistów, któremu to zadanie mogłoby się udać. Zostawmy jednak Halforda w spokoju a skupmy się na nowym zespole Csaby. Metal Machine to potężnie brzmiący, nowoczesny heavy metal, który zadowoli z pewnością fanów klasycznych odmian metalu. No i ten głos… HMP: Witaj Csaba, dlaczego zdecydowałeś się powołać do życia band Metal Machine? Csaba Zvekan: Płyta Metal Machine - "Free Nation" została oryginalnie nagrana na przełomie grudnia 2009 i stycznia 2010 roku z moimi wokalami i Peterem Scheithauerem nagrywającym gitary, bas i perkusję. Była to bezpośrednia i raczej prosta produkcja, trudno byłoby zainteresować tym wytwórnię, mimo to mieliśmy okazję, by zagrać ten materiał na żywo. Dlatego podczas ostatnich rozmów z Peterem zdecydowaliśmy nagrać tą płytę ponownie i nadać jej odpowiednie brzmienie. Nie chciałem oczywiście używać nazwy Killing Machine, więc zmieniłem ją na Metal Machine. Czy Metal Machine to prawdziwy zespół, czy rodzaj studyjnego projektu? Zdecydowanie jest to składający się z pięciu części zespół. Pomysłem na Metal Machine, była praca z różnymi muzykami metalowymi. To może sprawić, że muzyka będzie ciekawsza i pozwoli większej liczbie muzyków wziąć w tym udział. Chcemy także występować na żywo. Drugi album Metal Machine jest już w trakcie przygotowań i mogę zdradzić, że w jego przygotowanie jest zaangażowanych trzech gitarzystów. Co do koncertów, dopóki ich nie zagramy, nie jestem w stanie powiedzieć, jaki będzie skład zespołu. To coś w rodzaju niespodzianki. To sprawia, że nagrywanie i granie koncertów będzie łatwiejsze, gdyż muzycy, którzy akurat będą mieli czas i chęci, dołączą do nas. Jak dotąd reakcja na płytę wydaje się być bardzo dobra? Dzięki! Tak, fani wydają się być podekscytowani płytą i ideą zespołu. Oczywiście zawsze będą ludzie, którym się to nie spodoba, ale generalny odbiór jest bardzo ok. Czy macie już jakieś plany koncertowe? Tak, granie koncertów jest bardzo ważne i rozglądamy się właśnie za agencją koncertową i mamy nadzieję, że zaraz po wydaniu drugiego albumu Metal Machine, na wiosnę 2015, ruszymy w trasę. Oczywiście z wielką chęcią zagramy na letnich festiwalach, jeśli tylko będzie okazja. Mieliśmy świetną zabawę grając na Wacken, Graspop czy Foire Aux Vins i prezentując "Free Nation". Z chęcią zrobimy to ponownie. Muzyka na albumie "Free Nation" brzmi bardzo świeżo, agresywnie. Odnoszę wrażenie, że chcieliście odświeżyć formułę heavy metalu… Wiesz, ja pochodzę z czasów, gdy był jeden gatunek heavy metal. Jestem trochę zdziwiony, gdy ludzie dzisiaj mówią mi - hej, to power metal, a to doom metal, a tamto to death metal (śmiech). Dawniej był jeden gatunek, zwany heavy metalem i to właśnie grałem przez ostatnie 25 lat. No, może jeszcze trochę hard rocka. Z Exorcism szło to bardziej w kierunku doom metalu, z Raven Lord, może trochę w power metal. Szczerze mówiąc, nie przywiązywałem wagi do gatunków, nazw. Nagrywałem zwyczajnie to, co czułem za właściwe i co pasowało do mnie najlepiej. W przypadku Metal Machine, to prawdopodobnie dobry, stary i szczery heavy metal. Coś w rodzaju gotowania, jakie pamiętasz zawsze z kuchni rodziców (śmiech). Wasza muzyka jest porównywana często do Judas Priest, pewnie dlatego, że twój wokal jest zdecydowanie w stylu Roba Halforda. Lubisz Judas Priest? Kocham Judas Priest, Dio, Rainbow, Black Sabbath, Deep Purple, Malmsteena. Jestem fanem klasycznego rocka. Jeśli muzyka jest bardziej w stylu heavy, Priest, wtedy automatycznie śpiewam w stylu Halforda, Gillana czy Glena Hughesa. Jeśli muzyka jest bardziej mroczna, wtedy zbliżam się bardziej do bluesowego feelingu Ronniego Jamesa Dio lub Tony'ego Martina. Lawiruję między tymi dwoma stylami, to moje największe fascynacje.

Jakie jest twoje osobiste zdanie na temat kapeli Fight i solowych płyt Halforda? Fight to świetna kapela i Rob z pewnością powinien nagrać więcej muzyki pod tym szyldem. Zarówno ich płyta "War Of Words", jak i "Ressurection" Halforda, to świetne albumy, jedne z moich ulubionych. Csaba, opowiedz naszym czytelnikom, jak powstawał album? Wszystko odbywało się z moim udziałem, dla przykładu gitarzysta przyniósł riff gitarowy wraz ze strukturą utworu, potem muszę zdecydować, czy numer mi pasuje, czy nie wymaga zmian, skrócenia pewnych części. Kompozycja zostaje opracowana na nowo, niektóre elementy zostają zmienione, zmodyfikowane bym w końcu mógł przygotować do nich partie wokalne. Trzeba odpowiednio znaleźć w niej miejsce na wokal, krzyk. Napisać interesujący tekst, linie melodyczną. Wszystko to razem w końcu nadaje się do mixu i masteringu. Przy pierwszym nagraniu albumu, nie mieliśmy możliwości wyprodukowania tego w należny sposób, jednak tym razem produkcja jest świetna i płyta brzmi zdecydowanie lepiej, niż za pierwszym razem. Utwory, takie jak "Nailed To The Cross", "Detox" brzmią bardzo nowocześnie, choć to nadal klasyczny heavy metal… Zdecydowanie tak! Główny zamysł był taki, by klasyczny heavy metal podać w nowoczesnej, świeżej formule. Z drugiej strony w numerze "World Of Temptation" słychać sporo klasycznego hard rocka, jakby z okolic dawnego Skid Row… O tak! Chcieliśmy sprawić, by płyta była interesująca, także przez dodanie składników, które sami lubimy. Hard rock jest jednym z nich. Interesujący jest także utwór "Black Sun", rodzaj metalowej ballady… Ballady metalowe są często krytykowane. Ludzie albo je kochają, albo nienawidzą. Chcieliśmy nagrać coś w rodzaju wolnej, epickiej i potężnej kompozycji. Twój głos robi piorunujące wrażenie. Jak dbasz o niego? Robię to przez długie lata i coraz lepiej wiem, jak dbać o głos, by go nie stracić. Gdy podczas nagrywania istnieje ryzyko przeziębienia, przerywam pracę i kończymy dopiero wtedy, gdy czuje się dobrze. Oczywiście to działa, gdy masz swoje własne studio nagraniowe. Total Master Sound Studios, które jest położone w słonecznej Hiszpanii, nagrywa także inne zespoły. Jeśli chcecie więcej szczegółów wejdźcie na stronę www.totalmastersound.com. Wszystko inne, jeśli chodzi o głos to ćwiczenia i doświadczenie. Csaba urodziłeś się w Serbii, lecz gdy miałeś cztery lata twoja rodzina przeprowadziła się do Szwajcarii. Który kraj jest domem dla ciebie? Tak urodziłem się w Jugosławii, dzisiejszej Serbii i jako mniejszość węgierska przeprowadziliśmy się do Szwajcarii. Otrzymałem obywatelstwo szwajcarskie. Gdy

Czy to prawda, że gdy miałeś 7 lat występowałeś już przed prawdziwą publicznością? Moi rodzice byli także muzykami, więc wysłali mnie do Akademii Muzycznej w Bazylei, gdzie uczyłem się grać na skrzypcach. Piękny instrument. W okolicach Świąt Bożego Narodzenia nadszedł czas na pierwszy koncert. W Akademii uważano bowiem, że nauka grania na instrumencie wymaga także grania przed publicznością. Pamiętam, że byłem nieźle przestraszony i miałem ochotę uciec. Jednak wszystko poszło dobrze i mieliśmy aplauz publiczności. To był mój pierwszy występ na żywo. Jestem ciekawy czy nie miałeś ochoty zastąpić Roba Halforda, gdy opuścił on Judas Priest, czy było to wówczas za wcześnie dla ciebie? Rob Halford nie może być zastąpiony przez nikogo, jednak oczywiście mógłbym śpiewać z Judas Priest w każdym momencie, bez problemu. Kiedy Halford opuścił Priest byłem pod wrażeniem albumów, które nagrywał. Potem, gdy ponownie wrócił, nadal kupowałem jego płyty. Halford to znakomity wokalista i źródło inspiracji dla twórców heavy metalu. W 2010 roku z zespołem Killing Machine zagraliście koncerty z AC/DC przed wielką publicznością. Jak wspominasz tamte wydarzenia? Black Ice Tour z AC/DC, to było coś fantastycznego. Grałem już trochę dużych koncertów w przeszłości, ale występy z AC/DC przebiły wszystko. To były wyprzedane koncerty na stadionach mieszczących od 50-80 tysięcy ludzi. To był wielki honor móc występować z Angusem i Malcolmem Young. Niezapomniane doświadczenie. Co słychać w twoich pozostałych zespołach? W porządku, oto mój plan na 2015 rok. Najważniejsze to skończyć drugi album Metal Machine. Zostało nagranie wokali do około pięciu utworów i materiał pójdzie do masteringu. Następnie drugi album Exorcism. W planie jest także amerykański projekt ze znanymi muzykami. Ma się to nazywać Tower Of Babel. Coś w klimacie wczesnego Deep Purple/Malmsteen czy Rainbow. To także plan na 2015 rok. Mam także nadzieję na koncerty z Exorcism i Metal Machine, także na letnich festiwalach. Trzech największych metalowych wokalistów, twoim zdaniem… Ronnie James Dio, Rob Halford, Brian Johnson. Dziękuję serdecznie za wywiad w imieniu czytel ników HMP… Dzięki za wywiad i za zainteresowanie zespołem! Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Foto: Metal Machine

"Free Nation" przywołuje mi na myśl inny band Roba Halforda a mianowicie Fight. Mamy tu podobny poziom energii, agresji… Miłe porównanie. Sporo metalu uznawanego, jako underground oscyluje w podobnym klimacie. Z podob-

nym agresywnym klimatem. Także kapele jak Accept, Alice In Chains, U.D.O., MSG, Black Sabbath grają podobnie. Każdy rodzaj muzyki, który jest dobry, znaczący, powstał zapewne w swobodnej atmosferze.

miałem około 20 lat przeniosłem się do Los Angeles i pracowałem w Hollywood w różnych studiach nagraniowych, jako inżynier i realizator dźwięku. Potem na krótko wróciłem do Europy, by potem przenieść się do Perth w Australii. W roku 2003 mój żywot nomada się skończył i od tego czasu mogę powiedzieć, że Hiszpania jest moim domem. Już ponad 11 lat. Mieszkam na Wyspach Balearskich i mam tu wszystko, bym mógł nazwać to miejsce swoim domem. Myślę, że dom jest tam, gdzie czujesz się dobrze, niekoniecznie tam, gdzie się urodziłeś, czy wychowałeś. To raczej sprawa serca. Ludzie lubią odkrywać świat, podróżować, aż w końcu znajdują miejsce by osiąść.

METAL MACHINE

39


Maszyna nie może stanąć w miejscu, tylko dlatego, że nawala skrzynia biegów Heavy metal ma się ostatnio naprawdę nieźle. Pojawia się co raz więcej młodych bandów, które raczą nas więcej niż porządnymi krążkami. Co najważniejsze, u wielu z nich można zauważyć bardzo wyraźne tendencje zwyżkowe. Podobnie rzecz ma się z pochodzącym z półwyspu iberyjskiego Wild. Ich ostatni album zatytułowany "En Tierra Hostil" to z pewnością najlepsza rzecz jaką nagrali i wynosi tych Hiszpanów do, może jeszcze nie ekstraklasy, ale z pewnością zdecydowanie wyższej ligi. Dobrze brzmiący, energiczny i odegrany z wyczuwalną pasją power/heavy metal, czerpiący z wielu różnych źródeł na pewno nie zawiedzie fanów takiego grania. Zespół też jest zadowolony i pełen werwy do działania, więc jest szansa, że jeszcze o nich nie raz usłyszymy. HMP: W i tam. Na początek muszę zadać kilka pewnie nudnych pytań na temat waszych początków (śmiech). W 2002 roku powstał zespół Majesty Night. Czy nagraliście coś pod tą nazwą? Czemu ją zmieniliście? Javier Pastor: Majesty Night było jedną z pierwszych nazw jakie używałem. To było na samym początku jako określenie innego projektu, dla innych ludzi. Nazywał się tak tylko przez kilka miesięcy i nic godnego uwagi nie zostało wówczas zarejestrowane. Już jako Wild wydaliście EPkę "We Are Wild", które jak na was jest ewenementem, ponieważ posiada angielskie teksty. Czemu później zdecydowaliście się na ojczysty język?

o d siebie te wer sje, ponieważ ta późniejsza jest zdecydowanie najbardziej rozbudowanym i wielowątkowym numerem na płycie? Javier Pastor: Obie wersje to właściwie ten sam utwór, wyjątkiem jest to, że jest dłuższy o minutę w środkowej części, którą dopisałem, by poprawić nieco surowizny z oryginału. Naturalnie, późniejsza z "La Nueva Orden" jest poważniejszym nagraniem ze wspaniałymi nawiązaniami. Później między "Juicio Final", a kolejnym demo "Heavy Metal" nastąpiły aż trzy lata przerwy. Czym to było spowodowane? Javier Pastor: Zespół odrodził się z nową krwią, tylko ja zostałem z oryginalnego składu. Nadeszły zmiany i

ku miejscach. Jak dzisiaj podchodzicie do tego materiału? Jesteście z niego dumni? Co byście w nim chcieli poprawić? Javier Pastor: Osobiście jestem dumny z każdego małego kroku w naszej historii. Oczywiście mógłbym poprawić wiele błędów z wcześniejszych wydawnictw. W każdym razie, ten materiał należy do przeszłości, a zrobiliśmy go najlepiej jak tylko mogliśmy wówczas sobie pozwolić. Z waszej muzyki zawartej na tym krążku najwięcej można wyczuć inspiracji NWOBHM. Zgadzacie się z taką opinią? Javier Pastor: NWOBHM, niemiecki metal, amerykański metal, klasyczny metal… jestem pewien, że znajdziesz u nas elementy z różnych stylistyk. Nie mogę powiedzieć, że jedno nie wyklucza drugiego. Yoryo: Wiele inspiracji reprezentuje wielu ludzi. I to one kumulują sie na finalny kształt brzmienia Wild. Kompendium każdego wpływu. Być może dlatego znajdujesz tyle różnorodnych odniesień. W 2013 pojawiły się dwa wasze wydawnictwa. Zacznijmy od "La Noche del Pecado". Czyżbyście chcieli przypomnieć się fanom, czy też może była to zapowiedź drugiego albumu? Javier Gordillo: EPka "La Noche del Pecado" zapowiadała lub dawała smak tego, co miało znaleźć się na płycie. Jednakże, chcieliśmy dać też poczucie czegoś wyjątkowego i dołączyliśmy kilka numerów, które nigdy nie znalazły się na pełnometrażowym materiale. Na płytce nagraliście cover Grim Reaper "See You in Hell". Skąd taki wybór? Javier Gordillo: Coverowaliśmy "See You In Hell" Grim Reaper już od jakiegoś czasu. Fanom nasza wersja podobała się, więc daliśmy jej trochę naszego stylu. W dodatku, mogliśmy liczyć na Dana Cleary ze Striker - to była nieukrywana przyjemność - który nagrał kilka szalonych, niesamowitych partii wokalnych. Yoryo: Ja z kolei dodam, że granie tego numeru na żywo jest, jak konkretne uderzenie prosto w twarz. Ludzie go lubią, więc i my go lubimy.

Foto: Wild

Javier Pastor: "We Are Wild" było domowym demem z kilkoma pomysłami i paroma coverami. Nadaliśmy mu taki tytuł, bo pasowało nam to jak brzmiał, ale nie był właściwym zaproszeniem do naszej twórczości.

musieliśmy zacząć od nowa i zbudować wszystko od podstaw. Szczerze mówiąc, każde nagranie aż do "Heavy Metal" było tak naprawdę projektem jednego człowieka.

Na wspomnianej EPce znalazło się kilka coverów w tym numery Edguy czy Avantasii. Byliście aż takimi fanami zespołów Sammetta? Oba średnio pasują do dzisiejszego oblicza Wild, ale czy wtedy lubiliście takie bardziej softowe podejście do heavy metalu? Javier Pastor: Tak, naturalnie nadal lubię projekty Sammeta. To były moje pierwsze covery (włączając do tego grona także jeden z repertuaru Iced Earth) i tamto zaplecze wywarło oczywiście wpływ na to jak piszę i robię muzykę. Lżej czy ciężej niż w chwili obecnej? Myślę, że jedno i drugie: spektrum jest teraz znacznie szersze niż kiedykolwiek.

Tak na poważniej zaistnieliście w podziemiu i w świadomości fanów chyba dopiero po wydaniu kole jnej EPpki "Calles de Fuego", do której okładkę, podobnie jak do pełnowymiarowego debiutu namalował słynny Ed Repka. Wszystko zaczęło wyglądać dużo bardziej profesjonalnie. Javier Pastor: Zgadzam się, wierzymy w nasze utwory i wkładamy w nie całe pieniądze, żeby wyglądało to tak dobrze, jak brzmi.

W 2014 roku wyszedł wasz drugi album "El Tierra Hostil" i muszę przyznać, że praktycznie w każdym aspekcie udało wam się przebić debiut. Też tak uważacie? W których szczegółach zaszły największe zmiany? Javier Gordillo: Proces jego tworzenia nie zmienił się aż tak bardzo. Jednakże, pracowaliśmy nad nim jeszcze mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Tak czy inaczej, jak zauważyłeś, jesteśmy bardziej wiarygodni na "En Tierra Hostil" i jest to jak na razie nasze najlepsze i najmocniejsze wydawnictwo. Jesteśmy dumni z każdego numeru, który się na nim znalazł.

W 2011 wreszcie pojawił się wasz debiutancki album "La Nueva Orden". Jaki był odzew sceny na ten materiał? Javier Pastor: Pierwszy album otworzył nam kilka drzwi. Miał dobry odbiór pośród ludzi czy w mediach i z całą pewnością pozwolił się pokazać na żywo w kil-

Jak długo zajęło wam napisanie tego materiału? W jaki sposób tworzycie swoje numery? Javier Gordillo: To było kilka miesięcy ciężkiej pracy ponieważ przelaliśmy w tę płytę całą naszą energię. Zadbaliśmy o każdy najmniejszy szczegół. Szczerze mówiąc, sądzę, że to wszystko było warte końcowego

Rok później wydaliście demo "Juicio Final", z którego tytułowy numer ukazał się później na waszym pełnowymiarowym debiucie. Jestem ciekaw jak różnią się

40

Chciałbym się was jeszcze zapytać o split z meksykańskim Steel Sentinel. Skąd pomysł na takie wydawnictwo? Javier Gordillo: Meksykańska wytwórnia Sade Records oferowała nam możliwość zebrania naszego materiału razem z tymi od Steel Sentinel, a następnie wydania tego w Ameryce. Wierzyliśmy, że to świetna okazja by pokazać się za granicą, więc z wdzięcznością zaakceptowaliśmy tę ofertę.

WILD


Foto: Wild

rezultatu. Javier Pastor: Niektóre pomysły z przeszłości zostały na nim zawarte ponownie, ale większość z nich to zupełnie nowy materiał. Zazwyczaj zaczyna się od riffu, refrenu czy innej idei; rozwija się go aż do ostatecznego kształtu w salce prób, gdzie cały zespół szlifuje wszelkie szczegóły. Pierwszą zmianą, którą słychać na pierwszy rzut ucha jest brzmienie. Wreszcie brzmicie mocno, drapieżnie i naprawdę dynamicznie. Javier Gordillo: Taki był nasz zamiar. Pracowaliśmy na pełnym spięciu pośladów żeby udoskonalić nasze brzmienie. Mieliśmy też dobre porozumienie z naszym producentem Angelem Choco Munozem, który naprawdę dawał z siebie bardzo wiele. Javier Pastor: Postawiliśmy na produkcję jak za klasycznej złotej ery heavy metalu, ale jednocześnie chcieliśmy żeby nasze brzmienie było jak najbardziej współczesne. Jeśli chodzi o same utwory to obok klasycznych rozpędzonych heavy metalowych killerów jest kilka nowości. Pierwszą z nich jest hard rockowy "Las Marcas del Amor", który zdecydowanie wyróżnia się spośród pozostałych. Nie mieliście obaw czy wrzu cać go na krążek? Javier Pastor: Niezupełnie. Oczywiście, jesteśmy dumni z naszych hard rockowych korzeni. Ten kawałek mógłby się znaleźć w tym samym szeregu co nasze wcześniejsze wydawnictwa jak "Heridas" czy "El Fuego De Tu Piel". Javier Gordillo: Wild wypływa z wielu inspiracji i wpływów. Możemy przebierać w zróżnicowanych stylistykach i bawić się nimi. To nie jest nasza pierwsza hard rockowa kompozycja i wygląda na to, że fani lubią takie numery, więc mogę zapewnić, że będzie ich więcej! Yoryo: Obawa nie jest najlepszą formułą dla nadchodzącego wydawnictwa. Jeśli ktokolwiek jest dumny z tego co zrobił, to nie ma czego się bać. Osobiście uważam, że "Las Marcas del Amor" to najmocniejszy punkt tej płyty i musiał się na niej znaleźć, by ją uzupełnić. Natomiast wolniejszy i monumentalny utwór tytułowy jest moim zdaniem najlepszym na płycie. Myślę, że powinniście pisać więcej kawałków w tym stylu, bo doskonale wam wychodzą (śmiech). Javier Pastor: Miło mi to słyszeć! Bardzo kocham średnie tempa w utworach, gdzie rytm opada niczym młot. Prawdopodobnie usłyszysz od nas jeszcze wiele numerów w podobnym klimacie. Ogólnie mam wrażenia, że na "El Tierra Hostil" jest mniej inspiracji brytyjskim metalem, a więcej tym razem stylu germańskiego. Taki choćby "Soy la Ley" kojarzy mi się z Accept. Jest w tym jakieś ziarno prawdy czy też powinienem się udać do laryngologa (śmiech)? Javier Pastor: Tak, Maciek! "Soy la Ley" jest silnie inspirowane Accept oraz niemiecką klasyczną falą. Co do reszty, jak wspomniałem, nie możesz ot tak stwierdzić "hej, to jest NWOBHM", "a to jest czysty niemiecki metal"… absorbujemy te inspiracje i dzięki nim brzmimy naturalnie, jak sądzę, we własnym stylu. Ponieważ niestety nie za dobrze znam język hiszpański podobnie jak większość czytelników HMP, może powiedzielibyście kilka słów na temat waszych tekstów? Javier Pastor: Oczywiście, nasze teksty są pełne różnych tematów i sytuacji, ale staramy się by zawsze

miały w sobie coś pozytywnego. "El Cazador", "En Tierra Hostil", "En el Nombre de Nadie" zachęcają do respektu do innych, jak również mówią o tym, by nikomu nie pozwolić przejąć kontroli nad swoim życiem. Z drugiej strony, jest też sporo numerów opartych na fantasy jak "Cruzando el Portal", "Calles de Fuego" czy "Soy la Ley" (ten oparty jest na przygodach Sędziego Dredd'a). Oczywiście są też takie kawałki jak "Hijos del Rock" czy "La loche del Pecado", gdzie łatwe teksty zawsze skrywają głęboką, ukrytą wiadomość. Tym razem okładki nie stworzył Repka, ale moim zdaniem jest ona lepsza niż na debiucie. Kto jest jej autorem? Javier Gordillo: Autorem jest Dimitar Nikolov, niesamowicie utalentowany artysta z Bułgarii. Pracował z Katana, Steelwing, Ross the Boss wymieniając tylko kilka z nich. Jak powiedziałeś, rezultat jest szokujący! Javier Pastor: Muszę powiedzieć, że także wolę pracę Dimitara! Wykonuje kapitalne okładki i mam nadzieję, że to nie będzie jego ostatnia. Yoryo: To, co wykonał Dimitar jest absolutnie fantastyczne. Mam nadzieję, że możemy na niego liczyć w przyszłości. Płyta wyszła nakładem Sliptrick Records. Co to za label? Jak doszło do waszej współpracy? Jesteś zad owoleni? Javier Gordillo: Sliptrick przesłuchało nasze wcześniejsze rzeczy i wyraziło zainteresowanie. Uderzyliśmy do nich niedługo później. Naturalnie, warunki oferowane przez Sliptrick, wytwórnię pochodzącą ze Stanów, były znacznie lepsze niż te, które mieliśmy w przypadku "La Nueva Orden", włączając w to promocję i dystrybucję międzynarodową. Jak wygląda promocja "El Tierra Hostil"? Javier Gordillo: Promocja wygląda dobrze! Póki co trzymamy się z gośćmi ze Sliptrick bardzo mocno i chcemy, by taka sytuacja nadal miała miejsce. Liczymy na dalszą współpracę z nimi jeszcze przez wiele lat. Dużo grywacie na żywo? Z jakimi bandami udało wam się dotąd dzielić scenę? Który z gigów był najbardziej spektakularnym? Javier Pastor: Zespół nigdy nie gra więcej niż tego chce! (śmiech) Ale tak, na szczęście mamy sporo możliwości koncertowych, by zagrać z takimi naszymi herosami jak Vicious Rumors, Hell, czy RAM i wieloma przyjaciółmi z lokalnych grup! Javier Gordillo: Zdecydowanie jesteśmy otwarci na każdy gig. Gdzie nas nie zaprosisz, tam się pojawimy. Mamy to szczęście, że udało się nam dzielić scenę z wieloma naszymi ulubionymi grupami takimi jak Striker, W.A.S.P, Picture, Stryper i dodaj sobie tu co chcesz! Naprawdę byłoby trudno wybrać ten najbardziej spektakularny gig… bo człowieku, mieliśmy takich specjalnych nocy naprawdę sporo! Yoryo: Gdybyśmy tylko mogli grać tak często jakbyśmy tego chcieli, to zapewne miałbyś Wild przez jakiś czas na wyłączny użytek. Wiesz jednak jak ten biznes działa: musisz działać tak często i tak szybko jak to tylko możliwe, oczywiście robimy wszystko co w naszej mocy, by tak właśnie było. W waszej historii dochodziło do wielu zmian przede wszystkim na pozycji basisty. Czemu tak się działo? Czy Yoryo jest tym, który wreszcie zagrzeje dłużej miejsce? Javier Pastor: Nikt nie zagrzał miejsca u nas tak długo jak nasz wcześniejszy basista Sergio! (śmiech) Javier Gordillo: Sądzę, że nie ma ku temu żadnych konkretnych powodów. Ludzie przychodzą i odcho-

dzą, basista ma w sobie coś co wyważa drzwi. Na szczęście, Yoryo pojawił się u nas i mam poczucie, jakbyśmy grali ze sobą od wielu lat. Niestety niedawno opuścił wasze szeregi wokalista Javier Endara. Tym większa szkoda, że jego wokale na "El Tierra..." były naprawdę znakomite i słychać było, że poczynił duży postęp. Jakie były powody jego odejścia? Javier Gordillo: Endara boryka się od jakiegoś czasu z poważnymi problemami zdrowotnymi. Potrzebował czasu, by odpocząć i nabrać sił, zdecydowaliśmy, że najlepiej będzie jeśli pójdziemy dalej bez niego. Żadnych niesnasek nie było. Życzymy mu wszystkiego najlepszego, ale sam rozumiesz, że musieliśmy iść dalej, z nim czy bez niego. Yoryo: Wszyscy rozumiemy, że był duszą Wild, ale tak to jest ktoś odchodzi, by mógł przyjść ktoś inny. Nie możemy maszynie pozwolić stanąć tylko dlatego, że padła skrzynia biegów. Nikt też od tej zasady nie ucieknie. Wierzymy w to co robimy i w ten projekt. To, co jest obok jest niezależne od nas. Macie już na oku następcę? Jakie warunki trzeba spełnić, żeby zostać wokalistą Wild? Javier Gordillo: By stać się nowym wokalistą Wild ktoś będzie musiał naprawdę się napracować, to pewne. Ale chcieliśmy też frontmana z samych czeluści piekła. Z tym kryterium na ustach, wciąż jesteśmy na etapie poszukiwań właściwego człowieka, ale jesteśmy blisko podjęcia właściwej decyzji. Bądźcie czujni! Yoryo: W zanadrzu mamy coś, co was bardzo zaskoczy. Musicie tylko troszkę jeszcze poczekać. W jakich barwach widzicie przyszłość, która czeka Wild? Jakie kolejne cele chcecie osiągnąć? Javier Gordillo: Maszyna zwana Wild teraz się nie zatrzyma, bo pracuje lepiej niż kiedykolwiek. To, co najważniejsze, to wyruszyć w trasę promocyjną z nowym albumem. A potem rozwiniemy żagle i przy pełnym wietrze będziemy się bawić, koncertować i nagrywać! Chcemy się wybrać ponownie do Europy i mam nadzieję, że uda się też zagrać kilka koncertów za morzem. Czujemy się silniejsi niż kiedykolwiek, jedynym limitem są niebiosa. Yoryo: W najbliższych miesiącach, Wild poderwie się do lotu. Liczymy na koncerty w Europie i być może pokażemy się nieco większej publiczności. To już wszystkie pytania z mojej strony. Wielkie dzięki za wywiad. Javier Gordillo: Dziękuję za wasze zainteresowanie. Cieszymy się, że dokopałeś się do "En Tierra Hostil" i zachęcamy każdego z czytelników z osobna do posłuchania go na Spotify, iTunes… a jeśli wciąż chcecie więcej, sprawdzajcie nasze daty koncertowe! Javier Pastor: Dziękuję bardzo, Maciej. To chyba najbardziej wyczerpujący wywiad jaki kiedykolwiek dałem, gratuluję wykonanej roboty! Mam nadzieję, że każdego z was zobaczę pod sceną i będziecie trząść włosami tak, że zobaczą to w samym piekle! Yoryo: Dziękuję bardzo za ogrom pracy. Do zobaczenia z każdym z was już wkrótce! Maciej Osipiak Krzysztof "Lupus" Śmiglak

WILD

41


nazwy zaczyna pokazywać się z bardziej drapieżnej strony. Resztę programu wypełniają "El Final Del Camino", który wcześniej pojawił się na demo z 2005 roku "Juicio Final" oraz niezły cover klasyka Grim Reaper czyli "See You in Hell". Płytka w momencie wydania miała swoją rolę do spełnienia i zapewne jej się to udało. Mianowicie przypomnieć o zespole i dać namiastkę nowego materiału. Całkiem przyjemna jest ta EPka, ale nie ma sensu więcej się na jej temat rozpisywać, kiedy na horyzoncie już pojawiał się nowy pełniak. Tym razem bez oceny. (-)

Wild - La Nueva Orden 2011 Santo Grial

Wild jest hiszpańskim zespołem powstałym w 2002 roku w Madrycie pod nazwą Majesty Night. Od 2004 działa już jednak pod obecną nazwą i ma na koncie trochę wydawnictw. Po kilka demach i EPkach Wild wydał w 2011 roku debiutancki krążek "La Nueva Orden". Pomimo swojej nazwy nie są kopistami załogi kapitana Kasparka. Hiszpanie swoją muzykę opierają przede wszystkim na brytyjskiej nowej fali heavy metalu co odzwierciedla się również w dość oldschoolowym brzmieniu. Utwory w znakomitej większości są zagrane w raczej szybkich tempach i niosą ze sobą sporą dawkę ognia. Nie jest to w żadnym wypadku dzieło, o które trzeba się zabijać, ale fani tradycyjnego metalu z pewnością łykną ten materiał. Muzycy pomimo tego, że nie są wirtuozami dobrze spełniają swoje obowiązki, a wokalista nie dysponujący może zbyt charyzmatyczną barwą głosu mimo wszystko też daje radę. Notę tego krążka wywindowało w górę kilka utworów, które mi przypadły zdecydowanie najbardziej do gustu. Mam na myśli takie wałki jak szybkie z fajnymi zwrotkami i chwytliwymi refrenami "Arde En La Hoguera" i "Reina De La Noche" oraz zajebisty, epicki patataj w postaci "El Extrano", w którym fajnie, "Harrisowsko" chodzi bas. Na samym końcu dostajemy najdłuższą dziesięciocio minutową heavy metalową ucztę w postaci "Juicio Final". W tym numerze dzieje się naprawdę sporo. W pierwszej części mamy typową heavy metalową dynamiczną jazdę w zwrotkach i epickie refreny, natomiast w drugiej części następują zmiany tempa, nastroju i sporo partii instrumentalnych. Ciekawostką jest, że ten numer jest prawdopodobnie najstarszy spośród pozostałych nagranych na "La Nueva Orden", ponieważ jego pierwsza wersja znajdowała się na demo z 2005 roku zatytułowanym właśnie "Juicio Final". Całości dopełnia okładka autorstwa Eda Repki, która akurat nie należy do jego najlepszych prac. Poza tym wszystkie utwory są zaśpiewane w ich ojczystym języku co mi akurat nie przeszkadza, a wręcz dodaje pewnej oryginalności i klimatu. Ogólnie rzecz biorąc Wild to ciekawy zespół, który stworzył dobry choć chyba jednak trochę nierówny debiut... (4)

Wild - En Tierra Hostil 2014 Sliptrick

O ile debiut tego hiszpańskiego bandu był po prostu dobrym heavy metalowym krążkiem, to już EPka wydana w dwa lata później pozwalała myśleć, że kolejny pełny album może wznieść Wild na wyższy poziom. Kiedy wreszcie dane mi było przesłuchać "En Tierra Hostil" wszystkie moje wcześniejsze przypuszczenia znalazły potwierdzenie. Jest to wydawnictwo lepsze od debiutu praktycznie na każdym. Zacznijmy od mocniejszego i selektywniejszego brzmienia, dzięki któremu każdy utwór uderza w słuchacza dużo konkretniej. Poza tym słychać zdecydowanie większą pewność i świadomość muzyków zarówno w kwestii kompozytorskiej jak i wykonawczej. Nowe kawałki są lepsze i ciekawsze, a sam materiał batdziej zróżnicowany. Duży postęp dosięgną też wokalistę. Javier Endara śpiewa o wiele lepiej niż na jedynce i zyskał sporo charyzmy, której mu niekiedy brakowało. Szczególnie przypadły mi do gustu jego średnie rejestry, na których powinien się skupić pomijając średnio udane góry. Szkoda, że po wykonaniu tak dobrej roboty odszedł z zespołu. Powracając do zawartości krążka to obok klasycznych power/heavy metalowych szybkich kompozycji w rodzaju "El Cazadar" czy znanych z EPki "La Noche Del Pecado" i "Furia En El Cielo", mamy pewne urozmaicenia i nowości. Największym zaskoczeniem jest z pewnością hard rockowy "Las Marcas Del Amor", którego nie spodziewałbym się ze strony Wild. Kolejną zmianą w porównaniu z poprzednikiem jest przesunięcie środka ciężkości z Wielkiej Brytanii do Niemiec. W riffach jest zdecydowanie więcej teutońskiej szkoły grania co doskonale słychać w acceptowskim "Soy La Ley" czy kończącym całość monumentalnym, epickim numerze tytułowym, który mnie rozpieprzył dokumentnie. Zajebisty wałek i jak dla mnie numer jeden. Wyróżniłbym jeszcze melodyjny "La Sombra Del Terror" ze znakomitym refrenem i melodiami i równie świetnym solo. Podsumowując Wild nie zmarnował tych trzech lat przerwy między albumami. Muzycy dopracowali swoje umiejętności, stali się lepszymi kompozytorami, a sam zespół jest teraz mocniejszy i bardziej pewny siebie. Warto się nimi zainteresować, bo heavy metal w ich wykonaniu zdecydowanie może się podobać. (4,8) Maciej Osipiak

Wild - La Noche Del Pecado 2013 Serlf-Released

W dwa lat po debiucie Wild postanowili przypomnieć fanom o swoim istnieniu, więc na rynek wypuścili cztero-utworową EPkę. W tej chwili nie sądzę, żeby to był jakiś niesamowicie smakowity kąsek dla fanów, a to z tego względu, że dwa utwory w postaci tytułowego oraz "Furia En El Cielo" znalazły się również na drugiej płycie zespołu wydanej rok później. Oczywiście oba są bardzo sympatyczne. Klasyczny heavy metal, ostre, ale melodyjne gitary, chwytliwe refreny, czyli to wszystko co mieliśmy na jedynce, z tym, że słychać tutaj pewien krok naprzód. Niby to samo, a jednak lepiej. Jeśli chodzi o brzmienie, to jest ono mocniejsze niż to bywało wcześniej i dzięki temu Wild adekwatnie do

42

WILD


czy "Read Your Enemy", kojarzącego się nawet momentami z crossover? Jesteśmy wielkimi fanami thrashu, więc niektóre utwory powstały naturalnie w ten sposób.

Kayser zamierza zostać na dłużej! W połowie minionej dekady thrashersi z Kayser zaatakowali z dużym impetem, co udokumentowali dwiema płytami, po czym… zapadła ośmioletnia cisza. Była to jednak owa przysłowiowa cisza przed burzą, bowiem zespół wrócił silniejszy niż kiedykolwiek, z nowym albumem "Read Your Enemy" i kontraktem z Listenable Records. O przyczynach tak długiego milczenia, nadrabianiu straconego czasu i planach muzyków rozmawiamy z gitarzystą Kayser: HMP: Pierwsze trzy lata istnienia zespołu mieliście niezwykle pracowite, bo wydaliście w tym czasie dwa albumy. Później jednak wasza aktywność stała się znacznie mniejsza, można było wręcz zastanawiać się czy zespół wciąż istnieje? Jokke Pettersson: Tak, wiem. Przechodziliśmy przez trudny okres rozstawania się z poprzednią wytwórnią, a wcześniej byliśmy zajęci tworzeniem nowego materiału potrzebnego do ponownego startu. Zabrało to nam znacznie więcej czasu niż oczekiwaliśmy… Czyli wiedzieliście, że prędzej czy później następca "Frame The World… Hang It On The Wall" zostanie wydany, nie dążyliście jednak do tego na siłę, musiały zaistnieć sprzyjające dla was okoliczności? Jesteśmy dumni, że ten album powstał właśnie wtedy. Jesteśmy z niego wciąż bardzo zadowoleni, a fani również go cenią.

Szwedzkich klasowych zespołów, w tym thrashowych, nigdy nie brakowało w tej wytwórni - sądzi cie, że mógł to być dodatkowy argument przemawiający na waszą korzyść? Jest wiele świetnych melodyjnych death metalowych kapel ze Szwecji, takich jak In Flames czy Soilwork. Sądzę, że ich siła tkwi w brzmieniu, które jest bardziej amerykańskie i zakorzenione w dawnych czasach. Decydująca była tu jednak na pewno jakość waszej

Czyli nie chodzi o to, by nagrać płytę wypełnioną monotonną łupaniną w jednym tempie, bo to nie byłoby satysfakcjonujące ani dla was, ani dla słuchaczy - cała frajda w tym, by stworzyć wielowątkowy, wciągający z każdym kolejnym przesłuchaniem, album? Tak, chcieliśmy robić albumy, które będą interesujące dla słuchaczy. Dlatego myślimy o płytach w winylowym układzie: strona A i strona B. "Where I Belong" to takie intro do strony B (śmiech). Recenzje potwierdzają, że udało wam się tego dokonać, co jest chyba ostatecznym potwierdzeniem, iż warto było dać Kayser jeszcze jedną szansę? Tak, recenzje były świetne! Jesteśmy bardzo zadowoleni gdy za każdym razem je czytamy. Czyni nas to dumnymi z samych siebie. Naprawdę uważam, że nasi fani też sądzą, że warto było czekać. Ale spokojnie, Kayser zamierza zostać na dłużej! W związku z tym tempo pracy waszego zespołu ulegnie teraz pewnemu przyspieszeniu, czy też po promocji "Read Your Enemy" Kayser zapadnie w sen zimowy, a wy zajmiecie się ponownie innymi sprawami bądź zespołami?

Foto: Listenable

Przygotowywanie i nagrywanie płyty po tak długiej przerwie, nawet jeśli podczas jej trwania jest się wciąż aktywnym muzykiem, to chyba spore wyzwanie, nieporównywalne z niczym innym? Nie, niezupełnie! Kiedy zebraliśmy się żeby zacząć próby do nowego albumu… wszystko szło dobrze. Jakby czas się zatrzymał. Kiedy pracujemy nad utworami jesteśmy zgraną ekipą, więc poszło łatwo. Zważywszy jednak na to, że gracie razem od kilku ładnych lat, nie mieliście pewnie problemu z ponownym przestawieniem się na tryb bardzo aktywnej pracy twórczej? Nie, atmosfera była znakomita i czuliśmy się jakbyśmy grali cały czas. Kompozycje które trafiły na "Read Your Enemy" pochodzą z różnych lat, czy też są to wasze najnowsze dokonania? Niektóre z nich są zupełnymi nowościami, a inne są przerobionymi kompozycjami. Podstawy stylu zespołu są jednak takie same jak były, więc łatwo było połączyć nowe ze starym. Takie podejście ułatwia pewnie pracę nad płytą i wpływa korzystnie na zróżnicowanie całego materiału? Tak, w pewnym sensie, ale najważniejsze zmiany zaczęły się na etapie, gdy zaczęliśmy próbować razem nowe utwory. W większości znanych mi zespołów komponują gitarzyści, a teksty pisze najczęściej wokalista. U was jest podobnie, czy też macie inne metody pracy? Ja, Swaney i Spice napisaliśmy wszystkie kawałki. Ale Spice odpowiadał za ich słowa. Napisał bardzo osobiste teksty i to on nagrał wokale. Aranżujecie je później wspólnie na próbach, ogrywając tak długo, aż uznacie, że utwór jest dopracowany i doszlifowany w stu procentach? Niektórych utworów nie skończyliśmy aż do momentu ich nagrania. Ale zależało to od utworu, w każdym wypadku było inaczej. Co było pierwsze: pomysł nowego materiału i nagranie go, czy też kontrakt z Listenable stał się dla was dodatkowym bodźcem przy pacy nad "Read Your Enemy"? Nagraliśmy ten album przed podpisaniem kontraktu z Listentable. Czas był właściwy, więc nie mogliśmy czekać.

nowej muzyki - można nawet zaryzykować stwierdzenie, że ta długa przerwa wyszła wam na zdrowie, bo nagraliście najbardziej udany i urozmaicony album w dyskografii Kayser? Tak, to był długi czas, ale w moim odczuciu, "Read Your Enemy" jest najlepszym albumem jaki kiedykolwiek zrobiliśmy. Nowy materiał który piszemy też brzmi znakomicie. Myślę, że najlepsze albumy Kayser to te, które pojawią się w najbliższej przyszłości.

Nie, jesteśmy tutaj na dłużej. Właśnie przymierzamy się do trasy. Nie możemy się doczekać, aż spotkamy ponownie wszystkich naszych fanów. Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Mieliście przy tak zróżnicowanym materiale prob lem z wyborem utworu promującego płytę, a to przecież nie czasy, że kręcono nawet kilka teledysków do danego albumu? Głosowaliście więc, czy może decydujący głos miała wytwórnia czy inni spece od promocji? Nie, łatwo było promować ten album ponieważ naprawdę kochaliśmy te kawałki. Wszystkie miały to coś, czym stoi Kayser. Pewnie dlatego wybór padł na "I'll Deny You", bo jest on dobrą wizytówką całej płyty, łączy przy tym mocarny groove i ciężar z ciekawą melodią? Chcieliśmy zrobić teledysk do tego utworu z pewnego powodu, którego nie zdradzę (śmiech). Ale to chyba prawda, że ten utwór ma w sobie to wszystko. Lubicie też brzmienia akustyczne, efektowne aranżacje, ale zarazem nie unikacie ostrego thrashowego łojenia w 2-3 minutowych "Bring Out The Clown"

KAYSER

43


kilka tematów, które zawsze znajdowały się w naszych tekstach już w czasach debiutu, "We Will Fight!". Idea tego typu tekstów siedzi w mojej głowie już od dłuższego czasu, ale została w pełni zobrazowana właśnie na "Back in 2066" w postaci koncept albumu, w którym wszystkie kawałki zostały ze sobą ściśle powiązane.

Włoski luz Alltheniko to kolejny klocek układanki, która ma odczarować błędny obraz metalowej włoskiej sceny jako zagłębia smoków i symfoniki. Alltheniko gra dynamiczny, mocny heavy metal, jednocześnie nie stroniąc od luzu i poczucia humoru. O włoskim podejścu do grania i o swojej piątej płycie opowiedzieli nam wszyscy muzycy tej formacji. HMP: Pamiętam jak wychodziła wasza debiutancka płyta... i pamiętam, że odebrałam Wasz krążek, jako pełen potencjału, ale kiepsko i płasko brzmiący. Teraz włączam "Fast and Glorious" i nie wierzę, że to ten sam zespół (śmiech). A jak wy dziś patrzycie na swój debiutancki krążek mając już na koncie cztery płyty więcej? Joe Boneshaker: Byliśmy zakochani w naszym debiucie i wcale nie uważamy, że brzmiał słabo, mogę wręcz powiedzieć, że czuję mocną więź z "We Will Fight!". Wiąże z nią wiele dobrych wspomnień. Prawdopodobnie już wiesz, że tamten album powstawał dość długo, powinien być już wydany co najmniej dwa lata przed 2005 rokiem i nagle jego wydanie zostało przesunięte, aż do roku 2007. Myślę, że to zabawne ponieważ był już gotowy. Nagrany został w naszej salce prób w naszym mieście (Vercelli, Piemont w północno-zachodnich Włoszech), a nie w studiu. Przez ten czas z pewnością zdobyliśmy doświadczenie i udoskonaliliśmy swoje umiejętności. Poprawiliśmy także jakość produkcji, sposób pisania i aranżacji, a wszystko bez jakichkolwiek zmian w składzie zespołu. Alltheniko ciężko pracując wciąż tworzy ta sama zgrana ekipa! Wasz debiut wydała Trinity Music Hongkong - co to za wytwórnia? Joe Boneshaker: Była to wytwórnia założona w HongKongu, ale chyba już nie istnieje. Jak mówiłem, pierwszy album powstawał bardzo długo, podpisaliśmy z tamtą wytwórnią porozumienie, w tamtym czasie utrzymywało nas to w gotowości bojowej i wtedy też pojawiły się kopie płyty, mam nawet kilka jeszcze u siebie w domu. Obecnie rozważamy współpracę z włoską wytwórnią My Graveyard Productions, która byłaby naszą pierwszą oficjalną i w pełni prawdziwą wytwórnią.

Czytałam, że Wasza nazwa pochodzi z jakiejś gry komputerowej. Prawdę powiedziawszy nie mam bladego pojęcia z czym tą nazwę wiązać. Dave Nightfight: Jeśli nasza nazwa wzięła się z gry komputerowej, to na pewno była to jakaś gra o barbarzyńcy, który swoją drogę zdobi krwią tysięcy wrogów swoim nierozłącznym toporem, ale tak nie jest. Nazwa pochodzi z czegoś zupełnie innego. Niedaleko naszego miasta jest wioska Oldenico, której nazwa brzmi zupełnie jak Alltheniko w języku włoskim, nie ma żadnego angielskiego odpowiednika. Cechy szczególne tej miejscowości? Dwudziestu czterech mieszkańców i największy nocny klub we Włoszech. Nie wiem zatem gdzie czytałam o tej grze komputerowej. Mam więc rozumieć, że gry komputerowe nie wpływają na waszą muzykę? Dave Nightfight: Tak naprawdę, nigdy tak nie było, nie inspirowaliśmy się żadną grą komputerową, nawet wziąwszy pod uwagę fakt, że rzeczywiście jestem ich maniakiem. Prawdą jest, że muzyka metalowa często jest używana jako soundtrack w grach, zwłaszcza grach akcji, które potrzebują energetycznego kopa i mocnych podkładów. Nie ma chyba żadnego innego gatunku tak pobudzającego adrenalinę jak metal, czyż nie? Odnosząc się zaś do naszych kawałków, nie wykluczamy niczego, ale pewnego dnia z miłą chęcią pożyczymy jakiś numer do gry. Taki Resident Evil byłby doskonałym wyborem. Mamy nadzieję, że będziemy mieć taką szansę już wkrótce! Niestety od czasów debiutu do teraz nie miałam sty czności z waszą twórczością. Dopiero teraz odkryłam "Back in 2066". Zaciekawiło mnie skąd zaczerpnęliście pomysł na tę futurystyczną historię? Luke the Idol: Album jest konceptem, którego fabuła dzieje się w post-nuklearnej przyszłości. Jest w nim

… a jeszcze bardziej zaciekawił mnie teledysk do "Dance of Mutant Knight". Prawdę powiedziawszy uśmiałam się do łez oglądając ten klip - co ma wspól nego tytuł tego numeru z treścią tego teledysku? (śmiech) Dave Nightfight: Ironia zawsze była typowa dla Alltheniko. Począwszy od słów i skończywszy na kręceniu wideoklipu, zawsze chcemy ująć wesołe elementy, typowe dla nas, Włochów. Nie jesteśmy zwolennikami "brutalnego" wizerunku, nie chcemy być poważni czy agresywni w muzyce. W teledysku chcieliśmy dać upust świeżości i naszego wręcz luzackiego podejścia. Jednakże nie rozgraniczyliśmy historii, którą opowiadamy za pomocą obrazu, od tej z tekstu tworząc odrębne opowieści. Nasze pierwsze wideo do utworu "Wheel of Fortune" nawiązywało bezpośrednio do tekstu, drugie "Law of the Stronger" oparte było na klimacie numeru, a "Dance of Mutant Knight" nie ma z kolei żadnego związku z tekstem, a obraz świetnie pasuje do muzyki! Jestem pod wrażeniem waszej ewolucji, "Fast and Glorious" brzmi naprawdę świetnie. Co zadecydowało o jego jakości? Doświadczenie? Możliwości finansowe? Luke the Idol: Na pewno nie było żadnych możliwości związanych z finansami, które nigdy nam się nie zwracają, nawet na zero. Powodem jest raczej proces muzycznego dojrzewania zarówno jako zespół jak i indywidualni muzycy. Te czynniki odgrywają najważniejszą rolę. Najistotniejsze jednak dla nas jest to, żeby płyta uderzała w twarz niczym zaciśnięta pięść. Ma być ona realnym powrotem do konkretnej muzyki, którą kochamy słuchać zarówno z płyt jak i na koncertach! Moimi faworytami tego krążka jest kilka numerów. Zacznę od "Scream of Exciter". Mam wrażenie, że zakamuflowaliście tu pewien kalambur słowny. Słuchałam tego numeru i zanim doszłam do refrenu pomyślałam sobie "o, ten kawałek nawiązuje do kanadyjskiego Exciter" - a potem doszłam do refrenu, przeczytałam tytuł i uznałam, że to nie może być przypadek (śmiech). Joe Boneshaker: To bardzo proste, znaczenia ma dwa: numer może być postrzegany jako hołd dla legendarnej kanadyjskiej grupy, którą bardzo lubimy, a mianowicie Exciter; jak również jako wyraz ekscytacji życiem podczas koncertu, świadomości bycia we właściwym miejscu o właściwym czasie. Czasie, w którym nie jesteś osądzany o to kim jesteś, w którym czujesz się częścią wspaniałej społeczności, w której każdy jest zaangażowany i motywuje swoje zachowania czystą miłością i pasją do muzyki, która sprawia, że metal jest tak szczególny i nieśmiertelny. Mój krzyk jest moją siłą! Drugim faworytem jest "Tank of Death". Strzałem w dziesiątkę było umieszczenie takiej petardy na początku płyty. Próbowaliście już grać ten numer na żywo? Joe Boneshaker: "Tank of Death" jest pierwszym numerem z całego albumu, który zagraliśmy na żywo, w naszej opinii ma on w sobie wszystkie cechy odpowiadające otwieraczowi, tak koncertowemu jak i studyjnemu. To szybki kawałek, melodyjny ale jednocześnie wymagający techniki, zbalansowanej struktury... Więcej nie mam nic do dodania, po prostu zapraszam do posłuchania go! Trzecim zaś jest "Holy War, Holy Fighters"- gratu luję świetnego wyważenia między agresją a melodyjnością. Luke the Idol: Dziękuję bardzo za miłe słowa. To kawałek inspirowany motywem krucjat, Świętej Wojny. Nie opowiadam się jednak za żadną stroną, tematyka pasowała lirycznie do tych dźwięków.

Foto: Pure Steel

44

ALLTHENIKO

Właśnie, mam wrażenie, że ostatnia płyta jest nieco poważniejsza od poprzedniej. Luke the Idol: Zwróciłbym uwagę, że ten album jest zrobiony pod czujnym okiem i uchem Joe'a Boneshakera i najprościej ujmując, większe doświadczenie pozwoliło zawrzeć w produkcji większą siłę i czystość niż to bywało w przeszłości.


Włoska scena jest niezwykle bogata, mam jednak wrażenie, że obfituje w wiele zespołów, które istnieją od lat, wydają regularnie płyty, ale są znane niemal wyłącznie we Włoszech. Joe Boneshaker: Włoski metal przez długi czas był wielkim rozgardiaszem, zmienił się ale wciąż nie uzyskał takiej uwagi, na jaką zasługuje. Osiągnęliśmy to, co można nazwać rozpoznawalnością międzynarodową, w sensie cech charakterystycznych wyróżniających i unikatowych z terytorialnego punktu widzenia. Włoski metal okrzepł, nie musimy się już z nim kryć za granicą, jesteśmy i będziemy w przyszłości kluczem do jego siły. Mam takie swoje prywatne odczucie, że najwięcej dobrych, heavymetalowych grup w Italii jest w północnej części tego kraju i w Sardynii. Dave Nightfight: Podróżując po Europie i spotykając zespoły z całego świata, staliśmy się bardziej uczuleni na fakt, że poziom niektórych włoskich metalowych grup znajduje się dokładnie na tej samej linii co, standardy w tych krajach, gdzie metal jest uważany za bardziej "narodowy" gatunek. Powód tego stanu rzeczy może mieć ścisły związek z konkurencją w naszym kraju, a nawet w niszowej tradycji powstającej w ciągu dekad. W Europie, Włochy są kojarzone z epic metalowymi grupami, ale przez ostatnie dziesięć lat powstało wiele innych zespołów, które mogą być postrzegane jako mocne składy. Jest kilka interesujących zespołów w każdym regionie Włoch, nie tylko na Sardynii. Znajdziemy w naszym kraju formacje powiązane z tradycyjnym epic metalem, na przykład Toskanii - w obecnie najbardziej metalowym regionie Italii. Odnośnie naszej części kraju, północy, są u nas mocne zespoły, ale mogą póki co marzyć o konkurowaniu z innymi, głównie z powodu zróżnicowania swojej solidności jak i masy inicjatyw na scenie. Ale bez obaw, Alltheniko to duch prawdziwego heavy metalu i walczymy, by to zmienić! Zostając w temacie włoskiej sceny. Wielu fanów ucieszył powrót Federiki de Boni do White Skull. Was także? Joe Boneshaker: Zazwyczaj nie śledzę poczynań innych kapel, ale wiem że White Skull jest jedną z najbardziej reprezentatywnych włoskich grup metalowych. Mam nadzieję, że spotkam ich kiedyś osobiście oraz, że będziemy dzielić razem scenę. Jesteśmy w kontakcie i znamy osobiście Elisę Over De Palme, która była wokalistką tej grupy przez jakiś czas, wykonuje świetną robotę ze swoimi projektami. Mamy przyjemność gościć jej wokal w naszym coverze "Power and The Glory" Saxon, który znalazł się na naszym albumie "Fast and Glorious". Widziałam, na waszej stronie, że nie koncertujecie bardzo intensywnie. Mimo to, wśród miejsc, gdzie graliście, widać wiele zagranicznych miejscowości. Gracie za granicą najczęściej jako support, na festi walach czy udaje wam się wyjeżdżać na zaproszenia zaprzyjaźnionych klubów bez okazji? Joe Boneshaker: Jeszcze kilka lat temu graliśmy wszędzie, ale zdecydowaliśmy, że lepiej postawić na jakość występów niż ich częstotliwość. Granie w źle zarządzanych i rzadko odwiedzanych klubach dawało nam poczucie straconego czasu i energii, a niestety sytuacja wielu włoskich klubów jest właśnie taka, jak przedstawiłem i trzeba się mieć na baczności. Dziś w większości przypadków gramy dla właściwych ludzi, dla których metal jest sposobem na życie. A co do pozostałych, których nie interesujemy, nie ma sensu na siłę ich przekonywać.

Metal po francusku… Bywając od czasu do czasu na koncertach, często zdarza mi się słyszeć, szczególnie od starych pierników (takich jak ja), opinię, że na dzisiejszej scenie metalowej, nie ma młodych, ciekawych zespołów. Otóż, pozwolę się z nią, nie zgodzić. Jest ich całkiem sporo. Może nie grają niczego odkrywczego, większość inspiruje się wyraźnie latami 80-tymi, ale jednak jest kilka obiecujących składów, które dobrze rokują. Jednym z nich, jest francuska kapela Elvenstorm, która oprócz tego, że gra całkiem do rzeczy, zaciekawia także osobą wokalistki, obdarzonej mocnym głosem i nieprzeciętna urodą. Przed wami - Laura Ferreux… HMP: Witaj Laura, przyznaję się bez bicia, że poznałem Elvenstorm, całkiem niedawno. Chciałbym cię prosić o kilka słów o początkach zespołu. Jak to się zaczęło? Laura Ferreux: Założyliśmy zespół w roku 2008, razem z Michaelem Hellstromem, przed nagraniem naszego pierwszego demo "Storm Them All", graliśmy covery i kilka własnych utworów. Potem dołączył do nas perkusista Felix Borner (ex-Lonewolf). W 2011 roku wydaliśmy naszą pierwszą płytę "Of Rage and War", dzięki któremu zagraliśmy na wielu scenach w Europie. Ostatecznie, we wrześniu tego roku wydaliśmy naszą drugą płytę "Blood Leads to Glory". Powiedz, jakie wydarzenie uważasz za najważniejsze w historii zespołu, jak dotąd? Powiedziałabym, że nagranie nowej płyty, dlatego, że jest to wynik wielu miesięcy pracy, podczas których mieliśmy okazję pracować z takimi osobami, jak Lars Ramcke, Piet Sielck czy Marta Gabriel, co dla nas, jako fanów tych artystów, było niewiarygodne. Pięknym wspomnieniem dla zespołu, było też dzielenie sceny z Wizard w 2012 roku. Chciałbym cię zapytać o scenę metalową we Francji. Czy mogłabyś polecić naszym czytelnikom, jakieś młode, interesujące, francuskie zespoły metalowe? Moim zdaniem, nie ma wielu zespołów na naszej scenie, z prawdziwym nastawieniem metalowym. Ale zdecydowanie polecam Lonewolf, Sanctuaire czy Hurlement, ponieważ są to naprawdę świetne zespoły, grające metal z pasją. Jak to się stało, że zostałaś wokalistką w metalowym zespole i jak się odnajdujesz w tym świecie, zdominowanym jednak przez facetów? Stałam się metalową wokalistką, gdy spotkałam Michaela (Hellstrom - przyp.red.). W tamtym czasie założył on heavy metalowy zespół, z żeńskim wokalem i kiedy posłuchałam pierwszych utworów w wersjach demo ("Raven In a Blackened Sky"i "Rebirth", później zresztą nagrane na pierwszej płycie Elvenstorm), byłam pod wrażeniem jego talentu i zapragnęłam być częścią tego zespołu. Potem zaczęłam brać lekcję śpiewu, miałam szczęście, bo na mojej drodze stanął Yann Marek, wspaniały nauczyciel śpiewu. Teraz jest on wielkim przyjacielem i z pewnością wiele mu zawdzięczam. Muszę przyznać, że czuję się świetnie w heavy

metalowym wszechświecie. Obecnie jest wiele fanek metalu, ale także sporo wokalistek metalowych z naprawdę potężnymi głosami. Era macho, powoli odchodzi w zapomnienie. Bardzo podoba mi się twoja barwa głosu. Powiedz, czy dbasz o niego w jakiś specjalny sposób, może konserwujesz go jakimś rodzajem alkoholu? Wielkie dzięki! Ćwiczę głos i zawsze jestem trzeźwa przed koncertem. W sumie, nie robię niczego specjalnego. Kiedy jestem chora lub zmęczona, robię trochę specjalnych ćwiczeń, czasami używam magicznych ziół leczniczych, które Yann mi polecił, ale to już sekrety Bogów! Wyobrażasz sobie siebie, nadal śpiewającą metal, za 30 lat, tak jak Doro? Trudno odpowiedzieć na to pytanie, ale nigdy nie mów nigdy! Oczywiście chciałabym osiągnąć tyle, co Doro. Przypuszczam, że na tym etapie kariery, nie zarabiacie zbyt wiele pieniędzy. Powiedz mi, czy jesteście na tyle zdeterminowani, by poświęcić wszystko dla muzyki, czy traktujecie to jednak, jako hobby, poboczne zajęcie? Faktycznie, nie robimy tego dla pieniędzy, jesteśmy fanami muzyki metalowej, chyba bardziej niż muzykami i oczywiście chcemy dotrzeć na szczyt. Ale jestem pewna, że nie zależy to tylko od zespołu. Mam nadzieję, że fani będą nas wspierać, tak długo, jak będziemy grać! Jedno jest pewne, nadal będziemy grać muzykę, którą kochamy z tym samym zapałem i przekonaniem! Zanim przejdę do waszej nowej płyty, chciałbym zapytać o koncerty. Czy grając na scenie, zwracacie szczególną uwagę na technikę, czy tez dajecie się ponieść emocjom? Co do koncertów, mamy trochę planów na przyszły rok, ale nic nie jest jeszcze potwierdzone. Kochamy grać koncerty i z pewnością, nie jesteśmy maniakami techniki. To musi być Rock'n'Roll! Przy dobrym odbiorze muzyki z łatwością odlatujemy na scenie. To naprawdę fajne, dzielić się muzyką i energią z fanami. My zawsze dajemy wszystko z siebie i fani to wiedzą. Niedawno ukazał się wasz drugi album, zatytułowany "Blood Leads To Glory". Jak rozumieć tytuł? Czy to opis waszej drogi do sukcesu? Analogicznie jak w przypadku naszej pierwszej płyty,

Dziękujemy za poświęcony nam czas. Gratuluje bardzo dobrej płyty i życzę wszystkiego dobrego! Dave Nightfight: Dziękujemy za miejsce, które nam poświęcicie i mamy nadzieję zobaczyć się z wami w Polsce już wkrótce! Jesteśmy jednością! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Anna Kozlowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Foto: Elvenstorm

ELVENSTORM

45


HMP: Witam, na początku chciałbym pogratulować świetnego albumu… Steve Dorssom: Dziękuję bardzo! To wymagało mnóstwa ciężkiej pracy by pokonać wszystkie przeszkody, z którymi musieliśmy się zmierzyć, ale ostatecznie nowy album Born Of Fire trafił w ręce fanów.

Foto: Elvenstorm

Zanim jednak przejdziemy do płyty chciałbym powrócić do przeszłości grupy. Kiedy założyliście zespół? Jest trochę sprzecznych informacji dotyczących tej kwestii… Zespół został założony przez byłego członka kapeli Micha Kite w roku 1998. Ja dołączyłem do zespołu w roku 1999. Micha chciał założyć power metalowy band, po tym jak został zaproszony do udziału w nagraniu płyty Maiden America. Krótko po tym, zespół nagrał demo, które usłyszałem i stwierdziłem, że chce być częścią kapeli. Od tego momentu zaczęliśmy przygotowywać utwory na kolejną taśmę demo i numery, które znalazły się na naszej pierwszej płycie "Transformation". Nie będąc zadowolonymi, z jakości brzmieniowej albumu w roku 2001 weszliśmy do lepszego studia, by nagrać kolejne trzy-utworowe demo. Wszystko wyglądało dobrze, mieliśmy negocjacje z dużą wytwórnią na temat kontraktu, ale 11 września 2001 roku, wszystko przestało mieć znaczenie. Nastąpiła długa przerwa, lecz teraz wracamy, by się zemścić! (śmiech).

zatytułowanej "Of Rage And War", tytuł jest znakomitym odbiciem naszych nastrojów, gdy wchodziliśmy do studia i także odzwierciedleniem tekstów. Krew i poświęcenie, to jedyna droga, by wejść na szczyt! Jakie nadzieje wiążecie z wydaniem nowej płyty? Jesteśmy bardzo zadowoleni z wydania płyty. Recenzje i opinie fanów są pozytywne, jak dotąd. Zobaczymy, co stanie się w przyszłości. Na nowej płycie, słychać mnóstwo inspiracji metalem z lat 80-tych. Czy to znaczy, że w metalu, nie ma już nic do odkrycia, Waszym zdaniem? Oczywiście, jesteśmy pod dużym wpływem muzyki z lat 80-tych. Ale nie uważam, że w metalu nie ma już nic do odkrycia. Osobiście słucham sporo obecnej muzyki, kapel takich jak Dream Evil, Masterplan, Iron Saviour, Stormwarrior, Crystal Viper, Crom… Ale wszystkie te zespoły mają korzenie w latach 80-tych. Judas Priest i Running Wild nadal rządzą!!! Właśnie, na "Blood Leads To Glory", sporo słychać Running Wild. Lubicie ten zespół? Tak, oczywiście!!! To jest kapela, którą uwielbiam i podziwiam. Myślę, że pozostanie zawsze inspiracją dla nas. Co zatem sądzisz o ostatnich poczynaniach Running Wild. Mam na myśli płyty "Shadowmaker" i "Resilient"? Szczerze mówiąc, jest to dalekie od najlepszych momentów w historii zespołu. Ale są to niezłe albumy, z kilkoma naprawdę świetnymi utworami jak "The Drift", "Shadowmaker" czy "Bloody Island". Tak jak Iron Maiden nigdy nie będzie w stanie nagrać drugiego "The Number Of the Beast", czy "Seventh Son Of The Seventh Son", tak nie wymagajmy od Rock'n' Rolfa by nagrał drugi "Death Or Glory", czy "Black Hand Inn". Kto komponuje w zespole? Mam na myśli szczegól nie, takie świetne kawałki jak "Fallen One", "Ruler Of The Night" a także "Werewolves Of The East". Michael i ja, piszemy większość numerów. Ja z reguły przynoszę linię wokalną, melodię, natomiast on pracuje nad gitarami, aranżacją i całą muzyczną stroną. Wymienione przez ciebie utwory, napisaliśmy wspólnie. Na "Blood Leads To Glory", mamy też, fantastyczny utwór, napisany przez Felixa Bornera (perkusista zespołu - przyp.red.), który brzmi odmiennie od naszego typowego repertuaru. W utworze "Mistress From Hell", występuje gościn nie Marta Gabriel. Powiedz proszę, trochę więcej o współpracy i o waszej znajomości? To dla mnie wielki zaszczyt, by śpiewać razem z Martą. Poznałam Martę, będąc fanką Crystal Viper, mieliśmy okazję suportować ich, dzięki mężowi Marty, Bartowi (Bart Gabriel - manager Crystal Viper - przyp. red.). Kiedy więc zaproponowaliśmy Marcie ten utwór,

46

ELVENSTORM

zgodziła się natychmiast. Mieliśmy także przyjemność grać z Crystal Viper w Belgii, na No Compromise Metal Festival, w dniu wydania "Blood Leads To Glory", gdzie Marta wyszła z nami na scenę, by zaśpiewać ten utwór. To jedno z moich najpiękniejszych muzycznych wspomnień. Nagraliście cover zespołu Savage Grace. Skąd ten wybór? Ponieważ to wspaniały zespół i kopiący tyłek numer!!! Większość osób spodziewałaby się bardziej, coveru Running Wild albo Helloween. Chcieliśmy zrobić niespodziankę, nagrywając numer amerykańskiego zespołu, nagrać go na swój własny sposób. Gdybyś mogła pojechać w trasę, z wymarzonym zespołem, kto dostąpiłby tego zaszczytu? Trudny wybór!!! Powiedziałabym… Gamma Ray. Ale w marzeniach wciąż pozostaje, klasyczny line-up Helloween. Hansen, Kiske, Groskoppf, Weikath w klasycznym repertuarze z lat 84-88. Nasze kraje dzieli spora odległość, o czym przekonałem się boleśnie, podróżując w tym roku na Hellfest. Wygląda na to, że Wacken ma sporą konkurencję. Lubisz letnie festiwale? Nie jestem wielką fanką, dużych festiwali, takich jak Wacken, czy Hellfest. Chociaż na Wacken 2015, wystąpi na jedynym koncercie Running Wild. Zdecydowanie wolę mniejsze festiwale, jak Bang Your Head w Niemczech, czy Masters Of Rock w Czechach, ze zdecydowanie bardziej "rodzinną atmosferą".

Z tego co wiem, trzech z was, zaczynało karierę w zespole Psychic Pawn. Mógłbyś powiedzieć parę słów o tym bandzie? Tak, Psychic Pawn był naszym zespołem w latach 1989-1995. To był techniczny death-metal. Bobby Chavez na basie i wokalu, Victor Morell na gitarze, Micha Kite na gitarze i ja na perkusji. Nagraliśmy kilka niezłych demo i jeden pełny album, także EP-kę na winylu w Cacophonous Records. W tej wytwórni zaczynali Cradle Of Filth. Bill Metoyer produkował nasze płyty i dzięki temu staliśmy się dobrymi przyjaciółmi. To było doświadczenie, które będę zawsze pamiętał. Wszystko to, tylko z nowym wokalistą i nowym stylem, przekształciło się w Born Of Fire. Po wydaniu "Transformation" Micha opuścil grupę i musieliśmy dokonać reorganizacji. Bob chwycił za gitarę zamiast basu, na który znaleźliśmy nowego muzyka. Zespół został zauważony dzięki udziałowi w projekcie Maiden America i nagraniu na tą Waszej wersji "Remember Tomorrow"… Myślę, że sporo dobrego działo się w kapeli już wcześniej, ale tak jak wspomniałem nie byłem w niej od początku. Zdecydowanie Maiden America, był dla nas dobrym startem, motywacją do pisania nowych kawałków i rozwijania kariery. "Remember Tomorrow", był nagrywany w przeszłości przez wiele znanych kapel, jak Metallica czy Opeth. Słyszałeś jakieś inne od waszej wersje tego utworu? Tak wiem, że Metallica nagrała ten cover, ale nie miałem okazji go słyszeć.

Laura, wymień trzech wokalistów wszechczasów, twoim zdaniem… Cóż, nie będę obiektywna. Michael Kiske, Piet Sielck, Kai Hansen. Dlatego, że wszyscy trzej, zostawiają mnóstwo emocji na scenie.

Krótko po projekcie Maiden America, wydaliście wasz debiutancki album "Transformation", który zebrał bardzo dobre recenzje. Wyglądało na to, że byliście na progu dużej kariery… Mieliśmy świetne kawałki na tej płycie i czuliśmy w sobie siłę by osiągnąć sukces, podpisać kontrakt płytowy. Jednak już, gdy skończyliśmy nagrywanie, wiedzieliśmy także, że nie jesteśmy zadowoleni z produkcji płyty. Z całą pewnością, nie pomogło to w podpisaniu kontraktu płytowego.

W waszej muzyce słyszę sporo melodii, jakby zaczerpniętych z muzyki dawnej. Ktoś w zespole lubi takie klimaty? Nie, raczej nie jesteśmy fanami muzyki dawnej. To nie jest inspiracja dla Elvenstorm. Każdy słuchacz, może mieć jednak inne odczucia i skojarzenia, związane z muzyką.

Rzeczywiście, album nie brzmi zbyt dobrze… Produkcja była okropna. Dźwięk był bardzo płaski. Nie pozwoliło to pokazać pełni muzyki, którą skomponowaliśmy na ta płytę. Studio, w którym nagrywaliśmy, było jakąś cholerną dziurą. Wiedzieliśmy, że musimy jak najszybciej przenieść się do innego studia i nagrać wszystko jeszcze raz.

Na koniec, proszę cię o kilka słów dla czytelników HMP. Chciałabym powiedzieć dziękuję, za wsparcie i zaufanie. Mam nadzieję, że będziecie się bawić tak dobrze podczas słuchania "Blood Leads To Glory", jak my podczas nagrywania tej płyty. Mam także nadzieję, że wkrótce dotrzemy na koncerty do Polski. I na koniec, chciałabym podziękować, mojej muzycznej siostrze z Katowic. Joanna - jesteś wielka!!!

Mieliście okazję grać koncerty z kilkoma znanymi w świecie metalowym kapelami. Którą trasę wspominasz najlepiej? Raz graliśmy koncert z Armored Saint i chcieliśmy zaparkować naszego busa obok ich, ale stał tam jakiś samochód, więc powiedziałem do naszego managera "Szalonego Chrisa", że trzeba wywalić ten samochód na zewnątrz. Chris zaczął dobijać się do drzwi busa Armored Saint z krzykiem "hej, czyj to samochód do cholery? Trzeba go przestawić! Chcemy tu zaparkować!" Po czym prezydent Metal Blade Records wybiegł z busa i przestawił samochód! Powiedziałem, "o nie! Chris nie trzeba! To Brian Slagel! Cholera!" Chcie-

Dziękuję za rozmowę Dziękuję. Tomasz "Kazek" Kazimierczak


złego, jeśli porównuje się nas do tak znakomitych zespołów.

Prosto z serca Dość długo przyszło czekać fanom amerykańskiej grupy Born Of Fire, na kontynuację debiutanckiego albumu "Transformation", nagranego w roku 2000. Trzeba przyznać jednak, że okoliczności były szczególne. Zespół był bliski podpisania dużego kontraktu płytowego w 2001 roku. Jednak ataki terrorystyczne z 11 września 2001, które wstrząsnęły całym światem a w szczególności Ameryką, spowodowały dość długą przerwę w karierze kapeli. O tym wydarzeniu a także wielu innych kwestiach związanych z zespołem i wydaną właśnie nową płytą "Dead Winter Sun", porozmawialiśmy z perkusistą zespołu Stevem Dorssomem. liśmy przecież wystąpić przed nim a nie go wkurzyć… (śmiech) To był niezły moment i zabawna historia. Powiedz nam coś o waszym udziale w nagraniu albu mu "Tribute to Black Sabbath"… Po nagraniu EP-ki z trzema utworami, która zyskała spory rozgłos, dostaliśmy ofertę z WW3 Records, by wziąć udział w tym projekcie. Zgodziliśmy się i dostaliśmy wolną rękę, jeśli chodzi o wybór utworu. Wybór był prosty, postanowiliśmy nagrać ulubiony numer z Ronniem Jamesem Dio "Heaven & Hell". Nagraliśmy go w tym samym studiu, co ostatnią EP-kę i wyszło to świetnie. Gitary w tym utworze, są fantastyczne! Zrobiliśmy wszystko w jeden dzień. Utwór wylądował na drugim miejscu na albumie i patrząc z dzisiejszej perspektywy to wielki honor, oddać hołd tak wielkiemu muzykowi, szczególnie, że gdy nagrywaliśmy utwór Ronnie był jeszcze wśród nas.

Spójrz tylko na okładkę naszej płyty, to bardzo odważny projekt, jesteśmy wszak ze Stanów. Ale nie znaczy to, że próbujemy deprecjonować nasz kraj, czy flagę. Jest to raczej próba spojrzenia, jak sprawy mogą wyglądać, jeśli wszystko będzie nadal zmierzało w kierunku, w którym zmierza. Media kłamią, rząd ukrywa wiele spraw przed społeczeństwem, ludzkość niszczy planetę, niekończące się wojny, za które nikt nie odpowiada, okrucieństwo, przemoc. Wszystko to staje się coraz gorsze a czas płynie. To bardzo smutne. Wyrażamy to

Bardzo ciekawy jest także utwór "When Hope Dies", utrzymany w szybkim tempie, ze świetnym solem gitarowym… Tak, to jeden z moich ulubionych numerów na płycie. Świetnie grać ten numer, ale jest to także mocny przekaz na temat świata, w jakim żyjemy. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego utworu. Do utworu miał być nakręcony klip, ale ostatecznie "Dead Winter Sun", wygrało w głosowaniu. No i faktycznie, gitary są fantastyczne! Na "Dead Winter Sun", świetną robotę wykonał wokalista Gordon Tittsworth… Tak, Gordon jest świetny. W połowie nagrywania płyty musieliśmy zmienić wokalistę i udało nam się znaleźć Gordona. Obejrzał nasze video z kawałkiem "In The End" i stwierdził, że wchodzi w to. W 90 dni, napisał i nagrał wszystkie wokale na płytę. Zrobienie tego w tak krótkim czasie było niesamowite. Gordon jest bardzo utalentowany i cieszymy się, że mamy go na pokładzie Born Of Fire. Czy to prawda, że nagrywaliście płytę w waszym własnym studiu nagraniowym? Tak, nasz gitarzysta Boby Chavez zbudował kopiące tyłek studio nagraniowe w okresie, gdy nie graliśmy.

Foto: Born Of Fire

Dlaczego krótko po wydaniu albumu "Transformation", zespół przestał istnieć? Cóż, tak jak wspomniałem, po "Transformation", nagraliśmy trzy - utworową EP-kę, potem wzięliśmy udział w albumie "Tribute to Black Sabbath", wszystko szło świetnie. W tym czasie negocjowaliśmy kontrakt z Capitol Records. 11 września 2001 roku wydarzyła się jednak tragedia, która wstrząsnęła całym światem, także muzycznym przemysłem. Pewne rzeczy przestały mieć znaczenie w tamtym czasie. Nasze plany przestały być możliwymi do zrealizowania. A więc tragedia z 11 września miała jednak bezpośredni wpływ na zatrzymanie kariery zespołu? Wiesz, to z pewnością nie pomogło. Mieliśmy wtedy dobry okres w zespole, ale wszystko się zmieniło. Wytwórnia przestała podpisywać kontrakty w tamtym okresie. Wszystko było bardzo przygnębiające. Można powiedzieć, że bardzo się staraliśmy, ale w odpowiednim momencie, w nasze żagle przestał wiać wiatr. Zaczęliśmy dryfować. Więc tak, 11 września miał duży wpływ na problemy w kapeli. Myślisz, że ludzie, twój kraj, zmienili się po tym strasznym doświadczeniu? Z pewnością! Wszyscy się zmieniliśmy. Świat, w którym żyjemy jest chory i niewiele możemy z tym zrobić, oprócz życia pełnią, nie brania niczego za pewnik i próby spełniania swoich marzeń, póki jesteśmy na tej planecie. Co sprawiło, że zdecydowaliście się wrócić do muzy ki? W roku 2012 wydaliście album "Anthology", który zawierał między innymi utwory z waszych pier wszych płyt demo… No Remorse Records, wyszło z ofertą wydania naszego dorobku z przeszłości. Pomyśleliśmy - ok, co mamy do stracenia? Wydali wszystkie nasze stare utwory na albumie "Anthology". Wydanie tej płyty sprawiło, że wszyscy znów się spotkaliśmy i świetnie bawiliśmy. Zdecydowaliśmy się nakręcić nasze pierwsze video. Wybraliśmy utwór "In The End", który był popularny wśród fanów. To pomogło podjąć decyzję, by wrócić, nagrać nową płytę i dokończyć to, czego wcześniej nie udało nam się dokończyć. W zespole jest dwóch nowych muzyków. Czy mógłbyś ich przedstawić? W czasie przerwy nasz basista i przyjaciel Chris Nelson zmarł w bardzo młodym wieku. Kiedy zaczęliśmy pracę nad nową płytą, musieliśmy zmienić także wokalistę i było wielkim szczęściem, że spotkaliśmy na naszej drodze Gordona Tittswortha. Po krótkim czasie Gordon zaproponował na basistę Michaela Wolffa. Dwóch znakomitych muzyków, którzy wnieśli bardzo dużo do zespołu i jego obecnego brzmienia. Słuchając waszej najnowszej płyty "Dead Winter Sun", odnoszę wrażenie, że nie macie zbyt dobrego zdania o kondycji współczesnego świata?

w naszej muzyce i poprzez okładkę albumu. "Dead Winter Sun" robi bardzo dobre wrażenie, taki mi utworami jak "Hollow Soul", "Cast The Last Stone", czy "Dead Winter Sun". Utwory na płycie są złożone, progresywne… Cały album jest bardzo wyjątkowy, i trudno to wytłumaczyć, bo choć wszyscy pochodzimy z tej samej szkoły old-schoolowego metalu, im bardziej się starzejemy, tym bardziej nasz muzyczny smak się poszerza. Bob (Bob Chavez - gitarzysta zespołu, przyp. red), Vic (Victor Morell, gitarzysta zespołu - przyp. red) i ja piszemy i gramy muzykę od lat i świetnie się dogadujemy. Gdy łączymy nasze siły, powstają ciekawe, unikalne utwory. Gordon i Michael, dołączyli do zespołu w czasie komponowania i nagrywania płyty. Kiedy Gordon napisał teksty i nagrał wokale, dało to naszej muzyce nowy smak. Każdy utwór ma swój własny klimat. Jeśli otworzysz umysł na naszą muzykę, z pewnością to poczujesz. Wasza muzyka przypomina mi nieco, jeden z moich ukochanych amerykańskich zespołów Queensryche. Lubicie ten band? Jasne. Oni byli bardzo na czasie, gdy my zaczynaliśmy, jako Born Of Fire. To był ulubiony zespół nas wszystkich. Nawet, gdy graliśmy death-metal, lubiliśmy ich posłuchać. Pierwsze trzy płyty Queensryche to okres, który nam najbardziej odpowiadał. Słyszymy takie porównania dość często, ale wiesz nagrywając album, nidy nie staramy się zabrzmieć, jak jakiś inny band. Nie chodzi o to, by kogoś naśladować. Nagrywamy muzykę, którą czujemy i staramy się zrobić to najlepiej, jak potrafimy, z serca. Ale oczywiście nie widzę niczego

Bob uczył się od swojego ojca, który jest producentem muzycznym, więc to jego druga natura. Bob szlifował swoje umiejętności w pracy producenckiej i nazwał studio "Immortal Audio". Czujemy się tam, jak w domu a fakt, że znamy się bardzo dobrze, daje nam duży komfort w pracy. Bob, jako producent, inżynier dźwięku zawsze namawia nas do próbowania nowych rozwiązań, muzycznych poszukiwań. Jeśli coś mu się nie podoba, z pewnością ci to powie… (śmiech). Czego więcej można chcieć? Robimy wszystko sami, w domu. Promocja, marketing, to wszystko jest w naszych rękach i świetnie jest być blisko, tych wszystkich spraw związanych z zespołem. Steve, chciałbym Cię prosić o zareklamowanie waszej nowej płyty, czytelnikom HMP… Jeśli lubicie old-schoolowy metal z współczesnym brzmieniem, koniecznie sprawdźcie nasz album. Nazywam to nowym smakiem power metalu. Staraliśmy się nagrać zróżnicowane utwory, płynące z serca. By poczuć smak naszej nowej płyty, fani mogą obejrzeć teledysk do utworu "Dead Winter Sun" na Youtube. Wkrótce zamierzamy nakręcić także teledysk do utworu "Tears", by wesprzeć wydanie płyty na winylu. Dodam tylko, że mamy mnóstwo wspaniałego merchu. Zajrzyjcie koniecznie na naszą stronę internetową! Dziękuję za miłą rozmowę… Dzięki, to była przyjemność. Dzięki za wsparcie. Cheers!! Tomasz "Kazek" Kazimierczak

BORN OF FIRE

47


Ponad cztery lata milczeli Grecy z Crosswind od czasu wydania ich pierwszego, składankowego CD "Opposing Forces/ Beyond". Nie ma jednak lepszego sposobu na przerwanie ciszy niż powrót z taką płytą jak "Vicious Dominion". Muzykę na niej zawartą można określić rozwijając tytuł tego wywiadu, czyli jest niesamowicie energetyczna, przepełniona znakomitymi melodiami i zagrana z epickim rozmachem. Jeśli Crosswind potrzebują czterech lat na stworzenie tak zajebistego materiału to ja będę ostatnią osobą, która będzie ich pospieszać. Zapraszam tych, którzy jeszcze tego nie zrobili do zapoznania się z "Vicious Dominion" oraz wszystkich do przeczytania rozmowy z gitarzystą i liderem grupy Kyriakos'em Vasadokas'em.

Moc, melodia, epickość - święta trójca heavy metalu HMP: Crosswind oficjalnie istnieje od 1995 roku. Pamiętacie jeszcze wasze początki? Kyriakos Vasdokas: Dzięki, że zgodziliście się na wywiad! Tak jest, powstaliśmy w 1995-96 lub coś koło tego. Szczerze mówiąc nie sądziłem, że będzie to początek tej konkretnej kapeli. Byliśmy tylko bandą piętnastolatków, którzy zamiast grać w piłkę nożną wolała grać heavy metal, czy też raczej próbować go grać. (śmiech) W 1998 roku wydaliście pierwsze demo "Dark Omens". Jak brzmiał wtedy Crosswind? Niektórzy ludzie lubili to pierwsze demo. Jeśli pytasz o moją szczerą opinię, powiedziałbym że brzmieliśmy strasznie. Cudownie beznadziejnie jak na siedemnastoletnich wówczas kolesi, ale naturalnie wciąż była to standardowa kupa. Jeśli wsłuchasz się dokładnie, wciąż

W 2010 roku nakładem Stormspell Records wyszedł kompilacyjny krążek składający się z dwóch waszych dem, a mianowicie "Opposing Forces/Beyond". Uwielbiam ten materiał i osobiście traktuję go jako pierwszy album Crosswind. Jak wy do niego podchodzicie? Jakkolwiek uważam "Vicious Dominion" za ogromny krok do przodu pod względem produkcji, arażnacji i muzycznym to muszę przyznać, że wciąż bardzo lubię ten materiał, który znalazł się na tej składance. Głównie dlatego, bo kopie tyłek, wszystko było takie "dopięte na ostatni guzik" i pokazywało kim jesteśmy muzycznie. Jest surowo, ale z mnóstwem energii i ze stu jedno procentowym zaangażowaniem i szczerością pomiędzy. Nie jestem pewien do końca, jak postrzegam go w chwili obecnej, głównie dlatego, że okoliczności tworzenia są zupełnie inne niż te, które dotyczyły "Vi-

jeśli coś jest robione z wyczuciem i ma konkretny cel, możesz w metalowy miks dopasować cokolwiek sobie zażyczysz. W naszym przypadku, możemy użyć symfonicznych elementów by podkreślić gitarowe motywy. Uważam, że gitary to królowie metalu i powinno tak pozostać. Moja generacja wyrastała na wielkich gitarzystach lat 80-tych, nie możemy pozwolić by te nauki i ich praca w każdej chwili miała pójść w przysłowiowy las… Ten krążek na pewno pozwolił nazwie Crosswind zadomowić się w głowach wielu fanów. Co działo się w zespole po jego wydaniu? Szczerze mówiąc niekoniecznie, jesteśmy wciąż tacy sami (śmiech). Sądzę, że możemy powiedzieć, że możemy się cieszyć z wydania tej płyty. Wszystko poszło zgodnie z planem, według najlepszego z możliwych scenariuszy. Mamy całkiem niezła wytwórnię, która wierzy w to, co robimy; my jesteśmy zadowoleni z całego wykonania i niezwykle dumni z wszystkich komentarzy, które do nas docierają z całego świata. Najlepsze jest to, że jak ktoś z drugiego końca świata słysząc twoją twórczość, może w kilka minut wysłać maila do nas i powiedzieć nam, jak bardzo lubi to, co udało się nam zrobić. W tym roku wreszcie ukazał się wasz drugi (pier wszy?) album "Vicious Dominion", który jest naprawdę niesamowity. I znowu narzuca się to pytanie. Czemu tak długo? Dziękuję z te bardzo miłe słowa! Cóż, rzecz w tym, że nie można wyżyć z robienia metalu, spójrzmy prawdzie w oczy… Jak można się domyślać, mamy normalną robotę, kariery, które utrzymują nas na powierzchni, które czasami popychają do przodu, w zależności jak na to spojrzeć i pozwalają na wejście do studia i stworzenie kopiącego tyłki dobrego metalu. Ponadto, stawiamy sobie wyjątkowo duże wymagania. Nigdy nie pozwolilibyśmy sobie na coś, z czego nie bylibyśmy całkowicie zadowoleni i dumni. Naszym celem jest tworzyć taką muzykę, jaką sami byśmy chcieli usłyszeć i wspierać. Jeśli nie jesteśmy w stanie utrzymać się tego zamierzonego standardu, jak można oczekiwać od innych, że w zamian dostaniesz wsparcie? Więc, tak Crosswind musi być "ugotowany" we właściwy sposób. Oczekiwanie musiało być (jak również na kolejny album) po prostu tego warte. W składzie macie nowego wokalistę. Możecie go przedstawić? Czemu akurat on? Gdzie śpiewał wcześniej? Tak, Vasilis Topalidis. Chcieliśmy mieć osobnego wokalistę. Głównie dlatego, że choć potrafię śpiewać, to śpiewanie i granie na gitarze jest niezwykle trudne ponieważ zarówno partie wokalne jak i gitarowe w Crosswind są wymagające same w sobie. Musiałem podjąć decyzję. Zostanie gitarzystą od serca, który rezygnuje ze śpiewania było koniecznością i łatwym wyborem, oczywistym mając kogoś takiego jak Vasilis, chcącego dołączyć do naszego zespołu. Vasilis śpiewał w kilku zespołach, a jednym z najbardziej znaczących jest Horizon's End.

Foto: No Remorse

usłyszysz nasze korzenie, heavy metal, speed, pewien rodzaj epickości tamtych czasów. Surowiznę. Dark Omens był surowy… Zamierzacie wydać jeszcze ten materiał, albo wyko rzystać kiedyś te utwory? Nie, tamten materiał był dobry w przeszłości. Niech tak zostanie… (śmiech) Potem była przerwa wydawnicza aż do 2007 roku i chyba to był taki prawdziwy start. Czemu przez tyle lat było o was cicho? W zupełności się zgadzam. "Beyond" był wstępem do Crosswinda jaki istnieje obecnie. Było kilka całkiem poważnych i wcale nie łatwo przyjmowanych powodów dla tak długiego zawieszenia zespołu. Zaraz po szkole wszyscy rozeszli się w różne strony. Ja wyjechałem z Grecji by studiować na Uniwersytecie w Szkocji, zostałem tam trochę dłużej by uzyskać tytuł magistra i trochę podróżowałem, trafiłem też na obligatoryjną obowiązkową służbę wojskową w Grecji. To wszystko złożyło się na te kilka lat braku aktywności zespołu, ale w pewnym momencie poczułem autentyczny głód i reaktywowałem Crosswind i postarałem się, by zrobić to dobrze.

48

CROSSWIND

cious Dominion". Jako przykład podam różnice między okolicznościami: materiał był gównie nagrywany na starym Macbooku, którego wówczas używałem. Mogłem złapać pociąg z Walii, pojechać do domu Leona, nagrać, wrócić, nagrać moje partie, zmiksować i polecieć z powrotem do Grecji kiedy tylko chciałem, gdzie spotykałem się dwoma innymi kolesiami, którzy nagrywali swoje, miksowałem ponownie i zapewne finalnie. To było naprawdę bardzo wyczerpujące, próbowałem coś osiągnąć mając bardzo ograniczone środki. Z "Vicious Dominion" miałem właściwe studio do pełnej dyspozycji, z ludźmi którzy przyjdą, nagrają swoje partie i luksus dopracowania wszystkiego, od aranżacji aż po tony gitar, tak by brzmienie było tak dobre, jak tylko mogło być. Bardzo podobało mi się w jaki połączyliście gitarową moc ze znakomitymi melodiami. Jednak najbardziej lubię sposób w jaki skorzystaliście z klawiszy. Tworzą tło i budują klimat, ale nie są instrumentem pier wszoplanowym i nie przykrywają gitar. Jaki jest wasz stosunek do tego instrumentu w metalu? Dzięki wielkie, mam dokładnie takie samo zdanie! Szczerze mówiąc, nie mam nic przeciwko żadnemu z metalowych instrumentów. To mój punkt widzenia, że

Nowy krążek wydaliście tym razem nakładem No Remorse. Jak doszło do podpisania tego kontraktu? Dokładnie, poprzez No Remorse. Mieliśmy kontakt z nimi jeszcze z czasów "Beyond", wykazywali zaintersowanie realizacją "Vicious Dominion". Naszym celem było wybranie kontraktu, który byłby sprawiedliwy dla nas i dla tej płyty i właśnie No Remorse było w stanie nam to zapewnić. Kontrakt, który nam zaproponowali był najuczciwszy z wszystkich, które nam przedstawiono. Włączając w to te, oferowane przez wytwórnie metalowe o dużych nazwach, których nie wymienię. Wiemy i czujemy, że uwierzyli w nasz materiał i zrobili wszystko co najlepsze, co mogli zrobić by nas wesprzeć. Tego właśnie oczekiwaliśmy. Jak długo pisaliście ten materiał? Ile czasu spędziliście w studiu? Cały materiał poza "Eye of the Storm" został skomponowany w 2011 roku. Tak długo jak studio nas chciało… tak naprawdę to nie wiem. Używaliśmy mojego własnego studia, kiedy minęły miliony godzin, właściwie przestałem liczyć (śmiech). Przesłuchiwaliśmy pełne numery po kilka razy i zaczynaliśmy od nowa, szukając właściwego miksu, z którym czulibyśmy się komfortowo. To był długi i pozbawiony relaksu proces i sądzę, że doskonale to słychać. Kto odpowiada za produkcję tego materiału? Jeste-


ście z niej zadowoleni? Brzmieniem i produkcją zająłem się sam. Jak to mówią, ten który nigdy nie jest zadowolony z rezultatów. Sprawy nigdy nie chcą być "kompletne". Sądzę jednak, że mogę powiedzieć, ze teraz jestem zadowolony z rezultatów, a nawet bardziej niż zadowolony. Logistyczno-eksperymentalny plan i ciężka praca kryje się za "Vicious Domionion" i możesz to w pełni doświadczyć na własne uszy. Ukryte jest tam wiele szczegółów w miksie, które będą zyskiwać i będą odkrywane przy każdym kolejnym odsłuchu. Powalają mnie orkiestracje, które dodają jeszcze większej potęgi i majestatu waszej muzyce. Kto jest ich autorem? Odpowiada za nie mój dobry przyjaciel i współpracownik Kirk Gazouleas. Jest matematykiem uczącym na odległej wyspie na morzu Egejskim i symfonicznym geniuszem. W moim przekonaniu jego praca dorównuje tej, którą tworzy Two Steps From Hell. Bardzo utalentowany koleś. Zrobił orkiestracje do "From Ashes Reborn", "Lords of Deceit" i do "Vicious Dominion". Reszta została wykonana przeze mnie. Możesz też sprawdzić jego pracę z Orion's Reign, gdzie balast został przesunięty w nieco inna stronę, to gitary wspierają symfoniczne fragmenty. Niesamowita sprawa. Wasza muzyka łączy w sobie moc, melodie i epick ość. Czy według was są to niezbędne cechy dobrego heavy metalu? Tak, to dla mnie trójca święta. Dobry heavy metal musi wypływać z serca, melodia musi być zaśpiewana, riff ma wyrywać flaki, a rytm ma sprawiać w tobie wrażenie, że jesteś w stanie sam jeden pokonać całą armię gołymi rękoma. Tak właśnie powinien brzmieć dobry heavy metal. O czym traktuje warstwa liryczna? Przywiązujecie dużą wagę do waszych tekstów? Tak. Sprawdź nasze teksty… Wierzę, że jest coś co stawia nas w innym miejscu niż większość dobrych zespołów. Mamy coś do przekazania. Nawet jeśli kryje się ona w alegoriach, to zapewniam, że tam jest. Staram się by teksty były jak najdalej od metalowych klisz. Na "Vicious Dominion" jest jeden motyw, opowiedziany z dwóch punktów widzenia. Wiem, że może być podatny na różne interpretacje, ale właśnie w tym rzecz, aby był dla każdego inny.

epicką atmosferą oraz dużą ilością dobrych melodii. Uważacie "Vicious Dominion" za wasze najlepsze dzieło"? Jeśli tak to co według was się poprawiło od czasów "Opposing Forces/Beyond"? Wiem, że wszyscy tak gadają o każdym swoim nowym albumie. W większości przypadków jest to kompletna bzdura. Tym razem jednak, z ręka na sercu, tak właśnie jest. To jest najlepszy album Crosswind. Po pierwsze, pisanie numerów wyglądało zupełnie inaczej, jest znacznie więcej warstw aranżacyjnych. Po drugie, uważam, że "Vicious Dominion" jest albumem, który może, a nawet powinien być słuchany od początku do końca, również dla samego faktu docenienia wszystkich motywów na nim zawartych. Po trzecie, dużo w nim wariacji, różnych temp, nastrojów, wątków i rozwiązań. Wszystko to, czego na "Opposing Forces/ Beyond" brakowało. Jakie były i są wasze największe inspiracje? Wielcy klasycy: Iron Maiden, Judas Priest, Helloween, Accept, Manowar, Cromson Glory, Queensryche, Riot - mógłby wymieniać bez końca. Jestem pewien, że wiesz doskonale co mam na myśli… Zdecydowanie(śmiech). Scena grecka posiada naprawdę dużo wartościowych zespołów i fanów słynących ze swojego oddania metalowi. Jak wyglądają wasze stosunki z innymi grupami greckimi? Macie swego rodzaju sojusz, czy też każdy działa na własne konto? To prawda, mamy całkiem niezłą scenę muzyczną w Grecji. Sądzę, że wszyscy tu pasujemy, nie widzę podstaw na złe relacje czy coś w tym guście. Chcę powiedzieć, że nie ma żadnego formalnego sojuszu, każdy robi to co należy i każdy powie, że jest w stanie zrobić to lepiej, a wychodzi na to, że każda praca wychodzi dobrze i tak… (śmiech) Jakie muzyczne cele stawiacie sobie jako Crosswind? Dobre pytanie. Cóż, osobiście, moim celem jestem robić taka muzykę z której będę dumny. Chciałbym spojrzeć w przyszłość, powiedzmy w trzydzieści lat od dziś i posłuchać nagrań Crosswind, pomyśleć "kurczę, to naprawdę fajne nagrania!". Jednakże nie wybiegając aż tak daleko i nie zastanawiając się nad tym zbytnio: jeśli ludziom się podoba to, co robimy to jest super. Jeśli zaś nie, cóż, będziemy dalej to robić…

Jedyne za co muszę was skarcić to okładka. Może niektórym się podoba, ale ja nie jestem fanem takich komputerowych grafik. Rozumiem co masz na myśli. To jeszcze jeden wybór, którego musieliśmy dokonać. Jakkolwiek kochaliśmy nasz wcześniejszy styl, ale stwierdziliśmy, że nie będzie pasował do nowego materiału. Jeśli zwrócisz uwagę na liryki i przyjrzysz się dokładniej okładce, znajdziesz tam całą historię o której opowiadamy na płycie. Rozumiejąc twój punkt widzenia, jestem przekonany, że takiej okładki "Vicious Dominion" potrzebowało. Potrzebny jest czas, by pewne rzeczy odpowiednio zrozumieć. (w oryginale "to sink in" czyli "nasiąknąć", "zgłębić" - przyp. red.)

Plany na najbliższą przyszłość? Szykujecie jakieś niespodzianki? Zagrać tak dużo gigów ile się da, przygotować dobry grunt na kolejny album i promować ten obecny tak mocno, jak to tylko możliwe. Niespodzianka nie byłaby niespodzianką, gdybym ją zdradził tu i teraz, czyż nie? (śmiech)

Jak będzie wyglądała promocja "Vicious Dominion"? Jakieś koncerty? Absolutnie. Już zagraliśmy kilka sympatycznych gigów z Jag Panzer i Jack Starr's Burning Starr, jest też plan na trasę po Grecji w lutym. A właśnie, może wspaniali Polscy fani daliby radę przekonać jakichś promotorów żebyśmy przylecieli na koncert do was? Nie mamy żadnych problemów z tym, żeby otrzymać zapłatę w postaci piwa i kiełbasek…! (śmiech).

To już wszystkie pytania. Pozdrawiam i powodzenia. Dzięki wielkie za wasze wsparcie!

Na razie cieszymy się z "Vicious Dominion", ale już muszę zapytać czy jest szansa, że kolejna płyta ukaże się szybciej (śmiech)? Plan jest taki, żeby wyszła tak szybko jak tylko się da. Niestety, nie mogę zdradzić kiedy ten moment nadejdzie… (śmiech)

Maciek Osipiak Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Mam nadzieję, że ktoś chętny się znajdzie. Nakręciliście klip do numeru tytułowego z płyty. Powiedzcie coś więcej na temat tego przedsięwzięcia? Czyj był pomysł? Gdzie go nagrywaliście? Czemu akurat ten numer? Cóż, to dobry moment na przekaz informacji… to doskonały pomysł, żeby mieć klip, który wraz z muzyką dotrze do ludzi. Reżyser nazywa się Kyriakos Papaemannaouil i jest wschodzącą gwiazdą. Jesteśmy dumni z rezultatu, zwłaszcza biorąc pod uwagę przeznaczone na to środki. Filmowaliśmy w klubie 8Ball w Theassalonikach (swoją drogą niesamowita miejscówa, koniecznie ją obadajcie gdybyście byli w okolicy). Wybraliśmy utwór tytułowy z tego samego powodu, dla którego jest utworem tytułowym. Ma w sobie wszystkie elementy, które sprawiają, że muzyka Crosswind jest taka jaka jest. Oparty na riffach metal, z siłą i

CROSSWIND

49


Jak na tak młodą kapelę Spellcaster przeszedł dość znaczące zmiany. Nie tylko personalne, ale także stylistyczne i brzmieniowe. Wydana w tym roku druga płyta studyjna, zatytułowana przewrotnie "Spellcaster", jest tego najgłębszym wyrazem. Nowa odsłona zespołu może nie przypaść zbytnio do gustu tym fanom, którzy kultywują uwielbienie starej szkoły. Nie można jednak powiedzieć jednoznacznie, że zmiana wyszła chłopakom na gorsze.

W kręgu ognia HMP: Spellcaster jest dość świeżą nazwą na metalowej scenie. Co według ciebie sprawia, że wasza muzyka jest bardziej wyróżniająca się od twórczości innych kapel grających w podobnym stylu? Gabe Franco: Cóż, Spellcaster istnieje już jakieś pięć lat, ale zgodzę się z tym, że nasza nazwa jest dość nowa w metalowym świecie. Nic nie wydaliśmy przez jakieś trzy lata, więc pewnie dopiero teraz ludzie zaczynają się z nami zaznajamiać. We wspomnianym okresie mieliśmy dość znaczną zmianę w naszym składzie, która była konieczna do tego, by zespół nadal funkcjonował. Wpłynęło to także na to jak brzmimy muzycznie. Jednak mimo to, wydaję mi się, że rdzeń Spellcastera nadal jest obecny na nowej płycie. Nadal jesteśmy pod wielkim wpływem starych klasyków metalu jak Judas Priest czy Iron Maiden i tak dalej. Jednak zaczęliśmy słuchać innych stylów muzycznych, których cechy wbudowaliśmy w nasze nowe kompozycje. Głównym powodem dla którego nasza nowa płyta wygląda tak jak wygląda, jest fakt, że nie chcieliśmy brzmieć jak dowolny inny zespół. Graliśmy to, co brzmiało dobrze. Pewnie coś takiego mówiło milion razy milion innych zespołów, ale to przesłanie jest prawdziwe w każdym aspekcie życia - bądź sobą i podążaj tam gdzie pragniesz. Tyler Loney jest teraz wokalistą. Poprzednio grał na gitarze w zespole. Dlaczego zmienił swoje obowiązki w kapeli? Nasz poprzedni perkusista oraz wokalista wpadli ostro w narkotyki. Nie funkcjonowali jako członkowie zespołu. Sytuacja była jasna i klarowna, albo ich wykopiemy albo dajemy sobie spokój z całym zespołem, ponieważ w ogóle nie poruszaliśmy się naprzód. Zdecydowaliśmy, że Tyler będzie teraz śpiewał - miał sporo doświadczenia a naszym poprzednim zespole, w którym był wokalistą. Tak więc, wybór był oczywisty. No to mamy też odpowiedź na pytanie co to za zmiany u was miały miejsce ostatnio. Sięgnijmy więc trochę dalej w przeszłość. Kapela pierwotnie nazy wała się Leatherwitch, jednak przechrzciliście ją na Spellcaster... Funkcjonowaliśmy jako Leatherwitch przez jakieś trzy miesiące i to tylko lokalnie w Portland. Sama nazwa nie odzwierciedlała typu muzyki, który chcieliśmy grać, a poza tym jest bardzo dużo zespołów (dobrych zespołów!), które mają "witch" w nazwie. Pewnego dnia napisaliśmy utwór zatytułowany "Spellcaster" i jakoś ta nazwa przylgnęła w naszych umysłach na stałe. o było waszą inspiracją i pod kątem tekstów i muzy Co ki? Przy pierwszym albumie wpływy były standardowe. NWOBHM, thrash, heavy. Przy drugiej płycie nasz gust muzyczny był trochę bardziej poszerzony. Dalej gramy old-schoolowe rzeczy, jednak czerpiemy przyjemność ze słuchania wszystkiego co ma solidne kompozycje. Trochę bardziej skupiamy się na melodiach i na klimacie utworu. Teraz teksty piszę na spółkę z Tylerem. Są o wiele bardziej nasycone emocjami. Ostatnie trzy lata bez nagrania czegokolwiek, razem ze Foto: Spellcaster

50

SPELLCASTER

zmianami w zespole i z codziennymi problemami, które napotykamy, potrafią napełnić człowieka frustracją. Dlatego staramy się oddać to najdokładniej jak potrafimy w naszych tekstach. Czy myślisz, że ta trzyletnia przerwa zmieniła wasze podejście do tematu komponowania i pisania utworów? Tak, nasza muzyka jest już zupełnie inna, a samo nasze podejście się drastycznie zmieniło. Skupiamy się o wiele bardziej na melodiach i na tym by wokal pasował do riffów. Wcześniej wyglądało to tak, że ktoś na próbę przynosił jakiś riff i wokół niego budowaliśmy cały utwór. Teraz ten proces jest o wiele bardziej udoskonalony. Ale tylko trochę. Co ze "Spells of Speed" oraz z "Under the Spell"? Czy fani mogą kupić te świetne wydawnictwa od labela lub bezpośrednio od zespołu? Niestety, w tym momencie jedynym miejscem, gdzie można nabyć te albumy jest Ebay. Earache posiada pełnie praw do naszego debiutu i nie wznowiła jego nakładu. Najprawdopodobniej nigdy tego nie zrobi. Jest to całkiem irytujące. Nowy album został wydany w kopertówce. Dlaczego zdecydowaliście się na taką formę wydawnictwa, a nie na normalny plastikowy jewel case? Nasz budżet był bardzo skromny. Wybraliśmy kopertówkę, gdyż w ten sposób mogliśmy wydać 300 egzemplarzy za cenę 100, które by były w jewel casie. Jednakże będziemy także robić dodruk tego albumu, który zostanie wydany już jako "normalna" płyta CD. Kto był autorem okładek do "Spells of Speed" i "Under the Spells"? Dlaczego zdecydowaliście się na ode jście od formy malowanych okładek przy nowej płycie i walnęliście na okładkę swoje foto? Nasz przyjaciel Brandon Sterling namalował okładkę do "Under the Spell" oraz narysował szkic do "Spells of Speed". Szkic potem trafił do Andreia Bouzikova. Na nowy album okładkę miał przygotować pierwotnie Thomas Holm, który pracował już z Kingiem Diamondem, Wolf i Mercyful Fate, jednak jego pomysły nie współgrały z naszą wizją. Poszliśmy pewnego dnia na plażę i zrobiliśmy kilka zdjęć w kręgu ognia. Był to mój pomysł. Po jakimś czasie ktoś nam zasugerował byśmy użyli jednego zdjęcia z tej sesji jako okładkę na nowy album. Pomysł był na tyle intrygujący, że dokładnie tak się stało. Wyszło całkiem fajnie. Gracie na HOA 2015. W jaki sposób dokładnie trafiliście na rozpiskę tego festiwalu? W sumie bardzo prosto. Dostaliśmy maila od organizatorów z pytaniem czy chcemy przyjechać zagrać, na który odpowiedzieliśmy, że tak. Jesteśmy tym bardzo podekscytowani! To będzie nasz pierwszy wypad poza USA. Jakieś słowa dla fanów metalu w Polsce na zakończe nie wywiadu? Tak, zamierzamy zorganizować trasę w porze naszego występu na HOA, więc spodziewajcie się nas także w Polsce w przyszłym roku! Aleksander "Sterviss" Trojanowski

HMP: Co zadecydowało o tym, że postanowiliście zacząć grać i połączyliście swe siły pod nazwą Panzerhund? Panzerhund: To, że Roman i Jarek znaleźli się w jednym zakładzie pracy i ze sobą porozmawiali. Pierwotnie mieli grać cholera wie co, ale nie mogło się to inaczej skończyć, niż heavy metalem. W sumie nie było specjalnych motywacji, czy powołań. Mieliśmy grać i tyle. Później doszedł Karol, Michał, a na końcu Drygas. Jak tabor wystartował, tak do tej pory jedzie i miejmy nadzieję, że się rozpędza, a nie hamuje! Dla większości z was był to chyba pierwszy zespół, tak więc pewnie pierwsze miesiące istnienia zespołu poświęciliście na intensywne próby? No tak się składa, że to był pierwszy zespół dla jednego z nas - Romana. Reszta grała wcześniej w innych, jednak dla większości z nas był to pierwszy zespół heavy metalowy. Kiedyś Michał śpiewał w obornickim Dagerze, a Drydżiet grał w okazjonalnym projekcie o nazwie Invaders, zorganizowanym z okazji zlotu fanów Iron Maiden. Reszta gdzieś, kiedyś słuchała heavy metalu, ale nigdy aktywnie się w nim nie udzielała. Pierwsze miesiące istnienia to była walka o przetrwanie. To, że udawało się zorganizować kolejną próbę było sukcesem. Roman z Jarkiem rok kompletowali skład i szukali odpowiednich ludzi, którzy chcieliby się zaangażować. Jak już się udało, to machina nabrała rozpędu i próbowaliśmy naprawdę sumiennie i regularnie. Do tej pory staramy się nie odchodzić od norm i mieć stałą rubrykę w kalendarzu pt: próba. Panzerhund to dość oryginalna nazwa, nawiązująca też chyba przy okazji do waszych fascynacji sceną niemiecką? "Przy okazji" to dobre określenie. Generalnie nazwa powstała w dosyć spontaniczny sposób, bez celowego nawiązywania do sceny niemieckiej, niemniej jednak każdemu z nas bardzo blisko jest do brzmień zespołów takich jak Accept, Sodom, Rammstein, Kreator, Running Wild, czy Modern Talking. Fakt, wpływów tych ostatnich mamy waszych utworach najwięcej (śmiech). No i nie da się ukryć, że jak traficie na koncerty do Niemiec, to dzięki niej będziecie mieli automatycznie dobre przyję cie? Znajomi z Niemiec mówią, że nazwę mamy złą, bo się kojarzy z wojną, a to dla nich wstydliwy temat. Tak, że uściślając odpowiedź: tak, nie będziemy mieli. Ale chętnie nawiązujecie też do czasów świetnoś ci NWOBHM czy współczesnego power metalu - wszystko według waszego motto, głoszącego, że skoro ktoś już wymyślił najlepszy gatunek muzyki na świecie, to po co go modyfikować? Tak. Zgadza się. Urodziliśmy się w złych czasach, gdy popularność takiej muzyki jest mniejsza niż 2030 lat temu. Jakoś tak się złożyło, że każdemu z nas najbardziej pasują takie dźwięki. Oczywiście w naszych utworach gdzieniegdzie pojawia się growl, czy jakiś break-down, ale to tylko i wyłącznie dlatego, że po prostu pasowało to w poszczególnych miejscach kompozycji. Dość szybko wydaliście debiutancką EP-kę "First


ków, a dotychczas (nie licząc początków "chórkowania") nikt nie miał do nich zastrzeżeń. Jesteś pierwszy!

Nabierająca rozpędu metalowa machina Urodziliśmy się w złych czasach - deklarują muzycy tej młodej wrocławskiej grupy. Dlaczego tak jest domyśli się każdy, kto posłucha ich utworów. Panzerhund gra bowiem heavy metal w wydaniu najbardziej klasycznym z możliwych, inspirowany zarówno NWOBHM jak i sceną niemiecką lat 80-tych. "Voice Of The City" jest ich drugim wydawnictwem, ale zespół myśli już o singlu oraz planuje nagrania debiutanckiego albumu, nie zapominając przy tym o koncertowych podbojach: Bite", od tego czasu ustabilizował się też skład zespołu, co miało chyba znaczący wpływ na waszą działalność? Zdecydowanie. Jesteśmy piątką zdeterminowanych łachudr, które chciałyby pokazać się z jak najlepszej strony zarówno na polskiej, jak i zagranicznej scenie metalowej. Na razie mało kto o nas słyszał, dlatego nagraliśmy EP, które ukaże się w styczniu. Miejmy nadzieję, że materiał "podejdzie" naszej rodzimej, wymagającej publiczności. Pierwsza EP "First Bite" to był nasz "starter". Trzeba było mieć coś nagranego, żeby móc startować w przeglądach, zainteresować sobą innych, czy też przekonać kluby, że umiemy grać i nie będzie totalnego obciachu na scenie (śmiech). Właśnie wtedy zaczęliście brać udział w różnego rodzaju konkursach i festiwalach? Skład ustabilizował się w styczniu 2012 roku. Mniej więcej po ograniu materiału i po stworzeniu kilku nowych utworów zaczęliśmy hasać po lokalnych przeglądach - od kwietnia tego samego roku. Pierwszy z nich nie odbił się większym echem (jeszcze bez naszych koncertowych "stylówek" i choreografii), nie można go nazwać klęską, bo dalej graliśmy i nikt nas z klubu nie wyrzucił, jednakże potem było już trochę lepiej. Zdobyliśmy kilka nagród, a potem nawet braliśmy z sukcesami udział w przeglądach poza Wrocławiem - tutaj np. wygranie Ligi Rocka w Jeleniej Górze.

ctwo? Aby wydać album, to jednak trzeba mieć konkretny i spójny materiał. Trzeba mieć też pomysł aby cała płyta była jednym spójnym dziełem. Myślę, że ten etap jeszcze przed nami - jak na razie ciężko pracujemy. Dodatkowo dochodzi kwestia finansów i promocji. Na nagranie CD potrzeba większych funduszy, odpowiedniego zaplecza i dobrze byłoby być po słowie z wydawnictwem. Na razie skupiamy się na mniejszych formach. W 2015 roku mamy dość konkretnie zaplanowane nagranie singla, ale to przyszłość. Na "Voice Of The City" nie brakuje udanych utworów, jak dynamiczny opener "The Journey", niemal speed metalowy "Nuclear Midgets" czy zróżnicowany, najdłuższy tu "Warzone" - każdy z nich jest autorstwa kogoś innego, jednej osoby czy dziełem zespołowym? Są to zdecydowanie dzieła zespołowe. Wiadomo, że

Bo jestem starym marudą (śmiech). A skąd pomysł na te mroczne klawiszowe partie w utworze tytułowym czy "Warzone", albo growling w tymże oraz "Arise"? Heavy metal to też growl. Bardzo nam pasował kompozycyjnie w tych miejscach i grzechem było go nie dodać. "Warzone" ma dość rap-core'owy wstęp. W tle było dość pusto i trzeba było w jakiś sposób to wypełnić. Nie chcieliśmy wszędzie zapychać dziur gitarami, toteż poprosiliśmy naszego realizatora, żeby nagrał tam partię klawiszową. Wybraliśmy mroczny pad, gdyż utwór jest o tematyce wojennej, a w przeciwieństwie do obrazu z "Czterech pancernych", czy komedii z Frankiem Dolasem wojna była raczej strasznym przeżyciem. Wikingowie, o których mowa w tekście nie mieli skrupułów w zabijaniu, więc dla cywilów było to traumatyczne (i często ostatnie) przeżycie - stąd dobór takiego wstępu. "Voice Of The City" to demo, zapowiedź waszego kolejnego materiału czy EP-ka? EP-ka. Chcemy nią pokazać, że umiemy cokolwiek zagrać (śmiech) Dalsze wydawnictwa zależą od odbioru "Voice Of The City". W styczniu jedziemy do Warszawy zarejestrować ślady bębnów i basu do nowego singla. Będą tam dwa utwory. Jeden bardziej "panzerhundowy", a drugi dużo mocniejszy taki bonus track. Póki co można ten materiał odsłuchać na Youtube - planujecie jego profesjonalne wydanie? W sieci na początku udostępnimy tylko singiel "Warzone". Premiera planowana jest na 19 stycznia Później będzie pre-order naszej płyty, którą zamierzamy elegancko wydać.

Co dają takie występy młodemu, przebijającemu się wśród setek innych grup, zespołowi, poza rzecz jasna, nagrodami, dyplomami czy ciepłymi słowami od jurorów, nierzadko wybitnych muzyków? Poza tym co wymieniłeś, jeszcze istotne jest zbieranie nowej publiczności. Po występie zawsze wpadnie do grona słuchaczy kilka nowych osób. Na takich przeglądach zdarzają się gwiazdy wieczoru, w postaci znanych, polskich zespołów. Można wówczas usłyszeć prywatną recenzję na temat własnej twórczości, czy też zdobyć kontakty na przyszłość. Zresztą koncerty to chyba znaczący aspekt waszej działalności, gracie chętnie i często, jeśli tylko są sprzyjające ku temu warunki? Dobre określenie - sprzyjające warunki. Staramy się nie grać za często w naszej miejscowości, żeby nie znudzić fanów. Zdarza się nam grać w innych miejscowościach i takie propozycje są przez nas zawsze mile widziane. Bardzo miło wspominamy wypady do Poznania, czy koncert w Zamościu. Testowaliście na żywo utwory które trafiły na wasz drugi materiał "Voice Of The City"? Nie da się ukryć. Są utwory, które powstały już w trakcie procesu produkcji pierwszej EPki, np. "Arise" i tytułowy "Voice Of The City". Ogólnie można powiedzieć, że kawałki były dobrze odebrane. Niektórym wbiły się całkiem mocno do głowy nasze refreny. A kilka z nich doczekało się nawet alternatywnych wersji. Ich dobry odbiór utwierdzał was w przekonaniu, że podążacie w dobrym kierunku? Tak, zgadza się. Gdyby się nie podobały, gdyby nie było pogo pod sceną, na pewno nie mielibyśmy powodów, żeby iść do studia nagrać materiał. Nie zdecydowaliście się jednak na nagranie albu mu, ponownie proponujecie krótsze wydawni-

Foto: Panzerhund

zaczyna się zazwyczaj od riffów, które przyniosą chłopaki, potem jednak siadamy razem i układamy, żeby kawałki "jechały". Czasem powstaje kilka wersji, które bardziej dynamicznie ewoluują i tworzą jedną - ostateczną. Każdy członek zespołu miał coś do powiedzenia w kompozycjach każdego z nagranych utworów. Tak jak główne partie wokalne są tu całkiem OK., to już chórki brzmią totalnie amatorsko - może na koncercie ujdą, ale w nagraniach studyjnych brzmią jak parodia, co według mnie znacząco obniża jakość tych utworów - nie mogliście tego bardziej dopracować? Nie podoba ci się "Rururururu"? No popatrz, a zawsze słyszeliśmy kompletnie odwrotne opinie. Widać to kwestia gustu lub też naszego braku talentu. Ludzie chętnie śpiewają z nami partie chór-

Szukacie bądź macie już wydawcę, czy też będziecie firmować go samodzielnie? Jeśli masz kogoś chętnego na wydanie EP-ki, to z przyjemnością przyjmiemy kontakt! (śmiech) Wydawnictwa jak już chcą coś wydać to musi być to CD. Czyli to nie jest tak, że płyty to dla młodych ludzi jakiś przeżytek, chcecie zostawić po sobie jakieś materialne ślady istnienia, a nie tylko pliki gdzieś w sieci? Obecna kultura/etap rozwoju społeczeństw wymaga sporej aktywności w sieci, ale spokojnie! Kilka sztuk "przeżytku" wyślemy do waszej redakcji (śmiech) Wojciech Chamryk

PANZERHUND

51


Epic Metal to wyjątkowo mało płodny gatunek i jest tak naprawdę tylko kilka nazw w miarę regularnie wydających płyty i obracających się w tej stylistyce. Są Manilla Road, Holy Martyr, Doomsword czy Battleroar, ale za to z drugiej strony swój szlachetny żywot zakończyły Assedium czy przepotężny Ironsword. Dlatego ogromnie cieszy każdy nowy przedstawiciel tej niezbyt licznej sceny. Włoski Ryal powstał w 2009 roku, a swój debiut wypuścił cztery lata później. Prawdziwie epicki heavy metal w ich wykonaniu zrobił na mnie spore wrażenie i z niecierpliwością czekam na ich kolejny wytop. Zresztą kichy być nie mogło skoro założycielami Ryal jest dwóch byłych muzyków wspomnianego wcześniej Holy Martyr, perkusista Giacomo Macis oraz gitarzysta Carlo Olla, który odpowiedział na kilka moich pytań.

Kocham epickość w każdej z jej form HMP: Jak doszło do powstania Ryal i czemu przez pierwsze cztery lata nie wypuściliście żadnego mate riału? Chociaż słuchając "Alliance" warto było czekać (śmiech). Carlo Olla: Ryal powstało w 2010 roku w wyniku kolaboracji wokalisty Alessandro Bordigoni i mnie, gitarzysty Carla Olla; naszym pragnieniem było stworzyć epic metalową grupę grającą w starej stylistyce. Do tego projektu zwerbowaliśmy perkusistę Giacoma Macisa oraz basistę Nicolę Pirasa. Naszym pierwszym wydawnictwem był "Alliance" z 2013 roku, który zawierał stare utwory w nowych aranżacjach, tworząc w ten sposób koncept album. Właśnie, "Alliance" to koncept album. Możecie pokrótce przedstawić historię jaką przedstawia? Kto jest autorem tekstów? Historię do konceptu napisał Alessandro Bordigoni. To opowieść fantasy , która potrzebuje obecności aktorów teatralnych. Alessandro już nie jest naszym wokalistą, więc "Alliance" nie będzie miał żadnej kontynuacji… jednakże nie należy mówić nigdy więcej! Co powstało pierwsze, muzyka czy teksty? Od początku zakładaliście, że to będzie koncept? Muzyka jest tłem moich kompozycji, najpierw piszę muzykę, a dopiero potem teksty. Moja pasja do muzyki wychodzi z klasycznego wychowania, jestem też wielkim fanem muzyki filmowej… może tego nie widać, ale wszystko zrodziło się po dwóch latach intensywnych testów i nauki… Ostatnie wersy pozwalają sądzić, że być może będzie kontynuacja tej historii. Mam rację? Tak, to prawda… ale nie wiem czy kiedykolwiek powstanie sequel. Obecnie pracujemy nad drugim albumem, ale nie będzie on konceptem. W jaki sposób powstaje wasza muzyka? Macie jakiegoś głównego kompozytora czy może pracujecie wspól nie? Pomysł wychodzi ode mnie, a potem wszyscy nad nim pracujemy. Zazwyczaj to ja komponuję utwory, a następnie aranżuję cały zespół. Ile czasu spędziliście w studiu? Kto odpowiada za brzmienie? Uważacie, że udało wam się wszystko to co sobie założyliście? Niestety, spędzam mnóstwo czasu w studio, ale w tym samym czasie myślę jak zrobić wszystko tak, by otrzymać jak najlepszy produkt… ale przynajmniej o tym myślę! Mario Picci był producentem, jeszcze nie wiem czy następny album będzie produkowany przez niego, ale mam nadzieję, że nie! Jak wam się udało osiągnąć taki rycerski, średniowieczny klimat? Doskonale pasuje do waszej muzyki. Lubię średniowieczną muzykę bardziej od tego, co powstaje jako soundtracki do filmów historycznych. Słyszę w tej muzyce narodziny i głębię, kocham ten gatunek. Kocham epickość w każdej z jej form. Wśród swoich inspiracji podajecie samych klasycznych oraz filmowych kompozytorów. Nie inspirują was żadne metalowe grupy? Możliwe… ale... Judas Priest, Malmsteen, Manowar, Virgin Steele, Omen, Manilla Road, Helstar, Candlemass… wszystko z niemieckiego power z lat 80-tych i tak dalej… Myślę, że w moich kompozycjach zawsze znajdzie się coś z tych zespołów.

Część z was grała wcześniej w takich grupach jak Salem's Lot i ubóstwianym przeze mnie Holy Martyr. Skąd natomiast wzięliście Michaela i tak znakomitego wokalistę jak Giampiero? Tak, Alex Bordigoni był wokalistą Salem's Lost, Giacomo Maci i ja graliśmy w Holy Martyr. Giacomo do 2006, a ja do 2004 roku. Michael i Giampiero to nasi starzy znajomi, dlatego tak łatwo było ich zwerbować do zespołu. Jak doszło do podpisania papierów z My Graveyard? Podejrzewam, że jest to dla was idealny label? To było bardzo łatwe, wysłałem nasze demo do My Graveyard Production i po trzech tygodniach odebrałem od Giuliano entuzjastyczną odpowiedź odnośnie naszej roboty. Zostawiliśmy My Graveyard Production całą dystrybucję. Wszystko idzie dobrze, nie mamy żadnych ukrytych pragnień.

Co takiego ekscytującego ma w sobie tradycyjny heavy metal, że właśnie w nim spełniacie się w stu procentach, nie na przykład w czymś bardziej ekstremalnym? Osobiście lubię bardziej ekstremalne rzeczy, ale myślę, że klasyczny heavy metal może być bardziej sugestywny niż ten znany nam obecnie. Niefortunnie ten gatunek stracił swoją atmosferę i złowrogość, więc próbujemy przywrócić tę magię i emocje. To naturalne dla nas, nie pozujemy. To było szczególne uczucie, które mnie tak bardzo uwiodło - resztę zespołu też - to właśnie klasyczny heavy metal dał nam możliwość by się uzewnętrznić, w naturalny, klasyczny sposób. (śmiech)

Jak wygląda promocja "Alliance"? Udało wam się już zaistnieć w świadomości fanów? Macie już wizję przyszłych albumów? Komponujecie już może jakieś nowe numery? "Alliance" dla nas jest zamkniętym rozdziałem! Przewróciliśmy kartkę na psutą stronę i teraz myślimy o nowym albumie. Nie jestem pewien, ale sądzę, że będzie to bardziej kompletny album, nie będzie konceptem, ale będzie zawierał przynajmniej trzy albo cztery numery więcej.

Niebagatelny wpływ na taki stan rzeczy mają pewnie też wasze fascynacje muzyczne? Pewnie od zawsze byliście fanami Maiden, Priest, Accept, etc., etc.? Osobiście bardziej byłem zafascynowany atmosferą niż sferą muzyczną. Jednakże, pozostali członkowie zespołu nadal są fanami, jak zasugerowałeś; ja bardziej siedzę w latach 70-tych, co ma związek ze stanem umysłu, którego nie jestem w stanie opisać.

Jak wygląda kwestia koncertów? Trochę ich gracie, ale czy to wam wystarcza? Gdzie będzie was można zobaczyć? Ostatnio graliśmy 29 listopada z Blazem Bayley'em. w okresie od marca do października nie graliśmy wcale. Moglibyśmy grać częściej i więcej, ale mieliśmy mnóstwo problemów ze składem, teraz zaś pracujemy nad nowym albumem i to jest dla nas najważniejsze. Swego czasu Włochy podobnie jak Grecja słynęły z silnej młodej sceny epic metalowej, w której pokładałem ogromne nadzieje. Jednak w pewnym momencie pojawił się zastój i płyty w tym klimacie wychodzą bardzo rzadko. Wiadomo, że nie liczy się ilość tylko jakość, ale poza takimi zespołami jak Wotan, Holy Martyr, Doomsword czy nie istniejący już Assedium ciężko znaleźć następców. Czemu tak się dzieje? Epic metal to niszowy gatunek, granie tegoż to poświęcenie i mała kasa, mnóstwo energii i jeszcze mniej kasy. W dzisiejszych czasach ciężko w ten sposób wyżyć… praca i inne problemy osobiste też mają wpływ na zespół… To bardzo trudne dla zespołów trwać razem przez wiele lat w tym samym składzie. Oznacza to posiadanie pasji, by utrzymać epickość, jednakże mam nadzieję, że ta scena będzie zawsze aktywna! Jakie macie najbliższe plany? Możemy oczekiwać jakichś niespodzianek z obozu Ryal? Mam nadzieję. Myślimy o teraźniejszości i żyjemy z dnia na dzień! To już wszystkie pytania. Chcielibyście przekazać coś polskim metalowcom? Mam nadzieję, że zobaczymy się wkrótce, może nawet na żywo…. Życzę wam wszystkiego najlepszego, epicki metal na zawsze!!! Sprawdzajcie naszą stronę na Facebooku… Chwała!!! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Anna Kozlowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak Foto: Ryal

52

RYAL

HMP: Jak na niespełna dziesięć lat istnienia naprawdę idziecie jak burza, bo wydaliście w tym czasie pięć płyt, co daje całkiem niezłą średnią, wliczywszy w to trzy lata przerwy pomiędzy trzecim a czwartym wydawnictwem... Damiano Ammannati: Mieliśmy wiele pomysłów i myślę, że to ten typ muzyki, który może być rozpatrywany znacznie szerzej niż sobie to wyobrażaliśmy. Nie chcieliśmy robić niczego zupełnie nowego, ale raczej coś unikalnego. Każdy album jest kolejnym etapem rozdziałem naszych poszukiwań, to dla nas bardzo stymulujące.

A co z przedstawicielami włoskiej sceny? Bo ilekroć rozmawiam z muzykami z twego kraju, to jakoś niezbyt często powołują się na wpływy włoskich kapel, niekiedy przecież bardzo zacnych, jak np. Strana Officina czy Danger Zone? Mamy duży respekt dla tych wszystkich, którzy ciężko pracują nad swoją muzyką, nieważne czy są Włochami czy też nie; może to trudne do zaakceptowania, ale nasza muzyka nie ma nic wspólnego z innymi zespołami. My tworzymy nasz świat. Może tak się zdarzyć, że znajdujesz u nas jakieś podobieństwo do innych zespołów, ale to odosobnione przypadki. Inna sprawa, że przywoływanie wielkich nazw w kontekście naszej twórczości jest zawsze miłe. Zresztą to w ogóle jest dość dziwna sytuacja, bo wygląda na to, że włoscy fani metalu z zasady preferują zagraniczne zespoły, lekceważąc nieco dokonania rodzimych kapel? Ważną sprawą w muzyce jest jej szczerość, marka, zadowolenie gdy jest odtwarzana. Ogólnie to wiele elementów, których tu we Włoszech naprawdę nie widzę. Zwłaszcza, że większość muzyków jest zainteresowana raczej nudnymi konkursami aniżeli ciężką pracą. Gdyby byli bardziej wiarygodni to by tworzyli coś znacznie lepszego. Naprawdę wierzę w to, że jeśli jesteś zdeterminowany i poważnie podchodzisz do tego co robisz, to możesz przekonać do


Włoscy pracoholicy wracają z kolejnym, już piątym albumem. "Thunder Knows No Mercy" zainteresuje na pewno wszystkich zwolenników tradycyjnego, archetypowego heavy metalu czerpiącego z najlepszej szkoły lat 80-tych, ale też szczerego, świeżego i totalnie bezkompromisowego. Gitarzysta Damiano Ammannati opowiada nam o swojej recepcie na sukces i okolicznościach powstania tej tak udanej płyty:

Maniakalnie dążyć do celu siebie wielu ludzi. Z drugiej strony fani metalu też podążają za tym o czym się mówi, zamiast za tym co ukryte i zazwyczaj naprawdę dobre! Nie zniechęciło was to jednak od założenia Renegade? Gracie przede wszystkim dla siebie, cała reszta to już tylko ta tzw. wisienka na torcie? Granie jest jak terapia czy studiowanie. Lubię dzielić się muzyką z innymi, tym co stworzymy. Lubię efekty i reakcje, które wywołuje wśród fanów. Lubię to "coś" co fani dają nam w zamian, tę kontrreakcję, zabawę i emocje. Postrzegam więc muzykę jako rytuał, a on potrzebuje widowni, by wytworzyć energię.

brzmieć tak jak my sobie tego zażyczymy, więc czasami trzeba znaleźć telepatyczne porozumienie pomiędzy nami wszystkimi, a to wymaga czasu, aby wizja była spójna z tym co chcemy wszyscy. Naszym celem w procesie kreacji jest instynktowne, wręcz maniakalne dążenie do celu. "Thunder Knows No Mercy" pod każdym względem nawiązuje do czasów świetności heavy metalu z wczesnych lat 80-tych, począwszy od warstwy muzycznej, poprzez archetypową okładkę, nawet do ilości utworów i czasu trwania płyty, zbliżonej do winylowych standardów tamtych lat... Kopiowanie lat 80-tych jest bardzo ograniczające, z wielu powodów. Od czasu gdy mamy kompaktowe dyski jako

kunastu minut; poza "Trail Of Tears" zbliżającym się do 9 minut są one znacznie krótsze uznaliście, że czas trwania 5-6 minut jest optymalny przy takim zagęszczeniu aranżacji cho ciażby "Into The Flame"? Mam nadzieję, że magia w naszej muzyce jest niezależna od czasu trwania poszczególnych utworów (śmiech), ponieważ są one silnie nacechowane emocjonalną atmosferą, którą staramy się tworzyć od samego początku, aż do końca danego numeru. To dla nas bardzo ważne: utrzymać słuchacza jak najdłużej w napięciu, ale to my musimy zainicjować ten proces. A jak te dłuższe, rozbudowane kompozycje prezentują się na koncertach, bo zakładam, że nie ograniczacie się na nich do wykonywania tylko tych krótszych, nieco prostszych utworów? Osobiście wolę grać numery w ich najbardziej surowej, klasycznej formie: głos, bas, gitara i perkusja. Każdy dźwięk musi być agresywny, nie odmienny, ale prawdziwy w intensywności. Są dwie szkoły: jedni artyści w ramach trasy trzy mają się pewnego schematu, na każdym koncercie grając to samo. Inni przygotowują znacznie więcej utworów i potrafią zaskoczyć fanów czymś nieoczekiwanym - dlaczego wolicie tę drugą opcję? Jeśli chcesz dobrego gigu nie możesz tracić energii,

Foto: Renegade

Mieliście też chyba o tyle łatwiejszy start, że zapoczątkowany w 1997 roku sukces drugiej fali tradycyjnego metalu przywrócił zainteresowanie tym gatunkiem, wobec czego udało wam się od razu znaleźć wydawcę? Nieszczególnie, szczerze mówiąc… Z kolei później podpisaliście kontrakt z cenioną firmą My Graveyard, ale jakoś się w niej nie utrzymaliście - opiewał tylko na dwie płyty czy były jakieś inne przyczyny, że "Can't Stop The Fire" musieliście wydać samodzielnie? Nie było to nic osobistego. Planowaliśmy wydać wspólnie kolejną płytę, można powiedzieć, że chcieliśmy zrobić małą antologię. Wszystko było gotowe, obie strony były dogadane, ale zmieniliśmy zdanie, myślę, że mieliśmy do tego prawo. Nie było wam chyba wtedy łatwo, włącznie ze zmianami składu, etc., dlatego też taka deklaracja w tytule? Przechodziliśmy przez trudny okres, to normalne, ale ostatecznie możemy uznać się za szczęściarzy, kaperując tak utalentowanych gości, z którymi obecnie pracujemy. Kiedy dochodzi do sedna, to cóż, pasowało to do apokaliptycznego konceptu albumu… Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo skład się ustabilizował, a w dodatku udało się wam podpisać kontrakt z niemiecką Pure Underground Records, firmującą "Thunder Knows No Mercy"? Tak, jesteśmy zadowoleni z zaufania wytwórni nam zaraz po przesłuchaniu tej płyty, to było niesamowite! Tak więc to zainteresowanie przyszło do nas samo, naturalnie. W takiej atmosferze pracuje się chyba znacznie łatwiej, a wnosząc z jakości zamieszczonych na tej płycie utworów, pomysły musiały się wam sypać niczym z przysłowiowego rękawa? Opowiadamy o osobistych doświadczeniach, jesteśmy absolutnie szczerzy i ktoś to dostrzegł w tych utworach. Myślę, że my nie gramy normalnej ciężkiej muzyki, ale coś innego, bardziej mocarnego, coś co łamie wszelkie reguły. Robimy co czujemy, nic ponadto… Zawsze wchodzicie do studia z materiałem przygotowanym w stu procentach czy zdarza się, że coś znacznie zmieniacie bądź nawet piszecie w studio? Wszystko musi być po prostu idealne, musi

symbol naszych czasów, z tą całą szybkością, brakiem refleksji - owszem, po wydaniu albumu w formacie CD naszym celem jest wypuszczenie też wersji winylowej. Nie żeby uczcić tamten czas - aż tak romantyczni nie jesteśmy - ale by nadać zagubiony, właściwy kształt całej płycie. Mamy nadzieję, że stanie się to wkrótce. Lubicie ostre, szybkie i zarazem melodyjne kom pozycje jak "Nobody Lives Forever" czy "The World Is Dying", ale nie unikacie też bardziej rozbudowanych, wielowątkowych kompozycji - to druga strona twórczości Renegade? Można powiedzieć, że niektóre klimaty, które chcieliśmy stworzyć potrzebowały innych aranżacji, ale tego samego zaangażowania. Nie chcemy się nigdy znudzić naszą muzyką, to wszystko czego szukamy. Nie widzę tej kompleksowości, o której mówisz, ale coś głębszego, obsesyjnego, silnie powiązanym z metalem, co nie jest zbyt częste. Tak, że to nie jest żadna inna strona, ale pełniejsze podejście, gdzie szukaliśmy czegoś innego niż technika i tak dalej, ale zwłaszcza naszych emocji i odczuć.

intensywności od samego początku aż do jego końca, tak więc każda strategia jest dobra. Występy promujące "Thunder Knows No Mercy" będą dobrą okazją do zarejestrowania waszego materiału koncertowego czy też przy obec nej kondycji przemysłu muzycznego jesteście zbyt małym zespołem na wydanie DVD? Pewnie, jesteśmy otwarci na wszystko. Nie znaczy to jednak, że nie chcielibyście posi adać w swej dyskografii takiego wydawnictwa? Liczę, że doczekamy się takiego wydawnictwa, ale nie jest to dla mnie priorytet. Myślę, że nawet jeśli nie teraz, to przy okazji kolejnej płyty w końcu dopniecie swego, bo przecież udowadnialiście już niejednokrotnie, że muzyka i zespół znaczą dla was bardzo wiele dziękuję za rozmowę! Dziękuję bardzo! Nadal słuchajcie prawdziwego, klasycznego metalu! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Anna Kozłowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Co ciekawe nie rozciągacie tych utworów do kil-

RENEGADE

53


Czas dopisać kolejny rozdział jednej z heavy metalowych legend lat 80-tych Zespół powstał w 1982 roku i zyskał sławę w głównej mierze dzięki charyzmatycznej wokalistce Ann Boleyn. Po nagraniu dwóch albumów przepadli. Potem w 2003r. ukazał się "Will Not Go Quietly", który nie odniósł wielkiego sukcesu. Tak minęły kolejne lata i zespół ponownie przepadł bez wieści. Ann zebrała w końcu nowych muzyków i postanowiła znów powrócić z Hellion. Tym razem mini album "Karma's a Bitch" pokazuje, że zespół jest silny i w formie jak w latach 80-tych. O nowym dziele, przyszłości oraz początkach Hellion udało się porozmawiać z samą Ann Boleyn. HMP: Witam, w końcu doczekaliśmy się powrotu jednej z najważniejszych formacji metalowych, które błyszczały w latach 80-tych. Tak, Hellion powrócił do świata żywych. Dlaczego akurat teraz? Dlaczego wcześniej nie było to możliwe? Ann Boleyn: Bezpośrednio po opuszczeniu Détente, rozpoczęłam prace nad reformacją Hellion. Kiedy okazało się, że oryginalni członkowie nie mogą podróżować z powodu rodzinnych obowiązków, zdałam sobie sprawę, że muszę znaleźć nowych. Ann tylko ty zostałaś ze starego składu, który tworzył Hellion. Jak udało ci się znaleźć nowych muzyków?

Dave Reffett i Michael Angelo Batio obaj rekomendowali Maxa. To było jasne zaraz po tym gdy okazało się, że mamy podobne wpływy i jest między nami porozumienie w kwestii pisania. Byłam pod wrażeniem etyki pracy Maxa, którą bardzo trudno znaleźć u tak młodych muzyków. Pierwszym krokiem do waszego powrotu była bez wątpienia dwu płytowa komplikacja "The Helion and Back" , która zawiera najważniejsze przeboje Hellion. Co możesz więcej powiedzieć o tym wydawnictwie? Czy miała ona na celu przyciągnąć nowych fanów, którzy nieznaną marki Hellion? Czy cel był zupełnie inny?

wyjątkowo agresywnym utworem. Znajdziemy w nim mieszankę nowoczesności, Black Sabbath, Dio czy Judas Priest. Najpiękniejsze w tym kawałku, jest to że znakomicie odtwarza nam lata 80-te. Ta kompozycja imponuje melodyjnością, energią i jest to Hellion jaki znam z tamtych lat 80. Czy ciężko było odtworzyć styl tamtego Hellion z zupełnie nowymi muzykami? Nie było potrzeby tworzyć na nowo żadnego konkretnego stylu. Mamy te same gusta. Dlatego jesteśmy zespołem. Jak powiedziałeś, minialbum "Karma's A Bitch" jest bardzo agresywny od początku do końca. Ja nie lubię krzyczeć w każdym utworze. Lubię okazywać wachlarz emocji, zuepłenie odmiennych od typowej agresji czy gniewu. Osobiście najbardziej lubię "Betrayer", bo jest w nim wiele różnych warstw wokalnych. Zaczyna się spokojnie. Przechodzi do typowo thrashowych partii wokalnych i kończy się tradycyjnym metalem. Drugim utworem z tej płyty jest "Karma's a Bitch". Tutaj mamy typowo mroczny klimat, który przywołuje na myśl stary Black Sabbath z czasów "Heaven and Hell" czy też "Shades of Death" Accept. Czy taki był wasz zamiar? Czy jesteście zadowoleni z ostatecznego efektu? Max, Simon i ja jesteśmy odpowiedzialni za napisanie "Karma's A Bitch" i robiliśmy to w mieszkaniu Maxa. Kiedy poszliśmy do studia nie byłam zadowolona ze swoich tekstów, i fraza "Karma's A Bitch" przyszła mi wtedy do głowy sama. Zmiana tytułu tego kawałka stała się motywem przewodnim całego minialbumu. I tak, jestem bardzo z tego powodu zadowolona. Nie można też pominąć wyjątkowo szybkiego "Hell Has No Fury". W skrócie jest to typowy utwór Hellion, który brzmi jak zaginiony utwór z debiutanckiego albumu. Kto jest odpowiedzialny za jego stworzenie? Max, Simon i ja napisaliśmy wspólnie "Hell Has No Fury". Czy przebojowy "Watch The City Burn" jest hołdem dla Ronniego James Dio i jego albumu "The Last In Line"? Można tak stwierdzić, zwłaszcza kiedy zestawimy wasze style i klimat. Czy taki był zamiar? Niektóre z wcześniejszych materiałów Hellion było produkowane przez Ronniego kiedy on sam pracował nad "The Last In Line". "Watch The City Burn" nigdy nie miał być hołdem dla Ronniego. Jednakże, fakt, że tak stwierdzasz jest sporym komplementem.

Foto: Hellion

Dostaje demówki przez cały czas i nigdy nie miałam problem z wyszukiwaniem utalentowanych muzyków. Scott Warren i Simon Wright to bardzo utalentowani muzycy, którzy przecież grali z Ronnie James Dio. Czy to oni odegrali najważniejsza rolę w obecnym brzmieniu Hellion? Czy to właśnie dzięki nim Hellion wciąż brzmi jak w latach 80? Ja zawsze piszę melodie i teksty. Simon Wright, Maxxxwell Carlisle razem ze mną piszą muzykę. Scott Warren dopiero później dopisuje swoje partie. Każdy pełni ważną role na płycie "Karma's Bitch". Mówiąc o współczesnym składzie Hellion, trzeba tutaj zwrócić szczególną uwagę na gitarzystę Maxxwella, który jest bardzo utalentowanym muzykiem. Potwierdzeniem tego są jego całkiem udane albumy solowe. Jak doszło do zatrudnienia Maxxa?

54

HELLION

Tak. Pierwszym pomysłem na "To Hellion & Back" było zaprezentowanie nowego utworu "Hell Has No Fury". Chcieliśmy też by fani wiedzieli gdzie zaczęliśmy. Największym testem okazał się mini album "Karma's a Bitch", który nie tak dawno ujrzał światło dziennie. To wydawnictwo zawiera pięć utworów i chciałbym teraz skupić się trochę na tym dziele. Pierwszą rzeczą, która przykuwa uwagę, to równie mroczna okładka co ta z debiutu. Czy celem było nawiązanie do "Screams In the The Night", który dla wielu fanów heavy metalu jest kultowy? Nie zamierzałam kopiować brzmienia żadnego wcześniejszego albumu Hellion. Moim zamierzeniem było zrobić trochę dobrej metalowej muzyki, którą ludzie polubią i będą się nią cieszyć podczas naszej trasy. Ten mini album otwiera "Betrayer", który jest

Na sam koniec mamy "Rockin Till The End", który potwierdza że Hellion wciąż potrafi tworzyć wielkie hity. Jaka jest wasza recepta na tego typu kompozycje? Jestem wielką fanką Deep Purple i zasugerowałam, że powinniśmy zacząć ten numer czymś na kształt "Highway Star". Pomysł na słowa przyszedł w trakcie jego rejestracji w Total Access Studios. W tym samy studio, w którym Hellion nagrywał w 1985 roku. To było także to samo studio, w którym Ronnie, Scott i Simon wielokrotnie nagrywali razem z inżynierem dźwięku Wynem Davisem. Kiedy nagraliśmy naszą ostatnią płytę, rozmawialiśmy o dobrych czasach , które wspólnie spędziliśmy w tym studio przez te wszystkie lata. Utwór jest o tym niesamowitym uczuciu jakie dzielisz ze swoimi przyjaciółmi podczas słuchania ulubionej muzyki. Zostawmy na chwilę teraźniejszość i cofnijmy się w czasie. Jak powstał Hellion? Czy ciężko było wystartować z własnym zespołem, kiedy w tamtych czasach istniało już tyle świetnych zespołów? Kiedy powstał Hellion, byłam klawiszowcem, nie wokalistką. Zaczynaliśmy Hellion dla zabawy. Wtedy, w tamtych czasach pojawiały się najlepsze albumy Scorpions, UFO, Rush, Black Sabbath i wielu wspaniałych zespołów. Czerpaliśmy frajdę z grania ich, zanim zaczęliśmy pisać swoje własne. Możesz nam opowiedzieć jak doszło do tego, że Ronnie James Dio i jego żona, wzięli was pod swoje skrzydła?


W 1983 roku, Hellion wydał demo na winylu jako minialbum i sprzedał się on w wielu egzemplarzach również za morzem. Spotkałam Ronniego w 5-K w Los Angeles pod koniec 1983 roku. Ronnie powiedział, że słyszał Hellion w angielskim radio kiedy promował swój album "Holy Diver". Dodał, że jest nami zainteresowany i chciałby byśmy nagrali z nim swoją płytę, dał mi numer telefonu. Dzwoniłam do Ronniego wielokrotnie, ale zawsze nagrywałam się na sekretarkę, nigdy nie doczekałam się telefonu zwrotnego od niego. We wczesnym 1984 roku, Hellion otwierał koncert Rough Cutt. Wendy Dio była menadżerką Rough Cutt. Po koncercie, Wendy Dio poprosiła mnie do swojego pokoju hotelowego, by porozmawiać. Gdy tam dotarłam, opowiedziała mi o tym, że Ronnie wciąż wypytywał o Hellion i wciąż jest zainteresowany pracą z nami. Dlaczego Hellion nie był taki stabilny jeśli chodzi o skład? Czemu dochodziło do tylu zmian personalnych? Muzycy metalowi we wczesnych latach 80-tych w Los Angeles nie chcieli być w zespole, w którym była wokalistka. Jednakże Hellion miał pokaźną grupę fanów, jak również wielu z członków Hellion było niesamowitymi muzykami. Wielu z nich miało nawet nadzieję, że mogą dzięki Hellion wybić się do lepszych zespołów. Tak się też parę razy stało. Wasz drugi album zatytułowany "The Black Book" można śmiało potraktować jako koncept album. Możesz nam zdradzić skąd się wziął pomysł na stworzenie takiego albumu? Po powrocie z Europy w 1988 roku większość zespołów w Los Angeles wolało grać pop metalowe ballady, aniżeli thrash. My chcieliśmy zrobić coś zupełnie odmiennego od tych wszystkich zespołów. Wyszłam z pomysłem zrobienia koncept albumu. To było trudne zmieścić całą historię w 50 minutach. Zdecydowałam się na napisanie powieści, która wyszła razem z albumem. Drugi album zamknął pewien okres Hellion pod koniec lat 90-tych. Potem Hellion się rozpadł. Jak do tego doszło? W 1989 Hellion podpisął kontrakt z Enigma Records, który miał wyłączną dystrybucję przez Capitol. Enigma miała wydać "The Black Book". Zależało mi też na tym, by wraz z płytą wyszła książka. Niestety wkrótce po podpisaniu kontraktu, Enigma splajtowała. Nikt się nie przejął, że straciliśmy kontrakt. Data wydania "The Black Book" była cały czas odkładana, odkładana i odkładana, na później, później i tak w kółko. Z powodu niepewności odnośnie daty jej wydania, straciłam kontrakt na publikację książki. Medusa Records była alternatywną wytwórnią, która przejęła prawa do wydania "The Black Book" od Enigmy. Ale i tu ponownie, data wydania wciąż była przekładana. Według kontraktu z Enigmą, "The Black Book" miała być wydana w określonym czasie, albo wszelkie prawa przechodzą na mnie. Ponadto, Hellion zobowiązał się dostarczyć zaakceptowane nagrania. Byliśmy zadowoleni z tych nagrań. Pony Canyon Records z Japonii i Music For Nations z Anglii były zadowolone z tych nagrań. W sytuacji gdy Medusa Records nie była w stanie wydać naszej płyty w terminie wynikającym z kontraktu, zaczęła twierdzić, że nie podobają im się miksy oraz, że przedstawiona wersja płyty jest nieakceptowalna. "The Black Book" została przemiksowana bez mojej

zgody, a niektóre szkice wokali zostały wciśnięte w miejsca właściwych wokali. W jednym z utworów wstawiono złe wokale i poza kluczem, co było naprawdę krępujące. Wiedząc, jak brzmiał oryginalny miks i jak złe była zrobiona nowa wersja miksu, było nam bardzo ciężko promować ten album. W czasie gdy "The Black Books" wyszła w Stanach, takie zespoły jak Nirvana czy Soundgarden stawały się wielkie, dlatego też tylko kilku promotorów w Stanach było wciąż zainteresowane promowaniem tradycyjnego metalu z lat 80-tych. Zagraliśmy na Monsters of Rock Festival w Sankt Petersburgu w 1990 roku i podróżowaliśmy po Rosji supportując Kruiz, którym w tamtym czasie był największym rosyjskim zespołem. W Stanach dalej było ciężko zorganizować jakiekolwiek koncerty. I tak się stało, że większość zaczęła rozglądać się za innymi projektami. Po kilku latach przerwy wróciłaś Ann z nowym albumem zatytułowanym "Will Not Go Quietly". To wydawnictwo nie odniosło takiego sukcesu jak dwie poprzednie płyty. Dlaczego wielu fanów uważa ten album za najsłabszy w waszej dysko grafii? Co poszło tutaj nie tak? "Will Not Go Quietly" miał być moim solowym albumem. Zaczęłam prace nad nagrywaniem, Ray Shneck. Chet Thompson się również zaangażowali. Chcieliśmy, żeby Sean Kelly zagrał na perkusji. Kilka dni przed tym gdy zamierzałam kupić bilety lotnicze dla Seana, zażądał więcej pieniędzy, na które nie mogliśmy sobie pozwolić. W przypływie frustracji, nasz promotor Mikey Davis nalegał żebyśmy użyli perkusji elektronicznej. Ja byłam temu przeciwna. Mimo to, jestem dumna z utworów jakie znalazły się na tej płycie. Na ostatniej trasie Hellion otwieraliśmy koncert utworem "Resurrection Will Not Go Quietly".

Jeśli o mnie chodzi, jestem wielkim fanem debiutu "Screms In the Night", który odniósł spory sukces. Album przyciągnął uwagę i przetrwał próbę czasu dzięki wysokiej jakości muzyce i udanej mieszance heavy metalu i hard rocka. Płyta nie zapadła by tak w pamięci gdyby nie twój wokal Ann. Pokazałaś, że jesteś jedną z najlepszych wokalistek heavy met alowych. Jak myślisz dlaczego debiut odniósł taki sukces? "Screams In The Night" został nagrany po kilku bardzo złych sytuacjach. Inspiracje do tego albumu były prawdziwe. Ronnie James Dio produkował nasze demo w Sound City Studios w pod koniec 1984 roku. Na początku stycznia 1985, kiedy Ronnie wyjeżdżał na trasę promującą jego "The Last In Line", odebrałam ważną wiadomość mówiącą, że mam zadzwonić do jego pokoju hotelowego. Rozmawiałam z Ronniem 6 stycznia 1985 roku kiedy był w Evansville. Ronnie ostrzegł mnie przez telefon, że Curt Lorraine (były partner biznesowy Wendy Dio) razem z Alanem Barlamem, Rayem Shneckiem, Billym Sweetem i Seanem Kellym chcą mnie zastąpić wokalistą i nie był tym faktem zadowolony. W tamtym czasie Ronnie wydał mnóstwo swoich pieniędzy i poświęcił sporo czasu dla Hellion. Ronnie powiedział mi wtedy, ze lubi muzyków Hellion jako ludzi, ale głównym powodem dla jakiego zdecydował się produkować Hellion było to, że chciał pracować ze mną. Dodał, że chce tę współpracę ze mną kontynuować bez względu na to co się stanie z Hellion. Ronnie powiedział też, żebym zebrała jak najlepszych muFoto: Hellion zyków, gdy go nie będzie. Planował wrócić do domu pod koniec miesiąca. Następnego dnia, 7 stycznia 1985 zostałam zwolniona. Wendy Dio dała mi do zrozumienia, że Ronnie i ona zamierza ze mną pracować dalej, oraz że wiedziała o zakusach jej partnera biznesowego Curta Lorraine'a i jego chęciach na dalszą pracę z byłymi członkami zespołu. Na początku, byli członkowie zespołu chcieli nadal grać pod szyldem Hellion. Jednakże, okazało się, że w podatkach za rok 1984 był mój numer polisy, który był używany we wszelkiej dokumentacji, więc moi byli członkowie zdecydowali, że mogę nazwę zatrzymać i zostawili mnie z rachunkami. To było wręcz oczywiste, że nie chcą zwrócić żadnych pieniędzy, które wydałam na bilety lotnicze, sprzet i inne wydatki zespołu. Mimo to, zwerbowałam Cheta Thompsona, byłego ucznia Randy'ego Rhoadsa oraz basistę Alexa Campbella który był w Lion. W ciągu paru tygodni mieliśmy "The Hand" oraz kilka innych numerów, które ostatecznie trafiły na "Screams In The Night". Dźwiękowiec Ronniego zadzwonił do mnie gdy tylko Ronnie dotarł do domu i powiedział mi, żebym zadzwoniła do biura w kwestii aranżacji spotkania z Ronniem na NAMM Show. Kiedy zadzwoniłam do biura, Curt Lorraine twierdził, że nikt nie jedzie na NAMM i nikt w Niji nie ma żadnej wejściówki dla mnie. Skończyło się na tym, że pojechałam na NAMM 2 lutego 1985 roku kiedy przyjaciel powiedział mi, że ma kilka wejściówek. Przed wyjazdem zadzwoniłam do Curta Lorraine'a ponownie, by dowiedzieć się czy są jakiekolwiek szanse na wejściówki na ostatnią chwilę. Curt ponownie powtórzył, że nikt z Niji nie wybiera się na NAMM. Później tego wieczora, krótko po przybyciu na NAMM wpadłam na Curta Lorraine'a, Wendy Dio i całą resztę członków Rough Cutt. Kiedy zapytałam gdzie jest Ronnie, Wendy odparła, że już wyjechał z NAMM. W ciągu paru tygod-

HELLION

55


Foto: Hellion

ni wydarzyło się jeszcze kilka podobnych sytuacji. Pewnego dnia powiem o tym więcej, bardziej szczegółowo, ponieważ są one interesujące ze względu na historyczną perspektywę związaną z zespołem Ronniego i płytą "Sacred Heart". Póki co, zatrzymam tę opowieść na kiedy indziej. 13 lutego 1984 roku zostałam wezwana do biura Niji w Laurel Canyon. Gdy przybyłam, Curt Lorraine oskarżył mnie o obgadywanie Wendy za jej plecami i zwolnił mnie w imieniu całej grupy menadżerskiej. Byłam zszokowana, bo nigdy nie powiedziałam niczego obraźliwego o Wendy. Mam zasadę, poza kilkoma wyjątkami, że nigdy nie wypowiadam się negatywnie o ludziach, z którymi robię biznesy. Wymówka Curta odnośnie powodów mojego zwolnienia nie miała żadnego sensu. Ponieważ to Ronnie był prezesem firmy, sądziłam, że to Ronnie zerwał ze mną kontakt, ze względu na to co wydarzyło się na NAMM Show. Zwolnienie z Niji było pożegnaniem z jakimikolwiek szansami na odniesienie sukcesu komercyjnego, który mogłam osiągnąć w latach 80-tych. Przed Ronniem Jamesem Dio było mnóstwo producentów i menadżerów, którzy byli zainteresowani moją muzyką i moim zespołem. Związku z tym, że związałam się z Niji, ci sami ludzie nie odbierali moich późniejszych telefonów. Byłam spłukana i upokorzona. Ale byłam też na tyle zdeterminowana, że nie było to w stanie mnie powstrzymać. Po przelaniu wielu łez, wyjechałam do Anglii. Chwilę później, Ken Scott, który produkował płyty Davida Bowiego, Supertramp, Missing Persons i kilku innych znakomitych grup, zgodził się mi pomóc z nowym Hellion. Minęły miesiące zanim ponownie rozmawiałam z Ronniem. Ronnie przyznał, że był wściekły kiedy nie przybyłam na NAMM Show. Powiedział, że przypuszczał, że nie przybyłam bo byłam wściekła na niego, że nie chce już z nim więcej pracować. Prawda była taka że byłam cały czas chętna na współpracę z Ronniem jako moim producentem, niestety byliśmy okłamywani przez Curta Lorraine'a i nigdy nawet nie otrzymałam szansy, żeby spotkać się z Dio na NAMM. Po tym wszystkim, bałam się zadzwonić do Ronniego by spytać o co chodziło, bałam się odpowiedzi jaką mogę otrzymać. W tym czasie Hellion zaczął nagrywać utwory, które znalazły się na "Screams In The Night". Byłam wściekła i zdeterminowana na tyle, by moje wokale były tak dobre, aby byli muzycy żałowali, że mnie zwolnili. Wokale na tej płycie lśnią, bo wtedy były inspirowane prawdziwymi wydarzeniami, a z tekstów przebijają się prawdziwe emocje. Wiele osób porównuje Hellion do Warlock i jak na to się zapatrujesz? We wczesnych latach 80-tych tylko kilka zespołów miało dobre wokalistki. Warlock jest jedyną grupą z tamtego czasu, którą szanuję. Doro Pesch to jedna z najbardziej utalentowanych

56

HELLION

wokalistek metalowych, której przypisuje się tytuł królowej heavy metalu. Dlatego miłą niespodzianką było usłyszeć was wspólny występ. Czy dobrze znasz Doro? Czy to był jednorazowy występ czy zamierzacie jeszcze kiedyś razem wystąpić? Spotkałam Doro tylko kilka razy. Wcześniej w tym roku Doro zabookowała się na Monsters of Rock Cruise. Kilku ludzi wspomniało, że byłoby niezłą niespodzianką gdybym dołączyła do niej na scenie. Była to świetna zabawa i zamierzam to powtórzyć. Kiedy ruszacie w trasę? Jakie kraje zamierzacie odwiedzić? Czy Polska jest wśród nich? Właśnie skończyliśmy trasę po Północnej Ameryce. Rozmawiamy z naszymi agentami o Anglii i Europie na 2015 rok. Ostatni raz grałam w Polsce na Sopot Festival wraz z Valerii Gaina i Kruiz. Chciałabym wrócić do Polski i zagrać w niej jako Hellion. Czy chcecie zaskoczyć jakoś fanów? Np. zaproszeniem jakiś gości do wspólnego występu? Tak, lubimy zaskakiwać naszych fanów różnymi gośćmi. Gdy byliśmy w Akron w stanie Ohio, dołączył do nas na scenie Ripper Owens. Na koniec kolejna ważna kwestia. Kiedy możemy się spodziewać pełnego albumu? Zdradzisz nam jakieś szczegóły Ann? Hellion nagrywał utwory z trasy po Północnej Ameryce i zamierza je teraz zmiksować. Hellion pisze też nowe utwory. Nie wiem jeszcze czy znajdą się na pełnym wydawnictwie, czy też nie. Z całą pewnością jednak będzie nowa muzyka Hellion w 2015 roku. Dziękuje za poświęcony czas i do zobaczenia na koncertach. Łukasz Frasek Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

HMP: Jak wyglądał początek istnienia Ichabod Krane? Czy zespół powstał po tym jak Tom Wassman razem z Rickiem Craigiem opuścili Sleepy Hollow? George Neal: Po tym jak Rick z Tomem odeszli ze Sleepy Hollow, zajęli się poszukiwaniem wokalisty oraz basisty. Rick skontaktował się ze mną i spytał czy nie mógłbym nagrać paru ścieżek basowych dla niego i Toma. Z początku byłem oporny względem tego pomysłu, gdyż nie wiedziałem czy starczy mi czasu na nagrania, ponieważ byłem naprawdę zajęty z Halloween. Zaoferowałem zamiast tego, że nagram kilka melodii na syntezatorze, gdyż na to potrzeba o wiele mniej czasu. Kilka dni później Rick przesłał mi kilka surówek, do których miałem napisać partię klawiszowe. Gdy je przesłuchałem, złapałem się na tym, że ciągle myślę o tym jaki bas można by było do nich włożyć. Im dłużej ich słuchałem, tym bardziej chciałem stać się większą częścią tego projektu. Zadzwoniłem więc do Ricka z pytaniem czy nadal by nie chciał tych ścieżek basowych. Tom i Rick byli niezwykle szczęśliwi z tego powodu. Wiedziałem, że nadal szukają wokalisty, więc zasugerowałem innego gościa z Detroit - Jeffa Schlinza. Jeff jest wokalistą lokalnego zespoły, który nazywa się Wulfhook. Brian Thomas pewnego razu sprezentował mi ichnie demo. Wiedziałem, że ten gość będzie pasował jak ulał. Skontaktowałem się z Jeffem z pytaniem czy nie miałby czasu, by wziąć udział w sesji nagraniowej i czy jego koledzy z Wulfhook nie mieliby nic przeciwko, tak jak moi kumple z Halloween nie mieli nic przeciwko mojemu udziałowi w tym projekcie. Niedługo potem Jeff nagrał u mnie w domu kilka partii, więc mogłem podesłać Rickowi i Tomowi jego próbki wokalne. Przesłałem je więc Rickowi, a on puścił je dalej do Toma. Obaj byli zgodni - Jeff był tym gościem, którego szukali Co stało za decyzją o opuszczeniu przez was Sleepy Hollow? Rick Craig: Pomimo tego, że zespół był naprawdę świetny, a sama muzyka i wszyscy muzycy są naprawdę spoko, to jednak tempo naszej pracy bardzo mi nie pasowało. Tak samo mój styl muzyczny bił się w pewnych miejscach z tym jak brzmiała nasza grupa. Jak dla mnie było tutaj za dużo różnic w procesie twórczym. Pisałem niemal cały nasz materiał i ciągle starałem się tchnąć w ten zespół nieco świeżego powietrza. Dobrze, że stworzyliśmy nowy zespół z Tomem. Nadajemy na tych samych falach, zwłaszcza w kwestii kreatywnego tworzenia kompozycji. Tom Wassman: Gdy Rick dołączył do Sleepy Hollow, wniósł ze sobą prawdziwy powiew świeżości, profesjonalizmu i masę świetnych pomysłów. Wzniósł ten zespół na zupełnie inny poziom. Po jego odejściu nie chciałem utknąć w zespole, który mógłby znów wpaść w te same problemy, które spowodowały jego rozpad ostatnim razem. Przez tę krótką chwilę w której Rick był w Sleepy Hollow, naprawdę się zbliżyliśmy do siebie jako muzycy i kumple. Jesteśmy wyjątkowo zgodni co do tego, w którą stronę zamierzamy podążać. Nazwa waszej nowej kapeli jasno nawiązuje do głównego bohatera Legendy o Sennej Dolinie. Dlaczego zdecydowaliście się w ten sposób nazwać nowy projekt? Czy miało to być bezpośrednie nawiązanie do stylu Sleepy Hollow? George Neal: Jakieś osiem lat temu Rick zamierzał nagrać własny album i użyć na nim nazwy Ichabod Krane. Było to jeszcze przed tym jak dołączył do Sleepy Hollow. Tom grał także swojego czasu w kultowym Advocate. Niedawno ukazało się wznowienie "World Without End" na winylu i srebrnym krążku. Czy jest to subtelna oznaka tego, że Advocate będzie bardziej aktywny w najbliższej przyszłości, czy też może zespół się definitywnie rozpadł i nie będzie montowany na nowo? Tom Wassman: Przed wydaniem tego wznowienia w ogóle nie rozmawiałem z chłopakami z tej kapeli od ponad dziesięciu lat. Gdy No Remorse zaproponowało ponowne wydanie tego materiału, chciałem uzyskać na to zgodę pozostałych członków zespołu. Od tamtej pory kontaktujemy się już ze sobą czę-


Mylą się ci, którzy sądzą, że rock and roll umarł Dla tych, którzy nie spotkali się jeszcze z tą nazwą, a pewnie jest takich dość sporo, gdyż ten projekt muzyczny to dopiero świeży twór, śpieszę z wyjaśnieniem, że Ichabod Krane jest zespołem założonym przez Ricka Craiga i Toma Wassmana - muzyków związanych wcześniej ze Sleepy Hollow, swojego rodzaju power metalowym undergroundem ze Stanów. Naturalnie oba zespoły nie mają ze sobą wiele wspólnego, tak przynajmniej twierdzą sami muzycy. Zaserwowano nam historię jak to Ichabod Krane nie ma nic wspólnego ze Sleepy Hollow, a nawiązanie w nazwie jest czystym zbiegiem okoliczności, a poza tym przecież styl muzyczny obu kapel jest tak bardzo różny. Naturalnie fakt, że Ichabod Crane jest głównym bohaterem opowiadania, które w oryginale nosi wdzięczny tytuł Sleepy Hollow oraz to, że większość utworów znajdujących się na debiutanckiej płycie Ichabod Krane została napisana jeszcze dla kapeli Sleepy Hollow, jest absolutnie nieznaczącą drobnostką. Cóż, jak jest naprawdę, warto się samemu przekonać, a tymczasem zapraszam do lektury wywiadu. ściej, co jest naprawdę fajne. Zdecydowanie jednak wątpię by miał nastąpić reunion Advocate w najbliższej przyszłości. Wszyscy są teraz zajęci własnymi sprawami i własnym życiem. Debiutancki krążek Ichabod Krane pojawił się w lipcu 2014 poprzez Pure Steel Records. Dlaczego zdecydowaliście się na tę niemiecką wytwórnię? George Neal: Pracowałem z Pure Steel Records przez wiele lat z Halloween. Zawsze miałem z nimi świetny kontakt, więc gdy nadeszła pora na wydanie "Day of Reckoning" to właśnie Pure Steel było naszym pierwszym i jedynym wyborem. Ludzie z Pure Steel zawsze była dla nas dobra i rozumiała nasze potrzeby. Oni są prawdziwymi metalowcami. To nie jest zwykła wytwórnia, to prawdziwy fani muzyki metalowej. Jesteśmy zaszczyceni tym, że możemy być częścią ich rodziny.

Czy Jeff był jedynym autorem tekstów na albu mie? Czy dysponował on w tej kwestii wolną ręką i mógł wybrać dowolną tematykę, którą poruszyłby w swojej twórczości? Jeff Schlinz: Mogę odpowiedzieć twierdząco na oba pytania. Rick jest fantastycznym gitarzystą. Podobał mu się materiał, który napisałem dla Wulf-

będzie ci rozbrzmiewała w głowie. Skupiam się na melodiach i punktach zaczepienia w utworach, by fani byli w stanie zapamiętać te kompozycje. Tak powinna wyglądać muzyka. Powinna ci towarzyszyć nawet wtedy, gdy jej nie słuchasz. Moją inspiracją są po prostu wspaniali ludzie, którzy są razem ze mną w tym zespole. George Neal jest jednym najlepszych basistów i kompozytorów jakich znam. Jest także moim przyjacielem. Tom Wassman jest niezwykle kreatywnym i potężnym perkusistą jakiego widział metal. Jest także wspaniałym człowiekiem i bliską mi osobą. Jeff Schlinz jest jednym z fajniejszych gości jakich poznałem, nie wspominając o tym, że jest true metalowy do szpiku kości. Poza tym świetnie pisze i śpiewa. Wszyscy oni są moją rodziną i moimi braćmi. Rozumiemy się idealnie jako koledzy i jako muzycy. Ciężko o coś takiego w innych zespołach. Mam niezwykłe szczęście, że mogę tworzyć z takimi artystami. Prawdę powiedziawszy, pracujemy nad nowym albumem nawet teraz i nie mogę się doczekać, aż go ukończymy. Jesteśmy niezwykle podekscytowani i mam nadzieję, że fani metalu na całym świecie także tacy będą. Jeff Schlinz: Moje inspiracje czerpię od innych wokalistów oraz z samego życia. Spotkało mnie w moim życiu zarówno trochę złego jak i dobrego… Uwielbiam ciemną stronę, fantasy, no i może oglądam ciut za dużo horrorów. Przede wszystkim jednak, śpiewanie dla jednych z najlepszych hard rock heavy metal bogów jest właściwie wszystkim o

Jak wyglądał proces tworzenia utworów na nowy album? George Neal: Rick napisał całą muzykę, a Tom stworzył do tego partie perkusyjne. Następnie Rick nagrywał gitary i przesyłał je do Toma, który dogrywał do tego swoje bębny. Następnie trafiały do mnie i ja układałem do tego bas oraz klawisze. Gdy wszystko było skończone, przesyłałem efekt do Jeffa, by mógł napisać do utworu swój tekst. Jeszcze nie graliśmy nigdy ze sobą, więc byliśmy bardzo podekscytowani podczas tworzenia tego albumu i liczymy na jak najlepszy jego odbiór. Jak więc nagraliście całość albumu? George Neal: To dość zabawna historia. Rick mieszka w Georgii, a Tom w New Jersey. Ja z Jeffem mieszkami w aglomeracji Detroit. Opcja nagrywania naszego albumu w jednym miejscu nie była więc brana pod uwagę, gdyż dzieli nas za duża odległość. Każdy nagrywał swoje finalne ścieżki u siebie w mieście. Następnie, zanim Jeff nagrywał swoje wokale, montowałem surowy miks ścieżek. Nie dysponowaliśmy wystarczającym budżetem by opłacić dźwiękowca, a ja nigdy nie brałem się za taką obróbkę dźwięku. Było to dla mnie dość trudne, gdyż moje domowe studio nie jest odpowiednio wyposażone do takiego przedsięwzięcia. Uwielbiam finalne wersje naszych utworów, jednak w sumie chciałbym, by miks był trochę lepszy. Ponadto Rick mieszkał kiedyś w Detroit, gdy grał w Halloween. Cieszę się, że mogę z nim znowu pracować. Jest zupełnie tak jak kiedyś, gdy nagrywaliśmy "Don't Metal With Evil" i "Victims of the Night". Nieczęsto wchodzi się dwa razy do tej samej wody. Czy kompozycje, które znalazły się na "Day of Reckoning" były stworzone wcześniej, jeszcze z myślą o użyciu ich w Sleepy Hollow? George Neal: Wszystkie zręby utworów były napisane jeszcze gdy Rick był w Sleepy Hollow. Miały to być pomysły wykorzystane w tamtym zespole, jednak z jakiegoś powodu nie pasowały do reszty. Dla nich było to za duże odejście od stylu Sleepy Hollow, jednak dzięki temu pasują idealnie do Ichabod Krane.

Foto: Pure Steel

hook, a ponadto mamy podobny gust muzyczny. Gdy dostałem gotowe ścieżki, nałożyłem słuchawki na uszy i wtedy dopiero zaczęły formować mi się słowa do tych utworów. Muzyką jest uczuciem. Staram się pisać to, co czuję przy poszczególnych kompozycjach oraz to co fani metalu chcieliby usłyszeć. Uważam, że power metal żyje i ma się dobrze. Mylą się ci, którzy sądzą, że rock and roll umarł. Jakie są wasze główne inspiracje, które wam towarzyszą przy tworzeniu muzyki? Czy jest coś takiego, co na was wpłynęło, a czego byśmy się po was nie spodziewali? Rick Craig: Wiele różnorakich rzeczy przepływa przez moje myśli podczas pisania muzyki. Zawsze staram się utrzymać heavy metalowy styl oraz trzymam się blisko old schoolu jak tylko mogę, bez zbędnego zatracania się w nim. Wychowałem się na muzyce klasycznej. Gdy miałem sześć lat grałem na skrzypcach i podziwiałem takich kompozytorów jak Mozart, Beethoven, Bach, Strauss, Paganini. To także mi towarzyszy podczas pisania materiału. Staram się, by moja muzyka zapadała w pamięć, tak, że nawet gdy już zatrzyma się płytę, to i tak

czym mógłbym marzyć. To prawdziwy zaszczyt być częścią ich załogi. Czy umieściliśmy na "Day of Reckoning" wszystko to, co wcześniej napisaliście czy może ostały się jakieś utwory, które zostały nagrane, a nie trafiły mimo wszystko na debiutancki krążek? George Neal: Był jeden utwór, który nagraliśmy, a który nie został umieszczony na albumie. Po prostu niezbyt pasował na to wydawnictwo. Czy macie jakieś plany koncertowe w USA lub Europie? Rick Craig: Nie, nie mamy jeszcze żadnych konkretnych planów, ale bardzo chcielibyśmy przyjechać do Europy, jeżeli nadarzy się ku temu okazja. Jeżeli chcecie się dowiedzieć więcej na temat naszego zespołu, odwiedźcie naszą stronę internetową - www.ichabodkrane.com. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

ICHABOD KRANE

57


się jednak pisać album, który nie byłby podobny do poprzednich.

Stabilnie i konsekwentnie Isole gościł na łamach naszego periodyku już kilka razy, choć po raz pierwszy głos zabiera u nas wokalista i gitarzysta Daniel Bryntse. Korzystając z tej okazji opowiada nam o sytuacji wewnętrznej w zespole i nie tylko. Zachęcam zresztą do lektury. HMP: Na początek pozwól mi pogratulować wam kolejnego znakomitego albumu. Jesteście jednym z tych niewielu zespołów, które nigdy nie obniżają lotów. Albo utrzymujecie poziom, albo nawet go pod nosicie. Innej opcji nie ma. Daniel Bryntse: Dziękuję! Kiedyś Crister (Olsson - drugi gitarzysta i wokalista - przyp.red.) wspominał mi, że "Silent Ruins" ukazało się zaledwie rok po "Bliss of Solitude" dlatego, iż nie zagraliście tylu koncertów, ile chcieliście, więc od razu zabraliście się za komponowanie nowych utworów. "The Calm Hunter" ukazuje się jednak aż trzy lata po "Born from Shadows", więc chce się spytać, co porabialiście przez ten czas. Przede wszystkim potrzebna nam była przerwa od Isole, by podładować baterie i zebrać nowe pomysły. Potem z kolei musieliśmy znaleźć nowego basistę, by skupić się na wybieraniu, uczeniu i wspólnym ogrywa-

Nie mam dostępu do tekstów, ale zdaje się, że utwory na "The Calm Hunter" tworzą jednak pewien koncept. O czym one opowiadają? Kim jest ów opanowany łowca? To nie jest album konceptualny, ale niektóre teksty faktycznie łączy wspólny motyw. Dwa z utworów "Dead to Me" oraz "My Regret" - są ze sobą ściśle powiązane. "The Calm Hunter" z kolei to jedno z wielu imion Śmierci. Ostatnimi czasy musieliście zwerbować z Danielem nowych muzyków do zespołu. Jak ich znaleźliście? No i co się stało z Henką i Jonasem (Lindströmem przyp. red.)? Zwłaszcza, że ten drugi dalej gra z wami w Ereb Altor. Jonas nigdy nie siedział głęboko w doom metalu. Zaczynał w zespole jako perkusista sesyjny, ale tak się złożyło, że został z nami na prawie dziesięć lat! Poja-

Długo nie byliście jako zespół zbyt aktywni, lecz od wydania waszego debiutu w 2005 r. powoli mija dziesięć lat, wy zaś wracacie już z szóstym albumem. Jak bardzo zmieniliście się od tamtej pory? Oprócz tego, że się starzejemy i mam nadzieję stajemy lepszymi muzykami, to naprawdę ciężko mi to stwierdzić. Myślę, że na początku byliśmy bardziej restrykcyjni w przestrzeganiu schematów gatunkowych doom metalu, a obecnie piszemy muzykę w bardziej osobisty sposób, a sam proces jest dla nas formą relaksu i odprężenia. Na początku 2014 r. pojechaliście jako Ereb Altor na swoją pierwszą chyba od dawna trasę koncertową. Jak udało wam się na nią załapać, no i jakie były wasze wrażenia? Trasa była bukowana przez naszą agencję Doomed Events razem z Northwind Promotion. Zostaliśmy poproszeni, żeby pojawić się jako grupa supportująca całość i oczywiście nie mogliśmy odmówić. Bardzo miło było podróżować autobusem zamiast zwykłym minivanem z jakiego zazwyczaj korzystamy. Zagraliśmy też kilka świetnych koncertów i mieliśmy mnóstwo zabawy! Zjechaliście Europę w absolutnie fenomenalnym składzie: Borknagar, M?negarm, In Vain, Shade Empire. Jak dogadywaliście się z innymi muzykami? Słuchasz na co dzień ich płyt? Rozmawialiśmy przez cały czas. Nie ma się tak naprawdę za wiele do roboty, gdy siedzi się w autobusie jeżdżącym od miasta do miasta, albo czeka się w klubach na występ. Muszę przyznać, że wcześniej nie słuchałem płyt wspomnianych zespołów jakoś szczególnie często. Przed naszą trasą znałem tylko Borknagar i kilka numerów Manegarm. Pozostałe zespoły były dla mnie zupełnie czymś nowym. W 2014 r. w krótkim czasie odwiedziliście Polskę dwa razy - najpierw jako Ereb Altor a potem Isole. Jak różni się granie koncertów z jednym i drugim zespołem? W Ereb Altor mogę się trochę usunąć w cień od czasu gdy wokalistą jest Crister. Ponadto jako Ereb Altor używamy wojennego makijażu, co dla mnie jest dość istotną różnicą. A tak w ogóle granie koncertów wygląda w ten sposób, że po prostu wchodzisz na scenę, robisz co musisz najlepiej jak potrafisz i cieszysz się z tych momentów, nawet jeśli z jakiegoś powodu masz zły dzień.

Foto: Isole

niu naszych starszych utworów. Do tego wszystkiego część z nas była bardzo zajęta w tym samym czasie z Ereb Altor. Mieliśmy więc roboty po pachy. Autorem okładki nowego albumu jest niesamowity Travis Smith, moim zdaniem najlepszy tego typu artysta w przemyśle muzycznym. Jak się wam z nim pracowało i jaki pomysł kryje się za tą okładką? Zgadzam się, Travis Smith jest zdecydowanie jednym z najlepszych artystów! Chcieliśmy żeby zrobił nam okładki do wcześniejszych albumów, ale akurat wtedy był bardzo zajęty. Stojący za nią pomysł jest natomiast taki, żeby pokazać jedną z wielu form wyobrażenia Śmierci. W lustrze widzisz dziecko ze Śmiercią stojącą tuż obok. Jeśli dłużej się jej przyjrzysz, to dostrzeżesz, że kobieta ma dłoń jak szkielet. Ten sam koncept pojawia się w całości opracowania graficznego. Zapoczątkowaną na "Silent Ruins" historię planowaliście - jak kiedyś zdradził mi Crister - kontyn uować na co najmniej jeszcze jednym wydawnictwie, jednak zdaje się, że tak się nie stało? Jeszcze nam się to nie udało. Wciąż planujemy zrobić w przyszłości część drugą, lecz problem tkwi w tym, że Henka (Henrik Lindenmo, były basista Isole - przyp. red.), który napisał całą historię do "Silent Ruins", nie jest już członkiem zespołu. Musimy się zebrać w sobie i jakoś pociągnąć ją dalej, albo chociaż przekonać Henkę, żeby napisał teksty.

58

ISOLE

wił się jednak konflikt interesów, gdyż chciał skupić się na muzyce, której by faktycznie chciał słuchać i grać. Z kolei jeśli chodzi o Henkę, to nie chcę omawiać jego odejścia ze względu na szacunek jakim go darzę. A jak znaleźliśmy nowych muzyków? Znaliśmy Jimmiego (Mattssona - przyp.red.) i jego umiejętności z innych lokalnych zespołów. Kilka razy widzieliśmy go na żywo, by zobaczyć jak się prezentuje, w końcu zaś zdecydowaliśmy się poprosić go, by do nas dołączył. Jeśli zaś chodzi o naszego nowego perkusistę, Victora Parriego, to kiedy ogłosiliśmy, że Jonas odchodzi z zespołu, Victor skontaktował się z Jimmym. Przyszedł na próbę i zaimponował nam swoim bębnieniem i podejściem do grania. Wybór był oczywisty. Swoją drogą ty i Crister tworzycie zarazem trzon wspomnianego Ereb Altor. W jaki sposób wygląda komponowanie materiału na potrzeby dwóch zupełnie różnych zespołów? Piszecie pod konkretną grupę, czy po prostu komponujecie i potem decydujecie, co z tym utworem zrobić? Kiedy komponujemy kawałki zawsze robimy to z myślą o konkretnym zespole. Jeśli dany numer nie pasuje do żadnych z dotychczas napisanych, modyfikujemy go aż będzie pasował do profilu grupy. Nie kryje się za tym żadna wielka filozofia. W obu zespołach chcemy pisać zupełnie różną muzykę, ale nic z góry nie planujemy. Utwory powstają w konkretnym momencie, w magii chwili. Za każdym razem staramy

Po koncercie we Wrocławiu dałem wam do podpisania płytę Februari 93. Nie chodzi wam czasem po głowie powrót do takich folkowych dźwięków? Albo wplatanie ich do muzyki innych swoich zespołów? Być może w Ereb Altor przemyciliśmy jakieś folkowe dźwięki, ale na pewno nie w Isole. Przy czym wydaje mi się, że wynika to raczej wykorzystania fragmentów starszych albumów. Nie sądzę jednak, byśmy kiedykolwiek poszli w folk metal. Jest wystarczająco dużo zespołów, które już to robią. Kiedy możemy spodziewać się od was nowego mate riału albo koncertów? Obecnie nie mamy zabukowanych zbyt wielu koncertów. Staramy się zebrać w sobie na jakiś rodzaj trasy w 2015 roku, ale na razie nie jestem pewien, kiedy i gdzie dokładnie zagramy. Niektóre festiwale zapewne będą rezerwowane wiosną. Zaczęliśmy też nagrywać następny album Ereb Altor, którego można spodziewać się właśnie w przyszłym roku. Adam Nowakowski Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak



Co najmniej pół tysiąca Losy Event Urizen były dotąd dość pogmatwane, ale od pewnego czasu ta śląska grupa nabrała wiatru w żagle. Ustabilizowany skład, premiera udanej, debiutanckiej EP-ki "Revolution", koncerty, praca nad pełną płytą - już wkrótce może być o nich głośno, bo w kategorii tradycyjnego heavy metalu nie mamy w Polsce wielu tak interesujących zespołów. Rozmawiamy z wokalistą grupy Łukaszem Krauze: HMP: Istniejecie od czterech lat, ale początki zespołu sięgają jeszcze poprzedniej dekady, bo od 2004r. trzech z was grało pod nazwą Caliburnus - tam też wykonywaliście tradycyjny heavy czy interesowały was brutalniejsze dźwięki? Łukasz Krauze: Tak naprawdę ze składu sprzed dekady są tylko dwie osoby, Krzysztof Machura (gitara) i Marcin Pawełczyk (perkusja). Ja dołączyłem do zespołu na przełomie 2008/2009r. Caliburnus z założenia miał być oldschoolowo heavy metalowy, może nawet rycerski, czerpiąc z manowarowej potęgi.

Był to nasz pierwszy utwór który pojawił się w formie fizycznej (śmiech).

Zarejestrowaliście jako Caliburnus jakieś nagrania demo, etc.? Niespodzianka! Niestety nie. Można powiedzieć, że demo które znajduje się na naszej EPce było stworzone w tamtym czasie, później te kilka utworów dopracowaliśmy i wydaliśmy już jako Event Urizen.

"Revolution" zarejestrowaliście we czterech, czy też nowy basista Krzysztof Poczta zdążył jeszcze wziąć udział w nagraniach? Z Krzysztofem spotkaliśmy się już po nagraniach, nie było już czasu na szukanie zastępstwa do studia.

Co sprawiło, że tamten zespół się rozpadł? Zadecydowały różnice muzyczne, czy też byliście wypaleni po kilku latach działalności bez większego odzewu ze strony odbiorców czy branży? W sumie ani jedno ani drugie. Rozstaliśmy się z jednym z założycieli Caliburnus, który też nadał tę nazwę zespołowi. Stwierdziliśmy, że aby być fair powin-

Regularnej działalności pewnie nie ułatwiały wam też roszady na stanowisku basisty, tym bardziej, że kolejny z nich odszedł w trakcie prób przed kolejną sesją nagraniową? Nie był to dla nas łatwy okres, nie chcieliśmy też mieć kogoś, kto odbębni byle co, na siłę. Przed nagraniem dema mieliśmy bliźniaczo podobną sytuację, co przed nagraniem EP-ki. Możliwe, że nie każdy traktuje to na tyle poważnie, by bawić się tym jak należy (śmiech).

Skąd pomysł na podzielenie tego materiału na dwie części, to jest dopełnienie nowych utworów nagraniami demo sprzed trzech lat? Jest wiele czynników, które złożyły się na to wydawnictwo. W 2012 roku wygraliśmy konkurs kapel w Piekarach Śląskich, co dało nam możliwość nagrania dwóch utworów w profesjonalnym studio. Pamiętam, że musieliśmy się pośpieszyć z nagraniem, żeby owa Foto: Event Urizen

przekonaniem. Poza tym, te cztery utwory z naszej EPki, to już twór czystej krwi Event Urizen. Może jest to dojrzalszy materiał... Na pewno robiliśmy go pod siebie, w przeciwieństwie do dema, które to zalążek miało - jeszcze przed moim pojawieniem się - w Caliburnus. Ale podstawą waszych zainteresowań jest wciąż tradycyjny heavy, a zespoły jak Iron Maiden czy Iced Earth musiały mieć na was kiedyś spory wpływ? A na kogo nie miały? To już klasyka, nie można się tego wyprzeć. Jestem ogromnym fanem dokonań Iron Maiden i nie chciałbym tego zmieniać (śmiech). Wiele zespołów miało wpływ na kształt Event Urizen. Myślę, że co najmniej pół tysiąca (śmiech), ale na szczęście nie zamykamy się tylko w tradycyjnym graniu, a każdy z nas słucha również innych odmian czy gatunków muzycznych. Ciekawe jest tu również to, że momentami idziecie w nieco progresywną stronę, ale bez popadanie w schematy, w których niestety coraz częściej grzęzną współczesne zespoły z nurtu progresywnego rocka czy metalu - nie wydłużacie kompozycji na siłę, nie epatujecie technicznymi popisami - wartością nadrzędną jest dla was zwartość i jakość poszczególnych utworów? Miło słyszeć, że nie popadamy w schematy, bo według mojego myślenia to bardzo dobrze o nas świadczy. Nie zamykamy się w konkretnych ramach i jest miejsce na wszystko. Ja akurat lubię rozwlekłe kompozycje nawet jeżeli nie ma tam kaskaderskich popisów. Nie można robić czegoś na siłę, jeżeli coś jest dobre, rozwijamy to, jeżeli akurat średnio pasuje pod kompozycje, to wyrzucamy lub kujemy ten riff w inny oręż. Na wszystko jest miejsce i na wszystko jest czas. Nasze kompozycje zawsze będą zlepkiem pomysłów całego zespołu i cenimy sobie to bardziej, niż hurtową sprzedaż losowych riffów. Zdarza się za to, że na koncertach potraficie "pociągnąć" dany temat dłużej, albo solo jest dłuższe niż w wersji studyjnej? Rzadko nam się to udaje ale jeżeli już to jest to raczej spowodowane przypływem emocji niż wyreżyserowanym wydłużaniem utworów. Nie mamy jeszcze tyle publiki na zabawy w stylu "Running Free", a nasze utwory nie są na tyle progresywne, by bawić się jak Dream Theater. Dojdziemy do tego (śmiech). "Revolution" wydaliście samodzielnie - to świadomy wybór w dobie coraz mniejszego znaczenia tradycyjnie pojmowanych wytwórni płytowych, czy też szukaliście wydawcy, ale bez skutku? Wydaliśmy sami bo chcieliśmy mieć ten materiał. Zespół bez fizycznego nagrania praktycznie nie istnieje. Można powiedzieć, że musieliśmy to zrobić, aby pójść dalej i udowodnić, że myślimy o karierze poważnie Ta EP-ka jest zapewne zapowiedzią waszego kolejnego, zapewne już długogrającego materiału, a ponieważ od jej premiery minęło już kilkanaście miesięcy, więc pewnie macie już w zanadrzu jakieś nowe utwory? Cały czas pracujemy nad nowymi utworami i mamy nadzieję, że przyszły rok przyniesie nowy krążek. Na pewno włożymy w niego więcej pracy niż przy EP-ce. Teraz nic ani nikt nas nie goni, więc możemy dopieścić nasze kompozycje w każdym calu (śmiech).

niśmy zmienić nazwę i tak powstał Event Urizen. Czyli powstanie Event Urizen stało się dla waszej trójki takim nowym, symbolicznym początkiem? Z całą pewnością Event Urizen to nowy początek, nowy zespół i nowe zasady. Od początku mieliście sprecyzowany plan co i jak chcecie grać i pod tym kątem dobraliście pozostałych muzyków? Tak, założyliśmy, że będziemy grać heavy metal, mimo iż jest to mało popularny gatunek w Polsce i trzeba się nieźle namęczyć żeby cokolwiek osiągnąć. Muzyków nie dobieraliśmy na siłę, nikt też im niczego nie kazał. Można powiedzieć, że po prostu spotkaliśmy się w dobrych okolicznościach. Już po roku weszliście do studia by zarejestrować pierwsze demo, jednak chyba nigdy nie rozpowszech nialiście tego materiału? To miał być materiał głównie promocyjny, od razu udostępniliśmy go słuchaczom. Dobrze jest mieć coś co spowoduje zainteresowanie. Teraz mało kto przychodzi na koncerty czy też kupuje płyty w ciemno. Dzięki temu trafiliśmy na składankę "Silesian Butcher Compilation vol. 3" z utworem "White Skull".

60

EVENT URIZEN

nagroda nam nie przepadła. W tym czasie nie mieliśmy nic, co nadawało by się do nagrania. Po prawie roku czasu od przesłuchań, z tym co mieliśmy najlepsze, ruszyliśmy do studia i nagraliśmy cztery utwory. Chcąc wydać to na płycie uznaliśmy, że spokojnie na EPkę w postaci bonusów możemy zamieścić nasze demo. Myślę, że to było dobre posunięcie, świetnie przedstawia rozwój zespołu (śmiech). To wybór z "Demo 2011" czy też kompletny zarejestrowany wówczas materiał? Zależało wam, żeby mieć na płycie również te wasze wcześniejsze doko nania? Wybraliśmy te trzy utwory i to było nasze całkowite demo. Chociaż w tym czasie mieliśmy chyba jeszcze ze cztery utwory, których nie nagraliśmy, a teraz już ich nawet nie gramy na koncertach. Wygląda na to, że przez te trzy lata bardzo się rozwinęliście muzycznie, bo nowsze utwory są lepsze, ciekawiej zaaranżowane, więcej się w nich dzieje? Poprzeczka musiała być wyżej postawiona. Chcieliśmy zrobić coś więcej. Nie chcieliśmy pozwolić na to, aby byle co stało się naszym utworem. Zależało nam na kompozycjach, które będziemy wykonywać z dumą i

Dopracowujecie je tylko na próbach, czy też zdarza się, że wykonujecie je, tak przedpremierowo, na kon certach, żeby sprawdzić reakcję publiczności na wasz nowy materiał? Jak mamy już w pełni gotowy, dobry utwór, to chętnie dopisujemy go do setlisty, nawet przed wydaniem płytki, bo dlaczego by nie? To świetna sprawa grać własne utwory, które się lubi (śmiech). Są już znane jakieś szczegóły co do tego, kiedy wejdziecie do studia, etc., czy też na razie musicie się skupić na zdobyciu funduszy na ten cel? Robimy materiał, zbieramy fundusze, liczymy, że do końca 2015 roku się uda (śmiech). Jednak jak długo by to wszystko nie trwało, jesteście zdeterminowani by sfinalizować nagranie pełnej płyty, w 100 % ukazującej drzemiący w Event Urizen potencjał? Jak najbardziej. Walczymy do upadłego i nie ma przebacz. Życzę wam więc powodzenia i dziękuję za rozmowę! Dzięki! Wojciech Chamryk


Coś o Godzilli i nie tylko Dire Peril to dobry przykład gości, którzy nie dają łatwo za wygraną - mieli problemy z wydaniem debiutanckiego albumu, więc podzielili go na części, wydając właśnie drugą EPkę z serii trzech, "Queen Of The Galaxy". Kolejna też jest już gotowa, a muzycy kończą właśnie przygotowywanie długograjacego materiału, co powinno być interesującą informacją dla fanów power i thrash metalu w amerykańskim wydaniu. Znany zapewne części czytelników, były wokalista Imagiki, Norman Skinner opowiada nam o nieco zagmatwanych kolejach powiększania się dyskografii Dire Peril oraz o planach zespołu:

HMP: Wydawałoby się, że po pewnym sukcesie waszej debiutanckiej EP "Astronomical Minds" sprzed dwóch lat pójdziecie dalej, wydając pier wszy album, tymczasem ponownie zdecydowaliście się na krótszy materiał - uważacie, że sprawdzają się one lepiej? Norman Skinner: Nie. Nasze pierwsze wydawnictwo miało być pełnowymiarowym albumem zatytułowanym "Through Time And Space". Gitarzysta Jason Ashcraft pracował nad tym materiałem przez kilka lat i bardzo zależało mu na tym, żeby w końcu wydać chociaż jego część. Dlatego też wybrał trzy utwory z przygotowywanego albumu, dorzucił do nich cover i tak powstała nasza pierwsza EP "Astronomical Minds". W efekcie zostało nam jeszcze mniej materiału, którym nie zdołalibyśmy wypełnić całej płyty. Ponieważ byliśmy w trakcie pracy nad zupełnie nowym materiałem na nasz pierwszy pełnowymiarowy album, postanowiliśmy podzielić pozostałe utwory i wydać je w formie dwóch kolejnych EP, powtarzając przyjęty schemat: trzy utwory autorskie oraz jeden cover. We wrześniu wyszła druga z planowanych trzech EP zatytułowana "Queen Of The Galaxy". Ostatnią wydamy wiosną i nadamy jej tytuł, który początkowo był zarezerwowany dla naszego debiutanckiego krążka, czyli "Through Time And Space". Dobrą wiadomością dla fanów jest to, że skoro podzieliliśmy i wydaliśmy materiał, który miał się znaleźć na naszym debiutanckim albumie, teraz mamy więcej czasu na dopracowanie naszej pierwszej płyty długogrającej. Właśnie kończymy pisanie ostatniego kawałka i wkrótce zaczniemy nagrywać. Chcemy wydać ten album pod koniec 2015 roku, a będzie on zatytułowany "Final Scenes For Forgotten Worlds". Wolicie więc wydawać krótsze, ale bardziej dopra cowane płyty, tym bardziej, że obecne pokolenia słuchaczy zdecydowanie preferuje pojedyncze utwory czy właśnie EP-ki? Osobiście nie mam żadnych preferencji co do długości wydawanych przez nas płyt. Wszystko zależy od tego, co ma większy sens w danej chwili. Część z was grała wcześniej w innych zespołach, czasem nawet bardzo znanych, jak Imagika, w której śpiewałeś przez kilka lat. Co skłoniło was do założenia Dire Peril? To miał być wasz wymar zony zespół, w którym będziecie się realizować? Zespół był już w trakcie nagrywania, kiedy chłopaki uświadomili sobie, że potrzebują świetnego wokalisty, który będzie w stanie udźwignąć i przekazać ich brzmienie w sposób, który sobie założyli. Śpiewałem jeszcze w nieistniejącym już zespole Machine Called Man, kiedy Jason po raz pierwszy usłyszał mnie na żywo. Od razu został fanem mojego głosu. Kiedy poszukiwali wokalisty do Dire Peril, właśnie odszedłem z zespołu Imagika, więc to był idealny moment, żeby zaproponować mi współpracę. Początkowo byłem tylko tymczasowym wokalistą, jednak ta muzyka spodobała mi się tak bardzo, że po-

stanowiłem dołączyć na stałe. Power i thrash metal cieszyły się ogromnym powodzeniem w waszej ojczyźnie już od wczesnych lat 80-tych, rozumiem więc, że wasze utwory są efek tem niesłabnącej fascynacji taką ostrą, ale melodyjną muzyką? Jason jest głównym kompozytorem, więc w naszej muzyce słychać wyraźny wpływ zespołów grających tradycyjny metal czy też power metal, tj. Iron Maiden i Iced Earth. Thrash nie miał na nas wielkiego wpływu, chociaż pewne jego elementy mogą pojawiać się w naszych utworach. Jednak macie już coś na kształt zespołowej tradycji, bowiem na debiucie nagraliście "Godzilla" Blue Öyster Cult, z kolei "Queen Of The Galaxy" zamyka inny przebój z lat 70-tych, "Something About You" Boston. To wasze ulubione utwory z tamtych lat i zamierzacie kontynuować nagrywanie coverów na kolejnych płytach? Jason jest wielkim fanem Godzilli, do tego stopnia, że zrobił sobie ogromny tatuaż z wizerunkiem tego bohatera, pokrywający jego całe ramię. Ponadto uwielbia też rockowe kapele z lat 70-tych, więc było oczywiste, że pierwszym coverem, który nagramy będzie właśnie "Godzilla". Utwór grupy Boston jest jednym z ulubionych kawałków Jasona. Musiał nas trochę do tego przekonywać, ale ostatecznie zgodziliśmy się nagrać ten kawałek. Mamy w planach jeszcze jeden cover na naszą następną EP, nie zamierzamy umieszczać coverów na kolejnych wydawnictwach. Myślę, że już wystarczy, Na razie nie mogę zdradzić jaki cover znajdzie się na trzeciej EP, ale będzie to utwór z lat 80-tych. Nie rozważaliście wyboru "More Than A Feeling"? To w końcu ponadczasowy przebój w USA, może was też wyniósłby na wyższy poziom popu larności? (śmiech) Kiedy Jason przedstawił nam pomysł nagrania coveru utworu grupy Boston, nie byliśmy do końca przekonani. Boston to jedna z tych kapel, które rzeczywiście są ponadczasowe, a wykonywanie ich utworów jest dużym wyzwaniem. Jason uwielbia "Something About You" i nie chciał nagrywać któregoś z bardziej komercyjnych hitów Boston. Science fiction czy fantasy oraz heavy metal są sobie bardzo bliskie od początków jego istnienia. Teksty waszych utworów wpisują się w tę kon wencję i jednocześnie są też chyba dowodem na fascynację tego typu literaturą? Tak, zawsze uważaliśmy siebie za kapelę grającą amerykański Sci-Fi Power Metal. Nasz zespół ciągle się rozwija i teraz jesteśmy w stanie nawiązać do gatunku science-fiction zarówno muzycznie, jak i wizualnie. Pod tym względem będzie coraz lepiej.

Bardziej lubimy filmy z gatunku science-fiction, zarówno fabularne jak i dokumentalne. Książki tak bardzo nas nie interesują. Jesteście też fanami starych gier komputerowych, sądząc po "Space Invaders"? Wszyscy lubimy sobie pograć od czasu do czasu. Pomysł stworzenia utworu inspirowanego znaną gra komputerową wydał nam się świetny i taki jest też efekt końcowy. Skoro tacy z was tradycjonaliści, to może pokusicie się o wydanie "Queen Of The Galaxy" na winylu, bo ten skazany na zapomnienie nośnik przeżywa obecnie prawdziwy renesans popularności? Tak się składa, że właśnie pracujemy nad tym, aby udało się wydać "Astronomical Minds" i "Queen Of The Galaxy" na tym nośniku. Początkowo nie mieliście chyba pełnego składu, dlatego musieliście być wspierani przez muzyków sesyjnych i koncertowych. Ale w roku ubiegłym sesyjny drummer Ben Jackson dołączył do was na stałe, zaś niedawno wzbogaciliście się o drugiego gitarzystę Jearme'a Greathouse - teraz zamierzacie pewnie koncertować jak najczęściej? Zgadza się. Z Benem i Jearme w składzie w końcu mamy solidny line-up i możemy bez żadnych przeszkód planować koncerty. Dla takich zespołów jak Dire Peril koncerty to chyba wciąż najlepszy sposób na promocję - Facebook, Twitter czy Youtube wszystkiego tu nie załatwią? Staramy się wykorzystywać wszystkie dostępne środki, aby promować naszą muzykę i pokazywać siebie. Koncerty to bez wątpienia świetny sposób, ale długie trasy są kosztowne i nie zawsze opłacalne. Media społecznościowe są dla nas bardzo użyteczne. Ruszacie śmielej poza rodzinną Kalifornię, czy też koncentrujecie się na razie na tym stanie, stop niowo poszerzając strefę waszych wpływów i powiększając bazę fanów? Zaczęliśmy już poszerzać strefę naszych wpływów na sąsiadujące stany, a jeśli czas i pieniądze pozwolą, będziemy stopniowo zabiegać o rozgłos w całym kraju. Pomocne byłyby występy na festiwalach. Od kilku lat mówi się o stopniowym renesansie popularności tradycyjnego heavy metalu w USA, ale czy jest on odczuwalny z perspektywy waszego zespołu? Mam nadzieję, że to prawda. Osobiście nie zaobserwowaliśmy jakiejś dramatycznej zmiany, jeśli chodzi o popularność tego gatunku. Mimo to nie zamierzacie składać broni? Co planu jecie na najbliższe miesiące, poza koncertami przygotowywanie utworów na kolejną EP-kę i debiutancki album? Obecnie jesteśmy w trakcie nagrywania i miksowania naszej kolejnej EP "Through Time And Space", której wydanie wstępnie planujemy na luty 2015. Przygotowywany jest także klip tekstowy do jednego z utworów. Oczywiście nadal będziemy grać dla lokalnej publiczności. Wojciech Chamryk & Dorota Orzechowska

Pokusisz się o podanie swoich pięciu ulubionych pisarzy SF?

Foto: Dire Peril

DIRE PERIL

61


Tak, ja i Paul zaczęliśmy pisać numery od samego początku, kiedy tylko rzekło się słowo. Chcieliśmy, żeby Metal Mirror był oryginalnym zespołem. Jedynym coverem jaki graliśmy był "One Night" Elvisa Presleya, oprócz niego nigdy nie zabraliśmy się za żaden cover.

Rock, metal i piwo to nasza pasja! Na początku lat 80-tych ubiegłego wieku byli w takiej samej sytuacji jak setki innych zespołów spod znaku New Wave Of British Heavy Metal, które nie zdołały się przebić w tej ogromnej konkurencji, poprzestając na nagraniu singla czy demówkach. Jednak Metal Mirror po długiej przerwie odrodzili się w 2006 roku. Zespół zadebiutował dwiema płytami z archiwalnym materiałem koncertowym, niedawno dorzucił do tego kolejną kompilację z utworami studyjnymi, ale muzycy zapowiadają już na przyszły rok album z premierowymi utworami. Wokalista Cameron Vegas chętnie opowiada zarówno o początkach grupy, jak i jej najnowszych planach: HMP: Co takiego ekscytującego działo się w Anglii w roku 1979, że powstało wówczas tyle zespołów, w tym wasz? Cameron Vegas: 1979 rok był dla nas ekscytujący, bo był to rok kiedy powstał Metal Mirror. Przeniosłem się do Ruislip Middlesex z Cardiff w 1977 roku. Pracowałem w fabryce produkującej między innymi aspirynę, kiedy gitarzysta Paul Butterworth zaczął tam również pracować. Zaprzyjaźniliśmy i się doszliśmy do wniosku, ze rock, metal i piwo to nasza pasja. Zdecydowaliśmy, że założymy zespół i tak powstał Metal Mirror. Nazwa Metal Mirror dobitnie potwierdza, że byliś cie częścią nabierającego z każdym tygodniem coraz większego rozpędu nurtu NWOBHM - czuliście się wówczas częścią tej sceny, czy też wtedy nikt o tym tak nie myślał, a takie wnioski pojawiły się później? Myśleliśmy nad różnymi metalowymi nazwami, jak

podobało. Chwała Bogom. Byliście pewnie wtedy bardzo młodymi ludźmi, co zapewne przekładało się też na całokształt działań związanych z zespołem, począwszy od kupna instru mentów - mieliście lepszy sprzęt, czy też zaczynaliś cie od tańszego, a lepsze gitary pojawiły się na przykład, gdy zaczęliście pracować? Tak, kiedy powstał Metal Mirror mieliśmy podstawowe instrumenty, ale szybko zdaliśmy sobie sprawę, że musimy się postarać o nowy sprzęt. Znaliśmy gościa, który pomógł nam podpisać papiery na wsparcie finansowe. Wtedy przenieśliśmy się do Londynu i kupiliśmy zupełnie nowy backline: osiem kabli do Marshalla i wzmacniacze Marshalla. Kosztowało nas to niemałą fortunę - cała piątka spłacała to tygodniami. Wynajmowaliście jakąś salę prób, czy też, podobnie jak wiele innych zespołów w tamtym okresie, ćwiFoto: Metal Mirror

Byliście fanami Elvisa, skoro nagraliście "One Night" w bardzo dynamicznej wersji? Lubię wielu wokalistów: Bon Scott, Ronnie James Dio, Steven Tyler, Brian Johnson, Freddie Mercury, David Coverdale, Elvis - mógłbym wymienić wielu. Myślę, że nasza wersja "One Night" jest bardzo metalowa, hard rockowa i speed metalowa zarazem. Graliśmy ją raz na koncercie i fani naprawdę ją pokochali i stwierdziliśmy, że chrzanimy założenia i ją nagraliśmy. Mieszkaliście w Ruislip, więc pewnie często bywaliście w Londynie? Ruislip jest poza Londynem, mam na myśli to, że jest tak blisko, że niektórzy myślą, że to część londyńskich przedmieść. Wszyscy w Metal Mirror jednak myślą o zespole jako grupie z Londynu. Co było dla was ważniejsze: odwiedzanie sklepów płytowych i wyszukiwanie kolejnych płyt z ciężką muzyką, czy też koncerty tych wszystkich nowych zespołów? A może oba aspekty były równie istotne i bez trudu je godziliście? Obie rzeczy były równie ważne. Kochałem kupować nowe albumy i kochałem chodzić na koncerty. Chodziliśmy oglądać wiele zespołów w Londynie i w okolicach. Zarówno dużych zespołów, jak i tych pomniejszych. Widzieliśmy wtedy wiele grup z NWOB HM, niektóre z nich widziałem na żywo po latach. Świetna zabawa. Bywaliście więc w tych wszystkich legendarnych klubach typu The Marquee, The Ruskin Arms czy w The Soundhouse Neala Kaya? Dane wam było również tam zagrać? Graliśmy dwukrotnie w Soundhouse. Było to bardzo blisko mojego miejsca zamieszkania. Byliśmy tam stałymi bywalcami. Ja i mój zespół przychodziliśmy tam w niemal każdy piątek, jeśli tylko nie mieliśmy nic do zrobienia z Metal Mirror. To była świetna miejscówka. Znaliśmy bardzo dobrze Neala Kay'a, był pierwszym DJ-em, który puszczał numery Metal Mirror. Lubił nasz zespół i chciał wyprodukować nasz pierwszy album, ale rozpadliśmy się zanim do tego doszło. Nie graliśmy w Ruskin, ani w Marquee, ale występowałem w Marquee kilka razy solo w latach późniejszych. Koncertów było zresztą w tych latach znacznie więcej - wypuszczaliście się częściej gdzieś dalej, czy koncentrowaliście się raczej na klubach i pubach w swojej okolicy? Graliśmy głównie w Londynie i okolicach, ale zagraliśmy też kilka koncertów w Leeds oraz w Walii.

większość ówczesnych zespołów, aż w końcu wpadliśmy na taką która spodobała się nam wszystkim. Nazwę Metal Mirror wymyślił chyba nasz basista Ian Thompson. Nie wiedzieliśmy zupełnie nic o tym całym ruchu NWOBHM, byliśmy paczką młodziaków, która kochała grać rocka. Nie wiedzieliśmy o nim dopóki nie przeczytaliśmy w gazecie, że coś takiego powstało, skąd te wszystkie kapele zaczęły się pojawiać. Znaliśmy tylko Iron Maiden, Angel Witch i kilka zespołów bez kontraktów. Graliście już wcześniej, czy też Metal Mirror był waszym pierwszym zespołem? Zacząłem grać w zespołach w wieku trzynastu lat, tak jak grupa dzieciaków z osiedla, gdzie mieszkałem wykonywaliśmy covery. Grałem wtedy na gitarze rytmicznej. Pierwszy zespół nazywał się Kamakazi. Mój pierwszy zespół, gdzie byłem już wokalistą powstał kilka lat później. Nazywał się Snow. Mój pierwszy gig z zespołem Snow odbył się w liceum w Cardiff na głównej sali. To było w lutowy sobotni wieczór 1975 roku, miejsce było wypełnione trzystoma dzieciakami z sąsiedztwa i ze szkoły, nigdy w życiu nie byłem tak przerażony jak wtedy, ale udało się i bardzo mi się to

62

METAL MIRROR

czyliście w garażu, piwnicy czy innym tego typu miejscu? Zaczynaliśmy próby w małym kompleksie salek w ratuszu Middlesex. Byliśmy tam tylko kilka miesięcy. Mieliśmy grać pierwszy gig Metal Mirror i wieszaliśmy plakaty na budynku, a także poza naszym miastem. Problem polegał na tym, że Paul i Ian uważali, że przykleją je do ścian i skończyło się na przysłowiowej czarnej dupie - wyrzucili nas z salki. Burmistrz miasta był wściekły gdy znalazł dwa plakaty na drzwiach swojego garażu i za cholerę nie mógł ich usunąć, bo klej był zbyt mocny. Skończyło się na tym, że wylądowaliśmy w sądzie i dostaliśmy karę grzywny. Zdecydowaliśmy, że musimy mieć jakieś profesjonalne miejsce, więc przenieśliśmy się na południe Londynu do miejsca zwanego studio WHARF, gdzie było znakomicie. Nigdy nie zmieniliśmy studia, otworzyli tam także salę nagrań, gdzie można było nagrać osiem numerów. W tym właśnie budynku nagraliśmy "Rock And Roll Ain't Never Leave Us", "English Booze", "Hard Life" i "Montana Violation". Chyba dość szybko zaczęliście pisać własne utwory, ale chyba nie pomylę się bardzo, jeśli założę, że graliście też covery?

Bywało, że poprzedzaliście jakiś znany zespół czy też graliście zwykle z podziemnymi zespołami? Oferowano nam trasę z Motörhead. Wyszło to w ostatniej chwili, bo wcześniej planowana na support kapela zmieniła zdanie ze względu na koszty. My ją odrzuciliśmy z tego samego powodu, a oni i tak zagrali te koncerty. Nie supportowaliśmy nigdy nikogo, każdy koncert graliśmy jako headlinerzy. Nagranie singla "Rock And Roll Ain't Never Leave Us", znalezienie tłoczni, wydrukowanie okładki, sfi nansowanie tego wszystkiego, było dla was chyba sporym wydatkiem? Nagranie i wydanie singla kosztowało mnóstwo pieniędzy, które wyłożyliśmy z własnej kieszeni. Jednakże chcieliśmy tego i zrobiliśmy to. Po latach stwierdzam, że to dość niesamowite, bo wtedy wiele zespołów postępowało w identyczny sposób. Ta cała sprawa z NWOBHM była istną kopalnią talentów, kasy nie starczało dla większości z nich i kiedy spojrzysz, jak wiele zespołów płaciło za swoje nagrania z własnej kieszeni, zyskujesz do każdego z nich jeszcze większą sympatię. Wydaje mi się, że to jeden z najważniejszych powodów dla których dzisiejsi fani metalu tak bardzo cenią zespoły z nurtu NWOBHM. Ale singel rozszedł się dość szybko, więc strat raczej nie było? Nakład, zdaje się, nie był za duży, nie myśleliście o jego wznowieniu? Nie, nigdy nie myśleliśmy o reedycjach. Wydaliśmy wtedy singla do sprzedawania na koncertach. Byłem w


szoku kilka lat później, gdy dowiedziałem się ile kasy musieli wydawać na nie nasi fani. Szczególnie, że po znalezieniu się na kompilacji "Heavy Metal Heroes" liczyliście zapewne, że uda się dość szybko podpisać kontrakt? Jak nie z majorsem, to chociaż z niezależną firmą? Sądziliśmy, że podpiszemy kontrakt, gdy wychodził "Heavy Metal Heroes", nasz menadżer nawet rozmawiał z kilkoma wytwórniami. By dostać jakikolwiek kontrakt potrzebowaliśmy profesjonalnego menadżera. Kogoś, komu wytwórnie zaufają, że mogą z nami współpracować. Menadżer Saxon był bardzo zainteresowany podpisaniem kontraktu z nami, ale już podpisaliśmy kontrakt z innym człowiekiem, który nie chciał nas puścić. Robił co mógł, ale o cokolwiek pytał, było dla nas zbyt duże. Rozważaliście kiedyś, dlaczego to się nie udało? W końcu numer z tej składanki, "Hard Life", to kawał świetnego brytyjskiego metalu, mieliście też więcej przebojowych numerów, nie tylko te z singla, by wymienić chociażby "Crazy"… Zły management. No tak, nie każdy zespół miał takiego menagera jak Ron Smallwood, który wynegocjował dla Iron Maiden nie tylko bardzo korzystny kontrakt z EMI, ale też długoterminową umowę wydawniczą z Zomba Music - zdaje się, że gdybyście mieli kogoś takiego, kariera Metal Mirror potoczyłaby się zupełnie inaczej? Byłem w Marguee na Iron Maiden w 1979 roku. Neal Kay ogłosił ze sceny, zanim tamtego dnia Iron wyszedł zagrać, że właśnie podpisali kontrakt z EMI. Ron Smallwood był tamtej nocy w klubie i wciąż jest z nimi, mimo upływu lat. On jest członkiem tego zespołu, tylko że jego rola nie polega na graniu na gitarach czy czymś innym, dba o jego interesy. Więc, tak wierzę, że Metal Mirror mogło pójść jeszcze dalej, gdyby tylko trafił na ludzi, którzy by się o nas bardziej zatroszczyli. W którym roku daliście sobie ostatecznie spokój z zespołem? To było jakoś na końcówce 1981 roku, kiedy zaczęliśmy mieć problem. Podpisaliśmy kontrakt z dwiema agencjami bookingowymi: Concorde Artists i Tka Agency. Mieliśmy zabookowany koncert w klubie Talk of the Abbey w Walii. Mieliśmy wejść na scenę o jedenastej wieczorem, właśnie mieliśmy wyjść z przebieralni na scenę, kiedy menadżer stwierdził, że chce żebyśmy weszli o 1:30 rano. Nie mogliśmy nic z tym zrobić i powiedział nam, żebyśmy nie szli do hotelu, tylko zostali na backstage'u. Przynieśli nam mnóstwo piwa i wina i czegoś tam jeszcze, żebyśmy się zrelaksowali. Zatem przez następne dwie godziny relaksowaliśmy się. I chyba zrelaksowaliśmy się za bardzo. Wypiliśmy wszystko i kiedy wyszliśmy na scenę, byliśmy tak bardzo wkurzeni, że nawet nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Tamten koncert nie należał do naszych najlepszych. Po koncercie mieliśmy dużą sprzeczkę z pozostałymi zespołami i menadżerem klubu oraz jego personelem. Wszystko wymknęło się spod kontroli i wiedzieliśmy, że zrobiliśmy głupków z obu naszych agencji, mimo, że próbowały obrócić to w nieporozumienie. Następnie odszedł nasz perkusista Gary Hitchens. Stał się mniej zainteresowany wszystkim i to, czego chciał to nowy projekt. Zastąpić Gary'ego było ciężko. Był i jest nadal znakomitym bębniarzem. Aby usłyszeć jaki był należy sięgnąć po "Metal Mirror Live In London vol. I" i "Vol. II". Gdy już mieliśmy nowego perkusistę, Micka Greena, zaczęliśmy kontynuować koncerty. Potem okazało się, że gitarzysta Chris Haggerty i basista Ian Thompson chcieli zmienić styl naszego zespołu. To ja i Paul Butterworth pisaliśmy cały materiał i nie chcieliśmy zmieniać naszego stylu. Chris i Ian zaczęli pisać własne utwory, chcieli żeby i one znalazły się w repertuarze. Ja i Paul nie chcieliśmy tego, bo jakkolwiek były dobre, to różniły się od brzmienia Metal Mirror. Chris i Ian postanowili odejść i założyć własny zespół. Wtedy też po raz ostatni weszliśmy do studia jako Metal Mirror, by zarejestrować numer "Commit No Nuisance". Na perkusji był Gary Hitchens, a na basie PJ Phillips. To były ostatnie podrygi Metal Mirror. Tak było, aż do teraz.

szczęścia jeszcze raz? W 2006 roku kontaktowałem się Bartem Gabrielem. Powiedział mi, że niemiecka wytwórnia High Roller Records chciałaby wiedzieć, czy są jakieś niezrealizowane numery Metal Mirror, bo chcieliby je wydać. Poszedłem się spotkać z Paulem Butterworthem i zaczęliśmy szukać po starych taśmach, czy znajdziemy tam coś interesującego. Wtedy nie mogliśmy znaleźć żadnych nagrań studyjnych, ale znaleźliśmy dobrej jakości nagrania z koncertu z Londynu w 1981 roku. Stąd niedawna premiera kompilacji studyjnych utworów na albumie "III", poprzedzoną nagraniami koncertowymi, którą traktuję jako dopełnienie waszego archiwalnego dorobku i zarazem wprowadzenie do albumu studyjnego, na który złożą się wyłącznie premierowe utwory? Wysłaliśmy je do wytwórni i spodobało im się to. Wydali je tego samego roku na winylu jako "Vol. I" i kilka miesięcy później dorzucili "Vol. II". Byliśmy zaskoczeni tym całym zainteresowaniem i powrotem, zaczęliśmy rozmawiać o nowym składzie. Ktoś wrzucił do internetu fałszywą fotę i komunikat, że wracamy w klasycznym line-up "all stars" i członkami oprócz mnie mieli być Paul Butterworth, PJ Phillips, Benjy Ried oraz Andy Barnet. Rozważaliśmy to, ale ten skład nigdy nie istniał. Macie już wstępne zarysy tego materiału? Myślę, że jego premiera na 35-lecie powstania grupy byłaby taką symboliczną klamrą spinającą te wszystkie lata? Zastanawialiśmy się przez następne kilka lat żeby zacząć od nowa, że powrót mógłby być dobrym pomysłem. Kiedy Metal Mirror grał koncerty, zawsze nagrywaliśmy koncerty. Mieliśmy taśmy ze wszystkimi koncertami, które zagraliśmy. W 2013r. ja i Paul przekopywaliśmy się przez nie, żeby znaleźć coś co mogłoby się nadać na bonus na ewentualną płytę live. Sądzę, że gdybyście nie wrócili, to pewnie do końca życia mielibyście świadomość, że trzeba było to zrobić i żałowalibyście niewykorzystanej szansy - a tak, chyba czujecie się z tym świetnie, to wręcz taka druga muzyczna młodość? Tak było do czasu gdy znaleźliśmy pudło z nagraniami studyjnymi. Było pochowane głęboko pod wszystkimi innymi rzeczami i nie mogliśmy uwierzyć w nasze szczęście. Wysłaliśmy je do wytwórni, oni też się ucieszyli, wyczyścili je i Metal Mirror wydał je w lutym 2014 roku. Jak się więc mają sprawy z zespołem? Metal Mirror powraca, skład zespołu ogłosimy wkrótce. Pierwszym koncertem od trzydziestu czterech lat będzie występ na Brofest 2015. Zespół zacznie koncertować w 2015 roku, nowy album powstaje i wejdzie w fazę przedprodukcji w listopadzie 2014, zostanie nagrany w styczniu 2015 roku. Będzie zawierał jedenaście nowych utworów, studio nagraniowe i producent zostaną ogłoszony w niedługim czasie, nowy album wyjdzie na wiosnę 2015 roku. Dokładnie w trzydziestą piątą rocznicę wydania singla "Rock And Roll Ain't Never Gonna Leave Us/English Booze". I wreszcie - tytuł prawdopodobnie będzie brzmiał "What The Fuck Would Jesus Do" / "WTFWJD". Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Nie podejmowaliście wcześniej prób reaktywacji? Dopiero zainteresowanie kolejnych pokoleń fanów po wydaniu archiwalnych nagrań koncertowych Metal Mirror sprawiło, że postanowiliście spróbować

METAL MIRROR

63


Trudna droga z piekła do nieba Tak na dobrą sprawę to o perypetiach zespołów nurtu New Wave Of British Heavy Metal można by nakręcić wieloodcinkowy serial z wieloma sensacyjnymi wręcz wątkami. Tak się bowiem składa, że wiele z tych grup było na wyciągnięcie ręki od wielkiej kariery, albo też splot pechowych czy niesprzyjających okoliczności zadecydował o tym, że nigdy nie zdołały się wybić ponad podziemny status. Jednymi z takich pechowców są Deep Machine, jednak muzycy tej reaktywowanej kilka lat temu formacji nie poprzestali na wznowieniu starych klasycznych nagrań, lecz wydali właśnie debiutancki album, zawierający również najnowsze, niczym nie ustępujące tym sprzed lat, kompozycje. O "Rise Of The Machine" I nie tylko rozmawiamy z założycielem, liderem i gitarzystą Deep Machine, Bobem Hookerem: HMP: "Uzyskaliśmy szansę nagrania nowego albu mu, co zaowocowało "Welcome To Hell". Nie sądziliśmy jednak, że odniesie on tak ogromny sukces, skoro pozostawaliśmy niezauważeni przez całe lata 80-te aż do dziś. NWOBHM obecnie jest niszą, ale my byliśmy tam kiedy wszystko się zaczęło, dlatego zamierzamy nieść ten kaganek tak długo, jak długo ludzie będą chcieli nas słuchać" - mówił mi niedawno Tony Foster, gitarzysta Sparty. Dostrzegam wiele podobieństw pomiędzy nimi a Deep Machine: oba zespoły powstały w 1979r., przez wiele lat bez skutku próbowały się przebić, rozpadły się w okolicach 1988 1990 roku, by niedawno powrócić i wydać debiutanck ie płyty. Powiedzieliście sobie: teraz albo nigdy, bo kolejnej takiej okazji może już po prostu nie być? Bob Hooker: Nigdy nawet nie śniłem, że kiedykolwiek zobaczę album Deep Machine. Zawsze sądziłem,

ciem jakie otrzymaliśmy, fani metalu naprawdę pokochali te stare numery. Zrealizowaliśmy EPkę "Deep Machine" w High Roller Records z czterema numerami z sesji z lat 80-tych. To było wtedy gdy czuliśmy, że byłoby fajnie nagrać drugą, ponownie dla High Roller, gdzie znalazłyby się dwa stare kawałki "Iron Cross" i "Killer" oraz jedna nowa kompozycja "Whispers In The Black". Rok później mieliśmy już gotowy cały, długo oczekiwany album "Rise Of The Machine", który także jest miksturą starych i nowych kawałków i stał się płytą, z której jesteśmy niezmiernie dumni! Jak sądzisz, co sprawiło, że w latach 80-tych nie zdołaliście zainteresować swoją muzyką żadnej wytwórni? Owszem, zespołów NWOBHM były na przełomie lat 70./80. setki, jak nie tysiące, ale i firm nie brakowało, od majorsów typu EMI do malutkich,

Cóż, o tym była mowa już tyle razy… ale dla mnie jedynym prawdziwym demo Deep Machine było to z nagraniami z 1980 roku, które stało się pierwsza EP-ką dla High Roller. Nagraliśmy to w składzie, który dla wielu był tym jedynym właściwym, czyli mnie, Johna Wigginsa, Rogera Mardsena, Dave'a Ortona i Ricky Bruce'a. Późniejsze składy po moim odejściu z zespołu, były tak dalekie od Deep Machine, że okazały się fiaskiem, choćby dlatego, że żaden z muzyków nie był w oryginalnym składzie, który stworzyłem. Można jednak powiedzieć, że tamte późniejsze składy utrzymały nazwę Deep Machine przez jakiś czas w Europie i dzięki temu możemy z szacunkiem dalej promować tę markę z koncertami i zainteresowaniem ze strony prasy. Wiele zespołów w owych latach wydawało swe płyty, chociażby 7" single, samodzielnie, często we własnych firmach - nigdy nie korciło was, żeby pójść tą samą drogą? Pojawiliśmy się dzięki Neat Records, z którą to firmą współpracowało wiele ówczesnych zespołów grających NWOBHM (chyba Raven był jednym z tych, który najbardziej zapadł w pamięć?). Rozważaliśmy to, ale problemem były wówczas pieniądze i zbieranie środków było dla nas prawdziwym wyzwaniem. Z małymi funduszami, mogliśmy pozwolić sobie tylko na koncerty… jakąś reklamę, czas na próby i dużo pirotechniki! Dla nas było to trudne do osiągnięcia… Jeśli finanse przeznaczane na koncerty przeznaczyć na singiel, szybko tracisz na popularności, musisz starać się o popularność wśród fanów a tak się składa, że jak nie masz wsparcia, finanse nie pozwalały by zrobić i jedno i drugie. Rok 1983 jest taką swoistą datą graniczną, bo wów czas nurt NWOBHM stracił na sile i popularności. Kilka zespołów, z Iron Maiden na czele, zrobiło mniejszą czy większą karierę, pozostałe przegrały w konfrontacji z new romantic czy popem - podobnie stało się chyba też w waszym przypadku? Myślę, że każdy gatunek muzyki ma swoje wzloty i upadki, ale uważam, że prawdziwi fani metalu zawsze będą wspierać metal. Są ludzie, którzy sprawiają, że ten gatunek wciąż żyje i zawsze tak będzie. W 1983 roku był już schyłek NWOBHM, w większości byli już tylko ludzie, którzy nie byli fanami metalu i sprzedali się innym gatunkom, które wówczas się pojawiły. Ludzie, którzy obserwują nas od samego początku we wczesnych latach 80-tych wciąż przychodzą zobaczyć jak Deep Machine gra teraz… fani metalu i najlepsi ludzie, których możesz sobie życzyć spotkać! Dodam też, że mam ogromny respekt do Iron Maiden, którzy ciężką pracą zdobyli szczyty popularności i zaufania… z całą pewnością zasługują na to i zasłużyli na swój ogromny sukces. Istnieliście jednak jeszcze przez kilka lat, ale było to już chyba bardziej muzykowanie dla przyjemności, bo nie liczyliście już pewnie wtedy na kontrakt czy większą karierę? Nigdy nie straciliśmy wiary w duży sukces, ale to nie jest prawda, że dziś gramy dla zabawy i dla fanów metalu… Cudownie jest być pośród nich i dzielić się z nimi pasją do metalu. Muzyka zawsze musi być zabawą niezależnie od statusu kapeli, jeśli tracisz to spojrzenie, to znaczy, że czas odejść.

Foto: Deep Machine

że to wielka szkoda, że żaden z tych kawałków z przeszłości nie został nagrany w studiu, a to co zostało to fatalne jakościowo wersje z koncertów nagrane na starym magnetofonie gdzieś w 1981 roku. Tchnęliśmy nowe życie w stare numery, dodaliśmy trzy zupełnie nowe "The Gathering", "Whispers In The Black" i "Celebrophile". Wróciliście do gry pięć lat temu - od razu z założeniem, że będziecie starać się o wydanie albumu, czy też początkowo chodziło wam raczej o przypomnie nie sobie dawnych dobrych czasów i granie koncertów, a dopiero powodzenie minialbumu z utworami demo z roku 1981 uzmysłowiło wam, że warto do tego dążyć? Cóż, tak naprawdę nie było żadnych realnych planów powrotu na scenę. Spotkaliśmy się razem na kilka jamów w jednej z lokalnych salek prób i byliśmy w szoku jak znakomicie brzmią te stare kawałki mimo upływu lat… zwłaszcza, że nie były grane od prawie 30 lat! Zdecydowaliśmy się zebrać ponownie jako zespół i zagrać kilka gigów. Byliśmy zdziwieni ciepłym przyję-

64

DEEP MACHINE

niezależnych oficyn? Sądziłem, że zespół ma zapewniony kontrakt, ale kombinacja złego menadżmentu w tamtym czasie (który nic dla nas nie robił!) oraz niestabilnego składu stały się przyczyną rozpadu zespołu, a co za tym idzie pokrzyżowaniem planu na bardzo poważny kontrakt. Zastanawia mnie to o tyle, bo przecież byliście wów czas w samym centrum wydarzeń, w Londynie, dzię ki czemu powinno być wam chociaż trochę łatwiej niż zespołom z głębokiej prowincji? Zgaduję, że bycie z Londynu w tamtym czasie było dobrym startem, ale dziś zespoły podróżują znacznie dalej, by zagrać koncert, tak więc dziś być z Londynu wcale nie musi być specjalnie wyróżniające. Nie poddawaliście się jednak, bo latach 1980-83 nagraliście aż cztery kasety demo - skoro nie wzbudziły one zainteresowania wydawców, to może chociaż były pomocne przy organizacji koncertów, jako swoista reklama zespołu dla promotorów, czy docierały do fanzinów, etc.?

Kiedy zespół się rozpadł straciliście kontakt z muzyką czy też nadal graliście, chociażby w domu, tak dla przyjemności, albo żeby nie wyjść z wprawy? Nigdy nie straciłem kontaktu z muzyką przez ten cały czas, kiedy nie było zespołu. Kupiłem gitarę Westone Spectrum 2 (której zresztą używam do dzisiaj i jest moją główną gitarą koncertową) i mały wzmacniacz gdzieś w latach 80-tych i wciąż na nich jammowałem w domu. Nigdy jednak nie grałem w żadnym innym zespole przez cały ten trzydziestoletni okres czasu, kiedy oficjalnie rozpadliśmy się. Od połowy lat 90-tych tradycyjny heavy metal kilkakrotnie wracał do łask publiczności, w międzyczasie zaś NWOBHM stała się kultowym zjawiskiem dla licznych fanów i zespołów, nawet tych grających ekstremalny metal. Nie korciło was wcześniej by znowu wrócić do gry? Nie, dla mnie początek lat 90-tych był smutnym i stresującym czasem, przechodziłem wówczas przez rozwód… więc w tym sensie byłem na bakier z tym co działo się w muzyce metalowej przez cały ten czas i myślę, że rozsądnie będzie powiedzieć, że w sytuacji w której się znalazłem zebranie do kupy Deep Machine,


nie było nawet na szczycie listy moich priorytetów. Zdecydowaliście się dopiero w roku 2009 - tu punktem zwrotnym było chyba poznanie przez was wokalisty Lenny'ego Baxtera? To nie była decyzja czy konkretny plan jak reformacja Deep Machine, raczej rodzaj "szczęśliwego przypadku". Borykaliśmy się z szukaniem wokalisty, nasz stary wokalista Roger Mardsen przyszedł i jammował z nami, ale zdecydowaliśmy że jego rodzinne zobowiązania nie pozwolą mu na powrót do zespołu. Po wypróbowaniu kilku innych wokalistów spotkałem Lenny'ego Baxtera, którego znałem od wielu lat. Z pośród wielu zespołów Lenny jest najbardziej znany jako basista w metalowej grupie Gangland z lat 90-tych. Lenny twierdził, że poradzi sobie z wokalami i poprosiłem go żeby spróbował. Byliśmy zszokowani tym co nam pokazał i dostał tę robotę. Skoro nie było opcji powrotu w oryginalnym składzie, chyba nic lepszego nie mogło was spotkać? Z całym szacunkiem dla Rogera Marsdena, którego cenię za LP "One Night Stand" E.F. Band, to Deep Machine nie miał chyba w swej karierze tak dobrego i wszechstronnego wokalisty jak Baxter? Oryginalny skład Deep Machine nie mógłby się nigdy powtórzyć. Jakkolwiek wciąż jestem w kontakcie z całym zespołem. Roger Mardsen był znakomitym wokalistą… a Lenny bardzo dobrze wykonywał to, co do niego należy. Od czasu wznowienia działalności to najbardziej stabilny skład jaki kiedykolwiek miał ten zespół. Wszyscy, z którymi miałem i mam przyjemność grać w Deep Machine byli znakomitymi muzykami. Kiedy skład dopełnił gitarzysta Nick East byliście już w pełni gotowi do rozpoczęcia sesji "Rise Of The Machine"? Tak, Nick dołączył do zespołu i zrobił to mniej więcej w czasie, gdy zaczynaliśmy nagrywać "Rise Of The Machine". Zaangażowanie Nicka miało znaczenie… naprawdę jest świetnym gitarzystą. Nagrywaliście i miksowaliście ten album w kilku studiach nagraniowych - było to zapewne podyktowane troską o osiągnięcie jak najlepszego efektu koń cowego, nie chcieliście zabrzmieć jak muzealne wykopalisko, tylko wycisnąć ile się da z dostępnej obecnie nowoczesnej technologii? Nagrywaliśmy podstawowe ścieżki do "Iron Cross", "Killer" i "Whispers In The Black" w The White Rooms Studio w Rainham Essex. Więcej roboty wykonaliśmy z tymi numerami w DeeRal's. Podstawy "Rise Of The Machine" powstały w Highfield Studios Essex i ponownie zostały skompletowane w DeeRal's. Podkreślacie w książeczce płyty ogromny wpływ na brzmienie i kształt tej płyty producenta DeeRala bez niego efekt końcowy nie byłby tak porywający? Tak, DeeRal jest niesamowitym gitarzystą. Oprócz bycia gitarzystą w Go West jest profesjonalnym muzykiem sesyjnym, który pracował z wieloma składami z

najwyższych półek. Dee posiada ogromną wiedzę i zna techniczne sztuczki, zebrane przez lata jako muzyk sesyjny. Zarówno Lenny jak i ja pracowaliśmy razem z Dee jako koproducenci, Dee kontrolował główną produkcję i miksy oraz przeprowadzał ekspertyzy i inspirował nas wszystkich. Dee uchwycił nasze brzmienie dokładnie tak jak chcieliśmy - nie było problemów, był niezastąpiony we wszystkim co robił. Rezultatem pracy nad tym projektem jest wielka przyjaźń między mną a Dee. Dobry producent często nie jest w stanie zamaskować niskiej jakości utworów, tu jednak nie ma o tym mowy, bowiem "Rise Of The Machine" może śmiało stawać w szranki z wieloma już klasycznymi dziełami NWOBHM - długo pracowaliście nad tym materiałem? Właściwie trudno powiedzieć jak dużo czasu nam to zajęło od rozpoczęcia do zakończenia prac, ponieważ czasami było to sporadyczne, gdyż Dee musiał wpasować się w swój dość napięty grafik jako muzyk sesyjny. Może trzy, cztery miesiące, ale to i tak niewiele. Nie poszliście też na łatwiznę, bo uniknęliście pokusy odświeżenia wyłącznie starszego materiału, przygotowując na płytę głównie nowe utwory? Pytanie nie powinno brzmieć, czy wybraliśmy najłatwiejszą drogę… Cały plan był taki, ze chcieliśmy nagrać właśnie stare numery (i tchnąć w nie nowe życie), ponieważ nigdy nie zrobiliśmy tego w tamtych latach. To byłaby ogromna strata pozwolić im odejść w zapomnienie bez odświeżonych wersji, teraz mogliśmy im dać drugie życie. Nowe utwory też się tam znalazły, bo wiedzieliśmy, że fani również oczekiwali czegoś nowego z naszej strony. To było wyzwanie napisać te nowe kawałki, zawsze zastanawiasz się nad tym "bierz, co dostajesz"… ale naprawdę byliśmy zachwyceni "Whispers In The Dark", "Celebrophile" i "The Gathering" i te trzy numery zawsze miały dobry odzew podczas koncertów. Starsze utwory, w rodzaju "The Wizard" czy "Witchild", są tu taką swoistą klamrą, łącznikiem pomiędzy waszymi początkami i tą płytą? Tak, zdecydowanie jest to nawiązanie do naszych początków. "The Wizard" został trochę zmieniony przez Lenny'ego w części refrenu, żeby uzyskać nieco nowocześniejszy wyraz, ale wciąż można w nim usłyszeć klasyczne brzmienie NWOBHM. "Witchild" ma zaś dla mnie coś w rodzaju osobistego znaczenia - chociaż kocham wszystkie numery Deep Machine, to muszę powiedzieć, że "Witchild" jest moim najbardziej ulubionym ze wszystkich. Chciałem zachować go dokładnie takim jaki był trzydzieści lat temu, ale postęp technologiczny pozwolił nadać mu ciężaru i sądzę, że zyskaliśmy na tym.

sem lata temu w oryginalnym Deep Machine. John wciąż jest moim przyjacielem i wciąż się widujemy. John jest świetnym gitarzystą i w czasie nagrywania naszej drugiej EPki dla High Roller akurat rozstaliśmy się z Nigelem Martindalem i to ja miałem nagrywać wszystkie partie gitary. Wtedy wpadłem na pomysł, by poprosić Johna by zagrał na EPce, że byłoby wspaniale, gdyby zrobił to właśnie on, skoro odegrał tak ważną rolę w historii zespołu. John z wielką chęcią zabrał się do pomocy i razem ze mną zagrał na gitarze rytmicznej w trzech kawałkach. Przed skończeniem ostatecznych miksów, mieliśmy przyjemność dokooptować do zespołu Nicka "Beastie" Easta. Myślałem już wtedy żeby Nick do nas dołączył, żeby byłoby wspaniale gdyby dograł kilka solówek do dwóch albo trzech numerów i zrobił to, dogrywając drugie solo w "Killer" i "Whispers In The Black". Ja zaś skompletowałem projekt nagrywając jedyne solo w "Iron Cross". Tak więc, każdy dostał szansę by zaistnieć na tej EP-ce, co uważam za absolutnie fantastyczną rzecz! Dyskografia zespołu rozrasta się dzięki High Roller Records coraz bardziej - zdopingowani i zachęceni takim stanem rzeczy myślicie o poważnej promocji koncertowej "Rise Of The Machine", a może nawet nagraniu kolejnej płyty? Chętnie zagramy trasę promocyjną "Rise Of The Machine", ale z drugiej strony w naszym wypadku, wciąż jest to trudne zadanie do zaaranżowania. Jesteśmy otwarci na oferty z europejskimi datami. Jeśli tylko będziemy w stanie zebrać się razem będzie super, tak więc prośba do wszystkich promotorów: dajcie nam znać! Czyli nigdy nie jest za późno na realizację marzeń trzeba tylko chcieć i nie bać się zacząć, na co obecne losy Deep Machine są najlepszym dowodem? Tak oczywiście, to byłoby wspaniałe, jeśli to marzenie by się spełniło i udałoby się to zrobić jako coś dużego. Ale dla mnie marzenia już się spełniły. Ujrzałem wreszcie dwie EPki Deep Machine, które przyczyniły się do upichcenia ciasta z nowym albumem. Zagrałem też w kilku fantastycznych miejscówkach w Brytanii i Europie (Belgii, Holandii i w Niemczech). Spotkaliśmy mnóstwo fantastycznych ludzi i co najważniejsze dla nas wszystkich, powróciliśmy by grać dla prawdziwych fanów metalu na całym świecie i chcemy z całego serca podziękować im za lojalne wsparcie. Jakkolwiek uważam, że nawet gdyby Deep Machine miał się skończyć w dniu jutrzejszym, dla mnie wszystko przez co przeszliśmy było tego warte… to było istne piekło i tym bardziej jestem dumny z tego, co osiągnęliśmy. Wojciech Chamryk & Krzysztof "Lupus" Śmiglak

O dawnych czasach przypomina też gościnny udział gitarzysty Johna Wigginsa, podpory Tokyo Blade, ale mającego też na koncie epizod w Deep Machine? Tak, jak już wspomniałem, grałem z Johnem Wiggin-

Foto: Deep Machine

DEEP MACHINE

65


Podchodzić do grania prawidłowo Ten na wskroś brytyjski zespół w czasach świetności NWOBHM nie zdołał się przebić, mimo nagrania pamiętanego do dziś singla "On The Run". Później wiodło im się różnie, ale w końcu zawsze wracali, regularnie nagrywając kolejne płyty. "The Final Nightmare" jest najnowszą z nich i przywraca nadzieję na to, że nowa fala brytyjskiego metalu to nie tylko muzealne wykopalisko. Lider grupy, gitarzysta Tracey W. Abbott, też jest przekonany, że zespół nagrał najlepszy album w swej karierze: HMP: Coś długo nie było o was słychać: wasz poprzedni album studyjny "Three Corners To Nowhere" ukazał się ponad siedem lat temu, potem pojawiła się jeszcze kompilacja podsumowująca wczesne lata kariery Overdrive i zapadła cisza - co było jej przyczyną? Tracey W. Abbott: Aktualnie Overdrive nie planuje kolejnych nagrań. Ostatnie siedem lat było dobre dla zespołu, jednak nagrania wymagają czasu, a przygotowanie "The Final Nightmare" zajęło nam trzy lata! Problemy ze składem są chyba bardziej dokuczliwe w sytuacji zespołu istniejącego od dłuższego czasu, kiedy wizja wielkiej kariery nie jest już tak realna jak przed laty. Dochodzą do tego sytuacje, gdy nie da się pogodzić grania z różnymi obowią-

towanym muzykiem i bardzo przyczynił się do powstania ostatniego materiału. Bierze również udział w wielu telewizyjnych programach muzycznych w Wielkiej Brytanii. Pewnie znaliście się od lat, dlatego zasilił Overdrive, a to, jak zaśpiewał na waszej nowej płycie jest ostatecznym potwierdzeniem, że podjęliście słuszną decyzję werbując go do składu? Rozglądaliśmy się za nowym wokalistą, ale wcześniej nie znaliśmy się z Dave'em dopóki nie umówiliśmy się na wspólną próbę. Dave na wiele sposobów przyczynił się do powstania nowego albumu. Nie tylko w kwestiach wokalnych. Skoro tak rozmawiamy o kwestiach personalnych, to wygląda na to, że klawiszowiec Tim Hall czuje

Zważywszy na to, że często współpracujecie z niemieckimi firmami, bo przecież wcześniej była to High Roller Records, można chyba zaryzykować stwierdzenie, że ten kraj staje się czymś na kształt lidera, jeśli chodzi o tradycyjne formy metalu, nie tylko pod względem zainteresowania wydawców, ale przede wszystkim fanów? Niemcy kochają swój metal oraz szczególnie cenią czyste heavy spod znaku NWOBHM. To jest widoczne również w innych państwach europejskich i - co ciekawe - bardziej niż w Wielkiej Brytanii. Niemcy i inne kraje, kochające metal, powinny być powodem wstydu dla Wielkiej Brytanii, która nie zdaje sobie sprawy z tego co traci! A jak sytuacja wygląda w waszej ojczyźnie? Są pewne symptomy poprawy, czy też tradycyjny metal i hard rock, może poza największymi gwiazdami pokroju Iron Maiden czy Black Sabbath, wciąż tkwi w podziemiu i cieszy się śladowym zainteresowaniem słuchaczy? Generalnie metal na Wyspach jest niestety niedoceniany. Cieszymy się więc ze wsparcia, jakie mamy ze strony fanów zza granicy i jesteśmy im bardzo wdzięczni! Czyli o sytuacji z przełomu lat 70-tych i 80-tych czy kilku późniejszych nie ma już od dawna mowy? Metal stał się w Anglii niszą i nie budzi większego zainteresowania ani publiczności, ani ludzi, którzy mogliby zmienić ten stan rzeczy, bo to przecież wciąż muzyka z ogromnym potencjałem, która mogłaby trafić do słuchaczy, gdyby tylko poszła za nią odpowiednia reklama? Wiele gatunków muzycznych w Anglii cierpi, nie tylko metal. Media próbują zmienić tę sytuację, niestety Anglicy podchodzą do tego apatycznie. Nie przeszkodziło wam to jednak w nagraniu jed nej z najlepszych płyt w waszym dorobku, wypełnionej klasycznym, szlachetnym, inspirowanym hard rockiem, metalem. Pewnie teraz, gdy jej słuchacie, gdy docierają do was opinie fanów, utwierdzacie się w przekonaniu, że warto było podjąć trud przygotowania i nagrania tej płyty? Poprzednie albumy były naprawdę słabe! Jednak Overdrive wiele się nauczył oraz rozwinął. Jesteśmy niezwykle dumni z ostatniego albumu i uważamy, że jest do tej pory naszym najlepszym.

Foto: Overdrive

zkami zawodowymi i rodzinnymi i problemy gotowe? Overdrive nie jest zespołem który nas mocno pochłania. Nie mamy problemów z komponowaniem piosenek, po prostu chcemy podchodzić do grania prawidłowo i poświęcać materiałowi tyle czasu, ile potrzeba i na ile zasługuje. Ale w sumie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo dzięki tym perturbacjom wrócił do was wasz wieloletni basista i wokalista Ian Hamilton - jak do tego doszło i jak zaaklimatyzował się w zespole po 20-letniej przerwie? Czuliśmy się tak jakby Ian nigdy nie odchodził. To super, że po latach na nowo jesteśmy razem w starym, dobrym składzie! To jednak nie on stanął za mikrofonem w czasie nagrywania "The Final Nightmare", bo macie też nowego wokalistę - to chyba spora niespodzianka, bo David Poulter nie jest bardzo znanym i popularnym muzykiem? Dave przez wiele lat grywał w wielu zespołach, grając różne rodzaje muzyki. Jest naprawdę utalen-

66

OVERDRIVE

się z wami coraz lepiej i ma w związku z tym coraz większe pole do popisu? Tim pracując nad albumem nie zawsze miał kontakt z rzeczywistością, jednak to musi się zmienić! Kiedy ostatecznie doszliście do przekonania, że "Three Corners To Nowhere" nie może być waszym ostatnim studyjnym dziełem? To nigdy nie miał być ostatni album Overdrive, jednak jak powiedziałem wcześniej, wszystko zajęło nam trochę więcej czasu. Zainteresowanie Pure Rock Records miało jakiś wpływ na podjęcie prac nad kolejnym albumem, czy też wydawca pojawił się na horyzoncie dopiero wtedy, gdy ukończyliście już prace nad tym materiałem? Pure Rock pytali nas o nowy album już od dłuższego czasu, ale szczerze mówiąc chcieliśmy poczekać na odpowiedni czas, gdy będziemy mieli gotowy materiał na płytę i będziemy mogli pokazać go wydawcy. Na pierwszym miejscu jest zawsze muzyka, a dopiero później jest cała reszta.

Pracowaliście nie byle z kim, bo z samym Chrisem Tsangaridesem, odpowiedzialnym wcześniej za brzmienie wielu klasycznych płyt chociażby Judas Priest, Thin Lizzy czy Tygers Of Pan Tang - to pewnie też dzięki temu "The Final Nightmare" brzmi zarazem świeżo i klasycznie? Bardziej to zasługa jakości kawałków oraz gry nowych i starych członków Overdrive. Oczywiście Chris wykonał fantastyczną robotę. Znając jego dorobek oraz reputację wiedzieliśmy co potrafi. Na naszym ostatnim albumie osiągnęliśmy możliwie najlepszą jakość. Wiedzieliśmy czego chcemy i to nam się udało. Wydaje mi się to tym bardziej godne podkreślenia, że nie dysponowaliście pewnie jakimś dużym budżetem? Znowu chcieliśmy by to, co zrobimy było najlepsze jak się da, nie zważając na koszty i udało nam się to osiągnąć. Overdrive funkcjonuje jak mały zespół, do wszystkiego podchodzimy bardzo powanie wkładając w naszą muzykę krew, pot i łzy! Można określić tę płytę jako udany powrót do czasów świetności NWOBHM, nie sprawiający przy tym wrażenia archiwalnej ciekawostki - to chyba dobre określenie na zawartość "The Final Nightmare"? Ostatni album pokazuje jak zespół się zmienił i rozwinął, nie odcinając się jednak od korzeni. Niektóre z tych utworów, jak chociażby oparte na ognistych dialogach i wymianach solówek gitary z organami/syntezatorami, "Glass Game", "Twisting My Mind" czy "Final Nightmare" brzmią wręcz tak, jakby powstały na żywo, w czasie improwizowanych prób - rzeczywiście tak pra -


cowaliście nad tą płytą? Tak, te piosenki powstały na żywo. Tak właśnie pracuje Overdrive - pracujemy wspólnie nad rozbudowywaniem i udoskonalaniem utworów. Następnie wykańczamy materiał podczas wielokrotnego ogrywania go. Nie unikacie też nietypowych rozwiązań, bo w "Taken Youth (Ben's Song)", mamy nie tylko par tie fortepianu i gitary akustycznej, ale też dźwięki przypominające barwą klawesyn? Szukaliśmy sposobów na polepszenie tej piosenki, a klawisze i gitara akustyczna świetnie tu pasowały. Nie zważamy na to czy coś jest normą gatunkową. Jeżeli wierzymy, że coś jest dobre to używamy tego. Zdradzisz przy okazji kim jest Ben, wymieniony w tytule tego utworu? Ben był chrześniakiem Scratcha, który tragicznie zmarł we śnie, mając 18 lat. Najlepsze piosenki powstają z naszych gorzkich doświadczeń życiowych i ten utwór nie jest wyjątkiem. Z takim materiałem pewnie aż chce się ruszyć na koncerty? Zamierzacie promować "The Final Nightmare" licznymi występami, czy też ograniczycie się do pojedynczych koncertów, w tym na festiwalach? Zawsze chętnie zagramy gdy ktoś nas zaprosi. Staramy się dobrze promować naszą muzykę i jeżeli ktoś jest zainteresowany współpracą z nami w kwestii organizacji koncertów jesteśmy jak najbardziej chętni! Jednym z nich był "Heavy Metal Night 7" we Włoszech - wygląda na to, że tam też brytyjski metal cieszy się większą popularnością niż w ojczyźnie? Niestety tak wygląda smutna rzeczywistość - o czym już wcześniej wspomniałem - brytyjski metal cieszy się większą popularnością poza granicami Wielkiej Brytanii. Szczególnie jest ceniony przez prawdziwych fanów, którzy pokonują dla nas duże odległości, aby wspierać Overdrive, co bardzo nas inspiruje i cieszy! Kochamy ich! Oparliście się pewnie na nowych kompozycjach, dorzucając do nich coś z klasycznych numerów, jak chociażby "On The Run", którego pewnie nie może zabraknąć na waszych koncertach? Starsze utwory, które lubimy zawsze będą w koncertowych setach Overdrive i oczywiście "On The Run" jest jednym z nich! Zagraliście tam m.in. z Blitzkrieg oraz Chariot czyżby rzeczywiście coś było na rzeczy i odrodze nie NWOBHM stawało się faktem? Kto wie, byłoby pięknie. Jednak czy to zjawisko dalej będzie trwać może się okazać dopiero za jakiś czas. Oby tak było!

O wyboistej drodze i renesansie power metalu... Ostatnio na polskiej scenie heavy i "power" metalowej coś drgnęło. Jeśli nadal wszystko będzie szło w dobrym kierunku, być może drgania zaczną się przeradzać w trzęsienie ziemi. Frost Commander może jeszcze nie jest w jego epicentrum, ale na pewno mieści się w obszarze sejsmicznym. Ta bardzo młoda ekipa z Warszawy wydała właśnie debiutancką płytę. Opowiadał o niej basista grupy, Tomasz Świstak. HMP: Po tym, co usłyszałam na "Invincible" wnioskuje, że jesteście miłośnikami tak zwanego europejskiego "power metalu". Zgadza sie? (śmiech) Które grupy cenicie sobie najbardziej? Tomasz Świstak: Zdecydowanie tak, akurat chyba tylko Przemek nie przepada za tym nurtem, a tak to prawie wszsycy słuchamy takich rzeczy jak Blind Guardian, Running Wild, Helloween czy Hammerfall. Dla mnie na przykład Blind Guardian przez długi okres był absolutnym numerem jeden, lubię też Kamelot, stare Fates Warning i Queensryche. Co do porównań, to paradoksalnie, bardzo często słyszelismy też porównania do amerykańskich zespołów z nurtu tak zwnego old-school power metalu jak Omen, Virgin Steele czy Liege Lord, głównie dlatego, że nie mamy w składzie "klawiszy" przez co nasze brzmienie jest mniej lukrowe i właśnie takie trochę old-schoolowe. Musze przyznać, że największy boom na ten gatunek był 15 lat temu. Z tego co czytałam, jesteście w takim wieku, poza Tobą, że raczej nie mięliście okazji świadomie obserwować największego rozkwitu tego gatunku i śledzić narodzin klasycznych kapel, które ten gatunek rozwinęły. Skąd więc u tak młodych ludzi fascynacja właśnie tym rodzajem metalu? Myślę, że nie ma w tym nic dziwnego, tym bardziej, że te kapele - jeśli do tej pory jeszcze istnieją - przyjeżdżają na koncerty do Polski częściej niż jeszcze kilka, kilkanascie lat temu. Ja mimo, że jestem najstarszy z różnych przyczyn mało bywam na koncertach ale zawsze mam relację z pierwszej ręki od kolegów, którzy nie odpuszczają prawie żadnego wartego uwagi koncertu. Dla przykładu nasz gitarzysta Melchior ma imponującą, możliwe, że jedną z największych w Polsce, kolekcję kostek gitarowych i innych fantów złapanych na koncertach największych "klasyków", bynajmniej nie wiedeńskich (śmiech), a biletami na koncerty mógłby sobie wytapetować jedną ścianę pokoju. Właściwie to jak ostatnio u niego byłem to niewiele brakowało. Niestety, da się zauważyć, że jeszcze kilka lat temu "power metal" był - jakkolwiek to brzmi - niemodny i pogardzany. Spotkałeś się z takim stwierdzeniem odnośnie waszego zespołu? Nie raz i nie dwa i podejrzewam, że jeszcze kilka lat temu powołanie do życia takiego zespołu byłoby

Wojciech Chamryk

trudne. Po prostu na pierwszych koncertach mało kto by się pojawił i szybko byśmy się zniechęcili (śmiech). Kiedy ja zaczynałem moją przygodę z muzyką i z metalem pod koniec lat dziewięćdziesiątych, niepodzielnie panowały w Polsce wtedy mega ciężkie odmiany metalu plus gotyk, no i oczywiście klasyka pod postacią Slayera, Maidenów i zespołu Metallica. Teraz jest o niebo lepiej. Chyba każdy fan metalu ma przynajmniej kilka power metalowych kawałków w "playliście" zaś zespoły takie jak Hammerfall, Blind Guardian, DragonForce czy Iced Earth są powszechnie znane i lubiane. Faktycznie, dziś wydaje się, że czeka ten gatunek mały renesans. Wiele zespołów grających ten rodzaj metalu, po latach eksperymentów i zbaczania z drogi, wraca do brzmień z pierwszych, debiutanckich krążków... Myślę, że ten renesans zaczął się już kilka lat temu po 2010 roku ale czy power metal może stać się jeszcze popularniejszy w Polsce lub na świecie? Swojego czasu dzięki grupie Sabaton wiele osób w naszym kraju dowiedziało się, że istnieje coś takiego jak power metal i to z radia czy nawet z telwizji - pamiętny boom na propolskie utwory "40:1" i "Uprising". Myślę, że miało to na pewno jakiś wpływ na rozwój gatunku. Podobnie było zresztą kiedy Night Mistress zaczęło współpracować z twórcami bardzo popularnej wśród młodzieży kreskówki "Kapitan Bomba". Co do światowej sceny, są zespoły które niepodzielnie rządzą i dzielą od kilku lat, ale ciężko wskazać młody zespół, który jest w stanie przejąć pałeczkę i zdobyć popularność wykraczającą poza pasjonatów gatunku. Dobrze, że chociaż te stare nie sprawiają fanom zawodu i tak jak powiedziałaś, nie odchodzą za bardzo od muzyki która przyniosła im popularność. Ciekawe, że w Polsce pierwsze płyty w tego rodzaju muzyka wychodzą od stosunkowo niedawna. Pomijając przypadek Gutter Sirens i Privateer, mogę wskazać w zasadzie tylko Pathfinder, Crimson Valley czy Night Misstress, które debiutowały po 2010 roku. Może faktycznie tworzy sie jakaś "nowa fala pol skiego power metalu", którego jesteście częścią. To jest właśnie ten problem, że rodzimi wydawcy nie kwapią się do wydawania rodzimego power metalu. Przecież Pathfinder czy Night Mistress znalazły wy-

Tłumaczenie: Rafał Mrowicki

Foto: Frost Commander

FROST COMMANDER

67


twórnie dopiero za granicą, a dystrybucja płyt w Polsce odbywała się tylko drogą wysyłkową. Próżno szukać płyty Pathfindera czy Night Mistress w "Empiku". O porządnej trasie koncertowej w wykonaniu tych zespołów nie wspomnę, a wydaje mi się, że gdyby za tymi zespołami stał Metal Mind lub Mystic, które mają duże możliwości promocyjne, jedno i drugie byłoby spokojnie do zrealizowania. Drugą kwestią, która jest bolączką gatunku w Polsce to brak utalentowanych wokalistów. Power metal to jeden z najcięższych do śpiewania gatunków. Trzeba posiadać dużą skalę głosu i umieć ją wykorzystać w skomplikowanych liniach melodycznych. Jest to jeden z filarów power metalu i bez tego trudno myśleć o sukcesie w kraju lub za granicą. Wydaje mi się, że wynika to z tego, że u nas edukacja muzyczna w szkołach to niestety ponury żart, jednak dzięki programom typu talent show, dużo ludzi dowiaduje się w końcu, że śpiewanie jest to umiejętność, którą można rozwijać, a głos to taki sam instrument jak każdy inny, do którego opanowania potrzebny jest pewien nakład pracy. To chyba jedyna pozytywna rzecz, która płynie z tych programów. Myślę, że problem z dobrymi wokalistami w Polsce to nie tylko problem power metalu. W tym roku wreszcie udało Wam się wydąć krążek, wspomniany juz "Invincible". Z tego co czytałam na Waszej stron ie płyta powstała w zasadzie w rok. Jak wyglądała droga od nagrania do jej, samodzielnego zresztą, wydania? Droga była długa i wyboista (śmiech). W dużym skrócie, najpierw trzeba było materiał napisać, co było procesem mocno rozciągniętym w czasie, gdyż niektóre kompozycje powstały jeszcze zanim powstał zespół. Oczywiście, jako że nie chcieliśmy po raz kolejny nagrywać kawałków które zarejestrowaliśmy wcześjniej ne EP "Magic Dagger" specjalnie na potrzeby płyty, do materiału który już jakiś czas graliśmy, dopisałem kawałki, takie jak "The Greatest King of Hyboria", "Galactic Lore" (z pomocą Melchiora) i "Daughter of The Sun" - ten etap nie był uwzględniony do wspomnianego na stronie "roku", bo tak naprawdę, rok to trwały dwa kolejne etapy, nagrania i produkcja. Nagrania trwały od sierpnia 2013 do grudnia tego samego roku, z racji tego, że trzeba było pogodzić terminy nagrań z pracą, szkołą i tym podobnymi. Dodatkowo nasi goście na płycie "Kari" z Morhany i "Rosa" z Firestorm też nie byli zbyt dyspozycyjni i wszystko zajęło więcej czasu niż planowaliśmy. Nie bez znaczenia było też to, że nasze studio "Red Yeti" mieściło się w Zalesiu Górnym pod Warszawą. Kolejny etap czyli miks i mastering to kolejne trzy miesiące, podczas których były też chyba jakieś dogrywki i przewinęło się kilka wersji miksu. W rezultacie płyta jako fizyczne wydawnictwo ukazała się dopiero blisko rok po tym, jak pierwszy raz przekroczyliśmy próg studia, no bo jeszcze trzeba było znaleźć tłocznię, drukarnię i odczekać swoje, zanim płyty były gotowe, by trafić na półki... czy raczej powinienem powiedzieć: do szuflady, z której okazyjnie je wyciągamy i rozpowszehniamy na koncertach, lub gdy ktoś się do nas odezwie i wyrazi chęć zakupu płyty. Bardzo lubię klimaty SF, wiec od razu kupiliście mnie okładką. Kto jest jej autorem? Macie w swoim repertuarze kilka tekstów nawiązujących do tematyki SF. Czym inspirowaliście sie pisząc je? Autorem okładki jest grafik Maciej Rebisz, polecam poszukać jego galerii w internecie bo jego prace naprawdę robią wrażenie. Co do tekstów, to taką najbardziej oczywistą i łatwą do wskazania inspiracją jest książka Stanisława Lema, która zrobiła kiedyś na mnie ogromne wrażenie, a na podstawie której powstał tytułowy utwór "Invincible" czyli "Niezwyciężony". Pozostałe utwory noszą ślady mojej ogromnej fascynacji tą tematyką ale raczej nie wskażę konkretnej książki lub filmu. Mam jednak nadzieję, że każdy fan gatunku poczuje w tych kompozycjach ten niesamowity klimat nieskończonej pustki kosmosu przemierzanej z nadświetlną prędkością, przez istoty ludzkie w poszukiwaniu odpowiedzi na fundamentalne pytania: skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy jako gatunek i cywilizacja. Poza nimi, łatwo wskazać także na inne inspiracje, pojawia sie świat stworzony przez Howarda oraz wyeksploatowany przez popkulturę i kulturę wysoką - od Mickiewicza po twórców gry Prince of Persia Ahriman. Interesujecie sie fantasy czy raczej siedzieliście i dumaliście, o czym by tu jeszcze napisać, żeby wpasować się w estetykę power metalu? (śmiech) Jeśli chodzi o dyptyk "Heart of Ahriman" i "The Greatest King of Hyboria" to obydwa te utwory były inspi-

68

FROST COMMAND

rowane jedyną powieścią, którą napisał Robert Howard, czyli tą o Conanie Barbarzyńcy - gdyż prawie cała twórczość Howarda poświęcona temu herosowi to były zaledwie opowiadania - pod tytułem "Godzina Smoka". Dlaczego taki temat? To prawda, że idelanie wpisuje się w estetykę takiej muzyki. Kiedyś nawet o heavy metalu pisano, że jest to muzyczny ekwiwalent literatury spod znaku magii i miecza ale utwór i tekst powstały dlatego, że akurat jakiś czas przed napisaniem tego utworu przeczytałem wspomnianą książkę. Pozwolę swobie zmienić temat. Podobno na festi walu "Rockołęka" zajęliście trzecie miejsce w konkur sie młodych zespołów i nie otrzymaliście obiecanej nagrody. Możecie przybliżyć tę sytuację? Nie próbowaliście rozwiązać tej niezręcznej sytuacji u orga nizatora? Ja już prawie zapomniałem o tej nagrodzie (śmiech). Szczerze powiedziawszy nagroda to było chyba 200 zł płatne przelewem na konto. Upomnieliśmy się raz czy dwa - niestety bez skutku i póki co, daliśmy sobie spokój. Z drugiej strony raczej po sądach nie będziemy się z nikim ciągać (śmiech) tym bardziej, że organizatorzy tak samo jak my, byli młodymi ludźmi, pasjonatami muzyki i naprawdę zorganizowali fajny festiwal, który miło wspominamy nie tylko ze względu na zajęte miejsce. Podobno wciąż poszukujecie managera. Naprawdę będąc niewielkim (w sensie - hobbystycznym i dopiero debiutującym) zespołem, potrzebujecie kogoś z zewnątrz do ogarniania działalności? Sam pomysł pojawił się w momencie, w którym z racji różnych perturbacji pozamuzycznych, ciężko było nam się skupić na kwestiach organizacyjnych. Na początku bardzo dobrą robotę menadżerską wykonywał nasz pierwszy wokalista, Piotr. Potem, gdy odszedł, pałeczkę przejął Melchior który wziął na siebie organizację koncertów, później również Melchior nie mial tyle czasu, żeby to wszystko ogarniać, a każdy kto miał z tym styczność, wię że czasem trzeba wysłać dziesiątki maili i wykonać dziesiątki telefonów, żeby porządnie zorganizować dwa-trzy koncerty. Ostatnio było już z tym wszystkim coraz gorzej, zaś zaprzyjaźnione kapele, które nawiązały współpracę z osobą pełniącą rolę menadżera całkiem dobrze na tym wychodziły i stąd pomysł. W tym momencie jesteśmy na takim etapie, że każdy musi sobie zadać pytanie czy chcemy bawić się w metal hobbystycznie czy raczej pójść za ciosem i postawić wszystko na jedną kartę, pojawiają się zdania odrębnę i chyba każdy chciałby, żeby to wszystko trochę inaczej wyglądało niż wygląda jeśli chodzi o intensywność grania koncertów. Powiem enigmatycznie w ten sposób: zobaczymy jak to wszystko się dalej potoczy. Mam nadzieję, że jak najlepiej. Dziękuję za poświęcony nam czas, życzę samych sukcesów koncertowych i w przyszłości wydawniczych. Dziękujemy również i gorąco pozdrawiamy czytelników HMP oraz wszystkich, którzy nas dzielnie wspierali przez te wszystkie lata. Katarzyna "Strati" Mikosz

HMP: "Humagination" ukazał się we wrześniu 2013 r. i ponoć następną płytę planowaliście dopiero na pier wszą połowę roku 2015 - co sprawiło, że aż tak przyspieszyliście z pracami nad trzecim albumem? Misiek Ślusarski: W zasadzie to prawda - plan wstępny był taki, żeby na spokojnie popracować nad następcą "Humagination" i na jesieni 2014 zacząć nagrywać. Sytuacja potoczyła się inaczej za sprawą naszej wytwórni. Poprzedni krążek okazał się sporym sukcesem i wspólnie postanowiliśmy iść za ciosem, a MMP mocno nas do tego popchnęło. Nie było żadnych nacisków, tylko konkretne propozycje z ich strony, a my po rozważeniu - zdecydowaliśmy się podjąć wyzwanie czasowe i się udało. Taka sytuacja nie należy chyba do szczególnie kom fortowych, tym bardziej, że w przypadku drugiej płyty mieliście mnóstwo czasu na dopracowanie wszys tkich szczegółów, trafiły też na nią starsze utwory, a teraz mieliście raptem kilka miesięcy na stworzenie kolejnego materiału? Nie było mowy o żadnym dyskomforcie, nikt nas do niczego nie zmuszał ani nie naciskał. "Humagination" się tworzył tak długo z różnych powodów, natomiast teraz, ze stabilnym składem i pełni wiary, nie mieliśmy specjalnie problemów z materiałem. Dani i Voltan (główni kompozytorzy) to bardzo płodne i zdolne chłopaki, więc tak naprawdę na zespole spoczęło poskładanie pomysłów do kupy, ogranie materiału i rejestracja. Uważamy, że "Aftereal" jest dopracowane w 100% i niczego raczej byśmy nie dołożyli. Postrzegamy tę płytę jako dzieło kompletne i zamknięte, najlepsze jakie mogliśmy zrobić w danej czasoprzestrzeni. Wszystkie utwory z "Aftereal" to premierowe kom pozycje? Tak. Całość materiału powstała w pierwszym półroczu 2014, poza jednym numerem, którego zarys pojawił się pod koniec sesji "Humagination". Taki deadline, niczym miecz Damoklesa wiszący nad głową to chyba w waszym przypadku dobra motywacja do pracy? Presja mobilizuje jeszcze bardziej? Tak jak powiedziałem wcześniej, raczej była to zdrowa adrenalina niż jakaś specjalna presja. Oczywiście były momenty gorsze i lepsze podczas tworzenia, ale ani przez moment nie wątpiliśmy, że się uda. Uważam, że deadline, który wyznaczyliśmy sobie wspólnie z wydawcą, po prostu przyśpieszył to, co by się wydarzyło pół roku później. Były jakieś nerwowe momenty, czy też wszystko przebiegało zgodnie z planem? Najbardziej nerwowym momentem było pakowanie bębnów do osobówki, bo nie wiedzieliśmy czy wejdą (śmiech). Poza tym całość rejestracji, jak i długotrwały proces tworzenia przebiegł w spokojnej atmosferze. Mieliśmy lekki stresik przy dopinaniu okładki, bo tu rzeczywiście był sztywny deadline, ale wszystko się udało. Nagrywaliście w kilku studiach - to z powodu poś piechu przy powstawaniu tej płyty, czy też od razu założyliście, że poszczególne partie zostaną zareje strowane nie tylko w Zed Studio? Co ty z tym pośpiechem?!? Całość miała być rejestrowana w Zed Studio, ale ze względu na odległość i codzienne obowiązki, z wokalami wróciliśmy do dobrze nam znanego HZ Studio. Goście swoje partie nagrali sami, gdzie komu było wygodnie. Wspominam o pośpiechu, bo Voltan w kilku wywiadach mówił o przyspieszeniu i intensyfikacji prac. (śmiech). Gości mieliśmy już na "Humagination", ale na "Aftereal" ich obecność jest jeszcze bardziej odczuwalna. Począwszy od intro "The Continuum", skomponowanego i wykonanego przez Michała Staczkuna - nie obawialiście się, że aż tak mroczne, wręcz ambientowe dźwięki autorstwa człowieka kojarzonego bardziej ze sceną ekstremalną mogą nie pasować do Exlibris? Ta płyta jest mroczniejsza (zarówno muzycznie jak i tekstowo) niż "Humagination", więc intro Michała doskonale ją otwiera i wprowadza w klimat. Zresztą gdyby nam się nie podobało, to przecież byśmy tego nie umieścili na krążku. To nie milionowe umowy, tylko koleżeńskie występy (śmiech). Myślę, że w kwestii współpracy z Michałem nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa. Z drugiej strony - Exlibris jest zespołem, który nie boi się eksperymentów i raczej nie zakłada, że coś nie będzie pasować, bo "koleś robi dla Hate" (śmiech).


go, że nie zamykamy się hermetycznie w obrębie jednego gatunku i czerpiemy garściami z różnej muzyki stąd ta wielowymiarowość. Poza tym - nie boimy się eksperymentów brzmieniowych i nigdy nie narzucamy sobie nic z góry.

Po 8 stycznia polski heavy metal nie będzie już taki sam! Exlibris nadspodziewanie szybko poszedł za ciosem, przygotowując następcę "Humagination" w rekordowo krótkim czasie. W dodatku "Aftereal" to album udany pod każdym względem, bardziej dopracowany i urozmaicony od poprzednika, co dobitnie udowadnia, że czasem warto zawiesić sobie poprzeczkę tak wysoko. Kulisy powstania najnowszej płyty Exlibris oraz plany grupy przybliża nam perkusista Misiek Ślusarski: Totalnym zaskoczeniem dla waszych fanów była też pewnie obecność na płycie Zbigniewa Wodeckiego, który zagrał solo na skrzypcach elektrycznych w "The Day Of Burning". Dlaczego wasz wybór padł akurat na niego i jak doszło do tej współpracy? Wybór padł na zasadzie "a może by tak...?". Zbigniew Wodecki jest doskonałym, wykształconym muzykiem, dlatego nie mieliśmy wątpliwości, że podoła zadaniu. Całość załatwiłem telefonicznie - dostał kawałek, muzyka się obroniła i kilka dni później dostaliśmy ścieżki. Ot, cała historia. To był chyba pierwszy w karierze pana Zbigniewa przypadek współpracy z zespołem metalowym - spodobało mu się? Będzie kontynuacja koncertowa tej kooperacji studyjnej? Dokładnie, chociaż pan Wodecki znany jest z otwartości na inne gatunki, niż sam wykonuje. Czy mu się spodobało? Zakładam, że jakby mu nie pasowało, to by kulturalnie podziękował, bo on już nic nie musi (śmiech). Bardzo byśmy chcieli wykonać "The Day Of Burning" razem na żywo (zarówno my, jak i Zbyszek). Jeżeli ma się to wydarzyć, to będziemy walczyć o nasz koncert premierowy, czyli Proxima 8.01.2015, natomiast ze względu na obowiązki Zbyszka, do końca pozostanie to pod znakiem zapytania.

wek? Tekst (jak prawie wszystkie) jest Voltana. Linię dostał gotową, ale trochę ją przerobił pod siebie. Wyszło o tyle fajnie, że gdzieś tam czuć ducha Evergrey, co szczególnie dla Daniego i Voltana jest ogromnym zaszczytem i spełnieniem szczenięcych marzeń. Tak jak napisałem, gość podszedł mega profesjonalnie do tematu i nie było tu mowy o zaśpiewaniu na "odwal się" i nagraniu tego smartfonem. Goście gośćmi, ale ich udział nie może nam przysłonić faktu, że "Aftereal" to zdecydowanie najdojrzalsza płyta w waszym dorobku, dopracowana aranżacyjnie, ale i bardziej agresywna od poprzedniczki?

Wyeksponowaliście też bardziej gitarę basową, Piotr Torbicz ma sporo miejsca dla siebie, gra nawet solo w "Closer", co też ma niewątpliwy wpływ wzmocnienie brzmienia zespołu? Toper jest bardzo utalentowanym muzykiem, mimo iż gra na basie (śmiech). Grzechem byłoby nie wypuścić go do przodu - polecam solo w "Suspended Animation". Cholera, na tej płycie są dwie solówki basu - to chyba ewenement (śmiech). Grzechem byłoby nie promować tej płyty najbardziej intensywnie jak tylko się da - są np. plany co do ewentualnego teledysku? Plany zawsze są, natomiast musimy działać po kolei. W tej chwili pracujemy głównie nad promocją w mediach oraz nad koncertem premierowym. Jak szum trochę opadnie, zajmiemy się kwestią teledysku i innych rzeczy. Koncertów chyba też nie odpuścicie? Myślicie o regularnej trasie czy raczej weekendowych występach piątek - niedziela? Przede wszystkim przygotowujemy mega show promo-

Za to kobiece wokale to w Exlibris nie pierwszyzna, ale udział Maksyminy "Maxi" Kuzianik, wokalistki Setheist, to nie tylko chórki, bo jej głos pełni główną rolę w miniaturze "Before The Storm" - to rzecz zaaranżowana wcześniej czy powstał na gorąco w cza sie nagrań? Z Maxi przyjaźnimy się od kilku lat, ale nie zdawaliśmy sobie sprawy, jaki potencjał w niej drzemie, póki się nie ujawniła wokalnie z Setheistem. Dani produkował im EP-kę i był pod takim wrażeniem jej wokalu, że od razu padł pomysł, by brać Maxi na płytę. Jej chórki super dopełniają wokale Krzyśka, dlatego też wystąpi z nami live na wspomnianym koncercie. Natomiast co do momentu powstania "Before The Storm" pomysł na takie preludium powstał w czasie aranżowania klawiszy i orkiestry do "King Of The Pit", jeszcze przed wejściem do Zed Studio. Nie można też pominąć milczeniem gitarowych popisów Piotra "Dzikiego" Chancewicza (Mech) w "King Of The Pit" oraz Piotra Rutkowskiego (Spirit) w "Closer" - fakt, że znacie się z nimi doskonale pewnie tylko ułatwił tę współpracę? Doskonale to nie wiem, ale się znamy (śmiech). Dziki jak to Dziki, oprócz zdolności muzycznych jest też bardzo barwną postacią, a my lubimy się otaczać takimi ludźmi. Co do Rutka - jest to mega zdolny młodzieniec i jesteśmy pewni, że za kilka lat będzie w ścisłej czołówce polskich gitarzystów. Obaj panowie stanęli na wysokości zadania i doskonale wypełnili otrzymane zadania. Rutek także wspomoże nas na żywo w Proximie. "Closer" to nie tylko porywające solo Rutkowskiego, ale też udział Toma Englunda. Wokalistę Evergrey poznaliście kilka lat temu w Warszawie, tak więc chyba nie miał większych oporów by zaśpiewać na waszej płycie? Oporów to nie wiem, grunt, że miał czas (śmiech). Opory zbiliśmy walizką waluty (śmiech). Tak poważnie, to całą sprawę załatwiliśmy przez Internet i podobnie jak w przypadku Wodeckiego, zaważyła muzyka. Sytuacje były analogiczne: "wyślijcie kawałek i zobaczymy, co to warte". Tom zaśpiewał cały numer główne linie, chórki, duble - tak jakby nagrywał dla Evergrey. Znaczy to tylko tyle, że uznał iż warto się pochylić nad Exlibrisem (śmiech). Daliście mu wolną rękę co do tekstu, aranżacji linii wokalnych, czy też ograniczył się do zaśpiewania tego co wymyśliliście, bez żadnych zmian czy popra-

Foto: Metal Mind

Dla mnie to przede wszystkim płyta trudniejsza, wymagająca czasu i pochylenia się nad nią. Nie są to numery proste jak Weekend, które wchodzą po pierwszym przesłuchaniu (śmiech). Przystępując do pracy nie zakładaliśmy, że będzie bardziej czy mniej jakoś tam - całość wyszła naturalnie. Co do dopracowania, w każdym aspekcie pracy - czy to muzyka, okładka czy chociażby merch - staramy się dać 100%. Chcemy, żeby ludzie kojarzyli Exlibris z najwyższą jakością, dlatego nie było mowy, żebyśmy puścili jakieś półśrodki. Słychać to też w głosie Krzysztofa Sokołowskiego ma to związek z faktem, że poprzednim razem ograniczył się do zaśpiewania już gotowego materiału, gdy teraz miał też udział w jego tworzeniu? Podobnie jak poprzednio - za większość linii wokalnych odpowiadają Dani i Voltan, więc nie było tu jakiejś diametralnej różnicy w procesie tworzenia. Krzysiek po prostu doskonale wpasował się w to, co stworzyliśmy instrumentalnie w studio. Orkiestrowe aranżacje fajnie współbrzmią tu z moc nym gitarowym brzmieniem, niekiedy robi się zdecy dowanie mrocznie, ale nie zapomnieliście też o pory wających melodiach - heavy/power metal, jak widać, nie musi być szablonowy i jednowymiarowy? Tak jak powiedziałem wcześniej - po pierwsze chłopcy kompozytorzy to zdolne bestie, po drugie - zawsze stawiamy na jakość. Melodia jest nieodłącznym elementem Exlibris i zawsze kładziemy na nią duży nacisk. Wychodzi nam to dość naturalnie i w tym chyba właśnie drzemie siła tego zespołu. Wynika to też z te-

cyjny, który odbędzie się 8 stycznia w Proximie (Warszawa). Chcemy dać ludziom nie tylko muzykę, ale i całą oprawę, do jakiej przyzwyczajają nas największe gwiazdy. Będą goście, będzie ogień, będzie szwagier i kilka atrakcji pozamuzycznych. Całość zamierzamy zarejestrować i zrobić z tego wydawnictwo video. Wszystkie szczegóły znajdziecie na naszym facebooku i stronie wydarzenia. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że po 8 stycznia polski heavy metal nie będzie już taki sam (śmiech). Co będzie dalej, czas pokaże... Może warto też pomyśleć o szerszym zaistnieniu w Europie, chociażby na niemieckich czy czeskich let nich festiwalach w przyszłym roku? Oczywiście, że warto. A wiesz ile to kosztuje? (śmiech). Jasne, że będziemy walczyć, ale... aaaa, to już rozmowa na co najmniej dwie połówki i słoik kiszonych. Czyli co: do trzech razy sztuka i jesienią 2015 możemy oczekiwać następnego albumu Exlibris? Coś tam planujemy, ale na razie nic nie powiemy. Raczej chwilę odpoczniemy od komponowania, żeby nie popaść w rutynę. Mamy sporo rzeczy do zrobienia, sporo pomysłów do zrealizowania i mnóstwo energii do spożytkowania. Śledźcie naszego facebooka - tam zawsze bieżące informacje, atrakcje i inne performensy. Rogi w górę, pozdrawiamy i machamy exlibrisami. Wojciech Chamryk

EXLIBRIS

69


jeden z najlepszych albumów heavy metalowych ostatnich lat. Dzięki, też go bardzo lubię. Jednakże Lars Chriss, lider Lion's Share nie chce teraz realizować płyty. Powinieneś jego zapytać kiedy należałoby się spodziewać najbliższego albumu Lion's Share.

Wierzymy w siebie i w to co robimy Przedstawiać Astral Doors nikomu nie trzeba. To jedna z najlepszych obecnych kapel grających klasyczny heavy metal z domieszką hard rocka i jeden z niewielu zespołów, który wie jak wykorzystać wpływy Ronniego James Dio. W paru słowach, to ekipa, która może pochwalić się Nilsem Patrikiem Johansonem, w której brzmi jak sam Ronnie. To właśnie z nim udało mi się porozmawiać, o najważniejszych sprawach związanych z Astral Doors. HMP: Witam was gorąco. Strzeliło już dwanaście lat istnienia Astral Doors. Jak minął wam ten czas? Czy na początku obstawialiście, że band odniesie taki sukces i będzie w tym punkcie w którym, jest teraz? Nils Patrik Johansson: Dziękujemy! Cóż, po prostu kochamy grać i jeśli ludzie lubią to, co robimy, to jest to dla nas ważnym dodatkiem. Mieliśmy mnóstwo świetnych tras i festiwali i jesteśmy dumni z tego co osiągnęliśmy. Nie uważamy się za wielkich czy coś w tym rodzaju. Jesteśmy tylko paczką kumpli, którzy mają z tego frajdę. Jesteście bardzo zapracowanym zespołem, który reg ularnie wydaje swoje albumy. Macie ich już na swoim koncie siedem i najlepsze jest to, że są one utrzy mane w jednym stylu. Czy trudno jest utrzymać ową stabilność, nie zboczyć z własnego kursu i nie zatra-

waszą muzykę i wasze albumy, bo kocham twórczość Dio i tylko wam w pełni udaje się nawiązać do tamtej muzyki. Czy od początku wiedzieliście, że taki heavy/power metal chcecie grać? Myślę, że sekret tkwi w tym, że jestem jedynym człowiekiem w zespole, na którego ogromny wpływ miała twórczość Dio. Wyobraź sobie, że usuwasz wokal z naszej muzyki, wtedy nie jest to takie "diowate", prawda? To wokale sprawiają, że ludzie tak to widzą i słyszą tutaj Dio. No właśnie. Kluczem do sukcesu bez wątpienia jesteś ty, Nils. Twój głos brzmi podobnie do Ronniego i to jest dopiero fenomen! Dzięki tobie, ta muzyka nabiera jeszcze większego sensu i przesłania. A to przesłanie jest takie, że muzyka Dio zawsze będzie żyć, jej ogień nigdy nie zgaśnie. Zdradzisz nam jak dołączyłeś do zespołu?

Dobrze, wróćmy do Astral Doors. Wasz nowy album "Notes From The Shadows" to znacznie ciekawszy album od "Jerusalem". Jest na nim więcej hitów, więcej energii i nie ma niepotrzebnych wypełniaczy. Można nawet odnieść wrażenie, że chcieliście powrócić do swoich korzeni. Tak, jest lepiej to na pewno, chociaż "Jerusalem" miało kilka znakomitych numerów, jak "Child Of Rock'n' roll", "The Battle of Jacob's Ford" czy numer tytułowy. Na uwagę zasługuje nieco hard rockowy "Discpiles of the Dragon Lord", który porywa chwytliwym refrenem i lekką formułą. Dobrze czujecie się w takich lżejszych rytmach, co? Pewnie. Szczypta starego stylu Accept zawsze miała duże znaczenie dla nas. Jednakże, to nie jest łatwy kawałek do śpiewania, pokazuje wiele możliwości mojego głosu. Dość nietypowym kawałkiem jest nieco bluesowy "Dreamchaser", który mocno zakorzeniony jest w starym Deep Purple. Czy właśnie taki był zamiar? Masz rację. Niektóre wokale Whitesnake są słyszalne w tym kawałku. Bardzo fajne i takie trochę bluesowe. Naszą intencją było pokazać inną stronę Astral Doors, bez utraty naszego stylu. Również do moich ulubionych kompozycji z nowej płyty zaliczę "Confessions". To jest taki typowy kawałek dla Astral Doors. Czy nie boicie się, że niektórzy zarzucą wam "zjadanie własnego ogona"? Ten kawałek to taki hołd dla nas samych. Posłuchaj dokładmie tekstu. Nie obawiamy się niczego, największym zespołem na świecie jest AC/DC, robią ten sam album od 1975 roku - tak bardzo kochają swoich fanów! Powiedźcie skąd się wzięła decyzja, żeby powrócić znów do dwóch gitar w Astral Doors? Nowym gitarzystą został Mats Gesar. Jak doszło do jego rekrutacji? Czy nie myśleliście, żeby zgłosić się do Martina Hanklunda? Kiedy Martin powiedział, że odchodzi, zobaczyliśmy szansę na to by pójść w stronę klasycznego purpurowego układu. I tak robimy już od kilku lat. Na tym albumie Joachim napisał własne partie gitarowe po raz pierwszy na dwie, więc potrzebowaliśmy zatrudnić nowego gościa, który będzie w stanie je grać na koncertach. Mats był pierwszym i jedynym możliwym wyborem. Jest przyjacielem zespołu i piekielnie dobrym gitarzystą. Cofnijmy się w czasie. Jak doszło do powstania zespołu. Skąd się wziął pomysł właśnie na granie takiego rodzaju heavy metalu? Joachim i Johan zaczęli pisać numery razem, ale nie mieli wokalisty. Johan zapytał mnie, czy chciałbym do nich dołączyć. Ja się zgodziłem, a reszta należy już do historii. Przyszedłem razem z nazwą i rzeczy potoczyły się naprawdę szybko, gdy tylko wypuściliśmy nasze pierwsze demo.

Foto: Astral Doors

cić tożsamości? Jak wy to robicie? Zdradzicie nam receptę? Sądzę, że to ważne by zachowywać własną tożsamość i najprostszą receptą, żeby utrzymać taki stan jest wierzyć w siebie i w to, co się robi. Zespoły, które zmieniają swój styl nie potrafią wierzyć w to, co robią. Wielu was określa jako jedną z najlepszych klasy cznych kapel naszych czasów. Co o tym sądzicie? Czy zgodzicie się z tym określeniem? Tak, naprawdę się z tym zgadzam. Chcę dodać, że nigdy nie szukaliśmy trendów czy czegoś takiego. Wierzyliśmy w to od samego początku. W waszej muzyce znajdziemy duch twórczości Ronniego James Dio. Jesteście właściwie jedyną kapelą, która najlepiej kontynuuje dziedzictwo świętej pamięci Dio. To miło widzieć zespół, który czerpie garściami z takich kapel jak Dio, Rainbow czy Black Sabbath. Robicie to w takim stylu, że jesteście sobą, a nie klonem tych zespołów. Z góry wam dziękuje za

70

ASTRAL DOORS

Byliśmy przyjaciółmi od lat dziewięćdziesiątych i Astral Doors był moim pierwszym poważnym zespołem. Wszyscy pochodzimy z tego samego miasta, więc nie było żadnego specjalnego porozumienia, z którego wynikł fakt, że zacząłem dla nich śpiewać. Jesteś dość zapracowanym muzykiem jako wokalista Wuthering Heights, Civil War i Lion's Share. Jak udaje ci się pogodzić obowiązki tych wszystkich kapel? Która jest najważniejsza? Cóż, Wuthering Heights i Lion's Share obecnie "odpoczywają", więc tylko dwa zespoły są obecnie aktywne. Astral Doors i Civil War są bardzo ważne dla mnie i nie skutkuje to żadnymi problemami z innymi muzykami, skupiam się po prostu na dwóch zespołach. Oni wiedzą, że to, co robię jest zawsze wykonywane ze stuprocentowym wkładem. Kiedy zatem zobaczymy jakieś nowe wydawnictwa Wuthering Heights lub Lion's Share? Najbardziej mi zależy na Lion's Share, bo "The Darkest Hour" to

"Of The Son And The Father" to jeden z najciekawszych debiutów w historii metalu. Znakomite recenzje i przychylność fanów. Szybko staliście się gwiazdami. Jak myślicie co zaważyło o sukcesie tej płyty? To, co nas inspiruje to fakt, że żaden istniejący obecnie zespół nie gra klasycznego hard rocka. Stwier-dziliśmy, że pokażemy światu jak to się powinno robić (śmiech). Zamieniło się to w krucjatę! Potem przyszedł czas na "Evil is Forever", który ma w sobie jakby więcej energii, jest jeszcze bardziej dojrzały. Nic dziwnego, że wielu uważa, że to jeden z waszych najlepszych wydawnictw. Podzielacie ten pogląd? Czy macie innego swojego faworyta? Tak, najprawdopodobniej to nasz najlepszy album. Spójrz tylko na kawałki na tej płycie - same hity. Wszystko na nim ze sobą gada. Czysta magia. Trzeci album zaskoczył nieco hard rockowym klimatem i lekkością. Na "Astralism" nie brakowało odniesień do Rainbow. Album przez to bardziej zaskakiwał i był bardziej urozmaicony. Czy to było kolejny etap rozwoju Astral Doors? Trzeci album został schrzaniony w masteringu. Nie


znosimy tego brzmienia. To mógł być nasz najlepszy album, ale brzmienie zepsuło go. Straszna strata. Zrobiliśmy wersję zremasterowaną. Tak więc jeśli zamierzasz kupić "Astralism": kupuj tylko wersję zremasterowaną. Bardziej autorskim albumem wydawał się "New Revalation". Więcej progresywności, odesłania do Space Odyssey, w której udzielał się udzielałeś, a nawet nie zabrakło patentów wyjętych z twórczości Sabaton. Był powiew świeżości, mniej jakby twórczości Dio, ale to wciąż Astral Doors wysokich lotów. Jak wy oceniacie teraz ten album po latach? Też wysoko cenimy ten album, ale to nie my inspirowaliśmy się Sabatonem, tylko oni nami! Możesz oto zapytać ich wokalistę i twórcę numerów, mojego dobrego przyjaciela Joakima Brodena. Na "New Revelation" mieliśmy trochę wpływów power metalu z takich zespołów jak Blind Guardian czy Primal Fear. To naprawdę dobry album, a miks Petera Tägtgrena jest fantastyczny. Tak o to dotarliśmy do najmocniejszego albumu, czyli "Requiem of Time". Toż to kopalnia hitów i każdy utwór to już klasyk. Otwieracz "Testament of Rock" to hołd dla Dio. Czy tylko mi przychodzi na myśl "Bible Black" Heaven and Hell? Miło mi to słyszeć. Wielu ludzi uważa "Requiem of Time" za nasz najsłabszy album. Lubię go. "Testament of Rock" to nie hołd dla Dio, to hołd dla nas samych… kiedy już jesteśmy martwi i odchodzimy… tak właśnie napisaliśmy w "Testament of Rock". Niezbyt pokornie, ale iście piekielnie (śmiech). Sporo ciekawych melodii pojawia się na "Requiem of Time", jak choćby ta z "Blood River" czy "Fire and Flame". Jest to kolejny atut tej płyty. A moim faworytem od razu został rozpędzony "The Healer". Ukazuje on, że jest w waszej muzyce trochę power metalu. Znakomicie ten kawałek podkreśla jak ważną rolę odgrywają klawisze w waszej muzyce. Rany, dzięki koleś. Wszystkie trzy, które wspominasz to moja robota (śmiech), więc, jeśli lubisz mój sposób pisania, to Civil War na pewno ci się spodoba (w oryg. "your cup of tea", dosłownie "twoja herbatka" czyli nasze "twoja bajka" - przyp. red.). Jeśli miałbym wskazać na jakiś słaby album w waszej dyskografii, to wskazałbym "Jerusalem". Za brakło mi tutaj energii, ciekawych kompozycji, które zapadły by w pamięci. Stylistycznie jest to dalej Astral Doors. Czy też macie takie uczucie, że ten album mógl być lepszy? Ciężko powiedzieć, jest jeszcze za wcześnie. Zawiera jeden z moich ulubionych kawałków wszech czasów, "Child of Rock'n'roll". To jednak za mało. Szczerze mówiąc, "Seventh Crusade", "Babylon Rise" czy tytułowy to też kompozycje najwyższej klasy... Macie na swoim koncie także składankę "Testament of Rock", która zawiera wasze najlepsze kawałki. Skąd się wziął pomysł na takie wydawnictwo? Miałem pomysł na składankę najlepszych numerów. Bez powodu. Pomyślałem, że fajnie byłoby coś takiego zrobić. (śmiech)

Astral Doors - Of the Son and the Father 2011/2003 Metalville

Debiut Astral Doors był swego rodzaju objawieniem. Kiedy tylko pojawił się pod koniec 2003 roku został okrzyknięty reinkarnacją Rainbow czy starych płyt Dio. I choć zespół zaraz po wydaniu krążka w wywiadach przyznawał, że absolutnie nie zamierzał osiągać efektu kopii tych zespołów, do Astral Doors chyba już na stałe przylgnęła łatka "Rainbow wannabe". Zachwycano się klasyczną rytmiką, użyciem Hammondów i wokalistą, który nie tylko barwą, ale też stylem śpiewania nawiązywał do Dio. Co ciekawe, odpowiedzią grupy na zachwyty nad tym "tradycyjnym, wracającym do korzeni" heavy metalem były żachnięcia muzyków, że już Hammerfall jest bardziej "oldskulowy", a Astral Doors gra bardzo współczesny heavy metal, jedynie osadzony w tradycji. Drugą kwestią, która zdominowała myślenie o tej świeżej wtedy grupie, był oczywiście szalenie charakterystyczny wokalista, Nils Patrik Johansson. Nie będzie błędem zaryzykowanie stwierdzenia, że to właśnie Astral Doors wypromował Johanssona. Wokalista niemal jednocześnie wystartował w innych zespołach, w Wuthering Heights i szwedzkim Richard Andersson's Space Odyssey, jednak wirtuozerska, odległa od surowych korzeni hard rocka muzyka nie zagrała tak wyraziście z głosem Nilsa jak w przypadku Astral Doors. Nic dziwnego, że to właśnie ten ostatni zespół stał się jego główną formacją, dla której stał się niemal nieodłącznym elementem. "Of the Son and the Father" to niezwykle ekspresyjny, pełnokrwisty i mocny debiut. Płyta uderza od samego początku, gdy otwierający "Cloudbreaker" Nils rozpoczyna okrzykiem, a oparty na stylu z końca lat '70 riff, tyle, że we pokręconym współcześnie wydaniu, nadaje numerowi niezwykle nośnego tempa. "Hammondowe" solo zawarte w tym numerze, tylko wyznacza kierunek, w którym będzie podążać cała płyta. I tak znajdujemy na niej marszowe zwolnienia w stylu Dio (tytułowy "Of the Son and the Father"), rock'n'rollowy "Slay the Dragon", orientalizujące chóry w "The Prison of Life", masywny, sabbathowy "The Trojan Horse", energiczny "Burn Down the Wheel", czy rozkołysany riffem, o wymownym tytule "Rainbow in Your Mind". Trudno uwierzyć, że debiut Astral Doors ma już ponad 10 lat. Jakiś czas temu przywołujący ducha klasyki hard rocka, dziś sam stał się podwaliną pod solidny zespół, który - jak pokazał czas - nie tylko nie stał się efemerydą, ale wpisał się na stałe w scenę szwedzkiego heavy metalu.

Graliście już koncert w Polsce. Jak wspominacie ten czas i kiedy znów nas odwiedzicie? Wydaję mi się, że zagraliśmy przynajmniej dwa koncerty w Polsce. Podobało nam się… to było chyba w Progresji. Magia! Był też chyba jeden koncert w Poznaniu. Mam same dobre wspomnienia z Polski. Na pewno do was wrócimy! To powiedźcie jakie macie plany na przyszłość i czy już szykujecie kolejną płytę? Bo tempo, jak wiemy, macie niesamowite jeśli chodzi o pracowanie nad nowym materiałem. Tak, pracujemy nad nowymi numerami i przygotowujemy się do trasy w Hiszpanii. Także jesteśmy bardzo zajęci… zresztą jak zawsze. (śmiech) To tyle z mojej strony. Dziękuje wam za poświęcony czas i za waszą muzykę. Do zobaczenia przy następnej okazji. Dzięki!!! Dajecie czadu!!! Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozłowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak

dzkim Big Turn Studio, zmiksował ją Peter Tägtgren, a masteringu dokonano w Niemczech, w tym samym studiu. Oba wydawnictwa różnią się autorstwem okładki i layoutu, ale te czynniki ostatecznie na muzyczny kształt nie mają wpływu. Rzeczywiście, "Evil is Forever" przyciąga słuchacza tymi samymi sztuczkami co poprzedniczka. Być może grupa w niewielkim stopniu spuściła z tonu jeśli chodzi o tempa i energię, mocniej rozwijając "nostalgiczny" wątek, co słychać choćby w wysłanym miękkim Hammondem wstępie do numeru tytułowego, majestatycznie kroczącym "Stalingrad" czy niemal epickim "Path to Delirium". Z drugiej jednak strony na opisywanej płycie znalazł się także zaskakująco chwytliwy, okraszony "popowym" klawiszem w tle "Praise the Bones". W przypadku drugiej płyty wytwórnia (zresztą również ta sama) zadbała o rozdmuchanie promocji i zespół wyjechał w europejską trasę supportując Grave Digger, a numery "Time to Rock" i "Evil is Forever" weszły na stałe do kanonu koncertowych klasyków grupy.

Astral Doors - Astralism 2011/2006 Metalville

Zanim Szwedzi wydali swój trzeci krążek, jeszcze pod koniec 2005 roku wypuścili EPkę "Raiders of the Ark", z której tytułowy numer trafił na wydany na wiosnę 2006 roku "Astralism". Ten niewielki wtręt między wydawnictwami był skutkiem chęci wypuszczenia "nadmiaru" napisanego materiału przy okazji poprzednich krążków (część oczywiście powędrowała jako bonus tracki do Japonii). Nic dziwnego, ostatecznie zaraz po nim kolejna porcja numerów gwałtownie domagała się uwolnienia. Rzeczywiście, "Astralism" nagrano dość szybko, korzystając z niemal takiego samego zestawu studia i ekipy produkującej płyty, co poprzednimi razami. Krążek promowała intensywna, bo przewidująca 25 koncertów w przeciągu 40 dni, trasa z Blind Guardian. Sama płyta kontynuowała charakterystyczny styl Astral Doors, choć niestety daje się w niej usłyszeć "syndrom trzeciej płyty". "Astralism" nie jest takim kopem energii jak "Of the Son and the Father", w pewnej mierze brakuje jej tej świeżości i naturalności, jakie charakteryzowały debiut. Grupa powolutku zaczęła wpadać w pułapkę własnego stylu, pułapkę, która z jednej strony skutecznie eksploatuje wypracowaną estetykę, z drugiej strony równie skutecznie odbiera świeże spojrzenie na komponowanie. W dynamicznych numerach brak takiego ładunku mocy, a wolniejsze, melancholijne utwory jak "Israel" nie zyskały tak wyrafinowanego klimatu jak choćby "Path to Delirium". Niemniej jednak do klasycznego kanonu koncertowych hitów wszedł obdarzony chwytliwym refrenem i świetnymi, ekspresyjnymi liniami wokalnymi "Black Rain".

Astral Doors - Evil is Forever 2011/2005 Metalville

Prawdopodobnie na fali sukcesu (sami muzycy stwierdzają, że w końcu byli pionierami w tworzeniu heavy metalu na patentach klasycznego hard rocka) zespół postanowił niezwykle szybko uwinąć się z drugą płytą - między wydaniem debiutu, a "Evil is Forever" upłynęło ledwie 16 miesięcy. Niech was nie zmylą daty wydania obu płyt, pierwsza wydana była z końcem roku, druga z początkiem. Na krążek prawdopodobnie trafiły utwory rodzące się jeszcze w czasach burzy mózgów towarzyszącej powstawaniu samego zespołu, stąd stylistyka krążka wydaje się być prostą kontynuacją "Of the Son and the Father". Płytę zresztą wykonano dokładnie w taki sam sposób jak jedynkę - nagrano w szwe-

Astral Doors - New Revelation 2011/2007 Metalville

Tytuł kolejnego albumu Astral Doors miał w pewnej mierze oddawać to, co dzieje się na samej płycie. Zespół zapowiedział wtłoczenie w klasyczne kanony astralowej stylistyki nieco nowych dźwięków, a czwarty krążek w nich karierze miał być "nowym objawieniem", albo chociaż nową odsłoną grupy. Być może te drobne zmiany były efektem spostrzeżenia, że zespół zapętla się w tej samej estetyce, jednocześnie tracąc świeżość i

ASTRAL DOORS

71


kreatywność. Płytę wydano 20 miesięcy po "Astralism" i tworzono ją - po raz pierwszy w karierze Astral Doors - całkowicie w Szwecji. Ta drobna zmiana byłaby dla przeciętnego słuchacza niezauważalna, gdyby nie fakt, że muzyka Szwedów także uległa widocznej zmianie. Choć grupa wciąż opierała styl na tradycyjnej kanwie, słychać, że na "New Revelation" uległa także urokowi stylowi, który najprościej byśmy nazwali "europejskim power metalem". I tak nostalgiczne hammondy pozostały choćby w ciekawym "Mercenary Man", ale w dynamiczniejszych kawałkach, jak na przykład "Planet Earth", zastąpiły je banalne klawisze, których jest na pęczki w wielu szwedzkich i niemieckich grupach. Zespół ewidentnie przekierował azymut z końca lat siedemdziesiątych na współczesny mu wtedy heavy metal tworzony w pierwszych latach XXI wieku. Choć "New Revelation" nie jest złym wydawnictwem, odnoszę wrażenie, że grupa porzucając w pewnej części swoją tożsamość, pozbawiła się oryginalności i zwyczajnie szarzała. Choć ta pospolitość "New Revelation" smuci, zwłaszcza na tle pierwszej płyty, cieszy fakt, że grupa nie dała się zapędzić w "kozi róg"i zdała sobie sprawę, że powtórzenie sukcesu konkretnej płyty to wielka sztuka. Takie okoliczności, chemia między muzykami, ekscytacja z tworzenia czegoś nowego, nigdy nie trafiają się dwa razy, dokładnie takie same. Album promowała pierwsza wielka trasa Astral Doors w roli headlinera, a sama płyta pozostawiła po sobie taki koncertowy klasyk jak numer tytułowy.

znów dużo lepiej brzmią w niej osadzone hammondowe klawisze i ekspresyjny, niezwykle charakterystyczny wokal Nilsa Patrika Johanssona. Co więcej, mimo miękkich klawiszy i ponownego głębokiego ukłonu w stronę Rainbow, wydaje się, że "Jerusalem" to najmocniejsza i najcięższa płyta w karierze Szwedów. Płyty słucha się naprawdę przyjemnie, a nieprzesadzone tempa i motoryka rodem z pierwszej płyty sprzyjają mimowolnemu wybijaniu rytmu nogą pod stołem. Po wydaniu "Jerusalem" grupa zagrała na kilku większych festiwalach i w marcu 2012 roku odwiedziła także nasz kraj. Pierwsze (i jak dotąd jedyne) odwiedziny formacji w Polsce upłynęły pod znakiem słabej frekwencji i fantastycznych koncertów (to ręczę przynajmniej za występ w Warszawie). Mieliśmy szczęście, że zespół promował właśnie "Jerusalem", bo utwory z tej płyty fantastycznie wpisały się w zaprezentowane "klasyki" z pierwszych krążków, a jednocześnie grupa pominęła gros numerów z najmniej udanych płyt.

Astral Doors - Requiem of Time 2010 Metalville

Często najlepszym "kubłem zimnej wody" i odświeżaczem dla grupy okazują się zmiany w składzie. Rzeczywiście, Astral Doors w latach 2007-2009 borykał się z pewnymi "przebudowami". Formacja zmieniła management i podpisała kontrakt z nową wytwórnią, Metalville. Co więcej, spotkały ją pierwsze roszady personalne - dotychczasowego basistę, Mika Itaranta, zastąpił pan o wdzięcznym pseudo, Ulf Lagerstorm. Prawdopodobnie wszystkie te czynniki wpłynęły na fakt, że tworzenie kolejnej płyty przyszło Szwedom wyjątkowo jak na nich długo, bo ponad dwa lata ("New Revelation" - wrzesień 2007, "Requiem of Time" - styczeń 2010). Ta przerwa wypełniona pracą nad zespołem musiała sprzyjać kolejnym przemyśleniom nad kształtem muzycznym grupy. Rzeczywiście, zespół musiał albo bić się z myślami, albo tonąć w materiale z różnych okresów, bo efekt końcowy tych refleksji, płyta "Requiem of Time", to wypadkowa wszystkich ostatnich płyt. Z jednej strony można na niej znaleźć takie "powroty do korzeni" jak klasycznie rock'n'rolowy, zaśpiewany bardzo w stylu Dio "Call of the Wild", a drugiej, takie helloweenowe patatajce jak (nomen omen ukrywający się pod nawiązującym do Dio tytułem) "Rainbow Warrior". Zespół nie odbudował siły i pomysłowości z pierwszej płyty, ale powrócił częściowo do koncepcji na siebie. A że płytę cechuje przestrzenne, mocne brzmienie, słucha się jej całkiem dobrze. Astral Doors - Jerusalem 2011 Metalville

Nowa wytwórnia bardzo szybko wypuściła składankę typu "best of", a sama grupa już pod koniec następnego roku wydała swój szósty album. W międzyczasie z formacji odszedł jeden z gitarzystów (Martin Haglund) i tym sposobem zespół został z tylko jednym "wiosłowym" na stanie. Paradoksalnie, "Jerusalem" brzmi dużo bardziej rasowo od strony gitarowej niż poprzedniczka. Po latach drobnego eksperymentowania, grupa powróciła do tego, co zaważyło o ich popularności i tożsamości. Krążek wypełniają klasyczne riffy, na pewno bardziej masywne i mięsiste niż gnające za szaleńczym tempem i podwójną stopą, co przytrafiało się na dwóch poprzednich albumach. Jest to niewątpliwy ukłon w stronę tak zwanych "korzeni" zespołu. Nie sposób nie zauważyć, że dzięki tej tradycyjnej estetyce,

72

ASTRAL DOORS

Astral Doors - Notes from the Shadows 2014 Metalville

Ileż to już płyt miało "taką" okładkę? Być może zespół takim, a nie innym obrazem chciał zademonstrować przywiązanie do tradycji heavy metalu. Siódma płyta Astral Doors wyszła znów po dłuższej przerwie, jednak szczęśliwie bez zmian w składzie i pod skrzydłami tej samej wytwórni. Już od pierwszych taktów słychać, że grupa kontynuuje "powrotowy" styl obrany na poprzedniej płycie. Jednak co ciekawe, "Notes from the Shadows" to nie tylko spora dawka tradycyjnego rock'n'rolla w heavymetalowym wydaniu, ale też nowe smaczki w dziejach Astral Doors. W niektórych trackach słychać silne inspiracje... Accept, taki "Disciples of the Dragon Lord" nie tylko rozpoczyna się jak numer Niemców i opiera się na absolutnie acceptowym riffie, ale też refren zdobi skandujący chórek męskich głosów kojarzący się choćby z "Metal Heart". Inną niespodzianką-nawiązaniem jest "Shadowschaser", który "wypisz-wymaluj" rozpoczyna się jak Skid Row "Monkey Buisness". Bardzo możliwe, że te parafrazy są celowe, a okładka ma dodatkowo je podkreślać czy puszczać oko do słuchacza. Poza nimi krążek zalewają tradycyjne dla debiutu Astral Doors numery, hammondowe ozdobniki, wokale á la Dio czy Coverdale. Niewątpliwie właśnie w takiej stylistyce Szwedzi brzmią najlepiej i miejmy nadzieję, że kolejne poszukiwania muzyczne będą obracały się właśnie w takich orbitach jak na "Notes from the Shadows". To po prostu dobrze brzmi w połączeniu z estetyką á la mocniejszy Rainbow. Inspirowanie się klasykami heavy metalu to zdecydowanie lepszy pomysł dla Astral Doors niż szukanie drogi na półkach z "power metalowymi" płytami z początku XXI wieku. Strati

HMP: Witam was, miło że udało wam się znaleźć trochę czasu żeby odpowiedzieć na kilka pytań, ostatecznie macie co świętować, czyż nie? To już dwadzieścia lat istnienia jednego z najciekawszych zespołów z kręgu melodyjnego heavy i power met alu. Jak świętujecie tę znakomitą rocznicę? Matthias Mineur: Naszym sposobem na świętowanie jest spełnienie marzenia: ściśle limitowany box z trzema płytami CD i jedną DVD, nagraną z mnóstwem bliskich przyjaciół, nowymi i starymi utworami, naszyli ulubionymi coverami, naszym amerykańskim koncertem w Atlantcie i tak dalej. Jestem naprawdę dumny z tych pierwszych dwudziestu lat. Czasami nie wierzę, że to już tyle czasu minęło. Dlaczego akurat taki rodzaj wydawnictwa postanowiliście wydać w swoją rocznicę? A nie na przykład nowy album? Czym się kierowaliście i jaki był tego cel? Nowe albumy to nasz chleb powszedni, mamy już przecież siedem studyjnych krążków na koncie. "Timekeeper" jest niesamowity, to retrospektywa przez całe dwadzieścia lat naszego muzycznego życia, z wszystkimi wzlotami i upadkami. Trzeba było dużo czasu żeby sobie to uświadomić, a teraz jest czas, by pójść dalej. Jak wspominałeś "Timekeeper" to box, na który składają się cztery płyty. Pierwsza robi za taki typowy "The Best", drugi krążek, to utwory na nowo nagrane, niektóre z ciekawymi gośćmi , trzeci zaś, to singiel nowego utworu, "My Kingdom Come", a czwarty dysk to DVD. Trzeba przyznać, że jest to wypasione wydawnictwo, które zadowoli fanów Mob Rules, ale też przyciągnie tych, którzy waszej muzyki jeszcze nie znają. Ogromne przedsięwzię cie... Tak jak powiedziałem: Mob Rules zawsze był zespołem, który miał spełniać swoje marzenia. Tak było z konceptualną trylogią na "Savage Land", "Temple of Two Suns", "Hollowed be thy Name", tak było z długim konceptualnym utworem "The Oswald File on Radical Peace", tak jest z limitowanym boksem "Timekeeper". Cały czas pozwalamy żyć naszym marzeniom i wizjom. Zastanawiam mnie kto wybierał najlepsze utwory Mob Rules na pierwszą płytę i czy fani mieli w tym jakiś udział? Na końcu to fani wybierają utwory, które podczas koncertów nagradzają aplauzem. Z drugiej strony: to my wybraliśmy numery, które uznaliśmy za najbardziej znaczące w historii Mob Rules: single, wideoklipy i inne. Na drugiej płycie pojawiają się goście, którzy podkreślają uroczysty charakter wydawnictwa. Możecie wymienić kilku z nich i sposób w jaki udało wam się ich zaprosić? Gośćmi byli Udo Dirkschneider (U.D.O), Amanda Somerville i Sascha Paeth (oboje z Avantasii), Peavy Wagner (Rage), Michael Ehré (Gamma Ray), Herman Frank (Accept) czy Bernhard Weiss i Marco Wriedt (obaj z Axxis) - są oni od lat bliskimi przyjaciółmi zespołu. Graliśmy z nimi, bawiliśmy się z nimi, kochamy ich muzykę, a oni kochają naszą. Singlowy "My Kingdom Come" to ciekawa mieszanka power, heavy metalu i progresywnego rocka. Tego ostatniego elementu jest najwięcej. Zamierzacie pójść w takim kierunku? Tak, sądzimy, że ten utwór traktuje o przyszłości Mob Rules. To taka mieszanka tego, co w chwili obecnej kochamy. Niemiecki power metal to prawdziwa potęga, a Mob Rules to znana marka, która debiutowała w czasie boomu na europejski power metal. Czy trud no było wystartować z własnym zespołem? To było trudne, ponieważ kiedy Mob Rules powstał, rządził grunge, on był wyznacznikiem sztuki i nikt nie chciał słuchać melodyjnego power metalu. Od samego początku jednak byliśmy zgraną muzyczną ekipą, mieliśmy świetne kawałki i wsparcie fanów i wytwórni, którzy uwierzyli w ten zespół. Jak doszło do jego powstania? Zespół powstał z inicjatywy perkusisty Arveda


wyszło lepiej. Na pewno był prawdziwy i szczery, prawdziwy znak tamtych czasów (śmiech). Wilhelmshaven to nasze miasto rodzinne, więc można powiedzieć, że nagrywaliśmy koncert we własnym domu.

Marzeniom i wizjom, trzeba pozwolić, by żyły W tym roku niemiecki band Mob Rules świętuje dwadzieścia lat działalności. Jest co celebrować, w końcu kapela ma na swoim koncie siedem albumów studyjnych i rzeszę fanów. Na dzień dzisiejszy to jedna z najbardziej rozpoznawalnych formacji, grających power metal. Z okazji swojego święta Mob Rules wydał komplikację "Timekeeper" i to ona jest motywem przewodnim wywiadu przeprowadzonego z gitarzystą Matthiasem Mineurem. Mannotta, basisty Thorstena Plorina, wokalisty Klausa Dirksa i mnie, Matthiasa Mineura na gitarach. W każdym razie tak wyglądał skład na pierwszym albumie. Czy rozważaliście granie czegoś innego niż power metal? Czy myślicie czasami o tworzeniu nieco innej muzyce, o jakieś solowej karierze? Nie, nigdy nie chcieliśmy robić niczego innego jak power metal. Mieliście jakieś zespoły, na których się wzorowaliście? Kto miał na was największy wpływ? Kiedy zaczynaliśmy niektórymi ważnymi zespołami dla nas były takie grupy jak Savatage, Queensryche czy Helloween.

Fanów Helloween przyciągnął na tym albumie z pewnością Roland Grapow, który zagrał w "All Above the Atmosphere" i "Way of the World". Można w tych utworach doszukać się można nawet wpływów samego Helloween. Taki był plan: mieć kogoś na gościnnej gitarze, kto może wykonać prawdziwe "helloweenowe" solo na naszym "helloweenowym kawałku". To była świetna zabawa i znakomity rezultat. Taki sam wysoki poziom udało się utrzymać na kolejnym albumie, "Among the Gods". Również jest to energiczny album, z dużą ilością chwytliwych melodii i zróżnicowanym materiałem. To jest dzieło, które dla wielu stało się kultowe i wymienia się je wśród najważniejszych wydawni-

Co jeszcze planujecie zrobić w niedalekiej przyszłości? Zamierzacie zaskoczyć swoich fanów? Może nagrać album z jakąś orkiestrą? Może z gronem gości, coś w stylu Avantasia? Żadnych konkretnych planów w chwili obecnej nie mamy. Robimy sobie krótką przerwę na Boże Narodzenie i potem zobaczymy co się wydarzy. W taki sposób zawsze pracowaliśmy i tak będziemy pracować w roku 2015. Jak wspominacie wasze dotychczasowe trasy koncertowe? Która była najciekawsza? Czy na obecnej planujecie odwiedzić Polskę? Z miłą chęcią przyjedziemy do Polski jeśli będzie szansa żeby u was zagrać. Naszymi najlepszymi koncertami były cztery występy: razy na Wacken, dwa razy w Ameryce, występy z Dio i Savatage, Scorpions, Helloween, Rage, Gamma Ray i innymi, nie przypomnę sobie wszystkich najważniejszych. Dziękuje za poświęcony czas i do zobaczenia przy następnej okazji. Dziękuję za twoje interesujące pytania, obyśmy się kiedyś spotkali! Pozdrawiam!

Pierwszy album "Savage Land" odniósł spory sukces i dla wielu jest to jeden z waszych najlepszych albumów. Jak myślicie co jest w tym krążku takiego, że wzbudza takie emocje? Był czymś świeżym, niewinnym i zrobionym z krwawicy serca, był tym, co chcieliśmy grać w 1998 roku. Zgaduję, że wielu ludzi poczuło, że w naszym graniu naprawdę jest pasja. Nie zmieniło się to dnia dzisiejszego. Drugi album zatytułowany "Temple of Two Suns" wyróżniał udział Thomasa Retkego z Heavens Gate, który był odpowiedzialny za chórki. Miał jakiś wpływ na całość i dlaczego jego wybraliście do tego zadania? Został zatrudniony do wykonania chórków i wykonał znakomitą robotę. Zawsze byliśmy fanami jego głosu i jesteśmy dumni z jego udziału. Jeśli o mnie chodzi, to mam słabość do albumu "Holloweed Be thy Name". To bardzo energiczny album, w którym roi się od chwytliwych melodii. Urok też tkwi w progresywnych smaczkach i w pomysłowych motywach. Pamiętacie jak powstawał materiał na ten album? "Hollowed Be thy Name" to też mój ulubiony album z całej historii Mob Rules. Tamten skład był w szczytowej formie, każdy z nas miał silną motywację i mieliśmyczas, żeby poeksperymentować i nagrać świetny album. Nikt nie zauważył podczas produkcji żadnych problemów, które mieliśmy w Gate Studio, ponieważ na koniec Markus Teske z Bazement Studio uratował to nagranie swoimi wyśmienitymi miksami. Eric Phillipe narysował znakomitą okładkę do tego albumu. On także zrobił okładki do dwóch pierwszych krążków i to było oczywiste, że dostanie tę robotę na potrzeby trzeciej części trylogii. Gdy słucha się takiego "The Speed of Life" to na myśl przychodzi wielki Stratovarius i wiele innych znanych kapel, który przyczyniły się do rozwoju power metalu. Czy taki był zamiar? Nie, po prostu chcieliśmy wyprodukować szybkie i melodyjne utwory. To przyszło naturalnie, nic nie było zamierzone i nic nie było kopiowane, ani nie miało żadnego ukrytego celu. Należy też wyróżnić klimatyczny, nieco balladowy "How the Gypsy Was Born" z gościnnym udziałem Peavy'ego Wagnera. Dlaczego akurat jego wybraliście? Szukaliśmy silnej wokalnej osobowości, a on był naszym pierwszym wyborem. Na szczęście był wówczas dostępny.

Foto: SPV

ctw w power metalu. Czym się kierowaliście tworząc tę płytę? Dlaczego dzisiaj odeszliście nieco od tych klimatów? Każdy nowy album ma swoje własne życie, więc "Among The Gods" był właściwym albumem we właściwym czasie. Dla mnie, także "Cannibal Nation" był właściwym i we właściwym czasie. Dobrze słyszeć, że lubisz "Among The Gods", bo my też go kochamy.

Łukasz Frasek Tłumaczenie: Anna Kozlowska/Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Mob Rules niejednokrotnie zmieniał skład. Z czego wynikały zmiany choćby w przypadku Oliviera i Thorstena? Potrzebowaliśmy personalnych zmian, a zespół musiał nabrać nowego wiatru w żaglach. Rozstaliśmy się, ale wciąż pozostajemy przyjaciółmi. Ten świetny okres dla zespołu uwieczniliście kon certowym albumem "Signs of the Time". To bard zo ciekawa set lista i ponad półtorej godziny znakomitej muzyki Mob Rules. Koncert zarejestrowano w Wilhelmshaven. Dlaczego akurat tam nagrywaliście? Czy jesteście zadowoleni z ostatecznego efektu? Rezultat końcowy był niezły, ale mógł być lepszy, ale nie byliśmy odpowiednio doświadczeni, żeby

MOB RULES

73


Nikt z nikim się nie goni Wywiad z Grzegorzem Kupczykiem i Tomaszem Targoszem był dla mnie nie małym zaskoczeniem. Oprócz okazji do pogadania na temat cholernie dobrego "Brutus Syndrome", miałem możliwość wypytania się o wiele tematów związanych z CETI, Turbo i o moją ulubioną polską płytę rockową - "Dorosłe Dzieci". Pierwsza i zasadnicza sprawa - to chyba jedni z najmilszych muzyków jakich spotkałem. Nie tylko artyści, ale też fani. Nie było odpowiedzi w stylu: "Poproszę o inny zestaw pytań", jak zdarzyło mi się usłyszeć od pewnego polskiego gitarzysty. Nie bali się przeszłości. Wywiad był przeprowadzony "face to face" w miłym pubie, a nie "na słuchawce" jak to zwykle bywa, przez co atmosfera samej rozmowy była zdecydowanie luźniejsza. Do tego, powiedzieli co tak naprawdę myślą o swoim albumie, współczesnej muzyce i młodych kapelach. Prawdziwie, szczerze, bez owijania w bawełnę. Zapraszam do lektury, bo wiele z tego co powiedzieli daje mocno do myślenia. HMP: Witam, na wstępie chciałbym pogratulować świetnego albumu. Pierwsze na co zwróciłem uwagę, to fakt, że ten album jest bardzo ale to bardzo ciężki. Ma ogromną moc, jest zupełnie odmienny od "Perfecto..." - nie jest przecież symfoniczny - , ale też nie jest aż tak klasyczny, jak "Ghost...". Mimo tego ma mnóstwo hard rockowych riffów. Jak byście porów nali ten album do poprzednich dokonań CETI? Grzegorz Kupczyk: Wiesz, zawsze zespoły mówią: "O moja nowa płyta jest najlepsza", moglibyśmy więc powiedzieć, że to nasza najlepsza płyta, ale szczerze na tym to chyba polega. Zespół musi się rozwijać, powinien robić coraz lepsze rzeczy. Najgorsze to stanąć w miejscu, bo wtedy się cofamy. Jak porównamy ją do poprzednich dokonań? Ja w ogóle uważam, że ostatni okres CETI licząc od płyty "Shadow of the Angel" jest bardzo dobry. Zespół się rozwijał, rozwijał i rozwijał, doszedł do pewnego pułapu i osiągnął taki klasyczny

będzie porównaniem "Czarnej róży" i "Ghost...". W jakiej formie i dlaczego tak to postrzegasz? Grzegorz Kupczyk: Z "Czarnej róży" jest dużo melodyki, w refrenach oraz gramy ten album w zamkniętym stroju. "Czarna róża" jest w zamkniętym stroju. Natomiast "Ghost...", ponieważ udało nam się zachować ciężar płyty taki jak na "Ghost...". Jest to te porównanie tych skrajnych albumów na przestrzeni lat. Kto jest głównym kompozytorem albumu i jakie wydarzenia wpłynęły na całokształt płyty? Grzegorz Kupczyk: Wszystko komponowaliśmy razem, aranżowaliśmy razem. Powiedział bym, że to jest płyta mocno konsolidacyjna. Tomasz Targosz: Można tak powiedzieć. Grzegorz Kupczyk: Duży wpływ jednak, taki radosny, pozytywny jak my to mówimy to miał Tomek, miał mnóstwo nieszablonowych pomysłów. Foto: CETI

74

smak. Tak jak powiedziałeś "Ghost..." był bardzo klasyczny, "Perfecto..." totalnie symfoniczne, "Akordy słów" to był totalny odjazd, bo żaden z polskich zespołów heavy metalowych nie zrobił tego co my zrobiliśmy na "Akordach..." i szczerze to prawdopodobnie nikt długo tego nie zrobi (CETI na żywo z orkiestrą symfoniczną). Natomiast ta płyta, "Brutus Syndrome" to chyba najdojrzalsza płyta z kolei. Głównie dlatego, że na tej płycie nikt z nikim się nie goni. Barti (Bartek Sadura - przyp. red.) nie gra szalonych solówek, bębniarz gra właściwie "po prostu", no jedynie kto jest tam bezlitosny to w miarę Tomek (Targosz przyp. red.). Zespół gra po prostu, nagrywa nowy materiał i pokazuje, że po tych 25 latach nie musi nic udowadniać, nie musi się z nikim ścigać, a tymczasem jak sam mówisz okazuje się, że możemy coś udowodnić. Tym samym uważam, że jest to najlepszy album dla zespołu CETI.

Tomasz Targosz: Wydaje mi się, że duży wpływ na to może mieć to jakiej my sami muzyki słuchamy. Staramy się przenieść to co nas inspiruje, w mniejszym lub większym stopniu. Kocham lata 70-te i 80-te te wszystkie, pełnej radości riffy. I tak też właśnie chciałem, namawiałem wszystkich. Grzegorz Kupczyk: No namawiał to prawda (śmiech]) Tomasz Targosz: Podsyłałem różnego rodzaju artystów, tak żeby też w sobie znaleźli inspiracje na tę płytę. Zależało mi, żeby było bardziej durowo, a że zawsze byłem i nadal jestem fanem Turbo i wiem, w którym momencie Grzegorz najlepiej brzmi - moim zdaniem - starałem się skomponować w kooperacji z chłopakami utwory, które będą nie tyle co nawiązywały, ale będą w mniej więcej tych samych rejestrach, żeby pokazać że można zrobić naprawdę kawał dobrego materiału.

W pewnym momencie powiedziałeś, że ten album

Chciałem nawiązać do twojego wokalu, jesteś w

CETI

świetnej formie. Jak czytamy wywiady z wieloma muzykami, mówią oni, że chcieli osiągnąć czyjś pułap. Na zasadzie "o mocno inspirowaliśmy się Zeppelinami, Stonesami", cokolwiek. Ty czasami bardzo podobnie - może nawet nie tyle podobnie - co czuć taką manierę Iana Gillana. Czy to wyszło jakoś intuicyjnie? Grzegorz Kupczyk: Tak słyszałem już o tym. Powiem ci, że wyszło to właśnie intuicyjnie, nie kierowałem się nikim. Niektórzy nawet mówią, że słychać tam trochę Dickinsona Też, dokładnie. Grzegorz Kupczyk: To jest zabawne (śmiech), ale dużą zasługą, a nastąpiło to już przy "Shadow of the Angel" - jest wbrew pozorom - Wojtek Hoffmann i Marysia, nasza Marihuana (Wietrzykowska - przyp. red.). Dlaczego? Był taki okres w moim życiu, zresztą chyba u każdego, że chciałem być kimś. To chciałem naśladować, chciałem śpiewać jak ten, czy jak tamten, a tym się inspirowałem. W każdym bądź razie, w pewnym momencie powiedzieli mi "Przestań. Zacznij śpiewać po swojemu, nikogo nie udawaj, tak jak na "Dorosłych Dzieciach". I sobie to wziąłem do serca, zacząłem śpiewać po swojemu, nie wcielając się w nikogo. No i na przestrzeni tych płyt, doszedłem do tego gdzie jestem teraz. Do tej formy wokalnej. A to, co śpiewam z kolei tak wysoko, to że ten wokal jest taki a nie inny, to jest efekt wielu wyrzeczeń i prowadzenia naprawdę dobrego, zdrowego trybu życia. Nie przebywanie w towarzystwie osób palących, w pomieszczeniach, gdzie się kopci, nie palenia, nie upijania się, nie prowadzenia jakiegoś maksymalnie rock 'n rollowego trybu życia. Jestem zmuszony niestety do czasem spartańskiego życia, a powiem szczerze, że brakuje mi tego, żeby gdzieś wyjść, coś zrobić z chłopakami po koncercie. Gdy mamy jeden koncert, to jeszcze zrobimy coś takiego, że posiedzimy, popijemy, tak jak w Malborku. Ale gdybym wiedział, że następnego dnia mam koncert, na bank byłbym grzeczny w łóżeczku. Trzeba sobie zdawać sprawę z tego co się chce osiągnąć. Był taki moment w moim życiu, jeszcze w poprzednim zespole, gdzie musiałem wybrać "śpiewać" czy "rock n roll"? I wybrałem to pierwsze. Teraz chciałem zapytać się o teksty utworów. Ja traktuję je jako integralną część muzyki, nie potrafię prze jść obok nich obojętnie. Nie mam jeszcze dostępu do tekstów i chciałem się zapytać jak one się mają w sto sunku do muzyki? Jest to bardziej koncept album? Grzegorz Kupczyk: Nie to nie jest koncept album. Trudno byłoby go nazwać koncept albumem, ale na pewno teksty krążą wokół tematyki zdrady, obłudy. Tak jak ostatnio z Tomkiem wspominaliśmy, że wszyscy jesteśmy tymi synami Brutusa, popełniamy ten sam grzech zdrady, kłamstwa, wbijania noża w plecy przez przyjaciela. Teraz teksty były pisane pod dyktando tytułów. To nie jest tak, że tytuł powstaje do tekstu, zupełnie nie. Najpierw powstałą okładka, potem powstał tytuł i do tego namówiliśmy naszego tekściarza, z którym współpracujemy już od ducha - Tomka Staszczyka, żeby trzymał się pewnej konwencji. Tomasz Targosz: Wyszliśmy też z założenia, że dobry tekst to wiadomo diabeł, bicie, zabijanie ale też wątki mitologiczne czy historyczne czy też właśnie Brutus. Gdy tekst jest dobry, odbiorca zwraca na niego większą uwagę. Mamy takie "Highway to Hell", które komukolwiek puszczone zostanie zauważone przez każdego szarego obywatela, nawet jeśli nie słucha muzyki. I właśnie w podobny sposób chcieliśmy podejść do tego tematu. Też stricte marketingowo, wiadomo, że to też biznes (śmiech). Gdzie dokładnie album był nagrywany? Tak jak mówiłem wcześniej, jestem pod ogromnym wrażeniem brzmienia, które po prostu urywa nogi. Dawno nie słyszałem żadnego polskiego albumu tak brzmiącego. Grzegorz Kupczyk: Bardzo się cieszę, że tak uważasz. Ja zawsze przykładałem ogromną uwagę do brzmienia. Czasem mi to wyszło, czasem nie, częściej tak. Udało mi się natomiast poznać i zaprzyjaźnić z facetem, który się nazywa Mariusz Piętka. Zaprzyjaźniłem się z nim podczas nagrywania płyty "Memories", zespołu Kruk, no a potem podczas płyty "Ghost of the Universe". Kiedy zastanawialiśmy się, gdzie tą płytę nagrać, wszyscy zgodziliśmy się jednogłośnie, że zrobimy to u Mariusza Piętki w MP Studio w Częstochowie. Mariusz ma taki zwyczaj, że kiedy mamy u niego nagrywać, on oczekuje wysłania mu takich urywek z próby. Nagranych czy telefonem, czy jakimś tam rejestratorem. Ja byłem tak zaaferowany podczas tworzenia tego materiału, że zapomniałem mu tego wysłać.


Powiedziałem mu tylko o co chodzi i wysłałem mu tylko dwie rybki. I on troszkę improwizował. Ale kiedy usłyszał, co żeśmy zaczęli grać, kiedy usłyszał bębny, mówi, że już wie o co chodzi. I kiedy Mucek tam pojechał trochę wcześniej, ustawiać bębny, to już nawet bębny był ustawione w odpowiedni sposób. Tam była historia taka, której nie będziemy zdradzać, bo to nasza tajemnica, ale bębny były nagrywane w tak klasyczny sposób, że efekt jest taki jak słychać, dla mnie jaja urywają, to jest coś nieprawdopodobnego. Zresztą trzeba powiedzieć, że Mucek ma jeden z najlepszych instrumentów perkusyjnych w Polsce, zrobionych zresztą według własnego projektu. I one tak brzmią bez żadnej obróbki, same z siebie. I nawet podczas nagrań były eksperymenty z gitarami, na jakich gitarach ma grać Barti, wziął wszystkie swoje gitary, po czym okazało się, że i tak zagrał na zupełnie innej, bo chcieliśmy uzyskać dół z "Ghosta...", a wysokość z "Róży...", to było bardzo trudne do zrobienia, ale okazało się, że się dało, i Mariusz jako realizator, jako producent nagrań, przeszedł samego siebie, ja cały czas to powtarzam. Zresztą jak pierwsze nagranie usłyszałem, nie wytrzymałem i musiałem podzielić się swoją opinią na Facebooku, że podobnej płyty z podobnym brzmieniem jeszcze nigdy nie nagrałem i Mariusz przeszedł samego siebie. Teraz chciałem poruszyć temat okładki. Moim zdaniem jest świetna, ale szczerze bardzo przynosi na myśl wiele okładek amerykańskich kapel death metalowych. Mocno mi się skojarzyła z ostatnią okładką Malevolent Creation. Kto jest autorem okładki? Grzegorz Kupczyk: Autorem okładki jest Piotr Szafraniec. Został nam polecony przez inną firmę fonograficzną, z którą mieliśmy pierwotnie współpracować. Piotr dostał od nas całkowitą swobodę działania. On nie dostał od nas kompletnie niczego. Pytał się nawet o teksty, ale my mu powiedzieliśmy, że nie ma tekstów. Dostał od nas zupełną swobodę. Powiedzieliśmy mu, żeby zrobił nam fajną, ładną, kolorową, komercyjną okładkę. Dostał od nas później tytuł. Mieliśmy trzy tytuły, a on chciał coś, żeby wpisać na okładkę, więc je dostał, i jak jeden z nich wpisał, tak już zostało. Tak więc zaczęliśmy to robić od tyłu strony. Ale efekt jest naprawdę, całkiem pozytywny. Teraz pytanie do ciebie Tomku. Rok temu przyszedłeś, zastąpiłeś Bartka Urbaniaka, jest to najświeższa zmiana w składzie. Słychać to na płycie. Bas jest śmiercionośnie ukręcony i teraz moje pytanie. Dlaczego zmiana w składzie i jak teraz wygląda współpraca wewnątrz zespołu? Grzegorz Kupczyk: Bartek odszedł ze względu na stan zdrowia. Nie był w stanie dalej funkcjonować, z różnych powodów. To są sprawy zarówno rock 'n rollowe jak i typowo zdrowotne. A jak wygląda teraz współpraca? Ja mam wrażenie, że gram z Tomkiem 14 lat. A dalej niech już Tomek mówi. Tomasz Targosz: (Śmiech) Przytoczę teraz historię, która przypomniała mi się, jak jechaliśmy tutaj do Warszawy. Pamiętam jak Turbo miało swoją trasę z "Awatar", to było jakieś 14, 15 lat temu i grali w Katowicach, bo stamtąd pochodzę, to razem z bratem byliśmy wtedy na tym koncercie. Była to fantastyczna sztuka, bo do dzisiaj ją pamiętam. I jak Kupczyk wchodził na scenę, bo Mega Club był kiedyś bardzo specyficznym miejscem. Nie było takiego typowego backstage, tylko jak się wchodziło i schodziło ze sceny trzeba było przejść obok ludzi, i jak cała kapela wchodziła na scenę, Hoffman, Kupczyk i cała reszta, to byli otoczeni przez takich czterech wielkich miśków i jakimś tam cudem, udało nam się przybić pionę z Kupczykiem. I powiedziałem wtedy do brata: "Wiesz, to jest taki wokalista, z którym chciałbym kiedyś grać". Przypomniała mi się ta historia i jakimś zrządzeniem losu się udało. I ogólnie cała współpraca z najlepszym wokalistą, bezkonkurencyjnym jeśli chodzi o hard rocka, może nawet nie hard rocka, bo słyszałem wiele gatunków muzycznych wykonywanych przez Pana Kupczyka, zwanego często przeze mnie "Szeryf" naszego. (śmiech). Wiesz, Vader ma swojego generała, my mamy swojego szeryfa. I jestem pod wrażeniem, bo jakikolwiek zagrasz numer, w jakiejkolwiek kombinacji, jakichkolwiek interwałów, to on zawsze znajdzie coś do czego może "podjechać". Czy będą to numery Stonesów to i tak zrobi to na swoją modłę. Czy będziemy się wygłupiali i zagramy coś bardziej bluesowego, nie raz zdarzyło nam się pojamować do Zeppelinów, to wszystko świetnie grało. "Memories" zagrane z Krukiem jest tego chociażby świetnym przykładem. Dla mnie gra w CETI jest swego rodzaju spełnieniem marzeń. Zawsze byłem fanem Turbo i pier-

wszych dokonań tego zespołu, i sam sposób nagrania tego albumu, jest niesamowicie wyjątkowy. Były różne sytuacje, gdzie spinaliśmy się delikatnie, że ten utwór w ten sposób, ten może tak, tutaj trochę szybciej, tutaj trochę wolniej, może ten akord w tym miejscu a nie w tym, to może trochę za słodkie, trochę za wesołe, za dużo ameryki, a la Van Halen. A jednak się udało, jak w małżeństwie, dobry kompromis i udało się uzyskać naprawdę dobrą, solidną płytę. A jak do tego doszło, że zacząłeś grać na instrumencie i jak do tego doszło, że zacząłeś grać w CETI? Grzegorz Kupczyk: W CETI to jest bardzo zabawna sytuacja. Tomasz Targosz: Oj w CETI to bardzo zabawna sytuacja. A jak zacząłem grać na instrumencie, to było to jakoś dwa-trzy lata przed tym koncertem Turbo o którym wspominałem. Zawsze marzyliśmy z bratem, żeby robić coś nietypowego. Ja jak byłem dzieciakiem, to moją największą miłością, którą uwielbiam po dziś dzień było i AC/DC, Guns'N Roses i Rolling Stones. To była moja wielka trójca święta. I zawsze chciałem być kimś takim jak Mick Jagger, dla mnie to jest największy idol, co prawda z gitarą basową on za wiele wspólnego nie ma, aczkolwiek jest całą osobowością. Jest dla mnie takim prawdziwym magnesem. To jest nie tylko muzyka, ale sposób bycia, sposób postrzegania świata, sposób wyrażania siebie jak występowanie na scenie. A z gitarą basową zaczęło się jak chyba u wielu muzyków. Kiedyś wpadło do odtwarzacza Iron Maiden i już z tego odtwarzacza nigdy więcej nie wyszło. A że brat już grał na gitarze, to nie chciałem w żaden tam sposób konkurować z nim, ale chciałem, żebyśmy mogli szybciej poskładać kapelę do kupy to stwierdziłem: "Ach, niech będzie gitara basowa". W tym samym momencie odkryłem jakoś Cliffa Burtona i myślę sobie: "Harris, Burton, to są ludzie, którzy mogą mnie zainspirować". Później było Mr.Big i Van Halen i Thin Lizzy i te wszystkie kapele, które wpływają na mnie po dziś dzień. Grzegorz Kupczyk: A jak zacząłeś grać w CETI? (śmiech). Tomasz Targosz: Jak zacząłem grać? Grzegorz Kupczyk: No przyznaj się, przyznaj (śmiech). Tomasz Targosz: No to pewnie przeogromny wpływ ma na to fakt, że jesteśmy rodziną. Od sześciu lat mieszkam w Poznaniu, a od pięciu jestem związany z córką Grzegorza. Grzegorz Kupczyk: A żeby tego było mało, to się wprowadzili i mieszkają podłogę pode mną (śmiech). I kiedy były te problemy z Bartkiem, a my się zastanawialiśmy, kto mógłby z nami grać, a że Tomek zagrał już wcześniej w zastępstwie dwa koncerty, miał przygodę jako techniczny, to zespół jednogłośnie stwierdził, że: "Stary, no nie będziemy szukać ludzi z Polski, skoro masz pod podłogą basistę". No i poprosiliśmy Tomka, żeby z nami zagrał, on później się przyznał, że tylko czekał na to, zawsze się śmieję ze swojej córy, że nam sprzedała swojego męża, ona też pilnowała tego. Zresztą podobna sytuacja przed laty była z Bartim. Żona Bartiego, sprzedała nam naszego gitarzystę. Ona pilnowała, żeby on wszedł i zagrał. No i teraz te babki mają za swoje (śmiech). Tomasz Targosz: Taka historia od pomagiera po samą gwiazdę. Podobnie było z Bonem Scottem, który na samym początku był kierowcą AC/DC. Jaką trasę planujecie na promocję albumu? Podczas "Ghost..." zagraliście chociażby w Szkocji, jak to będzie wyglądało podczas "Brutus Syndrome"? Grzegorz Kupczyk: Wiesz, jeśli chodzi o Wyspy i Anglię to mamy kilka propozycji, mówię to szczerze, ale czekamy na konkrety. Wiem, że mielibyśmy zagrać w Londynie, chcą żebyśmy wrócili do Szkocji. Ale to, że oni chcą to jedno. My musimy się dowiedzieć na jakich warunkach i tak dalej, to jest wszystko w trakcie załatwiania. Natomiast nie będzie takiej trasy jak ludzie kombinują, że jedziesz na dwa, trzy tygodnie. To nie ma sensu. Nie będzie też samych koncertów po kosztach dla faktów samego grania, raz dla 30, raz dla 100, a raz dla 20 osób, bo wiem, że tak jest. Przewidujemy parę koncertów, głównie weekendowo, na razie oczywiście, na razie będzie akustyczny koncert w Szczecinie 23 listopada, ale już z nowymi numerami, do tego w styczniu jest już pierwszy oficjalny koncert promujący "Brutus Syndrome", potem wyjeżdżamy do Niemiec i wracając z Niemiec zahaczymy o Malbork. I dalej nie pamiętam. Management informuje nas na bieżąco, jesteśmy informowani o koncertach już zabukowanych, czy wiadomo, że one będą, że spełniają warunki zespołu, co jemy, gdzie śpimy i tak dalej. Tak

to wygląda. Wiesz, może bym wyjechał na tydzień dwa tygodnie, ale to nie było by to samo, bylibyśmy zmęczeni, każdy kolejny koncert nie miałby tej klasy. W Anglii byliśmy na przykład dwa tygodnie i mieliśmy koncert - dzień przerwy, koncert - dwa dni przerwy. Nie dosyć, że żeśmy pozwiedzali mogliśmy sobie odpocząć, posiedzieć, pogadać i napić z naszymi gospodarzami bo mieszkaliśmy w przepięknym pensjonacie, posiedzieć, pograć sobie na gitarze, pomuzykować. Mieliśmy na wszystko czas, to było naprawdę fantastyczne. Ale jakbyśmy grali jak takie woły codziennie to co to za radocha? To była by robota, a my się chcemy cieszyć swoją pracą. Tomasz Targosz: Znaczy, no na pewno byśmy nie odmówili, gdyby nadarzyła się okazja wyjechania gdzieś na zachód, mieszkania w nightlinerze i zwiedzenia np.: dwudziestu największych europejskich miast, chociażby dzień po dniu albo z jednym małym okienkiem w środku, to było by cool, ale jeżeli bierzemy pod uwagę polskie realia i zaliczanie koncertu w Katowicach i jechanie kolejnego dnia do Krakowa, a później powrót do Rybnika, może być słabym pomysłem, dlatego biorąc pod uwagę nasz piękny polski kraj - i nie mówię tego z ironią - to stawiamy raczej na jakość, a nie na ilość, póki co prawda. Ale raczej będą to pojedyncze koncerty, czy udział w jakiś festach rockowych? Grzegorz Kupczyk: Te festy są też możliwe, dostaliśmy parę takich wstępnych ofert. Być może zagramy nawet na Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, bo taką ofertę dostaliśmy już, promując "Brutusa...", ale to wszystko jest jeszcze w powijakach, jest załatwiane, są oferty, są rozmowy. W zeszłym roku graliśmy parę takich większych imprez, z których taką najbardziej spektakularną był koncert na zamku w Malborku, no to było absolutne mistrzostwo świata. Było to wspaniale przygotowane, fenomenalnie nagłośnione. Zresztą mamy teraz swojego akustyka z którym jeździmy, i to był koncert, który pokazał, że zespół idzie na jakość, ponieważ koncert był tak dobrze nagłośniony, brzmiał tak doskonale, że ludzie przychodzili i sprawdzali, czy my z playbacku nie gramy. Autentycznie tak było. O to właśnie chodzi, żeby to było jakościowo, a nie ilościowo. Zobaczymy. Tomasz Targosz: Chcemy wziąć pod uwagę popularność albumu. To jest jakby wyznacznik. Łatwo wypuścić płytę i pojechać od razu w trasę, a ludzie jeszcze nie znają płyty, nie osłuchali jej, i granie takich koncertów może być graniem dla kilku osób. Grzegorz Kupczyk: Tym bardziej mamy teraz spore poparcie, jesteśmy w firmie, do której trafiliśmy, liczymy też na to, że Metal Mind będzie nas lokował w swoich koncertach, no bo to jakby było w ich interesie, w wspólnym interesie, więc na to czekamy. Teraz chciałem przejść do aspektu historycznego. Jak zaczęła się wasza przygodnie, nie tyle z samą muzyką, co z metalem. Jakie były wasze najważniejsze albumy w tym, bądź co bądź docelowym gatunku. Co was w nim najbardziej poruszyło? Grzegorz Kupczyk: Mój pierwszy album który sam kupiłem za niemałe pieniądze, jeśli mówimy o zachodnim wykonawcy, to na pewno była dwójka Zeppelinów. Na bank. Zapłaciłem za nią 800 złoty, to była masa pieniędzy, 1/3 wypłaty mojej mamy. Tak wtedy ludzie zarabiali. Z polskich, pierwszy zespół, który zrobił na mnie wrażenie, wręcz mnie zmiażdżył, to był poznański zespół Stres i potem zespół Test. No a potem to się rozwijało. Jak kupiłem Zeppelinów dwójkę, to później kupiłem trójkę, później czwórkę, później Black Sabbath i tak dalej i tak dalej. Człowiek się rozwijał. U Tomka myślę, że zaczęło się od trochę nowszych rzeczy. Tomasz Targosz: Nowszy? Nie, nie, nie! Pierwsza płyta, którą kupiliśmy z Bratem, zrzuciliśmy się z kieszonkowego, kupiliśmy na kasecie od kolegi, który zmienił swoje preferencje, jeśli chodzi o muzykę, sprzedał nam po okazyjnych cenach "Back in Black" i "Razor's Edge" AC/DC. Wszystko w cenie jednej kasety. I to były takie nasze pierwsze oryginalne pozycje. Później wiadomo różne rzeczy się kupowało, natomiast pierwszą płytę to pamiętam kupił mój brat, zbierał na nią cały miesiąc - bo palił papierosy mając 14 czy 15 lat - to było "Kill'Em All" Metalliki. Teraz już z poszarpaną okładką, ale pamiętam, że kupił oryginalną. Grzegorz Kupczyk: Nie kłam, przegrywaną kupił (śmiech). Tomasz Targosz: (Śmiech) To było już parę ładnych lat temu, więc swoje przeżyła. I chyba "Somewhere in Time", Maidenów. To był ten czas, kiedy zwróciłem

CETI

75


uwagę na bass i to, że chcemy być gwiazdami rocka (śmiech). Grzegorz Kupczyk: Mogę ci powiedzieć, bo to też wiem, Marysia zakochała się kiedyś bardzo w zespole Whitesnake, bardzo lubi Iron Maiden bo uważa, że jest tam wiele radości grania. Ona z kolei gustuje w takich nagraniach jak Masterplan, Stratovarius. Lubi takie klimaty. Mucek to jest maidenowiec. Tomasz Targosz: Tak, AC/DC i Maiden. Grzegorz Kupczyk: A Barti? Chyba też klasyka. Purple, Maiden bardzo. Tomasz Targosz: Ostatnio mu podrzuciłem nowy Kiss, Lynch Mob to kupił to. Grzegorz Kupczyk: Podoba mi się strasznie u Bartiego, że on w tych klasycznych rzeczach ciągle coś nowego wynajduje. Tomek mu podrzuca niejednokrotnie nowsze rzeczy, no czasami inne gatunkowo, a ja mu daje totalne tuzy hard rockowe. Jest totalnie otwarty na takie rzeczy i czasami potrafimy siedzieć, a on się cieszy z tego, co na mnie już wrażenia nie robi. Po czym jeszcze raz sobie tego przesłucham. Jest taki fajnie zakręcony. Bardzo pozytywny facet. Brałeś udział w bardzo wielu kapelach. Turbo, to wiadomo, ale też Last Warrior, Panzer X czy inne. Jak w takim ogromnym skrócie można porównać współpracę w tych wszystkich kapelach. Wiadomo CETI jest najlepsze, bo w CETI obecnie grasz. Jak było w poprzednich? Grzegorz Kupczyk: Tak jak powiedziałeś, zacznijmy od końca. W CETI było najlepiej. Fantastycznie pracowało mi się podczas nagrań Panzer X. Kapitalnymi ludźmi, niezwykle pozytywnie nastawionymi do życia byli panowie z Esqarial. To były po prostu wakacje. Non Iron fajnie ale mogło być lepiej, natomiast w Turbo nigdy nie było jakiejś specjalnej przyjaźni. No może nie nigdy. Był taki moment przełomowy w zespole, gdzie razem jedliśmy suchą kiełbasę, spaliśmy w tych samych hotelach, piliśmy te same jabole. Ale to było tylko i wyłącznie podczas nagrań do "Kawalerii Szatana". Przedtem było tak sobie, a potem było tylko z górki. Nawet Wojtek Hoffman często mówi, że w zespole Turbo nigdy nie było przyjaźni. Tak trzeba mieć dużo zdrowia, albo być tak samo zakręconym, żeby w tym zespole być. Ja już dłużej nie wytrzymałem. Też gwoli ścisłości, my mamy z tymi ludźmi cały czas kontakt, przyjaźnimy się, jest super, naprawdę, nie ma żadnych niestrawności, po prostu nasze drogi muzyczne się rozbiegły, te tryby nie współpracowały, nie byliśmy jak klocki hamulcowe i tarcza. Była sytuacja, że na koncercie Turbo krzyczeli "Nie ma Turbo bez Kupczyka"... Grzegorz Kupczyk: Tak to było na 30-leciu zespołu. Wielka afera z tego była. Ale to samo czasami się zdarza na naszych koncertach, podchodzą ludzie i pytają się cały czas o to. Wiesz, ani jedna ani druga strona nie ma parcia na to. Jakby było tak jak na Zachodzie, że proponowali by jakieś kolosalne honoraria za to, to może byśmy się zastanowili wszyscy, ale tak to nie ma sensu. Tomasz Targosz: Powiedzmy, że jeśli Hagar wróci do Van Halen, to Kupczyk wróci do Turbo (śmiech). Widzę, że nie jestem jedynym który woli Hagara w Van Halen. Teraz chciałem zapytać się o płytę "Epidemie" Turbo. Jest jedyną płytą, na której jesteś razem z Litzą. No Litza jest osobą, która pociągnęła Turbo w stronę tego technicznego, miejscami nawet death metalowego grania, jak wtedy wyglądała współpraca między wami? No bo przed, wiadomo "Kawaleria Szatana", która jest dla mnie ikoną pol skiego speed metalu, a przez zachodnich metalowców jest absolutnie kultywowana i traktowana jako świętość, natomiast po tym było "Dead End", gdzie ta muzyka poszła w tą stronę znacznie cięższą. Dlaczego tak się stało, że muzyka zmieniła tak swój kierunek? Grzegorz Kupczyk: Turbo to było zawsze gonienie za modą. I mówienie tak jak Wojtek, że on chciałby, żeby zespół się rozwijał, to jest mówienie o niczym. Absolutnie to nie jest złe, taką ma politykę Wojtek i to on ten zespół prowadził. Natomiast jeśli chodzi o płytę "Epidemie", to nie tak do końca Litza stał za tym. Owszem, on miał duży wpływ, ale to była tak naprawdę gonitwa za zespołem Anthrax i Flotsam and Jetsam. Wtedy one były na fali i Wojtek koniecznie chciał tak grać. Natomiast jak się pracowało z Litzą? Ja uważam do dzisiaj, że Litza był implantem w Turbo, to nie był ktoś dla nas. Fajnie, koleś w porządku i do szklanki i do panny ale to nie był koleś z tej samej bajki. Kiedy powstała płyta "Epidemie", to

76

CETI

pamiętam, że poszedłem do Marysi i powiedziałem, że ja nie wiem jak długo pociągnę, bo nie wiem co się dzieje w tym zespole. Nie rozumiem tej muzyki, nie kumam jej w ogóle. To nie była moja bajka kompletnie. Potem gdzieś się okazało, że coś się wydarzyło jak mnie nie było, że Wojtka Hoffmanna też wyrzucono, Turbo grało bez Hoffmana, no jakieś straszne rzeczy się wydarzyły. Mogę po latach słuchać tej płyty, ale nie mogę jej słuchać jako płytę Turbo. Wtedy jest to sytuacja dla mnie akceptowalna. Chciałem się teraz odnieść do książki "Jaskinia Hałasu". Jest to książka, w której wypowiadają się fani i muzycy wielu małych, undergroundowych kapel, które zagrały na jakiś S'Thrash'ydłach i innych Thrash Campach i w sumie poza to nie wyszły. Zawsze jak jest tam poruszany temat Turbo to "Turbo to inna bajka, bo byli jak chorągiewka na wietrze". Jak ty się odnosisz do tych słów? Grzegorz Kupczyk: No niestety zgadzam się z tym. Pamiętam jak materiały były tworzone, pamiętam, teraz to się mówi "inspiracje", ale to była taka moda. Ja zawsze to powtarzałem i nadal tak twierdzę. Płyta "Dorosłe Dzieci" to jest zrzynka z Iron Maiden, płyta "Kawaleria Szatana" - mimo, iż jest doskonała - to tam jest Iron Maiden z Metallicą, powiedzmy to szczerze, niestety tak było. To była chorągiewka. Nawet jak robiliśmy płytę "Awatar", to między nami dochodziło do ogromnych spięć, bo twierdziłem że nie należy grać takiego materiału, że należy wrócić do korzeni, czyli do "Dorosłych Dzieci", bo takiego materiału ludzie oczekują, połączenia "Dzieci..." z "Kawalerią...". Ale nie, my w zamian usłyszałem, że my musimy pokazać że jesteśmy twardzi, czyli znowu było gonienie za jakąś modą. Potem jak rozmawiałem z Darkiem Świtałą, to stwierdził, że płyta "Tożsamość" powinna powstać najpierw, później "Awatar". No coś w tym jest. Turbo zawsze było chorągiewką i nadal coś w tym jest. Nie ma w tym złośliwości, ale takie są fakty. Tomasz Dziubiński. Jest chyba najbardziej znienaw idzoną osobą w tej książce. Mimo, iż miał pod sobą masę niezłych kapel jak Turbo, Wilczy Pająk, Kat, Hammer, to był goniony przez wiele mniejszych bandów jak Exorcist i traktowany jako ktoś, kto niszczył polskie metalowe podziemie. Jak to wyglądało z twojej perspektywy i jak to naprawdę było? Grzegorz Kupczyk: Wiesz, nie było różowo, ale trzeba sobie odpowiedzieć, czego te zespoły oczekiwały i jaki był wkład tych zespołów w to co się działo. Bo to nie jest tak do końca, że Tomek wszystko rozpieprzał czy wszystkich kantował. Tylko młode zespoły wyobrażały sobie, że wydadzą demo czy płytkę i to już jest koniec. Nie pogadasz z nimi. Mają już wymagania, to są gwiazdy, mają lepszy sprzęt niż zespoły kiedyś. To tak nie jest. Moim zdaniem problem polegał na tym, że te zespoły po prostu za dużo sobie wyobrażały i zderzenie z rzeczywistością było dla nich bardzo bolesne. Tak jakby nie mogli przejść przez tę początkową drogę. Grzegorz Kupczyk: Dokładnie, tutaj płyta, koncert, Ameryka, autografy a tu jeb i nie ma. Tomasz Targosz: Tak jak było z kilkoma kapelami, nie wiem czy to Dragon czy Hammer. Bardzo krótkie epizody. Grzegorz Kupczyk: Za dużo sobie wyobrażali. To jest tak, jak młody człowiek wchodzi w dorosłe życie. I nagle wydaje mu się, że cały świat należy do niego. O będę miał pracę, zarabiam, kupię samochód, będę miał piękną żonę, pojadę na Hawaje i nagle jeb! Małżeństwo jeb! Dziecko, wszystko się rozpada, pieprzy, nie ma pracy, rozwody, Jezus Maria. Dokładnie to samo. To jest proza życia. Chciałem się teraz zapytać jak wygląda twój kontakt z członkami Turbo obecnymi i byłymi. Są jakieś niedokończone sprawy? Grzegorz Kupczyk: Raczej nie, z Wojtkiem mamy bardzo przyjemny kontakt, rozmawiamy z Tomkiem Struszczykiem, z perkusistą mamy bardzo bliski kontakt, jakoś tam się trzyma. Może nie jest to coś niesamowitego ale jest okej. Tomasz Targosz: My się jakoś nigdy nie wypowiadaliśmy na temat ostatniego krążka Turbo - "Piąty żywioł" - natomiast Wojtek sam powiedział nam i osobiście na "fejsie", że jest pod wielkim wrażeniem tego utworu, który wypuściliśmy jako singiel promujący "Brutusa...", więc było nam niezmiernie miło. A jaka jest wasza opinia o ostatniej płycie Turbo? Tomasz Targosz: Ja naprawdę lubię tę kapelę, bo dla

mnie jest to jedna z nielicznych polskich kapel, które są wartościowe. Lubię "Dorosłe Dzieci", "Smak ciszy" no i "Kawalerię..." która jest dla mnie takim magnum opus jeśli chodzi o metal. Zawsze wolałem bardziej Turbo niż Kata, bo był dla mnie trochę za bardzo przereklamowany jeśli chodzi o tego diabła. Lubię diabła, diabeł jest spoko, ale tam było go aż za dużo. To tak jak chcielibyśmy grać heavy metal ciągle w jednej tonacji. To stało by się niestrawne. Aczkolwiek szacun wielki, bo miałem czas gdy pierwsze płyty Kata czy "Bastard" słuchałem bardzo dużo, aczkolwiek Turbo zawsze było numerem jeden, no i pierwsze dokonania Acidów czyli "Are You A Rebel" i "Dirty Money Dirty Tricks". Późniejsze płyty Turbo natomiast to trochę za dużo thrashu. Wiesz ja kocham piękne melodie. A ostatnie płyty Turbo? "Strażnik Światła" mi się nie podoba ze względu na wokal. Wykonany jest naprawdę przyzwoicie, technicznie okej, no ale... A "Piąty żywioł"? Jest dla mnie strasznie płaski. Po przesłuchaniu pierwszego, drugiego, czwartego kawałka odniosłem wrażenie jakbym słuchał "Kawalerii Szatana". Kopiowanie samego siebie jest okej, ale patrząc na zachodnich artystów, AC/DC nie kopiuje siebie ale trzyma swój styl. Natomiast tutaj tak jakbym słyszał coś z "Kawalerii Szatana", nawet w tej samej tonacji. No i wiadomo, ze istotą każdej kapeli jest porządny frontman. Jeżeli wokal jest dobry to muzyka może napierdalać nawet obok, a wszystko będzie grało, a tam tego nie ma. Jak pojawiłby się dobry wokal to bym posłuchał, ale tak po kilku numerach musiałem wyłączyć. Próbowałem po czasie, spróbować podejść, ale jak pojawiał się wokal musiałem wyłączyć. No wybacz Tomek, ale to zupełnie nie moja bajka. Wiesz, Van Halen jest cudowny jak jest z Lee Rothem ale ten gość jest bardziej showmanem. Jak natomiast przychodzi Hagar i odpalam "5150" to absolutnie kocham. Czy "Balance" czy "F.U.C.K.". To frontman powoduje, że kochamy takie kapele. Grzegorz Kupczyk: Mnie natomiast trudno się wypowiadać na ten temat, mogę powiedzieć, że zgadzam się z Tomkiem, ale jako wokaliście trudno się wypowiadać. Cokolwiek powiem to wiesz jak to będzie odbierane. Musiałbym powiedzieć "zajebiście!" wtedy wszyscy by mnie kochali. Tomasz Targosz: Dobra i tak mnie już znienawidzą (śmiech). Grzegorz Kupczyk: (Śmiech). Ja zawsze byłem pod wrażeniem gry Wojtka Hoffmanna, jestem jego fanem, przyjaźnimy się, zawsze oceniałem go bardzo wysoko, zawsze uważałem, że jest jednym z najlepszych gitarzystów w Europie, bardzo niedoceniony i tutaj zawsze będę mu kibicował, słuchał jego płyt solowych itd. itd. Jak wygląda sprawa z Panzer X i Last Warrior. Istnieją jeszcze te zespoły? Grzegorz Kupczyk: Last Warrior istnieje, nie napinamy się, jak jest coś do zagrania to sobie zagramy, na luzie. Panzer też jest projektem, fajnie było by nagrać jakiś materiał, jakieś koncerty, ale Piotr jest bardzo zajęty, ja jestem bardzo zajęty. Jedyny koncert jaki odbył się to z okazji mojego trzydziestolecia, mamy z tego DVD i to niedługo zostanie wydane, jednak nie należy liczyć na jakieś super powroty tych bandów. Może nie będę teraz oryginalny w tym co powiem, ale moim ulubionym albumem Turbo są "Dorosłe Dzieci". Jest to pierwszy album Turbo, za który się zabrałem i no już od ponad 30 lat - owszem wiele zespołów nagrało równie dobre albumy -, ale żaden zespół nie nagrał równie szczerego w przekazie albumu jak "Dorosłe Dzieci". Tomasz Targosz: I nie było albumu z tak mocno brzmiącym basem (śmiech). To prawda, chociaż "Brutus Syndrome" konkuruje. (śmiech) Jak wtedy on powstawał, ja wyglądały wasze relacje, byliście jeszcze wściekli i co sprawiło, że powstał de facto najszczerszy album w historii polskiej muzyki. Grzegorz Kupczyk: (Śmiech). Wiesz dużo muzyki dawał Wojtek, bardzo dużo. To był wtedy taki okres, że zaczęliśmy się poznawać. Ja zafascynowany Coverdalem, Wojtek Purplami z Coverdalem, Piotr Przybylski miał fioła na punkcie Iron Maiden, w ogóle dzięki niemu poznaliśmy Iron Maiden, Andrzej był taki purplowiec trochę, Anioła to był taki Bonham troszkę. Nagrywanie było przezabawne bo my na tą płytę zrobiliśmy bardzo dużo utworów. Było wiele utworów, które nigdy nie zostały nagrane, a szkoda, bo były to kapitalne kawałki. Na przykład utwór "Kiepski finał", który znalazł się jako bonus na "Dorosłych


Dzieciach" z koncertu. To jest utwór który bardzo przypominał okres Purpli z "Come and Taste the Band". Ja ci powiem, gdzie jest szczerość tego wszystkiego. Nie było żadnej chemii w tych nagraniach. Wojtek włączał Gibsona SG, kabel, wzmacniasz 50 Marshalla. Nie było żadnych distortion, pierdół, kaczek, Wojtek nawet nie miał wajchy w gitarze, on to robił kluczem. Wszystko to była taka samoróba. Bębny, które tam są to są Ever Playe, Anioła grał na Ever Playach, bass to jest gitara, bas jest czeski, więc wyobraź sobie z jakich instrumentów mogliśmy wycisnąć takie rzeczy. Grupa młodych ludzi. Piotr Przybylski miał 16 lat! Ta energia poszła do przodu, na tym to polega. Masz nadal kontakt z Piotrkiem Przybylskim i Wojtkiem Anioła? Grzegorz Kupczyk: Z Wojtkiem Anioła tak, bo jest chrzestnym mojego syna, z Piotrkiem Przybylskim zupełnie nie, wiem tylko że waży 170 kg, jest obwieszony złotem i ma jakiś biznes obuwniczy. Tyle tylko wiem, ale kontaktu nie mam kompletnie. Ale chyba nikt z nim nie ma kontaktu, na 30-lecie miał być zapraszany ale nie można było do niego dotrzeć. Śledzicie nową scenę rockową i metalową? Jakie młode, świeże kapele was zainteresowały, czy to z Polski czy z Zachodu? Tomasz Targosz: Nie jestem aż takim fanem muzyki metalowej, lubie Maiden, Saxon czy pierwsze Running Wild, ale jest kilka kapel rockowych, które może nie są aż tak młode. Amerykański Rival Sons, mają w sobie wiele Zeppelinów i trochę psychodelii Doorsów. W tym roku wypuścili czwarty album i grają wybitnie dobrze, bardzo mi się podoba. Jest też świetna brytyjska kapela Heaven Basement, łupią takiego klasycznego hard rocka. Przejechali całą Europę z Bon Jovi. Świetna jest też irlandzki The Answer. Fajny jest jeszcze szkocki, ale bardziej bluesa grają The Temperence Movement, widziałem ich na koncercie w Poznaniu w małym klubie, ale niesamowita energia, nie było niewiadomo nie wiadomo jakiej promocji, ale przy 80 osobach w klubie zagrali niesamowicie, zero gwiazdorzenia. Telecastery, fender jazzbass i po prostu zagrali. Z taką miłością do rock'n'rolla, że gdyby to było AC/DC to bym płakał. Jest jeszcze brytyjska kapela The Treatment, ale to bardziej amerykańskie granie. Ale brakuje im tego brytyjskiego pazura. Amerykanie mają to do siebie, że czasami za bardzo chcieli kopiować to co wyszło z Wielkiej Brytanii. Kocham The Who, Stonesów, Zeppelinów, Free, Bad Company te wszystkie bandy one były jakieś. Ameryka natomiast serwowała mix tego wszystkiego w ładnym plastikowym opakowaniu. Brytyjczycy mieli heavy metal, amerykanie chcieli być lepsi i zrobili thrash. Ale to właśnie Wielka Brytania jest takim sercem jeśli chodzi o muzykę. Grzegorz Kupczyk: Ja natomiast mam do czynienia z Polską sceną muzyczną, dostaje bardzo wiele płyt, bardzo wiele produkcji, niektórych znakomitych. Często zasiadam w różnych jury, czy wysyłają mi materiały, żebym powiedział co sądzę. Problemem jednak wielu kapel jest to samo co przed laty. Ludzie myślą, że jak nagrają płytę to jest już koniec świata. Chwycili pana boga za nogi. A ja zawsze powtarzam, że to przedproże dalszego przedpokoju. Jeszcze przed nimi długa droga. Co z tego że się nagra płytę, demo, wyda ją bóg wie jak niesamowicie, będzie niesamowicie brzmieć. I co z tego? Byłem ostatnio na przeglądzie, w Wesołej, koło Warszawy. To samo było na przeglądzie JP w Warszawie. Odnieśliśmy wrażenie w jury, że część z tych zespołów wychodzi za karę. Nie ma: "ja pierdzielę, idziemy zagrać, tak!, wychodzimy, gramy, raz, dwa, trzy, cztery". Jakaś totalna jazda. Brakuje im pasji, nie ma przekazu energii. Jeśli chodzi o zagraniczną muzykę to tkwię szczelnie w swojej kochanej hard rockowej muzyce. Dostaję różne nowości, niektóre mi się podobają, niektóre nie, niektóre mam w swoim samochodzie, bo zrobiły na mnie wrażenie, a niektóre nie. Ale jestem twardy w swoim postanowieniach. Whitesnake, Zeppelini, Purple, Sabbaci itd. Ich nowe pozycje nabywam, słucham i dobrze się z tym czuję. Tomasz Targosz: Jeszcze nie mógłbym wspomnieć o nowych kapelach bez The Winery Dogs. Doskonałe trio. Sheehan, Kotzen i Portnoy. To jest moment od którego polubiłem Portnoya. Grzegorz Kupczyk: Świetne jest też jeśli chodzi o połączenie staroci z nowością California Breed. Tomasz Targosz: Tak dokładnie! Dużo bardziej mi się podoba, aniżeli Black Country Communion. Jest więcej funky, więcej swobody. Nie ma tej takiej chirurgii jaka jest u Bonamassy. Nie ma odegranego wszystkiego od a do z, tylko ten młodzik Andy gra właśnie

tak brudno, ciekawie, w stylu lat 70-tych. Jak z perspektywy muzyków ocenicie przemysł muzyczny na przestrzeni tych dwudziestu lat. Kiedy ludzie kupowali płyty, ale teraz jest Internet i łatwiej jest do ludzi dotrzeć. Dwa odmienne bieguny, gdzie są zarówno zwolennicy jednego jak i drugiego. Grzegorz Kupczyk: Rzeczywiście pod tym względem za komuny było lepiej. Ludzie łaknęli tej muzyki, kupowali płyty, z tym nie było żadnego problemu. Internet troszkę pomógł a troszkę zabił, to o to chodzi. Ale mi najbardziej brakuje tego co jest w Stanach, co jest w Anglii. Owszem ludzie ściągają muzykę z netu, ale kupują płyty, chodzą na koncerty. Dla mnie to jest niepojętne co się dzieje w Polsce. Albo się powinno zamknąć Polakom muzykę na rok, żeby zaczęli tęsknić, być głodni tej muzy, albo w jakiś inny sposób. Bo ja nie jestem w stanie pojąć tego, że jesteśmy w Szkocji, gramy w klubie jakimś tam, obok nas jest sześć innych klubów, gdzie w każdym jest koncert i każdy jest zapełniony. Przy czym u nas bilet był najdroższy, bo kosztował 8 funciaków. Ale wszędzie są ludzie, chodzą tu i tam. Aczkolwiek często muzycy strzelają sobie w kolano, bo tak jak mówiliśmy, grają za byle ile i na byle jakich warunkach. I to nawet klasycy polskiego rocka. Bo

Im prędzej to zrozumieją tym lepiej. Sam musiałem to zrozumieć - to normalne. Sam leżałem pod ścianą i wlewano mi wódkę z butelki do ust. To normalne. Ale w pewnym momencie musiałem wybrać. Nie byłem alkoholikiem, ale wiedziałem, że takim tempem mi ten głos prędzej czy później wysiądzie. U nas w zespole prawie nikt nie pali. Pijemy też tylko jak mamy czas. Nie to, że jesteśmy dziadkami, ale wiemy po co my wyjeżdżamy na koncerty. Jak mamy jeden to sobie pozwolimy. Ale jak są dwa czy trzy to nie ma takiej możliwości. Wiemy jaka jest sytuacja. I ja bym to radził młodym zespołom, żeby wzięły to pod uwagę. Więcej pokory, mniej samouwielbienia i będzie cool. Tomasz Targosz: Dokładnie, to są podstawowe wartości. Wystarczy spojrzeć na amerykańską scenę hair metalową. Które kapele przetrwały, które padły i jaki był tego wszystkiego koszt. Uważam, że bardzo ważne to być ambitnym i nie porzucać swoich marzeń. Bo faktycznie można dojść bardzo daleko, tylko trzeba konsekwentnie realizować swoje marzenia. Można kupić gitarę i stwierdzić, że będziemy gwiazdorami, ale jak gitara stoi w koncie, a my się spotykamy z kumplami na granie raz w miesiącu, to lepiej sprzedać gitarę, kupić zestaw kulturystyczny, bo prędzej wyrobimy sobie muskuły niż nauczymy się na tym grać (śmiech).

Foto: CETI

chcą zagrać koncerty za wszelką cenę. Nie ma sumy gwarantowanej a powinna być. Dzielenie się zyskami to jedno, ale opłacanie hotelu i transportu, żebyśmy mogli tam zagrać. Bo za chwilę znajdziemy się w sytuacji, że zespoły nie będą na przykład przyjeżdżać do Rudeboya, bo im się nie będzie opłacać i Rudeboy będzie stał pusty. Albo będą grać tylko lokalne zespoły. Bo kogo będzie stać, żeby jechać z Poznania czy Gdańska, wydać 2000 złoty, żeby zagrać za darmo. Tomasz Targosz: Nie ma właśnie tego managementu, który był w latach 70-tych i 80-tych, który by o to zadbał. Nie ma nikogo, kto przypilnowałby, żeby w tym miejscu było tyle i tyle plakatów. Tej podstawowej promocji, czy nawet już sam komfort grania koncertów. Czy kapele, które sprzedają prawa do swojej muzy pierwszej lepszej wytwórni, a później chcą grać na koncerty przychodzi 15, 20 osób. Teraz jest cała masa kapel, ale jest bardzo mało perełek, którym też nie ma kto pomagać. Muszą się same przebijać. To takie trochę szambo. Wiesz, też nikogo nie neguję, każdy może grać gdzie chce, ale nie możesz mieć 15 kawiarni na jednej ulicy. Tak jak w dużych miastach. Jednego dnia masz 15 różnych koncertów a i tak kończy się, że dzieciaki siedzą na domówce z kumplami i odpalają muzykę z YouTube.

No i bardzo ważna jest konsekwencja. Im bardziej człowiek jest zdeterminowany, tym ma większą szansę odnieść sukces. Grzegorz Kupczyk: Teraz apel do wokalistów. To, że ktoś dobrze śpiewa nie znaczy, że jest dobrym wokalistą. Bo jak ja go wypuszczę na trasę trzydziestu koncertów, a on nie jest przygotowany to po czterech koncertach nie będzie mógł mówić. I nie mówię o graniu co trzeci dzień, tylko ciągle, dzień po dniu. Niedawno miałem sytuację, że oglądałem telewizje i słyszę: "dziewczyna zachwyciła jury the Voice of Poland". I się zacząłem zastanawiać… o co chodzi? Wpieranie wokaliście, że jest świetny jest ogromną pomyłką. Mnie zamykano w piwnicy, żebym ćwiczył. Tomasz Targosz: Osoby, które grają na instrumentach muszą pamiętać, że najlepiej gra się z kimś lepszym od siebie, bo człowiek się wtedy rozwija. No i dobry frontman to podstawa. To ktoś kto elektryzuje sam zespół i publikę. Stonesi mają Jaggera i Richardsa, Queen miał Freddiego. Kapele muszą wiedzieć co chcą osiągnąć.

Może teraz na sam koncert rada od weteranów, od legend, ale przede wszystkim autorów nowej i świetnej płyty dla kapel. Co mają robić, żeby mieć szansę? Grzegorz Kupczyk: Przede wszystkim należy położyć nacisk na warsztat. Wiesz, zespoły naprawdę fajnie grają i naprawdę dobrze, ale przydało by im się trochę więcej pokory. Ale myślenie o sobie: "Nagrałem płytę jestem wielki, gram świetnie na gitarze i wypiję sobie butelkę wina przed koncertem" to jest potworny błąd.

Mateusz Borończyk

Dziękuję uprzejmie za wywiad. Grzegorz Kupczyk i Tomasz Targosz: My również dziękujemy.

CETI

77


na krążku a mianowicie "Satanic Panic" z kapitalnym refrenem… Dzięki! Tak, to zdecydowanie jeden z lepszych utworów na płycie. Będzie zabójczy, gdy zagramy go na żywo!

Szwedzki metal Załoga Bloodbound istnieje na metalowym rynku już dziesięć lat. Nie osiągnęła w naszym kraju jeszcze popularności na miarę przyjaciół z Sabaton, ale biorąc pod uwagę wspólne trasy i jakby nie patrzeć podobny gatunek muzyczny, tylko patrzeć jak zaczną zapełniać kluby i hale nad Wisłą. Nie mnie oceniać, czy to dobrze, czy źle? Każdy fan metalu, może wyrobić sobie własną opinię, chociażby słuchając najnowszego krążka Szwedów, który właśnie trafił na półki sklepowe. O "Stormborn"opowiada klawiszowiec Fredrik Bergh HMP: Witaj Fredrik, jak nastroje w zespole, świeżo po wydaniu najnowszej płyty zatytułowanej "Stormborn"? Fredrik Bergh: Witaj! To wspaniałe uczucie, gdy album wreszcie może się ukazać. Pracowaliśmy bardzo ciężko, by uczynić ten album czymś wyjątkowym w naszej dyskografii a reakcja ludzi na płytę, zdecydowanie jest pozytywna! Wygląda na to, że płyta sprzedaje się świetnie i wciąż otrzymujemy mnóstwo znakomitych recenzji z największych europejskich magazynów metalowych. Jesteśmy szczęśliwi! Z tego co wiem, graliście ostatnio na zimowej edycji czeskiego festiwalu Masters Of Rock. Opowiedz proszę o wrażeniach z tej imprezy… Było fantastycznie, jak zawsze. Gramy w Czechach

2013r. W roku 2007 wystąpiliście z pierwszym wokalistą Iron Maiden, Paulem Di Anno, na festiwalu Bollnas. Jak wspominasz tamten występ? Myślę, że to był całkiem udany show. Paul wykonał z nami cztery utwory, dodatkowo mieliśmy wsparcie całej orkiestry symfonicznej, podczas koncertu. Lubisz Iron Maiden? Jeśli tak, to który z ich albumów uważasz za najlepszy? Tak! Jestem wielkim fanem Iron Maiden. Myślę, że lata 1982-1988, to najlepszy okres w ich karierze. Gdybym musiał wybrać to pewnie "Piece Of Mind", ale wszystkie albumy z tych lat są fantastyczne. Jak pamiętasz wasze wizyty w Polsce?

Jestem ciekawy, czy to wasze dzieciaki śpiewają chórki w utworze "Nightmares From The Grave"? Nie, to nie nasze dzieciaki. To dzieci znajomych i rodziny. Na waszej płycie słyszymy mnóstwo elementów symfonicznych, chórów. Jak je nagrywacie? Wszystkie te elementy, jak chóry, smyczki są nagrywane przeze mnie. Wszystko zostało nagrane z sampli w moim domowym studiu. Nie dysponujemy takim budżetem, jak Nightwish, więc musiało obyć się bez wielkiego studia i chóru (śmiech). Część fanów metalu twierdzi, że power metal nie ma przyszłości i ciężko jest zrobić coś ciekawego w tym gatunku. Zgadzasz się z tą tezą? Zgadzam się, że jest sporo gównianego power metalu wszędzie dookoła. Jeśli jednak robisz to z klasą i masz dobre utwory, zdecydowanie nie musisz się martwić o przyszłość. Chciałbym jeszcze powrócić do przeszłości zespołu. W kapeli śpiewało już kilku wokalistów. Dlaczego? Tak, to prawda. Mieliśmy trochę problemów personalnych w przeszłości, ale od roku 2010 działamy w tym samym składzie personalnym i wszystko działa sprawnie. Pata (Patrik Johansson, wokalista zespołu przyp. red.) jest niesamowity i nigdzie się nie wybiera (śmiech). Jak wyglądała współpraca z Michaelem Bormannem, znanym z zespołu Jaded Heart? Było świetnie! Michael jest przyjacielem i zrobił kawał dobrej roboty na "Book Of The Dead". Trudno było jednak pracować z wokalistą mieszkającym w Niemczech. W kapeli grają bracia Tomas i Henrik Olsson. Jak się dogadują? Obaj są bardzo miłymi gośćmi i nie ma żadnych walk ani kłótni między nimi (śmiech). Wszystko działa świetnie! Mam wrażenie, że Szwecja jest idealnym miejscem do grania heavy metalu. Co o tym sądzisz? Tak, wygląda na to, że masz rację (śmiech). Ale, naprawdę nie wiem dlaczego…. Chciałbym zapytać cię jeszcze o najlepszy koncert, jaki widziałeś w życiu, jako fan? Ciężka sprawa, ale oglądanie koncertów Maiden, AC/DC, Dio w latach 80-tych, gdy byłem jeszcze dzieciakiem, było niesamowite. Te koncerty zrobiły na mnie potężne wrażenie i sprawiły, że zapragnąłem zostać muzykiem! Jakie plany macie na najbliższe miesiące? Koncerty? Zagramy trasę wiosną 2015, także kilka letnich festiwali. Sprawdzajcie nasz profil Facebook, by być na bieżąco. Gramy także z Sabaton na ich Heroes Tour w styczniu 2015. Na koniec, czy mógłbyś polecić wasz nowy album czytelnikom HMP? Jeśli lubicie metal, dajcie tej płycie szansę a rozłoży was na łopatki. Koniecznie słuchajcie jej głośno!!! Dziękuję za wywiad… Dziękuję i mamy nadzieję wkrótce zagrać w Polsce! Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Foto: Bloodbound

prawie co rok, od 2008 roku, więc mamy tam mnóstwo niezwykłych fanów. Jeśli dobrze liczę, Bloodbound powstał dziesięć lat temu? Tak, założyłem zespół z gitarzystą Tomasem Olssonem w 2004 roku. Nasza pierwsza płyta "Nosferatu" ukazała się w 2005 roku w Azji a w 2006 roku w Europie. Jak mógłbyś podsumować te dziesięć lat działalności zespołu? Cóż, było mnóstwo wzlotów i upadków, lecz teraz jesteśmy silnym zespołem z tym samym składem osobowym od pięciu lat. Którą trasę koncertową uważasz za najlepszą w historii zespołu? Przychodzą mi na myśl dwie trasy. Pierwsza to trasa z Hammerfall i Sabaton w roku 2009. Była niezwykła. Druga fantastyczna trasa to koncerty z U.D.O. w

78

BLOODBOUND

Mam bardzo dobre wspomnienia z koncertowania w Polsce. Graliśmy w Poznaniu, Wrocławiu i Gdyni wraz z Sabaton, jeśli się nie mylę. Publiczność była fantastyczna i czuliśmy duże wsparcie z jej strony. Bardzo chcieliśmy zagrać znów w Polsce, ale z różnych przyczyn, nie udało się to, oprócz wspomnianych koncertów z Sabaton. Mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni! Przyjaźnicie się z kilkoma szwedzkimi zespołami, jak Sabaton, czy Hammerfall. Opowiedz nieco o tych znajomościach… Tak, Sabaton i Hammerfall, to przyjaciele od czasu naszej wspólnej trasy w 2009 roku. Z Sabaton graliśmy także później. To fantastyczni goście! Przechodząc do "Stormborn". Jak powstawał album? Poświęciliśmy mnóstwo czasu nad aranżacjami i produkcją płyty. To była ciężka praca. Płyta rozpoczyna się jednym z najlepszych utworów


z nami nad aranżacjami.

...Być przede wszystkim szczerym wobec siebie samego... "Theatre Of Redemption" to kawał wyśmienitej muzy, ciekawe pomysły, bogate aranżacje i bardzo wiele łatwo wpadających w ucho melodii. Zwolennicy melodyjnego power metalu nie będą mieli z tym problemu, choć współczesne produkcje tego stylu, też starają się zabrzmieć mocniej niż zazwyczaj. Moim zdaniem tym zespołem powinni zainteresować się wszyscy zwolennicy dobrej muzyki, lecz w cuda nie wierzę. O Harmony, o ich nowym albumie i paru innych sprawach, rozmawiam z jednym liderów grupy, Markus'em Sigfridsson'em HMP: Gratuluję bardzo udanego albumu "Theatre Of Redemption". Bardzo mi się on podoba, choć mam parę uwag do szczegółów. No właśnie jak oceniany jest wasz ostatni album. Więcej go chwalą czy raczej go ganią? Markus Sigfridsson: Dzięki, cieszymy się, że ci się podobało. Myślę, że odbiór naszego nowego albumu był naprawdę niezły. Niektórym fanom brakowało Henrika (Henrik Bath poprzedni wokalista Harmony - przyp. red.), ale jakby nie patrzeć rozwinęliśmy się i zrobiliśmy najlepszy album w naszej dotychczasowej karierze. Cechą Harmony są melodie, bardzo łatwo wpadają one w ucho ale trudno opisać je jako błahe czy banalne. Jak wam udaje się nie popadać w plastikową este tykę popu? W pełni się z tym zgodzę, nie jestem fanem rozlazłych melodii. Nawet nie próbuje wysmażyć przebojowych refrenów, byle tylko zadowolić ludzi, którzy je lubią. My piszemy muzykę, która podoba się nam i być może spodoba się także słuchaczom. Może chodzi oto, żeby tworząc muzykę być przede wszystkim szczerym wobec siebie samego. Na waszym nowym albumie są dwie kompozycje, "Theatre Of Redemption" i "You Are", przy których zastawiałem się, czy jednak nie potknęliście się jeśli chodzi melodie ale w sukurs przyszły wam aranżacje, które w waszym wypadku są bardzo bogate i ciekawe oraz powodują wrażenie obcowania z czymś ambitnym. Tak w ogóle aranżacje to kolejna ważna cecha Harmony... Tak, na tym albumie większą uwagę poświęciliśmy szczegółom, sądzę też, że zaaranżowaliśmy utwory bardziej dokładniej. Niektóre z nich, jak zauważyłeś, zyskały bardziej ambitny symfoniczny charakter. Stylistyczne zespół operuje w rejonie melodyjnego power metalu. To jest główna domena Harmony. Jednak i tu znów bierze górę wasza ambicja i co rusz przemycacie patenty z progresywnego metalu, neoklasycznego rocka, hard rocka, AORu, muzyki klasy cznej itd. Nie lubicie robić rzeczy z byt prostych? Ponownie, naszym celem nie jest pisanie metalu złożonego z skopiowanych elementów. Piszemy to, co nam się podoba, aczkolwiek słuchamy różnych typów muzyki i różnych zespołów i wydaje mi się, że odbija się to w naszych kawałkach. Numery Tobiasa mają większy potencjał na bycie przebojowymi, podczas gdy moje są bardziej symfoniczne i przepełnione atmosferą. To dobra sprawa, bo dzięki temu nasza muzyka jest bardziej zróżnicowana. Właśnie. Cechuje was pewnego rodzaju dualizm. Z jednej strony staracie się w interesujący sposób zain trygować słuchaczy - budowa utworu, aranżacje - z drugiej strony pięknymi melodiami chcecie do tego słuchacza trafić w sposób prosty i bezpośredni. Heavy metal nie lubi rzeczy przesłodzonych. Czy trafiają się wam przypadki, że ktoś wam zarzuca, że jesteście zbyt melodyjni, zbyt pop'owi i nie metalowi? Niezupełnie, oczywiście są ludzie, którzy gadają rzeczy pokroju: "ten wokal nie pasuje do heavy metalowej muzyki" albo "muzyka jest zbyt lekka", ale to wyjątki; większość ludzi lubi to i w pełni szanują naszą wizję. Nie ważne jest jak mocna jest muzyka, ciężka czy jak lekka wydaje mi się, że to melodyjność jest najważniejsza, to ona jest kluczem do każdego kawałka. W dzisiejszych czasach takie zespoły jak Harmony starają się podrasować brzmienie gitar niższym strojem, ewentualnie podkręcić gałkę wzmacniacza. W waszych kompozycjach są ostre i dynamiczne momenty i moim zdaniem podrasowanie gitar dałoby waszej muzyce jeszcze lepsze efekty. Zastanawiam się dlaczego w tym wypadku nie staracie się podążyć za innymi, boicie się że zespół zatraci swoje cechy?

My stroimy się do C (najniższa struna, a reszta jest obniżona o pełen próg). To daje nam możliwość, by pewne rzeczy były niskie i ciężkie, ale jednocześnie zachowywały ostrość wyższych strun. To dobra kombinacja ponieważ nie lubię muzyki nastrojonej zbyt nisko, jest to zbyt jednowymiarowe. Bardzo lubię słuchać "Theatre Of Redemption" w całości. Owszem jedne utwory podobają mi się bardziej od drugich ale wszystkie kompozycje stanowią dla mnie zamkniętą całość. Lubię tak skonstruowane albumy. Nie lubię zaś takich gdzie są fajne dwa - trzy kawałki a reszta to wypełniacze. Czy w waszym wypadku to przypadek czy raczej zawsze staracie się tak zbudować album aby fan miał co słuchać od pier wszego do ostatniej nuty? Wybieraliśmy spośród dwudziestu kawałków więc mam nadzieję, że nie znalazły się na nim żadne wypełniacze. Wszystkie numery na płycie Harmony powinny bronić się samodzielnie, to takie nasze motto. Między "Theatre Of Redemption" a poprzedni waszym albumem "Chapter II: Aftermath" jest przerwa sześciu lat. Czym to było spowodowane, zmi anami personalnymi czy tym że jesteście zaangażowani w różne projekty. To długi czas, ale byliśmy zajęci innymi sprawami. Głównym powodem było nasze zaangażowanie w Darkwater, której Henrik i Magnus postanowili poświęcić się zupełnie. Zrealizowaliśmy z Darkwater dwa albumy w ciągu dwunastu lat, a ja wydałem też dwa albumy pod nazwą 7Days. Mamy też normalną pracę, niektórzy z nas mają rodziny i mnóstwo innych spraw, które się zdarzają i nie pozwalają się skupić na czymś innym. Tak więc nie jest łatwo po prostu wydać album, ale tym razem, na kolejny nie trzeba będzie czekać pięciu lat.

Czy to prawda, że za chórki odpowiada tylko Ulrik Arturén? Co to za człowiek? Tak, świetny gość i wspaniały wokalista. Wykonał niesamowitą robotę i dodał do naszej muzyki dodatkowego wymiaru. Jest w naszym mieście taką lokalną gwiazdą i został mi polecony przez mojego przyjaciela. Gdzie nagrywaliście materiał "Theatre Of Redemption" to było jakieś konkretne studio, czy nagrywaliście w studiach domowych? Wszystko, oprócz perkusji, nagrywaliśmy sami. Ją zrealizowaliśmy już w prawdziwym studio. Reszta była nagrywana w naszych domowych studiach, myślę, że dobrze zrobiliśmy, bo mogliśmy skupić się na grze i pozostać zrelaksowanymi, nie musieliśmy myśleć o upływie czasu. Jak swoją pracą wplyneli na "Theatre Of Redemption", Henrik Udd, Fredrik Nordström i Thomas "Plec" Johansson? Nadali jej barw. Produkcja jest bardzo dobra, sądzę, że to najwyższa klasa i najlepsza z naszych dotychczasowych. Czy macie zamiar koncertować z Harmony czy to będzie projekt tylko studyjny? Musimy poczekać i zobaczyć, sprawdzić jeszcze odbiór płyty. Mamy nadzieję, że zagramy na żywo, ale nie chcę niczego obiecywać. Będziemy zaczynać pracę nad nowym albumem, ale nie zabierze nam to kolejnych sześciu lat! To ile - pięć lat? No. Nie. (śmiech) A co dzieje się w Darkwater? Kiedy macie zamiar wydać następny album pod tym szyldem? Zaczynamy nagrywanie w 2015 roku, wszystkie numery są gotowe i Tobias przygotowuje się do nagrywania. Ta więc wyjdzie w przyszłym roku, żadnych dat jeszcze nie znamy. Życzę wam samych sukcesów z Harmony jak i z Darkwater, a teraz powiedzcie coś miłego swoim fanom w Polsce (śmiech). Dzięki wielkie, miło się gadało, miałeś kilka niezłych pytań (śmiech). Odwiedźcie nas na naszym facebooku, polubcie i śledźcie newsy, przygotowaliśmy kilka specjalnych wydań CD dla fanów, więc tym bardziej warto zajrzeć. Michał Mazur Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

Czy to prawda, że uzgodniliście z Henrik'iem Bath' hem i Magnusem Holmberg'iem, że lepiej będzie aby zaangażował się tylko w wasz drugi projekt Darkwater, który dla was jest priorytetem? Dokładnie tak. Ja osobiście nie mogę się zdecydować, lubię obie grupy i muzykę obu z nich. Powiedzcie coś o waszych nowych muzykach, dlaczego wasz wybór padł właśnie na nich? Raphael Dafras to przyjaciel Tobiasa Enberta, oni się chyba poznali jeszcze gdy zaczynali w Empire 21, Raphael wtedy mieszkał w Szwecji. John Svensson nadal jest w Empire 21 i jest starym przyjacielem Tobiasa Enberta. Obaj to znakomici muzycy. Daniel Heiman to z kolei bardzo bliski przyjaciel przyjaciela tamtego zespołu, więc to jedyny powód dla którego z nim pracowaliśmy. Obserwując karierę Daniel'a Heiman'a wydaje mi się, że jest osobą trudną do współpracy, nie obawia cie się, że na kolejny album będziecie znowu szukać nowego wokalisty? Nie wydaje mi się, że z nim się ciężko pracuje, każdy kij ma przecież dwa końce. My nie do końca o tym wiemy, ponieważ jest wokalistą gościnnym, jeśli będzie na kolejnym albumie, to się tak naprawdę dopiero okaże. Na "Theatre Of Redemption" Daniel Heiman zaprezentował się wyśmienicie. Czy Daniel miał wolną rękę przy układaniu linii swojego wokalu? Tak, jego wykonania są niesamowite. Ale my jako twórcy piszemy od razu z linią melodyczną, więc on nie musiał tworzyć własnych linii, ponieważ były one już wpisane w kawałek zanim do nas dołączył. Czy pozostali nowi muzycy mieli wpływ na muzykę czy to jest działka zarezerwowana tylko dla ciebie i Tobiasa? Ja i Tobias piszemy całą muzykę, to nasze dzieci i póki co będziemy się tego trzymać. Jednakże każdy pracuje

Foto: Harmony

HARMONY

79


ostatnie albumy są zupełnie inne niż to co robimy obecnie. Chcemy trzymać się grania melodyjnego power metalu z wpływami pop rocka i thrash metalu. Gwoli ścisłości: Soulspell jest mniej więcej jak połączenie Blind Guardian, Tears For Fars i Slayera, czyli zespołów, które kocham najbardziej.

Soulspell opiera się na niezwykłej idei Avantasii Soulspell miałem zamiar przedstawić już jakiś czas temu. Niestety próba prezentacji wypadła na moment gdy magazyn miał przymusową przerwę. Wówczas rozmowa z Heleno Vale przepadła. Szkoda bo to był szczęśliwszy czas na takie projekty jak Soulspell. Teraz zainteresowanie operami powermetalowymi a'la Avantasia jest raczej niewielkie (choć rozmówca ma zupełnie inne zdanie). Jednak żal aby wiedza o tym brazylijskim zespole przepadła, tym bardziej, że muzycy - choć mało znani - reprezentują umiejętności i talenty naprawdę na wysokim poziomie. Fani melodyjnego power metalu i power metalowych oper powinni koniecznie zwrócić uwagę na ten band. HMP: Od jakiegoś czasu fani mniej interesują się melodyjnym power metalem. Jak myślisz czy to oznacza kryzys w tym podgatunku heavy metalu? Jak oceniasz kondycje tego podgatunku w obecnych cza sach? Heleno Vale: Na początku chcę ci podziękować za możliwość tej rozmowy. Tak, moim zdaniem masz absolutną rację. Obecnie podgatunki heavy metalu wyraźnie walczą o przetrwanie. Ale widzę, że to jest naturalne w równym stopniu co naturalna selekcja. Jestem inżynierem, więc patrzę na różne rzeczy z matematycznego punktu widzenia. Ilość podgatunków heavy metalu, która powstaje w ciągu dekady, osiąga pewien pułap, który powoli opada (co jest naturalne w fizyce czy w matematyce). Jestem pewien, że w pewnym momencie - w którym Matka Natura uzna za właściwe - dojdzie do stabilizacji. Wiele dobrych zespołów upad-

dziewięć albumów, coś jakby trzy trylogie oparte na tej samej historii. Myślę, że to może być bardziej przyciągające dla fanów. Poza tym Soulspell próbuje wykreować koncert teatralny, który mógłby być bardziej atrakcyjny dla publiczności. Pracujemy nad wieloma różnymi pomysłami, o których nie mogę teraz powiedzieć, ale niedługo będzie można je usłyszeć. Mogę cię zapewnić, że Soulspell to nie tylko dobra muzyka. Czy pierwsze albumy Avantasii miały bezpośredni wpływ na twoją decyzję aby poprowadzić Soulspell? Oczywiście Avantasia miała wpływ na początki Soulspell. Avantasia wspaniale zdefiniowała pojęcie "metalowej opery", więc byłbym hipokrytą gdybym powiedział ci, że nie znałem Avantasii gdy tworzyłem Soulspell. Właściwie, to przywykłem to robić bez jakiegokolwiek pytania Tobiasa, jeśli mogę to z góry To-

Czemu wybrałeś metal operę? Czym uwiodła cię ta forma artystyczna? Szczerze mówiąc to kocham heavy metal bardziej niż cokolwiek innego w moim życiu i wiele lat temu pragnąłem mieć zespół heavymetalowy bardziej niż ktokolwiek inny. Wiedziałem, że mogę pisać dobre piosenki, ale wiedziałem również, że nie jest łatwo z tego wyżyć w Brazylii. Wiele młodych zespołów przez to się wykruszyło, ale ja nie chciałem żeby coś podobnego przytrafiło się mojemu zespołowi. Zamiast tworzyć typowy zespół, stworzyłem metalową operę, której poświęciliśmy dużo naszej uwagi. Chciałem powołać projekt, który grał by koncerty na żywo podobne do musicali na Broadwayu. To sprawdza się dobrze. Już nasza pierwsza płyta była bardzo dobrze oceniana w Brazylii. Wyraziłeś opinie, że błędem było użycie przez ciebie określenia metal opera. Możesz wyjaśnić na czym polega ta pomyłka? Tak, właściwie to kocham tę nazwę, ale ponieważ nie ja ją wymyśliłem ludzie używają go do atakowania Soulspell bez powodu. Chciałbym to zmienić na coś bardziej oryginalnego gdybym mógł, ale będę go używał aż do ostatniej płyty, bo chcę by album, nazwa oraz historia były mocne. W najbliższej przyszłości chcę by ludzie znali Soulspell jako wielki muzyczny projekt, mający dwadzieścia lub trzydzieści lat. Chcę pracować zespołowo nad albumami i nie mogę teraz inaczej tego definiować. Muzycznie Soulspell to głównie melodyjny power metal z pewnymi różnymi wpływami. np. symfoniczny metal czy progresywny metal. Wiem, że nie chciałbyś aby do Soulspell przylgnęła etykietka kapeli power metalowej. Nie rozważałeś aby wyko rzystać więcej opracowań symfonicznych lub ewolu ować do muzyki progresywnej albo zacząć wyko rzystywać elementy z ekstremalnych odmian metalu? Nie jestem wielkim fanem progresywnego metalu. Bardzo lubię rocka progresywnego (np. Yes, Rush), ale nie lubię nowych wirtuozów. Właściwie to inspiracje Soulspell są dobrze określone, to m.in.: Iron Maiden, Metallica, Blind Guardian, Sonata Arctica, Helloween, Tears For Fars, Player czy Ayreon. To bardzo dziwne połączenie, ale to brzmi wspaniale - ja i mój producent, Tito Falaschi, mamy podobny gust muzyczny, dzięki czemu mamy dobrą współpracę. Angra w swojej muzyce nie raz wykorzystywała elementy brazylijskiego folkloru. Dla was, sięgnięcie po brazylijską etniczną muzykę też byłoby rzeczą natu ralną. Można liczyć, że któraś z części opery będzie oparta na brazylijskich muzycznych korzeniach? Może w przyszłości, gdy historia będzie usytuowana w Brazylii... Nie widzę takiej potrzeby, by Soulspell korzystał z pomysłów Angry, choć nasze zespoły dobrze ze sobą współpracowały. Kiko Loureiro studiował brazylijską muzykę i jest w stanie zrobić wspaniałe rzeczy na tym polu. Kocham poznawać muzykę, jednak nie jestem znawcą muzyki brazylijskiej. Oczywiście mamy niesamowitych artystów i to byłby zaszczyt móc z nimi pracować lub współpracować z brazylijskimi wykonawcami pop, ale to powinno być naturalne. Nie będę specjalnie naginał utworów Soulspell do tego pomysłu.

Foto: Soulspell

nie w tym procesie, jednak heavy metal i jego odnogi nie zginą. Pytam: jak te wszystkie zespoły będą musiały pracować w tych ciężkich czasach do owej stabilizacji? Możesz być pewien, że Soulspell jest jednym z nich. Mamy swoje określone koncepcje oraz potrzebną cierpliwość. Czy odejście fanów od melodyjnego grania ma też swoje odbicie w ich zainteresowaniu metalowymi operami. Czy z tego powodu widzisz jakieś zagrożenia w działalności Soulspell? Nie wiem czy dobrze zrozumiałem pytanie, ale nie widzę ryzyka dla Soulspell. Obecnie większość fanów heavy metalu bardzo lubi metalowe opery. Ponadto Soulspell nie jest powszechną metalową operą. Nie jesteśmy trylogią. Chcemy by każdy nasz album bazował na tej samej sadze. Chcielibyśmy wydać siedem-

80

SOULSPELL

biemu dziękuję! (śmiech) Jednak ludzie nadinterpretują ten fakt. Soulspell opiera się na niezwykłej idei Avantasii, ale nie na jej piosenkach. Mam dużo innych muzycznych inspiracji, które wykorzystuję obecnie w utworach Soulspell. Właściciwe, gdy stworzyłem Soulspell miałem jeden cel: pragnąłem stworzyć narodową operę metalową i zaprowadzić ją na takie sceny jak Broadway lub podobne. Tak więc różni się to trochę od ich wizji. Kocham Avantasię, ale nie mógłbym robić takiej muzyki jak oni. To naprawdę dobrzy kompozytorzy i znakomici muzycy, ale ja pisszę muzykę tylko z serca, próbując przekazać moje myśli i emocje w naszej opowieści. Nie jestem wirtuozem jeżeli chodzi o granie czy komponowanie, więc nawet gdybym miał zły zamiar "kopiowania" ich stylu to mógłbym nie dać rady. Lubię pisać różne rodzaje muzyki. Muszę jednak przyznać, że dwie pierwsze płyty Avantasii miały spory wpływ na nasz styl, jednak

Jesteś głównym kompozytorem, to ty przynosisz muzyczne pomysły, ciekaw jestem jakie są twoje inspiracje? Ponoć jesteś maniakiem heavy metalu? Nie, nie mam świra na punkcie heavy metalu. Cenię muzykę ponad wszystko, nawet ponad sam heavy metal. Mam różnorakie muzyczne inspiracje, których większość mogłaby być znienawidzona przez naszych fanów. Moje ulubione zespoły, mające prawdziwy wpływ na Soulspell już parę razy wymieniałem, są to Iron Maiden, Blind Guardian, Savatage, Sonata Arctica, Tears For Fars, John Denver, Player, Ayreon, soundtracki filmowe oraz muzyka klasyczna. Jaką muzykę oraz jakich artystów cenisz, oprócz tych z heavy metalu? Jak już wspomniałem to przede wszystkim Tears For Fears i John Denver, ale bardzo lubię również: Radiohead, Maná, Bon Jovi, Gotthard, Michaela Jacksona, Queen, Celine Dion, Pink, Beatles, Adele, Kate Perry, Maroon 5, Eltona Johna, ABBĘ czy też


Coldplay. Mimo, że to ty jesteś autorem muzyki, to inni muzy cy mogą wnosić swoje pomysły. Myślę, że jest to bardzo ważne, bowiem współpracujesz z bardzo zdol nymi muzykami... Dokładnie. Przynoszę pomysły i liczę, że każdy z muzyków jakoś go poprawi. Jedyne co jest dla mnie ważne to efekt końcowy, taki by fani mogli dostać dobry materiał, a Soulspell stawał się coraz silniejszy. Oczywiście, uczę się dużo z każdym by poprawiać nasze pomysły coraz lepiej. Lubię pracować w taki sposób i mam zamiar utrzymać taką formę pracy do ostatniej płyty. Wiem, że uczyłeś się gry na fortepianie i flecie. Czy to były prywatne lekcje czy uczęszczałeś do szkoły. Na jakim etapie skończyła się twoja muzyczna edukacja oraz czy na lekcjach uczyłeś się jak komponować muzykę? Cóż, nie potrafię dobrze grać ani na pianinie ani na flecie. Nawet na bębnach nie umiem za dobrze grać. Miałem lekcje gry na flecie w szkole oraz prywatne lekcje pianina przez dwa lata. To pomogło mi zrozumieć i polubić muzykę. Miałem potem trochę zajęć na temat teorii muzyki i zacząłem komponować pierwsze piosenki. Mam trochę wiedzy, jednak oczywiście komponując bazuję przede wszystkim na emocjach i uczuciach. Soulspell jest właśnie o tym: o ludzkich uczuciach i emocjach. Nie próbuję napisać matematycznie długich, wirtuozerskich utworów. Nienawidzę tego! Jeden gitarzysta, będący moim wielkim przyjacielem, który jest znakomitym kompozytorem i wirtuozem gry, powiedział mi, że powinienem trzymać się własnej drogi tworzenia utworów. Powiedział mi, że im więcej wiem o teorii tym bardziej rujnuję swoje piosenki. Ufam mu i sądzę, że powinienem utrzymać prostotę w utworach Soulspell, tworząc je z poruszających elementów, które niektórym ludziom mogą przypominać pewne chwile z ich życia. Soulspell to nie tylko spełnienie twoich muzycznych marzeń, ale potężna maszyna, która promuje brazyli jskich muzyków i śpiewaków... To miłe, że tak myślisz. Nie staram się promować siebie samego, tylko wyszukiwać i wspierać brazylijskich artystów heavymetalowych. Póki co działa to dobrze. Zorganizowaliśmy dwa konkursy wokalne, w które przykuły trochę uwagi i uczestniczyło w nich ponad dwustu wokalistów. To bardzo duża liczba jak na jeden kraj i czuję się bardzo zaszczycony i szczęśliwy mogąc to organizować. W najbliższej przyszłości chciałbym zorganizować następny konkurs wokalny. Wiem, że ludzie widzą w tym - dla wielu w Brazylii być może jedyną - szansę. Po czwartym albumie, który będzie najlepszym wydawnictwem Soulspell, z pewnością zorganizujemy kolejny konkurs, który - mam nadzieję - ponownie zgromadzi ponad dwieście osób. Twoja działalność została zauważona przez rodzimą scenę muzyczną, doceniają to, że promujesz brazyli jskich muzyków, masz chyba dość mocne wsparcie z ich strony? Tak i nie. Nie ma tego wiele. Sporo muzyków wspierało mnie jak np. Daisa Munhoz czy Jefferson Albert, ale większość z nich jest bardzo zapracowana i nie mogą nam pomagać po nagraniu płyty. Próbuję dać trochę więcej korzyści ludziom, którzy kochają Soulspell tak samo jak ja. Staram się stworzyć rodzinę, która razem może pokonywać przeszkody. Tak jest łatwiej. Jestem bardzo wdzięczny Jeffersonowi Albertowi, Daisie Munhoz, Pedro Camposowi, Victorowi Emece, Danielowi Guirado, Wannerowi Mauricio, Marcowi Lambertowi i Rodolfo Paggoto. Jestem również bardzo wdzięczny Caio Ablasowi i mojej dziewczynie Raqueli, która pomaga mi w kierowaniu zespołem i utrzymaniu Soulspell przy życiu. W jaki sposób dokonujesz wyboru muzyków i śpiewaków, którzy mają wziąć udział w twoim projekcie? Staram się iść za głosem serca wybierając zagranicznych oraz dobrze znanych w Brazylii muzyków, a także organizuję konkursy wokalne, które mają na celu odkrywać nowe brazylijskie talenty, o czym już wcześniej wspomniałem. Ponadto dostaję sporo nagrań od ludzi prezentujących swoje zespoły, a także filmy nagrywane w domu. Lubię je dostawać, oglądam wszystkie bez wyjątku. Wybrałem już w ten sposób wokalistę. Sukces debiutanckiego albumu "A Legacy of Honor" dodał ci śmiałości oraz pozwolił na sięgnięcie po uznanych muzyków jako gości. Wydaje się, że Inter-

net to błogosławieństwo w takich wypadkach, dużo łatwiej nawiązać kontakt i dużo łatwiej namówić znanych muzyków do współpracy... Internet ma pozytywne i negatywne strony. Udało mi się dotrzeć do wielu wspaniałych artystów, oczywiście możesz być pewien, że oznacza to wiele osobistych i szczerych rozmów, a także prawdziwe przyjaźnie. Niedługo wszystko będzie zbyt banalne i zbyt szybkie. Zespół wydaje album, w który wkłada trzy lata ciężkiej pracy, ale ludzie mogą go pobrać jeszcze przed wydaniem w trzy sekundy, nie wydając ani centa, po czym zaczyna go słuchać i po dwóch minutach słuchania mówi, że płyta jest do bani. Nienawidzę tego! Jestem inżynierem komputerowym, ale nienawidzę złego użytkowania komputerów, ponieważ ludzie zmieniają swoje prawdziwe życie w egzystowanie w wirtualnej przestrzeni, gdzie mogą napisać każdą bzdurę, bez ponoszenia za to ceny. Wolę średniowiecze, w którym ktoś straciłby głowę, zanim nie przemyślałby dwa razy treści swojego posta (śmiech). Poza tym Internet trywializuje artystów, zespoły i idoli, co mi się nie podoba. Kochałem czekanie na album miesiącami. Uwielbiałem po prostu wyobrazić sobie jak żyją nie oglądając na Youtube ich życia prywatnego. Soulspell to nie tylko muzyka, ale także opowieść utrzymana w stylu fantasy. Do tej pory powstało trzy części i są na tyle zawiłe i intensywne, że pow stał specjalny rozdział na twojej oficjalnej stronie internetowej, żeby dość jasno przekazać twoją histo rie twoim fanom. Możesz w skrócie powiedzieć o czym są twoje trzy dotychczasowe albumy? Historia Soulspell opowiada o ludzkich uczuciach i emocjach. Wszystko jest o tym. Życie postaci wskazuje nam co jest właściwe w życiu a co nie. Jednak każdy krok w opowieści ma podwójne znaczenie i ludzie muszą poczuć je w swoich sercach. Soulspell łączy w swojej historii rzeczywistość z fantastyką w nigdy dotąd niewidziany sposób. Każda ludzka fantazja uczestniczy w tej historii. Na trzech pierwszych albumach, Tobit, człowiek będący głównym bohaterem naszej sagi, zostaje poinformowany przez anioła, że ma specjalny dar: widzi wizje ze swoich poprzednich wcieleń. Powstaje wtedy kilka pytań: co robić z tymi wizjami? Czy one są prawdziwe? Czy naprawdę pochodzą z jego poprzednich żyć? Czy to anioł naprawdę był aniołem? Czemu właśnie on? Czy jest więcej osób mających taką moc? Z czasem próbuje znaleźć odpowiedzi. Tobit bo się czy on i jego żona będą mogli mieć normalne dziecko, ale próbują. Piętnaście lat później jego syn, Timo, ma swoją pierwszą wizję, ale nie to jest najgorsze chłopak ma zupełnie inne, tajemnicze dary, które poznaje z czasem. Najlepszy przyjaciel Timo umiera z powodu dziwnej choroby i poszukujący odpowiedzi Timo odnajduje pamiętnik jego matki, w którym odkrywa wszystko na temat darów Tobita. Porzuca swój dom poszukując w labiryncie prawd świętego martwego drzewa, które jest jedyną istotą mogącą powiedzieć mu więcej na temat ojca oraz jego samego. Drzewo nie umie mu nic powiedzieć tak by coś zrozumiał, więc tkwi w labiryncie prawd. W tym samym czasie jego matka, Judith, zostaje zabita przez Samuela i trafia do czyśćca, a Tobit również trafia do labiryntu prawd poszukując Timo. Teraz wszystko zacznie się dziać! Pomysły na narracje twoich albumów są bardzo bogate. Nikt ci nie podpowiadał, że na tej podstawie mógłbyś pokusić się o napisanie swojej książki? Tak. Mamy zamiar niebawem wydać książkę. To będzie dla nie wyjątkowa chwila. Bardzo się cieszę, że lubisz historię bo dla mnie jest ona tak samo ważna jak piosenki i słowa. Jaki rodzaj literatury jest twoim najlepszym, których z pisarzy cenisz najbardziej? Lubię czytać książki o muzyce, historii, naukach komputerowych, matematyce, fizyce, ale przede wszystkim lubię fantasy. To bardzo odpręża - otwierasz swój umysł i na kilka chwil przenieść się w inne miejsca poza rzeczywistością. Okładki twoich płyt są fajne graficznie dopracowanie. Ale to tylko początek tej strony artystycznej, bowiem na oficjalnej stronie internetowej Soulspell pomysły graficzne są zdecydowanie bardziej rozwinięte. Przede wszystkim skąd pomysł aby połączyć ze sobą wszystkie nośniki, muzykę, grafikę, literaturę w jedną całość? Taka była idea gdy projekt ruszył w 2005r. To nigdy nie miał być zwykły zespół. Zawsze chcieliśmy być czymś większym pod względem sztuki, mogącym za-

bierać naszych fanów w inne miejsca, w których będą mogli identyfikować się z bohaterami oraz nauczyć się czegoś z ich życia. W mojej rodzinie jest niesamowity malarz i pokochałem rysunki tak samo jak muzykę gdy byłem dzieckiem. Okładki oraz wizerunki bohaterów są ważne by nadać wspólny kontekst całej historii. Może ludzie polubią utwór już dzięki temu jak wygląda jego ilustracja bądź postać. Piszesz muzykę, wymyślasz teksty, wymyślasz his torie, wymyślasz grafikę... Tak na prawdę samemu nie da się wiele zrobić, kto najbardziej pomaga ci w tak wielkim projekcie? To proste. Jefferson Albert, Daisa Munhoz, Raquel Oliveira i Caio Ablas są ludźmi, którzy zawsze pomagali mi, szczególnie bardzo przy dwóch poprzednich albumach. Oczywiście jest dużo więcej osób, które pracują na rzecz Soulspell, ale musiałbym tu wymienić ok. pięćdziesięciu nazwisk. Zorganizować koncert Soulspell nie jest łatwo, ale zagrałeś już parę koncertów. Możesz opowiedzieć jak wygląda taki koncert? Od spraw logistycznoorganizacyjnych po sam występ... Nauczyliśmy się sporo przez te dziesięć lat. Udoskonaliliśmy nasz show i w październiku zaczniemy nową trasę (wywiad przeprowadzono we wrześniu - przyp. red.). Oczywiście współpraca z dziesiątką - lub więcej muzyków nie jest prosta, ale myślę, że gramy koncerty najlepiej jak tylko możemy. Myślę, że zespół powinien grać koncerty na żywo, żeby być bliżej fanów. Chcemy by uczestniczyło w nich coraz więcej osób, a także chcielibyśmy koncertować w miejscach, w których nas jeszcze nie było. Trasa za granicą jest dla nas marzeniem i z pewnością będziemy do tego dążyć, jednak to nie jest zależne wyłącznie od nas. Miałeś pomysł aby taki koncert nagrać i wydać go na DVD? Tak. W przyszłym roku powinniśmy uczcić naszą dziesiątą rocznicę koncertowym DVD po wydaniu czwartego - jak na razie najlepszego - albumu. To DVD powinno być nagrane na scenie teatru i powinno mieć mnóstwo teatralnych chwil oraz trochę gości z zagranicy i z Brazylii. Nie miałeś nigdy pomysłu aby porzucić Soulspell, założyć normalny pięcio-osobowy zespół, miąłbyś mniej na głowie, a i jeszcze mógłbyś pograć koncerty bez stresu, że któremuś muzykowi nie uda się dotrzeć na występ... Nie. Uważam, że Soulspell jest interesujący pomimo pewnych napotykanych trudności. Członkowie zwykłego zespołu nie mieliby tylu interesujących historii do opowiedzenia swoim dzieciom. Szczęśliwie, mogę liczyć na wielu znakomitych muzyków, wokalistów i załogę. Sądzę, że ten zespół ma duży potencjał by wyrosnąć i trzymam kciuki aby tak było. Musimy być cierpliwi i nie możemy porzucić Soulspell. To projekt, który da nam wiele dobrego przez następne pięć czy dziesięć lat. Poza tym jestem przekonany, że traktuję wszystkich z takim szacunkiem na jaki zasługują i wiele osób również dostaje dużo dobra od Soulspell od 2005, kiedy to zespół powstał Kolejne części twojej metal opery wydajesz dość regularnie. Wychodzi na to, że w tym roku powinieneś wydać czwartą część metal opery. Masz już wszys tko gotowe? Możesz zdradzić szczegóły? Tak. Co dwa lata wydajemy album i chcemy dalej wydawać płyty co 2-3 lata. Czwarty album jest już prawie nagrany, zajęło nam to więcej czasu ponieważ mieliśmy więcej gości niż na poprzednich trzech. Płyta powinna ukazać się w 2015r. Możesz być pewien, że warto na to czekać. To jest piękny album, z piękną okładką, z wieloma znanymi nazwiskami, z wieloma poruszającymi partiami, z nowymi duetami i tercetami najlepszych heavymetalowych wokalistów wszech czasów. Jestem przekonany, że te osoby wywrą duży wpływ na muzyczną jakość, która będzie wyższa niż na poprzednich albumach. Ponownie zaprosiliśmy niektórych gości, którzy śpiewali na poprzednich płytach oraz zaprosiliśmy trochę nowych, znakomitych i dobrze znanych artystów. Życzę powodzenia w dalszej działalności oraz życzę zawsze świeżych pomysłów... Dziękuję bardzo za dobre pytania i za wsparcie. Michał Mazur Tłumaczenie: Rafał Mrowicki

SOULSPELL

81


Soulspell - A Legacy of Honor 2008 Inner Would

Tak się złożyło, że najpierw nacieszyłem się "The Labyrinth of Truths", później trochę pokręciłem nosem przy "Hollow's Gathering" by móc posłuchać początku projektu Soulspell, którym jest właśnie "A Legacy of Honor". Od tego albumu właśnie wszystko się zaczęło. To w pełni brazylijska produkcja, jeszcze bez zagranicznych gości. Helleno Vale (perkusja) główny prowodyr zaprosił do współpracy Tito Falaschi (bas), który też odpowiada za produkcję i niekiedy podśpiewuje lub gada, gitarzystów Cleiton'a Carvalho, Derli Pontes'a, Thiago Amendola i Daniela Manso oraz klawiszowców Fabiana Oliveira i Jose Carillo. Natomiast wśród zaproszonych wokalistów znaleźli się jak Iuri Sansona (Hibria), Renato Tribuzy (Tribuzy), Nando Fernandes (Hangar) Mario Linhares (ex-Dark Avenger), Leandro Caçoilo (Eterna) Maurício Del Bianco (Innerforce), a także Daisa Munhoz, Bruno Maia i Mario Linhares. Ta plejada artystów zapewniła słuchaczom wysoką jakość jeśli chodzi o wykonanie czy produkcję. Nie tylko wokaliści chcieli wykazać się swoim najwyższym kunsztem, wcale nie gorszym od tych co cenimy na co dzień, ale również instrumentaliści asygnowali na tym krążku muzykę swoją techniką, umiejętnościami i wirtuozerią. Muzykę głównie tworzy Helleno Val, jednak jak sam mówi, w studio każdy muzyk może dołożyć coś swojego. Myślę, że to złoty środek do tego co uzyskano na tym albumie, a także na tych późniejszych. Helleno upodobał sobie melodyjny power metal, z symfonicznymi i progresywnymi ozdobnikami. Nie małą rolę w kształtowaniu muzyki projektu Soulspell odgrywa tu formuła metalowej opery. Dlatego kompozycje są wielowątkowe, ze zmianami nastroju, klimatów i temp. Utwory nafaszerowane są różnymi muzycznymi tematami i smaczkami. Bardzo duży nacisk położono na bogactwo aranżacyjne, dzięki czemu muzyka niekiedy staje się baśniowa, co stało się głównym wyróżnikiem tego projektu. Pod względem budowy kompozycji Brazylijczycy zacieli od wysokiego pułapu. Po prostu na "A Legacy of Honor" mamy do czynienia z dojrzałością i świadomością muzyczną, która później jest jedynie kontynuowana. Mamy też do czynienia z większą ilością dynamicznych utworów. Wpływają na to dwa czynniki. Jednym z nich jest produkcja, która jest bardziej szorstka. Następne albumy "The Labyrinth of Truths" i "Hollow's Gathering" pod tym względem są lepsze. A co za tym idzie, gitary a także muzyka, niekiedy brzmi bardziej jak klasyczny heavy metal. To ten czynnik drugi. Na początku daje to wrażenie, że pierwsza część metal opery jest trochę gorsza od drugiej, ale z czasem człowiek stawia oba albumy na równi. "A Legacy of Honor" słucha się bardzo dobrze w całości, dla mnie jednak najlepszym podsumowaniem jest ostatni, kulminacyjny utwór "The Last Life". Jest on najdłuższy i najbardziej rozbudowany, wiele w nim progresji ale ciągle zachowuje moc. Pisałem o bajkowości muzyki tego projektu. Podkreślają ją teksty, które wymyślane są również przez lidera, a nawiązują to tematyki fantazy i odwiecznej walki dobra ze złem. Historie wymyślane są zawile i dość ciekawie, żeby je w pełni ogarnąć należy posiłkować się oficjalną stroną Soulspell. Debiutem projekt Helleno Vale jasno określił, że będziemy mieli do czynienia z dobrze dopracowaną rock operą - pod każdym względem muzycznym, wykonawczym, artystycznym, graficznym i lirycznym. Fani takiej formy muzycznej nie będą zawiedzeni (4)

Soulspell - The Labyrinth of Truths 2010 Inner Wound

Soulspell wymyślił perkusista Heleno Vale i to w całkiem niegłupi sposób. Wszyscy ci, którzy lubią melodyjny power metal powinni zwrócić swoje oczy na ten zespół, a raczej na ten projekt. Bowiem do współpracy Vale zaprosił kilku swoich znajomych muzyków z brazylijskiego światka oraz całe stadko znanych bardziej lub mniej śpiewaków. Ja naliczyłem ich około dwudziestu. Jak już wspomniałem, Soulspell przycupnął w melodyjnym graniu, w nurcie, gdzie powiedziano dużo i trudno kogokolwiek zaskoczyć czymś nowym i intrygującym. Muzykę projektu można usadowić w dźwiękowej piramidzie licznej gromadki kapel z Kamelot i Angrą na czele. Niemniej muzycy tego przedsięwzięcia wykreowali ją na tyle atrakcyjnie, że słuchacz nie odczuwa nudy, czy zniechęcenia. Po krótkim intro następuje blok szybkich i dynamicznych kompozycji. Są one konkretne, mocne i dość długie, gdzie obok głównego tematu pojawiają się inne motywy, zwolnienia, kontrasty, czy też nietuzinkowe smaczki. Od piątego kawałka album zwalnia. "Into The Arc Of Time"

82

SOULSPELL

to wolny, wyniosły heavy metalowy utwór, gdzie prym wiedzie fortepian i głos Jona Olivy. Zwolennicy talentu Jona będą usatysfakcjonowani. Następna piosenka - to chyba najwłaściwsze określenie - "Adrift", to najbardziej przebojowy fragment tego krążka. Któryś z muzyków nasłuchał się U2 i kapel typu Within Temptation. Nawet jeden z gitarzystów podgrywa tu sobie jak Dave Evans. Ostatnia partia utworów jest również utrzymana w wolniejszych tempach, lecz z powrotem wpisują się w power metalową estetykę. Mimo fragmentów wybitnie melancholijnych, nastrojowych, monumentalnych, niekiedy ciut progresywnych, są tu również te dynamiczne, chociażby wymienię sam początek w "Forest Of Incantus". Cała rzesza zaproszonych wokalistów, o których już wspominałem, rodzi przypuszczenie, że na płycie pod względem wokaliz panuje totalny chaos. Błędne założenie. Pomysłodawcy całego przedsięwzięcia całkowicie nad tym zapanowali. A rezultat może kojarzyć sie z tym, co nieraz słyszeliśmy na produkcjach Avantasji, Ayreon, czy Therion. Większość śpiewaków to Brazylijczycy zupełnie nieznani, ale niektórych możemy kojarzyć, bowiem występują/występowali w takich kapelach, jak: Angra, Hangar, Eterna, Hibria, itd... Niemniej udowodnili, że jakość ich głosów jest niepodważalna. Jednak najbardziej elektryzujące, śpiewające nazwiska to wspomniany już Jon Oliva, a także Zak Stevens (Circle II Circle), oraz German Pascual ostatnio słyszany w Narnii. Jak jesteśmy przy gościach, dla porządku dodam, że wśród instrumentalistów pojawił się Roland Grapow. Wracając do owej gromadki wokalistów, niewątpliwym uzasadnieniem ich użycia jest fakt, że "The Labyrinth of Truths" to metal opera. Zatem całość, oprócz ciekawej muzyki, opatrzona w zajmującą opowieść, jest wyśmienicie wykonana i zagrana oraz wspaniale wyprodukowana. Generalnie ma wszystko, co dobre dla zwolenników melodyjnego grania. (4)

Soulspell - Hollow's Gathering 2012 Inner Wound

Poprzednim albumem "The Labyrinth of Truths" byłem prawie zachwycony. W każdym bądź razie bardzo go polecałem. Z najnowszym już tak nie jest. Pod względem muzycznym nadal jest podobnie. Ciągle to melodyjny power metal zaprzęgnięty w ramy rockowej opery. Kompozycje są dość długie lub długawe. Raz zdarza się, że kawałek nie przekracza półtorej miuty. Chodzi tu o "From Hell", który bardziej jest intrem, narracyjnym wprowadzeniem do kolejnej części płyty. Utwory na albumie bywają mocne, innym razem są stonowane. Przeważnie są wielowątkowe, ze zmianami nastroju i kontrastu. Naszpikowane różnymi muzycznymi smaczkami, tudzież nietuzinkowymi aranżacjami. Wtedy też najbardziej ocierają się o progresywną estetykę. Najdłuższym jest rozpoczynający album tytułowy "Hollow's Gathering". To bardzo dynamiczny kawałek ale dzieje się w nim bardzo wiele. Jest wszystko co już pisałem. Przeplatające się wątki muzyczne, zabawa nastrojami, zwolnienie w końcowej fazie, rozbuchane aranżacje, fajne kwestie poszczególnych instrumentów. Zwłaszcza świetne są partie gitar (riffy i sola). Dla mnie to najlepszy moment tej produkcji. W podobnych klimatach utrzymane są również "Adrians Call" i "Change The Tide". Choć w nich bardziej postawiono na dynamikę. Natomiast końcówka płyty, czli "The Keepers Game" i "Dead Tree" ma więcej elementów heavy metalowych. Pierwsza, mimo użytych organów, grubo przypomina Iron Maiden. Druga zaś jest mocno poszarpana, bowiem w pleciono w nią również elementy progresywne i melodyjno melancholijne. Jest jednak dość spory fragment, który mocno obniża ocenę ogółu. Są to trzy kawalki następujące po wspomnianym "Hollow's Gathering". "A Rescue Into The Storm" to już bardziej stonowany utwór z patetycznym zacicięcięm, z wybuchem metalowej energii w środku i na końcu kompozycji. "To Crawl Or To Fly" niby energiczny powerowy kawałek ale zupełnie bez wyrazu. I ballada "Anymore", która zaczyna się akustycznie, poczym zmienia się w power balladę, aby zakończyć ponownie akustycznymi dźwiękami. Na wcześniejszym krążku "The Labyrinth of Truths" obok utworów dynamicznych były też te wolniejsze, ale wszystkie dorównywały swojemu niezłemu poziomowi. Wracając do "Anymore" to przewodzi na nim głos kobiecy. Na dwóch wymienionych wcześniej kawałkach też sporą część wypełniają żeńskie wokale. Niestety w tych wypadkach jest to element, który ciągnie muzykę Soulspell w dół. Pozostała część utworów z "Hollow's Gathering" też ma dialogi damsko - męskie, ale nie są one aż tak irytujące. Popełniono błąd, albo powierzono kobietom zbyt dużo partii do zaśpiewania, albo dokonano złego doboru samych wokalistek. Bo przecież są też takie panie, jak Doro Pesch, Iris Boanta, Veronica Freeman, Kate French itd. które nie śpiewają tylko czysto i wysoko. No i dziwi fakt, że tak niewiele uroczych osóbek mogło tak mocno namieszać. Na tle zaproszonych wokalistów stanowią one naprawdę bardzo niewielki procent. A sami panowie stanęli na wysokości zadania. Wręcz niektóre partie wyszły im rewelacyjnie. Całkiem nieźle wypadł Blaze Bailey, oczywiście we wspomnianym "The Keepers Game". Z bardziej znakomitszych gości należałoby się wymienić: Tim'a "Ripper" Owens'a (ex. Judas Priest, Iced Earth), Michael'a Vescera (ex. Loudness, Yngwie Malmsteen), Markus'a Grosskopf'a (Helloween), Amande Sommerville (Avantasia) i Matt'a Smith'a (Theocracy). Niema co, Heleno Vale ponownie mocno się namęczył. Szkoda, że rezultat jest trochę gorszy. (3,5)

HMP: To pierwszy wywiad dla HMP, więc pozwolisz, ze zadam kilka pytań związanych z waszą przeszłością. Wiecie, że jesteście nazywani nadzieją dla współczesnego prog rocka? Jak się czujecie z takim statusem? Richard Henshall: To ogromne wyróżnienie dla nas! Jesteśmy wdzięczni za to, że ludzie znaleźli czas na posłuchanie naszej muzyki, dzięki czemu mogliśmy zyskać taki status. Przez ostatnie lata otrzymaliśmy wiele pozytywnych opinii, zarówno od fanów, jak i krytyków i to zawsze mobilizuje nas do tego, by podążać dalej, oczywiście w miarę naszych możliwości. Jakie były wasze początki? Co zaważyło o powstaniu zespołu? Ross, Matthew Marshall (były gitarzysta) i ja założyliśmy zespół wiele lat temu, kiedy byliśmy jeszcze nastolatkami. Spotykaliśmy się i przez dżemowaliśmy w rożnych salach prób, aż poznaliśmy Toma Macleana (byłego basistę), Pete'a Jonesa (byłego klawiszowca) oraz Ray'a w Internecie. Nagraliśmy demo w tym składzie, co pomogło nam podpisać umowę z Sensory Records. Potem do naszego braterstwa dołączył Diego, Charlie oraz Conner - nigdy wcześniej nie byliśmy tacy silni! Co tak właściwie kryje się pod nazwą Haken? Haken to imię fikcyjnego bohatera, na które wpadliśmy jeszcze w naszej młodości. Później odkryliśmy, że oznacza to "hak" po niemiecku, a w języku holenderskim ma jakiś związek z dzierganiem! (śmiech) Chcieliśmy nazwy, która będzie krótka, chwytliwa, a przy tym wolna od wszelakich klisz, więc Haken okazał się dobrym wyborem. Każdy wasz album jest nieco inny od poprzedniego, czym kierujecie się przy tworzeniu nowego materiału? Tak naprawdę nigdy nie był to świadomy zamiar. Nie próbujemy w jakikolwiek sposób wymuszać muzyki i za każdym razem staramy się, by wychodziła z nas naturalnie. Myślę, że każdy album odzwierciedla to co przeżywamy w danym momencie i ma to decydujący wpływ na brzmienie naszego materiału. Każdy album to także inna historia. Co chcecie przekazać za pośrednictwem waszych tekstów? Ross (wokalista - przyp. red.) odpowiada za liryczną otoczkę na "Aquarius" oraz "Visions" i obydwa krążki to albumy koncepcyjne z konkretną narracją. Teksty na "The Mountain" krążą wokół prawdziwych życiowych problemów i zostały napisane przez nas wszystkich. Mówią o wytrwałości oraz pokonywaniu przeszkód aż do osiągnięcia celu, co dosyć dobrze odzwierciedla również naszą podróż jako zespół. A jak jest z waszymi inspiracjami? Na "The Mountain" można wychwycić echa Yes, Gentle Giant, czy King Crimson. Wszyscy jesteśmy zagorzałymi fanami tych zespołów! Ich albumy nastrajają nas w trakcie długich tras koncertowych i wielokrotnie słuchamy ich w podróży, więc naturalne jest to, że ich muzyka odcisnęła na naszym brzmieniu. Wpływ tych zespołów najbardziej słychać w utworach "Cockroach King" czy "Atlas Stone". Ludzie często mówią, że kreatywnie łączymy stare brzmienie z nowym i myślę, że to idealnie podsumowuje naszą mu-zykę. Wasze debiutanckie demo zostało ciepło przyjęte w wielu kręgach. Skąd pomysł odświeżenia starego materiału i umieszczenia go na "Restoration"?


W muzyce odnowieni Haken swoim zeszłorocznym "The Mountain" wstrząsnął progrockowym światkiem. Był to triumf nie tylko dla samego zespołu, ale też dla ich inspiracji, które w wielkim stylu wykorzystali na swojej płycie. Mówi się o nich, że są nadzieją dla współczesnej muzyki progresywnej i trudno się z tym nie zgodzić. Doskonałe recenzje na całym świecie oraz ciepłe przyjęcie wśród fanów sprawiły, że ich ostatnie wydawnictwo z miejsca przeszło do gatunkowego kanonu. Jednakże wraz ze świetnym przyjęciem pojawiły się też nowe oczekiwania. Fani od kilku lat czekali na remaster ich debiutanckiego demo zatytułowanego "Enter The 5th Dimension" i w tym roku panowie z Haken postanowili spełnić to marzenie, jednak w nieco inny sposób niż co niektórzy przewidywali. O historii zespołu, przyszłych planach oraz o premierowym "Restoration" opowiada Richard Henshall - lider formacji. Wydaje mi się, że ludzie naprawdę przywiązali się do naszego demo. Od lat otrzymywaliśmy pytania dotyczące potencjalnego remixu lub remasteru, więc postanowiliśmy coś z tym zrobić. Stwierdziliśmy, że pójdziemy o krok dalej i całkowicie przerobimy trzy utwory z debiutu, a do mixu zatrudnimy boga dźwię-ku Jensa Bogrena (odpowiedzialnego m.in. za albumy Opeth i Katatonii - przyp. red.). Od czasu nagrania debiutu bardzo rozwinęliśmy się jako zespół, więc chcieliśmy by nasza EPka to także odzwierciedlała. Jak już wspomniałeś, wybraliście trzy utwory z debiutu. Ucieszyłem się, że na płycie mogłem usłyszeć m.in. reinterpretację "Snow" w postaci "Crystallised". Dlaczego zdecydowaliście się akurat na te kom pozycje? To nasze trzy ulubione numery z demo. Odkąd zaczęliśmy dyskusje na temat EPki, to od razu było jasne, że właśnie nad nimi będziemy pracować. Pomiędzy utworami można odczuć odpo-wiednie zestawienie stylów, barw oraz nastrojów, co jest nie-zwykle ważne w naszej muzyce.

partii solowej na "Crystallised" możemy usłyszeć fragmenty przypominające te ze "Sleeping Thoughts Wake", nie mylę się? Na pewno nie było to celowe zagranie. Myślę, że mogą tam występować podobne tematy z oryginalnych utworów, które były komponowane w tym samym czasie. "Crystallised" to dość epicki utwór, dlatego zdecydowaliśmy się, że zakończymy go w najbardziej monumentalnym stylu! Prawdopodobnie miałem taką samą myśl piszcząc finałową część do "Sleeping Thoughts Wake" (śmiech). Macie w planach inne albumy, w których wykorzystacie resztę materiału z "Enter the 5th Dimension"?

stworzenia wspólnie czegoś monumentalnego? Może kolejny album studyjny, albo koncertowe DVD? Bardzo chcielibyśmy w przyszłości nawiązać współpracę z Michałem - albo w studio, albo w trasie koncertowej. Kiedyś podobne pomysły były trudne do zrealizowania ze względów finansowych, ale teraz, kiedy podpisaliśmy kontrakt z InsideOut, tego rodzaju przedsięwzięcia są bardziej możliwe. W sierpniu wystąpiliście w Inowrocławiu na festi walu InoRock. Niestety wasz występ został przer wany z przyczyn organizacyjnych. Planujecie może inne koncerty w Polsce? Tak, to była trochę niefortunna sytuacja, ale w pełni rozumiem, że organizatorzy mieli napięty harmonogram i musieli się go trzymać. To był nasz pierwszy koncert w Polsce, więc byliśmy szczęśliwi za wszystkie ciepłe słowa, które otrzymaliśmy od uczestników festiwalu. Na pewno wrócimy w najbliższym czasie na samodzielny koncert i być może spotkamy się w Warszawie. Kilku fanów zasugerowało nam dobre miejsca, w których mo-glibyśmy zagrać. Słyszałem, że powoli zaczynacie pracować nad nowym materiałem. Macie już jakieś wstępne pomysły? Przeczuwam, że będzie to kolejny koncept album (śmiech). Zaczęliśmy pracę nad niektórymi pomysłami po ostatniej trasie, która odbyła się we wrześniu. Niektóre utwory zaczęły już nabierać kształtu, ale czeka nas jeszcze sporo pracy. Tak naprawdę na tę chwilę nie ma-

Dokonaliście nie tylko zmian w samej muzyce, ale też w tekstach. Tylko "Darkest Light", czyli dawniejszy "Blind", pozostał bez zmian pod kątem liry ki. Czy ten utwór był dla was punktem wyjściowym w stworzeniu historii "Restoration"? Tak, byliśmy bardzo zadowoleni z tekstu do "Blind", więc zdecydowaliśmy się przenieść go do "Darkest Light". Podjęliśmy decyzję by zmienić teksty na innych utworach tak, by pasowały do nastroju EPki. Dotyczą one ludzkich problemów, z którymi jesteśmy silnie związani i mam nadzieję, że nasi fani również będą się z nimi utożsamiali. O czym właściwie opowiadacie na "Restoration"? Utwór "Crystallised" jest próbą ukazania cudu młodości. Bohater historii patrzy na swoje niewinne dzieciństwo przez pryzmat skalanych oczu dorosłości. Mieszkańców Ziemi dotyka sposób w jaki ludzie traktują zwierzęta w różnych sytuacjach. W tym utworze jest dużo emocji, więc bardzo ważnym zabiegiem było umieszczenie w tekście wzruszającego przekazu. Na EPce usłyszymy też dwójkę gości. Na wspomnianym przez ciebie "Crystallised" gościnnie zagrał Mike Portnoy oraz Pete Rinaldi. Jaki był ich wkład na tym utworze? Niestety, nie mogę na tę chwilę niczego ujawniać. Pomyśleliśmy, że będzie to świetna zabawa dla fanów, którzy w trakcie słuchania utworu będą mogli sami odgadnąć, w którym miejscu usłyszymy tych muzyków. W niedalekiej przyszłości chcemy zorganizować konkurs z tym związany na naszej stronie na facebooku. Jak wspominasz współpracę z muzykami takiego formatu? Wiem, że Mike bardzo lubi waszą twórczość. Mike bardzo pomógł nam w ciągu ostatniego roku. Wiele nowych osób zostało zaangażowanych do naszej muzyki, głównie dzięki miłym słowom z jego strony. Oczywiście jego chęć zagrania na jednym z naszych utworów była dla nas spełnieniem marzeń! Jesteśmy bardzo wdzięczni, że pomimo jego napiętego harmonogramu, znalazł czas, by nad wesprzeć. Z Petem było bardzo podobnie. Wystąpił na kilku naszych koncertach i dodatkowo pomógł nam na naszej EPki, więc mamy u niego dług wdzięczności! Był bardzo zajęty pracą nad kolejnym albumem Headspace, który ukaże się już wkrótce. Uwierz mi, będzie to coś niesamowitego. Musisz to sprawdzić! Uwielbiam muzykę Headspace, więc na pewno tego nie przegapię. Odniosłem wrażenie, że w końcowej

Foto: Ross Jennings Nie mamy na tę chwilę podobnych planów, ale kto wie co przyniesie przyszłość… Jakiś czas temu przywitaliście w swoich kręgach nowego muzyka. Jest nim basista Conner Green, który debiutuje też na waszej EPce. Jak się poznaliście? Jakiś czas temu ogłosiliśmy konkurs internetowy. Fani mogli przesyłać filmy, na których grają dwa nasze utwory ("Because It's There" i "Portals" - przyp. red.). Następnie wybraliśmy szó-stkę najlepszych muzyków i zaprosiliśmy ich do Londynu na przesłuchanie. Conner stawił się natychmiast i już po pierwszym spotkaniu wiedziałem, że to idealny człowiek do tego zadania! Od tego czasu świetnie się zaadaptował i okazał się cennym nabytkiem dla naszego zespołu. Zapewne słyszałeś o projekcie Michała Mierzejewskiego "Symphonic Tribute To Haken". Co sądzisz o takiej formie wyrażania waszej muzyki? To dla nas niezwykle ważne, że ktoś stworzył taki projekt z miłości do naszej muzyki. Spotkaliśmy Michała w Polsce kilka miesięcy temu i wtedy dał nam kopię swojego pierwszego singla "Premonition", który całkowicie rzucił nas na kolana! To nie-samowite przeżycie usłyszeć ten utwór w zupełnie innej aranżacji. To wykonanie tak nam się spodobało, że wykorzystaliśmy je jako intro na naszej ostatniej trasie.

my konkretnego konceptu, ale utwory na pewno będą tematycznie powiązane, podobnie jak to było w przypadku "The Mountain". Czy spodziewaliście kiedykolwiek, że ze swoją muzyką zajdziecie tak daleko? Kiedy zaczynaliśmy grać mieliśmy wiele rzeczy, które chcieli-śmy osiągnąć. Niektóre z nich możemy już odznaczyć, ale przed nami jeszcze długa droga… Po podpisaniu kontraktu z Inside Out, stanęły przed nami nowe możliwości, więc nasze kolejne marzenia są teraz możliwe do zrealizowania. Jesteśmy ogromnie wdzięczni wszystkim fanom za pomoc w dotarciu do punktu w naszej karierze, w którym się obecnie znajdujemy. Może powiecie kilka słów do waszych fanów z Polski? Wielkie dzięki za wsparcie! Już niebawem wrócimy, by ponownie dla was zagrać! Łukasz 'Geralt' Jakubiak

A co powiesz na pomysł połączenia sił z Michałem i

HAKEN

83


Nie oglądamy się za siebie… Najnowszy album "For the Journey" to czwarty nagrany z Damianem Wilsonem i drugi po jego powrocie do zespołu. Po znakomitym "March of Progress" wiele osób zastanawiało się zapewne czy można nagrać album równie intensywny, a może nawet go przewyższający. Okazało się, że jest to możliwe. Choć część pytań była również kierowana bezpośrednio do Wilsona, odpowiedzi udzielał gitarzysta Threshold Karl Groom. Muzyk opowiada o najnowszym albumie, obszernie wyjaśnia o czym są poszczególne numery, mówi o przyszłości grupy i o tym, że nie ma w zwyczaju spoglądać za siebie. HMP: Cześć! Na początku chciałbym pogratulować wam świetnego albumu "For the Journey". Z jakimi opiniami się spotkał? Karl Groom: Ja nie słyszałem wiele opinii, raczej tylko te, które są pozytywne. Myślę, że prawdziwy odzew jest zazwyczaj wtedy gdy ludzie pojawiają się na koncertach, a tego dowiemy się już wkrótce. Jest to drugi album z Damianem Wilsonem po jego powrocie do zespołu. Wychodzi, że czujecie się bardzo dobrze w nowym / starym składzie? Kiedy Mac (McDermott - przyp. red.) opuścił zespół, spędziliśmy kilka lat po prostu grając koncerty w nowym składzie, aby poczuć, że ponownie jesteśmy zespołem. To był trudny czas, i oczywiście było gorzej, kiedy straciliśmy go całkowicie. Skończyło się to pięciu latach przerwy między albumami i procesie odbudowy, który spowodowało powstanie "March of Progress" i niewiarygodny odzew, jaki otrzymał ten album. W "March of Progress" i na nowym "For the Journey" wróciliście nawet do brzmienia bardziej z pierwszych albumów, zwłaszcza tych z Wilsonem. Stało się z jego powodu, a może po prostu chcieliście się odciąć

z świetnymi recenzjami i zdecydowaliśmy, że nie było sensu próbować poprawiać go w jakikolwiek sposób. "For the Journey" pokazuje ciemniejszą stronę naszej muzyki wraz z osobistymi tekstami i cała ta zmiana przyszła zupełnie naturalnie i zgodnie z tym, co wydarzyło się w naszym życiu. Jak najnowszy album został nagrany? Pracowaliście na nim jako zespół, a może jest to dzieło jednego członka zespołu? Richard uczestniczył w sesjach wokalu i klawiszy, a ja nagrywałem resztę zespołu i miksowałem album. Oboje jesteśmy odpowiedzialni za produkcję albumów i Richard wziął na siebie również wykonanie broszury broszury CD, tym razem z dobrym skutkiem. Nie widzę dużo sensu przebywania ze wszystkimi razem podczas nagrywania albumu i po prostu każdego członka proszę do studia, wtedy gdy ich potrzebuję. Okładka albumu przedstawia opuszczone, zniszczone tory kolejowe na pustyni i człowieka zbliża się do nich, majaczącego gdzieś na horyzoncie. Jakie jest znaczenie tej okładki? Obraz oddaje wrażenie, że czasami samotność chwyta

także w naszej podróży przez życie. "Watchtower on the Moon" - jest o utrzymanie zimnej krwi, o tym, że idziemy przez życie bez względu na koszty i utratę znajomych ludzi spotykanych po drodze. "Unforgiven" - jest jednym z ciemniejszych utworów i zajmuje się tym, jak trudne może być przebaczenie komukolwiek i przyznanie się temu komuś do, że jest w błędzie. "The Box" - mówi luźno o tym, co się dzieje, gdy współczesny świat zderza się z życiem. "Turned to Dust" - to numer o tym, że słowa są wiążące, ktoś kto trzyma się tego rozwiązania jest bardziej szczery. "Lost In Your Memory" - opowiada o konieczności przechodzenia przez trudne doświadczenia, zanim znajdziesz się tam, gdzie chcesz być. "Autumn Red" - odnosi się do wcześniejszych utworów "Flags and Footprints", "Hollow" oraz "Static". "The Mystery Show" - jest o poszukiwaniu prawdy w świecie, który uczy nas, by nie patrzeć na to co nieznane. "Siren Sky" - kontynuuje "Watchtower" i traktuje o tym, że masz być najlepszy w tym w czym jesteś. Pierwszy utwór na płycie, który również stał się pier wszym singlem jest niesamowity, bardzo chwytliwy i jeszcze ciemny. Rzadko się dzieje, żeby progreswyny zespół wybrał na singiel tak dobry utwór. Chodzi mi oto, że zazwyczaj wybiera się taki, który wcale nie jest najlepszym na płycie. W waszym przypadku jest inaczej - genialny singiel, genialna reszta albumu. Czy zgadzasz się z tym? Byłoby bardzo łatwo mi się zgodzić z genialnym zespołem, ale to jest naprawdę kwestia do ocenienia przez innych. Głównym tematem na albumie są tory, po których się "poruszamy" w "The Box" i "The Mystery Show", choć "Watchtower" jest na tyle dobra, aby album otwierać i reprezentować, ponieważ zawiera wiele naszych atutów. Dwunastominutowy "The Box" jest bardzo intensywny, ale to, co jest najbardziej niesamowite, kiedy słuchałem go po raz pierwszy, to, to że naprawdę nie zauważyłem, że jest taki długi - co faktycznie odbiera się jako dobrą rzecz. Myślę, że nawet długie numery są dobre, ale zazwyczaj, są rozpoznawalne w czasie, a tym razem człowiek łapie się na czasie dopiero pod koniec. Przyznam, że inne wasze długie utwory, jak choćby trzynastominutowy "Critical Mass" dłużyły się, nie zrozum mnie źle, uważam je za najsłabsze części poprzednich krążków. ale tym razem było inaczej. Co sądzisz na ten temat? Może wreszcie znaleźliście idealną kompozycję i równowagę emocjon alną, by to osiągnąć? Cóż, "Critical Mass" można uznać za trzy oddzielne utwory, które są związane tekstowo. Napisałem je na fortepianie wykorzystując pole, które nie zostało wykorzystane przy "Wounded Earth" i po prostu pisałem w takim układzie, aż poczułem że jest to pełne. Ten utwór pozwala mi pamiętać ludzi nie będących pośród nas w pozytywny sposób. Lirycznie jest luźno, o tym co się dzieje, gdy stary i nowy świat się ze sobą zderzają. Widać w nim pokusy życia, które wyglądają atrakcyjnie, ale ostatecznie niewiele mają do zaoferowania, są wręcz zgubne.

Foto: Nuclear Blast

od czasów McDermotta i przedefiniować swój styl na bardziej odpowiedni dla Wilsona i obrazujący obecną sytuację w zespole? Jeśli usunąć wokal z ostatnich kilku albumów, zobaczysz ewolucję brzmienia zespołu we właściwy sposób, choć styl pisania waha się od jednego do drugiego. Dzięki Damianowi i jego czystemu głosowi nie zabrzmimy odpowiednio ciężko jak to było z Mac’iem lub Glynnem, ale jednocześnie przynosi znacznie więcej zmienności i tonów. Każdy wokalista miał unikalne cechy, które zespół miał szczęście w sobie zawrzeć. "For the Journey" jest pewnego rodzaju kontynuacją poprzedniej. Jest to bardziej kontynuacja stylu, liryczne nawiązanie, czy brzmienie, a może Twoim zdaniem nie powinno tak się odbierać tego albumu? Można powiedzieć, że utwory "Watchtower on the Moon" i "Turned to Dust" mogą być postrzegane jako ewolucja poprzedniego albumu, ale to jest miejsce, gdzie zatrzymuje się dla mnie to porównanie. Ten album wychodzi z zupełnie innych intencji, które różnią go od "March of Progress". Ostatni album spotkał się

84

THRESHOLD

nas w drodze i zostaje przez życie. Słowa pokrywają się z osobistymi zmaganiami i ten kontekst został dobrze uchwycony w tym obrazie. Został wykonany przez polskiego artystę Leszka Bujnowskiego. Kim on jest? Dlaczego zdecydowaliście się na niego? Znalazłem Leszka szukając według fraz kluczowych z naszych piosenek. Rich i ja chcieliśmy użyć fotografię na okładkę i nie sięgać po tych samych artystów, z którymi pracowaliśmy wcześniej. Nie miała być zaangażowana w muzykę, a jedynie jej uzupełnieniem. O czym jest ten album? O odejście z tego świata, a może o czymś innym? Możesz powiedzieć o tym coś więcej? Te utwory to bardzo wiele opowieści o podróży przez życia. W przeszłości wielu naszych tekstach mieliśmy takie tematy jak polityka i filozofia, ale na tym albumie trochę bardziej kierujemy się do wewnątrz i podejmujemy się takich tematów jak uczciwość, przebaczenie i wytrwałość, na rzeczach, które pomagają nam

O czym jest przemówienie w tym numerze? Przemówienie należy do Mario Savio, który był członkiem ruchu wolności słowa w Berkeley i myślę, że to chyba jest znane jako "umieścić swoje ciała na przekładni". Miałem nagrane jego przemówienie, bo podobał mi się jego ton i miał być w nim wykorzystany, ale Richard wpisał go w tekst. Czy możesz powiedzieć coś o filmowym cytowaniu na tym albumie? Na przykład w "The Unforgiven" jest coś z muzyki Hansa Zimmera do filmu "Incepcja" A może jest to tylko coś co nie każdy usłyszy? Nie jestem pewien, co masz na myśli, ale wykorzystałem w pracy wiele brzmień klawiszowych, tak zwanych softsynth o nazwie Omnisphere. Tworzy ogromne "klocki" atmosferycznych dźwięków, które można porównać do barw często wykorzystywanych w muzyce filmowej. Wybrałem je, aby stworzyć kontrast między dużym chórem i wąskim , wręcz kameralnym refrenem i jego wolnym tempem. Czy możemy spodziewać się bardziej kinowego spo jrzenia w waszej muzyce w najbliższej przyszłości? Zawsze używamy dostępnych narzędzi, aby poprawić


obraz muzycznego tła. Rzadko używamy orkiestry, która ogólnie dobrze brzmi w progu. W naszym wypadku nie jest celowo wykorzystywana w naszej palecie dźwięków, ale muzyka progresywna pozwala na to, żeby nie mieć żadnych ograniczeń. Niesamowitym utworem jest "Turned to Dust". Jest to kolejny po otwierającym metalowy strzał w dziesiątkę. Czy możemy spodziewać się, że będzie kole jnym singlem? Został wydany jako drugi singiel kilka tygodni temu, a my prawdopodobnie zrobimy film promocyjny do trzeciego, którego premierę przewidujemy na listopad. Tytuł trochę przywodzi na myśl "Turned to Stone". Czy jest coś na rzeczy? Co możesz o tym powiedzieć, zrobiliście to celowo czy to również moje mylne skojarzenie? Jeśli myślę o "Turned to Stone", to przychodzi mi do głowy ELO (Electric Light Orchestra - przyp. red.). Ten utwór jest o uczciwości i osobistej walce, by wszelkie składane obietnice, na coś się zdały.

mów angielskiej grupy IQ. Podpisaliśmy z nimi kontrakt na cztery pierwsze albumy, aż Inside Out nie przejęło jednego z ich dyrektorów. Wierzę, że ta wytwórnia nadal istnieje. Przeżywamy obecnie renesans muzyki progresywnej. Czy znasz niektórych młodych zespołów jak choćby Leprous, Haken lub polski Riverside? Co sądzisz o nich i jak widzisz przyszłość progresywnego rocka i metalu? Generalnie prog metal nie jest rodzajem muzyki jakiej słucham, więc trudno jest mi się wypowiedzieć się na ten temat. Moja uwaga skupia się na tych zespołach, które zawierają w swojej muzyce więcej atmosfery. Naszym zamiarem było tylko pogodzić ze sobą style muzyczne, które lubiliśmy jako zespół, a zwłaszcza wtedy kiedy zaczynaliśmy go tworzyć. Mieszanie metalu w oparciu riff z mocnym tłem muzyki progresywnej dało nam wolność i pozwoliło wyrwać się z ograniczeń

mery, które były związane z Psychedelicatessen, ale zostały zarejestrowane tylko na potrzeby tego wydawnictwa. Słyszałem Glynna ostatnio w zeszłym roku, gdy pracował z członkami Shadow Gallery nad nowym projektem i kawałek, który słyszałem był obiecujący. Ma świetny głos i mam nadzieję, że jeszcze go usłyszymy. Kolejną ciekawą rzeczą dla mnie i myślę, że nie tylko dla mnie, związaną również z Glynnem Morganem, jest oczywiście obchodzenie wspomnianej rocznicy. Czy macie jakieś plany na specjalne wydanie tego albumu? Może jakieś koncerty rocznicowe z gościn nym udziałem Glynna Morgana, wykonanie całego albumu na żywo lub niektórych utworów z tego albu mu? Wszystkie moje wysiłki skupiają się na pisaniu nowej muzyki dla Threshold, zwłaszcza że wciąż czuje, że jestem kreatywny, więc pewnie nie Trudno jest organi-

Foto: Nuclear Blast

Kolejnym świetnym utwór jest "Autumn Red", który nie tylko w tytule, ale również muzycznie i emocjon alnego jest bardzo jesienny. Zrobiliście to celowo, a może jest to kolejny przypadek? Ten kawałek został napisany przez naszego klawiszowca Richarda i jest połączony tekstowo z poprzednimi utworami "Flags and Footprints", "Static" oraz "Hollow". Jest zainteresowany tą porą roku, bo pisze je pod wspólnym tytułem, "parasolem", który określa jako "The Uncertainty of Autumn" (Niepewności Jesieni przyp. red.). To niezwykłe nagranie cały czas pozostawało niedokończone, aż na tydzień przed skończeniem realizacji płyty pojawił się ostateczny miks. Większość utworów Threshold jest bardzo łatwo, w jasny sposób stworzyć , gdzie wszystkie ścieżki są określone i widać ich złożoną naturę, ale z tym numerem było inaczej, siedzieliśmy nad jego środkową częścią, aż uznaliśmy ją za perfekcyjną i cieszę się, że poświęciliśmy jej więcej czasu. Kolejnym doskonałym utworem jest zarazem jednym z najciemniejszych i moim zdaniem także jednym z najciekawszych w Waszej dyskografii. Mówię o oczywiście "The Mystery Show". Zastanawiałem się, jak to udało wam się połączyć w całość wolny, wręcz doomowy klimat z jednoczesnym ciężarem. Jest nawet znacznie mroczniejszy od większości tego typu cięższych utworów! Osobiście uważam, że te wolniejsze utwory z minorowymi akordami mają większy ładunek drobnych emocji, zwłaszcza gdy się ze sobą łączą tak dobrze. "The Mystery Show" to w chwili obecnej prawdopodobnie mój ulubiony numer z tej płyty, ze względu na atmosferę jaka z niego emanuje. Jako bonus na limitowanej edycji jest utwór zaty tułowany "I Wish I Could". Jest to pierwsza napisany przez waszego perkusistę Johannesa Jamesa od dziesięciu lat, ale zawiera także w sobie więcej groove'u. Dlaczego stał się tylko bonusem? Czy możesz o tym powiedzieć coś więcej? "I wish I Could" stał się bonusem, ponieważ jest coverem numeru, który pojawił się już na płycie Johannesa. Naszym głównym założeniem jest materiał autorski i uzależniony od jego twórcy. Ten jednak bardzo pasuje do styluy Threshold i z radością go nagraliśmy, poniekąd jako własny. "For Journey" jest również trzecim albumem wydanym przez Nuclear Blast. Wiem, że poprzednie zostały wydane między innymi przez Inside Out Music. Dlaczego zmieniliście wytwórnię z Inside Out na Nuclear Blast? Czy byliście zadowoleni z pracy z Inside Out i czy jesteście szczęśliwi z obecnej pracy jaką wykonuje dla Was Nuclear Blast? Szukaliśmy nowego miejsca do dalszego rozwoju, gdy kończył się nasz kontrakt i mój przyjaciel z austriackiego zespołu Edenbridge powiedział, że Nuclear Blast zasadza się na nas. Kilka e-maili później mieliśmy ofertę kontraktu i odkryłem, że są bardzo łatwymi ludźmi do współpracy, która trwa do dziś. Są szczerzy i wspierają zespół bardziej i więcej niż się spodziewałem po jakiejkolwiek wytwówrni. Skoro mówimy o wytwórniach, chciałbym zapytać o waszą pierwszą. Co się stało z Giant Electric Pea? Nadal działa? Wiesz coś o jej statusie? Giant Electric Pea istniała tylko do wydawania albu-

narzucanych przez standardowy metal. Można łatwo nas nazywać zespołem grającym metal progresywny, ale prawdopodobnie mamy inne zdanie, o tym co tak naprawdę gramy. Wracjąc do muzyki, ale nie tylko tej związanej z Threshold. Damian Wilson śpiewa również w Headspace, innym genialnym zespole. Niedawno zostało ujawnione, że powstaje następca "Iam Anonymus" z 2012 roku. Czy możesz powiedzieć coś więcej o nowym albumie? Czego możemy się spodziewać po drugim Headspace? Wokale były nagrywane w moim studio, ale nie mam pojęcia kiedy będzie wydany i co się na nim znajdzie. Potraktowałem ten czas jako wakacje. Kiedy po raz pierwszy spotkałem się z Wilsonem i jego niesamowitym głosem słuchałem projekt akustycznego Maiden United, który również jest w całości niesamowity. Z tego co wiem Maiden United jest obecnie w trasie. Czy możemy spodziewać się kolejnego studyjnego albumu projektu w najbliższej przyszłości? Być może już nawet powstaje? Jeśli tak, być może możecie coś powiedzieć trochę o tym co znajdzie się na nowym Maiden United? Sądzę, że zwracasz się do niewłaściwej osoby, nigdy nie słuchałem New Wave of British Heavy Metal i nie znam ich twórczości. Znam tylko projekty Damiana i jego trzy solowe albumy, które znakomicie pokazują jego możliwości wokalne. Wróćmy jednak do Threshold. Ten rok to nie tylko rok nowego albumu, ale również dwudziesta rocznica "Psychedelicatessen", jedynego krążka z wokalistą Glynnem Morganem. Wiem, że zaproponował swój głos i siebie na stanowisko wokalisty ponownie po odejściu i nagłej śmierci McDermotta. Co on teraz robi? Czy śpiewa w jakimś zespole? Pracowaliśmy znów razem w 2009 roku, kiedy nagrywaliśmy dla Paradox zbiór singli. Zaśpiewał dwa nu-

zować koncerty z byłym członkami grupy nie sprawiając żeby obecni czuli, że z tego powody są mniej ważni. Pewnie będzie można na obecnej trasie usłyszeć tylko numery z "For the Journey". Gdzie zamierzacie zagrać? Będziemy grać pięć utworów z "For the Journey", a także powtarzamy sobie kilka utworów z naszego bogatego repertuaru, który nie był grany od wielu lat. Wszystkie daty podane są na naszej stronie internetowej: www.thresh.net Jakie plany Threshold ma na przyszłość? Być może masz już jakieś szkice lub nie zrealizowane numery do przebudowania i przemyślenia na następny album? Nigdy nie szukam inspiracji w poprzednim, starszym materiale na nowe albumy i wolę pisać kawałki związane z konkretnym czasem powstawania i nagrywania. Nigdy nie możesz być pewien, co wydarzy się w muzyce, ale mam nadzieję, że jesteśmy w stanie zrobić więcej muzyki Threshold w najbliższej przyszłości. To wszystkie pytania, które przygotowaliśmy dla was. Dziękuję bardzo za wywiad. Jeśli chcesz coś dodać od siebie lub powiedzieć coś specjalnego dla polskich fanów, jest to najlepszy moment. Mam nadzieję, że na "For the Journey" będzie łączyć ludzi na poziomach osobistych relacji, bo taki mieliśmy zamiar przy jego pisaniu. Krzysztof "Lupus" Śmiglak

THRESHOLD

85


Czyli krótkie rozmówki z Danielem Gildenlöw o życiu, rodzinie, muzyce i nie tylko Daniel Gildenlöw, lider i założyciel Pain Of Salvation startował do kariery muzyka rockowego w wieku….11 lat. Ze swoim pierwszym, amatorskim bandem Reality zgarniał w Szwecji nagród na "pęczki", a to dla najlepszego wokalisty, a to gitarzysty w licznych konkursach i na festiwalach. Współcześnie Daniel to uznana firma, osobowość rocka, która po zmianie nazwy grupy w roku 1991, pomimo turbulencji personalnych dalej prowadzi rockowy skład kreując jego artystyczny wizerunek. Dziś Pain Of Salvation to instytucja, a każdy ich album elektryzuje zarówno brać dziennikarską piszącą o muzyce, jak też tysiące fanów ceniących sobie ambitną sztukę muzyczną. Jakie były początki na drodze do sławy, jak formułuje swoje priorytety twórcze, jaki jest prywatnie - kilkoma refleksjami na te tematy podzieli się z Szanownymi Czytelnikami HMP Daniel Gildenlöw. HMP: Cześć! Na początek chciałbym podziękować za stworzenie możliwości przeprowadzenia wywiadu dla polskich czytelników Heavy Metal Pages i mam nadzieję, że odpowiedzi na przygotowane pytania nie "ukradną" zbyt wiele twojego cennego czasu. Daniel Gildenlöw: (Śmiech) Dzięki, dla mnie to prawdziwa przyjemność, więc się nie martw (śmiech) Zacznijmy od kilku pytań natury ogólnej. Jak myślisz, co robiłbyś w Anno domini 2014, gdybyś nie był muzykiem rockowym? Hmm, to trudne pytanie, zazwyczaj mówiłem, że pisałbym książki, studiowałbym fizykę, fizykę kwantową, ale kilka tygodni temu wybrałem się z dwójką moich starszych synów na Monster Jam, żeby zobaczyć Monster Trucki, Grave Digger'a. Po prostu podobało mi się przebywanie tam. Czułem się jakbym oglądał samochodową wersję pro wrestlingu. Patrzysz jak jeżdżą, skaczą, robią fikołki w powietrzu i naprawdę świetnie się bawisz. To tak jakbyś był znowu dzieckiem. Kiedy tam siedziałem, złapałem się na tym jak myślałem: "Chciałbym kiedyś takiego poprowadzić. Naprawdę. Skakać tak wysoko, przewracać się w powietrzu, miażdżyć. To byłaby świetna zabawa!". Wtedy postanowiłem, że jeżeli w kolejnym wywiadzie zostanę zapytany o to, co bym robił, gdybym nie był muzykiem, odpowiem wtedy, że byłbym kierowcą Monster Trucka. Przyszedł więc ten moment i musze to powiedzieć. Tak, chciałbym być kierowcą Monster Trucka, to jest to (śmiech). Czy w twoim domu często słychać muzykę? Czego słuchasz najczęściej? A twoja Rodzina? Wracasz czasami do starszych płyt Pain Of Salvation? Tak, chyba jest w nim dużo muzyki, ale chyba nie tyle ile ludziom się wydaje. Myślę, że znalazłabyś więcej muzyki w domu kogoś kto jest nią bardzo zaintere-

Foto: Lars Ardarve

86

PAIN OF SALVATION

sowany, ale nie jest muzykiem. Chodzi mi o to, że wszędzie są instrumenty, ale będąc w domu bardzo rzadko na nich grywam. Prawdopodobnie dlatego… Nie chcę być nudny i mówić, że to moja praca i nie chcę przynosić jej do domu. Naprawdę cenię sobie ciszę (śmiech). Jeżeli już szukam muzyki, to sięgam raczej częściej po stare albumy. Zazwyczaj kończy się na tym, że włączam coś w samochodzie. Właściwie słucham tam o wiele więcej muzyki niż w domu. Wybieram coś, jakieś utwory, z którymi dorastałem. Sięgam po coś intensywnego, jak na przykład "Eye In The Sky", Alan Parsons Project, to pierwszy album, który sam kupiłem i jeden z moich ulubionych. Pasuje do mnie w jakiś sposób, uspokaja mnie. Naprawdę bardzo, bardzo rzadko, chciałbym nawet powiedzieć, że nigdy nie słucham albumów Pain Of Salvation (śmiech). Głównie dlatego, że kiedy nagrywam album przesłuchuję go więcej razy niż najbardziej szalony fan w ciągu całego życia. Jestem nimi przesycony, ale nadal je lubię. Nadal lubię grać je na żywo i wybieram je, nie bałem się nawet zagrać całego "Remedy Lane" na festiwalu w USA i w Europie też (śmiech). Jednak kiedy usiądziesz i słuchasz swojej płyty, robisz to w inny sposób, zaczynasz ją analizować. Rzadko jest to dla mnie przyjemne, bo cały czas denerwuję się i myślę co mógłbym zmienić w brzmieniu. To tak jakbym doprowadzał się do szaleństw czymś, czego nie mogę zmienić. Jak wygląda twój normalny roboczy dzień? To zależy od tego co robię, w jakim momencie procesu jestem. Podczas miksowania spędzę więc dużo czasu za komputerem. Z drugiej strony jestem gościem tego rodzaju, że jeżeli mam coś zrobić, to moja cała struktura, natura będzie szalała, żeby robić inne rzeczy. Tak więc, kiedy siedzę i miksuję chcę chwycić za gitarę, albo siąść za pianinem i tworzyć muzykę. Kiedy w mo-

im kalendarzu przychodzi czas na tworzenie, chcę robić coś innego. Taki po prostu jestem. Ludzie mówią o tym, że można mieć osobowość kota, albo psa. Ja zdecydowanie jestem kotem. Człowiek kot zawsze chce być tam, gdzie go nie ma (śmiech). To chyba doskonale mnie opisuje. Cała praca będzie więc zakłócana przez moje pasje, ważne rzeczy, które chcę zrobić. Zawsze jest tak, że kiedy utknę siedząc na tyłku przy pracy, nagle stwierdzam: "Ooo, musze zrobić coś ważnego, później do tego wrócę" (śmiech). Szwecja to dobre miejsce do tworzenia muzyki? (Śmiech) Jest tu dość depresyjnie przez większą część roku, więc pod tym względem to chyba dobre miejsce (śmiech). Siedzisz wtedy na kanapie i oglądasz jakieś filmy, telewizję otoczony świeczkami, albo coś, to pomaga. Chyba jest to dobre miejsce, żeby tworzyć muzykę. Szczególnie teraz, kiedy od dziesięciu lat mieszkam na wsi, podobnie jak wtedy, kiedy dorastałem w otoczeniu natury i drzew. Jeżeli chodzi o mnie, to bardzo dobrze wpływa na moje pisanie. Myślę, jednak, że to bardzo trudny kraj, jeżeli chodzi o dotarcie gdzieś ze swoją muzyką. Musisz więc być albo bardzo sprytny, albo, jak większość szwedzkich zespołów, zabrać swoją muzykę gdzieś indziej. Jak postrzegasz perspektywy rozwoju rocka? Zauważyłeś w ostatnim czasie jakieś godne uwagi nowe trendy? Myślę, że najciekawszym kierunkiem na ten moment jest to, że w końcu trend w produkcji zaczął odwracać się od brzmień z jakimi mamy do czynienia od jakichś dwudziestu lat. Bardzo mnie to cieszy. To jakby oświadczenie, że teraz produkcja będzie przeciwieństwem tego, co stało się trendem. Widzę, że przez ostatnie lata wszystko zwraca się znowu w kierunku skupionym na muzyce, kiedy instrumenty powracają do łask, brzmienie staje się cieplejsze. Naprawdę bardzo mi się to podoba. Mam nadzieję, że wszystko będzie się rozwijać w tym kierunku. Zaskoczę cię, gdy zapytam, czy interesujesz się żużlem (speedway)? Przecież Eskilstuna to jeden z najsilniejszych ośrodków tego sportu, a ja pochodzę z miasta Bydgoszczy w Polsce, miasta Tomka Golloba, stąd moje pytanie. (Śmiech) Muszę powiedzieć, że tak. To byłaby chyba dobra odpowiedź pod tym względem. Pamiętam jak tata zabrał mnie kiedyś jako dziecko na speedway. Bardzo to lubił. Chyba myślał, że mi się spodoba. Byłem dość nieśmiały, ale zawsze lubiłem brać mój rower, budować jakieś duże skocznie i, rozumiesz, robić sobie krzywdę (śmiech). Ale kiedy mnie tam zabrał stwierdziłem, że było tam dużo hałasu, a żużel opryskuje wszystkich, łącznie z nami. Ludzie jeżdżą cały czas w kółko, sytuacja się nie rozwija. To jak wyścigi konne, tylko z motocyklami. Można było poczuć jak są rozgrzane. Żużel nie zrobił więc na mnie tak dużego wrażenia jak myślał tata (śmiech). Nigdy się po tym nie otrząsnął (śmiech). W końcu nie były to Monster


Trucki (śmiech). Pamiętasz jeszcze jak doszło do utworzenia w twoim mieście Eskilstuna zespołu Reality? Miałeś przecież dopiero jedenaście lat! Tak, ale musisz pamiętać, że w tamtym czasie nie miałem się z kim porównywać. Miałem aż jedenaście lat, w moim świecie oznacza to, że straciłem masę czasu (śmiech). Dla mnie to nie jest nic dziwnego, to nawet naturalne, że w tym wieku zakładasz zespół. Zespoły są fajne. Problemem było jedynie to, że kiedy masz jedenaście lat i zakładasz grupę masz raczej ograniczony wybór. Bierzesz po prostu obojętnie jakich ludzi z sąsiedztwa. Tak jak już mówiłem, ja mieszkałem na wsi, więc nie miałem zbyt wielu sąsiadów. Wyglądało to więc tak, że musiałem zaangażować właściwie wszystkich ludzi, których znałem. Dlatego w pierwszym składzie często się kłóciliśmy. Ja miałem swoją wizję zespołu. Wybrałem ich ze względu na instrumenty na jakich potrafili grać, co było trochę trudne (śmiech). Jako grupa ludzi byliśmy chyba zbyt daleko od mojej wizji tego, co chciałbym żebyśmy osiągnęli. Z drugiej strony, w tym wieku bardzo szybko się rozwijasz. Kiedy myślę teraz o tamtych czasach, widzę że zespół był wtedy złożony z całkowicie różnych osób. Jednak kiedy to analizuję, to w tych latach rozwijaliśmy się w szalonym tempie. Zgaduję, że przez pierwsze dwa trzy lata zrobiliśmy tyle co normalnie zajęłoby nam jakieś dziesięć lat. Patrząc na nasze utwory z tamtego okresu widać, że rozwijaliśmy się bardzo ostro i nagle. I to chyba było świetne, patrzysz wstecz i widzisz jak inne jest teraz twoje poczucie czasu. Jakie gatunki rocka graliście jako Reality? Zająłeś się już wtedy także komponowaniem? Tak, to znowu nie było dla mnie nic dziwnego. Byliśmy zespołem, powinniśmy mieć też jakieś piosenki (śmiech). Nigdy nie ciągnęło mnie do robienia coverów. Oczywiście zrobiliśmy kilka kiedy miałem, nie wiem, może z czternaście lat, ale właśnie to było dla mnie dziwne. Naturalne wydawało mi się tworzenie własnej muzyki. Chcieliśmy być tym, co uważaliśmy za metal. Naszą definicją metalu był wtedy chyba Kiss, chociaż teraz wydaje mi się, że należeli raczej do klasycznego rocka. Pierwsze trzy lata naszej twórczości nawiązują bardzo właśnie do klasycznego rocka i jest w niej prawdopodobnie znacznie więcej parcia w stronę bardziej mainstreemową, niż to co robiliśmy później. Minęliśmy się trochę z celem, byliśmy chyba trochę za młodzi więc zaczęliśmy tworzyć mainstreemowe popowe kawałki (śmiech) Od kiedy zacząłeś grać na gitarze i śpiewać, jeśli mając jedenaście lat występowałeś już przed pub licznością? Myślę, że pierwszy występ na żywo dałem mając właściwie dziesięć lat, na jednej ze szkolnych zabaw w stodole (śmiech) To był właśnie mój pierwszy w życiu show, przed moją klasą i kilkoma innymi. Niedługo później, jakieś trzy - cztery lata, graliśmy już na dużym konkursie muzycznym, przed setkami widzów. Pamiętam, że strasznie się baliśmy przed wyjściem na scenę. Byliśmy cali zieloni na twarzach siedząc na backstage'u i czekając na naszą kolej, żeby wyjść przed tych wszystkich ludzi. Pamiętam też, że ta nerwowość i to uczucie, że zaraz zwymiotuje zniknęły razem z pierwszym krokiem na scenie. Poczułem się całkowicie spokojny, w pewien sposób czułem jakbym wrócił do domu. W tamtym momencie zrozumiałem chyba, ze właśnie to chcę robić w moim życiu (śmiech). Byłeś dumny jako czternastoletni chłopak z nagrody "Najlepszy Wokalista" na konkursie muzycznym "Rock- SM"? Jasne, skakałem na scenie. Znacznie później poznałem kogoś, kto akurat był wtedy na tym konkursie. Był przyjacielem kogoś z innego zespołu. Miał kasetę, na której nagrany był występ właśnie tego zespołu, ale też to jak wychodzę odebrać nagrodę dla najlepszego wokalisty. Ja tam naprawdę skakałem, podskakiwałem wchodząc na scenę (śmiech). Wygrałem buty, co było dość dziwną nagrodą, ale w tamtym momencie uważałem, że to najfajniejsza rzecz jaką mogłem dostać, najfajniejsze buty jakie mógłbym mieć (śmiech). To nie był więc jedynie zaszczyt, ale też para butów (śmiech). Gdzie leżała przyczyna licznych zmian personalnych w składzie Reality i późniejszej, w roku 1991, zmiany nazwy na Pain Of Salvation? Czy istnieje jakaś interpretacja tej nazwy? W tamtym momencie chciałem zmusić ludzi do myślenia, to nie była typowa, normalna nazwa dla zespołu.

Dla mnie od samego początku oznaczała, że jeżeli chcesz coś osiągnąć, musisz być gotowy na poświęcenie. Zawsze istnieje jakaś prostsza droga, ale żeby dojść do jakiegoś momentu, musisz być również przygotowany na radzenia sobie z różnymi rzeczami. Zawsze można znaleźć coś dobrego w czymś złym i coś złego w czymś dobrym, tak właśnie działa życie. Tak to rozumiem. Pamiętam wywiad dla jakiejś gazety, coś około 1992 roku, porównałem to wtedy do siedzenia na pustyni, nie mając nic do picia. Musisz oszczędzać energię, a najefektywniejszym sposobem na to będzie po prostu siedzenie w miejscu. Prawda, nie będziesz się wtedy pocił, ale z drugiej strony nie ma mowy o bezpieczeństwie (śmiech). Po prostu będziesz tam sobie siedzieć i ostatecznie umrzesz. Możesz wybrać to łatwiejsze wyjście, ale jeżeli chcesz mieć szansę na przetrwanie i wydostanie się stamtąd będziesz musiał wstać i zacząć iść. Oczywiście nie ma pewności, że w ten sposób znajdziesz ratunek, ocalenie, ale masz na to szan-

lar Bells"? Tak, od pierwszego demo, od pierwszego albumu praktycznie wszystkie wokale są moje. Zawsze namawiam innych, żeby zaśpiewali, ale nie są w tym temacie zbyt doświadczeni i zwykle kończy się na tym, że porzucamy taki pomysł, bo zwyczajnie zajmuje zbyt dużo czasu. Nie dlatego, że nie potrafią śpiewać. Po prostu bycie w takiej sytuacji, stojąc przed mikrofonem musisz potrafić się przystosować. Nie zrobiliby tego tak szybko jak ja. Kiedy przesłucham raz ścieżkę dźwiękową i zaczynamy próbę, mogę zaśpiewać dokładnie tak samo, niezależnie od tego co by się na niej znajdowało daję sobie z nią radę. Po prostu pozostali potrafią śpiewać, ale nie są wokalistami (śmiech). Z wokalnego punktu widzenia prawdopodobnie będziemy w stanie "użyć" pozostałych członków zespołu na kolejnych albumach i nie będą to jedynie dwie - trzy piosenki, będziemy ich dodawać znacznie więcej. Gram też czasami na perkusji, na basie, na przykład na pierwszych al-

Foto: Lars Ardarve

sę. Według mnie chodzi właśnie o podjęcie tej wędrówki, wybranie cięższej, trudniejszej opcji. To właśnie znaczy Pain Of Salvation. Jak oceniasz z perspektywy czasu fakt, że wasze pierwsze nagrane kasety nie wzbudziły zainteresowania wytwórni płytowych? Słyszałem o tym kilka razy, ale tak nie było. Nagraliśmy kasety i wysłaliśmy je. Wytwórnie od razu się nimi zainteresowały. Nie wiem skąd pochodzi ta informacja, że nasze pierwsze nagrania nie wzbudziły zainteresowania wytwórni, jeżeli było odwrotnie. Prawie natychmiast otrzymaliśmy pozytywne odpowiedzi. Gdzie szukasz inspiracji do tworzenia muzyki? Rejestrujesz gdzieś wszystkie swoje dźwiękowe pomysły? Mam wiele nagrań na moim telefonie, zgrywam wszystkie pomysły do komputera. Niektóre z nich trafiają tam wiele razy (śmiech). Dziewięciu - dziesięciu pomysłom pozwalam ulecieć. Patrząc na to obiektywnie, prawie codziennie zaczynam w głowie pisać jeden lub dwa kawałki. Większość z nich po prostu porzucę, ponieważ albo nie są dla mnie wystarczająco interesujące, albo zostawiam je do ewentualnego użytku. Jeżeli chodzi o inspirację, to nigdy jej nie szukam. Myślę, że zazwyczaj inspiracją dla mnie jest… Ooo, moja żona krzyczy ze schodów, że to ona jest moją inspiracją (śmiech). I oczywiście ma rację. Może właśnie o to chodzi. Zawsze jest gdzieś w pobliżu. Nigdy nie musiałem szukać inspiracji. Czasami czuję, że to może być coś negatywnego w moim życiu, coś co rozprasza, odciąga od robienia zwykłych rzeczy. Wszystko może być natchnieniem, wszystko co cię otacza, więc jak można nie być przez to zainspirowanym (śmiech). Potrafisz grać na bardzo wielu instrumentach, w two jej biografii na stronach Wikipedia naliczyłem czter naście. Nie kusiło cię, aby nagrać album jednoosobowo, z wszystkimi partiami wokalnymi i instrumen talnymi, jak kiedyś Mike Oldfield rejestrując "Tubu-

bumach grałem tez na keyboardzie, tak więc siedziałem też po tej drugiej stronie. Jestem chyba jednak skoncentrowany na czymś innym, wolę, żeby inni też mogli się popisać, mieli swoje miejsce. Oczywiście zawsze chciałem nagrać album grając na wszystkich instrumentach sam. Jednak bardzo trudno jest mi podjąć to wyzwanie i dobrze się przy tym bawić. Nie jest to moim priorytetem i zwykle kończy się odkładaniem wszystkiego na następny rok (śmiech) Wolę zająć się wszystkimi pomysłami i albumami, nad którymi pracujemy jako zespół. Obok obowiązków w rodzimej kapeli współpracujesz także z przedstawicielami innych projektów rockowych, między innymi The Flower Kings, Transatlantic, Ayreon czy Hammer Of Gods. Czy w dobie nowoczesnych systemów medialnych taka praca to zadanie łatwe, lekkie i przyjemne? Tak, ale zależy od tego jak to robisz. Na przykład Hammer Of Gods było bardzo fizycznym projektem. To było jak dwa koncerty. Musiałem słuchać materiałów Led Zeppelin chociaż nie miałem żadnej styczności z ich muzyką. Musiałem więc przejść szybki instruktaż w trakcie trasy z The Flower King. Przez trzy godziny uczyłem się muzyki The Flower King, a kiedy dawałem z nimi koncerty grałem na keyboardzie, gitarze, perkusji i śpiewałem, a wielokrotnie musiałem wykonywać kilka z tych rzeczy na raz. Zawsze uważałem to za świetną zabawę. Po pierwsze odgrywałem całkowicie inną rolę niż w Pain Of Salvation, gdzie jestem jakby silnikiem, napędem, biorę odpowiedzialność za innych. Kiedy gram z The Flower King czuję się bardziej jak jeden z przyrządów w skrzynce narzędziowej. Potrzebuję tego co sam tworzę, lubię doprowadzać moje wizje albumów do perfekcji, nie potrafiłbym bez tego żyć, ale fajnie jest tez zrobić sobie czasem przerwę. To tak jakbym próbował dawać z siebie wszystko na rzecz jakiegoś skomplikowanego pomysłu i muzyki, która nie jest moją własną, co jest w pewnym sensie satysfakcjonujące. A wykonywanie wszystkich

PAIN OF SALVATION

87


tych rzeczy w tym samym czasie i próby pobicia swoich poprzednich występów pokazują ci co możesz udoskonalić następnego dnia. Będąc w trasie starałem się więc udoskonalić swój udział w tej skomplikowanej machinie. Kiedy zaczęła się trasa z Led Zeppelin tribute bandem, miałem już cały materiał Led Zeppelin w głowie. Poleciałem do Nowego Jorku, tam ćwiczyliśmy przez jeden albo dwa dni, a później był już koncert. Muszę ci powiedzieć, że poziom ich mistrzostwa był naprawdę bardzo, bardzo wysoki (śmiech). Nie czułem się zbyt komfortowo stojąc tam częściowo oszołomiony i zmieszany (Dazed and Confused) (śmiech) w rozpiętej koszuli z tamburynem w ręce. Co było dla mnie najbardziej niekomfortowa sytuacją, która mi się przydarzyła i dlatego chyba się na nią zgodziłem (śmiech).

czym był. Pod tym względem zacząłem wstydzić się terminu "progressive metal", zacząłem uciekać od tego co się nim nazywa (śmiech). Ostatecznie stwierdziłem, że zrobiłem kółko i widzę, że jako ludzie potrzebujemy nowych terminów i jest to normalne, dzieje się z każdym stylem w muzyce. Jeżeli nazwiemy coś popem, bo jest popularne, stanie się to nazwą dla określonego brzmienia, niezależnie od tego czy jest popularne czy nie. Trzeba z tym po prostu żyć. Nie podoba mi się nawet to, że niektóre zespoły mogą mówić, że stworzyły jakiś nowy styl w muzyce. Może będę surowy, ale nie czuję się zbyt komfortowo z tym, że ktoś tworzy swój własny styl, żeby tylko móc później powiedzieć w wywiadzie, że gra curious (ciekawy) metal, albo coś innego (śmiech).

Pain Of Salvation zaliczany jest do kierunku pro gressive rock, progressive metal. Czy taki podział na kategorie stylistyczne ma według ciebie jakiś sens? Ciągle nad tym myślę. Kiedy zaczynaliśmy tworzyć pierwszy album, około 1997 roku, termin "metal progresywny" był dla mnie czymś nowym, miał dopiero kilka lat. Nadal czuje pewną dumę, kiedy nazywają nas zespołem grającym progressive metal, bo wydawało mi się, że w końcu pojawił się w muzyce styl, w którym nie było wytycznych. Cały czas się zmieniał, zgłębiał różne kierunki w muzyce. Metal progresywny był czymś innym, czymś nowym, co było w stanie korzystać z elementów różnych rodzajów muzyki i być czymś prawdziwym. Bardzo szybko okazało się, że cały ten styl wybuchnął. To samo dzieje się chyba z wszystkimi rodzajami muzyki. Kiedy coś jest wystarczająco nowe, żeby stworzyć nową terminologię, prawdopodobnie dzieje się tak dlatego, że jego założyciele byli innowatorami, ludźmi, którzy szukali czegoś nowego. Później pojawiła się druga fala złożona głównie z fanów tej pierwszej. Tak wiec na początku masz nowatorów, którzy próbują zrobić coś nowego, a cały muzyczny świat to pokocha i zacznie kopiować. Wtedy niszczy się podstawową ideę tego co lubisz. Jeżeli lubię coś nowatorskiego i to skopiuję, będzie to całkowite przeciwieństwo (śmiech). Myślę, że właśnie to stało się na początku nowego tysiąclecia. Powstała pewna recepta jak dany styl powinien brzmieć, progresywny metal stał się więc każdym innym gatunkiem, ale nie tym

Przejdźmy do ery działalności Pain Of Salvation. Mogę szybko zapytać tylko która jest godzina? Nie mam przy sobie żadnego zegarka poza tym w telefonie, który trzymam przy uchu. Jasne, jest 21.30. O matko! Przepraszam, ale naprawdę muszę… Dobra, ostatnie pytanie, bo jestem już o dziesięć minut spóźniony na następny wywiad. Dobra, to może… Hmmm… (Śmiech) Musisz teraz wybrać odpowiednie O boże! … Nie mam pojęcia, które wybrać! (śmiech) Widzę (śmiech) ale jestem pewny, że każde z nich będzie dobre (śmiech). Yyyy… Hmm… Dobra! Może to! (śmiech). Interesujesz się filozofią? A co możesz powiedzieć o swoim stosunku do Boga? (Śmiech) Pytam, bo taką ambitną tematyką zająłeś się opracowując teksty na potrzeby projektu "Be". Tak, cóż to pytanie na które mógłbym napisać cały esej, ale postaram się odpowiedzieć krótko. Nie wiem nawet czy ktokolwiek to zrozumie, ale spróbuję. Tak, interesuję się filozofią, nie z wyboru, ale filozofia jest jak polityka, otacza nasze życie i społeczeństwo. Wszystko co robisz jest polityką i filozofią pod wielo-

ma względami. Właśnie czytam pewną książkę, próbując połączyć fizykę kwantowa i filozofię, bardzo interesujące. A mój stosunek do Boga? Myślę, że mój punkt widzenia jest taki, że każda wizja każdego człowieka na temat kim jest Bóg jest niekonieczna i zła. Odpowiem ci tak jak kiedyś w jednym z wywiadów po wydaniu albumu "Be". Powiedzmy, że mamy dwie osoby żyjące w dwuwymiarowym świecie, gdzie nic nie jest trójwymiarowe. Powiedzmy, że na ułamek sekundy wyjmiesz te osoby z ich ograniczonego świata do trójwymiarowego wszechświata i pozwolisz im spojrzeć na otoczenie. Patrzą na nie z dwóch różnych kątów, każdy z nich będzie widział okolicę z innej strony. Pierwszy z nich będzie przekonany, że patrzy na okrąg, bo pochodzi z dwuwymiarowego świata i tylko okręgi tak wyglądają. Drugi, który widzi to samo z innego miejsca, będzie równie mocno przekonany, że patrzy na kwadrat. Teraz wysyłamy ich z powrotem do ich świata i zobaczymy, że powstały dwie religie - religia okręgu i religia kwadratu. I właśnie w tym momencie wkraczamy na złe tory, ponieważ obaj są przekonani o tym, co widzieli. A żaden z nich nie widzi i nie rozumie, że są zbyt ograniczeni, żeby zrozumieć. Zaczną więc sądzić się nawzajem o prawdziwość okręgu i prawdziwość kwadratu, a na tym się nie skończy. Ich dzieci zaczną się zabijać przez to, że żaden z nich nie potrafi zrozumieć, że to coś nienależące do ich świata. Właśnie o to chodzi, jeżeli Bóg istnieje, to jestem pewny, że niezależnie od tego czy jest kobietą czy mężczyzną, jest całkowicie poza naszym światem, nie jest jednym z nas. Dla mnie definicją religii i Boga jest taka, że jeżeli czegoś nie rozumiemy to nie zabijajmy się nawzajem z tego powodu, rozumiesz, po prostu się zrelaksujmy (śmiech) A teraz chyba już będę musiał zadzwonić do kolejnego rozmówcy (śmiech). Na zakończenie życzę tobie i zespołowi powodzenia w pracy artystycznej, wdrażania nowych idei twór czych. Chciałbym także wyrazić w imieniu polskich fanów szacunek za dotychczasowe dokonania na polu muzyki rockowej. Dzięki! Bardzo miło to słyszeć (śmiech) Anna Kozłowska & Włodzimierz Kucharek


Muzyka klasyczna zagrana na metalowo Na Tomie Philipsie dziennikarz zawsze może polegać. I nagra świetny album, i potem jeszcze wyczerpująco o nim opowie. Na łamach naszego periodyku jest już stałym gościem, wręcz odnosi się do niego z pewnym sentymentem, ale chyba nawet nasi stali Czytelnicy znajdą w poniższym wywiadzie coś ciekawego dla siebie. Skąd hasło "więcej klawiszy!", co Tom myśli o Niemenie oraz jaki wpływ na amerykańskich muzyków ma czeska śliwowica? - odpowiedzi czekają. HMP: Tomek! Gratuluję nagrania kolejnego świet nego albumu. Od naszej ostatniej rozmowy minęło ładnych parę lat. Co się działo z While Heaven Wept między wydaniem "Fear of Infinity" a "Suspended at Aphelon"? Tom Phillips: Cześć! Fajnie, że mogę znowu z tobą rozmawiać! Jak zawsze bardzo dziękuję za okazywane nam wsparcie! Fakt, kilka lat minęło. W międzyczasie pojechaliśmy na dwie trasy z Promordial - jedną po Europie i drugą po Stanach Zjednoczocnych (razem z Alcest i Cormorant) oraz pojawiliśmy się na wielu wyjątkowych festiwalach, wliczając w to Up The Hammers w Grecji i ProgPower w Stanach. Dwukrotnie wystąpiliśmy też na niemieckim Hammer of Doom, za drugim razem grając jako główna gwiazda ponad dwugodzinny epicki koncert, podsumowujący dwudziestopięcioletnią historię While Heaven Wept! "Suspended at Aphelion" w znacznej części powstawał natomiast między końcem grudnia 2011r. a marcem 2012r. Można więc śmiało powiedzieć, że w ostatnim czasie byłem bardzo aktywny i zajęty!

album który musimy dopiero zrobić - pomost między "Fear of Infinity" i "Suspended at Aphelion", ale jeszcze za wcześnie, by o tym mówić. Naturalnie, "Suspended at Aphelion" to całkowicie nowy materiał, który zawiera najświeższe próbki muzyki While Heaven Wept. Jeszcze w lutym tego roku napisaliśmy nową wersję "Lifeliness Lost", którą nagraliśmy w 36 godzin, eksportowaliśmy ją do midi, a Mark Zonder nagrał w niej swoje partie w ciągu dwóch dni! Mamy teraz naprawdę sporo materiału, na kolejny album raczej nie trzeba więc będzie długo czekać. Zamierzamy go nagrać wkrótce; wciąż powstaje i jest dla nas bardzo ważny. Będzie jeszcze głębiej zakorzeniony w szaleństwie niż najnowszy… a wręcz w dalekiej przestrzeni kosmicznej. Jestem ciekaw waszego procesu twórczego. Naszła mnie taka myśl: Nowa Trylogia "Gwiezdnych Wojen" nie dorównuje starej między innymi dlatego, że

krytyki, pozytywnych i negatywnych recenzji, ale powiedzmy sobie szczerze, nie bierzemy wszystkiego na poważnie… Nie można dać się ranić złym słowem czy wierzyć w każde dobre. Czasami pewne rzeczy się nie udają, jeśli na przykład pozwolimy zdominować się terminom. Może to skutkować problemami technicznymi oraz utratą spontaniczności. Mam swoje "problemy" z każdym albumem. Są to małe niuanse i detale, które zapewne drażnią tylko mnie, bo zawsze czepiam się i analizuję wszystko pod mikroskopem, ale zdaję sobie też sprawę, że łatwo popaść w przesadę. Kiedy analizujesz każdy szczegół, stajesz się chorobliwie krytyczny, a zawsze znajdzie się coś, co będziesz poprawiał do usranej śmierci… Czasami znacznie łatwiej jest powiedzieć sobie dość. I tak, nawet gdy mówimy o "Suspended at Aphelion", to jego realizacja pokrywa się tylko w 95 procentach z moją wizją. Staramy się oddawać naszej twórczości sprawiedliwość, ale wciąż są w niej rzeczy, które nadają się do zmian, nawet jeśli tylko ja je widzę. Są muzycy, którzy programowo nie słuchają cudzych albumów, żeby się nimi nie inspirować, nie zapożyczać podświadomie pomysłów. Co sądzisz o takim podejściu? Chyba należę właśnie do tej kategorii, ponieważ oprócz zespołów, z którymi akurat dzielimy scenę, nie słucham niczego innego właśnie z tego powodu - nie chce ulegać jakimkolwiek inspiracjom. Mając na uwadze ile muzyki wypływa prosto ze mnie - tylko bogowie wiedzą skąd i dlaczego - ważne jest, by się zdystansować od wszystkich zbytecznych spraw. To doskonałe podejście, ponieważ skupianie się tylko na While

Wiem, że Jason (Lingle, klawiszowiec - przyp. red.) dołączył do While Heaven Wept, gdy ciąża Michelle (Loose-Schrotz, również grającej na klawiszach pryzp. red.) ograniczyła jej aktywność w zespole, lecz teraz wszystko wróciło do normy a mimo to zostaliś cie z parą klawiszowców. To trochę casus Janicka Gersa z Iron Maiden, czy naprawdę potrzebujecie dwóch muzyków odpowiedzialnych za ten instru ment? Zawsze mieliśmy sporo miejsca dla dodatkowych instrumentacji w While Heaven Wept! Nasza muzyka ma wiele warstw, jest z natury swej symfoniczna, cztery ręce na klawiszach musiały dać ich jeszcze więcej. Założenie było takie, żeby Michelle mogła grać partie adagio, a Jason mógł zająć się ich wzmacnianiem innymi tembrami, a także realizować się jako wokalista. Muszę też wspomnieć o mojej miłości do Tangerine Dream z lat 70-tych, do Eela Craig, jak również do Klausa Schulze'a, Kitaro i Vangelisa. Otóż dla mnie nie ma czegoś takiego jak za dużo klawiszy! Wciąż dodaję nowe partie do utworów, gdy je gram! Ostatnio rozważałem nawet rozszerzenie partii perkusji i gitar! Jak gra się i komponuje w siedmioosobowym zespole? Toż to mała orkiestra, ale z indywidualistami na składzie, co w przypadku muzyków orkiestrowych nie jest pożądane. Cóż, 95 procent muzyki While Heaven Wept wychodzi bezpośrednio ode mnie, pozostałych zachęcam do swojego wkładu, ale wiesz jak to jest, większość ma swoje własne zespoły, więc to, co wymyślą, zazwyczaj ląduje gdzieś indziej. Wyjątkami z ostatnich lat były "Saturn And Sacrifice" z "Fear of Infinity", która właściwie była kompozycją Scotta (Loose'a, drugiego gitarzysty - A.N.), a Jason jest odpowiedzialny za część szóstą "Suspended at Aphelion" (czyli "The Memory of Bleeding"). Nie mam wątpliwości, że kiedyś wszyscy będą komponować, ale stwierdziliśmy też, że zwykle kiedy utwór nie wychodzi ode mnie, to po prostu nie brzmi jak While Heaven Wept. Nie wiem czy się do końca z tym zgadzam, ponieważ dużo zmieniamy i pozwalamy utworom ewoluować, ale na pewno wszystkie albumy spaja wspólna formuła, nieistotne jak bardzo są one eksperymentalne i jak różnią się między sobą. Przy okazji premiery "Fear of Infinity" wspominałeś mi, że wykorzystaliście już wszystkie pomysły z waszego muzycznego archiwum i od teraz na waszych albumach będą się pojawiać tylko świeże kompozycje. Czy tak właśnie się stało tym razem? Cóż, wciąż mamy trochę materiału w archiwach, z lat 1989-1990, ale nie jestem pewien, czy ten materiał kiedykolwiek zostanie ujawniony. Oczywiście, jest też

Foto: Nuclear Blast

pisząc ją, George Lucas wykazał się nieznajomością własnego materiału. Co jest zrozumiałe, bo filmowcy często nie oglądają własnych filmów. Muzycy też nieraz nienawidzą swoich utworów, zwłaszcza tych najbardziej sztandarowych, które grali już tysiące razy. A jak to jest z tobą? Czy pisząc materiał na nowy album sięgasz po wasze poprzednie nagrania i analizujesz co było w nich dobre, a co złe? Co się spodobało, a co nie? Wiesz, ponownie muszę podkreślić, że nie piszemy muzyki intencjonalnie. Zawsze jest kosmiczna, jest strumieniem podświadomości, wyrażamy przez nią nas samych. Pozwalamy jej swobodnie z nas wypływać. Rozwija się, czasami przez lata, aż w pewnym momencie się materializuje… Prawdą jest, że granie tych samych utworów w kółko może być wkurzające, ale dysponujemy materiałem zebranym przez dwadzieścia pięć lat i możemy przebierać w nim podczas tras. Jest tylko kilka numerów, których nie bierzemy pod uwagę, jednakże nawet kawałki, które napisaliśmy, gdy byliśmy nastolatkami, wciąż są wartościowe. Chodzi mi oto, że podczas występów staramy się wcześniejszy materiał zagrać z szacunkiem dla całej dyskografii, a nie tylko odegrać jako "reakcję" na wcześniejsze dokonania. Oczywiście, jesteśmy gotowi na przyjmowanie

Heaven Wept i odrzucanie innej muzyki jest jak odmładzanie się, wręcz jak odwiedzanie starego przyjaciela, ale przynoszącego ze sobą całe doświadczenie i bagaże życiowe ze sobą. Powiem ci szczerze, takie podejście się naprawdę opłaca. "Suspended at Aphelion" jest zupełnie inny od wszystkiego, co zostało wydane w 2014 r., może nawet w ciągu ostatnich kilku lat… może nawet od bardzo dawna… Ale czy mimo to jesteś fanem innych zespołów, kupujesz nowe płyty i chodzisz na koncerty? Możesz nam kogoś polecić? Jestem zapalonym i oddanym słuchaczem na inny sposób. Pożeram muzykę! Nigdy nie jestem wystarczająco nasłuchany, nigdy nie mam dosyć! Kupuję CD, LP i gadżety - bezpośrednio od artystów, kiedy tylko jest to możliwe, i chodzę na jak najwięcej koncertów. Nie na ponad sto rocznie, jak to bywało w młodości, ale za to czuję, że moje wybory mają znaczenie. Decyduję się tylko na te, które mogą dostarczyć mi niezwykłych przeżyć. Oczywiście odwiedzam też naszych przyjaciół i kolegów, gdy grają w okolicy, by się przywitać i okazać swoje wsparcie. Muszę także powiedzieć, że niesamowicie było oglądać na żywo Primordial tak wiele razy. To jeden z największych zespołów koncertowych wszech czasów, z najwspanialszym frontmanem naszej

WHILE HEAVEN WEPT

89


ery! Widziałem tak wiele koncertów w moim życiu, ale niewiele mogło równać się z tymi! Mam na myśli to, że oni wciąż się rozkręcali i grali coraz lepiej! Wśród innych zespołów, z którymi graliśmy wspólną trasę, były też takie, który błyszczały na żywo, często bardziej niż na płytach. Mówię tu o takich grupach jak Argus, Orodruin, Vektor i Beelzefuzz, jak również o naszych kolegach z Agalloch, Alcest i Cormoran... Choć w tych ostatnich przypadkach akurat albumy są równie wspaniałe. Co do nowych zespołów, które uważam za godne uwagi, to powinieneś sprawdzić Doomocracy z Grecji, ponieważ są oni doskonałym połączeniem wczesnego Solitude Aeturnus i wokali, które przypominają zarówno Roba Lowe'a i Midnighta (RIP) z Crimson Glory! Ale przede wszystkim, muszę wspomnieć o King Crimson, których kilka miesięcy temu widziałem na ich raczej nieoczekiwanym tegorocznym tournée. Niewątpliwie największy zespół jaki kiedykolwiek widziałem na żywo, a w dodatku grał wówczas materiał w dużej mierze wyjęty z lat 70-tych, na deskach sceny występowali z kolei muzycy łączący wszystkie epoki... Mój przyjacielu, zapewniam cię, że ten pojedynczy koncert był najwspanialszym, na jakim byłem w ciągu czterdziestu lat! Nadal jestem zszokowany. Doprowadził do tego, że zaopatrzyłem się we wszystkie wydawnictwa związane z obchodami 40lecia istnienia King Crimson, w tym trzy zestawy, które zawierają ponad sześćdziesiąt płyt z materiałem, który został nowo zremasterowany, a także sporo nie-

Pytanie trochę nie na czasie, ale co myślisz o ostatnim albumie Black Sabbath? Wszyscy są zgodni w tym, że jest to album wtórny, ale dla jednych to jest w nim najwspanialsze, a dla drugich jest najgorsze. Nawet go kupiłem... Myślę, że to dobra płyta. Minęło trochę czasu odkąd go słuchałem, ale to oczywiste, że Iommiemu nie brakuje fantastycznych pomysłów, czy ciężkich riffów. Myślę, że to był dla nich wielki wysiłek... Nie przeszkadza mi fakt, że album jest bardzo doomowy. Czuć, że wokale są najsłabszą częścią. Zawsze też będę wolał Billa Warda na perkusji (bez urazy Brad!). Produkcja jest odrobinę zbyt nowoczesna jak na mój gust. Wszystko co mogę powiedzieć, to to że mi się podoba, ale mógł być lepszy, to na pewno... Jednak jak wielu innych artystów z 60-tką na karku nagrywa materiał, który tak miażdży? Oczywiście nie tylko dla mnie spełnieniem marzeń byłby dopiero kolejny album Black Sabbath z Dio. "Suspended at Aphelon" wydaje się logicznym rozwinięciem "Fear of Infinity". Znowu stawiacie na krótsze kompozycje, ale tym razem wszystkie utwory tworzą jedną suitę, prawda? "Suspended at Aphelion" jest rzeczywiście jednym kawałkiem, podzielonym na jedenaście oddzielnych utworów. Dla mnie stanowi epicką całość... Naprawdę nie potrafię myśleć o poszczególnych częściach jak o oddzielnych utworach. Nie wybraliśmy też z tego albumu żadnego singla. Podtytuły nie odnoszą się do różFoto: Nuclear Blast

publikowanych dotąd utworów! Swoją drogą lubisz Arcturus? Momentami udaje wam się wykreować podobną, kosmiczną atmosferę. Na "Suspended at Aphelon" słychać to wyjątkowo wyraźnie. Uwielbiam Arcturus! Zawsze ich lubiłem. Właściwie jeszcze od siedmiocalowego "My Angel", a "La Masquerade" i kolejne ich albumy są jednymi z najbardziej unikalnych, ciekawych i naprawdę progresywnych muzycznie rzeczy, jakie kiedykolwiek ujrzały światło dzienne... Naprawdę są poza wszelką klasyfikacją i konkurencją. Nie mam wątpliwości, że Arcturus wywiera jakiś wpływ na While Heaven Wept, ale mam na myśli przede wszystkim typowe dla nich rozmywanie wszelkich granic muzycznych. Nasze korzenie oczywiście różnią się od ich. Wywodzimy się ze sceny doom metalowej i Stanów Zjednoczonych, ale myślę, że odkrywamy podobne zakątki wszechświata! A właśnie, przypomniałem sobie, że parę lat temu sprezentowałem ci płytę "Enigmatic" Czesława Niemena, ale ciągle zapominam zapytać o twoje wrażenia. Uwielbiam ją! Wzbudziła we mnie całą falę skojarzeń i wspomnień - od "Atom Heart Mother" Pink Floydów po późną twórczość Pära Lindha, od Pell Mell po Eela Craig. Oczywiście największe wrażenie robią wokale, które są fenomenalne! Takiego zasięgu i potęgi spodziewałbyś się na przykład po młodym Ianie Gillanie. Świetna rzecz!

90

WHILE HEAVEN WEPT

nych utworów, a nazywają jedynie rozdziały znacznie większego dzieła. Często wskazują na zmianę nastroju lub rozwoju w fabule. "Suspended at Aphelion" powinien być postrzegany jako element dużej formy, jak "Thus With a Kiss I Die", "The Furthest Shore" i "Finality". Jest to logiczna ewolucja While Heaven Wept... To tak naprawdę połączenie wszystkich tych numerów. Płyta jest tak wspaniale skondensowana, a poszczególne utwory zlewają się ze sobą, więc nie tylko łyka się ją w całości, ale wręcz po tych 40 minutach myśli się: "Super, więc teraz będzie drugi utwór?" Zupełnie nie odczuwa się przy niej upływu czasu. Racja! Należy go traktować jak jedną długą podróż. Jak zauważyłem wcześniej, słuchanie pojedynczych utworów nie przyniesie zamierzonych rezultatów. Radzę słuchać wielokrotnie całość, by maksymalnie ją zrozumieć i docenić. Jest wiele warstw, które trzeba oderwać i przetrawić... Łatwa przyswajalność materiału jest złudzeniem... Jest on harmonicznie bardzo skomplikowany, duży nacisk kładziemy na kontrapunkty. Słuchanie go naprawdę wymaga pełnego zaangażowania, gdyż można łatwo przegapić wiele szczegółów... Mam nadzieję, że to co mówię ma sens. Ale myślę, że to zaleta! Byłoby źle, gdyby słuchacz nudził się w połowie płyty! Twoje teksty zawsze były bardzo osobiste. O czym tym razem piszesz? Jakie wydarzenia służyły ci natchnieniem?

"Suspended at Aphelion" to kolejny rozdział w historii mojego życia, ponownie bardzo osobista podróż dotycząca specyficznego pościgu, którego pomimo wszystkich moich wysiłków i nadziei nie udało się dokończyć. Tam naprawdę nie ma potrzeby, żebym wchodził w szczegóły. Pozwól jednak, że wyjaśnię, iż "aphelium" to najdalszy punkt od Słońca, a Słońce w tym przypadku jest metaforą wszystkiego, dążenia w określonego kierunku z wielką pasją... Wiesz, poszukiwanie oświecenia, pokoju, miłości, trzeźwości czy sukcesu - dla każdego będzie ono znaczyć co innego. W rzeczywistości jednak jest tak, że czasem mimo wszystko wiara, nadzieja, serce nie wystarczają, a pewne rzeczy pozostają niedostępne, nieosiągalne. Po raz pierwszy od czasów waszych demówek sięgnęliście po growlujący wokal. Skąd ten pomysł i kto odpowiada za jego wykonanie? Właściwie, to już drugi raz od czasu tamtego demo, ale i tak minęło jakieś jedenaście lat od czasu ich ostatniego wykorzystania (w utworze tytułowym z "Of Empires Forlorn)! Sam zająłem się nimi, tak jak poprzednio, ponieważ nie mógłbym za nic ryzykować uszkodzenia głosu Raina (Irvinga, wokalisty - przyp. red)! Powody ich wykorzystania są proste: akcentują moment, w którym Ikar spada z nieba... a raczej nasz bohater, który identyfikuje się tu z Ikarem. Są to krzyki rozpaczy, gniewu; opisują, jak skrzydła są trawione przez ogień i wreszcie gdy zanurza się w morzu. Na albumie pojawiło się paru znakomitych gości. Od kogo wyszedł ten pomysł i czyja zasługa w tym, że udało się ich zaangażować? Jest pięciu gości na albumie, w uzupełnieniu do "regularnych" siedmiu członków zespołu, z których jednym jest Kevin, nasz inżynier, który przyczynił się do kilku dodatkowych dźwięków klawiszy (Tak! Więcej klawiszy!), efektów i warstw. Poza tym mamy Marka Zondera (Warlord, ex-Fates Warning), który bębni na całym albumie, Victora Arduiniego (współzałożyciela Fates Warning), który zagrał najbardziej epicką solówkę w swojej karierze, mojego kolegę z dzieciństwa Christophera Ladda na gitarach klasycznych (ma nawet doktorat z gry na klasycznej gitarze), a jeden z moich kolegów ze szkoły muzycznej, którego uczę, Mark Shuping, jest odpowiedzialny za wszystkie wiolonczele i inne instrumenty smyczkowe. Co do sensu ich zaangażowania, to zależało mi na wykorzystaniu ich wyjątkowych umiejętności. Jesteś niezwykle płodnym muzykiem, ale też grałeś w wielu zespołach. Ostatnimi czasy jednak skupiasz się na macierzystej kapeli. Kiedyś sądziłem, że potrzebuję obracać się w różnych stylach, by uporządkować swoją muzyczną tożsamość. Byłem członkiem grup grających od progresywnego rocka, black metalu i death metal, przez doom, a na awangardzie kończąc. Jak większość członków zespołu. W pewnym momencie granice gatunków się dla mnie zatarły, co odbiło się na czterech ostatnich albumach While Heaven Wept. Każdy z nas ma muzykę w swoim DNA i bezsensowne jest skupiać się na zbyt wielu stylach. Orientujecie się już z jakim przyjęciem spotkał się do tej pory "Suspended at Aphelon"? Minęło tylko kilka tygodni od wydania albumu, więc jest to trochę za wcześnie, abym mógł na ten temat się wypowiedzieć. Szczególnie biorąc pod uwagę, że ten album potrzebuje trochę czasu, aby móc go w pełni zrozumieć. Wiem, że zbił wiele osób z tropu, ponieważ jest tak mocno zakorzeniony w muzyce klasycznej, bardziej dynamiczny i atmosferyczny aniżeli pompatyczny, zupełnie inny od "Fear of Infinity". Myślę, że ostatecznie będzie to album, który podzieli publikę. Trudno go zrozumieć, jeśli nie jest słuchany wielokrotnie i z uwagą. Na pewno nie jest też dla każdego, ale przecież While Heaven Wept też nigdy nie był zespołem dla każdego. Wiem za to, że na sto opublikowanych do tej pory recenzji dosłownie dziewięćdziesiąt było wspaniale pozytywnymi. Uznanie krytyki nie zawsze przekłada się na sprzedaż, ale na pewno jest miłe. Potwierdza, że podążanie własną ścieżką jest najlepszą drogą z możliwych, ale o tym wiemy przecież nie od dzisiaj. Bycie szczerym wobec samego siebie - to jest jedyna prawda jaką wyznajemy! Czytujesz więc recenzje waszych płyt. Już nieraz mówiliśmy o tym, że waszej muzyki nie sposób przypisać do jednego gatunku. Sam kiedyś określiłeś ją jako "metal z sercem i duszą". Z jakim najdzi-


wniejszym, zupełnie nietrafionym porównaniem się spotkałeś? Czytam wszystkie opinie, które można znaleźć, i kataloguję każdy artykuł, wywiad, recenzję "Suspended at Aphelion" na Facebooku dla każdego, kogo choć trochę obchodzimy... Dobre, złe, brzydkie - wszystkie bez wyjątku tam są! Nawet jeśli negatywne recenzje bolą, nawet jeśli otrzymujemy pozytywne, wszystko to musi zostać ujawnione. Nie bierzemy wszystkiego do serca. Każdy ma prawo do wyrażania swoich opinii! Wierzymy w wolność słowa i wypowiedzi. Najdziwniejsze porównanie… prawdopodobnie określenie naszej muzyki jako "Celine Dion Metal". Naprawdę nie wiem skąd ta osoba wytrzasnęła to określenie, ale nie wydaje mi się, żeby każdy w metalowym światku potrafił rozpoznać wpływ polskiego kompozytora Mikołaja Góreckiego na "Suspended at Aphelion"! Nie widzę też najmniejszego sensu w doszukiwaniu się w naszej muzyce power metalu nie brzmimy przecież jak Edguy, Hammerfall, Stratovarius… Szybkie, melodyjne aspekty While Heaven Wept wypływają bardziej z Holy Terror, Forbidden, Artillery, jak również z wczesnego Fates Warning, Queensryche czy Crimson Glory! Najfajniejsze jest, że "Suspended at Aphelion" ludzie porównują do wszystkiego - od Genesis, Pink Floyd, King Crimson do Artcurus, od Dimmu Borgir do Dead Can Dance, od Fated Warning do Queen… i Queensryche! Planujecie pojechać w trasę koncertową? Jest nadzieja zobaczyć was w Europie? Zamierzamy zaplanować kilka koncertów... Byłoby spełnieniem marzeń, gdyby udało się dotrzeć do większej liczby miejsc, niż kiedykolwiek wcześniej, w tym do kilka krajów, do których jeszcze nie zawitaliśmy. Jednakże Foto: Nuclear Blast wszystko zależy od promotorów, by to oni zwrócili się do nas i przede wszystkim do Rock The Nation, a także fanów, którzy będą zachęcać ich do tego. Tak czy inaczej nic nie planujemy przed rokiem 2015, ponieważ zbliżamy się do okresu ferii zimowych. Tak, zima nieuchronnie się zbliża i nawet jeśli to jest dobry klimat dla naszej muzyki, to nie jest on dobry dla muzyków! Będziemy gotowi na wizytę w Europie w przyszłym roku i to najszybciej jak tylko się da. Zachęcamy do wspierania "Suspended at Aphelion" bez względu na okoliczności pogody! Z kim chcielibyście zagrać? Ostatnio dobieraliście partnerów nie według przynależności do konkretnego gatunku, lecz według emocji, jakie niesie w sobie ich muzyka. Świetny klucz! Z Primordial i Alcest tworzyliście znakomity miks! Wiesz, zastanawiałem się nad tym ostatnio, ale nie znalazłem żadnej odpowiedzi… Z przyjemnością dzieliłbym scenę z Primordial raz jeszcze… Nawet jeśli to oni byliby headlinerami! Kto by nie chciał pójść na taki koncert? Oczywiście, Alcest też byłby cudowny… Trochę dojrzeli i nie miałbym nawet nic przeciwko supportowaniu ich. Osobiście wolałbym coś nieoczkiwanego, jak choćby znaleźć właściwą grupę grającą muzykę progresywną czy nawet post-rockową jak Mono, This Will Destroy You czy waszą polską Tides From Nebula. Tak czy inaczej, jesteśmy otwarci na propozycje… Aczkolwiek wolałbym postawić na różnorodność, aniżeli dosłownie na emocje czy zakres stylistyczny. Swoją drogą ci pierwsi też lada dzień wydają nowy album (25 listopada, rozmowę przeprowadziliśmy dwa tygodnie wcześniej - przyp. red.). Podekscytowany? Jak najbardziej! To będzie jeden z najlepszych albumów 2014 roku i nie mogę się doczekać swojej własnej kopii, które zamówiłem jeszcze w przedsprzedaży. Kocham produkcję tego albumu… Do tego zawiera znakomite numery! Primordial jest jednym z tych zespołów, które nigdy mi się nie znudzą! Jednakże nie mam wątpliwości, że ten materiał na żywo będzie jeszcze mocniejszy!

A propos poprzedniego pytania, wspominałeś mi kiedyś, że twoim marze niem jest nagranie albumu z orkiestrą, bo to jest dla While Heaven Wept nat uralny partner. Czy widzisz obecnie szansę wcielenia tej wizji w życie? Na "Suspended at Aphelon" mamy już skrzypce i wiolonczelę. Na pewno zbliżyliśmy się do jego realizacji i zdecydowanie chciałbym, żeby kiedyś ziściło się ono w całości. Właściwie "Suspended at Aphelion" można by łatwo rozpisać na orkiestrę, biorąc pod uwagę, że tak naprawdę zawiera muzykę klasyczną zagraną przy pomocy typowo rockowego instrumentarium. Rzecz jasna oprócz partii wiolonczeli i skrzypiec. Na "Suspended at Aphelion" znalazło się ponadto wiele potężnych partii chóru. Odegranie i odśpiewanie albumu przez orkiestrę i chór byłoby ogromnym przedsięwzięciem, ale dlaczego nie miałoby dość do jego realizacji? Poważnie, to wszystko ma sens!

Cały czas mam głęboko w pamięci wasz występ na Metalfeście w czeskim Pilźnie w 2011 r., a także degustację śliwowicy bezpośrednio po nim! Pamiętasz to jeszcze? Jim (Hunter, basista - przyp. red) nie sprawiał wam potem problemów? Po kilku głębszych ledwie stał na nogach, choć to wielki facet. (Śmiech) Taaak! Myślę, że zarówno Jim jak i ja spowodowaliśmy tam trochę problemów! Czeski alkohol jest zabójczy! To była bardzo emocjonująca noc. Abstrahując od tego, że byłem całkowicie zchlany, był to też ostatni dzień trasy, a ja czułem się tak jakbyśmy dopiero ją zaczynali… Trudno było nam odmówić, kiedy każdy podchodził do nas i chciał się napić, więc było absolutnie zajebiście i to każdej nocy. Cóż mogę więcej powiedzieć? Następnym razem tylko Jim (albo Rain) będą pić. Ja jestem trzeźwy od dziewiętnastu miesięcy… Może to w każdej chwili ulec zmianie, choć raczej jest to wątpliwe. Nie oznacza to jednak, że odpuszczę sobie wybryki i szaleństwo, które będzie na wyciągnięcie ręki! Ach, te kroki w Pilźnie były zabójcze (Jim schodził ze schodów na czworaka, najpierw wykonując kroki nogami, a potem rękami - przyp. red.)! Pracujecie już z Nuclear Blast od kilku lat. Jak układa się wasza współpraca? Czy odczuwasz wyraźnie, jak poparcie giganta przekłada się na wasze możliwości twórcze? Jeśli chodzi o "Suspended at Aphelion", to nie moglibyśmy być bardziej zadowoleni z reakcji i wsparcia Nuclear Blast. Czuje się, że oni naprawdę stoją murem za tym albumem i za While Heaven Wept. Na pewno wykorzystali wszystkie z możliwych środków, aby świat się o nim dowiedział. Byliśmy z nimi prawie w stałym kontakcie przez ostatnich kilka miesięcy. Pracowali z nami razem jako zespół. Naprawdę nie mogę narzekać. Mam tylko nadzieję, że cały ten wysiłek nie pójdzie na marne. To znaczy dla mnie i dla zespołu "Suspended at Aphelion" jest wydawniczym sukcesem, ale jestem pewny, że Nuclear Blast ma bardzo różne definicje sukcesu, szczególnie jeśli chodzi o sprzedaż! Mam nadzieję, że ludzie będą kupować tę płytę. Nie zawiodą się!

W przyszłym roku będziecie obchodzić 25-lecie istnienia (jeśli liczyć od przemianowania zespołu w 1991r.). Czy planujecie jakieś specjalne obchody? Może koncertowe DVD? Właściwie to w tym miesiącu mija 25 lat (pierwsze wcielenie zespołu powstało z kolei w 1989r. - przyp. red.), więc dla nas to szczęśliwa rocznica! Zasadniczo "Suspended at Aphellion" jest albumem upamiętniającym ten kamień milowy i to o wiele lepiej niż płyta DVD lub jakakolwiek kompilacja. Prezentuje on nas jako zespół natchniony i głodny komponowania. Nie ma porównania między naszą obecną kondycją, a tą sprzed ćwierćwiecza! Nie mówię, że wszystko co wydaliśmy wcześniej jest do niczego, ale szczerze mówiąc teraz tak dużo nowej muzyki czeka na wydanie, że wolę skupić się na niej, nie zaś na refleksji nad przeszłością. Na tę może kiedyś sobie pozwolę, kiedy życie trochę spowolni. Od pewnego czasu While Heaven Wept jest na fali wznoszącej. Patrząc na waszą działalność wstecz, byłbyś w stanie wskazać moment, w którym nastąpił ten przełom i wszystko zaczęło zmierzać ku dobremu? Myślę, że już o tym wspominałem, kiedy rozmawialiśmy ostatnim razem, ale w zasadzie mój pogląd nadal jest to aktualny. Otóż nagranie każdego albumu jest największym sukcesem i krokiem naprzód. Chciałbym powiedzieć, że przełomem była realizacja "Of Empire Forlorn", "Vast Oceans Lachrymose", a teraz "Suspended At Aphelion". Jako znaczący mógłbym też wskazać moment, w którym Rain i Jason dołączyli do zespołu. Tak dużo działo się na przestrzeni tych lat, że trudno mi jednak wskazać konkretne chwile. Nasza muzyka ewoluuje, ale naprawdę nie zakładaliśmy pięcia się w górę. Nie udało nam się osiągnąć poziomu bliskiego prawdziwej sławy i popularności, zawsze będziemy podziemną anomalią, ale jesteśmy z tego zadowoleni i nie ogranicza to nas w jakimkolwiek stopniu. Jesteśmy szczęśliwi z etapu, na jaki znajdujemy się w danym momencie, i nie zmieni się to tak długo, jak nadal będziemy mogli nagrywać albumy i grać muzykę na żywo. Miejmy nadzieję, że po drodze mając też wpływ na czyjeś życie. Nic tylko życzyć wam dalszych sukcesów! Do zobaczenia na trasie mam nadzieję! Dzięki! Doceniam tę szansę - było miło znów rozmawiać! Na pewno zobaczymy się już wkrótce! Wszystkiego najlepszego życzę nie tylko tobie, ale także każdemu z was z osobna! Adam Nowakowski Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

WHILE HEAVEN WEPT

91


cię w przeszłości legendy arturiańskie? Sądzę, że był to najpewniej Julian. Tak, jestem zainteresowany legendami arturiańskimi, tu gdzie mieszkam w Zjednoczonym Królestwie jest ich naprawdę sporo.

Od marzeń do rzeczywistości Pendragon, jeden z najbardziej zasłużonych zespołów klasyfikowanych oficjalnie pod szyldem neo-progressive rock, choć zamykanie sztuki muzycznej kwartetu w jednej szufladzie wydaje się nieporozumieniem, ponieważ "Dumny Rycerz" przekracza wielokrotnie granice różnych gatunków, tworząc po prostu bardzo dobrą muzykę. Jego kariera, rozwój i niewątpliwe sukcesy wiążą się nierozerwalnie z postacią "ojca-założyciela" formacji Nicka Barretta, który od ponad 35 lat komponuje, pisze teksty, śpiewa i gra na gitarze, kształtując wizerunek artystyczny tej, współcześnie można napisać, ikony muzyki rockowej. Przez wiele lat aktualni i byli członkowie zespołu dbali o jego rozkwit, w efekcie czego płyty Pendragon stały się oczekiwanym składnikiem każdej ambitnej kolekcji fonograficznej, a muzycy kreujący jego styl należą, szczególnie w Polsce do grona zawsze mile widzianych i szanowanych gości. Także najnowsze wydawnictwo "Men Who Climb Mountains", czekające na swoją premierę, elektryzuje emocje fanów na całym świecie. Już niedługo każdy otrzyma okazję, aby w spokoju i skupieniu posłuchać nowych artystycznych przemyśleń kwartetu, a w oczekiwaniu na ten moment można uzupełnić swoją wiedzę zapoznając się z treścią wywiadu z Nickiem Barrettem, głównym "inżynierem" projektu Pendragon. HMP: Zaglądając do twojej biografii można się zorientować, że dosyć późno, bo w wieku 27 lat zdecy dowałeś o założeniu kapeli rockowej. Co stało się impulsem takiej decyzji? Nick Barrett: Nie, nie w wieku 27 lat. Zacząłem jak miałem 17 lat! Chciałem być muzykiem odkąd skończyłem 11 lat. Znasz z autopsji Złotą Erę Rocka, czyli lata 70-te. Praktycznie dorastałeś z tą muzyką. Zeus Pendragon rozpoczynał karierę od grania coverów. Na waszej setliście byli między innymi Jimi Hendrix, Led Zeppelin, Fleetwood Mac i Santana. Skąd zainteresowanie taką właśnie muzyką, która może z wyjątkiem Santany swoje korzenie znajduje w bluesie?

Jak również Ritchie Blackmore, Carlos Santana… Pamiętasz swoją pierwszą gitarę, którą kupiłeś czy otrzymałeś w prezencie? Dlaczego zdecydowałeś się na gitarę? Brałeś lekcje gry czy jesteś samoukiem? Próbujesz grać także na innych instrumentach? Jestem samoukiem. Moja matka kupiła mi gitarę za osiem funtów, to była klasyczna Landola, wciąż ją mam na ścianie w mojej szopie. Grałem na pianinie i brałem sporo lekcji, moje serce było szczerze oddane gitarze, ale cieszę się, że grałem na pianinie, nawet jeśli nienawidziłem lekcji i ciągłego ćwiczenia, ponieważ bardzo pomogło mi to przy pisaniu mnóstwa muzyki na klawiszach, właściwie to nawet gram kilka pianinowych partii na nowym albumie i kilka klawiszowych

Czy twoim zdaniem w karierze zespołu rockowego potrzebny jest tak ulotny czynnik jak szczęście? Wy mieliście sporo szczęścia spotykając na swojej drodze promotora i managera Grega Linesa. Cóż, Greg zaprosił nas do Marillion, więc zagraliśmy razem wiele koncertów, które bardzo nam pomogły. Przełomem w karierze Pendragonu były współpraca i wspólny koncert z Marillion w 1982r. w Gloucester. Zdobyliście wtedy szerokie grono słuchaczy, czego efektem był koncert w ramach Reading Festival przed ponad 30-tysięczną publicznością. Jak wspominasz tamte czasy? Przyjaźń z Marillion trwa do dzisiaj? Nie, widzimy się obecnie raczej rzadko, ale dość często widuję Fisha, widziałem też Steve'a Rothery'ego na koncercie Stevena Wilsona kilka lat temu. Ostatnio trochę rozmawiałem z Markiem Kellym na Loreley Festival i na koncercie Fisha. Jak powstał pierwszy autorski repertuar Pendragon zaprezentowany na longplayu "The Jewel"? Skąd wziął się pomysł na granie takiej muzyki, określanej często jako neo-progressive rock, a nie innej, może bardziej komercyjnej? Oczywistym krokiem na przód od grania coverów Led Zeppelin było rozpoczęcie pisania własnej muzyki i zaczynaliśmy wgryzać się w jazz rock i rock progresywny w rodzaju Genesis, Camel, Jeana Luca Ponty'ego i Larry'ego Carltona, bardzo ceniliśmy też Steely Dan. Komercyjna muzyka nie interesowała nas, chcieliśmy grać coś bardziej złożonego, z dużą ilością gitarowych solówek i klawiszowych melodii. Wypracowanie stylu zespołu trwa często przez wiele lat. Wam udało się to dosyć szybko, bo album "The World" zaliczany jest do klasyków, bez słabych punk tów, uwielbiany przez fanów na całym świecie. Od jego edycji minęło wiele lat, a muzyka nie zestarzała się ani odrobinę. Czy pokusiłbyś się o wskazanie najmocniejszych stron waszego muzycznego wizerunku? Czy powracasz czasami do słuchania Waszych starszych płyt, czy stanowią one zamknięty rozdział? Czasami słucham naszych starych płyt, moim faworytem jest "Not Of This World". Jestem bardzo dumny z naszych starych albumów, ale muzycznie musisz iść naprzód i próbować różnych innych rzeczy, zmieniasz się też jako osoba, więc niepodobne byłoby stworzyć coś identycznego jak tamten album - jest unikalny i stosowny do tamtego czasu. Trzy lata przed wydaniem "The World" w 1988 roku nastąpiły w życiu Pendragon cztery ważne wydarzenia: a) opublikowaliście swój drugi album "Kowtow", Tak, nasz pierwszy album z naszej własnej wytwórni Toff Records. b) Clive Nolan został nowym klawiszowcem. Clive to ponoć twój kumpel z dzieciństwa? Jak doszło do tego, że po odejściu Cartera, został on nowym członkiem waszej ekipy? Nie widziałem Clive'a od wielu lat, ale kiedy odszedł Rik, zaczęliśmy nagrywać dema z Peterem i zrobiliśmy rekonesans po wytwórniach próbując znaleźć dobry kontrakt i wtedy zatrzymaliśmy się w domu Clive'a niedaleko Londynu, gdzie rozmawialiśmy o tym, że potrzebujemy nowego klawiszowca i on się nam zaoferował.

Foto: Pendragon

Muzyka bluesowa była wspaniałym wpływem, ma wiele do zaoferowania jeśli chodzi o wyczucie, inspirowała wielu gitarzystów, wiele standardów ma w sobie wiele właśnie z bluesa. Debiut na "żywo" Zeus Pendragon , występ w obskurnej Marshall Rooms w Stroud to totalna porażka czy niezły jak na debiut koncert? Słyszałem, że w jego organizacji "maczał palce" twój brat Patrick? To był niesamowity koncert, tamtej nocy po gigu nie mogłem spać, tak byłem nią podekscytowany. Tak, mój brat miał wielu przyjaciół w szkole, więc klub był wypełniony po brzegi. Medialne plotki wspominają, że właśnie wtedy podjąłeś decyzję o pożegnaniu ze szkołą i nauce gry na gitarze. Twoimi idolami byli Hendrix, Jimmy Page czy Peter Green, a może jeszcze ktoś inny?

92

PENDRAGON

solówek. Twój styl gry na gitarze klasyfikuje się dzisiaj w tej samej kategorii co David Gilmour czy Steve Rothery, zaznaczając, że grasz zwykle skomplikowane i niezbyt szybkie partie z wykorzystaniem całej skali efektów gitarowych. Jaką radę dałbyś początkującym gitarzystom, którzy chcieliby wypracować tak jak ty własny autorski, rozpoznawalny styl? Aby znaleźć własny rozpoznawalny styl musisz uzewnętrznić siebie i odnaleźć siebie! Jedyną radą jaką mogę dać, to grać tak, jakby był to twój ostatni dzień na Ziemi, kochać to, co robisz i słuchać tak wielu gitarzystów ilu zdołasz, a wtedy znajdziesz swój własny styl. Kto zaproponował usunięcie mitologicznego Zeusa z nazwy zespołu i pozostawienie członu Pendragon, oznaczającego imię ojca Króla Artura? Interesowały

c) Także w 1988 założyliście własny label, Toff Records. Co was skłoniło do takiej decyzji? Czy Toff Records zajmuje się wydawaniem wyłącznie waszych płyt, czy promuje także innych artystów? Mogliśmy nie otrzymać kontraktu, więc zdecydowałem się sprzedać swoje własne nagrania. Toff Records była stworzona tylko dla potrzeb Pendragon, jednakże zrealizował też jedną płytę zespołu A Million Blues. d) Waszym współpracownikiem został Simon Williams, twórca charakterystycznych grafik wydawnictw Pendragonu. Traktujecie go jak członka zespołu? Williams ma wolną rękę w projektowaniu okładek Waszych płyt, czy ulega czasami sugestiom z waszej strony? Nie, miałem listę wielu rzeczy, które chciałem zobaczyć na okładce i Simon mógł to umieścić i sprawić, że będzie właśnie taka, jednakże czasami mam tyle pomysłów, że czasami zastanawiam się jak on je wszystkie mieści, ale zawsze mu się to udaje, ma niezwykłe wyczucie perspektywy.


Pendragon to w kwestiach programowych, stricte muzycznych twór demokratyczny, czy ostateczne decyzje należą do Ciebie jako muzyka, założyciela bandu? Zdarza wam się pokłócić w sprawie doboru utworów na płytę? Nowy materiał tworzycie w cza sie wspólnego jamowania czy wymieniacie się plika mi w sieci? Piszę całą muzykę i słowa samodzielnie, nawet partie klawiszy, perkusji i basu. Robię demo skończonych numerów w Pro Tools, potem daję je do zagrania pozostałym członkom zespołu, by zagrali je po swojemu i zgodnie ze stylem i osobowością. Kwartet Pendragon to czwórka artystów tworzących przez długie miesiące kontury nowych songów, czy krótkodystansowcy, którym potrzeba niewiele czasu na stworzenie ostatecznej wersji nowego materiału? Macie ulubione miejsce swojej pracy? Jak powiedziałem piszę całą muzykę sam, więc idzie to bardzo wolno i często zabiera to dwa, trzy lata , ponieważ jest wiele rzeczy do uwzględnienia. Pracuję w moim domu, nie lubię udawać się sam do jakiejś salki, lubię widzieć ludzi szwędających się po mieszkaniu, robiących sobie kawę albo oglądających telewizję. Chodzenie do wydzielonego pokoju według jakiegoś planu jest trochę przytłaczające, depresyjne. Moja przygoda z muzyką Pendragon zaczęła się w 1991 roku wraz z publikacją "The World". Uważam, że na tej płycie udało się połączyć w monolit kilka ważnych komponentów: śliczne tematy melodyczne + klarowne i bogate brzmienie - wielowymiarową strukturę+ udane partie solowe + specyficzną dla zespołu nastrojowość + twój wokal nabrał pewności i zarazem jakości. Czy niewątpliwy sukces płyty, która nie jest przecież "radiowa", był dla was zaskoczeniem? Wiele ludzi lubi "The World" ponieważ to nasz najszczerszy album, nie miał być komercyjny, chcieliśmy stworzyć naprawdę dobry materiał z dobrym producentem i dobrą grafiką. Odnoszę wrażenie, że to właśnie wtedy tak naprawdę się narodziliśmy. W programie "The World" znalazła się także rozbudowana kompozycja "Queen Of Hearts" należąca od początku do kanonu twórczości Pendragon. Lubicie tworzyć tak złożone dzieła? Co Was w nich pociąga? Czy wykonanie takiego monstrum na koncercie to duże wyzwanie dla zespołu czy zadanie lekkie, łatwe i przyjemne? Tworzenie długich numerów albo utworów, które będą się dobrze ze sobą łączyć jest dobre, ponieważ ma się wtedy wrażenie długiej podróży, szukasz różnych emocji i uczuć. Zawsze też jest ciężej zagrać coś dłuższego niż krótszego. Obok "Queen Of Hearts" na dysku znalazły się praktycznie same hity rocka progresywnego. Po latach intensywnej i ciężkiej pracy nadeszła ulga, że oto osiągnęliście status rockowego autorytetu, czy potraktowaliście popularność albumu jako impuls do zdobycia kolejnych etapów na drodze do rozwoju? "The World" przyniósł nam wielu nowych fanów i dobrze się sprzedawał, miał wiele dobrych recenzji, więc była to dla nas pozytywna motywacja, aby Pendragon trwał dalej. To miłe uczucie przekonać się, że wraz z publikacją "The World" doszliście do punktu Waszej kariery, w którym każdy kolejny album wywoływał dyskusje i ekscytację słuchaczy? Jak odbierasz bardzo dobre oceny waszych wydawnictw, jako motywację do dal szej pracy, czy być może jako zaspokojenie wewnętrznej próżności i poczucia sławy? Cóż, sława to dość powierzchowna sprawa! Dla mnie zawsze najważniejsze była czysta kreatywność, by stworzyć najlepszą rzecz na jaką cię stać, nawet jeśli spędzisz nad tym mnóstwo czasu, ślęcząc nad klawiszami, pisaniu i ponownym pisaniu całej muzyki. Tworzenie jest czymś co łączy ludzi, daje ci poczucie szczęścia we wnętrzu, ale także kiedy nie daje satysfakcji i dobrego odzewu, czymś co ciężko się znosi! Na płycie "The Window Of Life" kontynuowaliście linię stylistyczną poprzednika fonograficznego, kreując specyficzną dla was nastrojowość, klimat. Czy to twoim zdaniem obok brzmienia, rytmu, melodii, ważne elementy treści płyty? Tak, zazwyczaj melodia, atmosfera i emocje są najważniejszymi kwestiami. Gdy w 1996 roku pożyczyłem przyjaciółce, nie znającej wcześniej twórczości Pendragon, "The Masquerade Overture" przeżyła szok. Gdy włączyła CD-play er wprost poraziło ją operowe intro. Pamiętasz jak narodziła się ta idea? Wiem, że Clive słucha także

muzyki klasycznej. Czy także dla Ciebie tzw. muzyka poważna stanowi czasami inspirację? Czy muzyk rockowy powinien poznać także kanon tego rodzaju muzy? Słucham wiele klasycznej muzyki i zależało mi na tym, by album zaczynał się w taki właśnie operowy sposób. Chciałem żeby przypominało to trochę "Requiem" Mozarta czy jego "Don Giovanniego". Nie wydaje mi się, że muzyk rockowy powinien słuchać muzyki klasycznej, ale słuchanie każdego typu muzyki pomaga w rozszerzaniu horyzontów, także tych związanych z ostatecznym kształtem i brzmieniem twojej własnej muzyki. Wspaniały "Paintbox" stał się przyczynkiem do nagrania utworów w wersji akustycznej? Czy opracow ania znanych kawałków w formie unplugged to trudne wyzwanie? Może tak być, zwłaszcza gdy gram to sam na ostatnich domowych koncertach. Musiałem zmienić klawisze, żebym mógł grać głębsze akordy i grać solowo z większą harmonią wspierających mnie orkiestracji, ale wcale nie są jakoś trudne do uzyskania. "Green and Pleasant Land" był znacznie większym wyzwaniem, by zagrać go akustycznie! Pięć lat fani musieli czekać na kolejny zbiór nowych kompozycji "Not Of This World", a przerwa spowodowana była zmianami w twoim życiu prywatnym. Miało to bezpośredni wpływ na charakter muzyki, która stała się emocjonalna, chwilami osobista. Czy twórca muzyczny staje się bardziej autentyczny ukazując także swoje słabości? Czy potrafisz tworząc muzykę zdystansować się od swojego życia pry watnego? Cóż, piszę muzykę z perspektywy własnego doświadczenia, to, o czym chcę pisać to są rzeczy prawdziwe. To nie jest dystansowanie się od własnego prywatnego życia, ale używanie muzyki do opowiedzenia światu swoich pomysłów, historii, wewnętrznych rozterek i tak dalej. Muzyka pozwala to robić w sposób doskonały, pozwala przecież na to od wielu wieków! W Polsce jesteście zawsze mile widziani. Niektóre fragmenty "Believe" to pewna forma podziękowania za wsparcie ze strony polskich fanów? Trudnym zadaniem była dla ciebie nauka wymowy polskich słów, które znalazły się w treści songów? Nauczyłem się tylko trochę polskiego, ale nie wiem czy brzmią one właściwie w języku polskim! Trzy lata trwały wśród fanów próby odpowiedzi na pytanie, czy Pendragon może nas jeszcze czymś zaskoczyć. W tym kontekście "Pure" to prawdziwa bomba, jedno z waszych najbardziej urozmaiconych dzieł, pulsujących energią i świeżością, a "Indigo" jedna z najbardziej pokręconych kompozycji, w której moc, ostre, surowe riffy przeplatają się z iście roman tycznymi partiami gitarowymi twojego autorstwa. Dążenie do zjednoczenia rockowego "ognia" i "wody"? Około roku 2005 oglądałem sporo motorcrossowych DVD i podobało mi się bardzo z powodu nu metalowej muzyki takich zespołów jak Deftones, Trapt, Stone Sour czy Foo Fighters i stwierdziłem, że mogłoby być ciekawie zawrzeć trochę takich inspiracji, dodać ich trochę do mojego melodyjnego grania. Myślę, że w każdym jest potrzeba zamieszania inspiracjami od czasu do czasu, inaczej po prostu się zanudzisz. Czy odczuwasz presję tworzenia ciągle czegoś lepszego, bardziej doskonałego? Jak reagujesz na artystyczne niepowodzenia, jak radzisz sobie z opiniami krytycznymi? Traktujesz je jak naukę na przyszłość czy nieznośne pieprzenie upierdliwych dupków? Jezu… jak nigdy przedtem, presja jest większa teraz niż wtedy kiedy miałem 20 lat! Muszę stać się bardziej skrupulatny w pisaniu muzyki i graniu jej, w mojej głowie musi być najlepsza jak tylko może być. Czasami, gdy jest krytykowana to bardzo jej nie znoszę, myślę sobie: "Wy skurwysyny… idźcie i nagrajcie sobie lepszy album… albo utrzymajcie zespół razem przez trzydzieści pięć lat…" ludzie naprawdę nie wiedzą, jak ciężko czasami potrafi być, tak wkurza mnie to, bo muzyka nie jest subiektywna, bardzo ciężko w muzyce jest sprawić, żeby coś było złe lub dobre, to bardziej zależy od osobistego gustu i smaku, zwłaszcza jak wielu krytyków słucha albumu tylko raz… raz! Nigdy nie trafisz do serca, tego co artysta stara się przekazać, jeśli posłuchasz jego albumu tylko raz. Bardzo łatwo jest usiąść na tyłku i krytykować czyjąś pracę, ale znaczne ciężej jest spróbować stworzyć coś własnego. Jak powstają twórcze koncepcje Pendragonu? Na albumie "Pure" opisaliście dźwiękami ludzkie życie od

dzieciństwa po dorosłość? Znalazły się tam także akcenty autobiograficzne? Wszystkie utwory są zazwyczaj o moich doświadczeniach, przemyśleniach i przekonaniach. Fani nie znają jeszcze zawartości nowego "dziecka" zespołu, płyty "Men Who Climb Mountains", dlatego napiszę, że ostatnim waszym dziełem jest "Passion". Piękna to muzyka w każdym fragmencie, niezwykle różnorodna. Jak rozumiesz eklektyzm w muzyce rockowej? Słucham wiele muzyki z otwartym umysłem, zazwyczaj mam płytę jakiegoś zespołu w moim samochodzie na dany tydzień, której słucham na okrągło, tak długo, aż stwierdzę, czy mi się podoba czy nie. Dzisiejsza muzyka rockowa stała się tak różnorodna - mam na myśli takie Linkin Park! Zespoły w rodzaju Biffy Clyro, trafiają do różnych typów ludzi. Oczywiście, niektóre zespoły wciąż przesuwają granice, czego normalnie nie powinieneś robić, ale dzięki temu powstają nowe rzeczy. Moje poprzednie pytanie było nieco prowokacyjne, bo w programie "Passion" znalazło się wiele niespodzianek. Jedną z nich jest ostre, momentami met alowe brzmienie. Taki mieliście cel, proponując słuchaczom "wycieczkę" do krainy prog-metalu? Co takiego…? Nie wiem, starałem się tylko napisać trochę dobrej muzyki… Ciekawe, że pomimo znaczących różnic pomiędzy utworami tej płyty, cały materiał jest bardzo spójny, zmienia się tylko co jakiś czas jego charakter? Czy idea stworzenia takiego "kameleona" to czysty przypadek, czy może zamierzone działanie? Jak napisałem, wszystko dla każdego będzie inne w każdym z numerów, tak się dzieje, nie ma w tym żadnego ukrytego, misternego planu… piszę to, co uważam, że będzie brzmiało dobrze. Wiesz, nie cierpię rapu i gdy przeczytałem twoje słowa, że na tej płycie ("Passion") słuchacze znajdą także fragmenty rapowane, pomyślałem, że pogodzenie rapu i stylu Pendragon to coś w rodzaju "mission impossible". Ku mojemu zdziwieniu udało się to wybornie, oczywiście piszę o utworze "Empathy". Jak powstała ta hybryda, początek typowy dla Pendragonu, część środkowa to rytmiczny i melodyjny rap z twoją bardzo długą partią gitary, a na koniec iście diabelskie rozwiązanie, czyli Clive w występie symfonicznym? Tak! (śmiech) Chciałem trochę zaszokować ludzi, kiedy dochodzą do końca "Empathy" mówią sobie: "Co to kurwa miałoby być??!!" Nie jestem jakimś szczególnym fanem rapu, ale mój syn puszczał trochę takiej muzy w samochodzie - Devlina, brytyjskiego rapera, z takimi piosenkami jak "London City" czy "Runaway" i im dłużej tego słuchałem, tym bardziej mi się to podobało, świetne teksty i bardzo dobre melodie, sprawdźcie go sobie na You Tube. Jest więcej muzyki, które mój syn mi puszczał i wywarła na mnie wpływ. Lubisz takie działania "pod prąd", łamiące przyzwyczajenia słuchaczy, odbiegające od wcześniej wypra cowanych standardów? Tak. Lubię melodyjną muzykę, więc zawsze jest moim punktem zaczepienia, ale wydaje mi się, że możesz przesunąć granice i spróbować różnych innych rzeczy. Należy podkreślić, że "Passion" to także znakomita jakość wydawnicza, interesująca okładka, nietypowy booklet, załączona płyta DVD, muzyka i szata graficzna stanowi jedność, jednym słowem zbliżyliście się do ideału. Można zrobić to jeszcze lepiej? Kto może to wiedzieć? Każda osoba ma inny album, który uważa za swój ulubiony. Z najnowszym albumem, chciałem żeby był prosty, zwykłe pudełeczko, chciałem mocniej zwrócić uwagę na muzykę, jestem nieco przewrażliwiony na punkcie tej całej mody na pakowanie nowych płyt. Zdradź jeszcze na koniec, czym zaskoczy nowość "Men Who Climb Mountains"? Czy fani zespołu będą ponownie usatysfakcjonowani? Dlaczego tak sądzisz? Tak. To jest Pendragon, ale znów nieco inny, są na nim mocne kawałki, melodie, niezłe gitarowe solówki. Jestem też bardzo zadowolony z wokali, sądzę, że ludziom się spodoba. Nie jest tak ciężki jak "Pure" czy "Passion", ale wciąż ma w sobie wiele energii. Na zakończenie życzę tobie i całej grupie efektownej trasy koncertowej w październiku i do zobaczenia w Polsce. Dziękuję… Włodzimierz Kucharek

PENDRAGON

93


Pendragon - The Jewel 1985 EMI / Inside Out; 2005 Toff (Remaster)

Pomysłodawcą założenia formacji Pendragon i głównym architektem projektu był Nick Barrett, firmujący działalność zespołu, także współcześnie decydujący o jego profilu artystycznym, komponujący, piszący teksty i pielęgnujący jego pokaźny dorobek. Pendragon to ukochane "dziecko" Barretta, "narodzone" w roku 1978. Czasy dla istnienia takich grup u schyłku Złotej Ery lat 70-tych były piekielnie trudne i obiektywnie należy stwierdzić, że Zeus Pendragon, bo tak brzmiała jego pierwotna nazwa, startował w klimacie dla rocka progresywnego wysoce niesprzyjającym. Dlaczego? Istotną przeszkodą była rozlewająca się fala kapel punk rocka, walących solidarnie "w czambuł" dokonania i dziedzictwo muzyki rockowej, niezależnie od jej nurtów stylistycznych. Brzmi to dzisiaj obrazoburczo, gdy czytamy o kwestionowaniu klasy Hendrixa, Led Zeppelin, Yes czy Floydów, ale takie były czasy, w których scenę rockową kształtowali faceci potrafiący zagrać na gitarze dwa akordy w "porywach swojego talentu". Po początkowym szoku związanym z bezczelnością punkowców środowisko ucywilizowało się pozwalając na względną symbiozę różnych odłamów rocka, także tego z sygnaturą neo prog. Do głosu zaczęły dochodzić nowe formacje, wśród nich po korekcie nazwy także Pendragon, z ambicjami zerwania z odgrywaniem coverów i stworzenia autorskiego repertuaru. Nick Barrett zdawał sobie doskonale sprawę z "niszowości" gatunku neo-progressive, ale nie miał zamiaru "pójść w komerchę". Efektem samodzielnych poczynań artystycznych kwartetu stał się mini album "Fly High, Fall Far", a niedługo potem pierwszy samodzielny album "The Jewel". Entuzjazm twórców przykrył większość niedostatków płyty, które po latach stały się oczywiste, niektóre częściowo usprawiedliwione, choćby niedoróbki techniczne mające przełożenie na brzmienie całości. Prawie 30 lat temu artyści żyli w zupełnie innej rzeczywistości technicznej, inny był poziom wiedzy na temat nowoczesnych technik nagraniowych, dlatego trudno mieć pretensje do realizatorów o płaskie, pozbawione przestrzeni brzmienie. Jedno jest pewne, startujący do potencjalnej kariery Pendragon wysłał czytelny sygnał, chcemy zaistnieć w świadomości słuchaczy taką oto muzyką. Wątpliwości rodziło się wiele, przykładowo jak wpłyną na spójność materiału początkowe roszady personalne. Czy długi, kilkuletni okres powstawania nagrań nie będzie miał negatywnego wpływu na jednorodność całości? Czy "garażowe" warunki rejestracji nie popsują jakości kompozycji? Pozytywem był fakt, że pomimo zmian osobowych w składzie Nick kontrolował i kierował procesem tworzenia będąc, pod wyraźnym wrażeniem twórczej aktywności swoich przyjaciół z Marillion. To z tym zespołem Pendragon zaliczył chrzest "bojowy" w występach koncertowych jako suport. Marillion zdecydowanie przecierał szlaki na drodze do sukcesów publikując rewelacyjny debiut "Script For A Jester's Tear" w 1983 roku, album, który osiągnął wydawniczy status "platyny", dlatego pozostali reprezentanci muzycznego "progresywnego" kierunku postanowili kroczyć taką samą drogą. Okazało się, że wspólne koncerty z Marillion stanowiły coś w rodzaju nobilitacji dla muzyków Pendragon i pozwoliły na okrzepnięcie i zebranie niezbędnych doświadczeń. Pisząc wymieniam w tekście nazwisko Nicka Barretta jako sprawcę zjawiska Pendragon, ale zasługi w "rozwinięciu skrzydeł" grupy i jej rozwoju miała i ma także osobowość basisty Petera Gee, który swoją kreatywnością wywarł znaczące piętno (piętno rozumiane oczywiście w sensie pozytywnym) na jakość muzyki prezentowanej przez band. Pomysłodawca licznych rozwiązań rytmicznych, wykonawca basowych linii we wszystkich utworach jest od lat motorem napędowym zespołu. Po zmianach kadrowych Pendragon ustabilizował skład, a ta stabilność gwarantuje ciągły rozwój, poszukiwanie nowych inspiracji, wysoki poziom artystycznych kreacji. Gdy spojrzymy na kolejne etapy kariery to musimy przyznać, że Pendragon zachowuje się jak wino, im starszy tym lepszy, zachwycając śliczny-

94

PENDRAGON

mi melodiami, niepowtarzalną nastrojowością, perfekcją wykonawczą, dopracowanym brzmieniem. Za wymienione komponenty ich stylu tysiące fanów na całym świecie składa głęboki ukłon. Debiut zespołu w postaci premierowego dysku odbył się w atmosferze konieczności sprostania oczekiwaniom zarówno fanów, których Pendragon przyciągnął jak magnes udanymi występami poprzedzającymi koncerty Marillion, co stanowiło dobitną rekomendację profesjonalizmu kwartetu. Losy nowej formacji śledziło z uwagą także tak zwane środowisko, skupiające przedstawicieli mediów i szeroko rozumianych kręgów powiązanych z rockiem. Ciśnienie rosło, proces tworzenia autorskiego materiału rozciągał się jak guma od gaci, a nowych nagrań jak nie było, tak nie było. Ale nadszedł wreszcie ten dzień próby i Pendragon wystrzelił jak rakieta. Nie wszystkim rockowym teamom dane jest stworzyć tak dobry zestaw kompozycji w artystycznym debiucie, a Nick Barrett i koledzy sprostali zadaniu, nawet tych trochę przypadkowych odbiorców muzyki, którym wcześniej nazwa Pendragon zaledwie "obiła się tylko o uszy". Wielu słuchaczy solidarnie podkreślało świeże spojrzenie na trend, który nazywano progrockiem, liczni zwracali uwagę na świetne pomysły melodyczne, całkiem szerokie grono akcentowało różnorodność kompozycji, a fachowcy chwalili poziom wykonania. Nic tylko się cieszyć. Szczególne powody do satysfakcji miał zapewne Nick, któremu udało się spełnić swoje marzenie sprzed wielu lat. "The Jewel" stał się wręcz synonimem urzeczywistnienia muzycznych planów ambitnego gitarzysty, wizji o karierze własnego bandu pochodzącego przecież z głębokiej brytyjskiej prowincji (miasteczko Stroud liczy sobie 12 tysięcy mieszkańców). Ale trzeba też obiektywnie stwierdzić, że rzadko zdarza się, że rezultaty pracy żółtodziobów odznaczają się takim potencjałem dojrzałości, dyscypliną wykonania, konsekwencją w dążeniu do wytyczonych celów. Po pierwszym, drugim… czy dziesiątym przesłuchaniu albumu okazuje się, że chłopaki nie zmarnowali lat, które upłynęły od czasu założenia bandu po dzień fonograficznych narodzin longplaya, dostarczając fanom zbiór songów, kipiących energią, pasją, wyrazistych stylistycznie, dynamicznych i zagranych z entuzjazmem. Niektóre z nich, by wymienić tylko "Alaskę", "Leviathan" czy "The Black Night" awansowały do kanonu Pendragon, stając się zarazem wyznacznikami neo-progresywności w sztuce rockowej. Żeby nie być "gołosłownym" przytoczę niektóre z tych komponentów: rozbudowane i miejscami skomplikowane struktury rytmiczne, w czym celuje głównie Barrett, wielopłaszczyznowość kompozycji z wieloma przełomami i zmianami, silne wyeksponowanie wyrazistych melodii, porywających swoim urokiem, emocje i ekspresja partii instrumentalnych (Nick Barrett nie należy do gitarzystów o bajecznej technice, ale nadrabia swoje niedociągnięcia z nadwyżką "rozsiewając" wokół pozytywne fluidy emocjonalne), umiejętne dozowanie wstawek symfonicznych, wplecionych proporcjonalnie w profil brzmieniowy (istniały w historii rocka klasowe składy, w których rolę samca alfa pełnił jeden instrumentalista, a pierwszy przykład z brzegu to dominacja Keitha Emersona w trio ELP). Powracając do meritum, czyli zajmując się zawartością albumu "The Jewel", należy stwierdzić, że jest to wyjątkowo udane dzieło, które skutecznie opiera się mijającemu czasowi zachowując krzepkość i świeżość, mimo upływu czasu nie pachnie starzyzną, co zdarza się w muzyce nie tylko rockowej dosyć często. Oczywiście można się przyczepić do pewnych niedociągnięć brzmieniowych, mam na myśli oczywiście pierwszą edycję płyty, ale wynikają one przede wszystkim z niedoskonałości ówczesnej techniki nagraniowej sprzed prawie 30 lat. Wersja poprawiona z roku 2005 usunęła w głęboki cień niektóre potknięcia, ale może to głupie posunięcie z mojej strony, jednak nostalgia powoduje, że częściej sięgam do rejestracji z roku 1985, doceniając urok tamtej nowości. Dwa pierwsze kawałki mają bardzo przebojowy charakter, krótkie, zwięzłe, bez szaleńczych zmian tempa, każdy z nich oparty na jednym wątku melodycznym. "Higher Circles" i "The Pleasure Of Hope" wyróżnia niesamowita energia, taka nieposkromiona radość z grania, z możliwości zaprezentowania ludziom swoich umiejętności. Drugi z nich zawiera wyraźne ślady specyficznych dla Pendragon pasaży klawiszowych, świetne zintegrowanie brzmienia Barrettowskiej gitary inspirowanej dziełem wielkiego mistrza Andy Latimera z gęstym, intensywnym brzmieniem keyboardów, oraz na razie oszczędne "majstrowanie" przy zmianach tempa, gdy niektóre frazy ulegają delikatnemu spowolnieniu, by po kilkudziesięciu sekundach systematycznie nabierać roz-

machu. Oczywiście pisząc o potencjale przebojowości w utworach Pendragon nie należy przywoływać skojarzeń z jakichś plastikowych, przesłodzonych pioseneczek, w których naiwniutka panienka z pseudo entuzjazmem śpiewa o swojej pierwszej miłości w krótkich portkach. Nie tędy droga! Dumny rycerz ma własny patent na "zaraźliwe" melodie, które na długo gnieżdżą się w umysłach słuchaczy, dlatego dwa pierwsze fragmenty to z polotem zagrane rockowe, rasowe wymiatacze. "Leviathan" wkracza na terytorium dźwięków, które z czasem stały się znakiem rozpoznawczym grupy. Dynamika partii instrumentalnych, doskonałe zagrywki gitary, sporo przestrzeni dla ekspozycji innych instrumentalistów, z których każdy solidnie wykonuje powierzone zadania i surowy wokal być może z warsztatowymi niedoskonałościami, ale ile w nim żaru i naturalności. Od pozycji numer cztery, o tytule "Alaska", utworze opowiadającym o życiu w odosobnieniu płyta nabiera szlachetności, oferując atrybuty, które należą do żelaznych punktów w katalogu cech charakterystycznych stylu Pendragon, podniosły nastrój, złożona struktura, ekwilibrystyczne przejścia, pięknie i powoli rozwijający się temat główny, spora dawka partii solowych. Jednym słowem poemat ze znakiem jakości. Pozostałe części wydawnictwa to rockowa ekstraklasa, a "The Black Knight", należący od dekad do klasyków Pendragon unosi nas w Kosmos, powala swoim pięknem, a kolejne dźwięki tego dumnego hymnu demonstrują potęgę brzmienia, przetaczając się jak walec po receptorach, zachwycając różnorodnością, błyskotliwością przejść z jednej frazy w następną, rockowym pazurem i romantyzmem klawiszowych i gitarowych pasaży. To czasowo, dwucyfrowa próbka talentu i umiejętności całej czwórki scalonej w jeden organizm wykonawczy prowadzący tę monumentalną kompozycję. To jeden z tych przykładów, które pozwoliły Rycerzowi zasiąść na muzycznym tronie, stać się autonomicznym bytem twórczym, który na lata opanował umysły tysięcy swoich przyjaciół na całym świecie. I nie mam bladego pojęcia, co musiałoby się zdarzyć, że Pendragon musiałby abdykować. Jestem przekonany, że nigdy do tego nie dojdzie, ponieważ coraz mniej w muzycznej branży zespołów wkładających tyle serducha w tworzenie nowych sekwencji dźwięku, przecież nie dla siebie, lecz dla tych, którzy w roku debiutu, 1985 brytyjskiej czwórce zaufali. I niech tak będzie dalej, a ja wiem swoje, że ci, którzy muzyczne wizje Pendragon ignorują, raczej nie wiedzą jak wiele przeżyć estetycznych tracą w swoim ziemskim życiu. Album "The Jewel" to jeszcze nie Mount Everest twórczości Pendragon, ale panowie stawiając pierwsze samodzielne kroki wdrapali się bardzo wysoko. (4)

Pendragon - 9:15 Live 1986 Toff

Już w przypadku recenzji albumu "Kowtow", będącego następcą studyjnym debiutu, wspomniałem o łamaniu pewnych stereotypów wydawniczych przez Nicka Barretta i spółkę, w kontekście omawianej w poniższym tekście pozycji dyskograficznej. Takie postępowanie można generalnie oceniać dwojako, z jednej strony może to oznaczać łamanie pewnych przyzwyczajeń i podmuch świeżości, niekiedy jednak takie działanie przynosi opłakane skutki. W sytuacji zespołu muzycznego wydawanie płyty z rejestracją koncertu jako dopiero drugiego wydawnictwa fonograficznego niesie pewne ryzyko związane głównie z niedostatkami repertuarowymi. Bo przecież nikt mi nie powie, że kapela rockowa świętująca niedawno premierę swojego inauguracyjnego albumu posiada w swoich zbiorach dostateczną ilość nagrań, aby wypełnić program pełnowymiarowego występu przed publicznością w roli headlinera. Dodatkowym utrudnieniem może być także niedostateczna współpraca poszczególnych instrumentalistów, którzy, co jest normalną rzeczą, potrzebują czasu, żeby się dotrzeć. Pendragon pozyskał nowego klawiszowca, Clive'a Nolana, który w zakresie brzmienia pełnił ważną rolę, jednego z głównych aktorów. Nie wiem, co legło u podstaw takiej, trochę wariackiej decyzji, ale być może był nią

fakt, że koncert odbył się w klubie Marquee, traktowanym przez rockmanów Brytanii i nie tylko jak artystyczna Mekka. Dobry występ w tym miejscu mógł stanowić legitymację do dalszego rozwoju, oraz postrzegania zespołu przez media. Ale ostatnie moje uwagi traktować należy w kategorii czystych spekulacji, ponieważ nie znalazłem materiałów potwierdzających powyższą tezę. Chciałbym szczerze nadmienić, że longplay "9:15 Live" nie należy do moich faworytów z dorobku formacji z logo Pendragon. Dlaczego? Nie jestem ekspertem od wokalistyki, ani muzykologiem, ale wydaje mi się, że Nick Barrett, a właściwie jego walory głosowe brzmią na albumie cienko, bez wyrazu, mało ekspresyjnie, nieprzekonująco. Dla przeciwwagi dodam, że Nick jako gitarzysta to absolutny dominator na scenie, który w żadnym fragmencie nie wykazuje obaw przed samodzielnym prowadzeniem melodii czy linii rytmicznej. W jego partiach wyczuwa się pewność, swobodę, luz i fantazję, oraz, co znajdzie pełniejsze odzwierciedlenie na późniejszym etapie kariery Pendragon, dużą dozę kreatywności, ponieważ Nick nie trzyma się kurczowo schematów gitarowych wypracowanych w studio, lecz próbuje zmieniać ich profil, dodaje nowe elementy, wybiera nieco inne rozwiązania. Dzięki takiemu działaniu albumy koncertowe formacji nie stanowią li tylko wiernego odtworzenia zarejestrowanego wcześniej w studio materiału. Stąd zawsze chętnie nabywam wydawnictwa "na żywo" "arturiańskiego" Rycerza, gdyż dają one gwarancję usłyszenia i przeżycia nowych form aranżacyjnych, niespotykanych partii solowych i naturalnego klimatu wypełnionego emocjami. Zespół od początku swojej aktywności koncertowej jest także do bólu szczery wobec fanów nie starając się kamuflować potknięć koncertowych, które należą przecież do otoczki każdego występu na forum przed publicznością, a wykonawcy to nie małe japońskie bądź chińskie roboty, które są w stanie skopiować nawet śrubkę w podłodze estrady, na której prezentują się muzycy. Drugim plusem jest nowa twarz w grupie, oczywiście chodzi o Clive'a Nolana, który w żaden sposób nie zamierza powielać klawiszowych patentów swojego poprzednika, Rika Cartera, stawiając na absolutną twórczą samodzielność, wybierając warianty brzmienia bliskie sobie, demonstrując całą paletę umiejętności i integrując się doskonale z pozostałymi kolegami. W zasadzie krążek "9:15 Live" to mocny dowód na tezę, że Carter przy Nolanie to pomyłka i, że takiego rasowego klawiszowca potrzebował właśnie Pendragon, wspinając się dzięki niemu na kolejne szczeble rozwoju artystycznego. Do ogólnie wysokiego poziomu wykonawczego dostosowują się basista Pete Gee i perkusista Fudge Smith, co jednak było łatwe do przewidzenia, gdyż są oni po prostu znakomitymi muzykami, mającymi "czuja" w graniu nawet najbardziej zapętlonych progresywnych sekwencji. Z tej przyczyny nawet te złożone, wielowymiarowe fragmenty programu koncertu wypadają przekonująco i profesjonalnie. Jedynym mankamentem, może trochę przynudzam, ale uważam to za istotny aspekt, jest ograniczona oferta repertuarowa. Kwartet nie miał w roku 1986 czym "straszyć", dlatego musiał sięgnąć nawet do utworów głęboko "zakopanych" w dyskograficznej piwnicy, stąd obecność utworu "Excalibur" z winylowej EP-ki "Fly High, Fall Far" z roku 1984, choć po sprawiedliwości należy powiedzieć, że zarówno zespołowi, jak też fanom spodobał się ten kawałek, włączony do wielu widowisk "na żywo". Przybliżając odbiorcom ten koncert należy wymienić jeszcze jeden składnik, mianowicie dramaturgię występu. Nie wiem, czy to celowy zabieg czy może tak przypadkowo wyszło, ale im dalej "w las" tym lepszy poziom i większe napięcie emocjonalne słuchaczy. Po dosyć "letnim" wstępie instrumentalnym "Victims Of Life", z przyjemnymi gitarami i klawiszowymi fanfarami, nadchodzi "grubo ciosany", "ciężkostrawny" "Higher Circles", jest zwyczajnie nudny i nie ratują go nawet hymniczne nolanowskie zagrywki. Ekscytacji nie wywołuje także "Circus", który toczy swoje brzmienie jednostajnie, jakby oczekiwał na impuls, który go ożywi. Prawie siedem minut nie pozostających w pamięci, instrumentalnie przegadanych, bez spektakularnych akcentów instrumentalnych. Po pierwszych trzech nagraniach jakościowo jest najwyżej poprawnie i zaczynają się pojawiać obawy, czy grupa udźwignie ciężar wykonania pierwszego oficjalnego koncertu. Ale "Leviathan" poprawia sytuację, oferując przede wszystkim agresywne partie gitarowe. Jeszcze tylko trzyminutowy singlowy przeskok do beztroskiego rock'n'rolla "Red Shoes", który brzmi tutaj jak wyrwany z innej rzeczywistości i za cholerę nie pasuje do całości przekazu. Szczęściem tego albumu są dwie ostatnie części, "Alaska" i "The Black Knight", prawdziwe


progrockowe hymny, prawie 20 minut natchnionej muzyki z wszystkimi komponentami stylu Pendragon, którymi zespół zachwycał i czaruje fanów w późniejszej epoce. Złożone aranżacje, śliczne tematy melodyczne, perfekcja wykonawcza, nawet wokal Nicka osiąga poziom do tej pory niespotykany. Gdy dołożymy do wymienionych składników niesamowity nastrój, swobodne przejścia z jednej frazy instrumentalnej w kolejną, mnogość partii solowych, otrzymamy dźwiękowe obrazy, za które tysiące fanów pokochało Pendragon. Dla tych dwóch obszernych opowieści zagranych przed publicznością klubową warto posiadać ten album, bo te podniosłe chwile zwiastują narodziny gwiazdy, która od publikacji "The World" zaczęła świecić niezwykle intensywnym blaskiem. Z poczucia obowiązku zasygnalizuję obecność na krążku trzech "uzupełniaczy" studyjnych, chodzi o przyjemny, melodyjny kawałek instrumentalny "Please", fatalny, popowy "Dark Summer's Day", w którym głos Nicka brzmi z powodu beznadziejnej produkcji tak, jakby wokalistę zamknięto w podziemnej pieczarze. Na pożegnanie kwartet serwuje instrumentalny "Excalibur", który trudno zganić, ponieważ zawiera wiele cech stylu Pendragon, ze szczególnym podkreśleniem pracy keyboardów oraz eleganckiej, starannej aranżacji. Już z pobieżnej lektury tego tekstu można dojść do prawidłowego wniosku, że "9:15 Live" stanowi bardzo nierówny zestaw kompozycji, z których niestety kilka sprawia duchowy ból i estetyczne cierpienie, ale są też na dysku takie rozdziały, które u fana wywołują emocjonalnie dygotanie serca z fascynacji pięknem skomponowanych fraz. Wydawnictwo "9:15 Live" dokumentuje przede wszystkim jeden z etapów rozwoju grupy, stanowiąc dowód na to, jak Pendragon sukcesywnie przeobrażał się z "brzydkiego kaczątka" (może nie do końca stosowny atrybut) we wspaniałego, dumnego, dojrzałego "łabędzia". (3)

Pendragon - Kowtow 1988 Toff / 2012 Madfish (Remaster)

Rok po debiucie członkowie zespołu zdecydowali się na wydanie płyty koncertowej "9:15 Live". Było to, nie ma co ukrywać, pociągnięcie dziwaczne z jednego powodu, mianowicie rzadko zdarza się, że grupa rockowa rejestruje album "live" po wydaniu zaledwie jednego longplaya studyjnego. Mimo całej mojej sympatii do Pendragon nie jestem w stanie zrozumieć takiej strategii, gdyż moim zdaniem, może się mylę, występy przed publicznością służą głównie prezentacji wersji materiału muzycznego zamieszczonego w studio na stosownym nośniku. Chłopaki z Pendragon poszli nieco "pod prąd" i zagrali wybór nagrań ze swojego debiutu, "wycinając" z całości niewiele ponad 40 minut na koncertówkę, po latach uzupełnione bonusami ze studia. Szału nie było, tym bardziej, że chronicznie brakowało kasy, co odbiło się na jakości technicznej rejestracji. Minęły kolejne dwa lata i kwartet postanowił podbić serca słuchaczy drugim autorskim albumem zatytułowanym "Kowtow". Całość rodziła się w bólach, ponieważ w budżecie było manko, a początkowo zainteresowana wydaniem płyty EMI odstąpiła od zawarcia kontraktu. Ten niekorzystny zbieg okoliczności wpłynął wyraźnie na jakość wykonanej pracy, począwszy od kiepskiego brzmienia, po okładkę albumu, która pierwotnie przypominała czarno-białą kserówkę, dopiero w wersji CD "dorobiła się" czerwonego tytułu. W tym całym zamieszaniu istotną rolę, kto wie, czy nie najważniejszą odgrywał jeszcze jeden aspekt. Rockowi twórcy, którzy tak udanie określili dźwiękami swoje priorytety na krążku premierowym, stanęli przed odpowiedzią na ważne pytanie, w jakim kierunku powinni pójść artystycznie, czy eksplorować dalej szeroko rozumiany rock progresywny, czy zmienić może styl wyrażania swoich emocji. Wahanie słychać w dużej części nowych kompozycji, a pięć pierwszych piosenek preferuje raczej pop rock z jego motoryczną przebojowością. I gdy słuchacz po ponad 20 minutach obcowania z muzyką traci resztki nadziei na ambitniejsze sekwencje tonów, grupa zmienia front na bardziej wyrafinowane frazy w postaci "Total Recall"

czy "The Haunting". Reasumując tę część mojej analizy, należy stwierdzić, że zawartość albumu "Kowtow" jest nierówna, miotając się od przebojowości po wysmakowane struktury "podgrzane" chwilami nostalgiczną, momentami melancholijną nastrojowością. Nieprzypadkowo te dłuższe nagrania łatwo znalazły dostęp do późniejszych koncertów zespołu, wyczekiwane i entuzjastycznie przyjmowane przez fanów. Traktując wydawnictwo globalnie jako fonograficzną publikację rockową na tym etapie działalności Pendragon można było sobie postawić zasadne pytanie, dokąd dalej Dumny Rycerzu? Wyprzedzając nieco bieg wypadków można odetchnąć z ulgą i powiedzieć, że Nick Barrett z kolegami wybrali właściwą drogę rozwoju, a podążając nią konsekwentnie oczarowali publiczność, pierwszy raz obwieszczając w pełni swoje artystyczne credo na ścieżkach "The World". Wracając do meandrów dysku "Kowtow", stało się słyszalne, że Pendragon poszedł w kierunku kompozycji krótszych, melodycznie chwytliwych i był to trend zgodny z nową brytyjską sceną progresywną, która po odrodzeniu na początku lat 80tych (patrz na albumy Marillion, czy Twelfth Night albo IQ bądź Citizen Cain) tendencji do tworzenia bardzo rozbudowanych utworów, pod koniec tego okresu bardzo uprościła swoje kreacje artystyczne. Kwartet o którym mowa sam chyba do końca nie był przekonany, jakie wybrać rozwiązanie, czego dowodem winyl "Kowtow", bo tak w pierwszej wersji zaistniał ten materiał, który zawierał na stronie "A" same krótkie songi, o czasowej objętości typowego singla (zresztą Pendragon wydał także singiel "Red Shoes"), natomiast na side "B" zamieszczono utwory dłuższe, o bardziej złożonej strukturze (wyjątek stanowi "Solid Heart"). Nie ma wątpliwości, że było to świadome działanie artystów. Trzy pierwsze kawałki należą do kategorii typowych rockowych kawałków z dominującą gitarą, prostą melodią i jednorodnym podziałem rytmicznym. Nie są one ani specjalnie brzydkie, ani nie zachwycają urodą, ot takie sobie rytmiczne granie dobre zarówno do posłuchania w samochodzie, jak też jako podkład w czasie spotkania towarzyskiego. Fragmentów o podobnej konstrukcji w brytyjskiej muzyce rockowej tego okresu istnieją setki, dlatego łatwo zginąć w powodzi podobnych nagrań, a zdobycie popularności zależało głównie od szczęścia. Nieco inaczej wygląda sytuacja z akapitem albumu zatytułowanym "2AM", a dzieje się tak z trzech powodów, po pierwsze utwór wyróżnia się bajeczną melodyką, rozmarzonym klimatem, romantycznym nastrojem, po drugie oferuje nam spektakularny występ gościa, Juliana Siegala na saksofonie. Żeby nie było żadnych wątpliwości nadmienię, że partia tego instrumentu nie jest zwykłym dodatkiem tzw. "kwiatkiem do kożucha", lecz pięknie poprowadzonym, chwytającym za serce swoim pięknem występem. Jest jeszcze trzeci element, który miał znaczący wpływ na ostateczny kształt tego songu, a jest nim wykrystalizowanie się nowego brzmienia instrumentów klawiszowych, za którymi zasiadł nowy członek ekipy Clive Nolan, prywatnie kumpel Nicka, który w czasie prywatnego spotkania sam zaoferował swoje usługi, z czego po odejściu Cartera, Barrett skwapliwie skorzystał. Wystarczyła niespełna 5-minutowa prezentacja umiejętności Nolana w przestrzeni "2AM", żeby dojść do wniosku, że ten facet ma niezwykły talent do generowania autorskiego brzmienia obsługiwanych przez siebie "parapetów". Nie zapominajmy, że Clive jest klasycznie wykształconym pianistą, stąd czytanie nut w przeciwieństwie do samouka Barretta nie sprawia mu żadnych trudności. Bonusem okazały się także zainteresowania Nolana muzyką klasyczną, co wykorzystuje po dziś dzień, przemycając do kompozycji Pendragon liczne akcenty i rozwiązania z tak zwanej "sztuki elitarnej" bądź jak kto woli "kultury wysokiej", wystarczy posłuchać przykładowo końcowego fragmentu utworu "Empathy" z ostatniego dostępnego na rynku, wspaniałego albumu "Passion" (2011). Po tej czarującej opowieści "2AM" jest już tylko piękniej, a gdy rozbrzmiewa "Total Recall", każdy, kto wsłucha się głęboko w jego strukturę zapomina o rzeczywistości. Bajka! Prawdziwa perła rocka neoprogresywnego, choć w tym miejscu wszelkie klasyfikacje są zupełnie zbędne, bo mamy do czynienia po prostu z przepiękną muzyką i magnetycznymi dźwiękami. Kompozycja posiadająca charakter ballady zrealizowana została perfekcyjnie, podobnie brzmią wszystkie partie instrumentalne, a wokal wznosi się na sam szczyt emocjonalności. Tego utworu nie da się zignorować, także po 25 latach, to wyznacznik tego, co najlepsze w dziele Pendragon, czym zespół porywa tysiące dusz i serc na swoich koncertach. Sądzę, że w przypadku "Total Recall" te odczucia podzielają sami wykonawcy,


którzy w trakcie występów "live" wykonując ten diament angażują się emocjonalnie bez reszty. Po takich przeżyciach, aby nie prysł czar, grupa nie mogła zaproponować rockowej piosenki, radosnej i rytmicznej, choćby takiej jak charakterystyka "Saved By You" czy "The Mask" z albumowego wstępu. Następna kompozycja wręcz musiała być utrzymana w zbliżonej konwencji. Tak zrozumieli to wyzwanie sami rockmani i opracowali longtrack "The Haunting", epicki i podniosły, z keyboardowymi pejzażami, recytującym aktorsko swoje kwestie Nickiem, fantastycznymi partiami gitary, melodią, którą pamięta się długo po wybrzmieniu ostatniej nutki. Po skromnym intro, kilka sekund przed granicą pierwszej minuty "The Haunting" wspina się na poziom instrumentalnego hymnu, podążając niespiesznie w kolejne frazy, w których potęga perkusji graniczy ze ślicznymi wstawkami gitary i malarskimi krajobrazami klawiatur. Kompozycja wyróżnia się zmiennością raz przyspieszając, innym razem spowalniając bieg muzycznych zdarzeń, ewoluując od delikatności do pełnej mocy zjednoczonego instrumentarium. Utwór poprzez swoją wielopłaszczyznową strukturę wymaga od słuchacza koncentracji, aby nie stracić nawet odrobiny tych delicji. Długaśny rozdział tytułowy zaczyna się trochę jarmarczną melodyjką, ale potem w miarę upływu czasu nabiera powagi, oferując w części środkowej, po czwartej minucie kompletną zmianę swojego wizerunku. Jedynym elementem całej układanki obejmującej pozycje 6-9, takim cierniem w tyłku jest "Solid Heart" banalna pioseneczka, zaburzająca klimatyczną równowagę tej fazy albumu. Płyta "Kowtow" oceniana może być na zasadzie fifty fifty, ponieważ połowa nagrań nie zachwyca taplając się w przeciętności, natomiast te rozbudowane formy stanowią awangardę tego, co w karierze Pendragon nastąpiło na początku lat 90-tych i cieszą uszy każdego miłośnika progresywnych brzmień, wśród których Pendragon postrzegany jest jako jeden z filarów stylu. Dlatego ocena może być dla niektórych czytelników rozczarowująca, ale obiektywnie więcej jak "3" dać nie mogę. Mówi się trudno. (3)

Pendragon - The World 1991 Toff / 2011 Madfish (Remaster)

Upłynęło sześć lat od premiery debiutanckiego albumu Pendragon, gdy na rynku ukazał się album "The World". Nadużyciem byłoby stwierdzenie, że oczekiwania fanów były duże, tym bardziej, że prawda wyglądała tak, że fonograficzni poprzednicy tej nowości płytowej powalić na kolana nikogo nie mogły i były najwyżej poprawne. Dlatego zaskoczenie było pełne, ponieważ sześć nagrań na krążku "The World" zaświeciło pełnym blaskiem piękna. Wiem, że są malkontenci, którzy twierdzą, że czwarta publikacja Pendragon należy także do kategorii "Przeciętne", ale ja pozwolę sobie nie zgodzić się z taką opinią. Mnie ta muzyka kolokwialnie pisząc "uwaliła", więcej, trzyma w swoich "szponach" także po ponad dwudziestu latach. Kiedyś ktoś mądry powiedział, że piękno się nie starzeje, niezależnie od faktu, czy są to sztuki plastyczne, czy sztuka filmowa lub kunszt muzyczny. Podpisuję się pod sentencją "Piękno się nie starzeje" w ciemno, a utwierdzam się w takim przekonaniu wiele razy, gdy tylko sięgam na półkę, by odtworzyć tę niepełną godzinę muzycznej magii. Według mojego przekonania ten album stał się przełomem w artystycznym życiu kwartetu pod każdym względem. Istnieje kilka wskazówek na poparcie powyższej tezy. Po trzech płytach niewyraźnych stylistycznie, które jednoznacznie nie pozwalały na zdefiniowanie przyszłej drogi artystycznej, zespół jednoznacznie nakreślił swój profil artystyczny, formułując główne punkty muzycznej deklaracji. Stało się jasne, że popowe "wybryki" ze ścieżek "The Jewel" i "Kowtow" można odłożyć do lamusa, a żywiołem Pendragon stał się na całe dziesięciolecia niezwykle klimatyczny rock progresywny. Zresztą szczerze mówiąc w tym przypadku nie interesują mnie podziały na klasyfikacje stylistyczne, gdyż Pendragon stał się dla mnie od momentu edycji "The World" synonimem piękna w rocku, pokazał, jak dźwiękami wyrazić emocje,

96

PENDRAGON

jak stworzyć nieziemski nastrój, niezależnie od tego, czy utwór trwa cztery czy kilkanaście minut. Każda następna płyta przynosiła potężną dawkę urokliwych tonów opartych na wypracowanych standardach. Cieszy mnie również fakt, że Pendragon nie podąża na barykady rewolucji stylistycznej, "dorzucając" sukcesywnie wraz z każdym kolejnym albumem skromną dawkę nowości, dowodząc, że nie skamienieli na swoich pozycjach a ciągle poszukują nowych środków wyrażania umiejętności, emocji i pasji. Po wydaniu dysku "The World" nareszcie można było odetchnąć, ponieważ wykrystalizował i umocnił się skład personalny, a rotacja w tej mierze rzadko sprzyja osiąganiu ambitnych celów. Po drugie muzycy nabrali zdecydowanie pewności siebie w kwestii swoich umiejętności instrumentalnych, więcej, podjęli udaną próbę wyeksponowania indywidualnego stylu, a to miało istotny wpływ na całokształt dokonań. Nick Barrett okrzepł na stanowisku wokalisty, dotarł także na kolejny szczebel wtajemniczenia w sztuce gry na gitarze. Po raz pierwszy na "The World" jego partie stały się tak rozpoznawalne, wypełnione emocjonalnym żywiołem, podkreślone romantyzmem, a gdy struny barrettowskiej gitarki zanucą te swoje rozciągnięte frazy, nie znajdziecie skuteczniejszego lekarstwa na skołatane nerwy. Clive Nolan gra jak natchniony wypełniając przestrzeń łagodnymi dźwiękami, raz prowadząc samodzielnie melodie, innym razem partnerując Nickowi. Nie wiem co by się stało, przepędzam takie czarne myśli, gdyby kiedyś klawiszowiec zespołu powiedział basta i postanowił opuścić skład, ponieważ jego dzieło instrumentalne to integralny składnik stylu, a wystarczy, że Nolan zagra pojedynczy organowy akord, wiadomo wtedy, że wydarzy się coś wielkiego, a intonowane przez niego dźwięki oznaczają początek niebanalnego fragmentu, który rozwinie się w tętniącą keyboardowymi dźwiękami symfonię. Przyznam się do pewnego "defektu", mianowicie ile razy, a czynię to często, zabieram się za przesłuchanie poprzedniego wydawnictwa "Passion", swoją wędrówkę po jego zakamarkach zaczynam od "Empathy" i z napięciem wyczekuję końcowego symfonicznego odcinka tego ślicznego utworu. I pomimo tego, że doskonale wiem, co czeka na moje receptory w finałowym fragmencie, po długiej partii solowej Nicka, mój zachwyt nie maleje, a ciary na plecach to normalka. Oswoiłem się już tymi kilkoma minutami kunsztu, zaprzyjaźniłem się wręcz z całym występem Clive'a, a nadal działa on na moją duszę jak czarnoksięski balsam. Zboczyłem trochę z głównego wątku tekstu, ale Nolan to człek wielce uzdolniony, klasycznie wykształcony, o rozległych horyzontach, nie zamykający się w klatce z napisem "progrock" i ta jego wszechstronność służy całemu zespołowi. Opiniując talenty czwórki instrumentalistów nie powinienem zaniedbać oceny sekcji rytmicznej, choć przypisywanie basiście i perkusiście li tylko zadań polegających na wytyczaniu profilu rytmicznego kolejnych kompozycji byłoby grubym nieporozumieniem. Pete Gee, ostoja grupy, także z punktu widzenia relacji międzyludzkich, przejmuje wielokrotnie dowodzenie nad całą strukturą utworu, urozmaicając przekaz w wielu miejscach opowieści "O Świecie", bardziej Tolkienowskim, niźli realnym, krystalizując brzmienie, dbając o porządek rytmiczny. Nić porozumienia z zasiadającym za zestawem bębnów Fudge Smithem umocniła się znacząco w nagraniach z księgi "The World". Pendragon jako zintegrowana całość funkcjonuje precyzyjnie jak świetnie zaprogramowana maszyna, chociaż określenia "zaprogramowana" i "maszyna" mogą wprowadzić niezły zamęt, ponieważ w muzyce zespołu na każdym kroku do świadomości słuchaczy przebijają się przede wszystkim uczucia, namiętności, ekscytacja, daleko jej do skonfigurowania czy robotyzacji. Te właśnie elementy przenoszą się także na odbiorców, działając na ich wyobraźnię, poczucie estetyki, zapraszając niejako do wspólnego przeżywania z delikatnością i wyczuciem skomponowanych i kunsztownie podanych sekwencji dźwięku. "The World" to album skończony, a szukanie słabszych momentów to istne wariactwo i brak pojęcia, że rockowa muza to głównie emocjonalność a nie chłodna, techniczna kalkulacja. Dlatego każdemu, kto muzykę Pendragon z tej właśnie płyty potrafi przeżywać we własnej osobowości, podaruje ona setki fascynujących chwil, zaintryguje, zaimponuje, rozpali entuzjazm, niekiedy skłoni do refleksji, na pewno nie pozostawi obojętnym. Czego nie dotknąć na dysku "The World" to najprawdziwszy diament, bo nie sposób udowodnić wyższości "Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkanocnymi" zgodnie z maksymą Profesora Jana Tadeusza Stanisławskiego, podejmując próbę udowodnienia, że utwór "X" jest lepszy od "Y", bo tutaj

wszystko jest ekstra lux. Wspaniałe tematy melodyczne, przeplatają się ze znakomitymi partiami instrumentalnymi, w urozmaiconej strukturze nie kolidują z sobą sąsiadujące solidarnie proste i "połamane" rozwiązania w zakresie rytmu. Wypieszczone brzmienie, liczne akcenty solowe świetnie skonsolidowane z zawartością utworów, symbioza poszczególnych instrumentów, swobodne operowanie dynamiką, tempem, tak, aby nie wpaść w rutynę bądź monotonię. Kompozycje krótsze w rodzaju "Shane" i spiritus movens, siła sprawcza tego albumu, suita "Queen Of Hearts", elegancko wykonane, z multum ciekawych przejść, przełomów, zwrotów tempa czy linii melodycznej powodują, że słuchacz tkwi przed głośnikami bądź w słuchawkach jak dosłownie przyspawany i chłonie całymi "łychami" to czyste piękno spływające na duszę. Znajdzie się zapewne czytelnik, który postawi prosty, być może zasadny zarzut, a gdzie tutaj mister Włodek merytoryka i będzie miał rację, ale ja nie potrafię w przypadku tej płyty skupić się na chłodnej kalkulacji, ocenie tego Kosmosu dźwięków, ponieważ od ponad 20 lat odbieram album "The World" emocjami, pomijam zastanawianie się, czy może Nick Barrett nie dopracował jakiegoś riffu, może perkusista "walnął" niezbyt czysto i nie w punkt, a Nolan poswawolił sobie na klawiaturze niezgodnie z kanonem gry, choć wydaje mi się, że tylko szaleniec albo zadufany w sobie dupek ma w sobie tyle bezczelności by zarzucić Clive'owi brak tak zwanego warsztatu wykonawczego i niedoróbki z tą sferą związane. Ale tę uwagę potraktować należy na marginesie całego tekstu. Już w inauguracyjnej kompozycji "Back In The Spotlight", ślicznej, wielowymiarowej (brzmienie, zmienność melodyczna i rytmiki) zwrócić można uwagę na wymienność funkcji instrumentalistów, na wzorcowe uzupełnianie się gitarowych eskapad Nicka i instrumentów klawiszowych pod wodzą Nolana, którzy dają fenomenalny pokaz wielowariantowego grania typowych dla rocka progresywnego przedstawicieli instrumentarium. Ile ekspresji w popisie Nicka, ile rozmachu we frazach Clive'a, a obaj panowie na bazie stosunkowo prostej konstrukcji strukturalnej kompozycji żonglują luzacko bogactwem tonów różnistych, stopniując od początku po mistrzowsku napięcie i dynamikę. Przecież pierwsza sekwencja to dźwięki subtelne, które z czasem nabierają siły i szybkości, by po 1:30 w momencie włączenia się beatów perkusji i basowych akordów wybuchnąć nieokiełznanie jak muzyczny wulkan. Gitara "wycina" motoryczny kawałek, a klawisze zagęszczają całe tło. Kto nie zna, ten nie wie, że startujemy w świecie melancholijnej "przytulanki", która po kilku minutach przeobraża się w rasowego, motorycznego rockowca. "The Voyager" od pierwszych szumów i szelestu akustycznych strun oraz pojedynczych akordów fortepianowych rozwija się powoli w monumentalny hymn z przepięknym pomysłem melodycznym. Multum zwrotów muzycznej akcji nadaje utworowi magnetycznej siły przyciągania, stąd słuchaczowi pozostaje tylko podziwiać kunszt wykonawczy. Sekundy przed granicą siódmej minuty gwałtowne spowolnienie stanowi pretekst, żeby w trakcie dalszej podróży budować napięcie i epicką podniosłość. Wzruszająca, genialna partia solowa Barretta pobudza tysiące mrówek zaczynających swój marsz po całym ciele. Nie chcę być nachalny, ale jak ktoś tego nie czuje, to niech da sobie spokój ze słuchaniem jakiejkolwiek płyty Pendragon, bo i tak tego nie zrozumie. Przykre ale prawdziwe! Natchniona kompozycja, jeden z wielu filarów piękna w muzyce zespołu. Muzycy nie mają zamiaru spuszczać z tonu, czego wyrazem zgrabna piosenka "Shane", z miłą dla ucha melodyką, utrzymana w średnim tempie, z wplecioną kolejną uwodzicielską solówką na elektryczne struny autorstwa Nicka. "Prayer" ("Modlitwa") zasługuje w pełni na swój tytuł, z intro z klasycznym fortepianem, werblami i dramaturgiczną konstrukcją. Aktorem pierwszego planu jest ponownie natchniona gitara uzupełniona oszczędnymi klawiszami. Nigdy przedtem ani potem Pendragon w swojej ponad 30-letniej historii nie stworzył tak epickiego dzieła, tak obszernej opowieści jak "Queen Of Hearts", kompozycji równie pięknej jak pozostałe części albumu, podzielonej na trzy akty. Co ciekawe, poszczególne rozdziały powstawały w różnym czasie, jednak takie postępowanie nie zaszkodziło w najmniejszym stopniu spójności materiału. Mamy tutaj do czynienia z wieloma aspektami rocka progresywnego, brzmienie akustyczne miesza się z zadziorną elektryką, nostalgia i marzenia spotykają wokalne partie na granicy krzyku, oszczędność w dawkowaniu dźwięków zbliżająca się do minimalizmu przeplata się z bogactwem i przepychem, zespołowość wykonawcza dzieli przestrzeń z licznymi wistami solowymi, zmi-

enność tempa graniczy z fragmentami o jednostajnym rytmie. A drugi akapit suity zatytułowany "…A Man Could Die Out Here…" zgodnie uznawany jest za sympatyków zespołu i branżowych fachowców za progrockowe Himalaje. Posłuchajcie ze słuchawkami, a będziecie w stanie jeszcze pełniej docenić podziały na lewy i prawy kanał, po prawej wspaniała gitara, w środku motoryczny duet bas - perkusja, z lewej elektronika, czyli królestwo Clive'a. Zachwyty nad tym dźwiękowym spektaklem potrafimy zrozumieć w pełni, gdy poświęcimy muzyce swój własny czas i damy się wciągnąć w magiczny świat "Królowej Serc". Ekstraklasa światowa! Brak jakichkolwiek szans na nudę, bo pomimo swoich ponad 20 minut "Queen Of Hearts" zachwyca od pierwszej do ostatniej nutki, stanowiąc od tamtej pory, tj. od roku 1991 wizytówkę grupy. Nie tylko to nagranie, a cały zestaw kompozycji docenili słuchacze, zarówno ci, którzy towarzyszyli "Rycerzowi" od płytowych narodzin, po tych, którzy edukację w zakresie dyskografii Pendragon zainaugurowali od longplaya "The World". Wydawnictwo po dziś dzień jest jednym z najchętniej kupowanych albumów kapeli. A wracając na "sekundę" do programu omawianej publikacji, nie chciałbym "osierocić" kompozycji zamykającej tracklistę krążka, czyli "And We'll Go Hunting Deer", która w swoim charakterze działa jak seans releksacyjny, tonuje wzbudzone emocje, uspokaja burzę namiętności we wnętrzu każdego słuchacza, bo tego albumu nie da się wysłuchać ze stoickim spokojem, na chłodno. Gdybym miał komuś zaczynającemu swoją przygodę z twórczością Pendragon zarekomendować płytę z ich dorobku na tzw. dobry początek, to bez wahania wskazałbym "The World". Z dwóch przyczyn, primo, jest ona według mnie kwintesencją rockowego artyzmu, czaru i elegancji. A secundo, ponieważ po jej edycji zespół wywindował jakość swoich dźwiękowych kolaży na taki poziom, że dzisiaj "strach się bać", co będzie w przyszłości. Znam niektórych dosyć ortodoksyjnych odbiorców muzyki rockowej, którzy na brzmienie terminu "rock progresywny" dostają czkawki i zaczynają zgrzytać z irytacji zębami. Tak samo reagują na propozycję posłuchania Pendragon, wyciągając ze swojego archiwum cały plik mniej lub bardziej krytycznych uwag. Mam dla tych wszystkich indywiduów jedną radę, pocałujcie się w d… . A "The World" to na pewno jeden z najpiękniejszych przykładów tego, co potrafią stworzyć rockowi artyści! (6)

Pendragon - The Window Of Life 1993 Toff / 2012 Madfish (Remaster)

W historii rocka istniały, a także funkcjonują współcześnie wykonawcy wywołujący skrajnie odmienne reakcje słuchaczy, które można zamknąć w haśle "Nienawiść albo miłość". Większość fanów nieformalnie zrzeszonych w koalicji odbiorców muzyki rockowej podzielić można w takim przypadku na dwie różniące się od siebie społeczności, sympatyków oraz niekiedy zajadłych przeciwników. Źródło takich zachowań nie jest do końca wyjaśnione, w związku z czym znalezienie racjonalnych przyczyn przypomina trochę szukanie czegoś po omacku. Po raz pierwszy usłyszałem taką opinię przed laty, gdy jeden z moich znajomych próbował w towarzystwie rockowo - zakręconych osób wyjaśnić swojej… żonie, że w przypadku postrzegania twórczości King Crimson wyróżnić można tylko dwa rodzaje odczuć, uwielbienie bądź nienawiść. Do dyskusji na powyższy temat doszło kilka dni po terminie edycji czteropłytowego boxu "The Great Deceiver" (materiał z koncertów z lat 19731974) wydanego w roku 1992, a Koleżanka Małżonka nie potrafiła pojąć jak można się zachwycać i słuchać takiego rzępolenia. Wydaje mi się, że podobnie układa się sytuacja z podziałem na akceptację i negację w odniesieniu do dorobku fonograficznego Pendragon. Koalicja zespołowi niechętnych podkreśla brak oryginalności, wtórność kompozycji, wykorzystywanie zapożyczeń, brak własnego stylu. Natomiast sprzymierzeńcy kwartetu formułują w trakcie dysput towarzyskich własne argumenty i mówią o magicznej nastrojowości, uporządkowaniu dźwięków w strukturze utworów,


dbałości o melodie, perfekcjonizmie wykonawczym, klimacie baśniowości. I jak tutaj znaleźć konsensus? Mało prawdopodobne wydaje się zawarcie rozejmu i pogodzenie "zwaśnionych" grup. Niestety album "The Window Of Life" niesnasek tych nie wyciszy, przeciwnie, spotęguje je. Powód jest jeden, mianowicie twórcy z Pendragon powielili patent, który przyniósł niekwestionowany sukces "The World", powtórzyli pewne rozwiązania, pożyczając niektóre pomysły od… siebie i innych. Taka opinia nie znaczy wcale, że "The Window Of Life" jest do bani, bo tak nie jest, ale Pendragon niczym nie zaskakuje, jest w pewnym sensie przewidywalny. W dalszym ciągu otrzymujemy zestaw ładnie opakowanych kompozycji, zawierających chwytliwe melodie, miks pięknie powiązanych sekwencji akustycznych i elektrycznych, starannie opracowanych brzmieniowo, utrzymanych w specyficznym dla zespołu klimacie, wykonanych precyzyjnie i potwierdzających jakość instrumentalną. Obiektywnie patrząc konwencja w porównaniu do fonograficznego poprzednika nie uległa zmianie. Dla mnie to zalety, ale dla malkontentów to strawa do krytyki. Ja uważam, że omawiana płyta to wyraz stabilizacji stylistycznej, a nie stagnacji. Z tych wątpliwości rodzi się wniosek, że każdy, kto chce sprawdzić te głosy, powinien samodzielnie zmierzyć się z tą materią, gdyż "de gustibus non disputandum est" czyli "o gustach się nie dyskutuje". Jest to najprostsza droga do weryfikacji opinii. Należy się jednak zgodzić z tezą, że już w czasie odsłuchu dwóch pierwszych tracków myśli odbiorcy nerwowo biegają w tę i z powrotem szukając odniesień do historycznych, klasycznych albumów rocka, ponieważ fragmenty "The Walls Of Babylon" i "Ghosts" do złudzenia przypominają koncepcje twórcze dwóch ikon gatunku, Pink Floyd i Genesis. Wstęp tego pierwszego utworu buduje długa impresja gitarowa Barretta w manierze Gilmourowskiego intro z suity poświęconej Sydowi Barettowi "Shine On You Crazy Diamond". Także Nolan przypadkowo (?) uruchamia sekwencję dźwięków bliźniaczą do zagrywek Tony Banksa z wczesnych albumów Genesis, gdy w przestrzeni dominują generowane przez klawisze partie chóralne oraz pasaże duetu organy- mellotron. Nie potrafię rozstrzygnąć dylematu, czy panowie rockmani sięgnęli po takie środki realizacji świadomie, czy całością rządzi zwykły przypadek, co zdarza się w muzyce dosyć często. Ja chcę wierzyć, że w rachubę wchodzi wyłącznie opcja druga i nie wyobrażam sobie, żeby artyści tego pokroju co Nolan i Barrett poszli na kompletną łatwiznę i narażali na szwank swój świeżo zdobyty autorytet. Kończąc wątek ewentualnych zapożyczeń obiektywnie należy stwierdzić, że wspomniany dysonans wywołujący u słuchaczy stan lekkiego napięcia odnosi się do niewielkiej cząstki materiału muzycznego, a jego zdecydowaną większość stanowią pomysły kojarzące się jednoznacznie z artystycznym charakterem Pendragon. Autorskie kreacje Nicka Barretta i kolegów przedstawiają solidny, równy poziom i wydawnictwo "The Window Of Life" to na pewno powód do chluby niźli do zmartwień nad kondycją progresji. Na marginesie chciałbym jeszcze wspomnieć o pewnym szczególe formalnym związanym ze zremasterowaną wersją tego wydawnictwa, którą "dopakowano" czterema nagraniami bonusowymi osiągając czasowo pojemność bliską 80 minutom, czyli zbliżając się do granicy technicznej wydajności tradycyjnego kompaktu. Wracając do kwestii pozytywów płyty wymienić można wiele z tych, które dotyczyły wcześniejszej pozycji dyskograficznej Pendragon, longplaya "The World": świetne wątki melodyczne, zresztą melodyjność to na pewno kategoria uniwersalna wyglądająca przez "Okno Życia", specyficzna nastrojowość ujmująca swoim urokiem i spontanicznością, wspaniałe, lekkie, subtelne brzmienie, które czyni atmosferę przenoszącą słuchacza w inny wymiar, z daleka od realu, blisko do marzeń, snów i stymulowania wyobraźni. "The Window Of Life" ujmuje duchowo smakowitymi, ekspresyjnymi partiami solowymi, dłuższymi i krótszymi, stanowiącymi nieodłączne komponenty stylu Pendragon. Dwa główne motory napędowe zespoły, Barrett i Nolan ponownie spisują się na medal kreśląc wielowymiarowe pejzaże instrumentalne, poukładane, przeważnie spokojne, bogate w niuanse, które słuchacz wychwytuje przy kolejnych spotkaniach z muzyką zarejestrowaną na płycie. W programie albumu pojawiają się, gdyby tak nie było, niektórzy poczuliby się rozczarowani, bardziej rozbudowane formy, choćby "The Walls Of Babylon" czy "The Last Man On Earth", składające się z pomniejszych akapitów zgrabnie i płynnie ze sobą połączonych w spójny organizm. Tych niespodziewanych przejść, zwrotów rytmicznych, punktów przełomowych, spowolnień

czy przyspieszeń, które przyczyniają się do wzbogacenia i urozmaicenia całości materiału, notujemy we wnętrzu albumu sporo, ale szczerze mówiąc, bez tych składników Pendragon straciłby swoją autonomię stylistyczną, ponieważ należą one twórczego kanonu grupy. "The Window Of Life" zachwyci bez wątpienia tych, którzy wolą piękno ponad brzydotę, łagodność i dźwiękowy ład zamiast chaosu i bałaganu, słoneczne barwy zamiast tajemnicy i mroku. Jednak moim zdaniem "The Window Of Life" sprawdzi się świetnie w chwilach sprzyjających relaksacji, równowadze emocjonalnej czy wyciszeniu i nie jest to recepta z poradnika psychologa - amatora. Podstawowa lista obejmuje sześć nagrań o zróżnicowanej długości. "The Walls Of Babylon" stał się wyczekiwaną częścią licznych koncertów, a jego początek stanowi w zasadzie instrumentalny monolog gitarzysty Nicka Barretta. Trochę powyżej, w kontekście kompozycji otwierającej "Okno", "The Walls Of Babylon" sformułowałem zarzut dotyczący pewnych podobieństw rozwiązań brzmieniowych do dziedzictwa sztuki rockowej, co jednak nie znaczy, że impresja na gitarę i klawisze na wstępie jest nic nie warta. Romantyczny nastrój tego fragmentu, który tworzy swoją grą Nick Barrett na pierwszym planie, wzniecając przeciągnięte, urokliwe, powolne, takie snujące się w marzeniach dźwięki gitary zwyczajnie wzrusza i wyzwala u słuchacza nieprawdopodobne emocje, powodując, że zaledwie cztery pierwsze minuty tkają niewiarygodną nić sympatii pomiędzy wykonawcami a sercem i duszą adresatów tych fraz. Napisałem w liczbie mnogiej, wykonawcami, ponieważ nie wolno nam zapomnieć o roli Clive'a Nolana, który konstruuje niezwykle ciepłe, zarazem intensywne klawiszowe tło partnerując na równych prawach elektrycznej gitarze. I pomimo Floydowych sugestii o rodowodzie tego akapitu, o czym nadmieniałem wyżej, trudno oprzeć się urodzie tego fragmentu. Po przekroczeniu granicy czwartej minuty utwór nabiera dynamiki (co za organowe wejście, palce lizać!), poweru, struktura rytmiczna staje się bardziej wyrazista, brzmienie potężnieje, aby w okolicach szóstej minuty "rozhuśtać" pieśń do wspaniale melodyjnego refrenu z wyśpiewywanymi "Murami Babilonu". Po ósmej minucie struny Barrettowskiej "kochanki" drapią ostrymi szponami przestrzeń prowadząc charakterystyczny riff, a Nolan swoimi organowo - syntezatorowymi wariacjami prowadzi autorski monolog, obrazujący skalę jego umiejętności instrumentalnych. Tymczasowo zepchnięci w cień Panowie "Bas - Bębny" też dają się we znaki, szczególnie przy karkołomnych zwrotach rytmicznych, których zespół nam nie szczędzi w drugiej części tego długiego rozdziału. Pal licho wszelkie inspiracje innymi twórczymi ideami, prawdziwe bądź nie! Jak tutaj nie kochać ekspresyjnych wypowiedzi Pendragon, jeżeli w awangardzie albumu znajduje się taki kawałek! A kto jeszcze nie poczuł satysfakcji, tego emocjonalność wystawiona zostaje na próbę wytrzymałości w chwili, gdy jego umysłem zawładnie pozycja numer dwa, "Ghosts". Już pierwsze fortepianowe akordy generowane przez "Króla parapetów", Nolana zapowiadają, że za moment dojdzie do spektakularnego wydarzenia. I nikt, tak myślący nie zawiedzie się! Po minucie solowego występu Clive'a, do mikrofonu pierwsze słowa ze spokojem wypowiada Nick, a po dalszych 40 sekundach krzywa dynamiki skacze do góry jak opętana, a zespół buduje prześliczny klimat. Niby prosta to pieśń, żadnych ekstrawagancji, a ile piękna zarówno w sferze melodyki, jak też selektywnego brzmienia, ile spokoju w wytyczaniu ścieżek rytmicznych, ile zespołowości w kreacjach instrumentalnych, ile, wręcz cudownej ekwilibrystyki uczuciami i nastrojem w punkcie 3:35. Esencja stylu Pendragon z tego okresu kariery. To w tym fragmencie spotykamy najwięcej nawiązań do "starego" Genesis, ale jakie to ma znaczenie? Liczy się tylko czar i estetyczność całych kaskad dźwięków spadających na wyciszone zachwytem receptory publiczności. Komu mało, ten może podziwiać wdzięk kolejnej story "Breaking The Spell", z powolnym tempem na wejściu, utworu rozwijanego harmonijnie, z zakusami Nicka do gitarowej improwizacji, mnóstwem smaczków wyczarowanych przez Nolana. Sekundy przed czwartą minutą rzuca nas na kolana epickość partii solowej gitary, potężne uderzenia perkusji, po czym kompozycja przeobraża się w rytmiczną figurę podążającą w klarownie wytyczonym przez artystów kierunku. Nie, muzycy nie rzucają rewolucyjnych haseł, nie nawołują na barykady, oni tylko oparci o solidny fundament, który sami "wylali" określając założenia swojego stylu, kontynuują swoją wizję definicji progresji. W części środkowej potężna dawka wypowiedzi wyłącznie instrumentalnych, demonstrujących pracę pre-

cyzyjnie ustawionej "maszynerii z duszą". "The Last Man On Earth" dosłownie rozwala skorupę nawet najbardziej odpornych na wzruszenia. Nic już nie stanowi tamy przed tysiącami mrówek defilujących po naszych cielesnych przymiotach, nic nie jest w stanie zahamować euforii jako reakcji na piękno. Ponad 14 minut dźwiękowych delicji, Kosmos uniesień stworzony przez Mistrzów. Tak, tak, nie bójmy się tych może górnolotnych słów. Kto nie wierzy, niech spróbuje zachować kamienną twarz w 2:22 po wejściu gitary Nicka! Czy udaje się racjonalnie myśleć? Nie ma szans! A potem czteroosobowa karawana rusza w swoją wędrówkę po "Ziemi" oferując prawdziwe dziwy natury, mijając genialne partie solowe, porażając ślicznością tematów melodycznych, poruszając się raz szybciej innym razem wolniej, regulując tempo jak wytrawny maratończyk , dążący konsekwentnie do wytyczonego celu kompozycji. Nie jestem "zimnogłowym" typem, analizującym kolejne sekwencje, ale tutaj na 14-minutowej trasie czeka na nas multum uniesień, niespodzianek, zmiennych prądów, zwrotów, przeobrażeń wnętrza utworu, dynamicznych przejść i kołysankowych uspokojeń. Co rusz to zmiana konwencji, to inna twarz brzmienia, inny bieg rytmu, inny profil instrumentalny, lawina perkusyjnych beatów i basowych erupcji w jednej części ustępuje nagle miejsca hymnicznej podniosłości. Ponad 14 minut, a czas mija jak mrugnięcie okiem, nie ma mowy o zastoju, chwili jednostajności, cały ten świat dźwięków poraża bogactwem i rozmachem. Jak tutaj nie cenić takiego poematu, chyba trzeba być kompletnym ignorantem pozbawionym uczuć. Numer pięć w programie nosi tytuł "Nostradamus (Stargazing)" i zaczyna się od partii gitarowej o nieregularnej linii, bo trudno w tym miejscu mówić o konkretnych riffach, by po dwóch minutach powitać w swoim towarzystwie Nolanowski fortepian i spokojny wokal. Wszystkie znaki wskazują na kolejny akt muzyczny o lirycznym, poetyckim charakterze. Ale po trzeciej minucie okazuje się, że pozory mylą. Na scenę wkracza motoryczny, "stadionowy" hicior, o dużym potencjale przebojowości, najbardziej dynamiczna część programu albumu, przepędzająca na cztery wiatry panujące do tej pory melancholię, nostalgię, pewien rodzaj zadumy nad życiem i światem. Ale uspokojony koniec "Nostradamusa" zwiastuje powrót do pieczołowicie konstruowanej nastrojowości przez poprzedników na liście tracków. Sądząc tak nie mylimy się, ponieważ finałem, zwieńczeniem płyty jest stosunkowo krótki "Am I Really Losing You?", tylko i aż śliczna piosenka z jednorodnym wątkiem melodycznym, który jest tak piękny, że mógłby śmiało płynąć w przestrzeni do nieskończoności. Ten wokalnoinstrumentalny akcent uzupełnia wytrawnie namalowany dźwiękami obraz z podpisem czterech "malarzy", którzy zjednoczeni we wspólnym dziele przyjęli kiedyś nazwę Pendragon. Wiem, ta ostatnia uwaga pachnie patetycznością, ale cóż na to poradzę. W takich porywających momentach jak "Am I Really Losing You?" patos to nieodłączny składnik przeżywania. Album "The Window Of Life" to kolejny przykład wrażliwości twórców z Pendragon. Przed laty znaleźli niszę w gatunku zwanym rockiem progresywnym, z kunsztem i wytrwałością ją "umeblowali", a ponad 20 lat temu, dokładnie w roku 1993 dostarczyli kolejny dowód, że marzenia to nie puste słowa, a piękne dźwięki tworzone przez utalentowanych artystów potrafią jak mało co przemieścić słuchaczy w inne stany świadomości. I bez znaczenia jest banalny fakt, że niektórzy "laboranci" rozebrali konstrukcje kwartetu na czynniki pierwsze, stwierdziwszy, że niektóre z komponentów kiedyś już zostały w rockowym wymiarze wymyślone. A jakie to ma znacznie w konfrontacji z tysiącami wytrawnych nutek dających szczęście i spływających balsamiczną, łagodną falą do serc i dusz słuchaczy przez otwarte właśnie "Okno Życia"? (5) PS. Nie odnoszę się do nagrań bonusowych edycji zremasterowanej z prozaicznego powodu, gdyż nie posiadam wydawnictwa Madfish z roku 2012, ale nie sądzę, że te dodatkowe utwory mają jakikolwiek wpływ na odbiór i jakość programu podstawowego longplaya "The Window Of Life", co najwyżej stanowią jego merytoryczne uzupełnienie. Pendragon - Fallen Dreams And Angels 1994 Toff

Jednym ze sposobów promowania materiału muzycznego nagranego przez rockowe składy jest edycja tzw. EP-ek, stanowiących najczęściej rodzaj awangardy płyt długogrających. Obiektywnie należy zauważyć, że minialbumy

to względnie rzadkie zjawisko na rynku fonograficznym. Idea produkcji takiego krążka narodziła się dosyć dawno, bo w czasach tradycyjnych płyt gramofonowych. EP- Extended Play to mała płyta o prędkości 45 obr./min. mieszcząca trochę dłuższe nagrania, potocznie mówiąc EPka, to wydawnictwo fonograficzne między singlem a płytą długogrającą. Dla niektórych zespołów, ze względu na długość ich kompozycji, ramy czasowe singla stały się za ciasne, stąd wykorzystywały one techniczne możliwości i decydowały się na zarejestrowanie minialbumu. Tak uczynili także członkowie grupy Pendragon w okresie między albumami "The Window Of Life" i "The Masquerade Overture", umilając fanom oczekiwanie na nowe utwory i wysyłając czytelny sygnał, że zespół nie zginął w otchłani zapomnienia. "Fallen Dreams And Angels", cztery utwory, nieco ponad 25 minut muzyki, przedstawia utwory, które nie znalazły miejsca w programie podstawowym dużej płyty, a które zespół uznał za warte prezentacji. Do tej ostatniej uwagi należy załączyć informację, że całość EP-ki dodano w formie bonusa do zremasterowanej wersji publikacji "The Window Of Life" z roku 2006. Gdyby gdziekolwiek na świecie zorganizowano seminarium na temat cech charakterystycznych rocka progresywnego to Nick Barrett mógłby wystąpić w roli prelegenta a jako przykładem wspierającym analizę mógłby posłużyć się pierwszym utworem z programu EP-ki, który przygotowany został według receptury uwzględniającej standardy gatunku. Ramy konstrukcji "The Third World In The U.K." odpowiadają wzorcom progresji zdefiniowanym przed wielu laty i zaadoptowanym przez Pendragon, wraz z atrybutami wynikającymi z autorskiego spojrzenia na wymienioną stylistykę. Utwór posiada klamrę spinającą jego strukturę, a jest nią fortepian z narastającą sekwencją akordów budującą swoiste napięcie i specyficzny dla grupy optymistyczny klimat. Działa on jak magnes na słuchaczy, wciągając ich w przeżywanie nastrojowych i intrygujących dźwięków. Całe fortepianowe, klasycyzujące intro ustępuje przestrzeni w dalszym biegu kompozycji partiom instrumentalnym wypełniającym część środkową, ze szczególnym wskazaniem na gitarę, aby w rozwiązaniu finałowym powrócić na zasadzie kody do fragmentu fortepianowego. Także zarys dramaturgiczny został nakreślony zgodnie z kanonem, mianowicie od wstępu emocje rosną sukcesywnie jak krzywa na wykresie, aby po osiągnięciu punktu kulminacyjnego ponownie osiągnąć poziom neutralny. Barrett zadbał o wyeksponowanie chwytliwego tematu melodycznego, którego inicjatorem jest od 2:20 gitara elektryczna, rozwijająca motyw główny w dosyć długiej partii solowej. W tle pobrzmiewają instrumentalne akcenty keyboardów oraz motoryka sekcji rytmicznej. Końcowa repetycja z fortepianem w roli głównej podkreśla spójność kompozycji, jej uporządkowany charakter, pozostając dzięki temu zabiegowi w pamięci odbiorców. Chciałbym poruszyć jeszcze jeden aspekt tego utworu, a dotyczy on warstwy słownej. Barrett jako autor tekstu występuje tutaj w roli barda zaangażowanego politycznie, co w przypadku treści songów Pendragon jest ewenementem. "The Third World In The U.K." porusza problematykę jakości życia imigrantów w Zjednoczonym Królestwie, a tytuł stanowi pewnego rodzaju prowokację ze słowami określającymi United Kingdom jako "wonderful world", rozumianymi ironicznie. Aby nie tworzyć wrażenia podniosłości i powagi problematyki zespół jako drugi punkt programu proponuje dosyć banalną, prostą i beztroską piosenkę "Dune" z tradycyjnym podziałem na zwrotkę - refren i fajnym motywem melodycznym. Szersze opisywanie tego przebojowego fragmentu byłoby tworzeniem ideologii z podtekstami, których tutaj "ani widu ani słychu". Ot, odprężający przebojowy kawałek miły w słuchaniu. Blisko 8-minutowy "Sister Bluebird" to już zupełnie inna bajka, kojarząca się ze swoim "młodszym bratem", wcześniejszą kompozycją "Voyager" z albumu "The World". Od delikatnego prologu z klawiszami na pierwszym planie, brzmienie nabiera majestatu i podniosłości, oferując specyficzne dla zespołu liczne zwroty melody-

PENDRAGON

97


czno-harmoniczne, stanowiące obudowę głównego pomysłu. Każdy sympatyk Pendragon znajdzie takie elementy, które należą do charakterystyki stylu, od licznych akcentów gitarowych, piękne partie solowe, hymniczne klawisze "generała" Nolana oraz spektakularne rozwiązania melodyczne. Osiem minut pozwala muzykom poswawolić sobie instrumentalnie, co skwapliwie wykorzystują. Jednym słowem kolejny rockowy poemat z logo Pendragon. Ostatni rozdział z tytułowym utworem, nagranym już w roku 1991, na potrzeby EPki odkurzonym i po liftingu, tworzy aurę spokoju, harmonii w oparciu o mieszankę półakustycznych i elektrycznych dźwięków gitary, subtelności klawiszowych i zrównoważonego tempa wytyczanego przez schowaną w tle sekcję. Brakuje w tym utworze blasku, iskry, które pozwoliłyby zaistnieć tej kompozycji na dłużej w świadomości słuchaczy, ponieważ rządzi nim przeciętność. "Fallen Dreams And Angels" klasyczny spektakl progrockowy z dopiskiem "neo" w czterech aktach, nie dorównujący jednak poziomem "dużym" albumom Pendragon, może zostać potraktowany jako rozrywkowy przerywnik w oczekiwaniu na kolejne rozbudowane wydawnictwo zespołu, w tym przypadku publikację "The Masquerade Overture". Dopiero po poznaniu "Uwertury" można zauważyć liczne słabości minialbumu i potwierdzenie faktu, że jednak żywiołem i życiem Pendragon pozostaną pełnowymiarowe longplaye, a "małe" płytki stanowić mogą najwyżej ciekawostkę fonograficzną. (3)

nek dźwięków elektrycznych strun i klawiszowych "zabawek" Nolana. Wzmianka należy się także przyciągającej uwagę swoją urodą linii melodycznej, ale w przypadku Pendragon to swoista norma. Prawie 8-minutowy "Midnight Running" rozpoczyna się motywem gitarowym i pasażem syntezatorowym w nastroju delikatnej melancholii. Jednakże jego profil ulega radykalnemu przeobrażeniu za sprawą monotonnie pulsującej perkusji oraz tętniącej surowym i prostym rytmem gitary basowej. Oba instrumenty tworzą wspólnie coś w rodzaju rusztowania, na którym oparcie znajdują rozłożyste płaszczyzny klawiszowe, a Nick może błyszczeć prowadząc swoje partie solowe. Utwór zyskuje dzięki pracy duetu bębny - gitara basowa niezwykłą motorykę, energię, swoje dokłada mister Nolan, który dwoi się i troi przy klawiaturach, czarując para symfonicznymi rozwiązaniami, a po 5:40 swój kunszt gitarzysty demonstruje Barrett prowadząc prześliczną partię gitary. Świetna kompozycja, wzorcowo wykonana. Krążek zamyka "drobiazg" pod tytułem "A Million Miles", jednorodny instrumentalnie, z ustawionymi w centrum keyboardami budującymi fundament dla partii wokalnej, wyciszonej i odrobinę sentymentalnej. EP-ka "As Good As Gold" to udany przerywnik między kolejnymi longplayami Pendragon, którego znaczenie podnosi fakt, że w przeważającej części zawiera materiał nigdzie niepublikowany. Muzycznie bywa różnie, od bardzo przeciętnego otwarcia przez dwa długie akapity, mogące zadowolić każdego poszukiwacza progresywnych dźwięków, po akcent liryczny. (3)

Pendragon - As Good As Gold 1996 Toff

Druga i ostatnia EPka w karierze Pendragon ukazała się jesienią 1996 w czasie tury koncertowej promującej album "The Masquerade Overture". Jej zawartość jest w pewnym sensie ciekawostką przeznaczoną nie tylko dla zagorzałych fanów zespołu, ponieważ obok singlowej wersji tytułowego utworu zawiera trzy nigdzie niepublikowane kompozycje. Choćby z tego powodu materiał EP-ki stanowić może wartościowe uzupełnienie fonograficznego dorobku Pendragon. Najsłabszym punktem programu "małej" płyty jest znana już z repertuaru "Uwertury" wersja nagrania "As Good As Gold", dlatego, że odarta została praktycznie z wszystkich smaczków, klimatu, czy solowych popisów wykonawczych zaprezentowanych na dużej płycie. W tej sytuacji potwierdzenie znajduje teza, że Pendragon to formacja, która najlepiej wypada i czuje się, gdy realizuje swoje pomysły w złożonych, rozbudowanych formach. W rzeczonym przypadku żywot utworu "As Good As Gold" uległ drastycznemu skróceniu, a takie cięcie pozwoliło wyłącznie na zachowanie szczątkowego zarysu kompozycji, ram głównego tematu melodycznego, ograniczenia zakresu partii instrumentalnych, a to miało znaczący wpływ na pełnię brzmienia. Kwartet Pendragon nie należy do składów rockowych zdobywających szczyty singlowych list, a brak wielu sekwencji klawiszowych Nolana i Barrettowskiej gitary pozbawiło kompozycję progrockowego blasku, czyniąc z niej dosyć prostą i banalną piosenkę, jakich tysiące pojawia się i znika w środkach masowego przekazu. Jedyne elementy, który udało się przetransponować na ścieżki wersji krótszej to melodia i dynamika wykonania. Niestety, kto zna oryginał, może poczuć się lekko "zmącony" i zdezorientowany szczególnie w momencie zakończenia songu, które sprawia wrażenie niedopracowanego i na chybcika "przyciętego". Zupełnie inaczej wygląda struktura "Bird Of Paradise", który przypomina typowy dla Pendragon rockowy poemat, przechodząc ewolucję od minimalistycznego wstępu po bombastyczny finał. Początek wskazuje na balladę, wokal przy akompaniamencie delikatnych akordów fortepianu. Dopiero po jakimś czasie profil brzmienia uzupełniają stonowany bas i przestrzenna perkusja. Napięcie rośnie, wzmaga się intensywność brzmienia, zmienia się znacząco klimat, który przybiera barwy podniosłe, epickie, a utwór "rozlewa" się szeroko w przestrzeni w typową dla zespołu epopeję. W części środkowej rejestrujemy partię solową gitary Barretta oraz nierozstrzygnięty pojedy-

98

PENDRAGON

Pendragon - The Masquerade Overture 1996 Toff / 2013 Madfish (Remaster)

Mistrzowskie dzieło! I w zasadzie na tym stwierdzeniu można zakończyć całą recenzję! Chory pomysł? Być może. Ale każda osoba, która zna zawartość "Uwertury" przyzna mi chyba rację, że tę niepełną godzinę spektaklu, tak prawdziwego spektaklu jak w teatrze operowym, stworzonego i wykonanego przez czwórkę artystów z Pendragon należy przeżyć samemu, najlepiej w domowym zaciszu. Te podniosłe słowa, ta moja egzaltacja w sprawie "zwykłej" płyty muzycznej jest, według mojej skromnej opinii, w pełni uzasadniona. Cała ocena tego albumu, ocena, którą w tym miejscu spróbuję przytoczyć, będzie oczywiście przesiąknięta czystym subiektywizmem, ale przecież inaczej być nie może. Chociaż wartość tego dzieła, jego wielkość orzekana bądź klasyfikowana współcześnie, po 18 latach od pierwszej edycji, wskazuje, że czas weryfikując artyzm dźwięków na tym albumie nie tylko nie obniżył poziomu not, a nawet więcej, przynajmniej w moim przekonaniu, podniósł ich rangę. Gdy dzisiaj sięgam po "The Masquerade Overture" jestem jeszcze bardziej zachwycony aniżeli wtedy, gdy po raz pierwszy dorwałem płytę w swoje ręce i nie wysłuchałem, lecz pożarłem łakomie słuchem siedem kompozycji na niej zawarte. Co to było za święto, tym radośniejsze, że okazało się, że przemycane oszczędnie informacje o ponadczasowym dzie-le zespołu nic a nic nie były przesadzone. Ten stan trwa do teraźniejszości, a dźwięki mają czas w głębokim poważaniu i dalej przypominają prześliczną pannę kuszącą swoimi atrybutami, która po 18 latach jest jeszcze bardziej atrakcyjna i zmysłowa, niż wcześniej. Dojrzała, wyszlachetniała, tworząc aurę niesamowitego powabu. Nie mam złudzeń, wręcz jestem stuprocentowo przekonany, że znajdą się wśród ludzi słuchających rocka osobnicy, którzy, być może słusznie rzekną, a czym się tak podniecać, przecież to tylko muzyka, niematerialne sekwencje dźwięków. Będąc racjonalnym wypada mi tylko zaakceptować takie rozumienie tej kwestii, jednak w skrytości ducha wiem, że "The Masquerade Overture" to coś więcej, to muzyka rockowa podniesiona do rangi sztuki. I z takiej perspektywy postaram się zachowując wszelkie konwenanse przybliżyć Czytelnikom poruszoną tematykę. Do pracy! Piękniejsze wejście w tematykę płyty jak "Uwertura" trudno sobie nawet wyobrazić. Wiele rzeczy znalazło tutaj swoją premierę. Pierwsza: Nick Barrett przygotował na klawi-

szach orkiestracje, co zostało skwapliwie odnotowane w "Line- up" wydawnictwa. Do tej pory Pendragon nie korzystał w takiej skali z sekwencji do złudzenia przypominających orkiestrę symfoniczną. Druga: Wsparcia w zakresie wykonania wokalnego udzielili - nie napiszę piosenkarze ani wokaliści, bo wyjdę na ignoranta - operowi pieśniarze, głosy zarówno żeńskie jak i męskie. Gdy w długim intro po 90 sekundach rozbrzmiewa potężny chór, zmysły słuchacza wariują. Coś niesamowitego, z jaką siłą i dostojnością zjednoczona koalicja klasycznie wyszkolonych głosów wyśpiewuje swoje frazy. Nie znajdę się z dala od prawdy, gdy napiszę, że ta istna ściana wokalna poraża ka-żdego słuchającego swoją potęgą. Pozwolę sobie na opowiedzenie pewnej historii związanej z "The Masquerade Overture". Znając już pierwsze wrażenia, jakie wywołuje całość zarejestrowanej na albumie muzyki, pożyczyłem płytę do przesłuchania koleżance z pracy, zupełnie nieźle osłuchanej w rocku, z uwagą, żeby do przesłuchania zabrała się w odpowiednich warunkach, czyli na przyzwoitym sprzęcie, nie daj Boże w samochodzie, bez udziału innych urządzeń pracujących w domu typu telewizor, bądź jakiś sprzęt AGD. Pani ta wykonała moje, nazwijmy to polecenie, od A do Z, nie wiedząc oczywiście, co ją tak naprawdę czeka. Następnego dnia podzieliła się ze mną swoimi refleksjami na temat odbioru tych dźwięków. Pierwszą reakcją, zgodnie z jej opinią i innych zebranych domowników, było oszołomienie. Wszyscy zaczęli się natychmiast zastanawiać, ki czort nagrał płytę i gdzie tutaj szukać śladów muzyki rozrywkowej. Dopiero po chwili do świadomości zebranych dotarło, że zespół, który wykreował te magiczne dźwięki nosi nazwę Pendragon. Przedtem nazwa ta była obca, od tego dnia stali się zaprzysięgłymi fanami kwartetu. Trzecia: Może to detal, ale po raz pierwszy zdarzyło się na longplayu Pendragon, że kolejne kompozycje zostały połączone, płynnie przechodząc z jednego aktu do następnego rozdziału. Czwarta: To na tym dysku grupa stworzyła swój maga przebój, przepiękny "Paintbox", znany w kilku wersjach, między innymi singlowej oraz akustycznej, oczekiwany, a właściwie wykrzyczany przez publiczność koncertową. Można nawet żartobliwie stwierdzić, że od tego momentu żaden koncert bez niewinnego "Pudełka" nie uzyskiwał udzielanego przez publiczność certyfikatu ważności. Z drugiej strony, przywołując w pamięci to czarodziejskie zbiorowisko tonów, aż nie sposób sobie wyobrazić bardziej adekwatnego tytułu w konfrontacji z powalającym pięknem kompozycji. Już na podstawie tego szczątkowego zapisu, łatwo się zorientować, że w tym tekście krytyka nie znajdzie swojego miejsca. Nie ma najmniejszego powodu, aby przytaczać kontrargumenty i próbować bez skutku szukać "dziury w całym" czyli słabości jakiegokolwiek fragmentu. Już "The World" i "The Window Of Life" oferowały wiele pięknych obrazów, ale to co słuchacz znajdzie na "The Masquerade Overture" przechodzi pojęcie wrażliwego umysłu. Prawdziwa fontanna rewelacyjnych pomysłów melodycznych, dopracowane do ostatniego szczegółu brzmienie, także od strony technicznej. Mistrzowska klasa instrumentalistów. Nigdy do tej pory nie powstała taka chemia pomiędzy wykonawcami, taka integracja umiejętności kwartetu jak na ścieżkach "…Uwertury". Nigdy na płycie Pendragon gitara Nicka Barretta nie brzmiała tak poruszająco, a w jej partiach solowych nie tkwił taki potencjał emocji wyrażanych riffami. To co osiągnął Nick integrując możliwości techniczne gry z pasją i kumulacją namiętności to najwyższy, nie unikając potoczności wypowiedzi napiszę, level. Podobnie sprawa wygląda z osiągnięciami Nolana, który w pełni zademonstrował skalę swojego nietuzinkowego talentu, generując całą paletę klawiszowych wspaniałości, od zagrywek oczywistych, po niuanse ukryte w tym dziele i identyfikowane przez słuchaczy dopiero po n-tym przesłuchaniu. Liczne klawiszowe ekspozycje obrazują w pełni wszechstronność wykształcenia Clive'a, jego inklinacje do rozwiązań rodem z muzycznej klasyki. Dla osób znających biografię tego Pana to nic dziwnego, biorąc pod uwagę jego edukacyjną drogą. Duet bas - bębny imponuje precyzją szwajcarskiego zegarka, bezbłędnie wpasowuje się w gęstą przestrzeń dźwięków instrumentalnych solistów, znajdując w przestrzeni utworów wiele takich miejsc, aby pokazać swój indywidualny kunszt. Nie chcę opisywać i udawać eksperta od Pendragonowych dźwięków na tym albumie, ale trudno mi ukryć swoje wzruszenia, entuzjazm, który wręcz wybucha każdorazowo, gdy płyta znajdzie swoje miejsce w "gniazdku" odtwarzacza i zaczyna snuć swoje śliczne "wody" przez ponad 57 minut żywota, począwszy od pierwszych zabójczych sekund zwiastujących odkrycie

wielkiej tajemnicy opowieści, aż do wybrzmienia ostatniego półtonu w finale. W tych chwilach najmocniej przekonuję się, dlaczego zostałem fanem Pendragon, dlaczego uwielbiam ich kompozycje, dlaczego nie przekonują mnie argumenty krytyków pieprz…ch o wyimaginowanych niedoróbkach i zapożyczeniach. Wtedy właśnie stawiam sobie fundamentalne pytanie, w jakim celu człowiek słucha muzyki, niezależnie od jej gatunku. Być może nie potrafię do końca udzielić profesjonalnej odpowiedzi, ale wydaje mi się, że po to, aby coś przeżyć w sferze duchowej, raz głęboko się wzruszyć, innym razem "prześlizgnąć" się tylko po powierzchni konglomeratu dźwięków, aby wzbudzić swoje poczucie estetyki. I muzyka Pendragon ze ścieżek "The Masquerade Overture" spełnia wszystkie pobieżnie wymienione kryteria. Dlatego, gdy ktoś nie zna tego albumu i zdecyduje się na spotkanie "face to face" z jego siedmioma częściami, niech pomyśli o zawar-tym na nim pięknie, gdy z głośników popłynie jeden, drugi, trzeci i wiele następnych wątków melodycznych. Nie żądajcie rewolucji, upajajcie się klasycznie ułożonymi środkami wyrazu właściwymi rockowej stylistyce, które tworzą prześliczną galerię panoramicznych i wielobarwnych obrazów, kreślonych instrumentalnowokalnymi "pędzlami" artystów "całą gębą". To tyle moich osobistych wynurzeń. Nie będzie żadnych wskazówek, że w tym kawałku to, w tamtym inny element rytmicznych wariacji, a w kolejnym genialna aranżacja. To nikomu niepotrzebne zrzędzenie. Jedyną rzeczą, którą należy wykonać, to włączyć funkcję "Play" i przymknąć oczy, a rzeka cudownych dźwięków zaleje wasze serca jak gigantyczna fala tsunami, tylko, że ta fala nie przynosi zniszczeń, lecz moc rockowych "czułych słówek" w pięknym "pałacu marzeń". Taka jest właśnie "The Masquerade Overture". Reszta się nie liczy. Płyń chwilo! Płyń! Tym pięknem nie można się nasycić! (6) PS. Pozwoliłem sobie w post scriptum zamieścić kilka odnośników do drugiego krążka limitowanej edycji, która obejmuje cztery utwory, prawie 19 minut muzyki. Dwa pierwsze fragmenty pochodzą z dysku podstawowego, a chodzi o "As Good As Gold" oraz "Masters Of Illusion", z tym, że zespół prezentuje zupełnie inne wersje wykonania, uboższe i znacznie krótsze od nagrań oryginalnych. Wyeksponowano w nich wiodący temat melodyczny, wytyczono zakres jednorodnego tempa, skumulowano nieco więcej dynamiki, zredukowano partie solowe, ograniczono w istotnym wymiarze zabiegi aranżacyjne przekształcając je w proste piosenki o sporym potencjale przebojowości. Prawie 7-minutowy "Schizo" wywodzi swój rodowód ze stylistyki Pink Floyd okresu "The Division Bell", szczególnie żeńskie partie chóralne i gitarowe, utrzymany w średnim tempie, z jednostajnym, balladowo kołyszącym rytmem. Ekstra dysk zamyka "The King Of The Castle" pomyślany jako kontynuacja kompozycji "The Shadow", zagrany w wersji half-unplugged. Miła dla ucha, odprężająca i melodyjna piosenka, w której główną rolę odgrywa Nick Barrett, a swoje pejzaże dźwiękowe oraz partie chóralne klawiszy w drugiej części dodaje także Clive Nolan, upodabniając całość do klasycznej kompozycji Genesis "Entangled". Załączony dysk traktować należy na zasadzie ciekawostki, która przedstawia alternatywny wizerunek stylu Pendragon, stąd nie będę podejmował próby klasyfikacji bądź oceny żadnego z czterech tracków. Pendragon - Not Of This World 2001 Toff / 2012 Madfish (Remaster)

Wobec tego albumu mnożyć można same superlatywy. Kiedyś słyszałem swoistą formę stopniowania przymiotnika "piękny": pięknypiękniejszy - najpiękniejszy - zaje…cie piękny. Daleki jestem od epatowania wyrażeniami nieparlamentarnymi, ale ostatnie określenie jest adekwatne do stanu uczuć, w którym znajduje się człowiek po wysłuchaniu całości muzyki. Na tej płycie wiele rzeczy jest naj: to prawdopodobnie najbardziej dojrzała prezentacja umiejętności kwartetu. Najlepszy mix dźwięków akustycznych i elektrycznych. Najwięcej partii solowych znalazło swoje miejsce w programie albumu, dodajmy partii wyrafinowanych, niezwykle ciepłych i emocjonalnych. Nie wiem, czy wydawnictwo "Not Of This World" przedstawia najlepsze pod względem technicznym, najbardziej dopracowane brzmienie, ale jestem przekonany, że trudno temu komponentowi płyty cokolwiek zarzucić. To na pewno koalicja najdłuższych kompozycji w historii grupy, ponieważ pięć utworów tworzących program podstawowy trwa ponad 67 minut, a aż trzy z nich to wielowątkowe opowieści. Zresztą wystarczy dodać, że najkrótszą czę-


ścią albumu jest pozycja z numerem jeden, "If I Were The Wind" licząca dokładnie 9 minut i 23 sekundy. Zapewne pisząc o zaletach tej opasłej księgi dźwięków pominąłem nieświadomie niektóre z nich, ponieważ każdy sympatyk Pendragon po latach obcowania z twórczością przywykł do pewnych cech charakterystycznych ich artystycznych kreacji i zaczął traktować je w kategorii aksjomatu, czyli twierdzenia przyjmowanego bez dowodu jako oczywistość, że wspomnę tylko pełne uroku tematy melodyczne. Z licznych wywiadów, przede wszystkim Nicka Barretta wynika, że melodyjność należy do priorytetów w procesie tworzenia kwartetu, dlatego już dawno temu wszyscy ci, którzy należą do grona zaprzyjaźnionych słuchaczy zespołu piękne wątki melodyczne zaczęli postrzegać jako coś należnego, codziennego, obecnego w dziesiątkach utworów ekipy - Barrett - Nolan - Smith - Gee. Moje stwierdzenia nie powinny stanowić asumptu do polemiki na temat jakości tej muzyki w konfrontacji z innymi dokonaniami zespołu, ale jestem przekonany, że omawiane wydarzenie fonograficzne stanowi demonstrację integralności materii muzycznej stworzonej na tym albumie. Podstawowe założenia twórcze, mapę stylu członkowie Pendragon wypracowali i zdefiniowali już wiele lat wcześniej na krążku "The World", natomiast dysk "Not Of This World" to wzorcowy przykład umocnienia swoich wizji artystycznych, osiągnięcia niebywałego poziomu biegłości instrumentalnej, prawdziwego mistrzostwa w kreowaniu klimatu, specyficznej dla tych artystów nastrojowości. W nomenklaturze sportowej istnieje taka obiegowa opinia, że trudność nie polega na zdobyciu wiodącej pozycji wśród medalistów czy autorytetów, sztuką jest utrzymanie tej pozycji przez następne lata aktywności zawodowej. Z perspektywy czasu trudno kwestionować rangę Pendragon w rozwoju i dziedzictwie rocka progresywnego, ponieważ każde następne wydawnictwo zapisane dźwiękami osiągało wysoki bądź bardzo wysoki poziom, zdobywając szerokie rzesze słuchaczy. Sądzę, że posiadam legitymację do takiego stwierdzenia i potrafię to udowodnić. Piszę ten tekst kilka dni po koncercie promującym nowe "dziecko" w rodzinie Pendragon, album "Men Who Climb Mountains", który odbył się 15. października 2014 w bydgoskim klubie Kuźnia. Nabita do granic możliwości sala wskazywała dobitnie, że oto witamy nie jakąś kapelę rockowych "szaraczków" lecz ekipę cenionych rockmanów. A na podstawie reakcji publiczności można napisać tylko jedno, w tym środowisku Pendragon ma obecnie status gwiazdy, choć ich zachowanie nie ma nic wspólnego z gwiazdorzeniem, tak charakterystycznym dla artystów pożal się Boże. Nie chciałbym rozwodzić się nad zawartością tego występu live, ale na widowni zapanowało istne szaleństwo, od owacji, gromkich oklasków, po skandowanie "Pendragon, Pendragon!" oraz "Dziękujemy! Dziękujemy!". A było za co dziękować. Panowie wykonali profesjonalnie nie tylko swoją pracę, oni dali swoim fanom jeszcze coś, coś ulotnego, emocjonalnego, osobistego. Ten koncert i zapewne wiele innych to nie tylko odhaczenie kolejnej imprezy, to nie tylko wpływy gotówkowe na koncie artystów, to głównie pasja, uczucia, radość z grania, radość ze spotkania z przyjaciółmi, fizyczne wyczerpanie po wielkim wysiłku, kwitowane przez muzyków uśmiechami i przyjaznymi gestami. I tak sprawa wygląda także z albumem, o którym piszę, gdzie z każdego zakątka wychyla się emocjonalność, unoszą się we Wszechświecie pozytywne fluidy, docierają do słuchacza cząstki nietuzinkowych osobowości artystów. Tego nie można dotknąć, ale to się czuje w każdej sekundzie. Także z tego powodu dźwięki z "Not Of This World" są tak śliczne, wywołują wzruszenie, pozwalają pracować wyobraźni, stymulując ją bodźcami zawartymi w każdej z pięciu rozbudowanych kompozycji. Magia znana przyjaciołom Pendragon, dla przypadkowych słuchaczy albo dla neofitów stylu progresji rockowej nie musi być tak oczywista, ale każdy chyba się zgodzi, że już od pierwszych dźwięków te czary obejmują nas swoimi "stalowymi" ramionami, nie luzując chwytu do ostatniego oddechu ciszy. A my

poddajemy się jak bezwolne istoty wołając niemym głosem, płyń chwilo, płyń! Bo jak tutaj uciekać ze świata rajskich wizji, bajkowych złudzeń, marzeń, które ma każdy? Pytanie retoryczne. Głos dzwonu, szum wiatru, powiewające w tle syntezatorowe "zasłonki" przy otwartym oknie "Tego Świata" i ten urzekający pięknem motyw gitary, która zaczyna swoje czarodziejskie łkanie poruszając serca. W takiej intymności dane jest nam, gościom wkroczyć wraz z "If I Were The Wind (And You Were The Rain)" do królestwa tonów różnistych, których wspólnym wyróżnikiem jest ich niewątpliwie wysoka jakość stricte muzyczna i piękno, Piękno, piękno... otaczające naszego ducha jak zmysłowa mgła, która przeniknie w wasze najbardziej intymne schowki, wzruszy, rozbudzi emocjonalnie, ukołysze, wywoła nowe marzenia i refleksje. Taka jest ta pełna spokoju opowieść od pierwszych taktów aż po ostatni półton. Wiele osób wskazuje w prywatnych rankingach ten właśnie album jako number one w dyskografii Pendragon, a upływający czas nie jest w stanie ukruszyć ich pewności. Moim skromnym zdaniem racja jest po ich stronie. Ten dzwon jak z "Division Bell" Floydów, ten nieprzyjazny świst wiatru, basowe grzmoty syntezatorów budują w "If I Were The Wind" niesamowite napięcie, oczekiwanie na zdarzenie. A gitara Nicka dosłownie przeszywa ciszę jak strzała z kuszy Wilhelma Tella, z cudownym, rzewnym motywem, z którego jak wielkie krople z sopli lodu kapią uczucia. Bo muzyka na tej płycie to apogeum uczuciowości, gdy emocje grają razem z muzycznymi instrumentami, gdy dusza śpiewa razem z wokalistą. Wykrzyczane słowa: "If I were the wind and you were the rain That blows from east to west that melts away this pain"

przejmująco zaburzają ciszę. I nawet wtedy, gdy kompozycja nabiera nieznacznie rozpędu (3:50), niesamowitego rozmachu, okiełznana zostaje w punkcie 6:15, nieziemskim, prostym, ale jakże urokliwym występem fortepianu, który brzmi tak, jakby Nolan nie dotykał palcami czarno - białych klawiszy, lecz je czule pieścił. Także Barrett dostosowuje barwę swojej wokalnej wypowiedzi do stworzonej atmosfery, kontynuując tekst jak recytowany wiersz. Ujmujący to fragment, którego nastrój przenosi się na następne rozdziały albumu, chyba najbardziej łagodnego i refleksyjnego w karierze Pendragon. Następny epizod, dwuczęściowy "Dance Of The Seven Veils" przedstawia Barretta jako niezwykle zaangażowanego, śpiewającego z emocjonalną intensywnością wokalistę. Jego kwestia, gdy "przemawia" przed oczami Gorgony, upodabnia go do dramatycznego aktora. Gorgony (jedna z nich na ilustracji w booklecie) to groźne siostry o przerażającym wyglądzie, postacie z mitologii greckiej, z których najbardziej znana jest Meduza. Jej spojrzenie zamieniało w kamień. Po 3:25 plastycznie ukształtowany wokal "przykryty" zostaje gęsto utkaną siatką instrumentalną. Wtedy muzyczna akcja rozgrywa się w wielu zakresach: głos Nicka - chór - gitarowy riff - klawisze w koalicji z sekcją rytmiczną. W części drugiej utwór znacznie przyspiesza, robi się wręcz skoczny, rytmiczny, ale do czasu nadejścia kolejnego przełomu w punkcie 1:15, kiedy w przestrzeni dominować zaczynają akordy gitary akustycznej, a klimat przepojony nostalgią zmienia tę pieśń w przejmujący hymn. Po trzeciej minucie melduje się ponownie gitara, ale jakże inny, drapieżny image, surowy riff, grzmiący bas i pulsujące bębny wpływają na zmianę charakterystyki utworu. Liczne zmiany tempa, gwałtowne acz kontrolowane przejścia z odcinków akustycznych we frazy elektryczne, epicki finał powodują, że ta zróżnicowana kompozycja potrafi skutecznie wryć się w pamięć słuchacza na długi czas. Zdecydowanym hegemonem, monumentalnym poematem jest nagranie tytułowe wydawnictwa, ponad 16 minut progresywnie ubarwionych delikatesów. Start jak eksplozja skumulowanej energii, burzliwe, nerwowe takty, krzycząca gitara, ekspresowo pędzący w dal i utrzymujący równowagę rytmiczną duet bas - perkusja, szalejące syntezatory czynią wrażenie jakiegoś dźwiękowego inferno. Ta powódź nutek zalewająca zmysły słuchacza trwa grubo ponad trzy minuty. Z tego obrazu zgiełku wyłania się jak piękna panna zabójcza linia melodyczna, którą wokalnie prowadzi Nick w kooperacji z już ustabilizowaną rytmicznie sekcją. Spektakularne chórki, orkiestrowe niuanse przydają kompozycji rozmachu i mocy, Nolan wprowadza akcenty symfoniczne, a melodyka po raz kolejny dosłownie zwala z nóg. Tytułowy utwór wyhamowuje gwałtownie 10 sekund po szóstej minucie, a królami muzycznych przestworzy zostają akustyczne "sylaby" gitary, oszczędne, stylizowane odrobinę na andaluzyjskie

flamenco. "Give It To Me", z wplecionymi wielogłosami, pełni funkcję łącznika z trzecim akapitem suity. Bezkolizyjne przejście w strukturę "Green Eyed Angel", który startuje w manierze spokojnej ballady, a później krok po kroku ewoluuje w kierunku coraz intensywniejszego, nasyconego podniosłością eposu, kroczącego dumnie i elegancko po dźwiękowych ścieżkach albumu. Uroczysty nastrój spektaklu podkreśla dodatkowo Nolanowska partia organów. Co za przeżycie! I jak nie docenić kreatywnych wizji twórców! Wytworzony nastrój utrzymuje także prawie 12- minutowy "A Man Of Nomadic Traits", w którego wnętrzu różne patenty melodyczne i rozwiązania rytmiczne zmieniają się jak w kalejdoskopie, szczególną uwagę zwraca wymienność ról instrumentalistów, gdy front sceny anektują najpierw gitarowe akordy, potem frazy keyboardów, tony elektryczne w mikście z sekwencjami akustycznymi, żeńska wokaliza Tiny Riley (3:30) z wokalnymi popisami Barretta. I oto nadchodzi czas 7:56. W tym właśnie momencie Nick kreuje gitarowe "widowisko", porywająca koncentracja umiejętności instrumentalisty w bardzo długiej partii solowej, ozdobionej klawiszowymi chórkami Nolana. Epilogiem powieści napisanej muzyką jest 18minutowy "Koniec Świata", w dwóch częściach "The Lost Children" i "And Finally…". Napiszę krótko. Jak tak ma wyglądać "World's End" to ja proszę o bilet! Subtelny początek z repetycją tematu przewodniego z prologu albumu. Ale ten spokój to pozory, ponieważ upływający czas zmienia charakter kompozycji, która rozwija się w potężny rockowo - symfoniczny hymn z perłą w postaci kapitalnej melodii. Cóż napisać po takim święcie? Każde kolejne słowo to zbytek! Kurtyna opada! Zalega kompletna cisza! Główni aktorzy milkną! A słuchacz? Targają nim duchowe przeżycia, czas na refleksje, uspokojenie rozszalałej wyobraźni, stonowanie zachwytu. Płyty "Not Of This World" można słuchać w kółko, uruchamiając odpowiednią funkcję odtwarzacza. Nie znuży nas, nie spowszednieje ten diamentowy majstersztyk. Gwarancja stuprocentowa! (6) Post scriptum! Bonusami są dwa nagrania w nowych aranżacjach i wersjach akustycznych. Wytrawny pokaz instrumentalnej oszczędności i precyzji wykonawczej. Zapowiedź pełnowymiarowej płyty wyłącznie unplugged "Acoustically Challenged". Ale to już inna bajka.

Pendragon - Acoustically Challenged 2002 Metal Mind

Środowisko fanów w Polsce brytyjskiego bandu Pendragon jest wyjątkowo liczne. Przy okazji każdej wizyty w naszym kraju zespół witany jest i przyjmowany ze staropolską gościnnością. Dlatego nie ma się co dziwić, że artyści chcą i potrafią się za ten szacunek i przyjaźń odwdzięczyć. W historii stosunków na linii Pendragon - polska publiczność zanotowaliśmy już kilka spektakularnych wydarzeń, które podkreślały więź łączącą polskich słuchaczy i członków grupy. Wyrazem tych przyjacielskich relacji były między innymi słowa z języka polskiego wplecione w treść songu na płycie "Believe", albo wyróżnienie klimatu koncertów w Polsce decyzją, że pierwsze DVD rejestrowane było w Katowicach. Trzeci dowód to przedmiot poniższego opisu, mianowicie fakt, że jedyny w swojej historii krążek z nagraniami wyłącznie akustycznymi Pendragon zarejestrował w Warszawie w studio radiowej Trójki i wydał za pośrednictwem rodzimego wydawnictwa Metal Mind. W pewnym sensie "Acoustically Challenged" jest uhonorowaniem polskich fanów, ich otwartości na sztukę muzyczną Pendragon od wielu lat i kumpelskich wzajemnych relacji. Nie jest żadną regułą, że zespół w materiałach prasowych podkreśla ustawicznie wyjątkowość atmosfery występów w Polsce, dokładając systematycznie dowody swojego przywiązania, a należą do nich także inne projekty realizowane na rodzimych scenach, a mam tutaj na myśli choćby premierowe spektakle oper rockowych Nolana, czy występy akustycznego projektu Caamora, z wokalistką Agnieszką Świta. Może moje słowa "pachną" samouwielbieniem, ale

słowiańskie dusze potrafią reagować emocjonalnie i ekspresyjnie w czasie występów, potrafią też słuchać muzyki nie tylko powierzchownie, co w jednym z wywiadów akcentował także lider Porcupine Tree, Steven Wilson. Z tych powodów wielu wykonawców wraca do nas chętnie, licząc na entuzjastyczne przyjęcie. Niektórzy tak się już zadomowili, że rok kalendarzowy bez ich koncertów można uznać za stracony (vide Anathema czy Deep Purple), choć do tej uwagi należy naturalnie podejść z przymrużeniem oka. Nagrywanie albumów akustycznych stało się praktyką stosunkowo częstą i każdy rok obdarowuje nas, odbiorców mniej lub bardziej udanymi zestawami dźwięków w wersji unplugged. W wielu przypadkach nie jest to dla muzyków zadanie łatwe i lekkie, a w szczególności dotyczy to rockowych składów preferujących muzykę złożoną i bogatą aranżacyjnie. Przystosowanie niektórych rozciągniętych w czasie kompozycji do skromnej, oszczędnej instrumentalnie wersji akustycznej wymaga wyczucia, niekiedy kompletnie nowej aranżacji, uwzględnienia ograniczeń wynikających z grania "bez prądu". Może się mylę, ale wydaje mi się, że wykorzystanie instrumentarium li tylko akustycznego stanowi nie lada wyzwanie dla wykonawców. Nie wszystkie utwory bronią się w takich wersjach, z niektórych nie da się "wycisnąć" nawet jednej dziesiątej ich elektrycznego potencjału, a pomyślmy o takich czynnikach jak dynamika przekazu, melodyjność. Należę do grona rockowych dinozaurów, stąd mam wiele wspomnień z licznych koncertów rockowych kapel. A jeden z nich pamiętam szczególnie dobrze. Trudno mi przywołać dokładną datę (oj ta skleroza!), ale było to w latach 80-tych, w czasach dla współczesnego młodego pokolenia na granicy surrealizmu, w epoce przedinternetowej (tak, tak, takie czasy także przeżyliśmy na ziemskim padole), gdy każdego dnia w radiu społeczeństwo śledziło z zapartym tchem komunikaty o tzw. stopniu zasilania. Informowały one o mocy pobieranej energii elektrycznej i gdy padała sakramentalna formułka "stopień zasilania 20, albo jeszcze gorzej 21", to każdy był przygotowany na "krótkoterminowe" wyłączenia prądu (w każdym domu świeczka to nie był gadżet-ciekawostka lecz obiekt pożądania po zapaleniu którego "jasność się stawała"), tak na 2-3 godziny, w najmniej spodziewanym momencie. W mieście, w którym mieszkam, Bydgoszczy jest jeszcze, choć grozi mu rozbiórka, taki obiekt rodem z wykopalisk archeologicznych o nazwie Torbyd. To stare, nieczynne już lodowisko, które właśnie w latach 80-tych w miesiącach letnich służyło jako sala koncertowa niektórych koncertów rockowych. Jednym z zespołów, które tam występowały, był ceniony także dzisiaj Nazareth. Akustyka tego miejsca była fatalna, no bo jak może być słychać muzykę nawet głośną z blaszano-betonowego baraku, bo taką "architekturę" prezentował ten obiekt. Ale muzycy i technicy Nazareth nie byli od macochy i starali się przynajmniej zneutralizować tragiczne warunki betonowych trybun i blaszanego dachu. Koncert zaczął się planowo, nawet było słychać muzykę, choć przeszkadzał pogłos jak cholera, gdyż dźwięki generowane przez elektryczne instrumentarium odbijały się od surowych, betonowych trybun. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Wszyscy zebrani pod wpływem hard rockowych czarów zapomnieli o prozie życia w Polsce, a stopień zasilania tylko na to czekał. W pewnym momencie bums i kilowaty zginęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki naczelnego energetyka kraju. Ciemno na oko wykol nie było, bo dziwnym trafem paliły się uliczne latarnie przebiegającej 50 metrów za sceną ulicy Moniuszki. Słuchacze zwiesili "nosy na kwintę", zdając sobie sprawę z niedokończonego snu o koncercie Nazareth. Ale muzycy tej kapeli zaprezentowali niesamowitą klasę, "olali" elektryczny program koncertu, sięgnęli za swoje akustyczne instrumenty i zaczęli jakby nic się nie stało grać dalej swoje unplugged. Szczęki publiczności opadły aż do ziemi, a show trwał dalej. Ale nie każda grupa posiada stosowny potencjał umiejętności, aby wybrać takie wyjście awaryjne, dlatego byłem ciekaw, jak poradzi sobie z materiałem przygotowanym na dysku Pendragon. Kiepsko potrafiłem sobie wyobrazić, jakich zabiegów dokonają, "przycinając" niektóre kawałki na potrzeby akustyki, bo byłem przekonany, że te oryginalnie najbardziej rozbudowane kompozycje, muszą stracić dużą część zasobów dźwiękowych przy ograniczeniach klawiszy Nolana, czy żywiołowych gitarowych pasaży Barretta, albo basowych pulsów Petera Gee. I w tym punkcie się pomyliłem, a moje przewidywania rozlazły się jak stara guma od gaci. Utwory straciły na pewno sporą dawkę rozmachu, monumentalizmu, przestrzeni brzmienia, co jest w pełni zrozumiałe,

PENDRAGON

99


ale nie straciły nic ze swojego magicznego wizerunku. Jak naiwnie wyobrażałem sobie, że taki "The Voyager", trwający na albumie "The World" ponad 12 minut, albo "Alaska" z płyty "The Jewel" z blisko 9-minutowym czasem swojego żywota muszą zostać drastycznie skrócone, no bo jak w wersji acoustic oddać te wszystkie detale, niuanse, smaczki. A tutaj pełne zaskoczenie, bo akustyczny "The Voyager" mieści ponad 9 minut dźwiękowych delicji. Tak, tak delicji, ponieważ trójce muzyków Pendragon udało się wiernie odtworzyć magię i wspaniały klimat albumów studyjnych, a w zakresie popisów instrumentalnych panowie nadali utworom nową jakość, bo w rzeczywistości mamy do czynienia z nowymi, świeżutko brzmiącymi nagraniami, zwiewnymi, lekkimi jak piórko, melodyjnymi jak jasna cholera, jeżeli "jasna cholera" może być melodyjna. Dziesięciu piosenek zawartych na płycie "Acoustically Challenged" można słuchać "w kółko Macieju", czyli "na okrągło", tkwi w nich niezwykłe, proste, oszczędne, niekiedy minimalistyczne piękno, które przyciąga uwagę słuchacza, kojąc jego zmysły. W żadnym wypadku nie są to "ogniskowe" (ognisko-piwko-grill) banały, lecz starannie opracowane songi, zaczerpnięte z całego dorobku Pendragon, bo obok starusieńkich i niekiedy zapomnianych, ale znakomicie odświeżonych utworów jak "Alaska" (The Jewel" 1985) czy "2 AM" ("Kowtow" 1988) muzycy przedstawili akustycznie "zrewolucjonizowany" "The Voyager" ("The World" 1991), piękny set z albumu "Not Of This World", a nawet kompozycję "Unspoken Words" ze ślicznego solowego albumu Petera Gee "Heart Of David" (1993). Muzycy osiągnęli także niezwykle czyste brzmienie, selektywne, w czym "zasługa" zapewne po równo tzw. czynnika ludzkiego i pomieszczenia koncertowego radiowej Trójki, zbudowali dramaturgię tego świetnego widowiska, zaoferowali bardzo dobry program na dwie gitary i klawiaturę. Wiele kompozycji zaskakuje nowością, a wykonawcy nie poszli na łatwiznę i zrezygnowali na przykład z już ogranego i lubianego przez fanów kawałka unplugged "Paintbox". Dlatego nie będzie nadużyciem, gdy stwierdzę, że przedstawiony materiał to premierowy zestaw i inna "twarz" Pendragon w trzyosobowym składzie (sierotką "Marysią" został Fudge Smith, dla którego zabrakło miejsca w składzie). Ciepłe słowa należą się także stronie wydawniczej albumu, dopracowany graficznie i kolorystycznie digipack, starannie wydana książeczka, w której oprócz zdjęć z rzeczonego koncertu, znalazły się teksty wszystkich utworów. Od razu widać, że artyści nie "odrabiają pańszczyzny" lecz podchodzą profesjonalnie do realizacji powierzonego zadania. A jak komuś mało, to może się jeszcze dowiedzieć, że dysk ma także swoją część multimedialną, w której zawarto między innymi wyczerpujące informacje o planowanych koncertach, obszerną galerię zdjęć, fragmenty wideo. Z przyjemnością ogląda się całe wydawnictwo, które jest przykładem profesjonalizmu, a pozycja "Acoustically Challenged" nie pełni roli fonograficznej "zapchajdziury" a jest pewnikiem pełnoprawnym członkiem dyskografii Pendragon, zaznaczmy, jedynym do tej pory akustycznym show zespołu. Fajna rzecz i wartościowe uzupełnienie każdej kolekcji płytowej. (4)

Pendragon - Believe 2005 Toff

Dwadzieścia lat minęło od debiutu płytowego Pendragon, wydanego w roku 1985 albumu "The Jewel". Zespół "częstuje" słuchaczy kolejną dawką swoich ubranych w charakterystyczne dźwięki przemyśleń. Już słyszę tych wiecznych narzekaczy, którzy paluchami zaczną wytykać "powtórkę z rozrywki" czyli uporczywe trzymanie się standardów gatunku, który ktoś kiedyś nazwał rockiem progresywnym. Może mają rację, może eufemistycznie pisząc, mijają się z prawdą. Szczerze mówiąc- wybaczcie drastyczne określenia - g…. mnie to obchodzi. I to wcale nie dlatego, że jestem jakimś tam głupkowatym zaślepieńcem, który bezkrytycznie przyjmuje wszystko, co panowie z Pendragon skomponują i w formie srebrnego dysku wcisną. Sądzę, że czterech chłopa pod

100

PENDRAGON

kierunkiem Nicka Barretta solidnie przez wiele lat pracowało na to, aby zostać rozpoznawalną rockową marką, a po początkowym stylistycznym zamieszaniu na dwóch pierwszych krążkach, po wydaniu płyty "The World" doszło do stabilizacji stylu i trzeba posiadać dużo złej woli, żeby stwierdzić, że muzyka Pendragon ginie w zamęcie tysięcy innych dźwięków, nie mając wyrazistego charakteru. Tak na pewno nie jest, a potwierdzeniem tej tezy może być kolejna publikacja "Believe". Daleki jestem o nazywania tego wydawnictwa koncepcyjnym, ale łatwo wskazać na jego ideową myśl przewodnią, zawierającą się w kwestii wiary, ufności w niektóre aspekty ludzkiego życia. Już pierwsze wypowiedziane słowa nie zostawiają odbiorcom złudzeń, precyzując założenia twórców, a po instrumentalnym utworze tytułowym nadchodzi "No Place For The Innocent", a w nim m.in.: "Do you believe in Darwin's theory of evolution Do you believe in the president the bible the constitution Do you believe in innocence Do you believe in thought control Do you believe in wonderland".

Ale porzućmy próbę analizy tekstów, a skoncentrujmy się na muzyce. Nawet najwięksi adwersarze nie pałający nadmiarem sympatii w stosunku do twórczości Pendragon, jeżeli chcą zachować elementarną uczciwość, muszą przyznać, że po raz nie wiadomo który Pendragon prezentuje w całym blasku jedną ze swoich najmocniejszych cech, mianowicie zabójczą melodykę. Przez ponad 51 minut płyną kaskady dźwięków, obojętnie czy wygenerowanych przez instrumentarium elektryczne czy bez prądu, które wywołują z treści kompozycji liczne motywy melodyczne, wspaniałe, niekiedy proste, ale jakże pomysłowe, podane we wzorcowy sposób, tak, aby słuchacz po ich konsumpcji odczuwał natychmiast głód zmuszający go do powrotu. Przyznam, że dawno, bardzo dawno nie słuchałem dysku "Believe" i gdy teraz na potrzeby recenzji powróciłem do zawartości nagrań, nie mogę się nadziwić jaką świeżością, urodą, klimatem emanują kolejne części albumu. Następny czynnik, który ma bez wątpienia wpływ na odbiór tego konglomeratu dźwięków, to zapewne doskonale wyważone proporcje między pobudzającymi, rytmicznymi impulsami a atmosferycznymi marzeniami, pasażami narodzonymi w jakiejś rajskiej krainie. Kiedy już ukołysani popadamy w stan bezwolności, szybko dostajemy po główce obuchem, czyli gwałtownym przyspieszeniem, podwojeniem potencjału dynamiki, podkręceniem częstotliwości podziałów rytmicznych. Ożywczy podmuch stymuluje do pracy nasze receptory, wyobraźnię, skłania do poddania się tym muzycznym fluidom. W takich chwilach zawsze zastanawiam się, skąd artyści dokładnie wiedzą, czego oczekuje słuchacz, jak oddziaływać na jego samopoczucie, jakimi bodźcami uruchomić uczucia. Inny składnik Pendragonowych wizji, który pozostał prawie bez zmian, o czym pisałem już w wielu tekstach poświęconych zespołowi i jego spuściźnie fonograficznej, to piękno tej muzy. Kurcze, ile trzeba mieć talentu, wyczucia, umiejętności i wrażliwości aby zaprojektować wytrawne pasaże, które kipią wspaniałą melodyką w idealnej symbiozie z wytworzoną nastrojowością. Nie wiem, jak wam, ale mnie ta uroda kompozycji kwartetu rozkłada na łopatki, a dusza wrzeszczy, jeszcze, jeszcze, jeszcze, będąc ciągle nienasyconą. I co z tego, że może niektóre patenty, to lekko zmodyfikowana powtórka z własnego dorobku, nie ma to najmniejszego znaczenia, bo piękno trudno pogrążyć w otmętach brzydoty i nijakości, piękno trudno zdeprecjonować. Dlatego, gdy sięgamy po nagrane dekady wcześniej albumy wielkich autorytetów rocka, mamy wrażenie ich ponadczasowości, której nikt, nawet największe oszołomy nie spróbują bez ryzyka kompromitacji, poddać w wątpliwość i "zgwałcić". I tak wygląda sprawa z Dumnym Rycerzem. Jemu już nikt i nic nie jest w stanie zaszkodzić. "Believe" to kolejny przyczynek do polemiki o artystycznym autorytecie kwartetu. Struktura albumu, o którym mowa, obejmuje sześć rozdziałów, z umieszczonym w punkcie centralnym, opus magnum projektu "The Wishing Well", czteroczęściowej suicie, trwającej ponad 21 minut. Płyta ma też swojego adresata, bohatera zbiorowego i jest dedykowana ofiarom i rannym zamachów w Londynie, 7 lipca 2005 roku. Tego dnia bomby podłożone przez terrorystów w metrze na stacji King's Cross i miejskim autobusie pozbawiły życia 52 osoby, a ponad 700 osób zostało rannych. Wiedząc o tej dedykacji nieco inaczej reagujemy na instrumentalny wstęp, trwający niecałe trzy minuty "Believe", ponieważ oczywistością staje się w tym momencie jego podniosły nastrój, łagodność żeńskiej wokalizy, subtelne plamki klawiszy. Odnajdziemy

w tym drobiazgu akcenty muzyki folk, celtyckiej, etnicznej, a w drugiej części niesamowite wrażenie robi elektronicznie przetworzony, "wyprany" z emocji głos. Tylko niespełna 180 sekund, a ile się dzieje, jak zbudowana atmosfera działa na kolejne etapy albumu, jaki piękny krajobraz narysowali muzycy dźwiękami, ile w nim wdzięku, ile melancholii, ile subtelności, trudno to pojąć po jednorazowym wysłuchaniu. Potem pojawia się pierwszy sygnał werbalny, rzucone w przestrzeń słowa o ironicznym zabarwieniu "And Now Everybody To The Dancefloor" i szybkie przejście do utworu "No Place For The Innocent", najbardziej rytmicznego, rockowo prostego fragmentu płyty. Powierzchnia songu pulsuje ostrym gitarowym riffem, bas i perkusja wymiatają aż miło, energetyczna melodia i wokal oraz bombastyczne klawisze, wszystko "sklejone" w jednorodny organizm. Jednak kolejne kawałki odbiegają od tej motorycznej wypowiedzi, już do końca albumu, więcej w nim balladowych pasaży, aniżeli kipiących energią rockowych killerów. W "Wisdom Of Solomon" następuje powrót do klimatu poznanego w intro, głównie za sprawą malowniczej, etniczno podkolorowanej żeńskiej wokalizy i unoszących się w powietrzu pasaży syntezatorowych. Po spokojnym wstępie song ożywa i zmienia swoją charakterystykę za przyczyną Barrettowskiej akustycznej gitary z wplecionymi cechami stylu flamenco, która wymienia się rolami z akordami gitary elektrycznej, a "parapety" Nolana dbają o stosowne dawki podniosłości i epickości. Ten patos może chwilami irytować, ale nie odgrywa on roli pierwszoplanowej, raczej należy ten element potraktować marginalnie. Za to pierwszoplanową kompozycją publikacji jest długaśny, z wielowątkową strukturą "The Wishing Well", w którym muzyczne zdarzenia przeżywają wiele zwrotów, a grupa w pełnym blasku swoich nietuzinkowych umiejętności prezentuje wszystko to, co potrafi najlepiej plus kilka dodatków ekstra. Początek suity przypomina misterium, jakąś rockową mszę z uduchowionymi partiami chóralnymi, melorecytacją Nicka, subtelnym, nieznacznie rozmytym brzmieniem keyboardów i żeńską wokalizą przypominającą mi rozwiązania z albumu... Vangelisa "Heaven And Hell". W dalszym ciągu rejestrujemy dwa oblicza gitary, jedno, elektryczne, umiarkowanie mocne, drugie akustyczne, balladowe, oba oblicza w wymiennych rolach. Umiejętnie zaakcentowane w strukturze utworu wpływy etniczne, w momentach przyspieszeń wycieczki w kierunku melodyjnego rocka. Solidny drumming oraz basowa autonomia pozwalają na elastyczność w kształtowaniu rytmu i ciągłe regulowanie tempa. Multum partii solowych z dominacją gitarowych, które biorą na siebie także odpowiedzialność za prowadzenie linii melodycznej, a Barrett dysponuje w tej dziedzinie niesamowitym talentem. Tych wątków melodycznych, różnych od siebie, niepowtarzalnych notujemy we wnętrzu suity dziesiątki, niektóre mają wręcz zjawiskową urodę, no bo jak nazwać czary w "Sou'by Sou'west"? Dźwiękowego obrazu "The Wishing Well" dopełniają niuanse brzmieniowe w postaci dziwnych pogłosów, szeptów, gregoriańskich zaśpiewów. Architektura tego projektu składa się z wielu komponentów, sprawnie powiązanych, pasujących do siebie, zespolonych w monolit pod każdym względem, czy to pasaży instrumentalnych, czy klimatu, brzmienia, dynamiki. Mają zapewne rację ci, którzy powiedzą, że takich suitowych fraz z historii rocka wyszukamy setki, ale będę się upierał przy swoim zdaniu, że słuchając tej muzyki nasze skojarzenia wędrują w rejony stylu Pendragon i nie sposób się w tej kwestii pomylić. Argumenty za powyższą opcją można mnożyć, a niektóre z nich po tylu latach obcowania ze sztuką muzyczną kwartetu po prostu się czuje "opuszkami zmysłów". Czasami, ze względu na swoje wykształcenie lingwistyczne (germanista), zajmuję się tłumaczeniem tekstów najróżniejszych i wielokrotnie uruchamiam coś, co w języku niemieckim nazywa się "Fingerspitzengefühl", czyli wyczucie kontekstu opuszkami palców, to znaczy, że wiem, że w tym zdaniu pomimo pięciu synonimów pasuje akurat ten a nie inny wariant. Zdaję sobie sprawę z faktu, że jest to kryterium ulotne, ale ono się sprawdza w wielu sytuacjach. I tak jest także w tym przypadku, nieraz wyczucie a nie obiektywne kryteria decydują, że identyfikujemy jakiś fragment muzyczny. A kawałków Pendragon nie sposób pomylić z czymś innym. Sorry, zboczyłem trochę z tematu głównego, a do końca programu płyty "Believe" pozostały tylko jej dwa akapity, "Learning Curve" i "The Edge Of The World". Pierwszy z nich to przyjemna piosenka w rejonów pop rocka z miejscem na solowe zadania i niezłą melodią i sporą dozą przejść z fraz elektrycznych w akustyczne i odwrotnie, wśród

których wyróżnić można tę po czwartej minucie, utrzymaną w konwencji latynoskiej. Zestaw zamyka patetyczna, atmosferyczna ballada z powiewem akustyki w prologu oraz elegijną partią gitary w dalszym jej biegu (po trzeciej minucie). Jej charakter nazwałbym teatralnym, podniosłym jak hymn, a wrażenie wzmacnia się, gdy w tle pojawia się żeńska wokaliza. Im bliżej końca, tym bardziej delikatnie, a w finale pozostają tylko głos Nicka i minimalistyczna akustyka gitary. Longplay "Believe" należy szanować i docenić. Stanie się to tylko możliwe, gdy spełnimy kilka warunków. Pierwszy, wsłuchamy się w to co słowami i dźwiękami mają do powiedzenia artyści i nie uczynimy tego powierzchownie, lecz pozwolimy tej bogatej muzyce "ułożyć" się w naszych zmysłach, odczytać ją i zrozumieć. Bo "Believe" to nie jest album do szybkiej i zdawkowej konsumpcji. Drugi, skoncentrujmy się wyłącznie na muzyce, najlepiej ze słuchawkami na uszach, odseparowani od bodźców zewnętrznych. Tylko wtedy poznamy jej wielowymiarowość i przede wszystkim intymność. Trzeci, nie doszukujmy się na siłę rewolucji, bo nowe dzieło Pendragon oparte zostało mocno na fundamentach klasyki rockowej, pielęgnując jej wszechstronność (muzyka etniczna - muzyka świata - pop - progresja - folk), elegancję kompozycji, proporcjonalność części składowych, uwypuklenie melodii. To elementarne wymagania wobec słuchacza, oczywiście tylko wtedy, gdy jest on naprawdę zainteresowany zawartością stricte muzyczną. Dla innych, mających w głębokim poważaniu powyższe sugestie krótka informacja, dajcie sobie święty spokój ze słuchaniem "Believe", szkoda waszego czasu i "wysiłku". Nie macie szans otrzymać paszportu do krainy Pendragon. (4,5)

Pendragon - Pure 2008 Toff

"Mały" jubileusz 30-lecia założenia zespołu czwórka wielbicieli opowieści arturiańskich uczciła wydaniem nowego albumu zatytułowanego "Pure", dodajmy płyty niecierpliwie oczekiwanej od momentu pojawienia się pierwszych medialnych informacji o narodzinach jej projektu. Pendragon to nie jakaś tam anonimowa kapela, lecz stabilny personalnie skład doświadczonych rockowych "wyjadaczy", którzy przez trzy dekady wytyczają swoje ścieżki rocka progresywnego, według własnej receptury artystycznej, wdrażanej sukcesywnie, której efektem są kolejne publikacje zapisane na powierzchni kompaktowego dysku, obwoływane regularnie muzycznymi wydarzeniami. Choć termin "gwiazda" nie posiada najszczęśliwszych konotacji w kontekście kariery w szeroko rozumianej kulturze, to uczciwie należy przypomnieć, że w wielu krajach europejskich Pendragon posiada status niekwestionowanej gwiazdy, świecącej na firmamencie ambitnego, melodyjnego rocka. Nick Barrett i koledzy nie tworzą kwartetu odciętego od świata nowych muzycznych trendów i nie żyją w zamkniętej, izolowanej komorze, przeciwnie, stanowią grono inteligentnych artystów poszukujących ustawicznie nowych inspiracji, nowoczesnych funkcji harmonicznych. Podobnie wygląda powyższa kwestia w odniesieniu do publikacji "Pure", na której zarejestrowano pięć nagrań świadczących o potencjale grupy, potwierdzających argument, że grupa okrzepła, potrafi do maksimum wykorzystać w kompozycjach bagaż nabytych przez lata doświadczeń, swobodnie porusza się po wielu polach sztuki muzycznej, przekraczając wielokrotnie granicę gatunku, "ochrzczonego" kiedyś mianem rocka progresywnego. Dzięki tym "wycieczkom" na terytoria innych odłamów stylistycznych rockowe kreacje formacji wyróżniają się urozmaiconą strukturą. Zawartość "Pure" to oczywiście nadal progrock w najlepszym wydaniu, ale trudno przemilczeć flirt Nicka Barretta z mocniejszymi odmianami rocka, penetrowanie zakresów działania właściwych dla hard rocka, a nawet miejscami wprowadzanie cech właściwych scenie heavy metalu (gitarowa partia od 2:50 w pierwszej części "Comatose"). Nie potrzeba specjalnego wyostrzenia uwagi, aby w zamykającym płytę utworze, śliczności i perełce "It's Only Me" "wyłowić" wpływy bluesa i to


nie tylko z powodu umieszczenia w składzie instrumentarium harmonijki ustnej, "obsługiwanej" przez the guest, Roda Crispa. Pendragon czasami czerpie inspiracje z harmonii bluesowej, pamiętając o genezie rocka i korzeniach stylu tkwiących głęboko w twórczości bluesowej. Pozostając dalej przy epilogu, kompozycji "It's Only Me" należy "uprzedzić" potencjalnych słuchaczy, że te osiem minut i piętnaście sekund to jeden z najpiękniejszych fragmentów nie tylko wydawnictwa "Pure", lecz także całego dorobku kwartetu. Występujący u mnie symptom po wysłuchaniu tej "piosenki" po raz pierwszy to wręcz chorobliwa chęć do powrotu w strefy jej działania. Na każdym kroku, za każdym "zakrętem" "czai" się piękno, a ta… nazwijmy ją balladą, świeci diamentowym blaskiem, nabierając przy kolejnych przesłuchaniach innych barw i odcieni. Utwór toczy swoje dźwiękowe "wody" powolnie, leniwie, tworząc od pierwszej nutki niesamowity, atmosferyczny "całun", nastrój melancholijnej panoramy, ślicznego krajobrazu, podziwianego z jakiegoś "punktu widokowego". Kapitalny temat melodyczny, bogactwo partii instrumentalnych z filmowymi, ilustracyjnymi pasażami Nolana, niezwykle dyskretnymi, rozlanymi symfonicznie po całej powierzchni aż po horyzont. Żeńska paraoperowa wokaliza, choć kilkusekundowa i skromnie dozowana czaruje swoim misteryjnym klimatem. Natchniony wokal Nicka i długa rewelacyjna partia gitary wsparta motoryczną pracą bębnów i pulsem gitary basowej uzupełniają ten subtelny obraz. A Barrett dotykając palcami progów i strun głaszcze je emocjonalnie powodując, że one nie grają lecz rzewnie łkają w natchnionej "arii". A zakończenie autorstwa Nolana, przecież to zaledwie kilka sekund, łagodne, delikatne i proste uderzenia w klawiaturę fortepianu po wybrzmieniu ostatniego tonu pozostawiają słuchaczy z "gębą rozdziawioną" w niemym zaczarowaniu. I tak oto analizę i reminiscencje związane z longplayem "Pure" rozpocząłem "od ogona", przybliżając czytelnikom treść kompozycji ostatniej w zestawie. Powróćmy więc do stosownej kolejności, przytaczając kilka uwag porządkujących. Traktując nowy album kilkoma uwagami ogólnymi, należy przede wszystkim zwrócić uwagę, że jest on bardziej różnorodny od klasycznych dokonań zespołu. Całość mimo wspólnego konceptu tematycznego - okres dorastania młodego kilkunastolatka, problemy związane z dojrzewaniem nie tworzy jednolitego materiału, nawet pomyślana jako suita, kompozycja "Comatose", licząca sobie łącznie blisko 18 minut, posiada na łączeniach dwusekundowe przerwy, tak jakby twórcy chcieli w ten sposób zaznaczyć, że poszczególne jej akty należy rozumieć jako niezależne rozdziały. W historii Pendragon, jego założyciel i gitarzysta, Nick Barrett nigdy do tej pory nie wykazywał inklinacji do metalowego grania. Tutaj przeciwnie, w licznych fragmentach gitara prowadzi agresywne riffy, brzmi ostro, drapieżnie, żywiołowo, kipiąc energią. Przykłady można mnożyć, od otwarcia w "Indigo" z motorycznym riffem od pierwszych sekund, po kolejne frazy tego utworu, w których wściekłość gitarowych sekwencji złagodzona zostaje odrobinę klawiszowymi wstawkami Nolana, przez "Eraserhead", w którym gitara dosłownie siecze przestrzeń dźwięku na kawałki, osiągając apogeum napastliwości i szybkości w 2:47 akapitu "View From The Seashore", do końca którego jest to w zasadzie występ "jednego aktora" czyli "naczelnego wioślarza" grupy, Nicka Barretta. Aż po wstęp do "The Freak Show", w którym gitarowy riff bombarduje swoją motoryką przez kilkadziesiąt sekund, przechodząc płynnie do znakomitego melodycznie gitarowego pasażu, choć i ten niby spokojniejszy odcinek nie jest pozbawiony tak do końca furii i instrumentalnej agresji. Po raz pierwszy wykonawcy zdecydowali o wykorzystaniu całej palety efektów dziwnych i różnistych, które w rocku generalnie nie stanowią jakiegoś ewenementu, ale dla Pendragon są nowością. Wymienić można szczekanie psów, orientalizmy, zaśpiewy plemienne. Także instrumentarium uzupełniono o brzmienie niespotykanych do tej pory w twórczości kwartetu partii skrzypcowych, obecność harmonijki ustnej zaznaczyłem już powyżej, podobnie jak wzmianka o wokalizie w manierze śpiewaczek operowych. Niezmienne pozostały inne składniki stylu Pendragon, zmieniającą się jak marcowa pogoda nastrojowość, perfekcyjne przechodzenie od napaści dźwięków po wyciszenie i nostalgię, dotykalny wręcz smutek w "It's Only Me". Bez zmian pozostał kunszt tworzenia linii melodycznych, ale w tej profesji rockmani z Pendragon od dawna są mistrzami. Chociaż dostrzegam na płycie "Pure" obok wpadających w ucho patentów w zakresie melodii również takie, które szybko znikają z pamięci słuchacza. Zachowano także tendencję

do ustawicznego manipulowania tempem, stąd w ramach jednego utworu pojawia się niekiedy kilka przełomów, zaskakujących przejść przynoszących zamianę profilu rytmicznego, tłumienie bądź podbijanie krzywej dynamiki, różnicowanie brzmienia. Ale ten typ zachowań fanów grupy nie dziwi, ponieważ przez lata zdążyli się już przyzwyczaić. Tym razem rzadko zespół korzysta z rozwiązań akustycznych, które naturalnie można spotkać w trakcie 53minutowego żywota omawianej płyty, ale nie są one tak rozprzestrzenione jak na wcześniejszych pozycjach fonograficznych Pendragon. Trudno powiedzieć, że czuję się albumem "Pure" rozczarowany, tym bardziej, że należę do grona sympatyków grupy twierdzących, że Barrettowi i kolegom nie przytrafił się do tej pory płytowy zestaw nagrań, który byłby jednoznacznie słaby. Pendragon kiepskich płyt nie publikuje, choć w przypadku ostatniego wydawnictwa pozostaje pewien niedosyt i niepewność dotycząca kierunku, w którym zmierza twórczość zespołu. Bo jeden aspekt jest pewnikiem, mianowicie kwartet dokonał korekty kursu stylistycznego. Czy to trwała tendencja czy tylko flirt? Odpowiedź przyniesie czas i kolejne przemyślenia muzyków opisane dźwiękami. Te z krążka "Pure" wprowadziły konsternację i wewnętrzne dywagacje wśród fanów, czy czasem ulubiona grupa nie zboczyła ze swojej autorsko wytyczonej trasy w stronę terytoriów zdominowanych artystycznymi wypowiedziami Porcupine Tree bądź Galahad. Serce mówi, że jest inaczej, ale czy ta teza się sprawdzi, rozjaśni dopiero przyszłość, która w nieubłagany sposób potrafi zweryfikować wartość każdej pozycji dyskograficznej wykonawców. (4,5)

Pendragon - Concerto Maximo 2009 Metal Mind

Gdyby ktoś zetknął się z twórczością Pendragon po raz pierwszy i chciałby poszerzyć swoją wiedzę o dorobku zespołu, może śmiało spędzić czas przy słuchaniu tego dwupłytowego wydawnictwa, do którego w wersji full wypas dołączono jeszcze elementy wizyjne w postaci płyty DVD zawierającej rejestrację całego koncertu, z którego pochodzą także nagrania na dyskach CD, który odbył się 13 października 2008 roku w Teatrze Śląskim w Katowicach. A jak komuś za mało to ucieszy go informacja, że do płyty DVD "dorzucono" w formie bonusu kilka punktów, nazwijmy je organizacyjnych, o których można poczytać w wykazie powyżej, oraz w komentarzu poniżej. Żeby całość materiału na wizji i fonii objąć czasem, to trzeba go mieć cholernie duuużo, bo tylko wysłuchanie 17 nagrań "live" zajmie nam ponad 150 minut!!! Drugie tyle zaangażujemy w obejrzenie spektaklu i dodatków, czyli podsumowując, jedno popołudnie mamy "z głowy". Ale zapewniam, że warto. Oczywiście Pendragon ma na koncie inne wydawnictwa koncertowe, bo przypominam, że już druga płyta w ich regularnej dyskografii "Live 9:15" była jak wskazuje tytuł występem "na żywo" w czasach, gdy zespół dopiero raczkował, a posiadając własnego materiału tyle co "kot napłakał" musiał się nieźle nagimnastykować, aby sklecić z tego pełnowymiarowy występ. W przypadku "Concerto Maximo" wykonawcy mieli inny problem, z drugiego bieguna, co wyeliminować ze swojego dziedzictwa artystycznego, aby powstał w miarę reprezentatywny, spójny set, stanowiący przekrój ich twórczości. Od zalewu intensywnych dźwięków głowa boli! Jednak Goździkowa z reklamy w tym przypadku nie pomoże! Ale chłopakom udało się to wybornie i podjęli wiele trafnych decyzji dotyczących także kompozycji z zamierzchłej przeszłości. W programie znaleźli się przedstawiciele odległych czasów, bo lubiany przez fanów "Total Recall" znalazł się pierwotnie na longplayu "Kowtow" z 1988 roku, czyli z okresu, kiedy niektórych słuchaczy nie było jeszcze w planach macierzyńskich, a ich rodzice obrzucali się klockami w piaskownicy. Podobnie można napisać o "Sister Bluebird" z EP-ki "Fallen Dreams And Angels". Gdyby ogłosić wśród fanów koncert życzeń, to większość tych pozycji znalazłaby się na jego liście i to też dobrze świadczy o autorach programu. "Concerto

Maximo" to potężna dawka Pedragonowych dźwięków wykonanych z ikrą, pasją i spontanicznością, ponieważ cała czwórka jest w świetnej formie, tryskając na koncercie wigorem i optymizmem. Nie jest żadną tajemnicą, że dla tych Panów kolejne wizyty w Polsce to przyjemność, a zarejestrowanie w całości koncertu w naszym kraju, opublikowanego jako oficjalny przez rodzimego wydawcę, Metal Mind Productions, ma też swoje znaczenie. Równie ważna jest jakość edycji, znakomita pod każdym względem, bo trudno przyczepić się do brzmienia, jeszcze trudniej krytykować szatę graficzną, chyba że ktoś marzy o tym, aby wyjść na przygłupa, o doborze utworów już wspomniałem. Słuchałem tej, znanej mi przecież muzyki, oglądałem ją także i muszę stwierdzić, że także "na żywo" kompozycje Pendragon to wspaniałe przeżycie zadowalające nawet najbardziej wybredną estetykę. "Obsłuchane" przecież nagrania, które w zaciszu domowym odtwarzałem z albumów studyjnych wielokrotnie, w swoich wersjach koncertowych nabierają dodatkowego blasku i szlachetności. Przyczyna tkwi zapewne w fakcie, że cała czwórka nie traktuje widowiska "live" jako zadania odtwórczego, lecz stara się ze wszelkich sił dodać coś ekstra od siebie, nauczyć słuchaczy czegoś, pobudzić zaskakującym impulsem ich intelekt, wrażliwość. Jest to wprawdzie zadanie dla odbiorców "laborantów" czyli takich, którzy uwielbiają "babrać" się w tyglu dźwięków i wyszukiwać podobieństw między poszczególnymi fragmentami, ale gdyby wyżej wymienieni dokonali szczegółowej "rozbiórki" bądź "rozkładu" kompozycji ze ścieżek "Concerto Maximo", doszliby do wniosku, że muzycy dokonali sporo modyfikacji, które uczyniły ze znanych już filarów ich artystycznych dokonań nieco inne "produkty finalne". I to też należy zapisać po stronie plusów tego wydawnictwa. Generalizując, można napisać, że "żywe" kopie kompozycji nagrywanych w zaciszu studia, posiadają znacznie większy potencjał dynamiki, ale ta myśl nie jest oczywiście zbyt odkrywcza, ponieważ ten zabieg stosuje wiele kapel rockowych. Zapomniałem na początku wspomnieć, że ta publikacja dzieje się nie bez przyczyny i stanowi uświetnienie 30-lecia istnienia kwartetu. To swoisty upominek dla jednych i drugich, czyli dla artystów, oraz dla słuchaczy. A gdy porównać te przedłożone nagrania z innymi imprezami na scenie z udziałem Pendragon, to aktualne wydanie bije tamte na głowę, pod każdym względem, technicznym, repertuarowym, atmosfery, wydawniczym. Gdyby obok siebie wysłuchać "Concerto Maximo" i przykładowo oficjalny album "The Very Very Bootleg" to przy tym drugim można nabawić się chronicznego bólu zębów. No, ale nic w tym dziwnego, inne czasy, inna rzeczywistość medialna, inne wyzwania techniczne. "Concerto Maximo" należy do przedstawień koncertowych świetnie zbudowanych dramaturgicznie, zabija wręcz monotonię, pozwalając cieszyć się niezwykle urozmaiconym materiałem. Szczególne uznanie należy się zespołowi za wykonanie dzieł najbardziej złożonych, epickich, a tych na obu płytach nie brakuje, wymieniając kolejno tylko te dwucyfrowe, "A Man Of Nomadic Traits" (11:32), "The Wishing Well" (17:41), "The Voyager" (11:05), "Masters Of Illusion" (12:45) czy nieśmiertelna "Queen Of Hearts" (19:55). Z drugiej strony wykonawcy musieli nieźle pokombinować, aby z czasowo rozległego utworu, oryginalnie grubo ponad dziesięć minut, "The Walls Of Babylon" przedstawić wyłącznie 5-minutowy ekstrakt. Takich modyfikacji jest tutaj więcej. Napisałem już także kilka słów o wręcz klasycznym budowaniu atmosfery i napięcia na spotkaniu z publicznością, a potwierdzeniem tej tezy jest sam start z "The Walls Of Babylon", który miał jedno założenie i spełnił je wyśmienicie, "rozhuśtać" tłum słuchaczy. Przy takim ogniu scenicznym nikt nie jest w stanie zachować kamiennego oblicza, dlatego wstęp koncertu to prawdziwe wejście "smoka" zwanego Pendragon. Kolejny etap prowadzi słuchaczy do tak znanej i lubianej krainy wspaniałych odcieni nastroju, w konstruowaniu których akurat ten team jest mistrzem, a kiedy powietrze w koncertowym roomie opanowują fruwające cząstki nostalgii i marzeń, Nick intonuje kompletną zmianę za sprawą dynamicznego "Nostradamus", który prowokuje do wyrażania zachowań ogniście energetycznych. Nastrój ewoluuje jak łagodnie falujący ocean. Podobnie wygląda kontynuacja scenariusza na drugim krążku, po spokojnym, genialnie atmosferycznym "The Shadow" z albumu "The Masquerade Overture", metalowo drapieżna gitara rozwala ciszę charakterystycznym riffem, przypominając przebojową melodię "The Freak Show" z "Pure", a kolejny kawałek "The Voyager" mistrzowsko stabilizuje podniesione tętno zebranych. Znakomitym

resume koncertu jest doskonała i kapitalnie wykonana suita "Queen Of Hearts", a gdyby Pendragon nie był rodzaju męskiego można podejrzewać, że to on panuje i jest Królem serc zebranej rzeszy sympatyków. Euforyczna reakcja publiki posłużyć może jako odpowiedź na pytanie, czy to udany koncert zespołu. Tak! Rozlega się chóralny krzyk. I mają rację ci, którzy przytaczają opinię, że kwartet Pendragon to koncertowe "zwierzę", czuje się na estradzie świetnie, a entuzjazm publiczności wyzwala w muzykach dodatkowe pokłady energii w prezentacji swoich ogromnych umiejętności. A jak szczęśliwi byli słuchacze, jak wyglądały radosne oblicza instrumentalistów i ile emocji zaangażowali oni w precyzyjne wykonanie partii solowych obserwować można na pierwszym w dziejach zespołu DVD. Premierowy dokument filmowy w dyskografii Pendragon jest wydawnictwem ze wszech miar udanym. Śledząc kolejne odsłony katowickiego koncertu można się tylko utwierdzić w przekonaniu, że cały obszerny materiał, który dociera do naszych uszu z krążków kompaktowych, to nie żaden inżynieryjny trick, lecz rejestracja "na żywo" występu czterech zawodowców. Ekipa techniczna przy pomocy profesjonalnego sprzętu pokazuje znakomicie wszystkie te elementy, które decydują o jakości widowiska, funkcjonujące według partnerskich norm, czyli artystów z jednej strony i przeszczęśliwych słuchaczy. Masa ludzka, sorry za może niezbyt zręczne określenie "masa", "pożera" wręcz dźwięki płynące ze sceny, reagując żywo i ze znajomością, rozumnie, co jest niezwykle ważne, wysyłając czytelne sygnały, że ten tłum przyszedł do teatru, żeby słuchać muzyki, a nie żeby wypić piwko i wymienić się uwagami na temat stosunków panujących w korporacji. Muzycy czują emocjonalne zaangażowanie odbiorców dając z siebie to, co najlepiej robić potrafią. Spoglądając na twarze wykonawców, ani przez sekundę nie mamy wrażenia, że oni przyjechali "odbębnić" zawodowy obowiązek. Ze szczegółami widać jak ciężką pracę wykonuje Scott Higham, jak ekspresyjne zachowanie prezentuje Nick Barrett i ile kreatywności należy do Petera Gee, który interesuje się nie tylko swoim basowym "wiosłem", ale wspomaga także Nolana na swoim mini keyboardzie, sięga po gitarę wzmacniając partie Barretta, a jakby tego było mało, obsługuje pedały basowe i niekiedy współtworzy chórki. Człowiek orkiestra. I jeszcze kilka wzmianek dla tych, dla których znaczenie ma wiedza o danych technicznych obrazu: dobra jakość, jednakże dostępna tylko w formacie 4:3, oświetlenie sceny bez zastrzeżeń, podobnie prowadzenie kamer, dźwięk oczywiście stereo w dolby. digital 5.1., a mix wypadł niezwykle naturalnie, do tego stopnia, że oglądając z odtwarzacza DVD lub komputera mamy wrażenia, jakbyśmy sami stali w centralnym punkcie zebranej publiczności. Nie wolno zapomnieć o załączonym materiale bonusowym, w którym rolę pierwszoplanową odgrywa wywiad z Nickiem Barrettem, w dalszej kolejności dokumentacja zdjęciowa koncertu, przegląd dyskografii Pendragon, downloads do tapet i logo Pendragon. Jednym słowem wyczerpujący zestaw upominków z doskonale przygotowanego spotkania rockowego bandu z fanami, zorganizowany w miejscu, w którym z rockowego koncertu uczyniono święto i spektakl. Czego więcej potrzeba? (5) Pendragon - Passion 2011 Toff Records / Madfish

Na ostatniej stronie książeczki znalazła się ważna i wiele wyjaśniająca adnotacja: "This is dedicated to our friend Tommy Dziubinski". Mniej zorientowanym chciałbym przypomnieć, bo warto, że Tomek Dziubiński był założycielem Metal Mind Productions, organizatorem festiwalu Metalmania oraz animatorem i propagatorem muzyki rockowej, ze wskazaniem na tę z dopiskiem hard and heavy. Zmarł na nowotwór w roku 2010 w wieku 49 lat. Piszę Tomek Dziubiński, chociaż nie znałem go osobiście i w zasadzie powinienem napisać przed jego nazwiskiem słowo Pan, ale wiem, że wszyscy w środowisku, przyjaciele, znajomi lub nieznajomi mówili po prostu Tomek, a on tę formę tolerował. Pasja w pracy i przyjaźń z wieloma muzykami powodowała, że także w kręgu zespołów odwiedzających nasz kraj, uznawany był za osobowość, stąd między innymi dedykacja na albumie "Passion" grupy Pendragon. Nieprzypadkowo dedykacja o przedstawionej treści znalazła swoje miejsce w rockowej publikacji zatytułowanej "Pasja". Według słownika języka polskiego "pasja" to "zamiłowanie, uwielbienie, silne zainteresowanie", a tych cech trudno było Tomkowi Dziubińskiemu odmówić. Taki też tytuł otrzymał album Pendragon, wydany w roku 2011. Zanim napiszę kilka słów na temat jego zawarto-

PENDRAGON

101


ści muzycznej, chciałbym zwrócić uwagę na obudowę płyty, czyli jakość edycji. Nigdy do tej pory wydawnictwa Pendragon nie osiągnęły takiego poziomu, począwszy od obrazów umieszczonych na okładce i wewnątrz bookletu, aż po gustowny digipack, załączony krążek DVD z dokumentacją procesu tworzenia muzyki, aż po jakość użytych do produkcji materiałów, z znakomitej klasy papierem. Dlatego biorąc do ręki grubaśną książkę z logo Pendragon, aż nie chce się jej wypuścić, a estetyka śmieje się pełną gębą na takie rarytasy. Być może dla niektórych osób taki element wydawnictwa jak szczegóły edytorskie jest bez znaczenia, bo przecież muzyka jest najważniejsza, ale takie podejście do prezentacji tej muzyki budzi głęboki szacun za stuprocentowy profesjonalizm. W przypadku płyty "Passion" śmiem twierdzić, że zarejestrowane dźwięki bez tej graficznej otoczki stają się jakby uboższe i mniej wyrafinowane. Żartobliwie pisząc chciałbym jeszcze wskazać jeden minus wydania, mianowicie całość jest tak gabarytowa wyrośnięta, że nie mieści się na standardowej półce przeznaczonej na kolekcję fonograficzną. Może to celowy zabieg zespołu, ponieważ "Passion" poprzez swoją nienormatywną wielkość stoi u mnie na miejscu specjalnym, doskonale widocznym, kusząc wręcz do zainteresowania się również moich gości, mających niekiedy mgliste pojęcie o rocku progresywnym i twórczości omawianego bandu. Przechodząc do meritum, czyli dźwięków i ich konfiguracji. Jak dowiedziałem się z napływających wieści, że Nick Barrett eksperymentuje, pod wpływem fascynacji muzycznych syna nad dostosowaniem, uwaga!, uwaga! elementów czegoś nazywanego w świecie rapem czy hip hopem do rockowych wypowiedzi Pendragon, resztki włosów na mojej głowie stanęły na baczność a wewnętrzny głos zaryczał "Pogięło go!". Co? Niedowierzanie! Cholera, co z tego będzie? Same pytania bez odpowiedzi. Czy Nick chce pogrążyć zespół w jakimś pieprzonym repertuarze hiphopowym. Przecież wolność artystyczna ma też swoje granice. Koniec świata! Emocje zagotowały się, a krew doprowadzona została do temperatury wrzenia. Ale spokojnie, tylko spokojnie, powtarzałem jak mantrę, może to horrendalna pomyłka, kaczka dziennikarska. Zażyłem natychmiast dawkę uspokajacza, czytaj szklaneczkę whisky z lodem, powróciło racjonalne myślenie. Poczekaj, co się gorączkujesz, aż sam będziesz miał okazję zweryfikować te szalone wiadomości "organoleptycznie". Mijały tygodnie. Nadszedł dzień premiery. Dwa dni później w drzwiach mojego domostwa stanął kurier z szarą, kartonową paczką. Podpisałem, kartonik odebrałem, nerwowymi ruchami uwolniłem tkwiącą w nim płytę z kilometrów taśmy klejącej i drżącymi emocjami umieściłem srebrny krążek w odtwarzaczu. Oczekiwanie na wojnę totalną! Pozycja numer jeden i ani śladu rapowanych wstawek, numer dwa… mijają kolejne minuty, nic. Ale już po 4:15 coś zaczyna się dziać, od 4:40 zmienia się charakterystyka utworu no i jest, fragment z rapowanką Barretta. Szoku nie przeżywam, ponieważ wokalnie można to nazwać sugestią, że mamy do czynienia z rapem czy hip hopem (sorry, mam taki defekt, że nie rozróżniam). Nie są to nachalnie wtłoczone słowa, skandowane, w usypiającym rytmie. Całość tego rapowanego odcinka, całe szczęście, rozłazi się za sprawą pysznej partii solowej gitary, która z rapem niewiele ma wspólnego. Dobra, poszło. Rejestruję w mózgu dynamit nagrania numer trzy. O.K. Potem ponad 13minutowy długodystansowiec "This Green…", nie ma nawet namiastki tego, o co było to całe mentalne kruszenie kopii. Żeby nie zanudzać wyjawię, że do końca albumu poszukiwania okazały się bezowocne. Hurra! Odetchnąłem z ulgą. Pendragon nie przeszedł na hip-hopową stronę mocy, a Nick ani Clive nie wystąpią na koncercie w portkach z rozporkiem na wysokości kolan. Wybaczcie te moje złośliwości, ale wyjątkowo nie trawię tego muzycznego bełkotu, który nazwano rap czy może hip hop albo hula hop. A teraz po tych krytycznych słowach budzi się we mnie obawa, choć prawdopodobieństwo jest minimalne, że moje opinie przeczytają jacyś chłopcy - hiphopowcy, a mnie biedaka czeka jakiś dżihad. Już zamon-

102

PENDRAGON

towałem dwa dodatkowe zamki w drzwiach, zamknę gębę, a pozostałe myśli przeleję w ciszy na papier. "Passion" to w pewnym sensie kontynuacja zmian zapowiedzianych przez "Pure", przynajmniej w jednym zakresie, zaostrzenia brzmienia Pendragon. "Pasja" przynosi sporo rozwiązań zahaczających o heavy metal, może prog metal. Szczególnie dostrzegalna jest ta korekta kursu stylistycznego w grze gitarzysty Nicka Barretta. Udowodnił sobie i innym, że potrafi wykorzystując elektrykę strun gitarowych dać niezłego czadu. A ponieważ pozostali członkowie grupy także nie są od "macochy", w większości punktów programu płyty słyszmy ostre i wściekłe wymiatanie. Takie podejście do tej materii to "woda na młyn" dla nowego pałkera Scotta Highama, który szaleje kaskaderskimi przejściami, towarzysząc gitarze. A Peter Gee lekko, łatwo i przyjemnie jak kameleon zmienia swoje priorytety wykonawcze na omawianym albumie, dokładając co rusz do pieca basowych akordów. W wyniku tych zabiegów cały album wręcz pulsuje, drga, jak ziemia po erupcji wulkanu. Drapieżność i agresja, także wokalna stają się dominującymi cechami przykładowo tytułowego nagrania, w którym akcję zaczyna odhumanizowana perkusja, która celowo brzmi tak, jakby Higham siedział zamknięty w jakimś blaszanym baraku. Następnie po kilkunastu sekundach wchodzi ostry, ciężki i mocarny riff gitary, który tłamsi wcześniejszą, chwilową łagodność wokalu, a po 1:40 kumulacja jazgotu gitarowego w kooperacji z sekcją rytmiczną i wrzeszczącym głosem zbliża kompozycję do najmroczniejszych fraz black metalowych. Oczywiście ten powiew trwa dosyć krótko, ale jasno pokazuje, że kwartet Pendragon jak chciałby, to potrafiłby przyłoić decybelami. Inną kwestią jest odpowiedź na pytanie, czy fani zespołu są gotowi na akceptację takiego radykalnego przeobrażenia wizerunku. Minutę przed końcem panowie chyba się zmęczyli, bo zaserwowali słuchaczom gwałtowne hamowanie, bez melodii, z rozmytymi konturami pasaży instrumentalnych dobijamy do końca. Przejście w ponad 11-minutowy "Empathy" początkowo praktycznie nic nie zmienia w dynamice przekazu, ponownie w przestrzeni dźwięków jest bardzo głośno, niezwykle motorycznie, z ciętym riffem. Jako żart przedstawię taką sytuację. Zaprezentowałem pierwszą część utworu "Empathy" koledze, który do tej pory nie znał twórczości Pendragon, wiedział tylko ode mnie, że kapela gra rock progresywny. Gdy usłyszał ten wstęp, to jego spontaniczna reakcja zawarła się w słowach: "Ty, ale ci potrafią przypier….ć", koniec cytatu. Nic dodać, nic ująć. Ale wspomniana kompozycja nie ma tak prostej budowy, jak wydaje się to pozornie od pierwszego taktu. Można w niej wyróżnić trzy odmienne etapy, pierwszy to ciężar gitar z metalowego "podwórka", potem od 4:40 do 9:35 to praktycznie monolog Nicka, który prowadzi tę partię zarówno wokalnie, jak też gitarowo, w spokojnym, relaksacyjnym tonie, z wstawkami rapu, natomiast dla mnie spiritus movens, siłą sprawczą tego utworu jest akapit końcowy, w którym królem "polowania" zostaje zdecydowanie Mister Clive Nolan. Szok jest totalny. Wszystkie dotychczasowe koncepcje usuwa w głęboki cień mistrzostwo i symfoniczna dusza Nolana. Clive skomponował chyba jeden ze swoich najbardziej spektakularnych fragmentów, w którym podniosły hymn z wygenerowaną klawiszową orkiestrą dosłownie wgniata w fotel. Słuchałem tych niespełna dwóch minut solowego występu klawiszowca Pendragon setki razy, tak, jak maniak, setki razy i za sto pierwszym ,drugim i następnym, pomimo, że znam już te dźwięki prawie na pamięć, zachwycam się tak, jakby to był prapremierowy koncert artysty w sali filharmonicznej. Nie wiem, może mam na ten temat wypaczony pogląd, ale uważam, że Nolanowska propozycja finału "Empathy" jest wprost genialna. A cały utwór skonstruowany na zasadzie przeciwieństw, w którym każda z trzech części radykalnie różni się do siebie, spełnia swoje zadanie wyśmienicie. Otrzeźwienie po tym zauroczeniu przynosi "Feeding Frenzy", przez pierwszą minutę snujący się leniwie po pięcioliniach, by uderzyć jak dźwiękowym obuchem motorycznym riffem. Jest ciężko, mocno, energetycznie i dosyć jednorodnie rytmicznie. Najdłuższą formą albumu jest ponad 13-minutowy "This Green And Pleasant Land", który przeżywa wiele zwrotów, gwałtownych przyspieszeń, skoków dynamiki, oferując także zupełnie niezłe pomysły melodyczne. Oczywiście instrumentaliści "wygospodarowali" sporo miejsca na popisy solowe, czasu mieli dosyć, a solo na gitarę po 2:33 przypadło mi szczególnie do gustu. Pendragon to kwartet niespokojnych dusz, dlatego w strukturze kompozycji ciągle coś jest modyfikowane, wprowadza się nowe patenty, bazując na głównym wątku me-

lodycznym, niesamowicie nośnym i chwytliwym. Kompozycja sprawdziła się także doskonale w programie europejskich koncertów w październiku 2014, a reakcja publiczności wskazuje, że to jeden z tych punktów setlisty, który świetnie sprawdza się w warunkach występów "na żywo". Wspomnę jeszcze tylko, że nietypowe jest zakończenie omawianego rozdziału, ponieważ Barrett wydaje z siebie odgłosy kojarzące się z jodłowaniem górali alpejskich z Austrii czy Szwajcarii. Celu nie znam, traktuję to jak muzyczny żart. Najdłuższy tytuł "It's Just A Master Of Not Getting Caught" otrzymał trochę przewrotnie utwór najkrótszy. Fajna melodyka, zachowana z poprzednich punktów programu ciężka gitara, chociaż utwór sytuuje się w kręgu prostego rocka, omijając regiony progresji. "Skara Brae" w fazie początkowej niczym specjalnym się nie wyróżnia, no może przebojową melodią, ale po 2:30 zmianie ulega klimat, do akcji wkraczają akustyczne tony gitary, by po niecałych dwóch kolejnych minutach powrócić na tory wojowniczej rytmiki z wplecionymi efektami zabawy dźwiękami. Finał albumu buduje atmosferyczny "Your Black Heart", o typowej dla Pendragon nastrojowości, z balladową akustyką, pewną dawką klawiszowych zagrywek Nolana z partią fortepianu, chórkami. Kompozycja snuje się leniwie, generując relaksacyjne dźwiękowe pejzaże. Melodyjna partia chóru w refrenie upiększa przekaz, a subtelna partia solowa gitary budzi romantyczne skojarzenia. Podsumowując mogę stwierdzić, że "Passion" to chyba najbardziej różnorodny album zespołu, z największą ilością agresywnych partii gitarowych, z najcięższym brzmieniem w dotychczasowej historii bandu. Kwestią dyskusyjną jest odejście od specyficznej nastrojowości, mniej wyrazistych wątków melodycznych, zaostrzenie brzmienia, penetrowanie dotąd zespołowi nieznanych rejonów stylistyki metalowej i przystosowanie jej właściwości do autorskich potrzeb Pendragon. To wydawnictwo ustawia moim zdaniem Pendragon na rozdrożu, z jednej strony grupa wieloletnich sympatyków, która wcale nie musi być zadowolona z wolty artystycznej, z drugiej strony potencjalni nowi słuchacze, którzy mogą dołączyć do kręgu fanów skuszeni ostrzejszą, ale też chyba mniej wyrafinowaną formą zreformowanego przekazu muzycznego grupy. Co dalej Dumny Rycerzu? Musimy uzbroić się w cierpliwość i poczekać do następnego longplaya, który być może wyjaśni, czy romans z hard i heavy metalem, to chwilowe zauroczenie, czy być może trwała tendencja. Mnie wydawnictwo "Passion" nie porwało do zachwytów, uważam, że oferowany zestaw nagrań usadowił się na średnim poziomie jakości, choć doceniam chęć reformowania i poszukiwanie nowych, być może ożywczych prądów. Ale to tylko moja subiektywna ocena. (4,5)

Pendragon - Out Of Order Comes Chaos 2013 Metal Mind

Pisząc o pierwszym zestawie audio - video w karierze Pendragon, wydanym w roku 2009 pt. "Concerto Maximo" wspomniałem nie bez dumy, że ten band bardzo lubi przyjeżdżać do naszego kraju, czyni to w regularnych odstępach czasu związanych z publikacją kolejnych premierowych albumów, a sam boss nie kryje w wywiadach, że w naszym kraju on i jego koledzy czują się w czasie występów wyśmienicie, a polska publiczność to aktywny członek Pendragon Family. Minęły niespełna cztery lata, a Pendragon w kwietniu 2013 ruszył w Polskę, by promować nowy materiał zarejestrowany na albumie "Passion". W czasie tournee zajrzeli także do Teatru Śląskiego, gdzie wspólnymi siłami z ekipą techniczną Metal Mind zaplanowali organizację drugiego spektaklu wizyjnego, w czasie którego postanowili zagrać liczne swoje kompozycje z nowości fonograficznej uzupełnione o nagrania z dalszej i bliższej przeszłości. W ten oto sposób powstała kolejna reprezentatywna kompilacja przypominająca fanom wspaniałe dokonania kwartetu z okresu "The World", "The Window Of Life" czy "Not Of This World" współistniejące na dwóch dyskach po sąsiedzku z songami z krążków "Pure" i "Passion". Co

ciekawe ci, którzy przed czterema laty zdecydowali o zakupie "Concerto Maximo" na pewno nie poczują się "wystrychnięci na dudka", ponieważ omawiane zestawienie nagrań koncertowych Anno domini 2013 nie powiela żadnej kompozycji wykonanej w tymże samym miejscu "na żywo" w roku 2009. Ale wspólnych czynników jest całe multum, od wybornej formy muzyków, przez szaleństwo publiczności po jakość techniczną wydawnictwa i płytę DVD stanowiącą kolejny dowód profesjonalizmu artystów, ekipy technicznej oraz uwielbienia muzyki Pendragon przez polską publikę. Po wielu utworach długo nie milknące oklaski, okrzyki entuzjazmu, skandowanie to naoczne dowody, że wszyscy zebrani, niezależnie od celu, w jakim pojawili się w Teatrze Śląskim zrealizowali zadanie na maksa. Koncert trwający blisko 140 minut to wyzwanie dla artystów i słuchaczy, choć interakcja między jednymi i drugimi dowodzi, że przyjazne gesty to nie medialne tricki i wymuszone przez poprawność kreowanie wizerunku lecz autentyczna zażyłość i przyjaźń. W takiej atmosferze po prostu chce się na takim koncercie być, przeżywać wszystkie te magiczne chwile, podziwiać i szanować umiejętności rockmanów. Pendragon doskonale czuje się zarówno w bardzo długich poematach, wymagających przygotowania i koncentracji od słuchaczy, skupienia i biegłości instrumentalnej od artystów, jak też tych krótszych kompozycjach, często pobudzających odbiorców muzyki do spontanicznej reakcji, wyzwolenia dodatkowej energii, żywiołowości gestów w trakcie rytmicznego klaskania bądź skandowania. Ponownie potwierdziła się stara prawda, że widowisko tworzą wszyscy, ci na estradzie i ci stojący po drugiej stronie "barykady", choć chyba nie istnieje gorsze słowo określające stosunki na linii Pendragon- polscy fani jak "barykada". Już na wstępie tytułowe, albumowe "Passion" rozochociło publiczność, dając jej mentalnego "kopa" do właściwego wejścia w ten koncert. Później zabójczo melodyjne "Back In The Spotlight" pozwoliło podziwiać piękno ciągle młodego fragmentu albumu "The World", choć 22 lata w muzyce rockowej to przepaść. Ale wykonanie tego utworu z longplaya oznaczającego tak naprawdę początek kariery bandu i cząstki magii unoszące się w dostojnym teatralnym audytorium oraz reakcja słuchaczy świadczą o ponadczasowej wartości dźwięków stworzonych przed dwoma dekadami. Truizmem jest akcentowanie jakości wykonania, poziomu umiejętności muzyków, ich zaangażowania w prezentację form suitowych, jak na przykład trwający 16 minut "Not Of This World" czy rozbudowana również w swojej studyjnej wersji kompozycja "Comatose", która z odcinkami improwizowanymi przekroczyła "na żywo" 17 minut. Na drugim dysku każdy muzyczny odbiorca dźwięków otrzymuje równie wzorcowe wykonania oraz reprezentatywny wybór nagrań z dyskografii grupy. Pisząc w zdaniu poprzedzającym "wzorcowe" nie miałem na myśli bezbłędne technicznie, ponieważ jestem w tej materii dyletantem i nie śmiałbym oceniać, czy gdzieś rozjechały się akordy, czy ktoś zakłócił harmonie, a Nick pogubił się z tonacją wokalu. Fachowiec czytając moje oceny werbalne złapałby się zapewne za głowę z rozpaczy. Ale dla mnie ważniejszymi aspektami są, zdaję sobie sprawę, że może to trochę naiwne, niewymierne kryteria, takie jak uczucia w partii solowej, które widać po gestach i mimice muzyka, gitarowy riff wywołujący "gęsią skórkę", wzruszenie po klawiszowym pasażu czy uśmiech radości po lawinie uderzeń wygenerowanych przez bębniarza. To według mojej opinii tworzy nastrój, klimat, wytwarza nieuchwytną chemię między mistrzami instrumentów i słuchaczami. Bez tej interakcji każdy koncert jest do d…, a bywało tak, oj bywało, nawet z udziałem tuzów rocka, którzy sami tworzyli wrażenie obecności za grubą, wręcz pancerną szybą. Ale to temat na inne opowiadanie. Koncertówka "Out Of Order Comes Chaos" przedstawia na scenie zespół sympatycznych, ciepłych, przyjaznych i swobodnie zachowujących się muzyków, dla których występ to nie kara, lecz przyjemność. To widać (DVD) i słychać na każdym kroku, w każdym momencie. Człowiek to taka cwana bestia, że łatwo się przyzwyczaja do dobrego i tak wygląda sytuacja tego wydawnictwa. Już jego poprzednik łączący w pełnej wersji edycji dwa dyski CD oraz płytę DVD przyniósł mnogość dźwięków, a także świetne zdjęcia i starannie opracowane załączniki. Publikacja "Out Of Order Comes Chaos" zawiera booklet z wieloma zdjęciami oraz wyczerpującymi informacjami kto, co i kiedy. Na fotkach zespołowych nawet przeważnie stonowany i powściągliwy Clive Nolan zaszczyca odbiorców półuśmiechem. Chociaż tę ostatnią uwagę proszę potraktować w kategoriach żartu. Swoistą normą są takie komponenty widowiska live jak


partie solowe poszczególnych muzyków, tutaj w solidnej dawce, a nikt nie pozostaje obojętny na partie solowe Barretta, które raz porażają energią i dynamiką, a innym razem intymnością i delikatnością. Nolan obok syntezatorowych pasaży stale przypomina o swoich korzeniach klasycznych wyniesionych ze szkół muzycznych oraz inklinacjach do symfoniczności, a frazy fortepianowe stanowią ozdobę wielu części koncertu. Także sekcja rytmiczna sprawuje ustawiczną kontrolę nad stanem struktury rytmicznej poszczególnych utworów, pozwalając sobie czasami "dorzucić" akcenty indywidualizmu. Pendragon w pracy zespołowej czuje się wyśmienicie, nie sposób dostrzec lub dosłuchać się momentów zawahania, braku interakcji czy nieporozumień, całość przebiega sprawnie, płynnie, z dobrze rozumianą pewnością siebie. Ten luzacki nastrój udziela się publiczności, która łatwo przechwytuje gesty i słowa autorów, współtworząc rockowy teatr, nomen omen w Teatrze Śląskim w Katowicach. Także w przypadku płyty DVD trudno sformułować, gdyby ktoś bardzo chciał, jakiś sensowny zarzut. Bardzo dobre oświetlenie sceny, dynamiczna praca kamer, aktywne zachowanie muzyków na scenie, oczywiście w pewnym dopuszczalnym zakresie, bo trudno oczekiwać, że Nolan będzie biegał ze swoim keyboardem z jednego kąta w drugi udając żywiołowego młodzieniaszka. Najbardziej wycofanym i "stacjonarnym" czyli biernym typem jest Peter Gee, ale ten rodzaj zachowania wynika po trochu z jego zadań instrumentalisty oraz osobowości. Inicjatorem wszelkich kontaktów z publicznością jest Nick Barrett, ale taka jego rola i koniec. Teraz zapewne przyjdzie poczekać wieki całe na tego typu wydawnictwa autorstwa Pendragon, ponieważ na przestrzeni czterech lat wyprodukowano dwie płyty obejmujące pokaźną część twórczości formacji i wypada uzbroić się w cierpliwość, aż zgromadzony materiał dźwiękowy pozwoli na nieco inne skonfigurowanie repertuaru, tak żeby całkowicie wyeliminować powtarzalność. Chociaż nigdy nie mów nigdy, a w roku 2015 wypadnie w życiu Pendragon kolejna rocznica, 30 lat od wydania debiutanckiego longplaya. (5)

Pendragon - Men Who Climb Mountains 2014 Toff

15 października poszedłem na koncert Pendragon do bydgoskiego klubu Kuźnia i pierwszy raz zdarzyło mi się, że z wyjątkiem prezentowanego w sieci utworu "Beautiful Soul" nie miałem bladego pojęcia, czego mogę oczekiwać po nowym albumie zespołu. Dopiero na miejscu powstała okazja zakupu wydawnictwa, a i tak należę do wąskiego grona szczęśliwców, którzy double CD nabyli za jedyne 65,-PLN niejako prosto od "producenta" i nie muszą uprawiać swoistej gimnastyki w poszukiwaniu konsumencko przyjaznej ceny produktu. Bo wszyscy dystrybutorzy doszli chyba do wniosku, że Polska to bogaty kraj a Polakom nadmiar kasy wysypuje się z kieszeni i postanowili "ukarać" fanów zespołu, dyktując lichwiarskie ceny. Sami sprawdźcie dysproporcje cenowe, kilkadziesiąt złotych różnicy między tym, co zaoferował bezpośrednio management zespołu, a cyferkami, którymi można się wystraszyć w sieci. Nie powinno zatem dziwić, że w corocznych zestawieniach różnych magazynów muzycznych najlepszych zespołów, wokalistów, płyt istnieje często rubryka "Największe rozczarowanie" i wielu słuchaczy wpisuje w tym miejscu systematycznie od lat "Ceny płyt w Polsce". Ale zostawmy ten temat, szkoda nerwów, lepiej zająć się rzeczą przyjemniejszą, czyli wrażeniami po wysłuchaniu nowego krążka Pendragon. Gdybym miał najkrócej, jak tylko potrafię, ocenić współczesne dokonania muzyczne kwartetu, nota bene z nowym perkusistą Craigiem Blundellem, to napisałbym "Miły powrót do klasyki". Bo panowie serwują słuchaczom, po ostatnich bardziej metalowych zrywach stylistycznych, powrót do korzeni, czyli repertuaru wyważonego, spokojniejszego, bardziej nastrojowego, niekiedy baśniowego, niż przez minione lata, ze ślicznymi melodiami, oraz znacznym udziałem akustyki, od klasycznego fortepianu Nolana po gitarowe sek-

wencje akustyczne Nicka. Barrett, główny twórca nowego programu na płytę, odszedł nieco od mocarnych riffów, porzucił heavy metalowe eskapady, rozwiódł się z hard rockowymi "hołubcami" rytmicznymi. Atmosfera nowych dźwięków jest zdecydowanie stonowana, bardziej pastelowa, mniej agresywna, a charakter skomponowanego materiału jest bardziej jednorodny, bez mariażu z innymi odłamami stylistycznymi rocka. Pendragon pozostał sobą, biorąc pod uwagę fakt, że jego artystyczna osobowość ukształtowana została wraz z edycją albumu "The World". Jednym słowem, powróciła magia! Pachnący nowością krążek, posiadam go od dwóch tygodni, zawiera jeszcze jedną istotną cechę, mianowicie im częściej słucha się tych dziewięciu utworów, tym bardziej się one podobają, odkrywając mnóstwo zakamuflowanych na początku niuansów. Kwartet daje także przekonywującą odpowiedź krytykom progresji na pytanie, co też jeszcze można ulepszyć w stylu grupy, jak go zmodyfikować, czym nasycić. Unowocześnić częściowo zapomniane i zakurzone atrybuty autorskich wypowiedzi, zadbać o porządek w tworzonych sekwencjach dźwięku, nie wkraczać na obce terytoria, pozostać sobą. I Pendragon tak uczynił, pozostał sobą nie siląc się na udziwnienia, stąd każdy słuchacz znający ich twórczość, identyfikuje bez kłopotu charakter wykreowanych dźwięków, rozpoznaje specyficzne partie solowe Nicka Barretta, który bardziej epatuje sztuką gry na gitarze niż decybelami, zachwyca się znanymi sobie eleganckimi pasażami instrumentów klawiszowych, docenia precyzję basu Petera Gee i akceptuje standardy wykonawcze nowego, czyli Craiga Blundella. Aż tyle i tylko tyle. Wciągający to materiał muzyczny, piękne zbiorowisko dźwięków bogatych ale nie udziwnionych, magnetyczna nastrojowość. Stary Rycerz w najlepszej formie! Zanim spróbuję dokonać analizy zebranych na krążku "Men Who Climb Mountains" tematów przyznam się do pewnego "przestępstwa". Nigdy tego nie robię, a tym razem jakiś czort skusił mnie, żeby poczytać w sieci o nowym albumie Pendragon. I doszedłem do niezbyt dla mnie budującego wniosku, że chyba jestem jakimś totalnym głupkiem z kompletnie wykoślawionym gustem, bo z większością przeczytanych recenzji całkowicie się nie zgadzam. Nie będzie żadnych wskazówek źródłowych ani cytatów, bo nie chcę robić z siebie "Doktora Wszystkowiedzącego", ale bój się Pana Boga Szanowny Recenzencie, twierdzący, że ten album do końca nie przekonuje, a w jakimś tam utworze to są takie fragmenty, które świadczą o mizerii Barretta i kolegów. Już tylko jeden krok do rozkazu wydanego czterem sympatycznym muzykom "Na kolanach z pielgrzymką do Częstochowy!" Podstawowa rzecz ludziska, Nick wielokrotnie wygłaszał tezę, którą akceptuję, że według jego sposobu pojmowania muzyki rockowej, to o jej przekazie, jakości, klimacie decydują emocje, dopiero potem na przykład biegłość techniczna instrumentalistów. A na tej płycie emocje płyną całymi garściami, zarażają słuchacza jak nie przymierzając epidemia, porywają w swój wir działania, wywołując wzruszenie, refleksję, działając na wyobraźnię, stymulując zmysły odbiorcy. Nie wolno! tej muzyki rozbierać w jakimś pieprzonym, przydomowym laboratorium na czynniki pierwsze, ona jest scalonym organizmem, monolitem, jednorodną konstrukcją i wyrywanie kolejnym opowieściom o ludziach gór, ale także tym, którzy zdobywają kolejne cele w naszym, ludzkim, prozaicznym życiu, zębów na chybił trafił jest gwałtem na tej pięknie udrapowanej materii i powinno być karane pracą w kamieniołomach. Uff! Sorry, dałem upust swojej furii, ale ostatnio ciężko toleruję nieuzasadnioną krytykę wpadającą w krytykanctwo. Obiecuję poprawę i zamilczę. Gdyby spróbować podejść do tej płyty przez pryzmat dotychczasowej twórczości Pendragon, to analizując jej przebieg od powstania do współczesności łatwo można dostrzec w okresie 2008 - 2014 próbę sprawdzenia się w nieco innej stylistyce, bliższej założeniom hard rocka, nawet heavy metalu, abstrahując od faktu, jak te projekty zostały przyjęte przez publiczność. Natomiast, jak już śladowo wspomniałem powyżej "Men Who Climb The Mountains" to powrót do tej łagodniejszej odmiany rocka progresywnego, bardziej atmosferycznej i melodyjnej. Nieco krótsze utwory niż to "drzewiej" bywało, w bardziej skondensowanej formie , ale podobnie atmosferyczne jak klasyki w dyskografii kwartetu. Już pierwszy krok na drodze do poznania zawartości longplaya sugeruje, że grupa nie zapomniała o swojej tradycji. "Belle Ame" to spokojna ballada, raczej oszczędnie zinstrumentalizowana, z setem dźwięków w wersji unplugged, przypomina z racji chociażby partii wokalnej bardziej wiersz niż zręczną piosenkę,

z odrobinę sennym klimatem, z którego wybudza nas track z numerem dwa, znany powszechnie, bo jako jedyny z krążka wcześniej upubliczniony w necie "Beautiful Soul". Ten z kolei na wejściu sprawia wrażenie dynamicznego rockowego killera, ale to tylko gitarowy start z charakterystycznym riffem. W pozostałej części wyróżnia się chwytliwy motyw melodyczny, spokojne, zrównoważone tempo i przewaga dźwięków gitarowych. Strukturę kompozycji wypełniają również pasaże klawiszy, utrzymane bardziej w konwencji ambientu aniżeli trendów właściwych progrockowi. Ale nikomu nie powinno to przeszkadzać. Twórcy wykorzystali także śladowo żeńską wokalizę oraz oklaski, może z koncertu?, jako efekt specjalny. Trzecim punktem jest prawie 11-minutowy "Come Home Jack". Jak usłyszałem tę kompozycję od razu pojawiły się skojarzenia z niektórymi rozwiązaniami harmonicznymi szkockiej kapeli Mogwai, jednak potem Pendragon nie poszedł drogą intensyfikowania gitarowego hałasu prowadzącą do punktu kulminacyjnego dynamiki, lecz pozostał w sferze muzyki rodem z iluzorycznego filmu nasączonego nastrojowymi wizjami. Owszem zdarzają się epizodycznie przyspieszenia, przynoszące tutaj wyrazistą, miłą melodię, ale de facto giną one w urozmaiconym spektrum tonów głównie gitarowych, których podsumowaniem jest zdecydowanie prześliczna partia solowa Barretta zaczynająca się dokładnie w 8:37. Choćby dla niej warto poświęcić czas temu utworowi, choć według mnie całość zasługuje na uwagę. Przejście w "In Bardo" nie zostało zaznaczone nawet sekundową przerwą, a ponieważ nastrojowość tego w przeważającej części instrumentalnego akapitu stanowi kontynuację poprzednika trudno się zorientować, że nagle znaleźliśmy się w strefie wpływów kolejnego rozdziału "O ludziach wspinających się na góry". Ten odcinek zaznacza się kolejnym solowym występem gitarzysty (2:35). Kompletnym zaskoczeniem staje się samo zakończenie, czyli ostatnia minuta, w której dochodzi do prawie jazzowej improwizacji na fortepian i perkusję, a w zasadzie słowo "prawie" jest tutaj zbędne. Posłuchajcie tego fragmentu uważnie, ponieważ stanowi on historyczny precedens w twórczości Pendragon, a brzmi tak, jakby doszło do instrumentalnego sporu Nolana i Blundella. Ostatnie sekundy z kolei przypominają mi odgłosy zarejestrowane na wczesnych dziełach Vangelisa, na przykład na winylu "Albedo 0:39". Dwie następne części działają jako przeciwstawne fragmenty, a taki wniosek można sformułować już na podstawie ich tytułów. Pierwszy "Faces Of Light" to moim zdaniem najpiękniejszy akt albumu, z dostojnym, klasycznym wstępem fortepianu pod dyrekcją Clive'a Nolana (przez pierwsze 30 sekund to jedyny aktor na scenie), po czym obok warstwy lirycznej notujemy genialną symfonię na struny elektryczne, nastrojowo porywającą partię, pełną nieudawanego romantyzmu i melancholii. Istota stylu Barretta, który jest mistrzem w takich łkających rzewnym głosem gitarowych monologach. Subtelne syntezatorowe tło uzupełnia ten nieziemski klimat. W części środkowej udany duet wokalny Nicka i jego partnerki. Później trochę ostrzejsze brzmienie gitary to sygnał dla sekcji rytmicznej do przyspieszenia, ale bez ekstrawagancji. Śliczna melodia to następny komponent, który przyczynia się do kształtu tej muzycznej perełki. Kurde, a jak ten wycinek brzmi w słuchawkach! Ludzie, palce lizać! Rolę adwersarza w tym specyficznym pojedynku przejął utwór "Faces Of Darkness" pełen mroku i tajemniczości, nastrojowo zdecydowanie nieprzyjazny istotom ludzkim. Każdy wyczuje czające się w ciemnościach niebezpieczeństwo, tak sugestywny dźwiękowy obraz stworzył Pendragon. Przegnano sielskie krajobrazy z poprzednika, choć etap środkowy to instrumentalnie stonowana, proporcjonalnie zbudowana konstrukcja. Tego samego powiedzieć nie można o stronie wokalnej, ponieważ Nick aktorsko zmienia klimaty wygłaszanych kwestii, od neutralnego monologu po partie ekspresyjne podszyte mrokiem. Do dosyć surowego brzmienia doszedł ciężar gitary i solidna praca bębnów z basem. Bardzo zróżnicowany to przykład pomysłów rocka progresywnego. A na scenie witamy kolejnych gości, którymi są zombie. "For When The Zombies Come" przypomina na początku ilustrację do horroru, syntezatorowe, jednostajne tło i pojedyncze akordy gitary, ten stan trwa prawie półtorej minuty. Dopiero później dźwięki układają się w uporządkowaną sekwencję, a gitara delikatnie eksperymentuje z pogłosami. Leniwy wokal, świadomie "wyprany" z emocji, taki beznamiętny, nabiera kolorów dopiero w okolicy 4:15. Dosyć jednorodna struktura rytmiczna i oniryczny klimat przełamuje dopiero kolejna partia solowa gitary po szóstej minucie. Przez koń-

cowe 30 sekund wybrzmiewająca powoli gitara dzieli przestrzeń kompozycji z intrygującym fragmentem mówionym. Wytrwały poszukiwacz znajdzie w tej siedmio i pół minutowej kompozycji również ślady inspiracji psychodelią. "Wielkoludem" czasowym albumu jest ponad 11-minutowy hołd złożony wybitnym odkrywcom Ziemi i świata gór. Na dole strony w książeczce z tekstem songu wymieniono nazwiska wielu postaci gór i odkrywców "Nieznanego", między innymi Georga Mallory, jednego z najwybitniejszych himalaistów brytyjskich ery międzywojennej, który zginął w roku 1924, pokonany przez Mount Everest; irlandzkiego podróżnika Sir Ernesta Shackletona, badacza Antarktydy czy Andreasa Hinterstoissera, niemieckiego alpinisty, odkrywcy i przede wszystkim zdobywcy północnej ściany Eigeru w Alpach (trawers nosi jego nazwisko), który przegrał walkę z tą górą, ginąc w czasie wspinaczki w latach 30-tych 20-tego wieku. Mógłbym zamieścić takie mini biografie wszystkich uhonorowanych przez rockmanów z Pendragon, ponieważ od prawie 40 lat pasjonują mnie góry i wspinaczka, potrafię także docenić wysiłek towarzyszący tej formie aktywności. Ale ponieważ w dobie internetu każdy może znaleźć informacje o tych ludziach, przypomnę tylko, że 14 nazwisk wypisano u dołu strony w booklecie z tekstem "Explorers Of The Infinite". W kwestii muzycznej poznałem ten zbiór dźwięków w czasie koncertu i od razu zwrócił on moją uwagę swoją przemyślaną konstrukcją, której warstwy wewnętrzne odkrywają przed słuchaczami twórcy, od wyciszonej pierwszej połowy kompozycji delikatnymi pasażami klawiszy, brzmieniem gitar zarówno tej akustycznej jak tej "prądowej", po część drugą, po szóstej minucie, gdy całość nabiera wzniosłości, wspinając się na poziom hymnu ku czci, bo tak można sobie wyobrazić sposób oddania szacunku osobistościom , które poszukując i zgłębiając tajemnice Ziemi oddały to, co miały najcenniejszego, swoje życie. Nick Barrett i koledzy uniknęli nadmiaru egzaltacji, przesadnego demonstrowania zaangażowania emocjonalnego, ograniczając przykładowo zastosowanie znanych z rocka środków wyrazu w postaci rozdmuchanych orkiestracji, wzniosłych partii chóralnych, potęgi brzmienia. Muzycy Pendragon postawili raczej na intymność środków wyrażających szacunek, stąd prostota wykonania, wyważona dynamika przekazu, brak symfonicznego zadęcia spowodowany odsunięciem daleko na drugi plan sekwencji klawiszowych. Summa summarum należy stwierdzić, że to kolejny, kształtny i gustownie podany "klocek" w kunsztownej układance zespołu. Klamrą spinającą opowieść o ludziach eksplorujących tajemnice naszej planety jest "Netherworld", dokąd udały się te osoby na wieczny spoczynek. Kompozycja inspirowana pięknym poematem Rudyarda Kiplinga "If". Przeczytajcie ten mądry wiersz, włączcie nagranie "Netherworld", a docenicie piękno dźwięków, przy pomocy których główny architekt Nick Barrett potrafił "namalować" swoje odczucia. Oto słowa: Jeżeli Jeżeli spokój zachowasz, choćby go stracili Ubodzy duchem, ciebie oskarżając; Jeżeli wierzysz w siebie, gdy inni zwątpili, Na ich niepewność jednak pozwalając. Jeżeli czekać zdołasz, nie czując zmęczenia, Samemu nie kłamiesz, chociaż fałsz panuje, Lub nienawiścią otoczony, nie dasz jej wstąpienia, Lecz mędrca świętego pozy nie przyjmujesz. Jeżeli masz marzenia, nie czyniąc ich panem, Jeżeli myśląc, celem nie czynisz myślenia, Jeżeli triumf i porażkę w życiu napotkane Jednako przyjmujesz oba te złudzenia. Jeżeli zniesiesz, aby z twoich ust Dla głupców pułapkę łotrzy tworzyli, Lub gmach swego życia, co runął w nów, Bez słowa skargi wznieść będziesz miał siły. Jeżeli zbierzesz, coś w życiu swym zdobył, I na jedną kartę wszystko to postawisz, I przegrasz, i zaczniesz wieść żywot nowy, A żal po tej stracie nie będzie cię trawić. Jeżeli zmusisz, choć ich już nie stanie, Serce, hart ducha, aby ci służyły, A gdy się wypalisz, Wola twa zostanie I Wola ta powie ci: "Wstań! Zbierz siły!" Jeżeli pokory zniszczyć nie zdoła tłumu obecność, Pychy nie czujesz, z królem rozmawiając, Jeżeli nie zrani cię wrogów ni przyjaciół niecność, I ludzi cenisz, żadnego nie wyróżniając. Jeżeli zdołasz każdą chwilę istnienia Wypełnić życiem, jakby była wiekiem, Twoja jest ziemia i wszystkie jej stworzenia I - mój synu - będziesz prawdziwym człowiekiem!

Czy potrzebne są jeszcze jakieś obce słowa? Zamilknę, by nie zakłócić mądrości tego przesłania. Na zakończenie podzielę się tylko jedną refleksją, że głęboki szacunek dla Nicka Barretta i jego kolegów za wybór formy podsumowania opowieści o "Men Who Climb

PENDRAGON

103


Mountains". Potrafią czynić piękno, oj potrafią. (5) PS. Bonusowy dysk tak odstaje od albumu podstawowego swoim nastrojem, że zwyczajnie nie wypada pisać o nim w tekście powyżej. Akustyczny koncert Nicka zawiera kompilację znanych utworów z całego dorobku Pendragon wykonanych "bez prądu" przez niego w listopadzie 2013. Można go potraktować jak ciekawostkę, bo muzycznie przypomina familiarne spotkanie przyjaciół w niewielkim gronie, gdy jeden z uczestników spotkania chcąc je umilić sięga po gitarę i wykonuje to, co mu w duszy gra. Z przeciętności tego materiału zdają sobie także sprawę sami artyści Pendragon, ponieważ w regularnej książeczce albumu nie ma ani śladu wskazującego na dysk bonusowy, do tego stopnia, że tytuły zamieszczonych tam utworów podano wyłącznie na naklejce płyty, nie ma ich ani w książeczce, ani na rewersie wydawnictwa. Dlatego wrażenie, że ten dodatkowy krążek to jakiś anonim, dopiero wewnątrz dostrzegamy, że do jego produkcji przyznał się Nick Barrett. Według mojej opinii po jednorazowym wysłuchaniu acoustic koncert, można sobie ze słuchaniem tego zestawu dać spokój i opuścić na jego temat zasłonę milczenia. PS 2. I jeszcze jedna uwaga natury ogólnej. Zobaczymy co nam przyniesie przyszłość kwartetu Pendragon, ale jeden aspekt można uznać za niepokojący, mianowicie coraz większą dominację Barretta jako wokalisty, co w pełni zrozumiałe, oraz jako instrumentalisty, z czym już większy problem. Nick coraz częściej w czasie prac studyjnych zasiada także za klawiaturą, co skwapliwie odnotowuje przy poszczególnych utworach, odbierając część obowiązków Nolanowi. Może to tylko krakanie z mojej strony, ale mam obawy, żeby nie doszło do sytuacji, w której Pendragon przekształci się formalnie w coś, co będziemy nazywali Nick Barrett's Project. Oby tak się nie stało. Ileż można gadać? Koniec marudzenia! Włodzimierz Kucharek

...myślisz o Jolly Roger Records, myślisz o włoskim heavy metalu... Scenę muzyczną tworzą nie tylko muzycy i fani ale także wydawcy, promotorzy, dziennikarze itd. Mimo, że ich działania są najmniej widoczne, to nie znaczy, że nie mają nic ciekawego do powiedzenia. Czasami jest wręcz odwrotnie, bowiem przeważnie posiadają ciekawe osobowości, które pchają ich do niestandardowej działalności. Prowadzenie wytwórni płytowej, nawet jednoosobowej, to karkołomne zadanie. Bardzo podziwiam tych co decydują się na ten krok. Jednym z nich jest Antonio Keller, który założył Jolly Roger Records. O jego pracy, ideach i innych perypetiach możecie poczytać poniżej. kameralne koncerty w klubach… sądzę, że to jest miejsce takich spotkań - magiczna atmosfera heavy metalu jest właśnie w klubach.

HMP: Za taką wytwórnią jak Jolly Roger Records stoją ludzie, którzy są wielkimi fanami heavy metalu. Opowiedz jak zostałeś wkręcony przez heavy metal? Antonio Keller: Po pierwsze chciałbym podziękować HMP za możliwość opowiedzenia światu o Jolly Roger Records, bardzo dziękuję. Zacząłem słuchać heavy metalu w 1990 roku… zupełnie jakby to było wczoraj, ale tak nie jest. (śmiech) Byłem trzynastolatkiem słuchającym popu i tego co leciało w radiu czy telewizji… ale muzyka nie była dla mnie niczym ważnym… aż do 1990 kiedy w liceum poznałem dzieciaka, które naprawdę siedziały w metalowym świecie. Miał mnóstwo kaset i nagrań, które przynosił ze sobą do szkoły każdego dnia… zaimponował mi, oczarował tym nowym dla mnie wizerunkiem, poprosiłem go by pożyczył mi którąś ze swoich kaset, bo byłem ich ciekaw, by pojąć o co chodzi… kaseta zawierała "Live in UK" Helloween na stronie A i "Reign in Blood" Slayera na stronie B. Strona B była dla mnie wówczas za ostra i zbyt agresywna, ale strona A to było coś niesamowitego, miłość od pierwszego odsłuchu! "Future World" to był kawałek, który zmienił wszystko! Potem odkryłem wszystkie wcześniejsze nagrania i zespoły sprzed 1990 i oczywiście zacząłem śledzić wszystko, co wówczas wychodziło. Taki fan jak ty to także kolekcjoner. Przyznaj się jak wielką masz kolekcję? Z których albumów z twojego zbioru jesteś najbardziej dumny? Miałem ogromną kolekcję aż do roku 2000. Naprawdę, mnóstwo kaset, płyt, CD, magazynów i innych pamiątek. Wtedy, kiedy zacząłem w 2000 moją "przygodę" z Jolly Roger Records podjąłem ciężką decyzję by ją sprzedać, zamiast ją trzymać. To trudne, gdy musisz zrobić selekcję, co opchnać, a co zostawić bo wciąż jest super. Jednakże potrzebowałem od czegoś zacząć, wybrałem z niej część do sprzedania. Zachowałem tylko trzy kolekcje, zespołów które kochałem najbardziej: Crimson Glory, Running Wild i Savatage. Jako kolekcję rozumiem wszystko, co miałem związanego z tymi zespołami. Wszystkie nagrania, kasety, CD, single, promo, wycinki prasowe z całego świata. Oczywiście zachowałem też sporo płyt nie będących częścią kolekcji, a do których często wracałem… mam tu na myśli Chastain, Helloween, Warlord, Omen, Quensryche… same łakocie ze starej szkoły heavy metalu. Najbardziej cennymi z pośród nich i z których jestem dumny, były i są "Sirens" Savatage na rzadkim niebieskim winylu z podpisami (także tym od Crissa) na okładce i oryginalne wydanie pierwszego demo Running Wild "Heav Metal Like An Hammerbow". Fan heavy metalu to aktywny uczestnik wszelkich imprez, koncerty, festiwale, trasy itd. Jak wiele ich było i które z takich wydarzeń zostało ci najmocniej w twojej pamięci? Kiedy byłem młodszy, mam na myśli okres około 1990 roku, próbowałem być na tylu koncertach na ilu tylko mogłem. Pamięcią sięgam do znakomitego festiwalu "Monsters of Rock" w edycji z 1991 roku z Metalliką, AC/DC i Queensryche! Odbywał się w tym moim mieście (Modena) i bardzo dokładnie pamiętam ten dzień, całe gromady ludzi napierających z różnych części Włoch, to był pierwszy i największy w tamtym czasie koncert na jakim byłem. Od czasu 1990 zobaczyłem setki koncertów aż do teraz, także dlatego, że nie jest to moje jedyne zajęcie, bo zajmuje się też pracą, na pewno jednak było lepiej jak byłem młodszy! (śmiech). Wspominam też bardzo dobrze pierwszy raz na Bang Your Head Festival w Niemczech w 2002 roku, który uważam za jeden z najlepszych jaki kiedykolwiek widziałem… nie był za duży ani za mały. Na przykład, nie przepadam za Wacken, jest zdecydowanie za wielki… bardzo ciężko go przetrwać! Preferuję raczej

104

PENDRAGON

Skąd pojawił się pomysł na założenie Jolly Roger Records? Zawsze kochałem heavy metalową muzykę, wpierw jako fan, potem dorastałem jako muzyk (bębniłem przez jakieś 10 lat), kolejnym krokiem było pogodzenie pasji z pracą. Zacząłem w 2000 roku jako mały sprzedawca, winyle i rzadkie egzemplarze. Po sześciu latach z wypracowaną pozycją jako sprzedawca i rozbudowując katalog winyli i CD spróbowałem swoich sił jako wydawca. Nazwa została zaczerpnięta oczywiście z Running Wild! Dlaczego wydajesz tylko włoskie zespoły? Co jest tak szczególnego w scenie włoskiej? Podjąłem decyzję, że będę wydawał tylko włoskie grupy jako pewien symbol rozpoznawalności, na zasadzie "myślisz o Jolly Roger Records, myślisz o włoskim heavy metalu" czy coś w tym guście. Jest wiele wytwórni, wydających różne gatunki, więc ja wybrałem jedną ścieżkę, wierząc, że ludzie się z nią zidentyfikują. Nie sądzę, że włoska scena jest lepsza od tej skądś indziej, ale przez lata, także tu we Włoszech, chorowałem ale nie cierpiałem gdy mówiono "włoska scena jest najgorsza ze wszystkich"!!! Kto może powiedzieć, że to prawda? Chyba tylko ktoś, kto nigdy nie słuchał "naszej" muzyki. Włochy to niesamowite państwo, mamy swoje problemy od lat, ale także mnóstwo źródeł inspiracji, od historii i tradycji zaczynając! Uważam, że włoska heavy metalowa scena jest "specjalna" i wyróżniająca się, bo była w stanie wykreować i stworzyć unikalne i oryginalne brzmienie przez lata, pozostając prawdziwą i undegroundową jednocześnie. Tutaj, zwłaszcza w latach 80-tych ciężko było być heavy metalową grupą, ponieważ nie posiadaliśmy profesjonalnych studiów, profesjonalnych wytwórni i tak dalej… uwierz mi, żeby grać tutaj heavy metal musisz być albo pasjonatem albo marzycielem. Unia tych dwóch rzeczy w moim odczuciu wystarcza by uznać włoską scenę muzyczną za szczególną. Moim celem i nadzieją jest koncentrowanie się tylko na włoskich zespołach, rozpowszechnianie ich po całym świecie. Chcę pamiętać o wszystkich zespołach, które mieliśmy w przeszłości, które mamy teraz i które będziemy mieli w przyszłości. Nie możemy być uprzedzeni co do włoskich zespołów, należy dać im szansę… mamy wiele do zaoferowania: osobowość, pasję i oczywiście mnóstwo znakomitej muzyki! Wydajesz także tylko klasyczne odmiany heavy metalu, heavy metal, epic metal, doom metal, thrash metal itd. Co się za tym kryje? Jednym słowem? Pasja. To jedyny rozsądny powód. Nigdy nie wyprodukowałbym czegoś co mi się nie podoba, tylko dlatego bo jest trendy. Wyrosłem na old schoolowej heavy metalowej muzyce i oczywiście to zdeterminowało, to co robię w pracy. Dla mnie heavy metal to tylko to, co zawiera się w tych podgatunkach. Nie mówię, że któryś z nich jest gorszy czy lepszy od innego, każdy z nich jest po prostu inny. Kiedy myślę o heavy metalu myślę o Running Wild - "Black Hand Inn", tak więc gdy produkuję heavy metalowy album liczę na to, że ludzie go polubią, bo wiedzą i kochają ten gatunek i ten album Running Wild… jedne rzeczy są epickie, inne doom'owe itd., tak określam te gatunki, bo wywodzą się ze starej szkoły. Chce też powiedzieć, że jako old school rozumiem nie tylko konkretny gatunek, ale także całą masę spraw, zaangażowanie, to jak dana muzyka jest grana, dynamizm i jej siłę… nie znoszę tych nowych wydawnictw z takim samym płaskim brzmieniem, z zerową ilością dynamizmu i wysoką kompresją… ale oczywiście rozumiem, że takie myślenie niestety stawia mnie w mniejszości… Swoje wydawnictwa wydajesz na winylu i na CD, ale odnoszę wrażenie, że to winyl darzysz szczególną atencją. Mam rację? Tak, wszystko zawiera się w pasji, o której mówiłem już wcześniej. Winyle kosztują sporo kasy, znacznie więcej niż zwykłe CD, ale także dają znacznie więcej! Brzmienie jest doskonalsze, bardziej dynamiczne i "cieplejsze", grafiki są bardziej


szczegółowe… winyla się nie da po prostu opisać, to stan umysłu i sposób życia. Wierzę, że pasja, którą z poświęceniem kontynuuje w Jolly Roger Records i wszystkie wydawnictwa mogą być postrzegane jako moje metalowe dzieci… jedną z dróg realizacji tej pasji jest właśnie wydawanie winyli. Moim ulubionym zespołem z katalogu Jolly Roger to Rosae Crucis, który z wydanych przez ciebie zespołów jest twoim ulubionym? "Il Re del Mondo" Rosae Crucis był pierwszym albumem jaki zrealizowałem w Jolly Roger Records, w roku 2008 roku i oczywiście jest też jednym z moim ulubionych, nie tylko ze względu na muzyczną zawartość ale także dla tego, że był początkiem tego wszystkiego… Mam też szczególny związek z grafiką - mam taki tatuaż na prawym ramieniu. Szczerze mówiąc, muszę powiedzieć, że lubię wszystkie płyty, które dotychczas wydałem, są dla mnie jak synowie, a jak wiadomo pośród synów nie ma tego jedynego, ulubionego! (śmiech) Ostatnio wydałeś pierwsze albumy Strana Officina. Robią wrażenie... Tak, jestem z tego bardzo dumny. Strana Officina jest uważana za jedną z najlepszych włoskich grup tutaj we Włoszech, razem z wielkim Death SS. Mam nadzieję, że tymi re-edycjami pomogłem zespołowi stać się bardziej rozpoznawalnym poza granicami Włoch i dałem tez większą widoczność swojej wytwórni. Pierwszy album "Strana Officina" należy do moich najbardziej ulubionych płyt i kocham w nim włoski język w tekstach. Dla mnie to jeden ze snów, mieć ich w swoim katalogu. Wszystkie albumy, nigdy nie dostępne w wersjach CD, zostały całkowicie zremasterowane razem z niezrealizowanymi bonusowymi utworami, było to też bardzo kosztowne, ale pasja nie zna ograniczeń finansowych!

tal. Czy znasz ludzi, którzy tworzą te firmy, współpracujesz z nimi czy raczej konkurujecie, a może staracie nie wchodzić sobie w drogę? Zaczynając przygodę w 2000 roku miałem świadomość, że we Włoszech jest wiele wytwórni i oczywiście tyleż ludzi, którzy stoją za nimi. Zawsze starałem się z nimi współpracować, ponieważ najlepszym sposobem by promować włoską scenę muzyczną jest być w dobrej komitywie z innymi i pchać całość w jednym kierunku, nie jest łatwo współpracować z innymi ludźmi, niektórzy z nich podążają innymi ścieżkami, inaczej myślą, mają inne priorytety zaangażowania. Tak więc są wytwórnię, z którymi mogę działać razem i takie z którymi nie mam możliwości, ale sądzę, że to jest normalne jak w przypadku wielu innych spraw. Bardzo ważne w działalności takich firm jak twoją są kontakty osobiste. Starasz utrzymywać kontakty z ludźmi, którzy działają na scenie klasycznego heavy metalu na całym świecie? Tak, oczywiście że próbuję! Mam cały notes zapisany adresami i kontaktami, ale to nie jest wcale takie łatwe jak można by się spodziewać… Wiem, że trudno wypłynąć na szeroką wodę, ponieważ jest mnóstwo zespołów i wytwórni… mam nadzieję, że ciężką pracą zdobędę dobre rezultaty oraz to że Jolly Roger Records zostanie zauważona i moje poświęcenie się opłaci. Wydaje się, że również ważnym jest bywanie na różnych festiwalach typu Keep It True. Można spotkać ciebie na takich imprezach? Zabierasz wtedy

dzy Nevermore, Megadeth a Sanctuary, z profesjonalnym zaangażowaniem, jeden z najbardziej światowych albumów, jaki słyszałem, który nadchodzi z Włoch. Niedługo usłyszycie go i wspomnicie moje słowa (śmiech). Obserwujesz w ogóle współczesną scenę klasy cznego heavy metalu? Masz swoje jakieś ulubione zespoły? Co sądzisz o nurcie NWOTHM? Niestety nieszczególnie, ponieważ pracuję nawet po 10-12 godzin i słucham jedynie rzeczy koniecznych, demówek, nowych miksów albumów przeznaczonych do produkcji i tym podobnych. Ale, dzięki mojej pracy, często podróżuje sprzedając heavy metalowe produkty na wydarzeniach, festiwalach… Mam też możliwość oglądania wielu nowych zespołów na żywo. Jest kilka naprawdę dobrych, jak na przykład In Solitude, Atlantean Kodex, Abysmal Grief (z Włoch), ale moje serce i tak będzie najmocniej biło dla starszych zespołów. Jakie masz najbliższe plany, jakie płyty przygotowu jesz do wydania? Promować jeszcze mocniej, dobrą i niezależną muzykę. W styczniu wyjdzie drugi krążek Darking (z Agostino Carpo, byłym członkiem Domine) zatytułowany "Steal the Fire", którego brzmienie nie mogłoby być bardziej metalowe! Zbalansowane między Running Wild, Iron Maiden i Chastain. Póżniej w marcu wyjdą nowe albumy od Graal i Witchwood, a najprawdopodobniej w kwietniu debiut Negacy, który jest najlepszym albumem wyprodukowanym przez Jolly

Twój katalog to niezła gratka dla kolekcjonerów, zapytam się jednak o coś innego, myślę, że masz kilka nie zrealizowanych marzeń, jakie płyty chciałbyś przypomnieć fanom, a jeszcze nie zdobyłeś do nich praw? Cóż, myśląc o włoskiej scenie muzycznej, moim marzeniem jest wydanie czegokolwiek z logiem Death SS, ale byłbym dumny także z Domine. Jak w ogóle dobierasz zespoły i płyty, które później wydajesz? Zazwyczaj staram się odkrywać interesujące zespoły i płyty samodzielnie, ale czasami się zdarza, że znajomi czy zespoły same się ze mną kontaktują. Rzeczy, których szukam to przede wszystkim osobowość i zaangażowanie oraz oczywiście dobre muzyczne umiejętności. Nie dbam oto, jak powiedziałem wcześniej, czy coś jest stare, jeśli wydaję płyty na nowo. Dbam o jakość albo coś jest dobre, albo nie, a dobre znajduje się ponad czasem i wierzę, że ludzie prędzej czy później odkryją to sami. Nawet jeśli old shoolowy heavy metal jest głównym gatunkiem, z którym mam do czynienia, nie mam ograniczeń, dbam o muzykę i jeśli coś mnie naprawdę zaskoczy, to kto wie, może jest to warte wyprodukowania. Na przykład, następnymi wydawnictwami Jolly Roger Records będą nowe albumy Graal i Witchwood, które są bardziej zakorzenione w prog rocku z lat 70-tych skrzyżowanym z mocniejszymi brzmieniami, ale możesz mi wierzyć, że z prawdziwą duszą i zaangażowaniem. Przy prowadzeniu wytworni, bardzo ważnymi kwes tiami są promocja i dystrybucja, jak z tym dajesz sobie radę? Cóż, tak, są naprawdę ważne, ale obecnie jest bardzo trudno o dobre sklepy, które byłyby zainteresowane małymi wytwórniami oraz inwestowaniem w promocje ich wydawnictw, dlatego Jolly Roger Records wciąż jest niszową wytwórnią. Robię wszystko co w mojej mocy, by zwrócono uwagę na firmę jak i zespoły, które mnie reprezentują, dbając o jedno i drugie. Oczywiście do tej pory główna promocja była skupiona na Włochach, ale od 2015 roku zamierzam zarobić więcej pieniędzy w Europie. W każdym razie dystrybucja partnerska będzie realizowana dzięki Goodfellas we Włoszech i Code7 (sub-dystrybutant Plastic Head) które zajmie się rynkiem brytyjskim i innym eksportem. Nawiązałem też kontakty z innymi wytwórniami na całym świecie, jak na przykład z japońskim Rock Stakk, niemieckim TWS, Shadow Kingdom w Stanach i tak dalej. We Włoszech jest sporo wytwórni, które podobnie jak Jolly Roger Records promują klasyczny heavy me-

Foto: Jolly Roger

ze sobą kram, aby uświadomić fanom, że taka firma jak Jolly Roger w ogóle istnieje? Tak też myślę. (śmiech) Szczerze, w zeszłym roku byłem gotów do bookowania i wystawienia całego asortymentu na Keep It True, ale nie mieli już wolnej przestrzeni, możliwe że w 2015 roku bardziej mi się poszczęści. W każdym razie chcę podziękować Enrico Leccese'owi z Cruz del Sur Music, bardzo dobra wytwórnia heavy metalowa z Włoch, za dwa lata poświęcone sprzedaży moich wydawnictw. To także dodatkowa wypowiedź odnośnie powyższych pytań. Musisz znać dobrze włoską scenę, na jakie młode kapele zwróciłeś ostatnio swoją uwagę? Muszę powiedzieć, że tutaj we Włoszech w ciągu ostatnich dziesięciu lat jakość muzyki wzrosła diametralnie i naprawdę ciężko nie zauważyć czegoś interesującego, nowym nabytkiem (nawet jeśli nie są już tacy młodzi) z całą pewnością są Ancilloti (z członkami Strana Officina i Bud Tribe) ze wspaniałym albumem "Legacy Of Rock", na żywo naprawdę kopią tyłki. Kolejną znakomita grupą jest Asgard, także Caronte, które ostatnio podpisało kontrakt z Van Records na nowy album. W 2015 roku wyjdzie z mojego ramienia debiut Negacy (wcześniej znani jako Red Warlock) który jest naprawdę czymś znakomitym, w moim odczuciu jeden z najlepszych heavy metalowych albumów jaki kiedykolwiek powstał, świetny miks pomię-

Roger Recodrds i nie mogę się doczekać, by się nim z wami podzelić! Tymczasem, fani Nevermore i Sanctuary uważajcie!!! Kolejnym ważnym celem dla Jolly Roger Records jest poświęcenie większej uwagi wysyłce mailorderowej, więc jeśli mogę wykorzystać to miejsce, chcę zaprosić każdego z was do zerknięcia do naszego katalogu na www.jollyrogerstore.com, gdzie znajduje się ponad sześć tysięcy tytułów na sprzedaż! Kupując oryginalne płyty w najlepszy z możliwych sposobów wspierasz podziemną rzeczywistość, którą okupuje Jolly Roger Records. Po raz piaty z rzędu będę też organizował heavy metalowy festiwal we Włoszech dedykowany włoskim zespołom zwany "Acciaio Italiano" czyli "Włoska Stal", łapiecie? Odbywa się on w Modenie 31 stycznia z takimi zespołami jak Darking, In.sidia, Gunfire, Fil di Ferro, Epitaph, Rod Sacred… może wpadniecie? Michał Mazur Tłumaczenie: Krzysztof "Lupus" Śmiglak

JOLLY ROGER RECORDS

105


Gdy usłyszałem "Balls Out" Steel Panther byłem zdumiony, że w nowym wieku taki twór ma jeszcze rację bytu. Muza i podejście zespołu do tematu, zmiotło mnie. Była w tym jednak pewna szpila, że na rodzimej scenie nic takiego na pewno się nie wydarzy. A wydarzyło się. Glam metalowe Nasty Crue próbuje zaistnieć tu w moim kraju! Nie ma łatwo, choć muzycy mówią, ze świetnie się bawią (może to takie zaklinanie rzeczywistości). Jestem za i życzę im aby im się udało. Trzeba mieć jednak świadomość, że zdecydowana większość fanów do takiej muzy nastawiona jest bardzo negatywnie, a ta postawa trwa od wielu dekad, choć dla mnie nie ma jasnych ku temu przesłanek. O Nasty Crue mówi wokalista JJ...

Steel Panther był naszym głównym motorem napędzającym HMP: Doskonale zdajecie sobie sprawę, że Polska to nie najlepsze miejsce dla glam metalu czy hard rocka, więc po co w ogóle powołaliście do życia Nasty Crue? JJ: "Nie najlepsze miejsce" to nie powód by takiej muzyki nie grać. Powołaliśmy Nasty Crue do życia jako tribute band dla hair metalowej fali muzyki, która wydarzyła się w latach 80-tych w USA. Wtedy to był najlepszy czas i miejsce w jakim ten gatunek mógł się rozwinąć. Sex, drugs, rock'n'roll, kicz, kasa - zazwyczaj w ten sposób opinia publiczna podsumowuje ten gatunek. Z początku Nasty Crue było dla nas przede wszystkim zabawą w "rockstarów". Na przełomie lat 80-tych/90-tych zeszłego wieku z zachodu przyszła moda na słuchanie coraz bardziej ekstremalnej muzy. Wraz z tą modą polscy maniacy przejęli sposób bycia i ubierania się itd. Wśród idei przyjęto nienawiść do glam metalu, co mnie zawsze mocno zastanawiało, bo w Polsce nigdy nie było wysypu kapel grających glam/hair metal czy choćby hard rocka. Telewizja i radio równie niechętnie puszczało pojedyncze utwory glam metalowców, heavy met alowców czy ogólnie ekstremy. Generalnie wszystkie odmiany ciężkiego grania były ignorowane przez pol skie media. A przez społeczeństwo wręcz tępione z

równą pasją jak maniacy "tępili" glam i hair metal. Zastanawialiście się czemu taka postawa znalazła podatny grunt wśród polskich maniaków? Pamiętam, że w młodości liczyły się skrajności. W czasach, o których wspominasz byłem dzieckiem, ale pod koniec lat 90-tych jako nastolatek zauważyłem, że kto słuchał bardziej ekstremalnej odmiany metalu tym większego szacunku oczekiwał. Bo "on to rozumie a inni nie". Sam miałem podobny okres związany z jak najbardziej połamaną i popieprzoną odmianą progresywnego metalu - kiedy już trudno stwierdzić czy ktoś jest geniuszem, a może po prostu "ściemnia" grając losowe dźwięki. To samo dotyczyło prężnie rozwijającej się, mówiąc delikatnie, muzyki elektronicznej - to były lata świetności dla techno-imprez. Trzymałem się od nich z daleka, ale z tego co wiem to tam też liczyły się ekstrema, a wszelkie przejawy melodyjności były postrzegane jako "komercha". Nie spotkałem się z pojęciem "nienawiści" do glam metalu. Rozumiem, że z glamu można się naśmiewać - z powodu image'u albo melodyjnych refrenów; zresztą współcześni przedstawiciele gatunku sami to robią (np. my - śmiech), ale tak mocnego słowa jak "nienawiść" bym nie użył. Znam starszych od siebie kolegów, którzy na początku lat 90tych grali melodyjny metal ubrani w zabawnie, dziś, wyglądające wdzianka. Chyba to jednak nie był taki Foto: Nasty Crue

wstyd skoro to robili. I to nie dla kasy. Powołujecie się na młody amerykański zespół Steel Panther, jest to kapela która również muzycznie oddaje hołd kapelom hair i glam metalowym z lat osiemdziesiątych ale do swojego repertuaru wprowadziła elementy kabaretu. I właśnie ten kabaret przełamał postawę polskich maniaków. Wydaje się, że "jaja" wyczyniane w teledyskach i na scenie przez ten zespół przyciągnęła do siebie spora część tych nieugiętych metalowców. O dziwo muzyka już im tak bardzo nie przesadza. Macie pomysł jak wyjaśnić ten fenomen? Odpowiedź jest prosta: "rozrywka". Steel Panther zaserwował fanom metalu dawkę genialnej muzy do złudzenia przypominajacą metalowe hity, ale z nowoczesnym brzmieniem. Do tego komiczne teksty i image wyolbrzymiające cechy stereotypowego "rockstara". Odbiorca nie ma mętliku w głowie. Świetna muzyka + zabawne podejście do tematu + umyślne wyolbrzmienie = rozrywka. Koniec kropka. Grają od ponad 15 lat, wcześniej znani byli pod innymy nazwami i głównie w Los Angeles. Zawodowcy. W 2009 roku, kiedy powstało Nasty Crue, to Steel Panther był naszym głównym motorem napędzającym. Brzmieli genialne, wyglądali zabawnie, a do tego ten luz, ta ironia. Takie muzyczno-erotyczne poczucie humor nam bardzo odpowiadało. Mieliśmy jeden cel: bawić się jak oni, zachowywać się jak wariaci. I też tak jak oni, móc w dowolnej chwili zakładać i zdejmować strój glamowego muzyka. Trzymamy się tej zasady do dziś, ale jasna granica się zatarła. Nasty Crue nabrało trochę ogłady. Wciąż pajacujemy, wygłupiamy się i robimy cyrk na scenie. Nie jest to jednak teatrzyk czy kabaret, to prawdziwe zwierzęce zachowanie, które wychodzi z nas gdy światła sceniczne skierowane są na zespół. Glamowy image, wliczając peruki, pozwala słuchaczom łatwiej zaakceptować Nasty Crue, Steel Panther i nam podobnych. Od razu w głowie otwiera się szufladka, mówiąca "ach! będzie show!". Image to jak gra wstępna, część osób zachęci, część odtrąci, potem niech przemówi muzyka. Warto wspomnieć przy tej okazji o Tenacious D, Wig Wam wcześniejszych Bad News i Spinal Tap oraz The Rutles. Jednak dla większość polskich maniaków nic się nie zmieniło, takie kapele jak Nasty Crue ciągle będą określane pogardliwie "pudel metal". Jak będziecie żyć z takim brzemieniem? Takie określenia nam nie przeszkadza. Z resztą, Nasty Crue samo o sobie niekiedy mówi "Pudel Metal". Traktujemy to pieszczotliwie. To nie to samo co pogardliwe "brudas" w określeniu do innej odmiany rocka/metalu. Odbiór glam metalu i hard rocka w Polsce jest nie wielki, generalnie skazujecie się na bardzo niszową scenę. Nie macie pomysłu aby promować się za granicami Polski? Tam jest lepszy odbiór takiej muzy, a postawa tępienia tego nurtu to raczej margines, zupełnie inaczej niż w Polsce... Nie jest aż tak źle. To nie grind-core-vegetarian-gaypure-sex-anal-mit-krasnales metal. Od momentu wydania płytki "Rock 'N' Roll Nation" poznajemy bliżej lokalny rynek glamu. Recenzje albumu, opinie dziennikarzy i słuchaczy, trasa "Rock'N'Roll Nation Tour 2014" oraz rozmowy z fanami glamu bardzo nam w tym pomogły. W Polsce opinia o Nasty Crue wciąż bazuje na kontrowersyjnym występie w jednym z telewizyjnych "talent show". Zaczynamy kierować się trochę na zachód. Koncertowaliśmy w Niemczech - spotkalismy się z bardzo ciepłym przyjęciem. Publiczność od razu podłapała o co nam chodzi. Spodziewaliśmy się tego, bo wcześniej nawiazaliśmy kontkat z niemieckiem fan-klubem Steel Panther, zespół ten cieszy się tam dużą populatnością. Mamy zaplanowany kolejny wyjazd do pobliskiej Saksoni wiosną 2015. Poważnie rozpatrujemy wyjazd na trasę do Anglii, gdyż tam branżowe czasopisma z zaciekawieniem przysłuchiwały się "Rock 'N' Roll Nation". Boimy się jednak, że to nie wystarczy aby zapełnić klub każdego dnia, tak aby zwrócił się koszt trasy. Póki co wszystko wskazuje na to, że będziemy częściej odwiedzać Niemcy. Jak już wielokrotnie wspominałem Nasty Crue to hołd nurtowi hair i glam metalowemu. Powiedzcie wprost jakie kapele z tego stylu was najbardziej inspirują? Dotychczas natchnienie czerpaliśmy z klasyków: Motley Crue, Whitesnake, Ratt, Van Halen, Def Leppard, Skid Row, Danger Danger, Kiss, Mr.Big, Giant, Journey, Trixter, Firehouse... jest tego mnóst-

106

NASTY CRUE


wo - cała plejada "rockstarów" z lat 80-tych. Obecnie przyglądamy się bardziej współczesnym zespołom: Crashdiet, H.E.A.T, Santa Cruz, De La Cruz, Reckless Love, Steel Panther, Hardcore Superstar oraz nowym wydawnictwom dinozaurów, gdyż wielu wykonawców z glamową historią wróciło kilak lat temu z ciekawymi płytami, np. Airrace, Hardline, Europe... Z polskich wykonawców wymienię Human, Lessdress, Fatum. Jestem wokalistą i klawiszowcem, dlatego chętniej tworzę bogate kompozycje opierające się na melodii i harmonii niż na rytmie i gitarowych riffach. Taki właśnie jest otwierajacy debiutancki album utwór "The Last Piece of My Heart". Szukam inspiracji w AOR i melodyjnym metalu, np. Work of Art, Survivor, The Magnificent, Pretty Maids, Pride Of Lions. Potem liczę na to, że reszta zespołu doda pomysłowi "kopa" dzięki zadziornym gitarom i ciekawym akcentom. Jak juz wspominaliśmy na swoim koncie macie płytę "Rock'n'Roll Nation", nasz kolega redakcyjny pod względem muzycznym ocenił was pozytywnie. Jednak czytałem inne opinie, że wasza muza jest zbyt ociężała i pozbawiona radości grania przez co nie zaraża energią słuchacza. W sumie zarzut poważny... Zgadza się. Pojawiły się powtarzające opinie o "płaskości" brzmienia płyty, niewielkej dynamice oraz 'szkolnym' odegraniu partii. Przynajmniej tak to zrozumiałem. Podczas nagrywania płyty brakowało nam producenta, czuliśmy to na każdym kroku. Jaki werbel wybrać? Którą partię podkreślić? Czy skrócić solówkę? Jak zakończyć utwór? Gdzie dograć harmonię? Czy pauza przed wejściem "na raz" jest potrzebna? Czy brzmienie gitary nie wchodzi w konflikt z basem? Pogłos krótki czy długi? Czy kawałek "jedzie"? Na tego typu pytania pomaga odpowiedzieć producent. W trakcie nagrań polegaliśmy na własnym doświadczeniu, a miksu i masteringu podjął się nasz kolega Kamil Biedrzycki, który miał dostęp do dobrego studia. Nie chcieliśmy sami dopieszczać utworów, bo wiedzieliśmy, że brakuje nam dystansu. Utwory z "Rock'N'Roll Nation" tłukliśmy miesiącami na koncertach i tak też one powstawały - z myślą o koncertowych wrażeniach i publice skaczącą pod sceną. Stąd płyty tej najlepiej słucha się z gałką wolumenu rozkręconą "na full" na imprezie, klubie czy w aucie. Hair metal do bliski krewny stylu arena rock - najlepiej brzmi na dużych i głóśnych imprezach. Za to nasz kolega w swojej opinii insynuował, że wokalista nie przyłożył się do swoich partii. Ogólnie polscy śpiewacy nie mają łatwo, rzadko kiedy potrafią dorównać standardom wyznaczonym przez angielskich czy amerykańskich wokalistów... Na płycie "Rock'N'Roll Nation" starałem się zwrócić uwagę słuchacza na wysokie partie wokalne - tak istotne dla tradycyjnego w glamie głosu "high-pitch tenor" (np. Motley Crue, Cinderella). W okół nich tworzyłem melodię. Uwarzam się jednak za barytona, dlatego poszukuję nowych inspiracji, bardziej komfortowych dla mojego głosu. Przyglądam się bliżej m.in. W.E.T, Danzig, Motorjesus, Pink Cream 69, Devil's Train i szukam ciekawych połączeń czegoś w stylu hair metalu z niższym głosem. Nie wiem co z tego wyjdzie (śmiech). Często kończy się to podobnie do śpiewu Kinga Dimonda - część partii jest niskich, a część śpiewanych wysokim falsetem. Tylko co ze "środkiem"? Dlatego poszukiwania odpowiedniego miejsca dla mojego głosu wciąż trwają. O czym śpiewacie i jak podchodzicie do samego przekazu waszych tekstów? Miało być wulgarnie i zabawnie, zupełnie jak Steel Panther. Okazało się jednak, że to nie takie proste. I nie chodzi o barierę językową, tylko o nasze osobowości. Przy "Jingle Balls" pokazaliśmy kwintesencję pierwszych, młodzieńczych lat Nasty Crue - prosto z mostu: impreza, dziwki, koks (śmiech). Innym przykładem zabawnej piosenki naszego autorstwa jest "Love at Backdoor" i taki też jest klip. Z przymrożeniem oka należy również traktować "Rockstar" oraz "Ukrainian Prostitute". Jednak bliżej sercem jest nam do prawdziwych, szczerych, metalowych petard sprzed lat, a tematy tam poruszane dotyczyły imprez, dragów, walki, seksu, dziewczyn i miłości a nie "Gloryhole" czy "Fat Girl" jak to robi Steel Panther. Po pięciu latach istnienia Nasty Crue trochę wydorośleliśmy, dlatego spodziewajcie się więcej finezji w tekstach na kolejnej płycie. Takie Steel Phanter doprowadziła do mistrzostwa swoje teledyski, przez fanów (ale nie tylko) są bardzo chętnie oglądane. Jak wy podchodzicie do swoich

klipów? Rozrywkowo i niskobudżetowo. Bazujemy na skąpo ubranych dziewczynach i seksapilu. Próba zrealizowania klipu ze scenariuszem spaliła na panewce. Zjadłyby nas koszty oraz czas jaki musielibyśmy poświęcić na wzięcie udziało w klipie i koordynowaniu projektu. Niestety odbyłoby się to kosztem muzyki. W pierwszej kolejności stawiamy na muzykę, w drugiej na koncertowe show, a dopiero w trzeciej na wideoklipy. W jakim kierunku chcecie pójść ze swoją muzyką, co się zmieni a co pozostanie takie samo? Generalnie co się dzieje u was na próbach (i nie tylko)? Pragniemy otworzyć nowy rozdział dla Nasty Crue. I to na kilku płaszczyznach. Po "różowych" latach glamu w stylu 80-tych, zamierzamy uwspółcześnić podejście do tego gatunku w Polsce. Chcemy odświeżyć image i podpatrzeć nowoczesne rozwiązania producenckie stosowane w skandynawskim glamie. Planujemy nawet zamknąć się w salce prób na kilka dni i tworzyć pod wpływem emocji. Taki eksperyment sobie wymyśleliśmy... Właśnie, w sieci przebijają się plotki, że przymierza cie się do nagrania kolejnej płyty. Proszę zdradźcie trochę szczegółów... Zaraz po trasie "Rock'N'Roll Nation Tour 2014" siadamy w swoim studiu projektowym aby tworzyć nowy materiał na drugą płytę. Część utworów już powstała, nawet graliśmy raz czy dwa premierowo niektóre z nich podczas trasy, aby zobaczyć jak zareaguje publika. Po premierze utworu "Friday Night Fever" było pół sekundy ciszy... i wielkie owacje. Wow! Pamiętam, że stojąc na scenie byłem zaskoczony tak pozytywnym odbiorem tego kawałka. Jest inny niż dotychczasowe. Takiego właśnie odzewu i zaskoczenia słuchaczy spodziewam się po premierze nowej płyty pod koniec 2015 roku. Jesteście w trakcie trasy. Interesuje mnie, jak prezentujecie się na scenie, jak wygląda wasze show? No i jak z publiką dużo przychodzi jej na wasze koncerty? Występy na żywo to nasz żywioł. Wyglądamy "glamowo", bo w ten sposób łatwiej jest nam wczuć się w klimat wielkich aren koncertowych i stadionowej atmosfery grając w niewielkim klubie muzycznym. Kostium artysty metalowego, musi być interesujący, przesadzony. To samo dotyczy make-up'u i gestów. Nasty Crue jest właśnie tak przesadnie glamowe. Celem jest, aby publiczność w klubie poczuła się jak na prywatnym intymnym show. Czyli "wielka scena", ale we własnym, ulubionym klubie muzycznym słuchacza. Do tego pogłos, chórki i improwizacje. No i niezbędna jest pogawędka między utworami, o tym nie zapominamy. A po wszystkim whiskey przy barze i afterparty wraz z publicznością. A z nią bywało rożnie. Były koncerty dla prawie pustej sali (Jelenia Góra) oraz takie gdzie dziewczyny same wskakiwały na scenę poruszać się do rytmu w kawałki "Rockstar" (Opole, Wałbrzych). W końcu też pełna sala, gdzie staniki lądowały na scenie (Wrocław). Wystąpiliście w telewizyjnej produkcji Must Be The Music, po co wam to było? Ten występ miał na celu wyjście z podziemia i... w zasadzie, udało się. Nie zależało nam jednak na opini zwykłej rodziny Kowalskich, która włącza TV na wieczorną rozrywkę. Zależało nam na opini ludzi lubiących rocka, którzy chętnie odwiedzają kluby i festiwale - to dla nich gramy. Wiesz, gdy wtedy podjęliśmy decyzję pokazania się w TV, nie sądziliśmy, że ktoś może tak negatywnie odebrać bandę rockowych przebierańców. Nasty Crue istniało już wtedy od ponad roku, miało na koncie kilka udanych koncertów i naszą wizytówką była pewność siebie."Przecież jesteśmy grupą kolorowych rockstarów, którzy dobrze się bawią - jak tu nas nie polubić?" - myśleliśmy. Za kulisami, gdy trwały przygotowania, wszyscy zrozumieli od razu kim jesteśmy, co gramy i po co tu jesteśmy. Byliśmy tak przerysowani, że bardziej już chyba się nie dało. O to właśnie chodziło: żeby nikt nie miał wątpliwości, o jaki styl reprezentujemy.

Moje myśli krążyły w okół: "Ale że co?! Ja kogoś uraziłem? Przecież glam rocka/metalu na dużą skalę w Polsce nie było i każdy o tym wie. O co tej babce chodzi?! Jak ona mnie nazwała?!". Po takim wstępie, jeszcze przed prezentacją muzyczną, czułem się jakbym dostał obuchem w głowę. Ten incydent wpłynął na wykonanie "You Give Love A Bad Name" zaraz potem. Wstydu nie było, ale też i nie ma się czym chwalić. Dopiero później dano mi do zrozumienia, że Kora wzięła sobie moje zdanie - "(...) takiej muzyki w Polsce nie było" - do serca. Uważała, że mówiłem o jej zespole, który w latach 80-tych zdobywał popularność na polskiej scenie. Publika wzięła stronę Kory. Wiedziałem, że nie przejdziemy dalej, zwłaszcza, że występ był przeciętny. To był moment, w którym uświadomiłem sobie olbrzymią moc mediów. Większość komentarzy anonimowych internautów wskazywała na to, że ludzie nie zrozumieli jednak o co chodzi ekipie Nasty Crue. Szkoda, naprawdę szkoda. Mimo że hard'n'heavy nie należy w Polsce do najpopularniejszych odłamów rocka, to jednak parę kapel tu istnieje. Śledzicie ten rynek? W kim upatrujecie swoich godnych rywali? No pięknie. Już nawet dziennikarze muzyczni mówią o zespołach metalowych per "rywale" zamiast "koledzy". Co my się mamy bić!? Nie przejmuj się, wiem, że mówiąc to nie miałeś na myśli "przeciwników"; rozumiem, że to taka przewrotna forma literacka... Moim zdaniem, ten rynek muzyczny się rozwija. Głównie dzięki nowoczesnym, elektronicznym kanałom dystrybucji i promocji. Martwię się jednak, że tak mocno zakorzenione jest ubóstwianie klasyków hard'n'heavy. Nowości i eksperymenty w heavy metalu spotykają się z silną krytyką. Zawsze staramy się gościnnie zaprosić interesujące zespoły na koncert, dzięki temu zapoznałem się z dużym gronem polskiego świata hard'n'heavy. Wiosną 2015 zagramy koncert razem ze Scream Maker oraz Kruk. Podziwiam oba zespoły, jestem ich fanem. Zawsze śledziłem poczynania CETI oraz Turbo. Staram się być na czasie z ich nowymi wydawnictwami. Lessdress i Vincent też się "reaktywowali", ale jestem trochę rozczarowany. Na Dolnym Śląsku mieliśmy okazję spotkać się z XIII w Samo Południe, Wolf & the Motherfuckers, Jaywalk, młodziudkim Bonhart. Przez ostatnie lata obserwowałem jak zespoły powstają i rozpadają się. Kilka z nich miało rewelacyjne pomysły muzyczne. Znamy się dobrze ze stricte wrocławskimi zespołami rock/metalowymi, które świetnie sobie radzą: Sixpounder, Crimson Valley, Wolfrider, Pussy Busters, Katedra, Snake Charmer... Nawiązaliśmy kontakt z zespołami z innych miast, aby w przyszłości wspólnie koncertować: Axe Crazy, Steel Velvet, Clodie... Żałuję, że Silver Samurai już nie istnieje. Całe szczęścię ich płytkę można znaleźć na Spotify. Co jeszcze chcielibyście powiedzieć swoim fanom? Słuchajcie nowych kapel, nie zacinajcie się na kilku ulubionych płytach sprzed lat. Grozi wam wtedy syndrom "starego pryka", który powtarza w kółko "(...)kiedyś to była muzyka!". Idźcie z muzycznym duchem czasów jednocześnie pamiętając o jego korzeniach. Słuchajcie tego co naprawdę wam się podoba, a nie czegoś tylko dlatego, że ktoś to poleca. Uprawiajcie muzyczny "surfing", konstruujcie swoje ulubione mix-tape'y (playlisty). Doceńcie rożnorodność heavy/glam/prog/power kapel, jest ich na dzisiejsze czasy mnóstwo - i to na wyciagnięcie ręki. Takie surfowanie z jednej kapeli na drugą przy użyciu dziś wszechobecnej podpowiedzi "podobnych wykonawców" pozwala wynaleźć prawdziwe perełki. Stay Heavy & Fun! Michal Mazur

Nie oglądam takich programów ale ponoć zadarliście z Korą Jackowską. O co poszło? O moje słowa. Opowiem to tak: wychodzimy na scenę. Ja, jako frontman rzucam improwizowaną wiązankę powitalną: o tym, że jesteśmy z L.A. znamy Jona Bon Joviego, przyjechaliśmy pokazać jak się grało metal w USA w latach 80-tych i inne zabawne dyrdymały. Spontanicznie, pewny siebie: w końcu takie jest Nasty Crue, taki jest JJ. I nagle padają ze strony Kory zaskakujące słowa. W ogóle nie byłem na to przygotowany.

NASTY CRUE

107


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna su wydawana jest przez Pure Steel, większą wytwórnię zajmującą się "podziemnym" heavy metalem. Być może popularność grupy choć odrobinę wzrośnie i nazwa Alltheniko zacznie pojawiać się poza granicami Italii. (4) Strati

AC/DC - Rock Or Bust 2014 Sony Music

Australijska legenda nie rozpieszcza swych fanów, wydając kolejne studyjne albumy co kilka lat. Na szczęście od premiery "Black Ice" minęło "tylko" sześć lat i na rynku pojawił się jego następca "Rock Or Bust". Jednak zanim płyta się ukazała w zespole doszło do poważnych zawirowań. Tuż przed rozpoczęciem nagrań gitarzysta i założyciel AC/DC Malcolm Young miał udar mózgu, co wykluczyło go nie tylko z nagrań, ale uniemożliwia też dalszą karierę muzyczną. Wcześniej doszło już do takiej, chociaż nie tak dramatycznej sytuacji, w której na trasie 1988 roku Malcolma zastępował bratanek jego i Angusa, Stevie Young, który obecnie jest już stałym członkiem grupy. Jednak na promocyjnych zdjęciach figuruje tylko z Brianem Johnsonem, Angusem Youngiem i Cliffem Williamsem - biorący udział w nagraniu "Rock Or Bust" perkusista Phil Rudd popadł w konflikt z prawem, chociaż najpoważniejsze zarzuty o zlecenie zabójstwa zostały wycofane. Póki co nie wiadomo więc, w jakim składzie grupa ruszy na trasę promującą album, jest już jedna wiadome, że z powodzeniem nawiązuje on do najlepszych dokonań AC/DC. "Rock Or Bust" to bardzo krótka, nawet jak na standardy zespołu, bo trwająca niewiele ponad pół godziny, ale treściwa płyta. Nawiązująca do starszych dokonań formacji, czerpiących z bluesa, hard rocka czy nawet glam rocka, jak w "Baptism By Fire", "Emission Control" czy "Rock The Blues Away". Surowych, zadziornych, ale też bardzo przebojowych, by wymienić: miarowy opener "Rock Or Bust", singlowy "Play Ball" czy równie archetypowe "Sweet Candy" i "Get Some Rock & Roll Thunder". Z kolei "Miss Adventure" to przebojowe chórki kojarzące się z latami 50-tymi, zaś sąsiadujący z nim "Dogs Of War" to mocarny, mroczny numer. I pomyśleć, że zdzierający w tych numerach gardło Brian Johnson ma już 67 lat, a pozostali muzycy są od niego raptem o kilka lat młodsi - rock'n'roll najwidoczniej konserwuje i pozwala utrzymać młodość. (5) Wojciech Chamryk Air Raid - Point Of Impact 2014 High Roller

Ależ ci młodzi Szwedzi wymiatają! I tak, jak te ćwierć wieku z okładem triumfy na całym świecie święcił szwedzki death metal, to teraz coraz większą popularność zdobywa tradycyjny heavy metal z tego kraju. Owszem, w latach 80tych też nie brakowało tam wyśmienitych grup z tego nurtu, by wymienić tylko Heavy Load, Glory Bells, Gotham City czy Torch, ale obecne sukcesy ich, zwykle bardzo młodych, sukcesorów z RAM, Helvetets Port czy Steelwing

108

RECENZJE

na czele każą już mówić o tym zjawisku w kategorii swoistego fenomenu. Air Raid bez kompleksów zgłasza drugim albumem swój akces do tego zacnego grona. Co ciekawe istniejąca od pięciu lat grupa nie ogranicza się tylko do kopiowania patentów z płyt starych klasyków - utwory Air Raid to doskonałe przykłady świeżego, porywającego grania na najwyższym poziomie, bez względu na to czy chłopaki dociskają gaz do dechy w "Bound To Destroy", "Wild Fire" czy "Vengeance", nieco zwalniają w "The Fire Within" czy kombinują w instrumentalnym "Flying Fortress". Jeśli będą rozwijać się w takim tempie, to za dwa-trzy lata mogą już zagrozić największym, tym bardziej, że większości gwiazd widmo zasłużonej emerytury zaczyna zaglądać w oczy. (5,5) Wojciech Chamryk

Alltheniko - Fast and Glorious 2014 Pure Steel

Nie tylko nazwa tej grupy w zasadzie nic nie znaczy. Niestety sama formacja nie znaczy także wiele na europejskim "rynku". Prawdę powiedziawszy trudno wśród miłośników heavy metalu spotkać takich, którym po usłyszeniu nazwy Alltheniko zapali się w głowie lampka. A może powinna? Ta wierna stałemu składowi od początku swojego istnienia włoska formacja to kawał solidnego, surowego jak śledź heavy metalu. Grupa jest tercetem i jak na klasyczną ekspresję tej formy przystało, zespół charakteryzuje ascetyczne brzmienie, podstawowe instrumentarium i skromne aranżacje. Doskonale równoważy je gęsta, mocna i agresywna muzyka balansująca na granicy speed czy nawet thrash metalu. Alltheniko w swoim graniu czerpie garściami z kanadyjskiego Exciter i początków niemieckiego Rage, echa obu grup słychać na "Fast and Glorious" bardzo wyraźnie, a do dawnego Rage przybliża grupę także wokalista Davide Celoria o wrzaskliwej, rozdartej manierze. Pamiętam Alltheniko z pierwszej płyty. Wtedy zespół nie robił na mnie tak dobrego wrażenia, prawdopodobnie przyczyniało się do tej opinii słabsze, nieco "demówkowe" brzmienie. Na "Fast and Glorious" zespół pokazuje dojrzalsze oblicze, słychać w sposobie komponowania i podejściu do produkcji, że amatorską fazę zostawił za sobą. Grupa od jakiegoś cza-

Alpha Tiger - iDentity 2015 SPV

Ta niemiecka formacja stanowi dla mnie pewną zagadkę. Z jednej strony zespół obraca się w bardzo luźnym melodyjnym graniu, z drugiej swoje teksty pisze zupełnie na serio, uciekając od panienek, smoków i glorii heavy metalu (niepotrzebne skreślić). Co więcej, w tej pozornie prostej i swobodnej muzyce potrafi ukryć różne smaczki, od kastanietów po nagłe zwroty "akcji" w melodyce. Pod płaszczem zabawy w drugi Edguy, Helloween czy nawet Leatherwolf kryje się bogactwo motywów, ogromne "osłuchanie" muzyków z mnogością odmian heavy metalu. Pod płaszczem luzackich hardrockowych refrenów czai się wyczuwalna radość nie tylko grania ale przede wszystkim tworzenia muzyki. Wszystkie te zalety mogłyby sprawić, że trzeci krążek Alpha Tiger byłby godny polecenia każdemu miłośnikowi heavy metalu. Niestety guzik z pętelką albo - jak kto woli - figa z makiem. Mimo superlatyw, jakie można o Alpha Tiger napisać, nie jest to zespół dla każdego. Przede wszystkim wielu może razić czyste, nawet sterylne brzmienie, po drugie śpiewający wysoko, momentami wręcz jazgotliwie (takie wokale odbierane są często jako tzw. "irytujące") Stephan Dietrich, a po trzecie sama stylistyka (pozytywna, żywiołowa, "power metalowa" - nie mylić jednak z "happy metalem" uprawianym przez Freedom Call i Axxis). Niemniej jednak "iDentity" jest niewątpliwym pociskiem energii, kłębowiskiem pomysłów, kopalnią chwytliwych melodii i przede wszystkim dobrze zagranym kawałkiem współczesnego metalu. (4) Strati Alsatia - Fields of Elysium 2014 Self-Released

Amerykański band o nazwie Alsatia i ich debiutancki album "Fields of Elysium" to jedno z najciekawszych metalowych odkryć roku 2014. Kapela obrała za cel granie power metalu, w którym zostały skrzyżowane cechy Stratovarius, Sonata Arctica i Children of Bodom. Pomysł może i ciekawy, tylko że nie aż taki prosty. Kapeli udało się w osiemdziesięciu procentach zrealizować swój cel. Na płycie czuć klimat i brzmienie wyjęte z Children of Bodom, a ze Stratovarius klawisze i power metalowy pazur. O skojarzenia z tamtymi wielki zespołami też łatwiej, ponieważ

"za sitkiem" stoi utalentowany Scott Livingstone, który ma w sobie "to coś" i przede wszystkim - odpowiedni warsztat techniczny. "Kill To Atone" ma coś z Children of Bodom i Stratovarius, zespół łączy w tym numerze progresywny metal z symfonicznym power metalem. Na uwagę zasługują ciekawe pojedynki na solówki panów Ashlocka i Longa. Może jest to nieco naiwny i oklepany zabieg, ale dobrze się prezentuje. Nie brakuje prawdziwych hitów, co potwierdza energiczny "Eternia", który porywa swoim prostym motywem i żywiołowością. Zespół potrafi odnaleźć się też w dłuższych kompozycjach co potwierdza epicki "The Devil And The Charlatan". Klawisze też potrafią przekonać i sprawić, że utwór nabiera dzięki nim mocy i tajemniczego klimatu. Tak właśnie jest w przypadku "Vae Victus". Całość zamyka najmocniejszy punkt krążka, czyli "I, Diefer", który jest najostrzejszym kawałkiem na płycie. Szkoda, że zespół nie utrzymał całego materiału w takim stylu. Mimo pewnych niedociągnięć jest to debiut, który warto obczaić. Fani melodyjnego grania nie powinni narzekać, zwłaszcza że materiał jest na swój sposób urozmaicony, a muzycy starają się by wykonanie nie było naganne. Zobaczymy jak potoczą się losy tej formacji, oby w przyszłości pokazali więcej. (3,9) Łukasz Frasek

Ancient Dome - Cosmic Gateway To Infinity Punishment 18

Włosi od 15 lat łoją thrash i chociaż nie osiągną już raczej poziomu najwybitniejszych przedstawicieli gatunku, a o jakiejś oszałamiającej karierze czy sławie też nie ma mowy, wciąż robią swoje. I trzeba przyznać, że ich trzeci album "Cosmic Gateway To Infinity" jest całkiem udany. Udało im się bowiem wypracować ciekawie brzmiące połączenie bezkompromisowej energii z bardziej technicznym, ale w żadnym razie nie przekombinowanym graniem. Sporo tu siarczystych, zapadających w pamięć riffów ("Hyperspace"), wręcz przebojowych refrenów ("Empire Of Lies"), ale też bardziej zakręconych dźwięków pod Voivod (utwór tytułowy) czy patentów zaczerpniętych od Megadeth ("Dead Zone"). Nie brakuje też akustycznych i balladowych partii w tym ostatnim utworze oraz "A Sea Of Stars", są bły-


skotliwe solówki, najciekawsze chyba w instrumentalnym "Nebuloid", niekiedy też partie gitar dopełniają instrumenty klawiszowe, jak w openerze "N.I.F. (New In Ancient Dome)", co wszystko stanowi o sile tego albumu. (4,5) Wojciech Chamryk

Angelus Apatrida - Hidden Evolution 2014 Century Media

Thrash tego hiszpańskiego kwartetu staje się coraz bardziej bezkompromisowy i zarazem zaawansowany technicznie. Owszem, wpływy Testament, Megadeth czy przede wszystkim Pantery są tu wciąż słyszalne, ale też dziesięć utworów składających się na "Hidden Evolution" to też dowód na ciągły rozwój Angelus Apatrida. Grupa preferuje rzecz jasna szybkie tempa, ale poza ostrym thrashowym łojeniem, niekiedy ocierającym się, za sprawą siarczystych blastów, nawet o black metal ("Tug Of War"), mamy tu też sporo ciekawych patentów. Roi się od nich zwłaszcza w najdłuższym na płycie, zamykającym ją 9-minutowym utworze tytułowym, ale i w krótszych, bardzo dynamicznych numerach jak "Immortal" czy "End Man". Z kolei "Speed Of Light" wzbogaca gościnną solówką Chris Amott (exArch Enemy), zaś na limitowanej edycji płyty mamy cover "Highway Star" Deep Purple. Warto sprawdzić. (4,5)

mianowicie ciekawe pojedynki, rozpędzone, energiczne solówki i mocne riffy, które oddają to, co najlepsze w tym gatunku. Zresztą sam otwieracz mówi wszystko o stylu tej kapeli. "Mysterious & Victorious" to najlepszy hołd dla Sonata Arctica, Stratovarious i Freedom Call jaki słyszałem wciągu ostatnich lat. To idealny utwór, który mimo swojego oklepanego motywu robi niesamowite wrażenie, uderza fakt, że wciąż można jeszcze grać w taki sposób power metal. "The Oracle" jest bardziej marszowy i "rycerski", z nutką Hammerfall. Kolejny hit odnotowany. Niestety zespół przedobrzył ze słodkością i "dyskotekowymi" klawiszami w "At The Edge of The World". Nie zabrakło też miejsca na bardziej stonowane motywy, a klimatyczny "We All Made Metal" robi na płycie bardziej za metalowy hymn. Ian Highhill najbardziej sprawdza się w power metalowych petardach pokroju "Black Sails", radosnego "Computerized Love", czy helloweenowego "Five Fallen Angels". Jak to bywa na tego typu płytach, nie zabrakło i kolosa trwającego przeszło dziesięć minut ani ballady. Jakby nie patrzeć jest to poukładany album, urozmaicony i naszpikowany przebojami. Można od samego początku poczuć klimat lat dziewięćdziesiątych, a także to, co najlepsze w twórczości Sonata Arctica czy Freedom Call. Ten zespół namiesza na rynku muzycznym, tylko trzeba uważnie śledzić ich twórczość. (5) Łukasz Frasek

Wojciech Chamryk

Audio Porn - Midnight Confessions 2014 JK

Astralion - Astralion 2014 Limb Music

Mam wrażenie, że nadszedł dzień, w którym takie tuzy jak Sonata Arctica, Stratovarius, czy Freedom Call mogą śmiało iść na emeryturę. Sukces Victorious i teraz debiutującego Astralion, tylko potwierdzają, że młode, głodne sukcesu kapele mogą mieć więcej do powiedzenia niż te bardziej znane formacje, które zabawiają nas od lat. Wydaje mi się, że fiński Astralion wyróżnia się na tle innych iskrą, pomysłowością i chęcią zwojowania świata. Ten zespół ma potencjał by być kolejną gwiazdą melodyjnego power metalu, mocno zakorzenionego w latach dziewięćdziesiątych. Do sukcesu przyczynili się wokalista Ian Highhill i basista Krister Lundell, którzy dali się poznać w znakomitym Olympos Mons. Tamtej kapeli nie ma już od paru ładnych lat, dobrze więc, że ci dwaj muzycy znaleźli nowy dom. Astralion gra równie przebojowy, energiczny power metal co właśnie przed laty Olympos Mons. Na styl tej formacji składa się szybkie tempo, duża dawka melodyjności, którą podkreśla klawiszowiec Thomas Henry. Słuchaczom może podobać się układ między Thomasem, a gitarzystą Henkiem - a

Jedną z dziwniejszych i komicznych nazw zespołu jaką spotkałem w ciągu ostatnich lat bez wątpienia jest Audio Porn. Kontrowersyjna nazwa na niewiele się zdała, bowiem już debiutancki album "Jezebel's Kiss" przeszedł bez większego echa. Teraz ta kanadyjska formacja po dwóch latach powraca z nowym wydawnictwem. "Midnight Confessions" to płyta zawierająca to, co poprzednia czyli dawkę humorystycznego, melodyjnego hard rocka, nawiązującego do Aerosmith, Def Leppard, czy Alice Coopera. Zespół nie kryje się z tym, że wychował się na muzyce z lat osiemdziesiątych. Nic nowego, że dostajemy wtórną, odtwórczą muzykę, ale nikt chyba nie oczekuje od tej młodej kapeli czegoś innego niż takiego rasowego hard rocka. Nie wszystkie kawałki są udane, większość to wypełniacze. Najlepiej wypada stonowany "Sin" przesiąknięty twórczością Def Leppard. Gitarzysta Jeff nie daje za wiele od siebie i słychać raczej silenie się na konkretne motywy, aniżeli swobodne i pomysłowe granie. "Lord of The Thights" to jeden z niewielu momentów, w których Jeff wygrywa dość ciekawy motyw. Patrząc na okładkę można niemal od razu stwierdzić, że nie będzie to wielkie dzieło i raczej mamy do czynienia z płytą niskich lotów. Materiał i umiejętności zespołu niestety tylko to potwierdzają. (1,5) Łukasz Frasek

Avatarium - All I Want 2014 Nuclear Blast

Avatarium to grupa byłych i obecnych muzyków Candlemass z basistą Leifem Edlingiem na czele, znanych też z, m.in. z Tiamat czy Evergrey. Było więc rzeczą wiadomą, że taki skład nie będzie firmować chybionych dźwięków, co potwierdziły: wydany w roku ubiegłym debiutancki album oraz dwie EP-ki, w tym najnowsza "All I Want". Mamy na niej ponad pół godziny muzyki. Strona A to dwa nowe utwory studyjne, tytułowy i "Deep Well". Wielu pewnie okrzyknie je kolejną próbą żerowania na trwającej obecnie popularności tzw. retro rocka, ale kto jak kto, ale Leif Edling gra taką muzykę od wczesnych lat 80-tych. Tak więc "All I Want" czerpie zarówno z dokonań Black Sabbath jak i Candlemass, a za sprawą organowych pasaży może się też kojarzyć z rockiem progresywnym wczesnych lat 70-tych. Dochodzi do tego śpiew Jennie-Ann Smith, prywatnie żony gitarzysty grupy Marcusa Jidella, bliski Jex Thoth. "Deep Well" jest bardziej klimatyczny, momentami transowy, z melodyjnymi solówkami - zresztą drugiej z nich wtóruje wokaliza Smith. Trzy utwory ze strony drugiej to nagrania zarejestrowane kilka miesięcy temu na festiwalu Roadburn w Holandii. W tych pochodzących z debiutanckiego albumu, dłuższych niż w wersjach studyjnych kompozycjach, zespół wypada surowiej, lokując się wręcz w klimacie przełomu lat 60-tych i 70-tych. Rządzą tu gitary, mamy sporo organowych i syntezatorowych brzmień, a wokalistkę wspierają w chórkach instrumentaliści - jak na jeden z pierwszych koncertów Avatarium brzmi to zawodowo pod każdym względem. (5)

"The Inquisition" i "The Final Requiem". Już otwieracz "Fear" śmiało można uznać za jeden z najlepszych utworów Axenstar jaki kiedykolwiek powstał. To szybki, zagrany z pasją i polotem kawałek, który oddaje piękno power metalu. Jakby cały album byłby taki to Axenstar mógłby okrzyknąć nowe dzieło najlepszym albumem w historii zespołu. Tymczasem zespół postanowił nieco zaskoczyć. Taką niespodzianką jest choćby bardziej stonowany, bardziej heavy metalowy "Curse The Tyrant", który został wypakowany ostrym riffem i energicznymi solówkami. Ogólnie trzeba przyznać, że duet Joakim / Jens stara się i naprawdę można dostrzec postęp względem poprzednich płyt. Nie tylko na tej płaszczyźnie. Co ciekawe, nawet kiedy utwór wydaję się smętny, jak w przypadku "The Return", panowie potrafią go z jego biegiem rozkręcić. Innym zaskoczeniem są takie cięższe motywy, które eksponuje "Demise" czy "Greed". Ta płyta brzmi jak dawny , który potrafił wykreować atrakcyjne melodie, który nie miał problemów z nagraniem hitów. "Inside The Maze" czy "My Scrifice" to prawdziwe przeboje, które jeszcze bardziej podnoszą poziom tej płyty. Klawisze w "Annihilation" klimatem dorównują twórczości Kinga Diamonda, a sam utwór to czysty power metal. Zespół nie kryje swoich korzeni i pochodzenia z północnej Europy - w ich graniu można usłyszeć i Silent Force i Stratovarius, ale to przecież żadna skaza. Całość zamyka najdłuższy z całej płyty kawałek czyli "Sweet Farewell". "Where Dreams Are Forgotten" to świetny, przemyślany materiał, który wypchany jest hitami. Co więcej, cechuje go świetne, soczyste brzmienie i klimatyczna okładka. Powstała płyta godna marki Axenstar. Grupa powróciła do glorii i chwały. Oby więcej takich płyt w ich wykonaniu. Brawo panowie. (5) Łukasz Frasek

Wojciech Chamryk

Black Fate - Between Visions and Lies 2014 Ulterium

Axenstar - Where Dreams Are Forgotten 2014 Inner Wound

Jednym z najważniejszych zespołów power metalowych na szwedzkim rynku muzycznym jest bez wątpienia Axenstar. Można o nich napisać wiele, ale mimo pewnych trudności dalej tworzą i mają się całkiem dobrze, co potwierdza wydanie kolejnego albumu, "Where Dreams Are Forgotten". Tym razem zespół potrzebował tylko trzech lat (a nie pięciu, jak ostatnio), żeby wydać nowy krążek. Kolejnym pozytywnym zaskoczeniem jest fakt, że zespół odzyskał dawny blask sprzed kilku lat. Nowy materiał cechuje energia, przebojowość i powiew świeżości. Zespół nawiązuje do swoich najlepszych dzieł -

Minęło pięć lat od wydania "Deliverance of Soul" i grecki Black Fate powraca z nowym wydawnictwem. Słuchając tej płyty, mam wrażenie, że "Between Visions and Lies" nie wnosi niczego nowego do twórczości tej kapeli - jest to po prostu typowy album tej formacji, który przypadnie do gustu fanom, którzy cenią sobie progresywny aspekt w muzyce heavy/power metalowej. Niby kapela jest doświadczona, gra od 1990 roku, ale na nowym albumie brakuje ikry. Zespół gra jakby na siłę i nie czuć w nim radości ani przekonania, że gra dla zaspokojenia własnych ambicji, czy też dla swoich fanów. Nowy materiał jest po prostu średni i nie przykuwa uwagi na dłużej. Największym atutem zespołu jest oczywiście wokalista Vasilis, który technicznie wymiata i sprawia, że takie kawałki jak "State of Conformity" brzmią drapieżnie, mimo stonowanej konwencji. Chciałoby się też usłyszeć więcej szybszych kompozycji w stylu "Lines in the Sand". Niestety na "Between Visions and Lies" na próżno szukać takich właśnie utworów, który

RECENZJE

109


przyprawią nasze serce o szybsze bicie. Jest kop, energia, czyli to, czego brakuje pozostałym utworom. Nie potrzebne są tutaj kombinacje, zabawa tempem i wtrącenia nowoczesności, przez takie zagrywki, takie utwory typu "The Game of Illusions" stają się po prostu nijakie i chaotyczne. Żeby nie było, że cały czas marudzę, pochwalę udany, pełny energii "In Your Eyes". Ten kawałek pokazuje, że Black Fate stać na zryw i potrafi nagrać power metalowy hit. Odnoszę wrażenie, że zespół chciał zawrzeć wiele stylów na jednym krążku, co nie do końca zdało egzamin. Całość płyty zamyka klimatyczny "Fear", w którym zespół zabiera słucha w rejony symfonicznego metalu. Płyta jest nie spójna i niestety pozbawiona jest atrakcyjnych melodii, okrojona z emocji i energii. Został sam progresywny szkielet i mocne, dopieszczone brzmienie. Za mało atutów, by przekonać mnie, że jest to dobry album. (3) Łukasz Frasek

Blindeath - Into The Slaughter 2014 Earthquake Terror

Raz bardziej, raz mniej popularny, ale thrash wciąż rajcuje młodych ludzi na całym świecie. W Milanie kilka lat temu czterech młodzieńców też postanowiło spróbować się z tym gatunkiem. Nazwali się Blindeath, a po wydaniu demo i EP-ki przyszła pora - przynajmniej według nich - na debiutancki album. "Into The Slaughter" jako całość razi jednak przeciętnością, co w czasach wręcz nadprodukcji wszelkiej maści zespołów już brzmi jak wyrok. Owszem, chłopaki co nieco już potrafią, grają z ogromnym entuzjazmem, słychać też, że uwielbiają Overkill, Whiplash, D.R.I. czy Kreator, ale to jeszcze wszystko za mało. Za dużo tu bowiem przypadkowych połączeń - owszem, czasami nawet interesujących - patentów czy riffów, co szczególnie razi w dłuższych utworach, jak ponad sześciominutowy "Feast Of Blood". Krótsze numery, takie dwu-trzy minutowe petardy, wychodzą młodziakom znacznie lepiej, vide "Toxic War!" czy "Welcome To The Thrash Party", niezły jest też "Rebels Die Hard" z gościnnie ryczącym Gianlucą Perotti z Extrema, ale jak słyszę te syntetyczne, pozbawione mocy bębny w "Arcadia" czy "Murdered By The Beast", to więcej jak (3) nie będzie… Wojciech Chamryk

Blind Guardian - Twilight of the Gods 2014 Nuclear Blast

Lubicie Blind Guardian? Jeśli tak, to niniejsza, recenzowana przeze mnie skromna rzecz bardzo was uciesz. Gwarantuję. Pod koniec stycznia ujrzymy nowego dłogograja spod szyldu Blind

110

RECENZJE

Guardian. Toteż aby umilić nam czas niemiecki zespół opublikował EP'kę, aczkolwiek bliżej temu do singla z bajerami niż pełnoprawnej EP. Wydawnictwo oferuje bowiem tylko trzy kawałki, których objętość to niecałe 15 minut. Czy to mało? Oczywiście, ale w pozytywnym sensie! Z trzech utworów jeden jest premierowy, a dwa pozostałe to koncertowe wykonania wielkich przebojów niemieckich weteranów. Niespełna 5 minutowy "Twilight of the Gods" to bardzo typowy, piorunująco skoczny i melodyczny kawałek, który ma nas wprowadzić w pełen patosu klimat. Są szybkie riffy, jest doskonały, melodyczny refren i skoczny klimat po prostu powodują uśmiech na twarzy każdego fana. Warto dodać, że to jeden z najkrótszych utworów z nadchodzącego albumu, więc wyobraźnie sobie takiego 8minutowego kolosa. Palce lizać, zapowiada się wyśmienicie. Dwa pozostałe kawałki to "Time Stands Still (At the Iron Hill)" z legendarnego już albumu "Nightfall in Middle Earth", Tolkiena czuć wszędzie wokoło. Utwór nie stracił w tymże wykonaniu nic a nic, to wciąż rozpędzona power metalowa machina. Ostatnim kawałkiem jest, oczywiście, "Bard's Song (In the Forest)". Nie ma fana Blind Guardian, który nie zna tego utworu. To legendarna już ballada, którą śpiewają wszyscy i wszędzie. Nadaje się wszędzie. Podsumowując, otrzymujemy doskonałe, wspaniale opakowane (ta przepiękna okładka!) i uczciwie power metalowe wydawnictwo w najlepszym stylu. Doskonała zapowiedź większego wydawnictwa. Całość robi dokładnie to, do czego została przeznaczona - smaka na więcej. A to już niedługo. Każdy fan Blind Guardian nie może przejść obok tego wydawnictwa obojętnie. Jeśli sądzicie, ze znajdę tu minusy, czy jakiekolwiek gorsze strony to się mylicie. Jeśli się jaracie niemieckimi weteranami to będzie się wam podobać, bo mi się podoba. (4,8) Stanisław Gerle

Blind Petition - Law & Order 2014 Breaking

40 lat nieprzerwanej działalności to imponujący staż, nawet jeśli Blind Petition nie zdołali się w tym czasie jakoś szczególnie zapisać w pamięci fanów poza rodzimą Austrią. Te jubileuszowe urodziny grupa Hannesa Bartscha uczciła wydaniem albumu "Law & Order", pierwszym po siedmioletniej przerwie w wydawniczej aktywności. Wątpię jednak, by ich fani o dłuższym stażu byli zachwyceni obecnym kierunkiem Blind Petition. Kiedyś panowie wymiatali bowiem melodyjne, siarczyste hard 'n' heavy, teraz zaś na siłę próbują udowadniać, że nie są dinozaurami. Stąd pewnie wokale w stylu Eddiego Veddera w "Like Hell" czy odniesienia do grunge w "The Score", albo jakieś elektroniczne wstawki w "People". Na pewno ciekawsze jest przerobienie stareńkiego "Highway Devils" na blues rockową modłę z harmonijką ustną, wykorzystaną też zresztą w "How Long", czy sięgniecie po inny zespołowy klasyk "Blind Petition" w przearanżowanej wersji, ale po co przerabiać bez sensu na no-

wo coś dobrego? Ciekawostką są też wykorzystane w kilku utworach kobiece wokale, może się podobać ładna tytułowa ballada, ale i tak jak dla mnie z tej - zapowiadanej jako powrót do korzeni płyty najciekawiej wypadają te najbardziej oldschoolowe numery w rodzaju klasycznie hard rockowych "Feelin' High" czy "God Of Rock 'N' Roll". Tak więc całościowo jest raczej średnio, ale liczę na to, że nie jest to łabędzi śpiew Blind Petition. (3,5) Wojciech Chamryk

Blood & Iron - Voices Of Eternity 2014 Pure Steel

Symfoniczny power metal z Indii? Może brzmi to jak orientalna ciekawostka, ale Blood & Iron dają radę, zresztą gdyby tak nie było, to "Voices Of Eternity" nie ukazałoby się z logo niemieckiej Pure Steel Records. Spodziewałem się tu jakichś wycieczek w rejony muzyki indyjskiej, tymczasem nic z tych rzeczy, bo zespół bardzo sprawnie wymiata siarczysty, melodyjny power metal inspirowany zarówno współczesną sceną europejską jak i amerykańskimi klasykami z lat 80-tych, dodając do tego wpływy bardziej symfonicznego grania od Savatage do Nightwish. Efekty to blisko 50 minut chwytliwej, urozmaiconej i niezwykle energetycznej muzyki. Co ciekawe, opartej przede wszystkim na gitarowych partiach, bo instrumenty klawiszowe kreują brzmienia nawet nie drugiego, ale nawet trzeciego planu. Mnóstwo tu siarczystych riffów, przejść, efektownych solówek, czasem nawet dwóch - trzech w utworze, co najciekawiej wypada w utworze tytułowym, "Ghost Of A Memory" i "Eternal Rites". Sekcja też nie wypadła sroce spod ogona, chociaż na dobrą sprawę grupa nie ma stałego basisty, tak więc pewnie partie basowe zarejestrował któryś z gitarzystów, ale największym zaskoczeniem okazał się dla mnie wokalista. Już od pierwszych minut słuchania tych mp3 miałem bowiem nieodparte wrażenie, że skądś znam ten głos i okazało się, że gościnnie na tej płycie śpiewa Giles Lavery, znany z Dragonsclaw czy Warlord, czyli wyśmienity wokalista, obdarzony mocarnym głosem o wyjątkowej barwie. Nie wiem, czy Nowozelandczyk dołączy na stałe do Blood & Iron, ale nawet gdyby tak się nie stało, to nagrali razem bardzo ciekawą płytę. (5) Wojciech Chamryk Born Of Fire - Dead Winter Sun 2014 Pure Steel

Amerykańska kapela Born Of Fire, otarła sie na początku tego stulecia o sławę. Dobrze przyjęty album "Transformation" z roku 2000, koncerty z zespołami Flotsam&Jetsam czy Armored Saint, wróżyły dobrze. Niestety los sprawił, że kapela przepadła na blisko dziesięć lat. Powracają z nowym, drugim w karierze studyjnym albumem zatytułowanym "Dead Winter Sun". Czy mają ponownie szanse stanąć u progu kariery? Obawiam się, że będzie trudno. Muzyka Born Of Fire, często wrzucana do szufladki z napisem power-metal, to

także elementy klasycznego heavy, wzbogacone o nieco progresywnego klimatu. W utworach sporo się dzieje, od balladowych wstawek w dość ponurym klimacie, przez melodyjne sola gitarowe, po ostro cięte riffy i liczne zmiany tempa. Okazjonalnie pojawiają się też brzmienia klawiszowe. Świetnie się w tym wszystkim odnajduje debiutujący w barwach zespołu wokalista Gordon Tittsworth. Śpiewa wysoko przywodząc na myśl nowego wokalistę Queensryche, Todda La Torre. Potrafi także interesująco obniżyć wokal czy zaśpiewać z dziwną, ciekawą manierą. Do mocniejszych punktów płyty zaliczyłbym rozbudowany "Cast The Last Stone", ponury "Dead Winter Sun" z motoryczną zwrotką, klawiszami w środkowej części i mocnym tekstem, zaczynający się atmosferyczną partią basu "Hollow Soul" a także kończący płytę żwawy "When Hope Dies". Niezłe wrażenie robi także rozpoczynający się niemal thrashowym motywem "In a Cold World". Nad płytą unosi się ciężki i mroczny klimat, także za sprawą poważnych tekstów. Zatem album w sumie dość udany, to, czego mi brakuje w muzyce Born Of Fire, to odrobina polotu, przebojowości. Jednak śmiało mogę polecić płytę fanom heavy-progresywnego grania spod znaku Queensryche lub Fates Warning. (4.5) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Burning Black - Remission of Sin 2014 Limb Music

Włoski Burning Black jest na scenie od 2003 roku i na swoim koncie do tej pory miał dwa albumy. Na trzecim, "Remission of Sin" zespół kontynuuje swoją przygodę z muzyką właściwie tam gdzie ją ostatnio skończył. Zespół nadal dostarcza nam energicznego, mocnego heavy metalu z domieszką hard rocka. W ich muzyce jak zwykle można wyłapać melodie i gitarowe motywy wyjęte z twórczości Judas Priest, Journery czy Iron Maiden. Mimo pewnych nawiązań i inspiracji, Burning Back wciąż gra swoje i jest tym zespołem znanym nam z poprzednich wydawnictw. Jedyną zmianę jaką można odczuć to ostrzejsze, bardziej soczyste brzmienie i większy nacisk na agresywne riffy. Nic dziwnego, że zespół na otwieracz wybrał "Mercenary of War" - wyrazisty sygnał, że zespół gra mocny, pełen energii i wigoru heavy metal. Za partie gitarowe odpowiada duet Chris/Eric i nie można narzekać na ich wyczyny. Nie są one niezwykłe i ponadczasowe, ale są przyzwoicie zagrane i posiadają nutę melodyjności. Ten trik zawsze się sprawdza i nadaje utworom choć trochę przebojowości. Hity przychodzą zespołowi dość ciężko, ale na pewno za taki możemy


uznać melodyjny "Flag of Rock". Kto lubi szybkie tempo, odrobinę power metalu w heavy metalowej formule ten powinien odpalić czym prędzej "Crucified Heart". Fani Judas Priest powinni wyłapać zapożyczenie z "Rapid Fire". O sile tej płyty z pewnością decydują takie mocne kawałki jak "Love Me", rytmiczny "Soulless Stone" czy pomysłowy "True Metal Jacket". Można grupe zarzucić brak urozmaicenia i niski stopień przebojowości jak na tego typu płytę, ale z pewnością nie jest to album z niszową muzyką. Trzeba się po prostu w czuć w rytm "Remission of Sin", a wtedy dotrze do was muzyka Burning Black. (3,6) Łukasz Frasek

uzbrojonego tylko w miecz i pochodnię. Walczy on z różnymi przeszkodami i przede wszystkim z własnymi słabościami. Muzyka perfekcyjnie oddaje uczucia jakie nim targają, a potężne i przestrzenne brzmienie pozwala nam poczuć bezmiar morza. Na "Bravery, Truth and Endless Darkness" znajdują się dwa krótkie instrumentalne intra rozpoczynające każdą stronę winyla oraz cztery monumentalne kompozycje trwające po 10-11 minut. Płyty najlepiej słuchać jako całości i dać się porwać tej historii, ale każdy z utworów słuchany wyrywkowo robi równie duże wrażenie. Capilla Ardiente udało się nagrać album wyjątkowy, przepełniony emocjami, mroczną atmosferą i co najważniejsze klasycznie metalowy. W tym roku jest to bezapelacyjnie numero uno jeśli idzie o epicki doom metal. Aż strach pomyśleć co stworzą w przyszłości. Acha, okładka płyty zawierająca wszystkie elementy związane z konceptem lirycznym, to zajebisty motyw na koszulkę. Jeśli takowe się pojawią to choćby góry miały srać będą ją miał. (5,5) Maciej Osipiak

Capilla Ardiente - Bravery, Truth and Endless Darkness 2014 High Roller

Czekałem na ten krążek z niecierpliwością przekonany, że będzie to dzieło wysokich lotów no i się nie zawiodłem. Mogę nawet rzec, że debiut tych chilijskich doom metalowców przebił moje wyobrażenia o nim. Słyszałem już parę lat temu ich EPkę "Solve Et Coagula" i był to zacny materiał, który już wtedy dawał nadzieję na przyszłość. Poza tym podczas wspólnego piwkowania w Warszawie po koncercie Esoteric/ Isole/ Procession, basista tego ostatniego Claudio Botarro z ogromnym przekonaniem zachwalał mi mający się dopiero ukazać debiut swojego drugiego zespołu. Tym zespołem był oczywiście Capilla Ardiente, którego nazwę można przetłumaczyć na polski jako płonąca kaplica. Tak więc wszystkie znaki na niebie i ziemi zwiastowały duże wydarzenie na doomowej scenie. Muzykę graną przez Capilla Ardiente można określić najprościej jako epic doom, czyli słychać echa Candlemass, Solitude Aeturnus czy troszkę mniej znanego Forsaken. Gitarzysta Julio Borquez nagrał wszystkie partie tego instrumentu i muszę przyznać, że odwalił zajebistą robotę. Riffy są niesamowicie majestatyczne, podniosłe i kiedy trzeba to ciężkie, ale nie pozbawione też energii i dynamiki kojarzącej się ze starym power metalem. Jego sola to też najwyższa klasa. Idealnie oddają nastrój tej muzyki, są epickie i bardzo klimatyczne. Najlepszym przykładem jest pierwszy właściwy numer wchodzący zaraz po intro, czyli "Nothing Here for Me". Możemy usłyszeć w nim również znakomite solo na basie, doskonałą grę garowego oraz równie zajebiste wokale Jest on wizytówką całej płyty i jeśli ktokolwiek go polubi to z pewnością wciągnie się też w resztę. Skoro wspomniałem o wokalach to muszę nadmienić, że Felipe Plaza (również Procession) wywiązał się za swojej roli bez zarzutów. Doskonale spełnia rolę narratora historii opowiadanej w tekstach, a jego trochę dramatyczny i emocjonalny sposób śpiewania sprawia, że wydaje nam się ona bardziej autentyczna. Trochę przypomina mi Roberta Lowe i Leo Stivale (Forsaken). Cały materiał jest świetnie skomponowany, przemyślany i dopasowany do konceptu. Przybliżając w dużym skrócie historię zawartą w tekstach to opowiada ona losy bohatera żeglującego łodzią po mrocznym morzu,

Chainfist - Scarred 2014 Mighty Music

Na początek rzec trzeba o uroczej okładce. Potem o tym, że w miksie maczał palce niejaki Jacob Hansen. Wiadomo więc, że płyta brzmi znakomicie, nowocześnie wręcz. W dobie, gdy większość młodych zespołów, robi wszystko by zabrzmieć na maksa oldschoolowo, miło dla odmiany posłuchać muzyki brzmiącej współcześnie. Duńczycy oferują słuchaczom na swoim drugim albumie, miks starej szkoły thrash metalu (te riffy!), z modern thrash metalem, który łączy mocne riffy gitarowe z melodyką wręcz heavy-metalową. Skomplikowane? Posłuchajcie zaczynającego album "Scares of Time", który po kilku niepokojących dźwiękach, przeradza się w klasyczny thrash metalowy wałek, jednak z melodyjnym refrenem, podszytym chórkiem. Duńczycy prezentują bowiem, jakby łagodniejszą odmianę thrash metalu, przystępniejszą, przebojową wręcz. Przypomina to mocno amerykańskie kapele jak Avenged Sevenfold, czy Trivium, ze szczególnym naciskiem na ten ostatni. Od Trivium, muzyka Duńczyków różni się brakiem growli i jednak słabszym poziomem kompozycji. Mocniejsze punkty albumu, oprócz otwierającego "Scares of Time", to "Another Day in Hell", zaczynający się balladowo a oferujący cały wachlarz możliwości Chainfist, nie wyłączając świetnego refrenu. Podobny potencjał przebojowości, połączony z ostrymi gitarami niesie ze sobą "Seven Minutes of Pain". Tu dostajemy też świetną solówkę. Niezły jest też, rozpoczynający się od fajnego motywu gitarowego "Statement". Płyta kończy się znakomitym "Mass Frustration" oraz akustyczną wersją "Black Rebel Noise", która podoba mi się bardziej, niż mocniejszy odpowiednik. Warto dodać, że z muzyką, świetnie koresponduje niewesoła warstwa tekstowa, traktująca o całym gównie naszych czasów. Dobry album.(4.5) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

ChainReAction - A Game Between Good And Evil 2014 Pure Underground

Tym razem przyszło mi wystukać kilka zdań na temat zespołu dla mnie całkowicie anonimowego. Po zasięgnięciu informacji z przepastnych otchłani internetu dowiedziałem się, że ten niemiecki zespół pogrywa już od 1996 roku z czego do 2005 występował pod nazwą Variety Law. Po zmianie szyldu już jako ChainReAction nagrali kilka EPek po czym w 2014 roku nakładem Pure Underground pojawił się, z pewnością długo wyczekiwany przez samych muzyków album. Czy ktoś jeszcze z niecierpliwością i obgryzając paluchy do krwi czekał na ten krążek? Podejrzewam, że poza najbliższym otoczeniem zespołu nie bardzo. ChainReAction rzeźbi tradycyjny heavy metal z dużą dawką melodii. Gitarzysta Scott Bolter grał na wczesnych materiałach Stormwarrior w tym na ich debiucie, jednak niestety nie słychać tych wpływów w jego obecnej grupie. "A Game Between Good and Evil" to album, który na pewno nie przyniesie wstydu twórcom, ale też tłumów raczej porywać nie będzie. Ot, poprawny heavy metal i tyle. Słucha się go całkiem przyjemnie i bez uczucia zażenowania. Pojawia się trochę fajnych melodii, a niektóre refreny nawet mogą się wgryźć na trochę dłużej w ucho. Muzycy też umieją grać co przy takim stażu chyba nikogo nie powinno dziwić. Jednak coś mi nie do końca w tym pasuje. Chyba jednak brakuje mi trochę bardziej "metalowego" klimatu, energii i drapieżności. Muzyka jest dla mnie jakaś taka ugrzeczniona i zwyczajnie mnie nie porywa. Wokalistka Conny Bethke ma dobry, mocny głos i umie śpiewać, ale znowu brakuje w tym dynamiki. Do tego jak usłyszałem tekst do "Anthem for Humanity" to aż rozbolały mnie zęby. Grafomania to mało powiedziane. Urósł groźny konkurent dla "Imagine" Lennona, ta sama tematyka. Wracając do muzyki to pomimo sporej liczby zarzutów z mojej strony to jest to jak najbardziej słuchalny i całkiem niezły krążek. Jego pechem jest to, że w dzisiejszych czasach wychodzą ogromne ilości muzyki i żeby się przez to przebić trzeba być więcej niż dobrym. Mimo wszystko części z was ChainReAction podejdzie z pewnością bardziej, więc jeśli lubicie tradycyjny heavy metal z babeczką za mikrofonem, w którym słychać echa Accept, Saxon czy Scorpions to możecie to spokojnie łyknąć. (3,5) Maciej Osipiak Cemetery Lust - Orgies of Abomination 2014 Hells Headbangers

Cemetery Lust teoretycznie gra black/ thrash czy też "rape thrash" jak sami twierdzą, jednak w sumie to, co dostajemy to w gruncie rzeczy anemiczny, lekko przybrudzony thrash. W dodatku na dość nierównym poziomie, bo na tym albumie dostajemy i trochę cienizny, i trochę przeciętności, i trochę godnych uwagi momentów. W "Mass Grave Orgy" pierwszym utworze po intrze witają

nas cztery akordy na takt proste tremola oraz krzywe blasty. O ile te dwa ostatnie mają jakiś tam swój urok, to pierwszego motywu nie jestem w stanie pojąć. Po co zaczynać pierwszy utwór najbardziej prostackim i nudnym motywem na jaki można wpaść w sali prób? Dalej na szczęście jest nawet znośnie. "Bloody Whore Bath" niesie ze sobą nieświęte echa Possessed. Ten utwór ma świetną wymowę i czarci koloryt. Nikczemne zaśpiewy świetnie komponują się z chaotycznymi i szalonymi riffami. "Malice in the Morgue" należy do lepszych wałków na płycie. Ta diaboliczna kompozycja została nagrana z niezwykła mocą, werwą i gracją. Nawet perkusista gra tutaj lepiej, a jeżeli niekiedy gra krzywo to dalej utwór nie traci swego impetu, nabierając przy tym naturalnej głębi. "Ride the Beast" to niby nic specjalnego, ale w sumie każda kapela tego typu powinna mieć takie konwencjonalne, proste uderzenie. Na "Orgies of Abomination" występują także utwory, które można określić mianem średnich. "S.T.D. (Sexually Transmitted Death)" i "Cyborg Sex Machine" to przeciętne thrashowe wałki, których pełno jest wszędzie. Analogicznie można powiedzieć o "Malefic Masturbation", które jednak ma bardzo interesujące przejście przed solówkami, chroniące je nieco od szarzyzny przeciętności. "Cum on the Cross", swoją drogą zajebisty tytuł, po wałkowanych w kółko riffach na początku, raczy nas pod koniec prawdziwie brutalnym ciosem, który wynagradza średni początek. Prawdę powiedziawszy apoteozą wałkowania w kółko jednego motywu jest "Tenement". Riff przed zwrotką, w zwrotce i po zwrotce jest tym samym i jednym riffem. Przejście dodane po tych motywach też w sumie jest tym samym motywem tylko zagranym ósemkami, a nie tremolującymi szesnastkami. Teksty to zupełnie inna sprawa. W gruncie rzeczy kapele, które uważają się za black/thrashowe jadą w gruncie rzeczy na dwóch motywach albo na demonicznych, bluźnierczych wizjach albo na plugawym seksie i piciu. Jest to naturalnie krzywdzące i brutalne uogólnienie, lecz patrząc już na same tytuły utworów można stwierdzić do której grupy zalicza się Cemetery Lust. I tak zbliżamy się do podsumowania całości. Przy "Orgies of Abomination" można odczuć, że mamy tutaj zaprezentowaną muzykę, którą gra grupa bliskich znajomych, chcących stworzyć coś w gatunku, który ich jara. Nie idzie odmówić temu nagraniu szczerości i zapału. Nie ma tu co prawda za bardzo liczyć na ciekawe momenty w temacie solówek. Leady są zagrane chyba dlatego "bo jakieś przecież muszą być". Są średnie i wymuszone. Gdyby były lepiej dopracowane, to kompozycje wiele by na tym zyskały. Co do riffów, największym mankamentem jaki posiada Cemetery Lust w swych kompozycjach to koszmarna kwadratura, wałkowanie jednego motywu kilka razy i powtarzalność riffów. Po całym albumie nie ma się zielonego pojęcia który kawałek był który. W większości z nich brakuje punktów charakterystycznych. Brakuje urozmaiceń, a wiele kapel black/thrashowych pokazało, że nawet w tym niby pozornie prostym i niewyszukanym

RECENZJE

111


gatunku, można stworzyć naprawdę interesujące i zapadające w pamięć kompozycje. (3,2) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

CETI - Brutus Syndrome 2014 Metal Mind

Już singiel "AD 2014" zapowiadał, że przygotowywany na jubileusz 25-lecia poznańskiego zespołu jego siódmy album studyjny będzie dziełem wyjątkowym, ale zawartość "Brutus Syndrome" przeszła chyba najśmielsze oczekiwania fanów CETI. To nie tylko jeden z najmocniejszych i najlepszych albumów w obszernej dyskografii zespołu, ale też jego najdojrzalsza płyta. Stricte heavy metalowa, oparta na potężnych gitarowych riffach, mocarnej sekcji z wyeksponowanym basem nowego muzyka w składzie, Tomasza Targosza. Mniej tu tym razem klawiszy Marihuany, które dopełniają zwykle większość kompozycji, na plan pierwszy wysuwając się, poza balladami, w mrocznym "Run To Nowhere" oraz klasycznie "hammondowym" "The Evil And The Troy". Reszta to gitarowa, dynamiczna jazda na najwyższym poziomie. Tak jak w rozpędzonym openerze "Fight To Kill", singlowym "Wizards Of The Modern World", "Masters Of Dull" czy "Son Of Brutus", w których zespół brzmi jednocześnie klasycznie i niezwykle porywająco. Podkreśla to jeszcze świetne, organiczne, nawiązujące również do czasów świetności takiego grania brzmienie, ale nie dziwi to w kontekście informacji, że płytę nagrano raptem w cztery dni, jak podkreśla z dumą Grzegorz Kupczyk niemal na setkę. Nie brakuje też momentów niemal magicznych, jak w "The Evil And The Troy", w którym Barti Sadura i Tomasz Targosz wymieniają się solówkami, z kolei perkusista Marcin "Mucek" Krystek ma pole do popisu w "The Song Will Remain". Z kolei Grzegorz Kupczyk błyszczy w każdym z tych 10 utworów, porażając zarówno wysokimi, jak też niższymi, wręcz demonicznymi partiami. I tak, jak zwykle reklamy wydawców są zwykle nieco na wyrost, tak tym razem w słowach "Grzegorz Kupczyk z zespołem w życiowej formie!" nie ma nawet cienia przesady. (6)

zonych pod namiotem niewielkiej scenki na końcu terenu festiwalowego, gdzie grało Circle II Circle, i tak była mała. Początkowo decyzja o umieszczeniu Amerykanów w tej dziupli z dala od głównych scen wydawała mi się zaskakująca. Okazało się jednak, że była ona strzałem w dziesiątkę. Grupa ludzi pod sceną była niewielka, ale jednocześnie w żadnym razie nie przypadkowa. Paradoksalnie przebywając wśród tłumów przeogromnego festiwalu można było poczuć się jak na klubowym koncercie, na który bilet kupili tylko fani występującej grupy. Rzeczywiście za ścianami namiotu Headbangers Stage wytworzyła się magiczna atmosfera wynikająca z radości, ekscytacji i zaangażowania fanów w koncert.. Bootleg "Live at Wacken", dzięki temu, że jest wydawnictwem w zasadzie nieobrobionym, z dającymi się słyszeć wszelkimi naturalnymi, koncertowymi niedociągnięciami, daje efekt powrotu pod scenę Headbangers Stage. Słychać więc nie tylko fantastyczny głos Zaka Stevensa świetnie odśpiewującego swoje numery znane z płyty "The Wake of Magellan", ale też na przykład niezbyt udane, bo zaśpiewane za wysoko chórki w "Anymore" czy utworze "The Wake of Magellan". Wszystko pozostawiono dokładnie tak, jak poszło na żywo. Grupa grała jedynie 45 minut, więc płyta siła rzeczy nie zawiera materiału z całej płyty Savatage "The Wake of Magellan" (która w oryginale trwa... równo godzinę), a "jedynie" osiem numerów. Pod nóż poszły kawałki instrumentalne i te w oryginalne zaśpiewane przez Jona Olivę. Koncert w 2012 roku, na którym Circle II Circle odgrywało utwory z rzeczonej płyty grupy Savatage miał być gratką dla jej fanów, którzy nie mogą posłuchać utworów swojej ulubionej grupy z racji tego, że ta zwyczajnie nie istnieje. Gratka przerodziła się w regularną trasę, a dziś już wiemy, że numery z "The Wake of Magellan" na Wacken Open Air powrócą, ale w oryginalnym wykonaniu. Savatage ma w tym roku zagrać jedyny koncert od czasu swojego rozpadu w 2002 roku. Tymczasem oficjalny bootleg Circle II Circle może być raczej ciekawostką dla kolekcjonerów i miłą pamiątką dla tych, którzy na koncercie byli, niż wydawnictwem do regularnego słuchania.

Wojciech Chamryk

112

Strati

Circle II Circle - Live at Wacken - official bootleg

Convent Guilt - Guns For Hire

2014 earMusic

2014 Cruz Del Sur

Koncert wydany na tym oficjalnym bootlegu został zarejestrowany jeszcze w 2012 roku na Wacken Open Air. Miałam szczęście być na tym występie, więc słuchanie tej płyty sprawia mi podwójną przyjemność. Przede wszystkim XXIII edycja tego festiwalu upłynęła pod znakiem błota. W błocie tonęły nie tylko pola namiotowe, ale, co gorsza, miejsca przed scenami. Poruszanie się między nimi za dnia było trudne, a wieczorem zakrawały o wyczyn ekstremalny. Nie chcę myśleć jaka byłaby frekwencja na Circle II Circle gdyby grupa grała drugiego lub trzeciego dnia. Pierwszego pogoda nam jeszcze komunikacji nie popsuła, a ilość osób zgromad-

Usłyszałem tych Australijczyków za sprawą promocyjnej składanki "Abysmal Sounds Sampler featuring advance tracks from upcoming Convent Guilt demo", firmowanej przez ich ówczesnego wydawcę. Zespół grał wówczas mroczny, ale dość melodyjny tradycyjny metal, inspirowany dokonaniami Mercyful Fate, Running Wild, Cloven Hoof czy Demon i takie też dźwięki kultywuje na swym debiutanckim albumie. Momentami muzycy idą tu jeszcze dalej, nawiązując do czasów heavy rocka i początków NWOBHM z końca lat 70-tych ("Angels In Black Leather", judasowy "Don't Close Your Eyes"). Bywa też, że łączą melodie spod znaku

RECENZJE

Mercyful Fate z szorstką surowością Venom ("Perverse Altar"), wplatają w mocarno-balladowy heavy elementy muzyki ludowej ("They Took Her Away"), ale brzmią też wręcz przebojowo, jak w numerze tytułowym. Archetypową warstwę muzyczną podkreśla surowa, oszczędna produkcja, bo "Guns For Hire" brzmi niczym materiał zarejestrowany w małym studio tak w 1983 roku na analogowej taśmie. Ową surowość podkreśla jeszcze bardziej rozpędzony finałowy "Stockade", mający też w sobie coś z bezkompromisowości punk rocka. (4,5) Wojciech Chamryk

ciaż następny na trackliście "Bloodshot Monkey Eye" nie jest tak rozpędzony, to swoje robią mocarne riffy z arsenału Dimebaga i Pantery, a obłędny ryk wokalistki Britty Gortz dopełnia reszty. Ten schemat powtarza się już do końca płyty, wzbogacany czasem balladowym wstępem ("7"") czy większą ilością takowych partii w mrocznym "Pure", ale przeważają szybkie, bezlitosne strzały jak "Animed Flesh" czy "Patterns In The Sky", w których Cripper czuje się zdecydowanie najlepiej. Nie jest to na pewno płyta jakoś wyjątkowo oryginalna, ale, zważywszy na niemiecką solidność i sporo atutów wyżej wymienionych, można się z nią zapoznać. (4) Wojciech Chamryk

Corners Of Sanctuary - Axe To Grind 2014 La Mazukuata

Corners Of Sanctuary to prawdziwi pracoholicy, którzy pewnie w czasach śrubowania norm i socjalistycznego współzawodnictwa pracy byliby serdecznie znienawidzeni przez swych kolegów. Nie wiem ja oceniają ich koledzy czy konkurenci z branży, ale fakt jest faktem trzy EP-ki i trzy albumy w niespełna trzy lata to doskonały wynik, tym bardziej, że trzymają one poziom i nie ma tu mowy o seryjnym produkowaniu gniotów nadających się na podstawki pod doniczki czy kubki. "Axe To Grind" też nie przynosi swym twórcom wstydu, ba, jest to ta płyta trio z Filadelfii, która przypadła mi najbardziej do gustu. Zespół w porywającym stylu nawiązuje bowiem na "Axe To Grind" do czasów świetności amerykańskiego tradycyjnego i epic metalu z wczesnych lat 80-tych. Kompozycje stały się więc krótsze, bardziej zwarte, a surowa produkcja uwypukla jeszcze bardziej moc riffów, zadziorność w głosie Seana Nelligana oraz dynamiczną sekcję. Dochodzą do tego umiejętnie wplecione tu i ówdzie partie klawiszowe i organowe brzmienia (utwór tytułowy), bas fajnie dubluje linię gitary rytmicznej ("One Lifetime"), a generalnie fani Omen czy Manilla Road daliby się pewnie pokrajać za numery takie jak: "On The Hunt", "Shadow Soldiers", "Victoria" czy wspomniany już "Axe To Grind". (5,5) Wojciech Chamryk Cripper - Hyena 2014 Metal Blade

Niemcy z Cripper są wciąż zafascynowani nowoczesnym thrash metalem, na co dostarczają sporo dowodów swym nowym, już czwartym w dyskografii albumem. Jest więc ostro, szybko i bezlitośnie. Zespół uderza z niezwykłą mocą już tytułowym openerem, a ewentualnych niedobitków dobija kolejnym ultra szybkim, niespełna trzyminutowym ciosem zatytułowanym "Tourniquet". I cho-

Cruizzen - Free Ride 2014 Pure Rock

AC/DC ma się dobrze, firmując właśnie kolejny studyjny longplay "Rock Or Bust", ale gdyby przyszło im na myśl zakończyć karierę, to peleton potencjalnych następców naciska dość mocno, a niemiecki Cruizzen finiszuje w czołówce. Owszem, to nie jest tak, że inspiruje ich tylko zespół braci Young, bo słychać tu też wpływy Kiss ("Rock 'N' Roll Generation") czy Krokus ("It's Over"), są wpływy bluesa (utwór tytułowy) oraz blues rocka ("Sparkplugsblowing"), ale to dokonania AC/DC miały na Cruizzen największy wpływ. Co ciekawe mamy tu odniesienia zarówno do ery Bona Scotta jak i Briana Johnstona, a wokalista Alex Mayer brzmi równie przekonywująco w obu tych wcieleniach, tylko raz, dokładniej w "Crazzy Dayzz" wypadając niczym parodia obecnego śpiewaka AC/DC, ale to pewnie bardziej kwestia niefortunnie dobranej tonacji niż braku umiejętności. Najefektowniej wypada to w openerze "Soundmaker", surowym "Straight Down Dirt" oraz niespodzianka - w ocierającym się o pop, przebojowym "Lipstick On My Pillow". (4,5) Wojciech Chamryk Dennis DeYoung - …And The Music Of Styx. Live In Los Angeles 2014 Frontiers

18 marca 2014 frontman formacji Styx i autor, główny kompozytor repertuaru i najbardziej znanych songów powrócił wskrzeszając w pamięci fanów legendarny kwintet amerykańskiego rocka progresywnego. Po raz drugi w czasie swojej solowej kariery DeYoung odbył nostalgiczną podróż w zamierzchłe czasy, prezentując obszerne rozdziały z dyskograficznego dorobku Styx. Obok dwóch dysków w wersji audio koncert zarejestrowano także na potrzeby edycji płyty DVD w jakości HD. Sympatycy


zespołu wiedzą, że od ostatniego takiego wydarzenia minęło ponad 11 lat, kiedy w roku 2003 DeYoung wystąpił na scenie Chicago Theatre wraz z orkiestrą symfoniczną (repertuar Styx posiada moim zdaniem taką osobowość, że dosyć łatwo ją zmienić i przystosować do wykonania z symfonikami) przedstawiając spektakl rockowy obejmujący historyczne kompozycje Styx, udokumentowany przed dekadą jak i obecnie dwoma płytami CD i jedną DVD. Dennis DeYoung jak mało kto spośród "pierwotnych" członków zespołu ma legitymację do posługiwania się nazwą i logo Styx, ponieważ pod koniec lat 60-tych był jednym ze współzałożycieli i przez cały okres działalności grupy wywierał znaczący wpływ na profil jej twórczości, charyzmę artystyczną, zdobytą i niekwestionowaną, szczególnie na kontynencie amerykańskim popularność, a jego głos poprzez swoją barwę i manierę wykonawczą stał się od początku istnienia rozpoznawalną marką, kojarzoną w świecie rocka jednoznacznie z biografią i dyskografią Styx. Dlatego aktualny "powrót do przeszłości" to nostalgiczna podróż do najbardziej odległych (połowa lat 70tych) zakątków dziedzictwa tej zasłużonej dla progrocka i rocka symfonicznego kapeli. Siwy, starszy Pan z mikrofonem w ręku, ale głos dalej rozpoznawalny, jego tembr, metodyka manewrowania na skali, sposób zachowania na scenie, specyficzne, łagodne "z duchem romantyzmu" interpretowanie tekstów, charakterystyczne "rozmówki" z publicznością i ich klimat, jakby wszyscy uczestniczyli w towarzyskim spotkaniu dawno niewidzianych przyjaciół, a wszystkie te elementy show jakby "żywcem" wyciągnięte z klatek starego filmu z tytułową rolą Styx, filmu przedstawionego w odnowionym formacie i w innej rzeczywistości. Jeszcze jedna uwaga w formie przytyku, dotycząca gadulstwa muzyka, który między utworami "gaworzy" niekiedy minutę z zebranymi, ignorując zupełnie oczekiwanie na czystą muzykę. Może to przeszkadzać w odbiorze. Snucie długich monologów rozbija skutecznie dramaturgię występu, prowadząc do zwykłej prozaicznej nudy, choć uczciwie trzeba przyznać, że oceniając po temperaturze reakcji, publiczność jest zachwycona, traktując te dysputy jak świetną, familiarną zabawę. Przypuszczam, że czytelnikami HMP są w przeważającej części fani rocka o dwa pokolenia młodsi ode mnie, dlatego za zasadne uważam odkurzenie kilku mocno wytartych kart z encyklopedii historii rocka i przypomnienie, kto "ukrywa" się pod hasłem "Styx", tym bardziej, że w Europie band ten nie zdobył oszałamiającej popularności, raczej był postrzegany jak drugoligowy, będąc docenianym, ale bez takiego gwiazdorskiego blichtru i szału jak w Ameryce. Nigdy nie należałem do zagorzałych fanów progresji ze etykietką "Made in USA". Sam tak do końca nie wiem, skąd wynika ta moja rezerwa, ale zapewniam, że to czysto subiektywny wybór. Uznając granicę między rzeczową krytyką a nieznośnym krytykanctwem (skłonność do nierzeczowego krytykowania i wydawania bezcelowych negatywnych są-

dów) przyznaję, że doceniam wkład gatunku zwanego amerykańskim rockiem progresywnym w rozwój światowej kultury muzycznej, ale zawsze odczuwałem taki wewnętrzny dyskomfort, który jak chochlik podpowiadał, że są takie elementy stylu kapel amerykańskich, których ja nie potrafię, przy całej dobrej woli, zaakceptować. Jednym z tych składników jest granie równo - prosto - rytmicznie, ale bez finezji i chęci łamania pewnych kanonów, przyzwyczajeń, zastanych trendów czy skamieniałych standardów. Może się mylę, ale od lat pokutuje w pewnych kręgach słuchaczy opinia, niektórzy powiedzą, że to tylko zmurszały stereotyp, że Amerykańce nigdy nie zrozumieją muzyki zespołów, które "bawią" się w projektowanie wielowątkowych kompozycji, rozciągniętych w czasie, w których spotykają się niekiedy skrajne rozwiązania w kwestii rytmiki, brzmienia, wykorzystywania komponentu symfoniczności, łączenia kilku wątków melodycznych. Z tego samego powodu jako przeciętny słuchacz nie rozumiem sławy i autorytetu artystycznego takich postaci kultury USA jak "The Boss" czyli Bruce Springsteen, albo Eagles czy ZZ Top. O.K. ich sprawa, mają do tego pełne prawo i basta! Składam to na karb przekonania Amerykanów o własnej wielkości jako kraju, a co za tym idzie "towarów" tam produkowanych. Ale pozostawmy tę moją pseudo socjologiczną teorię, bo nie czuję się kompetentny, aby dalej snuć takie niemuzyczne rozważania. Oczywiście znam z podręczników historii rocka nazwy amerykańskich kapel, nawet więcej, próbowałem wiele lat temu zmierzyć się z ich twórczością (Canned Heat, Grateful Dead, Crossby, Stills, Nash & Young czy Starcastle), bo nie chciałem mieć poczucia, że coś wartościowego umknęło mojej uwadze, ale akcja zakończyła się fiaskiem. Naturalnie daleko mi do postawy "walenia wszystkiego globalnie w czambuł", dlatego z biegiem czasu bez przymusu medialnego zdążyłem nawet polubić cząstkowo bądź w komplecie twórczość niektórych z nich. Pierwszy band, który przychodzi mi do głowy to Kansas, w moim mniemaniu rewelacyjna muzyka, którą po prostu uwielbiam (ach te partie skrzypcowe, to miód na serce). Każdy album Kansas "łykam w całości bez popitki" i zawsze chcę więcej i więcej. Do tej samej kategorii "Favorites" zaliczam także Dream Theater, a z przeszłości Iron Butterfly. Ale takich kapel mam w swoim spisie niewiele. Znacznie więcej potrafię wskazać formacji rockowych, których nagrania traktowałem wybiórczo, tzn. do gustu przypadły mi niektóre kompozycje. Tak było z The Doors (genialny "The End" i jego obecność na ścieżce dźwiękowej filmu Coppoli "Czas Apokalipsy" (1979)), Boston, Blue Öyster Cult, Chicago, Manfred Mann, Journey, Foreigner, Lynyrd Skynyrd, Supertramp czy właśnie bohater tego artykułu Styx. Świadomie nie zaznaczyłem nazw rockowych składów z czasów bliskich współczesności, bo przecież tematem tekstu nie są moje osobiste preferencje muzyczne. Wyżej podane argumenty nie pozwalają mi występować na forum na stanowisku eksperta w dziedzinie "american rock", chociaż akurat w zakresie pojedynczych utworów z obszernej biografii płytowej Styx czuję się mocny, ponieważ przez lata całe dzięki przyjaciołom i sobie nasłuchałem się tych dźwięków do woli. Na zakończenie tych refleksji postaram się podać kilka faktów z okresu aktywności Styx. Nazwę zaczerpnięto z mitologii greckiej, a Styks to główna spośród pięciu rzek Hade-

su, przez którą musiała przeprawić się każda dusza zmarłej osoby w drodze do krainy zmarłych. Przez Styks przewoził Charon. Nie znalazłem wiarygodnego wyjaśnienia, dlaczego pod koniec lat 60tych Dennis DeYoung (wokal, instr. klawiszowe) oraz bracia Chuck (bas) i John Panozzo (perkusja) zakładając kapelę zdecydowali się na taką nazwę. Do swojego trio panowie dokooptowali gitarzystów Jamesa Younga i Johna Curulewskiego i ruszyli na podbój rockowej Ameryki. Udało im się dosyć szybko podpisać kontrakt z Nickel Records i w roku 1972 ukazała się ich pierwsza publikacja, oczywiście stosownie do tamtych czasów był to winyl pt. "Styx". Przez następne dwa lata wydali aż trzy studyjne płyty długogrające (ale tempo!) i wypracowali własny styl, mieszankę gitarowego rocka, z elementami art rocka, z silnie zaakcentowanymi partiami organów Hammonda i wstawkami wielogłosowymi (chórki to zawsze była silna strona Styx). Niewątpliwie lokalnie odnieśli sukces, a ponieważ mieli też talent do tworzenia przebojowych piosenek, niektóre z nich zauważone zostały przez rozgłośnie radiowe. Pierwszym ogólnoamerykańskim hitem stała się ballada "Lady" z albumu "Styx II" (1973), która w 1975 awansowała na listę Top - 10 i pociągnęła popularność całego albumu, który osiągnął status "złotej płyty" (w tamtym okresie oznaczało to minimalny próg sprzedaży - 500 tysięcy egzemplarzy!!!). I tym oto sposobem Styx, wtedy anonimowy kwintet wypłynął na "szerokie wody" i stał się dobrem narodowym, ściągającym tłumy na swoje koncerty. W roku 1978 Styx opublikował, według mojej opinii, swój najlepszy album w karierze "Pieces of Eight", jak sam tytuł wskazuje, ósmy w kolejności, koncept- album, najbardziej złożony, "progresywny". Swoistym paradoksem jest fakt, że ten longplay stał się bardziej ceniony najpierw w Europie, będąc przepustką Styx do wkroczenia na salony progresji na Starym Kontynencie. A później z tą karierą różnie bywało. Falowała. W erze punk rocka muzycy Styx "uciekli" w kompletną "prościznę", próbując przetrwać jako producenci przebojów, niektórych na granicy "kiczu", ale widząc, że to droga donikąd, Dennis DeYoung i koledzy podjęli trudną decyzję o rozwiązaniu zespołu w roku 1984. Choć trochę uszczypliwie trzeba zaznaczyć, że na koncie bankowym artystów wszystko było O.K., a przebój "Mr. Roboto" z tytułem adekwatnym do muzycznej treści, sprzedał się jako singiel w ilości ponad 1 miliona sztuk (!). Przez pięć lat panowała głucha cisza, a w roku 1989 nastąpiła reaktywacja na trzy kolejne lata, następnie los Styx zawisł na trzy "roczki" w próżni, by zostać wybudzonym ze stanu artystycznej hibernacji w roku 1995. Działają do dziś, ale w składzie brakuje trzech członków, współautorów projektu. Po pierwszym rozwodzie w roku 1984 Dennis DeYoung rozpoczął karierę solową, w ramach której zarejestrował pięć pełnowymiarowych wydawnictw, jednak przez cały ten okres zawsze towarzyszył mu duch Styx z lat minionych, a sam artysta organizując swoje show całymi garściami czerpał ze spadku Styx, mając zresztą do tego pełne prawo. Analizując zawartość edycji koncertowej muzyki z logo Styx i solowych kompozycji autora łatwo dojść do spostrzeżenia, że dużą część tych nagrań jawnie kojarzy się z dziejami jego macierzystej formacji. Najwięcej swoich reprezentantów, po trzech, mają dwa albumy Styx, "The Grand Illusion" (1977) i "Pieces Of Eight" (1978). Jednak nie wywołuje to

irytacji, ponieważ od ostatniej wizyty na terytorium Styx minęło 10 lat, a ludziska przychodzą na koncert oczekując utworów zespołu, które przedstawiono po odświeżeniu, z aranżacjami po delikatnym liftingu. Układając program imprezy muzyk miał do dyspozycji obszerną dyskografię grupy, a także swoją i jedynym jego zmartwieniem pozostała odpowiedź na pytanie, co odrzucić z tej masy dźwięków, które przeboje nadają się do przypomnienia, które zostawić w poczekalni, jakie kompozycje z potencjałem progresywności odzwierciedlają charakterystykę stylu Styx, a które z nich pod wpływem nieubłaganego czasu stały się lekko przestarzałe. Jedno należy w tej kwestii przyznać, że wokalista dokonał trafnego wyboru, a on sam jako wokalista zachował tę magiczną, identyfikowalną natychmiast barwę głosu, a w roli instrumentalisty pozostał wierny tradycji, kreując liczne partie solowe z wykorzystaniem organów Hammonda oraz syntezatorów z nieśmiertelnym moogiem na czele. Program koncertu ułożony został chronologicznie i znalazły się w nim utwory z 10 letniego okresu działalności Styx, począwszy od "Lady" z albumu "Styx II" aż po "Mr. Roboto" ze średnio udanego longplaya "Kilroy Was Here" (1983), a zapewne zupełnie przez przypadek dysk pierwszy wypełniły kompozycje krótsze, bardziej przebojowe, natomiast na "Dwójce" zebrano kilka przykładów inklinacji Styx do tworzenia progresji. Mimo takiego rozstawienia nagrań dla mnie apogeum wydawnictwa to pierwsze dźwięki hymnu "Suite Madame Blue", ponad 9minutowego przedstawiciela starego, stylowego proga. Właśnie wtedy spowijająca mgła magii staje się najgęstsza, zasłuchana publiczność milczy jak trakcie jakiegoś rockowego misterium, a główny aktor opanowuje przestrzeń w części pierwszej brzmieniem swoich partii klawiszowych, by po szóstej minucie dopuścić do wspólnego dzieła zdecydowanie hard rockowe gitary, które tną jak brzytwa, stanowiąc akompaniament dla popisów wokalnych, tych solo i w chórkach. Świetny akt spektaklu, dlatego szaleńczy entuzjazm publiczności wydaje się w pełni uzasadniony. Kolejne czary obiecuje "Best Of Times", kapitalnie nastrojowym, częściowo śpiewanym przez całą publikę, a to widomy znak, że na koncert nie przybyli przypadkowi słuchacze. Fantastyczne gitary, wokalna perfekcja wykonawcza, śliczny temat melodyczny, unoszący się w powietrzu nastrój romantyczności potwierdzają klasę tej pieśni. To taki "nieamerykański" kawałek, o dosyć miękkim brzmieniu i z wyrafinowanymi partiami klawiszy, fortepianu, gitary, podniosłą orkiestracją. Wspaniała rockowa symfonia, fragment do słuchania i refleksji, bez szans na wspólne podskakiwanie czy zbiorowe klaskanie. Ale dobry koncert nienawidzi stagnacji, dlatego utwór "Renegade" "wymiótł" resztki melancholii, ostre, motoryczne, rock'n'rollowe riffy gitary demolują ciszę aż miło, a solówka swoją energią i spontanicznością wyrywa drzwi z zawiasów. Kolejny raz pojawiają się także specyficzne kiedyś dla Styx wielogłosy, bo w tej kapeli śpiewać musieli umieć wszyscy, łącznie z technicznymi. Finałem całości w wersji "na żywo" jest perełka "Come Sail Away", ze słowami doskonale znanymi publiczności, utwór składający się nieformalnie z dwóch akapitów, w pierwszym nostalgiczna piosenka z fortepianowym akompaniamentem, która po 2:20 przeobraża w "dzikie rockowe zwierzę", z gitarami rozdającymi instrumentalne "karty" i wykrzyczanym refrenem. Swoje "trzy grosze" dorzucają do

RECENZJE

113


struktury brzmienia około 3:40 syntezatory pod wodzą Dennisa DeYoung. Taka wymienność wiodących ról na linii klawisze - gitary trwa jeszcze blisko trzy minuty, a wszystko kończy owacja zebranych tłumnie słuchaczy. Odnosząc jeszcze jedną uwagę do zawartości pierwszego dysku, chciałbym uzupełnić, że nie we wszystkich utworach DeYoung prowadzi linie wokalne. Postanowił on, że w piosenkach oryginalnie śpiewanych w składzie Styx przez Tommy Shawa zastąpi go gitarzysta August Zadra, którego walory głosowe świetnie się do wykonania tego zadania nadają. I jeszcze jedno zdarzenie potraktować można jako ewenement. Odpowiedzialność za drugoplanowe wokale przejęła za namową męża Suzanne DeYoung, prywatnie od 44 lat żona Dennisa, która do tej pory nie miała odwagi, aby wystąpić na scenie obok męża. Gdyby dokonać porównania wykonań Styx z wersjami Anno domini 2014 można dojść do wniosku, że obecny skład, głównie dzięki żywiołowości gitarzystów sprawia bardziej rockowe wrażenie. Sam bohater wieczoru jako klawiszowiec otrzymuje znaczące wsparcie od drugiego keyboardera Johna Blasucci i w tych momentach siłą rzeczy na pierwszym planie rządzą bardziej symfoniczno balladowe inklinacje Dennisa, spychając żywioł elektrycznych strun na drugi plan. Ale zwolennicy gitarowego poweru też niejednokrotnie uzyskują rekompensatę, której kulminacją jest otwieracz drugiego krążka "Rockin The Paradise". Podsumowując można stwierdzić, że Dennis DeYoung pomimo swoich 67 lat (!!!) utrzymuje się w znakomitej formie, zarówno fizycznej, emanując energią przez cały grubo ponad półtoragodzinny set, jak też wokalnej, ponieważ głos pozostał dalej mocny, melodyjny, nawet biorąc poprawkę na techniczne korekty przy miksowaniu materiału. Ten koncert stanowi także potwierdzenie, że repertuar Styx nie umarł 40 lat temu, lecz współcześnie potrafi oddziaływać tak samo zniewalająco i magicznie jak przed czterema dekadami. Duża zasługa w tej strategii samego projektodawcy, który na scenie pozostał wierny brzmieniu analogowych instrumentów, ignorując nowinki techniczne. Zresztą jego nastawienie do pogoni za nowościami ilustruje celnie skrawek wywiadu załączonego do wizyjnej rejestracji "live", gdy dziennikarz prowokuje go do porównania funkcjonowania klasycznego rocka z jego modernistycznym image, artysta odpowiada cytatem z songu "Mr. Roboto" "…too much technology". I niech ta zdawkowa wypowiedź posłuży jako pointa tej recenzji. (4,5) Włodzimierz Kucharek

przebojowego hard rocka z miadenową galopadą (utwór tytułowy). Nie są to może jakoś wyjątkowo porywające utwory, ale zdecydowanie trzymają poziom, zaś znany z Imagiki wokalista Norman Skinner jest mocnym punktem zespołu. Mamy też kolejny cover w dorobku Dire Peril. Po udanej wersji evergreenu "Godzilla" Blue Öyster Cult sprzed dwóch lat panowie nagrali tym "Something About You" Boston, rzecz z kultowego debiutu tej grupy. Jednak tak jak oryginał z 1976 zachwycał klimatem i urzekającą melodią, tak tutaj, mimo w każdym calu poprawnego wykonania, czegoś zabrakło. Ale i tak za trzy wcześniejsze autorskie utwory - mocne: (4) Wojciech Chamryk

Dreadful Minds - Love/Hate/Lies 2014 Phonector

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Nie znam dwóch wcześniejszych płyt tego niemieckiego zespołu, ale może to i lepiej, bo na kompilacyjnym "Love/ Hate/Lies" mamy nie nadającą się do słuchania, trudną do przyswojenia magmę aż czternastu długich, nudnych i wyjątkowo schematycznych utworów. Już na widok zdjęcia zespołu, przedstawiającego sześciu ponurych panów w średnim wieku, nie spodziewałem się niczego nadzwyczajnego, ale to co usłyszałem przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Jak widać, mający niesłychaną smykałkę do wszelkich odmian hard'n' heavy, Niemcy też czasem zanotują wpadkę… Niby wszystko jest tu tak jak trzeba: solidne riffy, sporo solówek, klawiszowiec też ma wiele do powiedzenia, z lubością korzystając z organowych barw, ale jakoś to wszystko nie współbrzmi, szczególnie, że poszczególne kompozycje też nie grzeszą oryginalnością. Holger Weckbach też brzmi tak, jakby śpiewanie sprawiało mu nie tylko trudności, ale było też dla niego przykrym obowiązkiem, co niestety obniża ocenę niektórych wyróżniających się utworów, jak "The Growing Fear" czy "Left". Dlatego też z tych 14 numerów ciekawsze są tylko trzy: ostrym z powerem "Breaking Circles", "Edge Of Sanity" - owszem, znowu z beznadziejnym, beznamiętnym śpiewem, ale z fajną warstwą instrumentalną i kąśliwą gitarą oraz zróżnicowany, ciekawie się rozwijający "Caught In Illusion". "Wake Up" na finał? Racja, obudźcie się panowie, póki czas… (2) Wojciech Chamryk Edgedown - Statues Fall 2014 Massacre

Dire Peril - Queen Of The Galaxy 2014 Dead Inside

Na swej kolejnej EP-ce Amerykanie nadal hodują starej szkole power i thrash metalu. W trzech autorskich kompozycjach starają się jednak zerwać z rozmaitymi schematami, wplatając weń patenty rodem zarówno ze speed metalu ("My Vengeance Is Everything (Chaos Reigns)"), tradycyjnego metalu ("Space Invaders"), a nawet ostrzejszego, dość

114

RECENZJE

"Wasting Time", która momentami rozkręca się w dynamiczny numer. W warstwie muzycznej Edgedown, najczęściej proponuje szybkie galopady z melodyjnymi refrenami. Przykładem utwór tytułowy, czy "In My Dream". Na uwagę zasługuje zaśpiewany agresywnie, zaczynający się ciekawym motywem melodyjnym gitar, "Live Together Or Die Alone". Ciekawie wypadają też "No One's Prey", z niezłym refrenem i melodyjną solówką, oraz "Fate", z nastrojowym zwolnieniem w środkowej części. Płytę kończy natomiast, uduchowiona ballada "Flames", wzbogacona o orkiestracje. Myślę zatem, że całkiem udany to debiut. Najważniejsze, że słychać u Niemców, zdolność do komponowania niezłych utworów, bo warsztat maja już całkiem dobry. (4.7)

Debiutancki album młodej niemieckiej kapeli Edgedown, może się podobać. Co więcej, dobrze rokuje na przyszłość. Kapela w sumie gra klasyczny heavymetal, ale brzmienie jest jak najbardziej współczesne. Muzycy postarali się o sporo niezłych, ostro tnących riffów, dbając przy tym o melodię. Duża w tym zasługa wokalisty Andreasa Meixnera, który dysponuje czystym, melodyjnym wokalem trochę pod Dickinsona, czy Dio. Utwory są wzbogacone wokalnie czasem o skandowanie czy mocne chórki ("Rising"), a czasem o delikatny, subtelny śpiew, jak w balladzie metalowej

Epitaph - Crawling Out Of The Crypt 2014 High Roller

Doom metal, pierwszy album, Włosi… Ale to w żadnym razie nie debiutanci, bo większość tworzących ten zespół z Werony muzyków zaczynało w latach 80-tych w kultowych Black Hole i Sacrilege, a wokalista Emiliano śpiewał w proponującym równie mroczne dźwięki All Souls' Day. Włosi nie zdołali się jednak przebić na przełomie lat 80-tych i 90-tych - skończyło się na trzech taśmach demo i utworze "Beyond The Mirror" na składance Underground Symphony. Grupa po latach wróciła z nowym gitarzystą, proponując zarejestrowany na nowo wybór najlepszych utworów z owych trzech kaset. I trzeba przyznać, że zniosły one próbę czasu, tym bardziej, że Epitaph wzbogacają tu i ówdzie ten swój posępny doom metal. A to mamy klimat bliski dokonaniom Mercyful Fate ("Beyond The Mirror"), są nawiązania do surowego metalu wczesnych lat 70-tych i początków następnej dekady ("Ancient Rite") czy Black Sabbath ("Necronomicon", "Sacred And Prophane"), a nawet szybszego, tradycyjnego heavy metalu ("The Loser One"). Riffowe struktury poszczególnych utworów dopełniają też klawiszowe brzmienia: częściej wykorzystywane organy Hammonda i syntezatory oraz kościelne organy w końcówce "Sacred And Prophane" i fortepian we wstępie "Confuse The Light". Nie ma więc co się zastanawiać, bo tu, podobnie jak w przypadku innych, limitowanych wydawnictw High Roller Records, też obowiązuje zasada: kto pierwszy, ten lepszy. (5) Wojciech Chamryk

Event Urizen - Revolution 2013 Self-Released

Materiał zawarty na debiutanckiej EPce tej śląskiej grupy został zarejestrowany w latach 2011 - 2013 i składa się z dwóch części. Pierwsza to cztery nowsze utwory. Zespół hołduje w nich najbardziej klasycznej odmianie tradycyjnego heavy metalu - zakorzenionej w dokonaniach gigantów NWOBHM z Iron Maiden na czele ("Walls Of Fire"), ale nierzadko pojawiają się też odniesienia do bardziej surowego ("The Darkest Night") czy wręcz progresywnego metalu ("I Am Revolution"), nie brakuje też przebojowych refrenów i efektownych melodii ze sporą dawką mocarnego heavy ("Abyss Of Hell"). Instrumentaliści z klasą znamionującą praktyków o sporym stażu odnajdują się w takich dźwiękach, zaś Łukasz Krauze jawi się jako bardzo wszechstronny, obdarzony głosem o ciekawej barwie wokalista. Trzy starsze utwory są nieco bardziej surowe, ale równie udane. Najbardziej przypadł mi do gustu ostatni z nich, rozpędzony "White Skull" - ostry, dynamiczny, z niższym, agresywnym śpiewem i porywającymi partiami solowymi i unisonami gitar, ale równie szybkiemu "Nightrider" oraz miarowemu rockerowi "Battlefield" też niczego nie brakuje, zaś "Revolution" jako całość to mus dla fanów Maiden, Iced Earth czy niemieckiej sceny heavy lat 80-tych. (5) Wojciech Chamryk

Evil Conspiracy - Prime Evil 2014 Self-Released

Stachanowcami panowie z Evil Conspiracy nie są zdecydowanie, bo istniejąc z przerwami od dwunastu lat dorobili się właśnie pierwszego albumu. Trzeba jednak przyznać, że "Prime Evil" to kawał solidnego, melodyjnego metalu i jeśli już miałbym wybierać, to zdecydowanie wolę sytuacje, gdy zespół nagrywa rzadziej, ale tak ciekawe płyty. Szwedzi czerpią przede wszystkim z tradycyjnego i speed metalu lat 80-tych. Jest więc zwykle szybko bądź bardzo szybko, czasem tylko miarowo, a już tylko niekiedy balladowo. Zwykle króciutko, jak w "Fallen From The Sky", chociaż niekiedy i dłużej, tak jak w, niestety dość monotonnym, "The Plague". Ale już rozpędzony "Scars With Pride" z dwiema solówkami, miarowy numer tytułowy czy eksponujący zgranie sekcji rytmicznej kolejny szybki killer "Tools Of Evil" to może nie arcydzieła, ale utwory naprawdę udane. Wokalista Fredrik Eriksson wypada w nich naprawdę niczym rasowy śpiewak z lat 80-tych, a warto też dodać, że daje radę również w tych zbliżonych do thrashu numerach jak "7:2" czy "The Beast Of Flesh And Blood". Tak więc debiut udany, oby tyl-


ko nie trzeba było czekać na jego następcę jakieś kolejne dziesięć latek. (4,5) Wojciech Chamryk

Existance - Steel Alive 2014 Mausoleum

Młodzi podopieczni legendarnej belgijskiej wytwórni muzycznej Mausoleum Records, francuski zespół Existance, po kilku latach szlifowania materiału, prezentuje pełnowymiarowy debiut. Płyta zatytułowana wymownie "Steel Alive", przenosi nas (a jakże!), w lata 80-te. Jeśli lubujecie się w graniu z pod znaku NWOBHM, w kapelach jak Saxon, Judas Priest czy Iron Maiden, śmiało możecie zakosztować tego "francuskiego dania". Nie ręczę, że będzie smakować każdemu, bo nie ma co ukrywać, że do poziomu pierwszoligowego, jeszcze trochę chłopakom brakuje. Z drugiej strony, muzyka Existance, zagrana jest z dużą lekkością, techniczną dbałością o szczegóły a wokalista operuje czystym, ciekawym wokalem, bez epatowania nadmiernym patosem. Słucha się tej płyty przyjemnie, lecz z drugiej strony, mocniejszych wrażeń duchowych, nie dostarcza. Do ciekawszych utworów można zaliczyć "Dead or Alive" ze skandowaniem w refrenie, rodzaj rockowej ballady "Burning Angel", tytułowy "Steel Alive", czy w końcu zamykający album, "From Hell", gdzie riff gitarowy, nieco przypomina "The Wicker Man", wiadomego zespołu. Właściwie poważny zarzut mam tylko jeden. Brakuje w tej muzie jakiegoś pierwiastka przebojowości, fajnych refrenów. Czegoś, co porwie fanów do… metalowego piekła. Wszystko jest mówiąc kolokwialnie, na jedno kopyto. Zakończę jednak pozytywnie, wszak to dopiero debiut a pewien potencjał w kapeli z pewnością tkwi. Myślę więc, że kolejne płyty mają szansę debiut zdeklasować. (3.8) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Exlibris - Aftereal 2014 MetalMind

Warszawska ekipa nabrała ostatnio niewiarygodnego wręcz tempa: minął raptem rok od premiery "Humagination" i już ukazał się następca tego, może niekoniecznie jak głosi reklama wydawcy, "kultowego", ale ze wszech miar udanego albumu. "Aftereal" nie przynosi może jakichś zaskakujących zmian, bo Exlibris wciąż porusza się w rejonach melodyjnego heavy/power metalu, ale nowości też na tej płycie nie brakuje. Grupa poszła bowiem o krok dalej, proponując bardziej rozbudowane aranżacje, sporo chwytliwych linii melodycznych oraz mocarne, stricte heavy metalowe, wręcz agresywne partie gitarowe. Tak też niejednokrotnie brzmią wokale Krzysztofa Sokołowskiego, który nie

tylko udowadnia, że jest jednym z najlepszych wokalistów w kraju, ale też mógłby śmiało stawać w szranki z samym Timem "Ripperem" Owensem. Owo metalowe uderzenie równoważą orkiestrowo-symfoniczne aranże "Before The Storm", "Suspended Animation" czy "False Messiah", spora ilość mrocznej elektroniki dopełnia z kolei czerpiący z hard rocka "Omega Point" oraz "Darker Than Black". Jeszcze bardziej mroczne, wręcz ambientowe jest intro "The Continuum" skomponowane i wykonane przez Michała Staczkuna, ale to nie jedyna z niespodzianek na "Aftereal". Można sobie bowiem wyobrazić solo elektrycznych skrzypiec w "The Day Of Burning", ale już na swego rodzaju sensację zakrawa to, że jego autorem jest… Zbigniew Wodecki, niezbyt kojarzony z muzyką rockową i metalową. Nowością w Exlibris nie są za to kobiece wokale - udział wokalistki Setheist, Maksyminy "Maxi" Kuzianik, fajnie dopełnia brzmienie chórków, wybrzmiewając w pełni w miniaturze "Before The Storm". Kolejnym wokalistą udzielającym się gościnnie na "Aftereal" jest sam Tom Englund. Podpora Evergrey śpiewa w "Closer", a utwór ten to także basowa solówka Piotra Torbicza oraz dwuminiutowe (sic!) solo Piotra Rutkowskiego (Corruption). Kolejnym gitarowym wirtuozem jest Piotr "Dziki" Chancewicz (Mech) w "King Of The Pit", ale Daniel Lechamński i Piotr Sikora też niejednokrotnie udowadniają, że w kategorii popisów solowych też potrafią zachwycić, chociażby w "In The Darkest Hour". (5) Wojciech Chamryk

Exodus - Blood In Blood Out 2014 Nuclear Blast

Scenariusz zapewne wyglądał w ten sposób. Gary Holt, widząc jak dobrze powodzi się Souzie w jego nowym projekcie o nazwie Hatriot, którego obie płyty zbierały bardzo pozytywne recenzje, nie myślał zbyt długo przed ściągnięciem go z powrotem do Exodus. Bez skrupułów wywalił Dukesa, który z Souzą nie ma się co nawet równać. Rob miał okazję przez prawie dziesięć lat śpiewać w swym ulubionym zespole, nagrał z nim także parę albumów i grał koncerty, więc według chłodnej kalkulacji Holta nie ma prawa narzekać jako techniczny, który dostał "awans" na członka zespołu. W różnych wywiadach można przeczytać, że Rob nie zagrzał miejsca w kapeli, gdyż miał inną wizję ścieżki, którą miał podążać Exodus. Jest to oczywista bzdura, bo Dukes od samego początku w zespole miał niewiele do gadania i zdawał sobie z tego sprawę. Był nawet autorem raptem pięciu tekstów do utworów, co jak na trzy albumy (nie liczę nagranego na nowo "Bonded By Blood"), pokazuje to jaki wkład miał Rob w twórczość Exodus. Nie wiem czym został skuszony Zetro, by znowu grać w zespole z Holtem, jednak biorąc pod uwagę, że w wywiadzie, który z nim przeprowadziliśmy z okazji premiery drugiego krążka Hatriot, wspominał, że nie chowa żadnej urazy względem swoich kolegów z Exodus, wcale nie musiały być to żadne złote góry. Mając w pamięci fenomenalny "Tempo of the

Damned" z 2004 roku oraz to, że Steve nadal ma głos jak żyleta, oczekiwania względem nowego albumu były naprawdę wysokie. Sam Nuclear Blast, wytwórnia pod której skrzydłami znajduje się Exodus, podsycał je zresztą skutecznie. Nowy Exodus miał przez to być prawdziwą bombą. Wyczekiwał niczym tętniak, czekający na wybuch, niczym kobieta z dwubiegunówką podczas okresu. Ten album miał orać jak naćpany i wyposzczony nosorożec na ecstasy. Pieczę nad brzmieniem znowu trzymał Andy Sneap, więc w temacie tego jak będzie brzmiał nowy album, niespodzianek raczej miało nie być. A jak wygląda sprawa "Blood In Blood Out" w praktyce? Niestety już nie tak różowo. Fakt faktem, brzmienie jest naprawdę potężne. Perkusja brzmi cudownie, co o tyle cieszy, że stanowi ona w sumie jeden z najlepszych elementów tego albumu. Gitary są ostre i organiczne, a także w tym wszystkim da się wychwycić plumkanie basu. Głos Zetro brzmi wyśmienicie i wyraźnie bryluje w miksie. Kondycja samych utworów nie wygląda już tak dobrze. Wszędzie będziemy mieli do czynienia ze zwolnieniami. Momentami ma się aż wrażenie, że są one wciskane w każdy utwór wręcz na siłę. Ale po kolei. Biały szum, który towarzyszy nam na rozpoczęciu albumu przez półtorej minuty pierwszego utworu (swoją drogą co za poryty pomysł na intro?!) skutecznie zniechęci nas do pogłaśniania głośności. Reszta "Black 13" na szczęście rekompensuje nam trochę ten fakt, że Exodus sam próbuje obrzydzić nam słuchanie własnego albumu. Wiele jest takich utworów i albumów, które na początku brzmią jakby były nagrane w kiepskiej jakości, by potem wejście wszystkich gałek na konsolecie sprawiło duże wrażenie na słuchaczu, ale w tym przypadku to chłopaki i Sneap sporo przesadzili. Na szczęście później nie uświadczymy takich patentów. "BTK" rozpoczyna się riffem kojarzącym się jednoznacznie z "Tempo of the Damned". Niesie ze sobą bardzo wydatną sugestię "Shroud of Urine". Utwór jednak potem zaczyna trochę przynudzać. W przeciwieństwie do utworów, które wchodziły w "Tempo of the Damned", które były nieustanną rzeźnią riffów i agresywna chłostą, ten utwór siada i ochładza się wraz z biegiem trwania. Refren już w ogóle traci na impecie i zaczyna usypiać swym groovem, ale to jak pod koniec wchodzą patenty metalcore'owe to już chyba drobna przesada. W każdym razie potencjał głosu Zetro nieźle jest tutaj marnowany. Ciekawostką jest fakt, że jak się dobrze wsłuchacie wychwycicie głos Chucka Billy'ego w tym utworze. Innym utworem przywodzącym początkowo na myśl "Tempo of the Damned" jest "Salt the Wound", w którym solówkę nagrał stary "wychowanek" Exodusa Kirk Hammett, a w niej, no przecież nie inaczej, sporo jest granego pedału wah-wah. "Honor Killings" rozpoczyna swoją jazdę riffem w stylu "Impact Is Imminent". Naturalnie po szybkich riffach, zwrotkach i refrenach, tu też następuje załamanie prędkości rytmu. Sepulturowe zwolnienie tutaj jednak bardzo dobrze współgra z resztą utworu. Następujące po nim drabinki i siarczyste melodyjne riffy oraz niezwykle energiczne solówki sprawiają, że ten utwór należy do jednych z lepszych na płycie. Drugim takim dobrym utworem jest numer tytułowy, który brzmi jak XXI-wieczna interpretacja nieśmiertelnego "Toxic Waltz". Thrashowy klimat "Collateral Damage" i właściwie totalna absencja zwolnień, tak bardzo charakterystycznych dla reszty utworów z najnowszego krążka Exodusa, sprawia, że

ten utwór wchodzi naprawdę nieźle. Perkusyjne połamańce w tym utworze dudnią niczym epileptyczne tango przy stroboskopie. "My Last Nerve" jest okej, lecz potem wpada w sidła hardcorowych synkop i neothrashowych pułapek. "Body Harvest" zaczyna się bardzo smaczną kanonadą ostrych Exodusowych riffów. Zwrotki i prechorus świetnie wypadają z agresywnym i zadziornym głosem Zetro. Utwór jednak kompletnie siada, i to tak pretensjonalnie jak waleń na plaży, w neothrashowym, a właściwie wręcz hardcore'owym refrenie i prostackich synkopach, następujących po nim. Nawet świetne solówki obfitujące w wyśmienite harmonie nie zacierają złego wrażenia. "Food for the Worms" ma za to tak zajebisty riff, który nam przypomina, że jednak mimo wszystko mamy do czynienia z albumem Exodus. Niestety narzucone szybkie i agresywne tempo znowu zostaje brutalnie zahamowane przez hardcorowe patenty, które sprawiają wrażenie wtrąconych tam totalnie z dupy. "Numb" technicznie nie jest niczym specjalnym, jednak jest to kipiący thrashem wałek, praktycznie nie zbrukany hardcore'owymi wpływami jak większość innych utworów na tym albumie, dlatego się go całkiem przyjemnie słucha. Utwory czasem brzmią na niedokończone i niedopracowane, tak jakby z braku pomysłu Holt i spółka postanowili wstawiać najprostsze i najbanalniejsze pomysły i riffy tam, gdzie trzeba było trochę dłużej pomyśleć. Prawie wszystkie utwory są skonstruowane z grubsza na jednym schemacie: riff na intro - zwrotka - refren - zwrotka - refren - hardcorowe zwolnienie - pojedynek solówek - refren - koniec. Bardzo często utwory zaczynają się naprawdę godnie, tylko po to by potem popaść w poprzerywane core'owe patenty. W sumie to dość zabawne, że po wywaleniu Dukesa, który jest dość mocno zafascynowany sceną core, Exodus nagrał najbardziej hardcore'owa płytę w swej historii, co zwłaszcza słychać w drugiej połowie wydawnictwa. "Blood In Blood Out" nie da się jednoznacznie zaorać. Na tym albumie znajduje się bardzo dużo dobrych momentów. Jednak wsadzoną im tez dość znaczną ilość figur, które właściwie nie powinny znaleźć się na albumie Exodus czy jakimkolwiek dobrym albumie muzycznym. Swoją drogą paradoksalnie ostatni album Hatriot brzmi bardziej Exodusowo niż najnowsza płyta Exodus. Ci, którzy na dziesięciolecie "Tempo of the Damned" spodziewali się godnego sukcesora tego nowoczesnego dzieła chyba nieco się zawiedli. (3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Fates Prophecy - The Cradle Of Life 2014 Arthorium

Doświadczona brazylijska załoga Fates Prophecy w zreorganizowanym składzie przypomina o sobie czwartym krążkiem nagranym po ośmiu latach od poprzedniego "24th Century". Klasyczny do bólu heavy-metal, jaki proponują Brazylijczycy na swoim najnowszym krążku z pewnością znajdzie swoich zwolenników. Nie brakuje melodyjnych refrenów, solówek gitarowych i wszystkich elementów typowych dla

RECENZJE

115


rycerskiego metalu. I mimo, że nawet dość przyjemnie się tego słucha, trudno oprzeć się wrażeniu wtórności, braku świeżości muzyki zaproponowanej przez Fates Prophecy. Więcej dynamiki, czadu słyszałem na niejednej płycie nagranej przez 60-latków. Trudno zatem wróżyć zespołowi podbicie tym albumem Świata, ale jak było powiedziane na początku, niejeden metalowy ortodoks zapewne rzewnie pomacha banią w rytm "The Cradle Of Life". Mnie ta płyta nie urzekła. (3.5)

wiarygodnie zarówno w rozpędzonych maksymalnie, dwu - trzyminutowych "Chained To Die", "Hit By Shit" czy "Grimace Of Lie", rozkręcających się stopniowo numerach jak "Fill The Void" oraz tych bardziej urozmaiconych, jak "Rise Of The Dead" z wpływami tradycyjnego heavy metalu, porywającymi solówkami i udziałem gości, wokalistów Matthiasa Windelschmidta i Torstena Schmollingera. Powrót z tarczą, bez dwóch zdań. (4,5) Wojciech Chamryk

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Freakings - Gladiator Firewolfe - We Rule The Night 2014 Limb Music

Amerykanie na swoim drugim albumie serwują kawał świetnej melodyjnej muzyki w klimacie hard-heavy. Muzyka dla fanów amerykańskiego, melodyjnego grania spod znaku Dokken, Riot czy Ratt. Kawał świetnej roboty na płycie wykonał wokalista David Fefolt, współpracujący z takimi muzykami jak David Ellefson, Roy Z, czy Matt Sorum. Słychać w jego fajnym, rockowym głosie spore doświadczenie. Większość numerów utrzymanych jest w hard-rockowym klimacie "Luck Of The Draw', "Ready To Roll", "Long Road Home", czy nieźle bujający "Who's Gonna Love You". Muzycy jednak potrafią także złamać schemat za sprawą mrocznego "The Devil's Music", zaproponować totalnie przebojowe granie "Late Last Night', czy przyładować z konkretną metalową mocą, jak w "Betrayal Kiss", zaczynającym się od szaleństw gitarowych i robiącym wrażenie świetnym refrenem. Nie gorszy pod tym względem jest także "Dream Child". Wyciem wilków zaczyna się natomiast tytułowy "We Rule The Night", kawał melodyjnej metalowej jazdy. Do tego ciekawy "A Senator's Gun" w balladowym klimacie. W swojej klasie - prawie mistrzostwo świata! (5)

2014 Self-Released

Fraza "Thrash metal atack!", wykrzykiwana po wielokroć przez wokalistę Jonathana Brutschina w siódmym utworze z drugiej płyty Szwajcarów to dobre określenie jej zawartości. Początek w postaci "Kingdom" oraz "The Day Will Come" to co prawda jeszcze bardziej speed metalowe, surowe granie, ale już od trzeciego, tytułowego utworu grupa wchodzi na najwyższe obroty, proponując szaleńczy, bezkompromisowy thrash. Czasem bardziej melodyjny, choć nie pozbawiony pewnej surowości ("Hate In Our Veins"), niekiedy ciut wolniejszy, z mocarnymi zwolnieniami ("The Life"), ale przede wszystkim ostry, wściekły, z histerycznym wrzaskiem wokalisty ("Atomic Idiocy", "Why"). Są też nawiązania do crossover (króciuteńki "Till Death", "False God"), a produkcja, jak na niezależne wydawnictwo też jest całkiem znośna - Carrion panowie popularnością pewnie nie przebiją, ale moc jest. (4) Wojciech Chamryk

kapela z Warszawy, Frost Commander. Debiut, który wydała własnym sumptem to sążnista porcja dynamicznego heavy metalu opartego stylistycznie na klasycznym Helloween, wczesnych płytach Blind Guardian czy Running Wild. I choć da się wychwycić także naleciałości innych, tradycyjnych zespołów heavy metalowych, są na "Invincible" kawałki takie jak "Galactic Lore", które są tak niemieckie, że aż dziw, że powstały w XXI wieku i to za wschodnią, a nie zachodnią granicą Odry. Zresztą rzeczony numer mógłby posłużyć za wykładnik stylu Frost Commander - runningowy riff, linia wokalna niemalże wydarta Hansiemu Kürschowi, folkowa wstawka wydarta jego kamratom z zespołu oraz helloweenowe solo. I choć guardianową atmosferę podkręcają także teksty zapożyczone z literatury fantastycznej, warto dodać, że na tym się skojarzenia z ekipą "Ślepego Ciecia" się kończą. Partie perkusyjne Frost Commander są bardzo skromne (choć rzecz jasna gdy Thomen Stauch był w wieku perkusisty Frost Commander, Adama Polanowskiego, też nie wygrywał specjalnych zawijasów), a i wysoki, klarowny wokal Szymona Dżumaka to inna bajka niż zadziorne głosy wokalistów kapel, do których Frost Commander porównuję. Wracając jednak do tekstów - co ciekawe, ich autor i szef grupy, Tomasz Świstak napisał obszerne "liryki", co wyróżnia je na tle innych grup tej estetyki, zwłaszcza polskich. Słychać, że jego koncepcja na zespół jest dojrzała i słychać też, że płyta brzmiałaby dużo lepiej, gdyby ekipa z Warszawa miała więcej środków. Albo, gdyby nagrywała w Szwecji. Niestety, szwedzkich możliwości nie mamy, dlatego pomysłowy zamysł zderzył się ze słabszą realizacją. Podejrzewam, że zespół naprawdę nie pogardziłby choćby bardziej przestrzennym brzmieniem. Płyta wyszła latem 2014 roku, zespół zagrał kilka koncertów, a teraz jego dalsze losy stanęły pod znakiem zapytania, ponieważ w styczniu znów grupę opuściło kilkoro muzyków. Trzymajmy kciuki, żeby Tomasz zebrał Frost Commander "do kupy", bo tkwi w nim potencjał do wykorzystania. Strati

Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Frost Commander - Invincible 2014 Self-Released

First Aid - Nursed 2014 Iron Shield

Berlińczycy potrzebowali aż siedmiu lat by po zreformowaniu składu nagrać swój trzeci album, ale wygląda na to, że to podładowanie akumulatorów wyszło First Aid na zdrowie. Zaprezentowali bowiem na "Nursed" dziesięć szaleńczych, thrashowych numerów, idealnie wyważając proporcje pomiędzy brutalną intensywnością a bardziej melodyjnymi czy technicznymi partiami. Dobrze wkomponował się w to wszystko nowy wokalista Chris Carl, wykorzystujący zarówno bardziej ekstremalne, jak i czystsze, choć nie pozbawione zadziorności, wokale. Dlatego też brzmi to wszystko bardzo

116

RECENZJE

Polskich zespołów grający tradycyjny, europejski heavy metal, a zwłaszcza tych, którym udaje się wydać płytę, mamy niewiele. Raz, że muzyka inspirowana Helloween czy Running Wild niestety lubi płynąć na fali mody i po fazie zachłyśnięcia się nią przychodzą lata chude, kiedy słuchanie i tworzenie jej to sromotny wstyd. Dwa, że wbrew pozorom jest to gatunek niewdzięczny do tworzenia, bo łatwo obnaża wszelkie ewentualne niedociągnięcia muzyków wokalista musi umieć śpiewać, a głowa grupy musi umieć pisać ciekawe linie melodyczne, bo inaczej zespół przepadnie w morzu innych płyt tego gatunku. Trzy, że niewdzięczny do promowania, bo "europejski power metal" to styl, w przypadku którego łatwiej niż w przypadku innych otrzeć się o kicz i tandetę. Na szczęście istnieją śmiałkowie, którym te kłody pod nogami niestraszne. Wśród chojraków znalazła się młoda stażem i - uśredniając - wiekiem,

Gross Reality - Overthrow

stałej wysokości. "Overthrow" zostało przyodziane w nowoczesną produkcję. Album jest głośny i wypolerowany do granic możliwości z całym dobrodziejstwem inwentarza oraz cechami negatywnymi takiego stanu rzeczy. Irytuje nieco syntetyczny bas oraz zlewające się ze sobą gitary. Przy takiej produkcji należy się liczyć z tym, że gitarowe riffy będą przypominały jednolitą i mało selektywną bryłę. Tak też jest na "Overthrow". Nie mamy tutaj takiej tragedii jak na płytach Nevermore, jednak typowo metalowe mięso zostało zastąpione cyfrowymi kompozytami. Szkoda, bo słychać, że kompozycje są świetnie dopracowane i są niezwykle interesujące. Jednak sposób ich nagrania wydatnie przeszkadza w odbiorze tej muzyki. Wokale brzmią zbyt radiowo i alternatywnie. Produkcja dźwięku jest tak wymuskana, że aż traci swój pazur i, paradoksalnie, swą moc. (3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Guerra Total - Cthulhu Zombies & Anti-Cosmic Black Goats 2014 Iron Shield

Kolumbijscy pracoholicy i zwolennicy totalnej ekstremy nie zwalniają tempa. Guerra Total nie zna jednak takich, nadużywanych przez wiele innych zespołów, terminów jak "progres" czy "wejście na kolejny etap muzycznego rozwoju". Grają za to od lat bezkompromisowy black/speed/thrash, czerpiący zarówno z niemieckiego thrashu lat 80tych jak i pierwszej fali skandynawskiego black metalu przełomu lat 80tych i 90-tych. Dokładają do tego teksty oparte na twórczości H.P. Lovecrafta ("Iä! Iä! Cthulhu Fhtagn!", "R'lyeh's Bizarre Non-Euclidean Geometry"), uwielbiają klimaty z horrorów klasy B bądź C ("Black Metal Zombies"), ale potrafią też puścić oko do słuchacza ("Whisky Possesed"). Nie unikają przy tym odniesień do bardziej tradycyjnego heavy, udowadniając też, że bardziej melodyjne partie, jak np. w "Manifestum Anti Mundi" fajnie urozmaicają nawałnicę dźwięków z blastami na pierwszym planie, niekiedy zaś inspirują się starym, dobrym punk rockiem ("Nuklear Black Goat"). Są też tradycjonalistami o tyle, że zamiast sięgać po sample czy inną elektronikę korzystają z thereminu, dzięki czemu ich utwory niewątpliwie zyskują na oryginalności. (5)

2014 Divebomb

Podobno materiał na to wydawnictwo był pisany przez dwadzieścia pięć lat. I jak wyglądają efekty? Ten album to nowoczesny thrash ukuty na kanwie późniejszego Testamentu i Powermad. Coś podobnego dostarczyli nam niedawno włoscy metalowcy z Ultra-Violence. Gross Reality cechują niezwykle melodyjne zaśpiewy, które zostawiły daleko za sobą konwencję thrash meta-lu. No nie da się tutaj momentami nie myśleć ciągle o Chucku Billym z Testamentu, Chrisie Astleyu z Xentrix czy o aktualnym gardłowym Annihilatora. Pozostawiając jednak z boku wszelkie skojarzenia nie da się odmówić wokaliście Gross Reality dużych umiejętności wokalnych. Śpiewa czysto i potrafi utrzymać długo swój mocny zaśpiew na

Wojciech Chamryk Halcyon Way - Conquer 2014 Massacre

Amerykanie z Halcyon Way swoją muzykę rozlokowali na pograniczu melodyjnego power metalu, heavy metalu i progresywnego metalu. Ich kompozycje są dość gęste, urozmaicone i bogato zaaranżowane. Jak już zaznaczyłem muzycznie opierają się na klasycznych patentach wyżej wymienionych kierunków heavy metalu dbając o bezmiar wpadających w ucho melodii. Dodatkowymi walorami mają być niskie strojenie gitar, sięganie po estetykę nowoczesnego metalu oraz wzbogacanie wokali o drugi głos, który operuje growlem (rzadko blackowym skrzekiem, ale jednak). Je-


dnocześnie to co miało być atutem to przyczyniło się do zguby. Prawdopodobnie to te nieliczne - ale zawsze - wycieczki w nowoczesne rejony i wspomaganie głównego wokalisty spowodowały, że kompozycje zaczynają zlewać się w jedno. Zamiast bogactwa muzycznego zaczynamy spostrzegać, że każdy utwór poddany jest temu samemu pomysłowi na aranżacje. Inne pozytywy jak gęste i urozmaicone struktury utworów zamiast intrygować zaczynają nużyć i dezorientować słuchacza. Negatywne emocje zamyka wokalista Steve Braun, który mimo ciekawego głosu, w refrenach przeciąga tak frazy, że powoduje uczucie ciągłego słuchania tego samego refrenu. Niewątpliwie Amerykanie mają potencjał, śmiało poruszają się w swoim świecie muzycznym oraz mają niemałe umiejętności (szczególnie para gitarzystów). Ciągle jednak nie potrafią dopracować się ciekawej receptury na zainteresowanie większego grona słuchaczy. Najprawdopodobniej to im odpowiada. Nie wątpię aby zespół miał swoich stałych odbiorców, jakby nie było, "Conquer" to już trzecie pełne wydawnictwo. A że to małe grono to inna sprawa. Powątpiewam aby w przyszłości coś zmieniło się pod względem muzycznym w Halcyon Way. Moim zdaniem kapela skazała się na tych nielicznych fanów, których ma obecnie. Na koniec krótka dygresja, ostatnio wielu fanów narzeka, że ich bohaterowie nie zmieniają się, że dopadł ich muzyczny zastój. Niech Halcyon Way będzie poniekąd przestrogą, że zmiany czy inna oryginalność nie zawsze przynosi lepsze rezultaty. Ja z pewnością wolałbym posłuchać ten zespół w bardziej klasycznej odsłonie. (3) \m/\m/

Harmony - Theatre Of Redemption 2014 Ulterium

Harmony to zespół parający się graniem melodyjnego power metalu. Muzycznie nie jest to jednak ta najprostsza forma tego gatunku. W kompozycjach dzieje się sporo, muzycy nie tylko skupiają się na power metalu ale sięgają również po patenty znane z progresywnego metalu, neoklasycznego rocka, hard rocka, AORu, muzyki klasycznej, itd. Tempa utworów są przeważnie wolne i średnie choć trafiają się też i szybkie momenty ("Crown Me King"). Bardzo duży nacisk położono na aranżacje, są one bardzo bogate i ciekawe, w ten sposób muzycy nie pozwalają na to, aby posądzać kapelę o muzyczną banalność czy pretensjonalność. Mocny nacisk kładziono również na melodyjność, wręcz obok aranżacji, jest to znak rozpoznawalny Harmony. Oczywiście muzycy starają się aby być dalekim od trywialności. Choć w wypadku tytułowego utworu ("Theatre Of Redem-

ption") i ballady "You Are" były momenty, przy których zastanawiałem się, czy nie powinęła się im noga. Powyższe umiejętności nie powinny dziwić, bowiem zespołowi szefują gitarzysta Markus Sigfridsson i perkusista Tobias Enbert, którzy współtworzą również progresywny Darkwater, gdzie melodie i aranżacje poddawane są jeszcze większym emocjom. I tak, nie dość, że każda kompozycja jest różnorodna, to każdy utwór różni się od pozostałych podejściem do budowy, tematami muzycznymi, melodyjnością i aranżacjami. Niech za przykład posłużą te najbardziej wpadające w ucho kawałki. "Inhale" to prosty, powolnie sączący się song z specyficzną rytmiką, "Theatre Of Redemption" ma coś w sobie z fińskiego HIM, choć aranżacja kieruje go do rejony ambitnego przeboju, natomiast "You Are" jak dla mnie przesiąknięte jest atmosferą ballad Scorpionsów. Dużo pracy włożono w produkcję. Z pewnością dołożyli się do tego Henrik Udd i Fredrik Nordström (Studio Fredman), którzy miksowali oraz Thomas "Plec" Johansson, który masterował cały materiał. Zespół z równą łatwością eksponuje te mocne i energetyczne momenty jak te delikatne i subtelne. Jednak gdy większość współczesnych produkcji stara się podkręcić gałki wzmacniaczy, to Harmony o półtonu łagodzi swoją muzykę. Na pewno w ten sposób wyróżnia się ta kapela, ale wydaje mi się, że to nie przysporzy Szwedom sympatyków. Tym bardziej, że dodanie mocy nie powinno zmienić przekazu tego zespołu. Tobias (znakomite partie gitary) i Markus gwarantują wysoką jakość warsztatu muzycznego, ale na ten album dobrali sobie znakomitych muzyków. Basista Raphael Darfas i klawiszowiec John Svensson udowadniają to co dźwięk, choć Svensson nie uniknął bezbarwnych brzmień, które źle kojarzą się z melodyjnym power metalem. Całe szczęście, że to tylko epizody na całości "Theatre Of Redemption". Lecz największym sukcesem jest współpraca z Daniel'em Heiman'em, który na tym albumie zaśpiewał wyśmienicie. Jego pomysły i melodie świetnie wpasowały się w muzykę Harmony. Podkreśla on nimi główne cech kapeli, melodyjność i bogactwo muzyczne. Podobnie czyni to swoją barwą głosu. Daniel śpiewa wysoko ale robi to bardzo pewnie, że nie pozostaje nic innego tylko zachwycać się jego kunsztem. Śpiew Daniela wspierają chórki - równie kunsztowne autorstwa Ulrika Arturéna. "Theatre Of Redemption" to dobry album, choć może ciut za łagodny. Ma na prawdę wiele walorów. Lecz ciągle mi siedzi w głowie, że podrasowanie mocy przyniosłoby Harmony lepsze rezultaty. Niemniej można na to przymknąć oko, tym bardziej, że albumy tego zespołu nie ukazują się co roku (4)

And Friends…" to: Shawn Colvin, nieco już zapomniany Richard Marx oraz Pat Monahan z Train. Generalnie brzmi to całkiem przyjemnie, chociaż nie jest to materiał do częstszego słuchania. Kilka ostatnich utworów to już dość dynamiczne, rockowe granie: największy przebój Heart "Barracuda", "Even It Up", wydłużone do ponad 10 minut legendarne "Stairway To Heaven" i finałowe wykonanie "Ring Them Bell". Dziwne to jak dla mnie zestawienie: piosenki świąteczne i mocniejsze granie, tak jakby zespół próbował wzmocnić potencjał komercyjny wydawnictwa swoją i obcą klasyką, tym bardziej, że jedna z wokalistek wyraźnie niedomaga głosowo, co jest szczególnie słyszalne w coverze Led Zeppelin. (3,5)

da miejsca na jakieś niebosiężne spusty czy pianie z zachwytu pod firmament. Nie zmienia to faktu, że całego "Day of Reckoning" się przyjemnie słucha. Niewiele zostaje jednak w głowie. Głównie przez to, że wokalista ma bardzo podobną manierę śpiewania w większości utworów. Nie skreśla to jednak wartości tego wydawnictwa, raczej sprawia, że słucha się go dobrze "jednym ciągiem", a nie na wyrywki. Nie ma tu słabych momentów, wszystko jest równie solidne. Jak na razie projekt Toma Wassmana zapowiada się bardzo interesująco i warto śledzić dalsze poczynania tego zespołu. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Wojciech Chamryk

In Aevum Agere - Limbus Animae 2014 Pure Steel

Kwartet mieszany Hessian z Portland (USA) debiutuje rzeczonym albumem, będącym dowodem fascynacji muzyków klasycznym hard rockiem z przełomu lat 60-tych i 70-tych oraz surowym heavy metalem z końca owej dekady. Najbardziej słyszalni są rzecz jasna Black Sabbath, zarówno w tych dłuższych, monumentalnych utworach jak "Alchemic Blessing" czy szybszych, raptem trzyminutowych "Funeral Disco" czy "Une Charogne EN", ale innych wpływów też nie brakuje. Od motoryki wczesnego Manilla Road ("Iron Baby") do bardziej melodyjnego, ale też surowego brzmienia znanego chociażby z debiutu Kanadyjczyków z The Hunt ("Eyebite"), aż do mocarnego, bardziej współczesnego i posępnego doom metalu ("Homonculator"). Jednak utworem wizytówką tej płyty jest jak dla mnie "Cloven Lady", w którym w najpełniejszej formie udało się zebrać wszystkie atuty Hessian, a duet wokalistów Salli Wason i Angusa McFarlanda wypada najbardziej przekonywująco. (4,5)

Włoscy doom metalowcy podsuwają swym czekającym na drugi album grupy fanom kolejną EP-kę. "Limbus Animae" to cztery utwory, będące dowodem obecnej, całkiem niezłej formy Bruno Masulliego i jego trzech kompanów. Jest więc miarowo, mrocznie, po-sępnie i złowieszczo, z mocarnym riffowaniem, oszczędną sekcją i wysokim głosem. Niekiedy dają o sobie znać echa dokonań zespołów NWOBHM z przełomu lat 70-tych i 80-tych ("Awaiting"), znacznie częściej jednak słychać echa fascynacji wczesnym Black Sabbath czy ich najzdolniejszych uczniów Candlemass ("Damnatio Memoriae"). Ciekawie wypadają też próby łączenia doom metalu z bardziej akustycznymi brzmieniami, co dodaje drapieżności "Anti Inferno/Limbus Animae" ponownie przypominając czasy wczesnych lat 70tych, kiedy to np. Jethro Tull potrafili łączyć ostre gitarowe partie z takim bardziej klimatycznym, inspirowanym muzyką dawną graniem. Takich subtelnych partii nie brakuje też w finałowym "Solitude", tak więc fani gatunku powinni być z "Limbus Animae" zadowoleni. (4,5)

Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Hessian - Bacheloros Of Black Arts 2014 Stormspell

\m/\m/ Heart - Heart And Friends-Home For The Holidays

Ichabod Krane - Day of Reckoning

2014 Frontiers

2014 Pure Steel

W grudniu ubiegłego roku Heart powróciło do swego rodzinnego Seattle na specjalny koncert bożonarodzeniowy. Całość zarejestrowano i wydano na CD/DVD. Program koncertu podzielono na dwie części. W pierwszej zespół sióstr Wilson wykonał garść świątecznych utworów, w tym autorstwa. Joni Mitchell, Boba Dylana, Harry'ego Nilssona i Sammy'ego Hagara. Były wokalista Van Halen zaśpiewał też gościnnie w "All We Need Is An Island" i "Santa's Going South". Kolejni goście którzy zaznaczyli swój udział na "Heart

Nazwa zespołu zapaliła mi w głowie pewne światełko. Czyżby miało mieć tu miejsce jakieś nawiązanie do Sleepy Hollow? Po krótkim wywiadzie środowiskowym okazało się, że moje skojarzenia i przypuszczenia okazały się słuszne, gdyż ten projekt tworzy dwóch byłych członków tego kultowego zespołu, w tym sam Tom Wassman, których wspiera basista Halloween oraz wokalista z Wulfhook. Zawartość debiutanckiego krążka Ichabod Krane to poprawny i przyjemny amerykański power metal starej szkoły. Nie ma tu co praw-

Ion Vein - Ion Vein 2014 Majesphere

Fajnie, że Ion Vein nagrało nowy album. Nie jest to może taka płyta na jaką fani starego dobrego progressive power metalu mieliby ochotę, ale w mia-

RECENZJE

117


rę daje radę. W jej skład weszły nagrane na nowo kawałki z dwóch poprzednich EP grupy, ale także zupełnie nowe kompozycje. Trochę szkoda, że nie jest to zupełnie nowy materiał, gdyż akurat utwory z "IV v2.0" trochę zaniżają poziom wydawnictwa. A już na pewno umieszczenie "Fools Parade" jako otwieracza nowego albumu to, delikatnie rzecz ujmując, drobne nieporozumienie. Na szczęście potem jest już lepiej. "Anger Inside" wita nas fajnym, dudniącym riffem. Utwór pędzi po bezdrożach, zatrzymując się rzadko, jednak wykorzystując rzeczone postoje do maksimum. Dobrze upakowane urozmaicenia sprawiają, że ta kompozycja wręcz błyszczy. W "Alone" wita nas subtelna atmosfera spokoju, w którą bardzo dobrze zostały wpasowane lekko progresywne motywy. Sama kompozycja zabiera nas co chwilę w zupełnie inne rejony, sprawnie manipulując nastrojowością i klimatem. Obecne są niestety także utwory, które odbiegają od reszty swoim poziomem. "Love /Hate" jawi się jak neometalowa nuta rodem z jakiegoś bandu małpującego Trivium czy Dream Theater. Takie sytuacje się zdarzają na najnowszym albumie Ion Vein trochę zbyt za często, co może trochę razić. Jednak przed całkowitym zatraceniem się w kiepskiej papce zespół ustrzegł się poprzez świetne leady, które potrafią pozytywnie zabarwić nawet najbardziej nieudany utwór z tej płyty. Nowy Ion Vein nie brzmi tak jak ostatnie cyfrowe wydawnictwa wydane pod tym szyldem. "IV v1.0" oraz "IV v2.0" prezentowały zupełnie inne podejście do tematu. Na "Ion Vein" zespół brzmi jak nieślubne dziecko Queensryche, Vicious Rumors i mniej irytujących momentów Nevermore. Produkcja jest nowoczesna, jednak o dziwo, dobrze się prezentuje na nowych kompozycjach. Możliwe, że jest to zasługa prawdziwego geniuszu, zarówno kompozycyjnego jak i studyjnego, w wykonaniu zespołu i inżyniera dźwięku. Gryzie się z tym jednak nachalne lubowanie się w bieda-motywach rodem z nowoczesnych nowinek z pogranicza muzyki alternatywnej i metalowej. Ten album jest pełen rozbieżności, nie tylko z powodu wszechobecnej progresji. Po prostu mamy tutaj obok dość fajnych kawałków jak "Face the Truth" i "Anger Inside" umieszczone średniawki. Ta rozbieżność w poziomie jest bardzo łatwo zauważalna i trochę niszczy kruchą strukturę albumu. (3,9) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

wych riffów, solówek, o melodyce nie wspominając. Wszystko przebiega na jednym, mocno przeciętnym poziomie. Niestety nawet wokalistka, swym nijakim, mało urozmaiconym wokalem nie podnosi poziomu płyty. Mimo surowego brzmienia, które pasuje do muzy, trudno przyzwyczaić się do beznadziejnego soundu perkusji, mocno przypominającego jedną z płyt słynnego zespołu na M. Przed zespołem jeszcze sporo pracy, szczególnie na gruncie kompozytorskim. (3) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Iron Curtain - Jaguar Spirit 2013 Heavy Forces

Gdybym miał obstawiać kraj pochodzenia zespołu Iron Curtain, po przesłuchaniu najnowszego krążka zatytułowanego "Jaguar Spirit", Hiszpania byłaby jedną z ostatnich opcji. W ogóle nie mogę połączyć tego kraju z muzyką graną przez Iron Curtain. Jakoś to nie pasuje, a jednak. Muzyka Hiszpanów sięga gdzieś głęboko w lata 80-te, momentalnie na myśl przywodząc Motorhead, głównie za sprawą wokalisty Mike'a Leprosy, który śpiewa niczym nieślubny syn Lemmy'ego Kilmistera. Również muzyka bardzo przypomina legendarnych Brytyjczyków. Proste riffy gitarowe, szybkie tempa, brudne brzmienie i kilmat utworów osadzony gdzieś głęboko w punk-rocku czy nawet rock'n'rollu. Muzycy Iron Curtain jednak zdecydowanie dbają przy tym wszystkim o melodię i wyraźnie ciążą w stronę heavy-metalu. Płyta mknie do przodu jak pociąg Pendolino (wyłączając polskie egzemplarze) i pod względem kompozycyjnym trzyma wyrównany, dobry poziom. Wyróżnić można, rozpoczynający płytę "Run Hide Fight" z melodyjnym refrenem i taką samą solówką. Nie gorszy, pod tym względem jest "Rangers Attack", który jest kulminacją przebojowego grania, na tym albumie. Świetne wrażenie robi też zamykający album "Cheaper Whiskey Woman", z zabójczą melodyjną zagrywką, chórkami i solówką, która po prostu budzi uśmiech na twarzy. Muszę przyznać, że całkiem przyjemna to płyta. Nie z gatunku, o których można rozpisywać się godzinami, ale z tych, których przyjemnie się słucha w przeróżnych okolicznościach przyrody. Szczególnie polecam imprezę przy piwku albo samochód. (4.8) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Iron Command - Play It Loud 2014 Self-Released

Mimo niewątpliwego sentymentu, jakim darzę kobiety, a już szczególnie kobiety dzierżące gitarę, tudzież mikrofon w ręku, nie jestem w stanie napisać zbyt wielu pozytywnych refleksji, po przesłuchaniu debiutanckiego albumu pochodzącej z Medellin w Kolumbii, grupy Iron Command. Kapela tnie oldschoolowy speed-heavy metal. Jest w tym graniu odpowiedni poziom dynamiki, agresji. Utwory utrzymane na ogół w szybkich tempach, nie oferują niestety słuchaczowi żadnych specjalnych doznań. Muzycy nie serwują zbyt cieka-

118

RECENZJE

Isole - The Calm Hunter 2014 Cyclone Empire

Premiera najnowszej płyty Szwedów uświadomiła mi, jak spragniony byłem takich dźwięków! Candlemass naprzemiennie zawiesza i odwiesza działalność, ale do studia ma już nie wchodzić, Solitude Aeturnus milczy od blisko dziesięciu lat, While Heaven Wept wykroczył daleko poza granice gatunku wkrótce po wydaniu debiutu - a wszak właśnie te zespoły nazwano kiedyś wielką trójcą epic doom metalu! Szczęśliwie Isole ciągle jest z nami i regularnie nagrywa znakomite albumy. Dosyć bezpieczne, utrzymane w podobnym stylu, ale na tyle kreatywne i wyraźnie nazna-

czone indywidualnym stylem Szwedów, by nikt nie mógł im zarzucić (auto)plagiatu. Nie inaczej jest z "The Calm Hunter". Na płycie Isole jak zwykle nie brakuje znakomitego czystego śpiewu, fajnych riffów i doskonałych solówek (w tej kwestii trzeba odnotować znaczący postęp - większość partii solowych to istny miód dla uszu), wszystko to pogrążone jest w podniosłej i mrocznej zarazem atmosferze, przyozdobione zaś potężnym i krystalicznie czystym brzmieniem (kolejna zmiana na plus w stosunku do poprzedników). W rezultacie otrzymujemy być może najlepszy z dotychczasowych albumów Isole, pozbawiony jakichkolwiek słabych punktów. Specjalnie parę razy słuchałem go z jawnie złą intencją jak sukinsyn, by do czegoś się obowiązkowo doczepić, lecz każdy utwór ma w sobie coś absolutnie urzekającego i nie byłem w stanie wydusić z siebie ani słowa krytyki! Kurczę, nawet oprawa graficzna jest znakomita. Teraz powieje herezją, ale prawdę mówiąc dzięki takim płytom jak "The Calm Hunter" nie tęsknię za Solitude Aeturnus, a trudno ode mnie wycisnąć większy komplement pod adresem zespołu epic doom metalowego. Dla koneserów gatunku to płyta-mus! (6) Adam Nowakowski

John Steel - Freedom 2014 Self-Released

"Freedom" to debiutancki album tego, istniejącego już od siedmiu lat, bułgarskiego zespołu i słuchając go mam bardzo mieszane uczucia. Słychać bowiem, że panowie grać potrafią, czasem nawet udaje im się złożyć kilka ciekawych pomysłów w dość interesujący utwór, ale w większości przypadków jest to sztampowe, nudne i totalnie wtórne granie. Co gorsza większość tych nieudanych kompozycji mamy na początku płyty i można je niestety prezentować jako podkład muzyczny w celu udowodnienia, że metal to muzyka z gruntu pozbawiona jakichkolwiek wartości. Opener "War" to monotonna parodia Spinal Tap, utwór tytułowy brzmi jeszcze słabiej, niczym nagranie demo zespołu bez powodzenia próbującego grać tradycyjny heavy, co muzykom z takim stażem nie powinno się przytrafić. Ciut lepiej jest w "Change" i "The Crow", ale to też zestaw najbardziej wyświechtanych metalowych klisz, które ratuje tylko głos wokalisty. A jest nim sam Blaze Bayley (Iron Maiden, Wolfsbane, solo), który śpiewa gościnnie w pierwszych siedmiu numerach z tej płyty. "Freedom" na dobrą sprawę rozpoczyna się od utworu numer pięć, balladowego "The Voice Of Sorrow", po którym następują dynamiczny, przebojowy "Nightmare" i mroczny "Evil Sky" -

z porywającymi solówkami, ale też brzmieniem perkusji przypominającym automat. W dwóch ostatnich numerach: power balladzie "Angel" i urozmaiconym "Leviathan Rises" (cover Nephwrack) śpiewa już były wokalista tej grupy, Dilian Arnaudov, obdarzony wyższym, mocarnym głosem, pasującym według mnie znacznie lepiej do surowych, archetypowych kompozycji John Steel. Niestety jako całość "Freedom" to zbiór przypadkowych utworów nie stanowiących zwartej całości, co podkreśla jeszcze udział dwóch wokalistów. Dlatego jest to raczej tylko ciekawostka dla fanów Blaze'a. (3) Wojciech Chamryk

Kat & Roman Kostrzewski - Buk Akustycznie 2014 Mystic

Sytuacja wokół legendy polskiej muzyki metalowej, zespołu Kat, jest delikatnie mówiąc dziwna. Mamy bowiem, dwa składy posługujące się tą zasłużoną nazwą a tak naprawdę tego "prawdziwego" Kata, chyba nie ma. Nie czas i miejsce jednak, na gorzkie żale. Jeden ze wspomnianych składów, ten zaakceptowany przez fanów Kat & Roman Kostrzewski, nagrał akustyczną płytę, zawierającą mnóstwo wspaniałej muzyki z przeszłości zespołu. Utwory na płycie "Buk Akustycznie", zostały zagrane w prostej formie, z zachowaniem ducha oryginalnych nagrań. Nie spodziewajcie się zatem, poszerzonego instrumentarium, zaproszonych gości czy wywracania aranżacji do góry nogami, jak na niektórych projektach akustycznych, innych wykonawców. Romanowi i załodze wyraźnie nie o to chodziło. Zasadniczo najwięcej niespodzianek, czeka słuchaczy przy utworach, które w pierwotnych wersjach wybrzmiewały ostro, thrashowo. Utwory "Śpisz Jak Kamień", "Odi Profanum Vulgus", czy "Łoże Wspólne Lecz Przytulne", mimo akustycznej formy, zachowują energetyczny charakter i są naprawdę mocnymi punktami płyty. Zdecydowanie pomaga w tym szorstki, agresywny wokal Romana Kostrzewskiego, różniący się nieco, od czasów dawnych. Kolejnym mocnym punktem płyty jest "Diabelski Dom 1", gdzie muzycy, szczególnie gitarzyści, pokazują się fajnie z innej, niż metalowa strony. W ogóle, w wersjach akustycznych, utwory Kata, zaczynają się jawić, nieco inaczej. Sporo w nich bluesowego klimatu. Na płycie mamy też sporo utworów, które w oryginałach, miały charakter balladowy i tu dużych różnic, nie zauważymy. Wyjątkiem "Łza Dla Cieniów Minionych" w wersji mniej poetyckiej, z ciekawymi wokalizami Romana na końcu, oraz "Trzeba Zasnąć", tu zmiana nastąpiła na płaszczyźnie lirycznej. Zachęcam do zagłębienia się w nowy tekst i zastanowienia nad tym, co autor chce nam przekazać. Podsumowując dla każdego fana zespołu mus, piękne wspomnienia i trochę czegoś nowego, przemyconego przez muzyków w akustyczne wersje utworów. (4.8) Tomasz "Kazek" Kazimierczak


chyba, że zechcą postawić na półce kolejną, dość efektownie wydaną płytę. Mogę jednak polecić "Dreams Of Horror" tym wszystkim, którym wystarczy jedno wydawnictwo szalonego Duńczyka z dość reprezentatywnym wyborem jego najciekawszych utworów, bądź początkującym słuchaczom. (4) Wojciech Chamryk Kernunna - The Seim Anew 2013 Self-Released

Celtic folk metal z Brazylii? Ano, można i tak, tym bardziej, że debiutujący niniejszą płytą septet poczyna sobie całkiem zgrabnie. Nie dość, że mają wszechstronnego, w dodatku grającego na różnych etnicznych instrumentach, wokalistę Bruno Maia, chętnie korzystają też z banjo, fletu, mandoliny czy skrzypiec, to jeszcze nieźle komponują. Czasem jest to bardziej mroczne, chociaż folkowe granie, z partiami instrumentów klawiszowych niczym z lat 70tych (opener "Kernunna"), niekiedy przybierające formę power folk metalu (inspirowany dokonaniami Jethro Tull, rozpędzony "Curupira's Maze") czy wręcz etnicznej muzyki brazylijskiej (utwór tytułowy). W podobnym stylu utrzymany jest również "Pog mo thoin", z kolei szybki "The Keys To Given!" to wręcz kandydat na folowy przebój. I chociaż nie zawsze muzykom udaje się uniknąć pułapki plagiatu (brzmiący niczym "Silent Lucidity" Queensryche, "Snark"), to już inspirowany zarówno staroangielskim folkiem jak i dokonaniami Yes czy Styx "Dreamer" czy folkowo-progresywny "Ricorso", czerpiący zarówno z ekstremalnego metalu jak i zwiewności art rocka, mogą się podobać. (4) Wojciech Chamryk

King Diamond - Dreams Of Horror

Wojciech Chamryk Korzus - Legion 2014 AFM

Thrashowa krucjata Brazylijczyków trwa w najlepsze. Panowie zdają się nie przejmować mijającymi latami, a w końcu grają już razem, nie licząc oczywistych w tak długim czasie zmian składu na niektórych pozycjach, od 31 lat. Może dorobek zespołu nie jest jakiś bardzo obszerny, ale dziewięć albumów, w tym kompilacja i dwie koncertówki, to też niezgorszy wynik, tym bardziej, że grupa miewała też cztero-pięcio letnie okresy milczenia. Podobnie było w ostatnich latach, jednak "Legion" zdecydowanie wynagradza fanom Korzus owo dość długie oczekiwanie na kolejną płytę brazylijskiej legendy. Wypełniające krążek utwory są bowiem z jednej strony dojrzałe, dopracowane i wręcz urozmaicone, jak na poły balladowy "Die Alone", "Self Hate" czy rozbudowany do siedmiu i pół minuty, zamykający album utwór tytułowy. Czasem robi się też nieco nowocześniej, bo zespół stawia na wyrazisty groove ("Lifeline") albo brzmi nieco nowocześniej ("Time Has Come"). Jednak bez obaw, muzycy nader chętnie udowadniają też, że najlepiej czują się w bezkompromisowym, surowym, totalnie thrashowym łojeniu na najwyższych obrotach, tak więc każdy fan old schoolowego thrashu pewnie nie będzie rozczarowany takimi dawkami muzycznej agresji jak: "Lamb", "Vampiro", "Purgatory" czy "Devil's Head". (4,5)

2014 Metal Blade

W oczekiwaniu na kolejne studyjne dzieło, będącego już w pełni sił po zdrowotnych perypetiach Króla, Metal Blade Records uraczyło jego fanów kolejną kompilacją. "Dreams Of Horror" to 33 utwory na dwóch płytach CD, wybrane przez samego Kinga Diamonda oraz gitarzystę Andy'ego La Rocque z albumów wydanych w latach 1986-2007. Jednak jak to bywa przy tego typu wydawnictwach efekty nie są powalające. Z każdej płyty na ową składankę trafiły bowiem 1-2 utwory, co dziwi o tyle, że wczesne LP's Mistrza to właściwie płyty bez słabych punktów i aż dziwne, że zabrakło tu miejsca dla większej ilości reprezentantów "Fatal Portrait", "Abigail", "Them" czy "Conspiracy", tym bardziej, że każdy z tych kompilacyjnych dysków trwa raptem 54-56 minut. Nie ma też niestety żadnych rarytasów czy ciekawostek, choćby singlowych utworów z lat 80-tych. Można też było się pokusić o dorzucenie zawartości dawno nie wznawianego MLP "The Dark Sides", czy pomyśleć o opublikowaniu czegokolwiek, chociażby w postaci nieznanych fanom nagrań koncertowych. Dla maniaków czy kolekcjonerów dokonań Kinga Diamonda nie ma więc na tej płycie niczego godnego uwagi,

nym składzie - zaproponowali jeszcze mocniejsze, pełne mocy bezkompromisowe utwory. Czasem niemal thrashowe ("Archandel Michael"), niekiedy nawet z perkusyjnymi blastami ("Kde se toulas"), chociaż muzycy potrafią też w porywający sposób powrócić do kipiącego energią metalowego czadu z lat 80tych ("Otervi oci") oraz połączyć szybkie, drapieżne partie z balladowymi zwolnieniami ("Tva zar"). Może niekoniecznie wszystko na tej płycie musi się podobać, bo takie chóralne na, na, na w "Davej, dej" zalatuje wręcz dancingową sztampą, ale już akustyczne gitarowe solo w innej, znacznie ciekawszej balladzie "Ztracim" to już najwyższa klasa - podobnie jak właściwie cały album "Návrat Krále". (5)

Wojciech Chamryk

Lions Of The South - Chronicles Of Aggression 2014 Self-Released

Trio z Miami debiutuje rzeczonym wydawnictwem i - zważywszy na dość długi, bo już sześcioletni staż formacji spodziewałem się po nim czegoś lepszego. A "Chronicles Of Aggression", mimo tego, że nie jest złą płytą, nie porywa też niczym szczególnym. Ot, poprawnie zagrany, nieźle brzmiący metal i nic ponadto. Czasem jest więc szybko, klasycznie i melodyjnie ("Reflection"), niekiedy muzycy nawiązują do świetnych tradycji rodzimego speed/power metalu z lat 80-tych ("Chronicles Of Aggression"), ale generalnie preferują bardziej thrashowe patenty. Czasem sprawdzają się one całkiem nieźle (ostry opener "Vicious Cycle", równie siarczysty "In Your Hands"), ale zespół niepotrzebnie porywa się na długie kompozycje, w których grzęźnie w schematach i zdecydowanie za bardzo zapatruje się na to co lata temu stworzyła np. Metallica. Całość dopełnia monotonny, jednowymiarowy śpiew Cristobala Pereza - ponad 40 minut przy tak ograniczonych środkach wyrazu to zdecydowanie spore wyzwanie dla słuchacza. Czyli, jak na razie, bez zachwytów, ale z pewnymi rokowaniami na przyszłość, bo to przecież w końcu debiut. (3,5) Wojciech Chamryk Lonewolf - Cult of Steel 2014 Lonewolf

Kreyson - Návrat Krále 2013 Petards

W połowie lat 90-tych kariera Kreyson uległa pewnemu załamaniu. Krížek skoncentrował się na popowym Damiens i karierze solowej, odnowił też współpracę z Vitacit. Jednak wilka ciągnie do lasu i koniec końców Kreyson wrócił do gry. Początkowo tylko w wymiarze koncertowym, później pojawiły się dokumentujące to wydawnictwa koncertowe, następnie składanki, aż w końcu coś, do czego dojść musiało nowy album studyjny, wydany po kilkunastu latach przerwy. "Návrat Krále" wstydu grupie nie przynosi. Przerwa chyba wyszła muzykom na dobre, bowiem - powróciwszy w nieco zmienio-

Tak naprawdę, wszyscy wtajemniczeni wiedzą, czego spodziewać się po płycie francuskiego Lonewolf. Ci, którzy nie wiedzą, niechaj spojrzą na okładkę najnowszej płyty zatytułowanej "Cult Of Steel". Wszystko powinno być jasne. Spodziewać się możemy solidnej porcji tzw. true-metalu, mocno osadzonego w latach 80-tych, zorientowaną na fanów takich zespołów, jak Running Wild czy Grave Digger. Trzeba przyznać, że Francuzi budzą respekt częstotliwością wydawania płyt studyjnych i zasadne wydaje się pytanie, czy w parze z ilością, idzie też, jakość? Przyznaję szczerze, że nie potrafię udzielić satysfakcjonującej mnie odpowiedzi. O ile, Lonewolf gra na najnowszej płycie swoje, jest w tym

wszystkim energia, poziom jest utrzymany, o tyle, mam wrażenie, że jest to poziom, co najwyżej średni i za dużo w tym wszystkim powielania chwalebnych wzorców (Running Wild, Grave Digger), a za mało czynnika, który wyróżniałby kapele, spośród innych. Brak mi na najnowszej płycie Francuzów odrobiny polotu, błysku kompozycyjnego. Natomiast za dużo słyszę wtórności, czasem nawet muzyka sprawia wrażenie siermiężnej. Z pewnością młodzi fani metalu, znajdą tu sporo okazji do żywiołowego machania banią, lecz czy coś w tej bani pozostanie na dłużej? Wątpię. Pewnie, jako fan Running Wild i ja znajdę na "Cult of Steel", coś ciekawego, choćby utwory utrzymane w wolniejszych tempach i nieco bardziej rozbudowane, jak "Werewolf Rebellion", czy "Mysterium Fidei", gdzie słyszymy ciekawe sola gitarowe lub dźwięki akustyczne. Wyróżnia się też "Funeral Pyre", cos w rodzaju hymnu metalowego, z fajną melodią. Chciałbym napisać więcej pozytywów o płycie zespołu, który gra już sporo lat, ale wybaczcie, nie potrafię. Jeśli gra się już muzykę, tak wyraźnie inspirowaną jakimś zespołem, to trzeba to wrażenie zniwelować mocnymi kompozycjami. Na tej płycie, takich nie odnotowałem. (3.5) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

LostPray - That's Why 2014 Self-Released

"That's Why" to kolejny przykład płyty, która tak na dobrą sprawę nie powinna się ukazać. Mamy tu osiem utworów. Większość z nich rozpoczyna się schematycznym, balladowym wstępem, po którym następuje wręcz erupcja kopiowania, klonowania i powielania metalowych klisz. Owszem, tych dwóch Ukraińców i dwóch Turków dysponuje niezłym warsztatem, są tu, jak mawiano kiedyś w odniesieniu do filmów, tzw. "momenty", ale to zdecydowanie za mało, kiedy aż sześć utworów trwa ponad pięć minut. O tym, że rozwlekanie ponad miarę nudnych, pseudo progresywnych kompozycji nie popłaca przekonują krótsze, bardziej zwarte "Alienation" i "Memoir"; reszta, z jednym wyjątkiem to flaki z olejem. Co gorsza wokaliście wydaje się, że jest Jamesem Hetfieldem, a refreny kojarzące się z pseudo przebojowością współczesnego "rocka" typu Nickelback ("The Blessed One") czy jakieś alternatywne granie ("Zero To Hero") są gwoździem do trumny LostPray. Ów jeden jedyny chlubny wyjątek to zamykający płytę, trwający 6:31 "Speakers Of Evil". Nie mogę się nadziwić, dlaczego zespół nie poszedł w tym kierunku, bo to świetny, urozmaicony, dopracowany w każdym calu numer. Szybki, dynamiczny, skrzą-

RECENZJE

119


cy się solówkami - jest tu dramaturgia, power, są emocje. Ale by się o tym przekonać trzeba się przedrzeć przez siedem wcześniejszych utworów, z których większość jest po prostu asłuchalna. Dlatego za całość: (2,5) Wojciech Chamryk

Mad Parish - Procession 2014 Self-Released

Biorąc pod uwagę ilość młodych kanadyjskich zespołów metalowych oraz jakość granej przez nich muzyki, trzeba przyznać, że tamtejsza scena robi wrażenie. Kolejnym godnym uwagi zespołem z tego kręgu jest Mad Parish. Miło się robi na sercu, gdy debiutancki album kapeli oprócz świeżości, werwy, dynamiki, mnóstwa ciekawych pomysłów, zachwyca także przebojowością i poziomem kompozycji, którego nie powstydziliby się bardziej doświadczeni koledzy po fachu. Posłuchajcie tylko takich numerów jak "Doppleganger", "Without Chains", czy "Red Darren". Refreny wprost do nucenia przy goleniu, tudzież innych czynnościach domowych, naprawdę świetne rockowe przeboje. Niepozbawione jednak metalowego sznytu. Chłopaki lubią też pokombinować, jak choćby w kończącym płytę, rozbudowanym "Dawn Of The Unforgiven" z bujającym rytmem, chóralnymi zaśpiewami i świetnym przyśpieszeniem w środkowej części utworu. Do tego jeszcze kapitalna, akustyczna wstawka. Kolejnym mocnym punktem płyty jest "To Build a Fire", z miażdżącym refrenem, ciekawymi solówkami i nastrojowym, klimatycznym zwolnieniem. Brawo! Trzeba zwrócić uwagę, na świetnie osadzony w muzyce wokal. Nie brakuje także zaopatrzonych w ciekawe riffy gitarowe, krótkich rockowych strzałów jak otwierający płytę "Darkness Befalls This Cursed Land", czy "Stitch In Crime". Klasyczny hard/heavy. Pomysłowo i przebojowo! Kanada rządzi! (5) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Megasonic - Intense 2014 Mausoleum

Mimo tego, że mamy do czynienia z debiutancką płytą, w przypadku belgijskiego Megasonic, na pierwszy rzut ucha wiadomo, że w składzie są doświadczeni muzycy ze sporymi umiejętnościami. Muzyka Belgów lawiruje gdzieś między hard-rockiem a heavy-metalem, co najważniejsze wszystko to, zagrane jest pomysłowo i brzmi bardzo na czasie. Czyli klasyczny gatunek, podany w nowoczesnym stylu. Zaczyna się bardzo interesująco, "Sonic Tension", to instrumentalne, epickie intro, gęsto zdobione orkiestracjami, ale także ciętym riffem gitarowym. Po czym atakuje nas solidna

120

RECENZJE

porcja klasycznego hard-rocka, w postaci utworu "Bombs Away", zaśpiewanego w fajny, luźny sposób. Zaskoczeniem jest wstęp do kolejnego w zestawie "Demon's Lust", gdzie słyszymy dość ponury, męski chór, wyśpiewujący świetny melodyjny motyw. W tym utworze, jednym z lepszych na albumie, zespół za sprawą mocnego riffu, zahacza o heavy - metalowe rejony. Warto zwrócić uwagę na kapitalny, melodyjny refren ze świetnie pokombinowaną warstwą wokalną. Dbałość o urozmaicenie partii wokalnych, z pewnością jest jedną z cech wyróżniających ten album. Podobne emocje i środki wyrazu niesie ze sobą "Future Shock", urozmaicony dodatkowo świetną, ostrą partią środkową, jakby w duchu thrash-speed metalu. Kolejnym wyróżnikiem tego utworu, ale także i całej płyty, są naprawdę ciekawe solówki gitarowe. Metalowym impetem atakuje także "Raging Heart", wzbogacony znów o świetne chórki. Dla odmiany stronę hard-rockową albumu prezentują takie numery jak "Crash and Burn", z mocnym refrenem i motywem klawiszowym, przewijającym się gdzieś w tle, "Witches Brew" z klasycznym riffem, czy w końcu najmocniejszy na płycie "Eyes of the Storm", po prostu cudeńko!!! Żeby nie było tak słodko, łyżka dziegciu - ballady. Są dwie. Jedna nawet niezła "Man in the Moon" i druga całkiem słaba "Love Lost Love". Mam wrażenie, że nie jest to najlepsza formuła, dla tej kapeli. Płytę kończą natomiast niespodzianki, odrobina rock'n'rolla w postaci utworu "Down to Mexico", oraz cover zespołu ABBA, "Does Your Mother Know". Obie, całkiem przyjemne. Zatem, z czystym sumieniem, mogę polecić recenzowaną płytę, wszystkim tym, którzy nie mają ochoty zatracić się w oldschoolowych dźwiękach, ale klasykę lubią. (4.9) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

kontenci, którzy sklasyfikują tą płytę, jako kolejny "Tribute to Judas Priest". Ja wolę na to spojrzeć z innej strony, cieszmy się z tej płyty, Judasi już takiej nie nagrają… (4.8) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Mezzopalo - Underskin Stories 2014 Self-Released

Włosi fajnie łączą na tej płycie tradycyjne hard'n'heavy przełomu lat 70-tych i 80-tych z bardziej rock'n'rollowym i hard rockowym podejściem. Efekt to interesująca, momentami wręcz porywająca muzyka. Czasem uroczo staroświecka i arachaiczna, jak w trzyminutowym openerze "Enough Of You", niekiedy nawet mająca coś z dynamicznego rocka tamtych lat ("Honolulu"). Są też mocne, typowo riffowe numery z wyeksponowanym basem, dudniącą perkusją i drapieżnym śpiewem ("No Reaction", "Shady And Shiny"), ale Mezzopalo jednak najlepiej czyje się chyba w takim bardziej amerykańskim graniu. Czerpiącym z bluesa czy southern rocka ("Ain't Up For TV"), ale częściej z dokonań Guns N' Roses oraz stylu Axla Rose'a, co słychać nie tylko w tym utworze, ale też w szaleńczym "Skeletons", "Sea Of Fools" czy "Another Sip Of Hell" - Cristian Marcolla udowadnia tu niejednokrotnie, że ma kawał głosu o szerokiej skali. Ciekawostką jest zaś balladowy "Conversation" z psychodeliczną wstawką i przebojowym, lżej brzmiącym refrenem, który odbieram jako próbę urozmaicenia i tak ciekawej płyty. (4,5)

jako zdrową chęć eksperymentowania i poszerzenia swej wizji artystycznej, a nie usilne i nieumiejętne łączenie prawilnych thrashowych patentów z cudacznymi wstawkami. Prawdę powiedziawszy, spokojnie można było też wyrzucić z tego albumu trzy czy cztery utwory, które odstają mniej lub bardziej znaczniej swym poziomem od reszty, gdyż niewiele im zabrakło do tego, by zakwalifikować je jako zapełniacze. Gdyby nie to, "The Enemy Within" otrzymałby jeszcze wyższą ocenę. Mankamentem są także wokale. Barwa głosu Alvorda, który wziął na siebie obowiązki wokalisty, nie jest zbyt dobrze pasująca do muzyki Mindwars. Jest to właściwie jedyna rysa na tym albumie. Sam sposób nagrywania wokalu trochę przypomina ostatnie dokonania Sepultury wokal jest trochę zniekształcony i słychać, że ktoś bawił się efektem typu distortion przy jego obróbce. Mike Alvord nie był obecny na scenie metalowej praktycznie od czasu rozpadu Holy Terror w 1989 roku. Mimo to wrócił w dość spektakularnym stylu, przynosząc ze sobą prawdziwy i klimatyczny thrash metal. Można? Można! Ciekawe, że niektórzy muzycy "dojrzewają" albo "rozwijają" swoje brzmienie i podejście do komponowania, co zwykle oznacza to, że zaczynają nagrywać ciężkostrawne mamałygi lub neothrashowe kicz-hity. Tutaj tego uniknięto. "The Enemy Within" brzmi potężnie, a jednocześnie ulicznie i brudno. Gęste instrumenty i umiejętne aranżacje kompozycyjne sprawiają, że debiutancki krążek Mindwars, wydany przez Punishment 18, jest uczciwym, wyróżniającym się i zacnym albumem muzycznym. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Wojciech Chamryk

Młot Na Czarownice - Popioły wiar 2015 Self-Released

Metal Machine - Free Nation 2014 Dream

Już po wysłuchaniu pierwszych dźwięków, nowej formacji znanego m.in. z Exorcism, urodzonego w Serbii wokalisty Csaby Zvekana, skojarzenia wędrują w jedyną możliwą stronę. Judas Priest. Wokalista Metal Machine swoją niesamowitą skalą, nie tylko dorównuje metalowemu Bogu. W niektórych utworach jak np. "Morning Star", jego ekwilibrystyka wokalna pozostawia Halforda daleko z tyłu. Co do muzyki, mamy do czynienia z klasycznym metalem podanym w agresywnym, nowoczesnym wydaniu. Bardziej to przypomina pamiętny Fight, który Halford założył po odejściu z Judas. Szczególnie numery jak "Nailed To The Cross", czy "Detox", gdzie prócz mocnych riffów gitarowych, podwójnej stopy, słyszymy także skandowane chórki skontrastowane z wysokim wokalem. Ciekawie wypadają także ballada "Black Sun", która nie tylko tytułem nawiązuje do twórczości Primal Fear, oraz tytułowy "Free Nation", z klasycznym metalowym riffem i przebojowym melodyjnym refrenem. A więc dobry, nowocześnie podany, klasyczny heavy-metal z fantastycznym wokalem. Z pewnością znajdą się mal-

Mindwars - The Enemy Within 2014 Punishment 18

Mindwars jest świeżym włosko-amerykańskim trzyosobowym projektem, w któ-rym udziela się Mike Alvord z Holy Terror. Już sam ten fakt, że osoba odpowiedzialna za nieokrzesane riffy z "Terror and Submission" i, no właśnie, "Mind Wars", atakuje znowu, jest godny bliższemu przyjrzeniu się. Sam album, zatytułowany "The Enemy Within", jest umiejętnie przygotowanym thrash metalowym sztychem. Wybrzmiewa na nim dobrze nagrany i przede wszystkim dobrze zagrany thrash metal rodem z końcówki lat osiemdziesiątych. Nie ma tutaj prostoty, lecz znajdziemy bardzo dużo interesujących i ciekawych elementów, które były obecne w muzyce w okresie poprzedzającym schyłek złotej ery thrashu. Całokształt jest dziełem jak najbardziej przyzwoitym i niezmąconym nowoczesnymi naleciałościami. Zdarzą się, co prawda, co jakiś czas fragmenty, które mogą nie podejść, jednak spokojnie można to zakwalifikować

Młot Na Czarownice to młody, bo istniejący raptem od dwóch lat, ale już całkiem nieźle grający zespół z Pionek. Potwierdza to wersja demo debiutanckiego albumu grupy, zarejestrowanego między majem 2013 a lipcem bieżącego roku. Młot Na Czarownice zdecydowanie hołduje starej szkole tradycyjnego heavy metalu, zakorzenionej w dokonaniach Judas Priest, Iron Maiden, Dio czy Manowar ale też z licznymi odniesieniami do naszych rodzimych legend, jak Kat czy Turbo, w obu przypadkach jeszcze sprzed etapu fascynacji thrashem. Jest więc odpowiednio szybko, surowo i ciężko, z odpowiednią dozą mroku, ale akurat to, przy nazwie grupy inspirowanej podręcznikiem dla inkwizytorów "Malleus Maleficarum", dziwić nie powinno (opener "Napój głupców", "Popioły wiar"). Równie wiarygodnie grupa prezentuje się w dłuższych, bardziej urozmaiconych kompozycjach, jak niesiony partią basu, łączący dynamiczne przyspieszenia z balladowymi wstawkami "Horyzonty niespełnienia" czy równie efektowny "Przedwiosenny świt". Dodajcie do tego multum gitarowych solówek, moc riffów, dynamiczne bębny i kompetentnego wokalistę, z równie dobrą górą jak i niższymi, bardziej drapieżnymi rejestrami i macie pełny przegląd sytuacji. Tak więc szanownych


P.T. szefów firm fonograficznych czy innych łowców talentów informuję niniejszym, że zespół jest do wzięcia, zaś fanów takich dźwięków zachęcam do wybrania się na jego koncert bądź przynajmniej kontrolnego odsłuchu w sieci. (5)

dzinną porcję wyśmienitej i przede wszystkim szczerej muzyki. (5) Maciej Osipiak

Wojciech Chamryk

Mortician - Shout For Heavy Metal

The Ride", równie ostry kolejny "I Forget To Breathe", miarowy "The Monster In Me" z basowymi pochodami czy zakorzeniony w amerykańskim hard rocku lat 70-tych (kłania się Aerosmith) "Cinderella Smile". Fajnie brzmi też skoczny, bardziej rock'n'rollowy "The Light Of Day". I mimo tego, że nie brakuje na tej płycie również kilku wypełniaczy, jak dość nijakie "It's Always About That Girl" czy "What If We Were New?", to jednak trzyma poziom i jest dowodem na to, że Mr. Big jeszcze daleko do miana wypalonych i odcinających kupony od chwalebnej przeszłości weteranów. (4)

2014 Pure Underground

Mortalicum - Tears from the Grave 2014 Metal On Metal

Pomimo faktu, że jestem wielkim fanem doom metalu szczególnie jego tradycyjnej lub epickiej odmiany to jednak do trzeciej płyty Szwedów z Mortalicum podchodziłem z ostrożnością. Pamiętam, że ich debiut "Progress of Doom" był niezłym materiałem, ale jednak nie wzbudził we mnie żadnych uczuć wyższych. Dwójki "The Endtime Prophecy" nie słyszałem wcale, więc nie do końca byłem pewien czego mogę się po "Tears from the Grave" spodziewać. I tak naprawdę zmian stylistycznych w porównaniu z debiutem to zbyt wielu tu nie uświadczymy. Dalej jest to bardzo mocno inspirowany wczesnymi latami 70-tymi heavy/doom, w którym czuć ducha Sabbathów. Jednak na "Tears..." większy nacisk położony został na ciężar i wolne tempa, a zmniejszono ilość hard rockowych motywów. Chwilami brzmi to jak pozbawiony wojowniczości i heavy metalowego patosu Grand Magus. Tak naprawdę tylko dwa utwory są szybsze (jednocześnie najkrótsze), czyli pierwszy "The Endless Sacrifice" oraz "Spirits of the Dead". Jednak prawdziwą esencją tego krążka są te wolniejsze doomowe hymny. "I am Sin" to po prostu zajebisty numer z pięknymi melodiami, "I Dream of Dying" ma fajny drajw i taki leciutko bluesowy feeling. "The Passage" wręcz urywa dupę, szczególnie w szybszych partiach, a doskonały refren przywodzi na myśl solowego Dickinsona. Natomiast ostatni "The Winding Stair" jest po prostu przepiękny i posiada taki trochę bajkowy klimat. Doskonałe zwieńczenie płyty. Posłuchajcie tych riffów, jakżeż one bujają. Do tego długie, czasem kojarzące się ze starym psychodelicznym rockiem, bardzo emocjonalne sola. Sekcja rytmiczna gra klasycznie rockowo z bardzo wyraźnym i melodyjnie grającym basem. Nad wszystkim góruje głos wokalisty. Henrik Högl grający również na gitarze nie posiada jakiegoś super mocnego gardła ani genialnej techniki, jednak śpiewa z dużym uczuciem i brzmi bardzo autentycznie. Po prostu idealnie pasuje do tych dźwięków. "Tears from the Grave" brzmi niezwykle ciepło i naturalnie dzięki czemu naprawdę sprawia wrażenie jakby był nagrany cztery dekady temu. Wspaniale się to łączy z melancholijną, lekko oniryczną atmosferą tej muzyki. Moja kobieta stwierdziła, że ta muzyka przypomina jej cmentarz latem i muszę stwierdzić, że pomimo ewidentnej "jesienności" tych dźwięków jest to bardzo dobre określenie. Pomimo ciężaru i w większości wolnych temp oraz tego, że płyta trwa ponad godzinę to słucha się jej bardzo lekko. Nawet przesłuchanie jej kilka razy pod rząd nie męczy. Mortalicum na swoim trzecim krążku pokazali się z jak najlepszej strony i przygotowali go-

Wojciech Chamryk

Są powroty i powroty. Austriacki Mortician nie zrobił jakiejś oszałamiającej kariery w latach 80-tych, tak więc można obstawiać bez większego ryzyka, że muzycy wrócili do gry kilka lat temu z pobudek innych niż merkantylne. Potwierdzają to debiutancki album sprzed trzech lat i najnowszy "Shout For Heavy Metal". Mocarny, hymniczny numer tytułowy na początek, po nim rozpędzony "Eagle Spy" z fajnym riffowaniem i klangiem basu, a jako trzeci bardziej rozbudowany "Promised Land" to jakby wstęp do tej płyty. Po nich Austriacy uderzają rozpędzonym, inspirowanym Dio - ten riff, motoryka! - "Rock Power", dorzucają mroczny, ale przebojowy "The Devil You Know" i utrzymany w podobnym stylu "Black Eyes". Trzy ostatnie utwory to mocny, oparty na wyrazistej sekcji "Inner Self", ballada "Hate" początkowo dość delikatna, ale rozwijająca się stopniowo w monstrum w stylu Black Sabbath i finałowy, nawiązujący do Accept "Wrong Way". Mocna rzecz, nie tylko dla fanów lat 80-tych. (5) Wojciech Chamryk

Mr. Big - …The Stories We Could Tell 2014 Frontiers

Eric Martin, Billy Sheehan, Paul Gilbert i Pat Torpey zaczęli swą wspólną działalność od naprawdę wysokiego C, jednak zważywszy na ich przeszłość, kontrakt z fonograficznym gigantem Atlantic oraz generalnie przychylny dla melodyjnego hard rocka schyłek lat 80tych, inaczej być nie mogło. Już debiutancki "Mr. Big" z 1989r. zebrał bardzo dobre recenzje, a dwa kolejne longplaye, "Lean Into It" oraz "Bump Ahead" radziły sobie jeszcze lepiej, przede wszystkim dzięki przebojowej balladzie "To Be With You" oraz przeróbce hitu Cata Stevensa "Wild World". Później bywało już gorzej, zmienił się skład, aż grupa rozpadła się w 2002 roku. Panowie wrócili jednak do gry pięć lat temu i znowu nagrywają. "…The Stories We Could Tell" jest ich ósmym albumem i chociaż hitu na miarę w/w na nim nie uświadczymy, to rzecz jest godna uwagi. Panowie wciąż bowiem nie zapomnieli jak się komponuje chwytliwe, melodyjne, przebojowe, ale i ostre, zdecydowanie hard rockowe numery. Dla zwolenników ckliwych, sentymentalnych ballad są tu aż trzy kąski: "The Man Who Has Everything", "East/West" oraz "Just Let Your Heart Decide". Coś mocniejszego też się znajdzie: zadziorny opener "Gotta Love

Night Demon - Curse of the Damned 2015 SPV

Chętnie napisałabym, że "Curse of the Damned" to jeden z najlepszych krążków z tradycyjnym heavy metalem 2014 roku, gdyby nie to, że premierę wydania płyty wyznaczono na styczeń 2015. A co pokaże rok 2015 - dopiero zobaczymy. Jestem jednak pewna, że debiut Night Demon będzie w czołówce tego rodzaju wydawnictw. Ten istniejący od ledwie pięciu lat zespół, prezentuje doskonały i przemyślany heavy metal rodem z lat osiemdziesiątych. Kalifornijczycy wyciągnęli wszystko co najlepsze z klasycznego heavy metalu. Tym sposobem na "Curse of the Damned" pojawiają się zarówno "galopady" w stylu NWoBHM jak i klimatyczne, obracające się w średnim tempie kawałki rodem z amerykańskich płyt sprzed 30 lat. Płytę reprezentują jednocześnie ostre riffowe tarki jak i zwolnienia wypełniane cichym klangiem basu. Niektóre kawałki sięgają wprost do rock'n'rolla, inne są bardziej masywne i przy dobrym wietrze mogłyby wpisać się w tradycję dawnego epic metalu. Wszystkie klocki tej oldskulowej układanki doskonale spaja czysty głos Jarvisa Leatherby' ego. Choć jego wokal z pewnością nie należy do najlepszych na świecie, wspaniale nawiązuje do klasyków w stylu Ricka Cunninghama z Warlord czy Tima Lachmana z Gargoyle. Mimo prostoty linii jakie wyśpiewuje, potrafi wykreować kapitalny nastrój. Z tymi pozytywami koresponduje świetna produkcja i brzmienie płyty - sprawia ona wrażenie analogowej, a zarazem zrobionej nowocześnie, świadomie pozbawionej sztucznego brudu czy schowania niektórych partii. Mimo samych superlatyw, jakie wymieniam pisząc o tym krążku, trudno powiedzieć o tym albumie, że jest wybitny. Warto zaznaczyć, że jest on niezwykle prosty, a zawarte na nim utwory są wręcz banalne. Cała sztuka polega jednak na tym, żeby nagrać płytę prostą i bezpretensjonalną, która przy tym będzie po prostu dobra, a jej słuchanie będzie sprawiało wielką przyjemność. Night Demon właśnie udowodnił, że potrafi wykonać tę sztukę. (5) Strati

Nightingale - Retribution 2014 InsideOut Music

Założyciel kilku zespołów rockowych. Szef artystyczny. Producent. Zdolna bestia muzycznie. Multiinstrumentalista - gitara, bas, perkusja, instrumenty klawiszowe. Wokalista. Sprzedawca w sklepie z instrumentami muzycznymi. W marcu 2015 skończy 42 lata. Pochodzi ze Szwecji. Nienawidzi bezczynności. Pytanie za zero punktów: O kim mowa? Dan Swanö, niespokojny duch szwedzkiego rocka. Facet z tyloma talentami, że gdyby musiał, zagrałby też na festynie ludowym polkę bądź krakowiaka. Ma gdzieś sztuczne podziały między gatunkami muzycznymi. Priorytet, tworzenie dobrej muzyki, starannie przygotowanej. Wróg niechlujstwa i bylejakości. W necie można znaleźć o nim multum informacji, choć na pewno nie na pierwszych stronach, ponieważ artysta jak ognia unika celebryckiego życia, skromnie doskonali swój warsztat muzyczny i spełnia swoje marzenia realizując różnorodne projekty w swoim studio. Nightingale to też efekt potrzeby chwili. Jak powszechnie wiadomo Dan Swanö to raczej ekspert kojarzony z odmianami ciężkiego rocka, przede wszystkim death metalem i jego znaną od 25 lat kapelą Edge Of Sanity. Pomimo groźnie wyglądającej nazwy "death metal" młodszy z braci Swanö (Dag jest prawie 10 lat starszy od Dana) biorąc na siebie odpowiedzialność za charakter repertuaru macierzystej kapeli nigdy nie zrezygnował z jednego z ważniejszych punktów repertuaru, z założenia, że nawet najbardziej brutalnie i agresywnie brzmiąca muzyka rockowa powinna wyróżniać się zawsze jedną cechą, mianowicie powinna posiadać rozpoznawalną linię melodyczną. Ten wyznacznik Dan Swanö uznał jako jeden ze swoich indywidualnych priorytetów, także angażując się w działalność innych składów rockowych, gdzie był często zapraszany, by wymienić tylko kilka z brzegu: Pan.Thy.Monium., Brjen Dedd, Unicorn, Router Nine, jako perkusista w Katatoni i Bloodbath, jako wokalista w Therion na przełomowym dla popularności zespołu, znakomitym albumie "Theli". Po wydaniu kilku albumów, demo i EP-ek z Edge Of Sanity Dan poczuł się znużony powtarzalną konwencją, opuściła go trochę wena twórcza, więc wybrał wariant pracy dla przyjemności we własnym studio. W tym właśnie okresie "podszlifował" swoje umiejętności gry na innych instrumentach niż gitara, wpadł na pomysł zbudowania solowego projektu, któremu nadał nazwę Nightingale. Nie będę przynudzał pisząc o rotacji personalnej w składzie, zaznaczę tylko, że Dan postanowił zmienić dosyć znacznie profil twórczości, odejść od ciężkiego metalu i skomponować rockowe piosenki, niezbyt skomplikowane, z rockowym sznytem i zwracającą uwagę melodyjnością. Takie zadania postawił przed rockowym projektem Nightingale, który w planach miał być rodzajem odskoczni od aktywności podstawowej, grupą-efemerydą, którą jeszcze przed narodzinami, a po wydaniu pełnowymiarowego albumu, miał zamiar pogrzebać na rockowym szrocie. Ale

RECENZJE

121


jak życie wielokrotnie pokazało, takie artystyczne "prowizorki" mocno trzymają się na nogach i trwają w najlepsze przez lata całe. Tak zdarzyło się z Nightingale, który w przyszłym, 2015 roku obchodził będzie 20 urodziny, a w dyskografii posiada osiem pozycji fonograficznych, rzecz, której nie da się zignorować. Gdy Szef HMP zaproponował mi napisanie recenzji i ocenę premierowej płyty tego szwedzkiego bandu, podszedłem do zadania "domowego" jak do "jeża". W łepetynie przebiegły szybko myśli nieuczesane, do cholery, dlaczego mam się zająć czymś, czego do tej pory nigdy nie słyszałem, nie znam, a jedynym elementem tej układanki, o którym miałem jakieś pojęcie, był "główny inżynier" Dan Swanö. Ale życie potrafi płatać figle, tak było także w tym przypadku i obecnie nie potrafię się od tej płyty odczepić. Słucham jej po raz n-ty i to wcale nie z poczucia obowiązku, że niby jak o czymś piszę, to powinienem to znać - standard prawda? - ale z czystej przyjemności. Pogodę za oknem mamy taką jak każdy widzi, więc dla poprawienia nastroju, dania sobie kopa do większej aktywności, nie irytowania się głupkami za kierownicą w czasie jazdy do pracy czy w innym celu, odpalam dysk "Retribution", którym przynajmniej na mnie działa zbawiennie, momentalnie wraca na moją facjatę uśmiech, staję się uprzejmy dla innych, wzruszeniem ramion reaguję na ewidentne chamstwo w ulicznych korkach, jednym słowem staję się przyjacielem z otwartymi ramionami wobec wszystkich ludzi, łącznie ze szczekającymi kundelkami z politycznego schroniska w rodzaju Jarosława K. Ale zostawmy tak zwaną klasę polityczną, bo łamy HMP zarezerwowane są dla innych treści, znacznie przyjemniejszych. Wracając do Dana Swanö. Facet stworzył i przy pomocy trzech innych gości nagrał dziesięć dosyć krótkich, te najbardziej "rozwlekłe" przekraczają ledwo granicę 5 minut, piosenek, z których każda pretenduje praktycznie na rockową listę przebojów. Każda posiada własną zaraźliwą energię i taki potencjał przebojowości, że każdego słuchacza wysadza dosłownie z siedziska. Każdy instrumentalista dodaje do pieca kilowaty własnej energii, w przeważającej części elektryczne instrumentarium wywołuje iskry dynamiki, ustępując z rzadka trochę przestrzeni dźwiękom akustycznym. Całość, czyli dziesięć kompozycji, raptem 44 minuty muzyki, brzmi niesamowicie świeżo, żywiołowo i entuzjastycznie i ta spontaniczna radość, słyszalna od pierwszej nutki spływa na słuchaczy kształtując ich nastrój i nastawienie do świata. Gdybym miał się pokusić o określenie stylu muzycznego tych prezentacji, to określiłbym jako melodyjny rock, mocno wsparty na tradycji lat 70-tych i początku lat 80- tych AOR, uwspółcześniony oczywiście, ze znakomitym brzmieniem. Nie znalazłem nawet pod lupą śladów progresywności, zarówno tej metalowej jak też tradycyjnie rockowej, brak ekstremów, są natomiast, powtarzam to jak mantrę, rewelacyjne melodie. W każdym utworze, na każdym kroku przesłuchując ten album stykamy się z niesamowicie nośnymi tematami melodycznymi. Cały zestaw okraszony został wspaniałą, dosyć typową balladą "Divided I Fall", pięknym, lekkim jak "pyłek na wietrze" niespełna 4 minutowym drobiazgiem, który znalazł się w połowie trasy przesłuchiwania fonograficznego krążka. Jest to też jedyny song, w którym dominuje brzmienie akustyczne, znakomicie opracowane, soczyste i wyraziste. "Divided I Fall" to skromnie zinstrumentali-

122

RECENZJE

zowana piosenka, w której akcenty rozłożono proporcjonalnie na spokojny głos - akompaniament gitary akustycznej i towarzystwo oszczędnego fortepianu. Dowód na to, że aby stworzyć piękną balladę, wystarczy postawić na prostotę systemu zwrotka-refren, dołożyć precyzję wykonawczą i naturalne, ciepłe brzmienie. Niby tak trywialna prawda, ale dla niektórych twórców bariera nie do przeskoczenia. Dan Swanö nie ma z tym najmniejszego problemu. Tak skaczę po programie albumu, ale chcę wyszukać te miejsca, na które każdy odbiorca zareaguje od razu przy pierwszym kontakcie z tą muzyką. A więc wydawnictwo zamyka świetny kawałek "Echoes Of A Dream", o którym jako jedynym z zestawienia można chyba napisać, że wykazuje znacznie ograniczone, ale jednak, inklinacje do progresywnego metalu. Sukcesywnie rozwijany główny motyw melodyczny, nabiera mocy czarując swoją urodą, toczy się przez niespełna sześć minut w stonowanym rytmie przez zmysły słuchacza, ale w swojej drugiej części, od czwartej minuty, oferuje bonus w postaci ognistej, ostrej w miarę upływu czasu coraz cięższej partii solowej gitary, oraz podniosłych partii chóralnych schowanych nieco w tle. Gdy docieramy do tego punktu, zauważamy także zmianę klimatu kompozycji, która startuje w rytmie rockowej ballady, ale potem krzywa dynamiki systematycznie się podnosi, osiągając hymniczny finał. Bardzo ciekawie skomponowana pieśń, chyba jedyny komponent nie kandydujący do miana przeboju. W każdym z utworów wyróżnia się także warstwa wokalna, a Dan Swanö wywołuje szacunek prezentując świetny, mocny rockowy głos. Dan Swanö - recepta szamana: pomysły na chwytliwą melodię wymieszaj dokładnie z siłą i motoryką gitar, dodaj bitów perkusji i mrocznej potęgi basu, a dla rozjaśnienia wizerunku "przemaluj" wnętrze w niektórych miejscach oszczędnymi plamkami dźwiękowymi instrumentów klawiszowych. Efekt: "Retribution". Ktoś po przeczytaniu powyższych słów powie, że mam świra na jednym punkcie, mianowicie identyfikowania bądź ustawicznego poszukiwania nośnych wątków melodycznych. Ale jak receptory nie mają rejestrować tak "rzucającego się w uszy" składnika muzycznego, jeżeli melodie wylewają się tutaj jak lawa wulkaniczna z krateru, "zarażając" jak epidemia zmysły słuchaczy i delektując gusta odbiorców. Każdy z 10 rozdziałów dysponuje autonomicznym, rewelacyjnie skonfigurowanym profilem melodycznym, cechuje go precyzja w wytyczaniu ścieżek rytmicznych, dopracowana produkcja, prostymi konstrukcjami opartymi na gitarowym fundamencie ze śladowym dodatkiem klawiszy, raczej krótkimi, niewiele z nich przekracza pięć minut i jednorodnymi stylistycznie. Ale, dosłownie wybuchający z nich potencjał melodyjności, znakomity wokal, wyśmienicie zaprojektowane partie instrumentalne powodują, że tych 40 kilku minut chce się słuchać dla poprawienia nastroju, dla relaksu, dla radości, jako pozytywny impuls pobudzający intelekt. Melodie są tak chwytliwe, że natychmiast trafiają do mózgownicy, neurony przetwarzają je i już za moment niżej podpisany osobnik nuci sobie fragment na dobry początek dnia. Muszę tylko uważać, żeby nucenie nie było zbyt głośne, bo w przeszłości z tym przesadziłem, wprawdzie pod stymulującym wpływem wyrobów polskiego przemysłu spirytusowego i w rezultacie takiego zachowania w promieniu kilku kilometrów pod wpływem moich arii wymiotło wszystkie psy i koty. Trochę

czasu potrzeba było, żeby przywrócić środowisko naturalne do stanu względnej równowagi. W programie longplaya są sami kandydaci do rockowego przeboju dnia/ tygodnia/ roku, niepotrzebne skreślić. Gdybyśmy żyli w innych czasach (tak ostatni raz było 30 lat temu), w których stacje radiowe powszechnie prezentowały muzykę, a nie plastikowe śmieci, to w kolejce do przebojowego ducha słuchaczy stałyby "Chasing The Storm Away", "Forevermore", "The Maze", duszę ukoiłby wzmiankowany wyżej song "Divided I Fall", a nawet wybredne gusta zaspokoiłaby kompozycja "Echoes Of A Dream". Nie będzie naciąganiem, gdy dodam, że sąsiedzi wymienionych pozycji z zestawu dziesięciu utworów też rozpychają się łokciami z uzasadnioną ambicją zaistnienia w czołówce peletonu. Jako podsumowanie dodam kilka komentarzy innych muzyków rockowych o Nightingale i wydawnictwie "Retribution": "Dla mnie Dan Swanö od najwcześniejszych lat jest jednym z moich mentorów. To jeden z najbardziej muzykalnych ludzi, jakich znam i, od których dzięki naszej współpracy najwięcej się nauczyłem. Śledzę karierę Nightingale z zainteresowaniem i podziwiam ich stały rozwój, a Swanö pokazuje, że jako wokalista i kompozytor jest coraz silniejszy. Nightingale to moja ulubiona muzyka na podróż, obok klasyki The Who". (Mikael Akerfledt, Opeth)... "Dan Swanö & co. prezentują się tutaj tak melodyjnie i emocjonalnie jak nigdy wcześniej. "Retribution", nowy klasyk! (Mikael Stanne, Dark Tranquillity) ... "Nightingale! Zrobili to! Napisali i zarejestrowali znakomite, chwytliwe piosenki! Świetna produkcja, ale tego po nim oczekiwałem. Lubię ten głos! Dan z upływem lat jest coraz lepszy! (Arjen Lucassen, Ayreon)... "Mistrz melodii i twórca elementarnych podstaw łączenia metalu i AOR oraz tworzenia dźwiękowych klejnotów powraca!" (Markus V., Insomnium)... I na tych cytatach można chyba skończyć zachęcać was do posłuchania nowej płyty Nightingale zatytułowanej "Retribution" (choć jej roboczy tytuł brzmiał "Bravado"). Warto poświęcić 44 minutki, a świat wokół stanie się bardziej kolorowy i ładniejszy. (5) Włodzimierz Kucharek

Nonamen - Obsession 2014 Iron Realm

Na swym debiutanckim albumie krakowski kwintet prezentuje połączenie progresywnego metalu, gotyckiego rocka oraz skrzypcowej wirtuozerii. Młodym muzykom udała się trudna sztuka wykreowania mrocznej atmosfery w oprawie urozmaiconych, wielowymiarowych aranżacji. W klimat płyty wprowadza mroczne intro "Rising", po którym grupa uderza żywiołowym "Black Rose" i neoklasycznym "From The Enslaved", pierwszym dowodem ogromnego kunsztu klasycznie wykształconej skrzypaczki Agnieszki Reiner. Później jest równie ciekawie, bo "Control" to rozwijający się stopniowo, początkowo spokojny numer, zaś dwuminutowy instrumental "Agallah" urzeka balladowo-akustycznymi brzmieniami. "Sleepingfall" też zaczyna się dość delikatnie, by w kulmi-

nacji do zadziornego śpiewu Edyty Szkołut dołożyć dynamiczne gitarowe partie Macieja Dunin-Borkowskiego. Jednak na "Obsession" niepodzielnie panują i rządzą skrzypce, tak jak w pięknej balladzie, ale momentami bardzo dynamicznej, "Shall I Go?", urozmaiconym od strony rytmicznej utworem tytułowym czy "Necrocreative", chyba najdoskonalszym przykładem płynnych przejść od mocarnego, stricte metalowego grania do klimatycznych, spokojniejszych partii. Nominalnie ostatni na krążku "Emily" to z kolei niemal folkowy wstęp, bardziej progresywno-metalowa forma oraz kolejne popisy skrzypaczki, od wirtuozowskiej interpretacji do subtelnego pizzicato w balladowej części. Od materiału podstawowego odstaje nieco ukryty utwór "Inanis", ale i tak "Obsession" to rzecz godna polecenia At The Lake wyrósł poważny konkurent. (5) Wojciech Chamryk

Nowrong - Prognostic of a Great Disaster 2014 Shinigami

Och tak, kolejny robiony na pałę thrash z tekstami o tym jakie to życie w dzisiejszym społeczeństwie jest niedobre, fujka i w ogóle - czas na anarchorebelbuntycyzm w białych adikach z supermarketu. Alpy ironii. No, ale przejdźmy bezpośrednio już do omawianego dzieła. Bez zbędnego owijania w bawełn można od razu rzec, że brzmienie płyty jest niezbyt dobre. Chłopaki postawiły na nowoczesne brzmienie, charakterystyczne dla nowszych odmian muzyki metalowej i alternatywnej. Gitary pełgają w dole rejestru, zagłuszając przy tym całkowicie bas. Inżynier dźwięku starał się przywrócić czytelność brzmienia poprzez dodanie wyższych częstotliwości w zgrywanym werblu i stopie perkusji. Gada to wszystko bardzo mało składnie. Brzmienie jakie uzyskało Nowrong jest ciężkie, syntetyczne i mało składne. Co do samych kompozycji, trudno tutaj wskazać coś, co może zainteresować słuchacza, o podekscytowaniu go nie wspominając. Muzyka, która wylewa się z głośników jest nudna, przewidywalna i rachityczna. Ciągle można odnieść przeświadczenie, że słuchamy miksów demo jeszcze niedokończonych kompozycji. Co można powiedzieć dobrego o tej płycie? Nie za wiele. Nie jest to kompletna szmira, jednak nudzi i męczy niemiłosiernie. Metal bez litości chyba jednak nie tak powinien wyglądać. 2,5 Aleksander "Sterviss" Trojanowski Nuclear Warfare - Just Fucking Thrash 2014 MDD

Czego można się spodziewać po takim tytule płyty? No przecież, że nie jazzowych improwizacji po skalach bluesowych. Niestety, nie miałem wcześniej styczności z Nuclear Warfare, a tu się okazuje, że to ich czwarty krążek studyjny. Ta niemiecka kapela zadebiutowała w 2004 roku albumem "War Is Unleashed". Do ciekawostek należy dodać fakt, że za garami w tej thrash


metalowej machinie siedzi nieduża kobitka, która też rysuje okładki dla płyt Nuclear Warfare. Forma Nuclear Warfare na "Just Fucking Thrash" brzmi jak nowofalowy thrash (niespodzianka!) z nieco niemieckim zacięciem, które jednak sprawia, że nie jest to taka nie za fajna kotłowanina jak w przypadku innych nowofalowych thrashy. Wyraźne są wpływy Darkness, Kreatora oraz niekiedy Tankard. Typowe thrashowe kwadraty są urozmaicone ciekawymi wstawkami i odpowiednimi dla tego stylu przejściami. Nie ma tutaj w sumie żadnego takiego bardzo jasnego punktu, który wybija się ponad inne. Riffy, solówki, perkusja i wokal są w porządku. Szału nie robią, jednak nie ma na żadnej z tych płaszczyzn zbyt wielu potknięć czy krzaczków. Pełno tu old-schoolu. W radosnym, nieco Tankardowych "Thrash Metal Polizei" i "Ich Mag Bier", które zresztą są jedynymi tu utworami po niemiecku, przebija się prawdziwy imprezowy thrash metalowy klimat ostrej inby. Nie ma tu infantylizacji, z którą można się często spotkać w przypadku młodych, nieobytych zespołów, tworzonych przez nowofalowych thrash-śmieszków. Oprócz tego są także prawdziwe thrash metalowe uwertury, jak choćby "Place of Slaughter", "The Sniper Strikes Again" czy utwór tytułowy. Nuclear Warfare stawia momentami na sprawdzone proste rozwiązania, czego efektem jest między innymi bezpośredni thrash metalowy cios w postaci "Break Away". Nie ma w nim zbyt wielu połamańców, lecz za to są w nim obecne proste tremola i zagrywki bardzo charakterystyczne dla teutońskiego thrashu z lat osiemdziesiątych. Utworem, który najbardziej przypadł mi do gustu jest "Circle of Thirst" brzmiący jak nagłe zespawanie ze sobą Dead Kennedys, Tankarda i maniery wokalnej Petrozzy z Kreatora. Jest to luzacka kompozycja, bez spiny i nadęcia, w którą wpleciono bardzo fajne leady gitarowe. Sam album broni się całkiem dobrze. Nie jest to jakieś dzieło wiekopomne, lecz bardzo dobrze opracowana rzemieślnicza praca. Ciekawe, że w sumie prawie nie uświadczymy tu podwójnej stopy. Perkusistka jednak potrafi naparzać bardzo szybko typowo kreatorowe-slayerowe duka-duka na twinie, więc nie ma mowy na jakiekolwiek narzekania w tym temacie. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski October 31 - Bury The Hatchet 2014 Hells Headbamgers

King Fowley wystawił cierpliwość fanów na próbę bez precedensu, ale po dziewięciu latach milczenia October 31 powrócił silniejszy niż kiedykolwiek. "Bury The Hatchet" można więc śmiało określić jeśli nie najlepszą, to jedną z najbardziej udanych płyt w dyskografii zespołu. Wygląda na to, że po kilku materiałach Deceased King zatęsknił do takiego oldschoolowego, porywającego tradycyjnego metalu i dał temu upust na najnowszym krążku. Zapowiadał go, będący sygnałem powrotu zespołu w najwyższej formie, singel "Gone To The Devil", a zawartość albumu tylko to dobitnie potwierdza. Od pier-

wszych sekund atakują bowiem motoryczne, rozpędzone "Tear Ya Down" i "Down At Lover's Lane", przedzielone cudownie surowym tytułowym rockerem. Idealnie pasuje do nich przeróbka "Under My Gun" Icon, zespołu obecnie niedocenianego, wręcz lekceważonego, ale mającego wpływ na rozwój amerykańskiej sceny heavy na początku lat 80-tych. Nie brakuje też efektownych kompozycji łączących gitarowe uderzenie z mrocznymi partiami syntezatorów, jak w "The House Where Evil Dwells" czy "Arsenic On The Rocks", ale idealnie równoważą je czady stylu wczesnego Motörhead ("Gone To The Devil", "Angel Dusted") oraz kolejne numery tego typu, brzmiące tak, jakby zostały skomponowane i nagrane dobre trzydzieści lat wcześniej - ostro, surowo i niezwykle dynamicznie. W zalewie syntetycznej, pseudo metalowej tandety "Bury The Hatchet" jawi się więc niczym ożywcza oaza na pustyni. (5) Wojciech Chamryk

Outrage - We the Dead 2014 Metal On Metal

Jak to możliwe, że niemiecki Outrage nie funkcjonuje w większości metalowych umysłów i powolutku, dopiero od niedawna zaczyna budować swoją markę? Zespół powstał w 1983 roku i przez pięć lat działalności nagrał kilka taśm demo po czym popadł w niebyt. W 2004 roku doszło do reaktywacji i od tego czasu pojawiło się już siedem dużych płyt. Ostatnia z nich "We the Dead" wydana nakładem Metal on Metal Records nie przynosi żadnych zmian w muzyce tego piekielnego kwartetu. W dalszym ciągu tłuką ekstremalnie oldschoolowy i poczerniały speed/ thrash metal, w którym przebijają echa przede wszystkim ich ziomali z Sodom. Outrage gra w stylu przypominającym takie diabelskie pomioty jak "Obsessed by Cruelty" czy "Persecution Mania". Nie ma tu żadnego kombinowania na siłę tylko bezpośrednia i wulgarna jazda na przodu. Posłuchajcie choćby miażdżącego piszczele "Death from Behind", a zrozumiecie wszystko. Tutaj nawet wokalista ma podobną manierę do Angelrippera z tym jego charakterystycznym szwabskim akcentowaniem. Słychać też niekiedy ten klasyczny rockandrollowy drajw kojarzący się z Venom, a w wolniejszych fragmentach Celtic Frost. No i właśnie od takiego "Be That as it May" wieje celtyckim mrozem na kilometr. Na całe szczęście pomimo dobrego, utrzymanego w 21 wiecznych standardach brzmienia, materiał nie stracił nic ze swojej atmosfery. Podczas obcowania z tym krążkiem czuć ten specyficzny, zatęchły, piwniczny klimat i smród siarki. "We the Dead" to prawdzi-

wy diament dla maniaków pamiętających czasy starego podziemia, bo czy są jacyś metalowcy nie wielbiący wymienionych tytanów czarnego metalu lat 80-tych? Ciężko mi to sobie wyobrazić. Bardzo prawdziwa, szczera i zagrana z fanatycznym oddaniem płyta. Właśnie takie zespoły jak Outrage zasługuję na wsparcie, a nie przeróżne plastikowe pokemony chcące zostać gwiazdami rocka. (5) Maciej Osipiak

Pain Of Salvation - Falling Home 2014 InsideOut Music

Daniela Goldenlöw i jego kolegów zrzeszonych pod wspólnym szyldem Pain Of Salvation słucham już ładnych parę latek, a dokładnie od dnia, kiedy wpadł mi do ręki ich studyjny album "The Perfect Element, Part I" w roku 2000. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że lepiej trafić nie mogłem, ponieważ wyżej wymieniony z tytułu album uznawany jest w kręgach fanów, ale także mediów za jeden z najlepszych, a może nawet za najbardziej prominetny w dyskografii Szwedów. Od samego początku zachwyciłem się całą paletą nastrojów zawartą w ich przekazie muzycznym, oraz wspaniałym tętniącym bogactwem brzmieniem, zbudowanym niekiedy na zasadzie ekstremalnych kontrastów. Gildenlöw jak rzadko który rockowy twórca potrafi zestawić obok siebie sekwencje dźwięków, które na "pierwszy słuch" zupełnie do siebie nie pasują, nawet więcej, wykluczają się wzajemnie budując dysonans. I tym oto sposobem na terytorium jednej kompozycji pojawiają się ostre, surowe i skrajnie agresywne riffy gitary przechodzące w "terapię" akustyczną, tony minimalistyczne, wręcz ascetyczne graniczą z rozbuchaną i monumentalną frazą, w której oprócz różnych odcieni rockowego instrumentarium wypływają para symfoniczne aranżacje, a wokal potrafi gwałtownie przeobrazić się z sennego, cedzącego słowa w krzyczącego, niekiedy growlującego osobnika. Taka konfiguracja brzmienia to bez wątpienia zasługa głównego "machera" grupy w zakresie kompozycji, produkcji, miksów, czyli Daniela Gildenlöw. Rzadko zdarza się, że jeden z członków całej grupy odciska tak wyraźne piętno na globalnym wizerunku artystycznym formacji, jak ma to miejsce w przypadku Pain Of Salvation. Styl samego zespołu trudno jednoznacznie sklasyfikować, ponieważ ich utwory swobodnie przekraczają umowne granice wielu stylów, ignorując je, stąd uzyskany taką drogą konglomerat dźwięków wyróżnia się brakiem podobieństwa do jakiegokolwiek zjawiska szeroko pojmowanej sceny rockowej. Daniel Gildelöw nie cierpi szufladkowania, a komponując kompletnie nie przejmuje się stylistycznym pochodzeniem tworzonego materiału muzycznego. Fachowcy w branży wskazują w twórczości szwedzkiego bandu wpływy heavy metalu, metalu progresywnego, rocka progresywnego, muzyki punk, folk, free jazzu, rocka symfonicznego, atmosferycznej ballady. Aż dziw bierze, że tak połączona materia nie "rozjedża" się stylistycznie, tworząc najczęściej

autonomiczny, spójny organizm. Muzyka spod znaku Pain Of Salvation to dosyć skomplikowana, strukturalnie złożona materia, wymagająca wysiłku intelektualnego odbiorcy, ambitna i wielowątkowa. Muzycy z upodobaniem łamią konwenanse, standardy, kreując własne wizje przełożone na zbiory dźwięków w atmosferycznej otoczce. Słuchacze znający dokonania Pain Of Salvation wiedzą doskonale, że kwintet jest prawdziwym mistrzem w reżyserowaniu wytrawnych concept - albumów, w których każda cząstka odgrywa istotną rolę, wpływając na kształt projektu. Właśnie wspomniana na wstępie płyta "The Perfect Element, Part I" należy do tej kategorii, kolejne to "Be" czy "Scarsick" zwana przez fanów czasami "The Perfect Element, Part II". Koncepty to rozłożyste formy, zestawione z wielu komponentów, połączonych wspólnym tematem, wymagające w celu ich zrozumienia całościowej analizy. Zapewne nie czas i miejsce, aby poruszać zasygnalizowaną problematykę, być może kiedyś przy okazji kolejnego concept - albumu autorstwa Pain Of Salvation będzie możliwość bardziej dogłębnego odniesienia do głównych założeń, ponieważ przedmiot tej recenzji wydawnictwo "Falling Home" zostało okrzyknięte płytą akustyczną, co już na początku wprowadza zamęt. Ponieważ nie jest do końca prawdą, że jedenaście składników albumu zostało przedstawionych w wersjach unplugged. Daniel Gildenlöw wcale nie epizodycznie korzysta z możliwości gitary elektrycznej, może nie w pełnym zakresie, ale dźwięki elektryczne na pewno nie zostały wypchnięte na niezauważalny margines, w niektórych fragmentach to one decydują o obliczu kompozycji, o czym będzie sposobność napisać więcej przy omawianiu kolejnych piosenek z listy tracków. Także klawiszowiec Daniel Karlsson nie ogranicza się w swoich partiach do klasycznego fortepianu, wykorzystując potencjał wspaniale ciepłych i intensywnych brzmień organów oraz Fendera Rhodes zwanego również potocznie piano Fender, instrumentu będącego rodzajem elektrycznego fortepianu, który największą popularność osiągnął w latach 70-tych XX. wieku. Ciekawostką jest, że Rhodes ma drewnianą klawiaturę. Instrument ten wykorzystywany był i jest powszechnie zarówno w muzyce rockowej, jak też jazzowej. Na Fenderze lubił grać Ray Manzarek z The Doors, a jak czynił to wspaniale wystarczy posłuchać jego partii solowej w "Riders On The Storm". Oprócz niego w dziejach sztuki muzycznej grali tacy geniusze jak Chick Corea, Herbie Hancock, Dave Clempson z Colosseum, a także węgierski wirtuoz Gabor Presser z Locomotiv GT. Wracając do życiorysu Pain Of Salvation należy przypomnieć, że grupa powstała z inicjatywy Daniela Gildenlöw, cudownego dziecka szwedzkiego rocka, "dziecka" w dosłownym sensie, ponieważ Daniel rozpoczął start do kariery w wieku 11 lat, gdy założył pierwszy rockowy band Reality w 1984 roku, a ten zaczął odnosić regularne sukcesy w różnych konkursach i na festiwalach. Siedem lat później grupa zyskała nową nazwę, Pain Of Salvation i w 1994 po licznych zmianach personalnych nagrała na kasecie magnetofonowej swoje debiutanckie demo "Hereafter", które nie spotkało się z zainteresowaniem jakiejkolwiek wytwórni płytowej. Upłynęły kolejne trzy lata, gdy zespół nagrał swój pierwszy album na dysku kompaktowym "Entropia", który zignorowano w Europie totalnie. Nie wiadomo dlaczego, ale nowe dźwięki spotkały się z życzliwym przyjęciem w

RECENZJE

123


Japonii, skąd pozytywne opinie o zawartości krążka "rozeszły" się po całym kontynencie azjatyckim. Także druga publikacja "One Hour By The Concrete Lake" ukazała się w kraju Kwitnącej Wiśni, dopiero później poprzez InsideOut Music z ofertą Pain Of Salvation zaznajomili się słuchacze w Europie. Od tego czasu Szwedzi porzucili swoją anonimowość, a prawdziwym przełomem stało się stworzenie "The Perfect Element, Part I", płyty uznawanej przez wielu do współczesności za największe osiągnięcie artystyczne szwedzkiego kwintetu. Potem ekipa Daniela Gildenlöw wydawała kolejne longplaye, z których każdy stawał się wydarzeniem, budząc emocje wśród słuchaczy. I tak doszliśmy do czasów współczesnych. Przed kilkoma dniami InsideOut Music opublikował światu następną nowość Szwedów zatytułowaną "Falling Home". Album zapowiadany jako akustyczny nie jest zupełnie "bez prądu", o czym umieściłem wzmiankę już na wstępie. Program obejmuje jedenaście utworów, z których osiem to zupełnie na nowo zaaranżowane kompozycje z albumów studyjnych grupy, od "Stress" z debiutu fonograficznego "Entropia" po reprezentantów dyptyku "Road Salt". W repertuarze uwzględniono także dwa covery, "Holy Diver" Ronnie Jamesa Dio oraz "Perfect Day" Lou Reeda, obu nieżyjących legendarnych twórców rockowych. Listę zamyka piosenka tytułowa, pachnąca jeszcze kompozytorską świeżością. Wyłączywszy punkt ostatni wszystkie pozostałe utwory uzyskały zupełnie nowy wymiar artystyczny, praktycznie można powiedzieć, że są to absolutne nowości, tak wielkiej transormacji uległy ich struktury. To powoduje, że nikt nie powinien marudzić, że naciągnięto go "na kasę" klonując znane kawałki repertuaru Pain Of Salvation. W każdej sekundzie słychać, że Daniel z kolegami włożył niesamowicie dużo pracy w premierowe skonfigurowanie tych songów. Są na tej płycie takie miejsca, że nawet eksperci od twórczości zespołu mogą mieć trudności, przynajmniej na wstępie, z prawidłową identyfikacją albumowych składników. Oczywiście nowy nie znaczy lepszy, dlatego w dalszej części recenzji postaram się zwrócić uwagę na najważniejsze efekty dokonanych przeróbek. Dla większego porządku zamieszczę w nawiasie informację z tytułem albumu, dotyczącą pochodzenia danego utworu. "Stress" ("Entropia") - sądzę, że ta pół akustyczna interpretacja wywołać może zupełnie rozbieżne reakcje słuchaczy, jednym spodoba się takie swobodne ukształtowanie jej struktury, innych zrazi istny tygiel gatunkowy, a może się tak stać z kilku powodów. Oryginał sam w sobie posiada nieźle zakręcony charakter, łamańców rytmicznych tam bez liku, wspieranych skutecznie przez rozwiązania atonalne, dlatego powstaje wrażenie, że w strukturze kompozycji panuje niezły bałagan, a zalążków jakiegoś tam skrawka melodycznego to nawet jak ze świecą szukać, to rezultat będzie marny. W aktualnej wersji przygotowanej na potrzeby dysku "Falling Home" połączono fragmenty ocierające się o jazz, szczególnie wokale, które budzą we mnie wspomnienia sztuki muzycznej uprawianej przez genialny, ceniony na świecie polski kwintet wokalny (czerty głosy męskie plus Ona czyli Ewa Wanat) Novi Singers. Kiedyś, tzn. we wczesnych latach 70-tych młodzież (hihi... ale staromodne określenie. Ja także w tych prehistorycznych czasach zaliczałem się jako licealista, a później student do tej grupy) ówczesne młode pokolenie zainteresowane kulturą mu-

124

RECENZJE

zyczną eksplorowało także dziedziny nierockowe, wśród nich najróżniejsze odłamy jazzu, zachęceni lekturą magazynu "Jazz Forum", ukazującego się po dziś dzień. Nie wypadało nie znać tego kwintetu wokalnego, tym bardziej, że czasami nawet, wtedy jeszcze czarnobiała telewizja, prezentowała ich, nie wiem jak to nazwać, ale niech będzie, teledyski, a o ich sukcesach w promowaniu zdobyczy socjalistycznej Ojczyzny mówiono nawet w Dzienniku Telewizyjnym! Nie robię sobie żadnych jaj, takie kiedyś były czas i już. Ale wracając do Pain Of Salvation. Daniel Gildenlöw śpiewając próbuje - do końca nie wiem, czy moja identyfikacja jest prawidłowa - tak jak wspomniani Novi Singers wykorzystywać głos w roli instrumentu muzycznego. W połowie lat sześćdziesiątych była to jedna z tendencji jazzu nowoczesnego, a technika ta nosi nazwę śpiewu instrumentalnego. Prekursorami w Polsce był właśnie w/w kwintet wokalny (na starcie kariery, później kwartet). Daniel wykonuje swoją partię z własnym akompaniamentem gitary akustycznej, do niej "doszlusowują" po jakimś czasie perkusja oraz piano Fendera. Ta jazzowa maniera wykonawcza staje się jeszcze bardziej wyrazista po pierwszej minucie, a cały spektakl trwa jeszcze sześćdziesiąt sekund. Chwilę potem następuje szleńcze przejście do strefy wpływów elektrycznego bluesa, a sygnał do zmiany daje gitara elektryczna. Zwroty muzycznej akcji notujemy co kilkadziesiąt sekund. Po trzeciej minucie popisową partię prowadzi na fortepianie elektrycznym Daniel Karlsson, a fragment ten przywołuje znowu najlepsze tradycje z historii jazzu i takich instrumentalistów jak Herbie Hancock czy Chick Corea. Bonusem w dalszej części jest obecność Hammondziaków, krótka ale słyszalna i złożone kombinacje wokalne, z głosem Daniela Gildenlöw na pierwszym planie i wielogłosami w tle. Rozpisałem się na temat pierwszej kompozycji tak obszernie jakby trwała przynajmiej z 20 minut, a to przecież tylko dokładnie 5:32, ale trzeba przyznać, że zmienność jej dźwiękowych sekwencji, rytmu, wymienność akcentów brzmienia elektrycznego w mniejszości, z intensywnością tonów akustycznych w przewadze, jest imponująca. Sam pomysł na taką parafrazę zahacza o szaleństwo, ale jego realizacja nie należy na pewno do zadań łatwych, ponieważ wymaga niezwykłej elastyczności w podejściu do konfiguracji podziałów rytmicznych. "Linoleum" (Road Salt One)" - kolejny przykład udanego przeistoczenia nagrania oryginalnego, w pierwszej części agresywnego, dosyć surowego wokalnie i instrumentalnie, "poprzecinanego" wściekłym riffem i kaskadą perkusyjnych bitów w zupełnie innych byt muzyczny. Dominują w nim ascetyczna instrumentalizacja i wynikające z niej bardzo oszczędne, żeby nie powiedzieć minimalistyczne brzmienie, na które obok wokalu składają się także dźwięki generowane przez miotełki perkusyjne "szeleszczące" po talerzach, skąpa akustyka gitary, śladowe, prawie niesłyszalne klawisze. Dopiero w dalszym fragmencie (2:35) utwór na moment podbija dynamikę za sprawą gęstych organów, podniesionego głosu i ożywionych bębnów, ale to kilkunastosekundowy incydent. Chwilę później wszystko wraca do ustalonej na wstępie normy. W wyniku tych zabiegów stała się rzeczy dziwna, mianowicie na urodzie zyskała wyeksponowana melodia, która w elektrycznym otoczeniu wydaje się być schowana za nawałnicą dźwięków. Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że przedstawiona wersja z

ograniczonym dostępem do prądu zerwała ze swoim oryginalnym wizerunkiem ze ścieżek "Road Salt", stając się samodzielnym bytem, wcale nie gorszym. Mnie ta interpretacja intryguje i stanowi dowód kreatywnej siły wykonawców. "To The Shoreline" ("Road Salt Two") - we wnętrzu tej urokliwej, melodyjnej piosenki autorzy przeróbki nie musieli za dużo majstrować, odjęto trochę decybeli, wyciszono nieznacznie kaoalicję instrumentów, ale te zabiegi modernizacyjne nie wpłynęły na usposobienie tej kompozycji. Dalej jest diabelnie melodyjnie, zachowano prawie nie naruszone brzmienie fraz wokalnych, skrupulatnie odtworzono wielogłosowe tło, stanowiące mocny punkt programu, sekcja precyzyjnie punktuje rytmicznie, a delikatnie wycofane klawisze snują się tu i ówdzie w przestrzeni utworu. "Holy Diver" (Ronnie James Dio album "Holy Diver") - oj zdziwiłby się śp. Ronnie James Dio wykonaniem coveru "Holy Diver" z debiutanckiego albumu grupy Dio. Oj zdziwiłby się bardzo, ze szczęką "wyciągniętą" do samej ziemi. Tutaj prawie żaden element oryginalnego wykonania nie oparł się reformatorskiemu działaniu Daniela Gildenlöw i jego kolegów. Na pewno nie jest to hard rockowy killer, zmieniło się totalnie oblicze tej dostojnej pulsującej Hammondami kompozycji. Owszem brzmienie organów to obok konturów melodii jedyny znak rozpoznawczy "przemycony" z wykonania Dio, chociaż w wersji Pain Of Salvation partie organowe są zdecydowanie mnie intensywne, bardziej skromne. Zniknęła aura tajemniczości budowana w oryginale od samego początku dźwiękowymi efektami specjalnymi, z odgłosami burzy itd. itp. Od pierwszej sekundy w wersji z albumu "Falling Home" słyszymy raczej sekwencje jazzowe, z elektryczną gitarą w manierze - i znowu te skojarzenia - Patha Metheny. Wokalnie chórki nawiązują do wokalnych patentów amerykańskiej, wokalnej grupy jazzowej The Manhattan Transfer (dwie damy i dwóch gentlemenów), dalekiej od rocka, co szczególnie "wypływa" po upływie pierwszej minuty. Dokładnie w punkcie 1:48 członkowie Pain Of Salvation serwują nam kolejną niespodziankę, mianowicie radykalne przejście z konwencji jazzowej do reggae (!!!), tak jakby duch Boba Marleya ponownie zawitał na naszą planetę. Posłuchajcie tej gitarki, tego kołyszącego rytmu, wyobraźnia tworzy obraz plaży na Jamajce z tańczącym z drinkami w ręku rozbawionym towarzystwem. A po 2:30 powrót do tematu początkowego ze świetnymi partiami solowymi rewelacyjnej gitary rywalizującej z Hammondami. Opis brzmi niewiarygodnie, ale jest prawdziwy. Według mojej opinii nowy "Holy Diver" to wielki utwór, dowód niesamowitej wszechstronności artystów, którzy w konwencji oddalonej o lata świetlne od rocka czują się jak przysłowiowe "ryby w wodzie". Luzik, swoboda, skłonność do jamowania. Świetna rzecz! "1979" ("Road Salt Two") - kto zna pierwowzór z dysku sprzed trzech lat, ten wie, że jest to śliczna, delikatna ballada, kwintensencja tego, co można opatrzyć nazwą "acoustic song". Dlatego autorzy nie musieli zbytnio mieszać w strukturze piosenki, pozostawiając ją w stanie prawie niezmienionym, co nie podważa faktu zasadności jej wyboru do programu "Falling Home". Pomimo tego, że stanowi w pewnym sensie "powtórkę z rozrywki" doskonale wpasowuje się w klimat nowego wydawnictwa. "Chain Sling" ("Remedy Lane") - publikacjia "Remedy Lane" to był drugi punkt dyskografii, od którego zaczęła się moja

znajomość z twórczością Szwedów i do dzisiaj uznaję ten album za jeden z ich najlepszych. Napiszę więcej, to prawdziwa fantazja dla uszu fana muzyki rockowej, rzecz, która nie zawiera praktycznie żadnych słabych punktów. Wymieniona z tytułu kompozycja to kapitalny, emocjonalny i żywiołowy przykład interpretacji hiszpańskiego flamenco, z iście diabelsko zakręconą partią perkusji, która wyraża istotę złożoności utworu. Wprawdzie nie ma tutaj kastanietów, brak tancerzy, ale od czego człowiek posiada wyobraźnię. Kumulacja dźwięków dosłownie rozsadza jak dynamit ten spontanicznie wykonany song. Zalety tej mimo swojej akustyczności potężnej i podniosłej pieśni zachowała nowa wersja, która nie wykazuje rażących różnic w konforntacji ze swoim wzorcem, a stanowi dowód, że wielkie utwory muzyczne z pojedynku z upływającym czasem zawsze wychodzą zwycięsko. Szacun! "Perfect Day" (Lou Reed "Transformer") - to kultowa ballada genialnego barda i rockowego rewolucjonisty śp. Lou Reeda z 1972 roku. Ale historia pokazuje, że ta wspaniała piosenka ani na moment nie "wylądowała" w zakurzonym archiwum, lecz stanowiła jako, cover wyzwanie dla innych artystów. W październiku 1997 jej nowa wersja wydana na singlu BBC "zebrała" ponad dwa miliony funtów ze sprzedaży w ramach akcji charytatywnej Children In Need, a w wykonaniu wzięli udział tacy artyści jak David Bowie, Bono, Elton John, Tom Jones czy Suzanne Vega. Rok wcześniej piosenkę wykorzystano na ścieżce dźwiękowej filmu "Trainspotting". Te fakty wskazują dobitnie, że Daniel Gildenlöw postanowił zmierzyć się z legendą. Jak to mu wyszło? Nieco inaczej, ale równie pięknie. Zachowano niepowtarzalny klimat tej ballady, podobnie jak Lou Reed, także w głosie Daniela dominuje nostalgia i smutek. Przepiękna melodia zostaje w umyśle na długo. W porównaniu do oryginału zrezygnowano z aranżacji smyczkowej, wprowadząjąc fortepian. Ponad 40 lat, które minęły od premiery nie wywarło piętna na tym songu, pozostającym świadectwem wielkości artysty, jakim niewątpliwie był Lou Reed. Pain Of Salvation po przeprowadzeniu delikatnego liftingu przywołał to dzieło w pamięci wielu słuchaczy. Trzy następne pozycje w programie stanowią pakiet utworów pochodzących z albumu "Scarsick": "Mrs. Modern Mother Mary" - oryginalnie to prawdziwie nieokiełznane dzikie zwierzę, szarpiące przestrzeń gitarowymi pazurami, eskalacją dynamiki, brzmieniową agresją. Tutaj ingerencja autorów zmieniła wszystko. Wyrwano pazury, usunięto surowość i wokalny gniew wprowadzając klimat balladowy, bazując wyłącznie na akustyce instrumentarium, bardziej eksponując linię melodyczną i nadając subtelne brzmienie. Plamki dźwiękowe elektrycznego fortepianu, oczywiście gitara bez prądu i wyciszona perkusja oraz odrobinę aktorski wokal stanowią obecnie atrybuty tego songu. Mnie ta wersja nie porwała, no ale każdy może mieć własny pogląd, stanowiący przeciwwagę do mojego. "Flame To The Moth"- "zdjęto" z tego kawałka cały metalowy ciężar brzmienia, jako substytut wprowadzono akustykę gitary, penetrującej rejony latynoskie i trzeba przyznać, że jego nastrojowość, ekspresja wokalna uzupełniona plamkami dźwiękowymi klawiszy oraz motoryczną perkusją stworzyła zupełnie nowe warunki interpretacji. Nowa rzeczywistość instrumentalna oznacza korektę profilu brzmieniowego, także główny motyw melodyczny stał się bardziej wy-


razisty. Mnie propozycja Pain Of Salvation przekonuje. "Spitfall" - porównajmy nagranie zasadnicze z dysku "Scarsick" z przeróbką, z założenia z ograniczonym dopływem prądu; po pierwsze wskazałbym na specyfikę elektrycznego wykonania, która obejmuje między innymi dziwaczny wokal Daniela Gildelöw, utrzymany w manierze hip hopowej, z deklamowaną warstwą słowną, brzmiącą jak skandowanie haseł. Po drugie, głos "odzyskuje swoją śpiewność w melodyjnym refrenie, a partie instrumentalne kojarzą się z surowym brzmieniowo progmetalem. Wreszcie po trzecie, w środku, po czwartej minucie rockmani wprowadzili instrumentalny przerywnik z domeną klawiszy, nasączony po brzegi elektroniką, trwa to łącznie około 30 sekund, po czym następuje powrót do motywu głównego. Co uległo transformacji na kompakcie "Falling Home"? Może to herezja, co za moment napiszę, ale dla mnie nowa wersja "Spitfall" bije na głowę oryginał. Muzyczni architekci dokonali radykalnych cięć aranżacyjnych, zmniejszyli intensywność partii instrumentalnych, porządkując je w ten sposób, że przydzielili wyraźnie role główne i drugoplanowe. Na froncie brylują wspaniałe organy Hammonda, z narastającą dynamiką. Dzięki temu "trickowi" wyreżyserowano niesamowicie thrillerowaty spektakl, który swoją atmosferą upodabnia się do pełnego mroku i tajemniczości, starusieńkiego kawałka Floydów "Astronomy Domine". Świetne zagrywka. Strona wokalna pozostała delikatnie hip hopowa, ale jest, nazwałbym to, mniej dominująca, władcza, po prostu więcej w niej fraz jednostajnie mówionych aniżeli skandowanych, ekpresyjnie akcentowanych. Takie stonowanie wokalu wyszło kompozycji na zdrowie. A w refrenie wyeksponowano zabójczą melodykę z bonusem w postaci chórku, co nadaje utworowi piosenkowy wymiar. Wcześniej odgrywające pierwszoplanową rolę partie gitary elektrycznej pozbawiono mocy i w tej interperatcji budują one motoryczne tło do popisu Hammondziaków. "Spitfall" pół-akustyczny nabrał zupełnie innych "kolorów", innej wartości stricte muzycznej, od brzmienia, przez wyrazisty rytm, po tak ulotny czynnik jak inna nastrojowość. Także wskaźniki dynamiczne rosną sukcesywnie wraz z mijającym czasem, osiągając punkt graniczny około minuty przed końcem. "Falling Home" - nowość kompozycyjna to dosyć typowa ballada o akustycznym brzmieniu gitary, z wokalnym duetem żeńsko - męskim, oszczędna instrumentalnie. Najmniej ekstrawagancka, najbardziej tradycyjna, balladowa. Gdyby zacząć odsłuchiwanie całej płyty od pozycji ostatniej, to termin "acoustic album" znalazłby pełne uzasadnienie. Ale Daniel Gildenlöw ze swoją ekipą "złamał " pewne przyzwyczajenia dotyczące reżyserii typowych albumów akustycznych. W licznych fragmentach wprowadzono partie elektryczne, czy to gitary, czy instrumentów klawiszowych, nadając utworom nowy szlif aranżacyjny. Dzięki temu autorzy osiągnęli zapewne zamierzony efekt, nie serwują "odgrzewanych kotletów" lecz starannie przygotowali premierowe "dania" dźwiękowe, których słucha się z zainteresowaniem, zapominając zupełnie o fakcie, że kiedyś już te kompozycje zaistniały w świadomości słuchaczy, ale w kompletnie innej rzeczywistości artystycznej. Lubię takie wyzwania, gdy twórcy unikają powielania zakurzonych pomysłów starając się dostarczyć fanom nowy produkt będący rezultatem indywidualnych przemyśleń. Sądzę, że

kwintetowi Pain Of Salvation profesjonalnie udało się zrealizować zamierzony projekt. Ku uciesze licznej grupy odbiorców. (4) Włodzimierz Kucharek

wbijającym się w pamięć chwytliwym refrenem, ale też mrocznymi, wręcz speed metalowymi. Tu na plan pierwszy wysuwają się "Freakshow", "Virtual Collision" oraz "Bleed For Your Skins", ale generalnie cała płyta trzyma poziom i wypełniaczy tu nie uświadczymy. Do tego Schwarzmann okłada bębny z ogromną siłą i precyzją, Schmier szaleje z basem i raczy słuchaczy swym ostrym niczym żyletka głosem, a Frank serwuje mocarne riffy i niepowtarzalne solówki - czasem nawet trzy w jednym utworze. Chciałoby się, żeby weterani zawsze nagrywali takie płyty, a młodsi szli w ich ślady. (5) Wojciech Chamryk

Palace - The 7th Steel 2014 Massacre

Można by powiedzieć niemiecki klasyczny heavy metal. Ale niemiecki klasyczny metal to także a może przede wszystkim takie kapele, jak Accept czy choćby Gamma Ray, w których muzyce zawsze było sporo finezji, świeżości. Palace, doświadczona załoga niemiecka to przedstawiciel tej bardziej topornej, mniej finezyjnej części niemieckiej sceny z naciskiem na takie grupy jak U.D.O. czy Grave Digger. Muzycy serwują grubo ciosane riffy, chropawy wokal i nie bawią się w subtelności. Posłuchajcie refrenów takich utworów jak "Bloodshed Of Gods", czy "Iron Horde" a będziecie wiedzieć ,o co mi chodzi. Nie jest to z pewnością album do spuszczenia w toalecie, jednak dla mnie brzmi trochę jakbym słuchał odrzutów z najlepszych czasów Running Wild. (3.5) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Panzer - Send Them All To Hell

Panzerhund - Voice Of The City 2015 Self-Released

Panzerhund to istniejąca od trzech lat młoda wrocławska grupa, a "Voice Of The City" jest jej drugim wydawnictwem. Słychać tu, że zespół ma potencjał, już spore umiejętności, a do tego obdarzonego niezłym głosem wokalistę Michała Steckiego, radzącego sobie równie dobrze zarówno w niższych, jak i wysokich rejestrach. Do tego muzycy chętnie sięgają do klasycznych rozwiązań znanych z czasów świetności niemieckiego czy brytyjskiego metalu ("The Journey", utwór tytułowy), potrafią przyłoić speed metalowym "Nuclear Midgets" oraz wpleść w mroczny "Warzone" pełne rozmachu klawiszowe partie. Czasem jeszcze się to wszystko trochę rozłazi aranżacyjnie, rażą też odstające in minus od głównych partii wokalnych amatorskie chórki, ale "Voice Of The City" jest bez dwóch zdań dowodem na rozwój tej nieźle rokującej na przyszłość formacji. (4)

2014 Nuclear Blast

Niemiecka broń pancerna z lat II wojny światowej należała do najlepszych wytworów ówczesnej techniki wojskowej. I chociaż hitlerowska III Rzesza ostatecznie uległa aliantom, to czołgi takie jak Pantera czy Tygrys są do dziś pamiętane nie tylko przez historyków, miłośników militariów czy członków grup rekonstrukcyjnych. Nie są to na pewno chwalebne dla Niemców czasy, ale od teraz niemiecki Panzer może kojarzyć się już tylko i wyłącznie pozytywnie za sprawą pewnej supergrupy. Tworzą ją bowiem: Schmier (Destruction, Headhunter), Herman Frank (Accept, Victory) i Stefan Schwarzmann (Accept, Running Wild). Grupa powstała z inicjatywy perkusisty i zadebiutowała właśnie albumem "Send Them All To Hell". Na szczęście muzycy nie próbują tu kopiować dokonań swych macierzystych formacji, wracają za to do czasów świetności tradycyjnego metalu, podanego jednak w mocarnej, współczesnej oprawie brzmieniowej. Sporo tu więc odniesień chociażby do Judas Priest (początek "Roll The Dice" to żywcem "The Hellion", rytmika singlowego openera "Death Knell" kojarząca się z "All Guns Blazing"), ale generalnie słychać, że panowie nagrali płytę z dźwiękami bliskimi od lat. Czasem bardziej melodyjnymi, jak nośny "Hail And Kill" czy zawadiacki "Panzer" z

nem. "There Must Be More To Life Than This" pochodzi z solowej płyty Freddiego "Mr. Bad Guy", gdzie miał zdecydowanie popową oprawę. Panowie May i Taylor swoim zwyczajem od nowa nagrali podkład, na plan pierwszy wysunęli gitarę, nadając kawałkowi charakteru rockowej ballady. Jackson zaśpiewał swoim subtelnym głosikiem jedną zwrotkę oraz w duecie z Mercurym w wieńczącym całość refrenie. Szczerze, mało mnie obeszła ta wersja. "Let Me In Your Heart Again" powstała w 1983 roku w czasie sesji "The Works". Jednak wtedy muzycy nie zdecydowali się na jej wykorzystanie. Brian May przekazał go niejakiej Anicie Dobson (obecnie żonie Briana). Oczywiście głos Frediego nadał tej kompozycji innego wymiaru i pewnie May trochę pomęczył się aby dograć tak piękne gitary. Udana i ciekawa wersja. Natomiast "Love Kills - The Ballad" to już dla mnie majstersztyk. Kawałek napisał Mercury wraz z Giorgio Moroderem. W oryginale to takie sobie dyskotekowe plumkanie lub bardziej mocniejszy beat (w innym miksie). Tu nabrała prawdziwej "queenowskiej" magi, Brian i Roger zrobili znakomitą robotę. Ten wariant "Love Kills" bardzo mi odpowiada i jest nie tylko ozdobą składanki "Forever" ale całego dorobku Queen. Jest jeszcze tytułowe "Forever" czyli "Who Wants To Live Forever" ale w wersji na fortepian. Rzecz znana ale ciągle robi wrażenie. Generalnie nie lubię kompilacji, nie za bardzo przepadam również za większą dawką melancholii, jednak tym razem bardzo lubię wrzucać sobie do odtwarzacza dyski z "Forever". A no właśnie Universal tym razem dał radę, bowiem dla polskich fanów w wersji "polskiej ceny" wypuścił wersje rozszerzoną, dwupłytową. Myślę, że tym łatwiej będzie wam wyhaczyć tą pozycję i dołączyć do swojego zbioru. \m/\m/

Wojciech Chamryk

Rancor - Dark Future 2013 Xtreem Music

Queen - Forever 2014 Virgin/EMI/Universal

Panowie May i Taylor kontynuują karierę bez Freddiego ale i bez Johna. Jednak od czasu do czasu pozwalają przypomnieć wszystkim to co się działo - nie ma co ukrywać - w tych najlepszych latach. Tym razem mamy do czynienia z kompilacją, czyli zbiorem przebojów. Trochę to dziwny wybór bo spora część kompozycji to te, po które zespół sięga rzadziej albo w ogóle. Dopierając pieśni na ten zestaw prawdopodobnie May i Taylor kierowali się wytycznymi, którymi były: melancholia, romantyzm i patos. Przynajmniej mam takie wrażenie. Niemniej najważniejsze w tym zestawie są trzy kompozycje: "There Must Be More To Life Than This", "Let Me In Your Heart Again" oraz "Love Kills - The Ballad". W pierwsza z nich to Mercury śpiewa w duecie z Michaelem Jackso-

Piętnastolecie działalności hiszpański Rancor uświetnił wydaniem drugiego w swoim dorobku długogrającego albumu studyjnego. Już w pierwszym utworze słychać tu znaczną różnicę w porównaniu z poprzednim długograjem oraz EPką, która ukazała się w międzyczasie. Najnowszy album Hiszpanów, noszący tytuł "Dark Future", przynosi solidną dawkę rasowego thrash metalu w dużo lepszej jakości dźwięku niż poprzednie wydawnictwa grupy. Słychać to już od otwierającego "The Last Drop Of Blood" rozpoczynającym się od podniosłego riffu. Muszę przyznać, że w pierwszych zwrotkach wokalista Dani Lopez nie przekonuje mnie do siebie swoim śpiewaniem (podobnie jest w refrenach "Addicted to hate"), o tyle później jest już zdecydowanie lepiej. We wspomnianej wcześniej kompozycji ma świetne końcówki w refrenach, z kolei w "Sea Of Lies" (do którego powstał teledysk) śpiewa wręcz wzorowo, szczególnie w refrenach. W porównaniu z albumem "Release The Rancor" poczynił spory postęp. Wysokie zaśpiewy (jak np. w "Deaf People") oraz agresywne partie w

RECENZJE

125


szybszych utworach dobrze eksponują jego możliwości wokalne. Na płycie nie brakuje rasowych, thrashowych killerów, jak np. tytułowy "Dark Future". Dobrym momentem wytchnienia od metalowego łojenia jest balladowy wstęp do "Nothing Within", który z czasem nabiera mocy. Bardzo pozytywnie można ocenić pracę instrumentalistów, zarówno jeśli chodzi o dokładność gry jak i jakość kompozycji. Bardzo dobrze uwypuklono tu partie sekcji rytmicznej, która gra bardzo potężnie i równo. Świetnymi riffami raczą słuchacza gitarzyści. Zresztą nie tylko riffami. Wybornie wychodzą im chociażby zagrywki w przejściach, np. w "Sea Of Lies" czy właśnie w "Dark Future". Partie gitar rytmicznych, są zagrane tu niezwykle precyzyjnie. Jedną z najmocniejszych stron albumu są gitarowe solówki: melodyjne, dopracowane technicznie i bardzo przemyślane. Płyta całościowo spójna i bardzo dobra. Pozostaje mieć nadzieję, że Hiszpanie pójdą do przodu również na kolejnym albumie. Swoją drogą już ciekaw jestem w jaki sposób tytuł kolejnej płyty oraz nazwa zespołu (dla niewtajemniczonych: rancor to potwór z Gwiezdnych Wojen) będą korespondować z okładką. (4,8) Rafał Mrowicki

Ravensire - We March Forward 2013 Eat Metal

Intrygująca to płyta. Po pierwsze muzyka, jakoś niespecjalnie koresponduje z krajem pochodzenia zespołu. Ravensire, to młody portugalski zespół, prezentujący światu, swój debiutancki album. Płyta prezentuje klasyczny nurt heavymetalu, ale w odcieniu odrobinę mroczniejszym. Trochę odniesień do doom metalu, słychać wpływ mistrza Iommiego, w riffach rzeźbionych przez młodych muzyków. Do tego wokalista Rick Thor, wprowadza ciekawy klimat, swym szorstkim, ponurym głosem. Album zaczyna akustyczne intro "Black Abyss", po czym zespół atakuje klasycznym, metalowym "Night Of The Beastslayer", utrzymanym w dość żwawym tempie. Podobnie "Fate Is Inexorable", wyposażony w ciekawy riff i całkiem ciekawy refren. Wszystkie wymienione składniki, plus melodyjną solówkę znajdziemy także w "Iron Pits". Dla odmiany wolniejsze tempa znajdziemy w takich numerach jak, epicki "Gates Of Ilion", "Homecoming", czy wreszcie pachnący Black Sabbath, "Drawing The Sword". Ciekawa natomiast sprawa, wychodzi z udanym "Beyond The Portcullis", gdyż zaintrygowany, jakby znanym riffem, zacząłem zastanawiać się nad tym i w końcu…olśnienie. Posłuchajcie "Redeemer Of Souls", z ostatniej płyty Judas Priest. Riff, jak malowany. Portugalczycy, mogą być więc zadowoleni, że wpadli na niego wcześniej, niż jedna z największych kapel światowego metalu. Myślę, że zespół rokuje całkiem nieźle. Jeśli lubicie wczesny Running Wild, Manowar warto posłuchać. (4.5) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

126

RECENZJE

niekoniecznie lubujących się w takich dźwiękach. Do której grupy byście się nie zaliczali, warto dać "Deus Volt" szansę. (5) Adam Nowakowski

Red Circuit - Haze Of Nemezis 2014 Limb Music

Dawno nie słyszałem Red Circuit, nie to, że jakoś specjalnie tęskniłem. Po prostu po wielu latach zespół wypuścił swój kolejny album "Haze Of Nemezis" i jest okazja aby przypomnieć sobie o tej "supergrupie". Wraz z wydaniem debiutu "Trance State", band zdobył uznanie wśród zwolenników progresywnego metalu. Wtedy w 2006 roku, ten zespół nie bardzo mnie przekonał do siebie, w ogóle lekko dziwiła mnie atencja co niektórych do Niemców. Szczerze mówiąc do tej pory w mojej pamięci nie wiele pozostało po "Trance State", także wraz z nowym krążkiem na nowo zapoznawałem się z Red Circuit (nie sądzę abym z "Homeland", albumem z 2009 roku, miał kiedykolwiek do czynienia). Generalnie "Haze Of Nemezis" również nie wywarł na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia. Muzycznie bardziej kojarzy mi się z dobrze zagranym melodyjnym power metalem niż progresywnym metalem typu Vanden Plas, Adagio czy Elegy (kiedyś personalnie zespół powiązany był z wymienionymi kapelami). Owszem elementy progresywne też wyłuskamy ale bardziej są one tu jako dodatek, ozdobnik czy dekoracja. Więcej doznań podobnych do tych progresywnych daje muzyce tego zespołu gra nastrojami i klimatem, które ogólnie są ponure. Powyższe wrażenia potęgują struktura samych kompozycji oraz dość nowoczesny strój gitary. Utwory nie epatują ekwilibrystyką czy nadmierną złożonością. Podstawowa w nich to melodyjność. Choć ze względu na klimat i ociężałe gitary niekiedy wkrada się odczucie monotonii. Kompozycje różnorodne, od balladowych po te szybsze, niestety lawirują bardzo blisko konwencjonalnych standardów z melodyjnego power metalu. Muza jest zagrana i nagrana na wysokim poziomie. Jeżeli ktoś miałby się czepiać to pewnie będą to detale. Choć co u niektórych mogą one urosnąć do niebagatelnych rozmiarów. Od początku zespołowi swojego głosu udziela Chity Somapala. Nie zawsze jego wokal w pełni sprawdza się ale w wypadku "Haze Of Nemezis" można mówić o pełnej przyzwoitości. Możemy usłyszeć go w sporej palecie swoich umiejętności. Operuje również głosem raz mocnym z chrypką po melodyjny, stonowany i klasyczny wokal. I co by nie pisać dzięki Somapali muzyka Red Circuit nabiera kolorów i życia. Krążek ten nie zmienił mojego podejścia do twórczości Niemców. Jak nadarzy się okazja to "Haze Of Nemezis" z pewnością przesłucham ale nie będę do niej powracał z uporem maniaka. (3,5) \m/\m/ Renegade - Thunder Knows No Mercy 2014 Pure Underground

Niby Włosi nie mają jakiegoś szczególnego talentu do mocniejszego grania, a tymczasem ciekawych zespołów, od tradycyjnie metalowych do totalnej ekstremy, mamy tam całkiem sporo. Jednym z nich jest Renegade z Florencji, już od dziesięciu lat kroczący nie tylko

śladami Iron Maiden czy Accept, ale też Strana Officina oraz Danger Zone. "Thunder Knows No Mercy" to piąty album zespołu i zarazem kawał porywającego, tradycyjnego heavy metalu. Nic dziwnego, że jego wydawcą jest Pure Underground Records, bowiem Renegade nie tylko nawiązują do czasów świetności heavy metalu z początków lat 80-tych, ale też czynią to z wyjątkową energią i świeżością. Dlatego każdy z tych ośmiu utworów to swoista perełka i mus dla fanów klasycznego heavy; począwszy od szybkich killerów "Nobody Lives Forever" czy "The World Is Dying", na poły balladowego "The Endless Day", aż do niemal dziewięciominutowego, rozbudowanego "Trail Of Tears". Efektownie prezentuje się też miarowy, czerpiący z Dio rocker z dialogami gitar i klawiszy "Awaiting The Storm", a na tle doskonałych instrumentalistów lśni niczym gwiazda pierwszej wielkości wokalista Stefano Sensi śpiewak bardzo uniwersalny i wszechstronny. (5) Wojciech Chamryk

Sacro Sanctus - Deus Volt 2014 Metal on Metal

Parafrazując klasyka, lubimy piosenki, które znamy. Popyt na muzykę retro był zawsze, przy czym ta raczej nigdy nie wychylała nosa poza podziemie i najbardziej zatwardziałych miłośników takiej czy innej stylistyki. W XXI w. byliśmy jednak świadkami skutecznego szturmu list popularności w wykonaniu grup retro, czy to odwołujących się do rocka lat 70-tych, czy też klasycznego heavy metalu lat 80-tych. Mimo że na swoim solowym albumie Albert Bell, znany z Forsaken i Nomad Son, również sięga głęboko w przeszłość, to jednak nie sposób oskarżyć go o podążanie za modą. Otóż Maltańczyk postanowił złożyć hołd prekursorom metalowej ekstremy z Celtic Frost na czele. W rezultacie powstała mroczna płyta łącząca w sobie elementy obskurnego heavy metalu, doom metalu i black metalu. Co ciekawe, Albert odpowiada tylko za kompozycje i partie basu, ale także wokale i gitarę (w tym solówki), co jest imponujące, bo tym samym debiutuje w dwóch nowych rolach. Na perkusji z kolei gra nie automat, lecz muzyk sesyjny, czym Sacro Sanctus pozytywnie wyróżnia się na tle innych jednoosobowych projektów. Brzmienie albumu jest bardzo dobre, czytelne, bynajmniej nie nowoczesne, ale też nie po chamsku piwniczne, dzięki czemu nie odstraszy ani młodzieży, ani zatwardziałych oldschoolowców. "Deus Volt" to kawał porządnej, inspirowanej wczesną sceną ekstremalną muzyki, stworzonej przez jednego jej miłośnika i adresowanej do innych, ale też mogącej zainteresować

Sanctuary - The Year The Sun Died 2014 Century Media

Gdy ogłoszono powrót Sanctuary do studia, zainteresowani fani podzielili się z grubsza na dwie frakcje - tych którzy oczekiwali, że owoc prac muzyków będzie przypominał stylistycznie ich pierwsze płyty oraz tych, którzy po prostu czekali na kolejne dokonania Warrela Dane'a, niezależnie od tego czy będą one sygnowane szyldem Nevermore czy Sanctuary. Oczekiwania były tym większe, że za nowy album Sanctuary wziął się praktycznie cały skład, bez Seana Blosla, odpowiedzialny na dwa pierwsze, klasyczne albumy tej kapeli. Oczekiwaniom towarzyszyły też obawy. W końcu Warrel Dane od dawna nie jest w takiej formie wokalnej jak za czasów "Refuge Denied". W zapomnienie poszły jego wysokie zaśpiewy i stawiające wszystkie włoski na ciele niesamowite falsetto. Występy zreaktywowanego Sanctuary z ostatnich lat to potwierdzały, zwłaszcza, że smutno było patrzeć jak się Warrel męczy przy takim sztandarowym "Die For My Sins" na żywo. Po dwudziestu czterech latach do katalogu Sanctuary trafia trzeci album studyjny i muszę od razu powiedzieć, że dzięki "The Year The Sun Died" Sanctuary trafia do grona tych zespołów, które zepsuły swą nieskazitelną dyskografię dzięki jednej szmirze, bo niestety nowy album nie jest dobrym nagraniem i należy to powiedzieć otwarcie. Jest mu diabelnie daleko do bycia dobrym nagraniem. Nie brzmi nawet jako nagranie Sanctuary, tylko jako coś, co powinno wyjść pod szyldem Nevermore. Wokale brzmią jak Nevermore, gitary brzmią jak Nevermore, bas brzmi jak Nevermore (czyli go właściwie nie słychać) i produkcja dźwięku brzmi jak Nevermore. Pierwszy rzut oka na okładkę też przywodzi na myśl Nevermore. Stworzył ją Travis Smith, który - to ci niespodzianka - jest także odpowiedzialny za grafiki "Dreaming Neon Black", "Dead Heart In A Dead World", "Enemies of Reality" oraz "The Obsidian Conspiracy". Travis tworzył okładki dla naprawdę wielu różnych zespołów (w tym Iced Earth, Death, Cynic, Crescent Shield, Overkill i wiele innych), lecz inne jego prace jakoś nie nasuwały skojarzeń z Nevermore. Ta dla Sanctuary, niestety już tak. Wygląda jak typowa okłada Nevermore, z tą różnicą, że widnieje na niej inna logówka. Przynajmniej ostrzega ona w jasny sposób przed tym, co możemy znaleźć w środku. "The Year The Sun Died" nie brzmi jak naturalna kontynuacja "Into the Mirror Black". Temu albumowi daleko jest i do genialnego "Refuge Denied" i do progresywnego drugiego albumu. Produkcja dźwięku brzmi niezwykle cyfrowo i syntetycznie, a same kompozycje przynudzają i przebrzmiewają swoją miernością. Nawet w kontekście samej muzyki Nevermore ten album wypada jako słaba kontynuacja dorobku muzycznego


Warrela Dane'a i Jima Shepparda. Nie ma sensu szukać punktów wspólnych między "The Year The Sun Died" i muzyką Sanctuary, gdyż ich praktycznie nie ma. Sam album, postawiony samotnie pod ścianą, też się nie broni. Średnie, monotonne tempa, nudne wokale, kompozycje brzmiące bliźniaczo z powodu wypolerowanej cyfrowej produkcji w stylu Nevermore - słowem wieje taką papkową szarzyzną z tego nagrania, która ma niewiele wspólnego z mocą, potęgą i energią heavy metalu. Album rozpoczyna "Arise and Purify", który już na wstępie krzyczy Nevermore swoimi riffami. Kompozycja przemija bardzo wolno i męczy bułę niemiłosiernie, a to przecież dopiero początek albumu. Wokale w refrenie mają nałożone na siebie wysokie zaśpiewy, jednak są one na tyle schowane, że trudno rzec czy to sam Warrel siebie wspiera, jak dawniej, czy są podciągane komputerowo. Sądząc po niechętnej jej ekspozycji to niestety mamy do czynienia z tym drugim. W dodatku są one najlepszą częścią tej kompozycji, co samo w sobie powinno wiele mówić o pozostałych aspektach tego utworu. W "Let the Serpent Follow Me" i w "Exitium (Anthem of the Living)" nikt się nawet nie stara ukryć, że mamy do czynienia z kompozycją Nevermore. Zabawy z pedałem wah przechodzą w monotonne, ponure klimaty, które można opisać jednym słowem, czyli… Nevermore. Te riffy kojarzą się jednoznacznie, zwłaszcza z zawodzeniem Dane'a w średnich rejestrach i tą nieszczęsną syntetyczną produkcją. Z pozoru nieco żywszy "Question Existence Fading" szybko siada i się ochładza. Warrel zamiast śpiewać, jak miało to miejsce na wcześniejszych płytach Sanctaury, stawia w gruncie rzeczy na melorecytację w stylu - no kto by przypuszczał - Nevermore oraz ostatniej płyty Laaz Rockit. Ciemna atmosfera "I Am Low", który miał chyba przeplatać melancholijny spokojny klimat z szybkimi zrywami, męczy niesamowicie. Sanctuary umiejętnie czyniło analogicznego zabiegi w przykładowo "Future Tense", "Veil of Disguise" i "Termination Force". Tutaj niestety zawodzi, choć Warrel pokazuje, że ma bardzo różnorodną barwę głosu w średnich rejestrach. Przy "The World Is Wired", który dalej jedzie na kilometr wiadomym zespołem, trafił się także jeden motyw, którego ze świecą szukać w twórczości Nevemore. Niestety szybko przemija i wraca z powrotem zbita młócka sztucznych riffów. Progresywny "The Dying Age" męczy swą monotonią i klepaniem w niekończące się kółko tego samego motywu gitarowego. Album kończy utwór tytułowy, który jednoznacznie utwierdza mnie w przekonaniu, że nie powinien się nazywać "The Year The Sun Died" tylko "The Year Sanctuary Died". Jest to nudny, na siłę udziwniany i monotonny utwór w średnim, męczącym tempie. Plusy? Naprawdę niewiele można rzec na dłuższą metę w tym temacie. Solówki i leady w "Arise And Purify", choć są proste i w sumie dość jednostajne, to brzmią całkiem nieźle. Szkoda, że utwór do którego zostały dodane jest średnią szamotaniną. Akustyczna solówka w "One Final Day (Sworn to Believe)" jest bardzo ciekawym smaczkiem wydobywającym ten album z czeluści nudy i muzycznej chałtury. Najlepszym utworem na płycie jest "Frozen", który można opisać jako średniodobry. Dupy nie urwie, ale kompozycyjnie prezentuje się prawie całkiem całkiem… Chyba jako jedynemu pod względem aranżacji bliżej mu do tego jakby brzmiało Sanctuary, gdyby nie eksodus Dane'a i Shepparda

do ziemi Nevermore na początku lat dziewięćdziesiątych. Przynajmniej na początku utworu, gdyż nawet pierwsze zwolnienie ma więcej wspólnego z klimatem Sanctuary niż Nevermore. Potem, przy refrenie niestety skojarzenia są dokładnie takie same jak przy innych utworach. Niezależnie od tego jak szybki jest utwór, następuje jego wymuszone zwolnienie przy refrenie. Ponadto, może się wydawać, że we "Frozen" część riffów jest nawet ukształtowana na modłę Sanctuary. Niestety, trudno jest jednoznacznie to ocenić z powodu mało czytelnej, syntetycznej produkcji dźwięku, o której była już mowa. Drugim dobrym utworem jest półtoraminutowy instrumentalny "Ad Vitam Aeternam" stanowiący bardzo fajny i klimatyczny akustyczny wstęp do ostatniego utworu na płycie, który niestety nie utrzymuje już poziomu swojego wstępu. Dodam jeszcze, że jak przystało na Warrela Dane'a teksty utworów są dobre. Warrel zawsze potrafił pisać ciekawie zbudowane liryki. Z ich melodyką to zwykle bywało różnie, ale treść zawsze była dobrej jakości. Choć na "The Year The Sun Died" daleko im do stylu prezentowanego na "Into the Mirror Black" i "Refuge Denied". Nie jest to jednak element, który wymiernie wpływa na poprawę odbioru najnowszego dzieła tej kapeli. Nowe Sanctuary wypada miernie. Słuchałem tego albumu wielokrotnie. Dawałem mu co i rusz szansę, liczyłem że w końcu do mnie przemówi. Jako zagorzały fan Sanctuary ślepo wierzyłem, że coś w końcu zaskoczy, że przyjdzie pora, gdy zrozumiem ten album. Okazało się, że jednak nie jest to płyta z gatunku tych, do których trzeba dojrzeć. Jako człowiek, któremu daleko jest do bycia fanem Nevermore, uważam, że tytułowy kawałek z ich ostatniej płyty "The Obsidian Conspiracy" zjada cały nowy album Sanctuary bez popity. Tak jak pisałem wcześniej, tak to podkreślę raz jeszcze - "The Year The Sun Died" jest słaby, niezależnie czy w kontekście dorobku Sanctuary, dorobku Nevermore czy też nawet jeżeli nie będziemy w ogóle brali pod uwagę jakąkolwiek przeszłość muzyczną artystów, którzy są za niego odpowiedzialni. Najnowsza płyta Warrela Dane'a nie ma za wiele wspólnego z muzyką metalową. Trudno nawet z czystym sumieniem nazwać to wydawnictwo dobrą muzyką. A to nie wszystko. Nowe Sanctuary nie brzmi w ogóle jak Sanctuary. "The Year The Sun Died" brzmi jak cienkie Nevermore bez Loomisa. Cóż, na zakończenie dodam, że to dość ciekawe, że w kontekście recenzji tej płyty częściej pada nazwa innej kapeli niż tej, która stworzyła opisywane dzieło. To też w sumie o czymś jednoznacznie świadczy. Zalecam potencjalnym słuchaczom jak najszybciej zapomnieć o tej płycie i wrócić do ponadczasowego i klasycznego "Refuge Denied". Po co sobie psuć krew? (2)

muzyczną lurą i w końcu jest albumem słuchalnym. Mamy tutaj do czynienia z nowoczesnym melodyjnym power/ thrashem nie stroniącym od twardych riffów. Wszystko to zostało opakowane w nowoczesną, lecz nawet dobrze wyważoną, produkcję i dobrze pasujący do całości wokal, co szczególnie cieszy, bo na poprzedniej płycie to właśnie forma wokalisty była jednym z głównych mankamentów. Co prawda wizja muzyczna Savage Messiah na "The Fateful Dark" do mnie nie przemawia - ot taki kabotynizm metalowy, to jednak nie można odmówić zespołowi dobrej formy, instrumentalnych umiejętności i rzetelnego podejścia do tematu aranżacji utworów. Przy tym albumie fani takiego grania na pewno będą się nieźle bawić. Co prawda dla mnie pewnym nieporozumieniem są radiowe balladki przetykane pseudociężkimi wstawkami - "Live As One Already Dead" i "Zero Hour", jednak co kto lubi, możliwe że takie kompozycje są wymagane w kanonie melodyjnego thrashu w dzisiejszych czasach. W każdym razie już "Hammered Down", "Iconocaust", "Cross of Babylon" czy "Hellblazer" to godne kompozycje, za które należy się uznanie i pochwała. Dodam jeszcze tak trochę na marginesie, że to ciekawe, że u nas nie ma takiego programu jak wspomniany Music Export Growth Scheme, który jest przeznaczony dla artystów i firm związanych z muzyką, chcących promować swoją działalność za granicą. Jak widać ta inicjatywa jest przeznaczona dla wszelakich form ekspresji, także dla świata heavy metalu. Może warto by się zastanowić ilu polskim wykonawcom ze świata bluesa, muzyki awangardowej, jazzu, heavy metalu, folku, muzyki elektronicznej i alternatywnej, a nawet hip hopu można by było pomóc, promując przy okazji polską muzykę, za, załóżmy, kwotę 270 milionów złotych, zamiast stawiać wątpliwej potrzeby i natury muzeum na warszawskim Muranowie? Ale w sumie po co, skoro w wyborach do cebul-samorządów i rządu, nasi rodacy wybiorą gości, którzy wolą organizować festiwale poezji żydowskiej i maratony rowerowe korkujące miasta w godzinach szczytu. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Aleksander "Sterviss" Trojanowski Savage Messiah - The Fateful Dark 2014 Earache

Pamiętam jakim nieporozumieniem i porażką był poprzedni album młodych Brytyjczyków "Plague of Conscience". Nie przeszkadzało to jednak temu, by zespół ten otrzymał dotację ze specjalnego funduszu rządowego (Music Export Growth Scheme) przeznaczonego dla podmiotów, promujących brytyjską muzykę za granicą. Może dzięki temu zastrzyku gotówki (w postaci co najmniej pięciu tysięcy funtów) najnowszy album Savage Messiah nie jest już taką

Skyharbor - Guiding Lights 2014 Basick

Kiedy człowiek myśli, że gatunek zwany popularnie djentem wyczerpał swój limit na oryginalne pomysły, to zupełnie znienacka pojawia się taki Skyharbor, który przełamuje granice gatunku. Pierwszy album, zatytułowany "Blinding White Noise: Illusion & Chaos", powstał w głowie indyjskiego muzyka Keshava Dhara. Artysta prócz tego, że nagrał większość partii instrumental-

nych, zajął się także produkcją krążka, a do współpracy zaprosił wielu gości, m.in. Daniela Tompkinsa (TesseracT) oraz Marty'ego Friedmana (ex-Megadeth). Utrzymany w drapieżnej stylistyce debiut spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem, co umożliwiło Keshavovi pójście o krok dalej. Do projektu na stałe dołączył Tompkins, a w skład powiększył się o kilku nowych muzyków: Devesha Dayala (gitara), Anupa Sastry'ego (perkusja) oraz Krishnę Jhaveriego (gitara basowa). Dwa lata po wydaniu debiutu, za pieniądze zebrane na serwisie pledgemusic, panowie wydają swój drugi pełnoprawny krążek. Jestem zmuszony zasmucić fanów pierwszej płyty Skyharbor. "Guiding Lights" to zupełnie inny materiał, ukierunkowany w stronę bardziej nastrojowego grania. Nie oznacza to jednak, że panowie zrezygnowali z technicznych popisów. Już na otwierającym "Allure" więcej jest ambientu, choć głównym nośnikiem kawałka jest imponująca rytmika. Ledwo podkreślone melodie, idealnie współbrzmią z perkusyjnymi ewolucjami , a wisienką na torcie jest gitarowe solo w wykonaniu Marka Holcomba z Periphery. Takich zabaw formą jest na płycie znacznie więcej. Nieco jazz-popowych odniesień usłyszymy na "Indle Minds" i "Miracle", w których szczególnie wyróżnia się Daniel Tompkins. W jego wokalu czuć naturalność i słychać, że w muzyce Skyharbor czuje się jak ryba w wodzie. Z dobrodziejstw elektroniki muzycy korzystają na "Halogen" oraz "New Devil". W tym drugim na uwagę zasługuje gitarowe solo, utrzymane w stylistyce fusion. Największe wrażenie zrobiły na mnie dwa utwory, które są hołdem dla klasyków rocka progresywnego. Klimatu "Patience" nie powstydziłby się sam Steven Wilson (odsyłam do teledysku wykonanego przez Jess Cope), a tytułowy "Guiding Lights" to ukłon w stronę Coldplay i Pink Floyd. Do swoich korzeni panowie powracają na "Evolution" oraz "Kaikomie" (z gościnnym udziałem brytyjskiej wokalistki - Valentiny Reptile). Więcej tam polirytmicznych popisów, co na pewno ucieszy miłośników debiutu. Płytę kończy niemal dziesięciominutowa kompozycja w postaci "The Constant" - to już djent pełną gębą. W zeszłym roku na piedestale nowoczesnego prog metalu stanął TesseracT ze swoim "Altered State", który udowodnił, że w tym nurcie nie należy rezygnować z melodii. Panowie ze Skyharbor poszli o krok dalej i zaserwowali nam wydawnictwo, które kładzie jeszcze większy nacisk na przestrzeń, ale przy tym nie zrywa ze swoim muzycznym rodowodem. Ta mozaika wielu gatunków - od ambientu, popu, jazzu, aż po rock progresywny - to zdecydowanie najmocniejszy punkt "Guiding Lights". Na uznanie zasługuje również to, że muzycy pomimo tej różnorodności nie burzą nastroju płyty, a ze swoich inspiracji korzystają bardzo swobodnie. To zasługa nie tylko kompozytorskich umiejętności Keshava Dhara, ale też pozostałych członków grupy, którzy pomimo odległości jaka ich dzieli, potrafili stworzyć wymagający i spójny materiał. Instrumentalnym popisom towarzyszy charyzmatyczny wokal Daniela Tompkinsa - utrzymany w stonowanej formie, szczególnie względem jego dokonań w TesseracT. Spotkałem się z opinią, że "gdyby Michael Jackson tworzył djent, to brzmiałby jak Skyharbor" i trudno się z tym nie zgodzić, czego dowodem są utwory pokroju "Evolution", czy "Miracle". "Guiding Lights" to obecnie jedno z najbardziej oryginalnych wydawnictw w math metalowym światku. Zamiast

RECENZJE

127


kroczyć utartymi ścieżkami, panowie ostro z nich zbaczają i na każdym przystanku starają się dodać coś nowego do swojej muzyki. Paradoksalnie przepisem na coś oryginalnego w tym gatunku okazuje się odejście od swoich korzeni. Mniej popisów, więcej melodii - to zdecydowanie dobry kierunek. Być może Skyharbor wyznaczy nowy trend i stanie się solidnym fundamentem dla innych grup z tego nurtu. Mówi się, że jeżeli brać już przykład, to od najlepszych, a w tej materii "Guiding Lights" jest absolutnym wzorem. (5,5) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Slasher - Katharsis 2014 Self-Released

Mocna propozycja dla fanów thrash metalu. Brazylijski Slasher ze swoją najnowszą propozycją nie powinien zawieść oczekiwań fanów nowoczesnych odmian thrash metalu. Potężnie brzmiąca perkusja, wściekłe riffy gitarowe i wokal na pograniczu growlu sprawi, że nawet fani brutalniejszych odmian metalu powinni łaskawym okiem na tą propozycję. Płyta Slasher to mocno brzmiąca rzecz, utrzymana z reguły w szybkich tempach. Dwójka gitarzystów oprócz ostro ciętych riffów, potrafi także zaserwować ciekawe sola gitarowe, jak w "Final Day", czy okraszonym ciekawym refrenem "Face The Facts". Wyróżniają się także bezlitosny "Hostile" a także nieco wolniejszy, motoryczny "Jamais Me Entregar". Mocna rzecz pod każdym względem! (4.8) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Sodom - Sacred Warpath 2014 SPV

EPka zapowiadająca najnowszy album Sodom zawiera utrzymany w mrocznym klimacie, premierowy utwór tytułowy, który zachwyca intensywnymi gitarami i potężnym wokalem Toma. Rozbudowana kompozycja urozmaicona została także ciekawym fragmentem akustycznym i melodyjną solówką. Mocna rzecz. Znakomicie podgrzewa to atmosferę przed nadchodzącą płytą. Dodatkowo trzy utwory w wersjach live, z których najlepiej moim skromnym zdaniem wypada melodyjny "City Of God" z albumu "Sodom". Tak więc, czekamy z niecierpliwością. (4.5) Tomasz "Kazek" Kazimierczak Soen - Tellurian 2014 Spinefarm

Kiedy dwa lata temu Soen wydał swój debiutancki album zatytułowany "Cognitive", w serwisach muzycznych aż zawrzało. Zespół na każdym kroku był zestawiany z twórczością Toola, a bar-

128

RECENZJE

dziej sceptyczni fani nie stronili od nazywania grupy plagiatorami. Całe szczęście skończyło się wyłącznie na marudzeniu, bowiem album spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem i znalazł wielu entuzjastów, zarówno wśród dziennikarzy, jak i fanów post-metalowych brzmień. Po ogłoszeniu premiery "Tellurian", ekipa Martina Lopeza (exOpeth) ponownie znalazła się w centrum uwagi. Czy Soen dalej trzyma się swoich inspiracji? Pierwszy rzut oka na okładkę, bo trudno o niej nie wspomnieć. Została wykonana przez meksykańskiego malarza José Luisa Lópeza Galvána i przedstawia nosorożca w koronie (sic!), który ze smakiem pałaszuje potrawy z ludzi. Okładka pomimo groteskowego charakteru wywołuje przerażenie i nie wszystkim przypadnie do gustu (ja byłem zachwycony!), ale trzeba przyznać jej jedno - bezbłędnie oddaje tematykę płyty. Nosorożec to władza, której nie potrafimy się przeciwstawić. Jesteśmy dokładnie tacy jak na obrazie - bezradni, skuleni i słabi. Służymy wyłącznie za pokarm, by napełnić żołądek bez dna, gdzie nie ma miejsca na wrażliwość i zrozumienie. Tytuł płyty odnosi się bezpośrednio do pojęcia bóstw tellurycznych, które w wierzeniach starożytnych cywilizacji, władały sferą ziemską. Co za pomocą tekstów chcą nam przekazać panowie z Soen? W gruncie rzeczy ukazują walkę jednostki o indywidualizm oraz ucieczkę od alienacji w imię wyższych wartości. "Komenco" (czyli "Początek") to nic innego jak krótkie, etnicznie wprowadzenie, w którym dominuje południowoamerykański nastrój. "Tabula Rasa" porywa chwytliwą formą, a w melodii wyraźnie dominuje sekcja rytmiczna (znakomity Stefan Stenberg). To oczywisty wybór na singiel, bowiem dalej jest nieco mniej sielankowo. Efektowny wstęp w "Kuraman" (gitarowe partie Platbarzdisa powalają!) szybko spuszcza z tonu, by dać więcej przestrzeni partiom wokalnym Joela Ekelöfa. W utworze nie brakuje zmian tempa i rytmicznych połamańców, a wszystko zostało umiejętnie połączone w jedną całość. Nieco spokoju znajdziemy w melancholijnym "The Words", gdzie panowie odważniej wykorzystują ambientowe tło. "Pluton" to najbardziej energiczna kompozycja na płycie, w której dominują gitarowe popisy i wspaniała interpretacja wokalna. Post-metalowy wstęp do "Koniskas" chwyta za gardziel, a nieco senny nastrój utrzymuje się aż do punktu kulminacyjnego, gdzie złożona rytmika świetnie uzupełnia się z partiami bongosów. Pod koniec Soen przygotował dla słuchaczy najbardziej rozbudowane kompozycje na płycie. Zarówno "Ennui" jak i "Void" zaskakują dynamiczną prezencją, jednak to ten drugi robi większe wrażenie. Chwytliwe partie wokalne (ten scat!), więcej etnicznych odniesień i mini-solo perkusyjne w wykonaniu Martina Lopeza wszystkie te pomysły zasługują na uznanie. Piękny finał w postaci "The Other's Fall" to zestawienie wszystkich elementów płyty, okraszone gorzką liryczną puentą. Można śmiało powiedzieć, że Soen na dobre zerwał z toolowymi korzeniami i na "Tellurian" pokazuje zupełnie nowe oblicze. Materiał jest znacznie

bardziej progresywny - mniej w nim melodii, a więcej technicznych popisów. Nie oznacza to jednak, że panowie przesadzili z kompozytorskim przepychem. Postawiona na pierwszym planie sekcja rytmiczna oraz interpretacje Joela Ekelöfa zbudowały solidny fundament dla muzyki Soen - jest subtelna w swojej zawiłości. Ponownie ważną role odegrały inspiracje muzyką starych kultur, choć tym razem są one bardziej dopasowane do lirycznego konceptu. W tekstach można znaleźć sporo odniesień do religii (m.in. do hinduizmu), filozofii oraz ezoteryki, a same tytuły utworów zaskakują pomysłowymi metaforami ("Pluton" - odosobniona planeta; "Koniskas" - tuleja, element maszyny). "Tellurian" to płyta wymagająca dłuższego poznawania i nie należy traktować tego jako wadę. Odkrycie każdego jej elementu, nawiązania, czy inspiracji daje sporo satysfakcji. Tym razem obeszło się bez kontrowersji i marudzenia ze strony sceptyków. "Tellurian" to przemyślanie dzieło, które usuwa piętno swojego poprzednika na korzyść muzycznego indywidualizmu. Z porzuconym balastem i bagażem pełnym doświadczeń Soen może teraz spokojnie ruszyć dalej. Jeśli nie będą zbaczać z trasy to czeka ich świetlana przyszłość w zupełnie nowym świecie. Szerokości, panowie! (5,4) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Sorrows Path - Doom Philosophy 2014 Iron Shield

Ci greccy doomstersi pogrywają już z przerwami od ponad 20 lat, ale "Doom Philosophy" jest ich dopiero drugim albumem. Zespół ciekawie łączy na nim mocarny, mroczny doom metal z urokliwymi, melancholijnymi melodiami. Wpływy Black Sabbath, Candlemass, Solitude Aeturnus (gitarzysta Edgar Rivera gra tu zresztą gościnnie) czy innych pokrewnych zespołów są tu oczywiste, ale Grecy potrafią dołożyć do nich sporo od siebie. Dlatego miarowy, surowy "Tragedy" pięknie przyspiesza w refrenach, równie dynamiczny jest "A Dance With The Dead". Doomowe walce też nie są jednowymiarowe: sabbatowy "Epoasis" to też orientalne partie, tajemniczy klimat i gitarowo-klawiszowe dialogi, "Clouds Inside Me" i "The King With A Crown Of Thorns" to w przeważającej części balladowe, zwiewne kompozycje, równie urozmaicona jest wielowątkowa "Everything Can Change". Są też momenty z nowcześniejszą elektroniką w "Darkness", mamy partię wiolonczeli w intro, a Angelosa Ioannidisa wspiera wokalnie sam Snowy Shaw. Dlatego też, chociaż płyt zespołów doom metalowych nie brakuje, to Sorrows Path wyróżniają się wśród nich. (4,5) Wojciech Chamryk SoulBender - II 2014 Rat Pak

Po farsie z 2013 roku przestałem się interesować Queensryche. Przypomnę, że najpierw Geoff Tate, rozstawszy się z kolegami w atmosferze skandalu, wydał album firmowany logo zespołu, po

czym oni, po zwerbowaniu nowego wokalisty, postąpili tak samo. Mieliśmy więc, a może mamy nadal, dwa zespoły Queensryche, co na pewno nie wychodzi muzykom na zdrowie. Nie wiem też, czy najnowsze solowe poczynania gitarzysty grupy Michaela Wiltona spotkają się ze zrozumieniem fanów. Owszem, debiut SoulBender sprzed dziesięciu lat był już od dawna niedostępny, ale można było po prostu wznowić tę płytę z bonusami, a nie wydawać "II", to jest cztery nowe utwory ze zremasterowanym materiałem z debiutu w charakterze dodatku. Pachnie to bowiem zwykłym naciąganiem i to tych najwierniejszych fanów, oni to bowiem wciąż kupują jeszcze płyty w fizycznej postaci. Wątpię jednak, by wielu z nich czekało na SoulBender, bo to takie sobie połączenie metalu, klimatycznego/alternatywnego rocka i grunge. Cztery nowe utwory dostajemy na początek. Najciekawsze z nich to "Turn Anger Up" z fajną melodią i dwiema solówkami oraz nieco orientalny w klimacie "Seraphim" z basowymi pochodami. Starsze utwory to taki stylistyczny misz masz. Owszem, Wilton prezentuje się w nich z jak najlepszej strony jako solista, ale kompozycje nie do końca przekonują. Czasem jest to bowiem niezbyt mocny, sztampowy rock ("Fix Me"), sporo tu balladowego, też nie najciekawszego grania ("Prime Time", "Shoot Poem"), albo oczywistych, z racji przeszłości wokalisty Nicka Pollocka, nawiązań do grunge ("Three Towers") czy alternatywnego rocka ("Rabbit Hole"). A nie są to akurat dźwięki, których oczekuję i których chciałbym słuchać w wykonaniu jednego z najlepszych metalowych gitarzystów. Na szczęście mroczny "Clockwork And Compass", mocarny "The American Dream" czy nawiązujący w warstwie wokalnej do The Beatles "Samsara" sprawiają, że nie jest to całkowite rozczarowanie. (3,5) Wojciech Chamryk

SoulHealer - Bear The Cross 2014 Pure Legends

Chłopaki z Kajaani wyraźnie się rozkręcają, czego efektem jest kolejny, przygotowany i nagrany w iście ekspresowym tempie album. Oczywiście kiedyś takie tempo pracy nie było niczym wyjątkowym, mało tego, wiele zespołów potrafiło wydać i w ciągu roku dwie świetne płyty, ale teraz mamy inne czasy. Tym większe słowa uznania należą się tym pięciu sympatycznym Finom, bo "Bear The Cross" jest kolejną udaną płytą w ich dyskografii. SoulHealer wciąż więc gra melodyjnie, momentami wręcz chwytliwie i przebojowo, ale nie unika też wpływów klasycznych lat 80-tych od NWOBHM do niemieckich zespołów pokroju Accept. Daje to w rezulta-


cie mieszankę iście piorunującą, bazującą na porywających melodiach i odpowiedniej dawce mocy i szybkości. Rozpędzone "Unleash The Beast", "Fall From Grace", "The Viper's Kiss" czy nawiązujący do Black Sabbath "Revealed" byłyby niewątpliwymi ozdobami większości metalowych LP's z lat 80-tych. Zespół dobrze czuje się również w średnich tempach, zarówno w mocarnym "Dead Man Walking" jak i bardziej urozmaiconych, wzbogaconych np. balladowymi partiami rockerach jak numer tytułowy. Jori Karki też zasługuje na słowa uznania, bo jego wysoki, ale mocny głos doskonale się sprawdza w tych przebojowych, siarczystych numerach. (5) Wojciech Chamryk

Space Vacation - Cosmic Vanguard 2014 Pure Steel

Kwartet z San Francisco z klasą nawiązuje do czasów największej świetności amerykańskiego power i tradycyjnego heavy metalu. W sumie nic w tym dziwnego, bo zespół tworzą doświadczeni muzycy, nie tylko terminujący w wielu mniej znanych zespołach, ale też grający chociażby w Vicious Rumors. Dlatego też na swym trzecim albumie, ale pierwszym firmowanym przez Pure Steel Records, proponują niespełna trzy kwadranse melodyjnego oraz siarczystego heavy metalu. Momentami gdyby nie brzmienie, to naprawdę można by się zastanawiać, czy nie są to jakieś nagrania z lat 80-tych, bo taki "More is More" z niezwykle chwytliwym refrenem, równie przebojowy "Say My Name", "Get Down" czy "Eye To Eye" spokojnie rządziłyby wówczas na playlistach rockowych stacji radiowych, a przy odpowiedniej promocji mogłyby też hulać w MTV obok clipów Dokken czy Whitesnake. Nie znaczy to jednak, że na "Cosmic Vanguard" przeważa melodyjne hard 'n' heavy, bo nie brakuje też na tej płycie mocniejszych, stricte metalowych numerów. Takich jak miarowy "Rolling Thunder" z szybszym refrenem, zadziorny numer tytułowy z dynamicznym riffowaniem i klangiem basu czy ocierający się o speed metal "Battle Jacket" z gitarowymi i basowymi solówkami na pewno ożywią tętno każdego maniaka metalu z lat 80-tych. (5) Wojciech Chamryk Stallion - Rise And Ride 2014 HighRoller

Różnie można oceniać Niemców, ale jedno nie ulega wątpliwości: mają ogromną smykałkę do tradycyjnego heavy metalu, darzą też takie dźwięki bezgraniczną miłością, dzięki czemu bez cienia przesady gatunek przetrwał wyjątkowo dla niego trudny początek lat 90-tych. Stallion (a mówiąc trochę żartobliwie Stallion bis, bo wciąż istnieje kapela pamiętająca czasy świetności niemieckiego metalu złotej dekady lat 80-tych) zgłasza więc debiutanckim longiem "Rise And Ride" akces do heavy metalowej ekstraklasy. Co ciekawe wśród muzyków grupy są wyjadacze jak Oliver Grbavac, ale kojarzeni dotąd z

ekstremalnymi zespołami jak Debauchery, Fleshcrawl czy Nocturnal, a proponuje ona niezwykle stylowe dźwięki. Zakorzenione rzecz jasna w niemieckim power, heavy i speed metalu, ale też NWOBHM oraz hard rocku. Już tytułowy opener nie pozostawia cienia wątpliwości, że lata 80-te mogą być doskonałym punktem wyjścia do tak dynamicznej, porywającej kompozycji. Opatrzony teledyskiem "Wild Stallions" to ostry speed metal, niczym Accept na sterydach, równie dynamiczne są "Stigmatized" i "Watch Out". Są też nieco lżejsze, bardziej melodyjne utwory: "Streets Of Sin" z porywającymi solówkami, "Canadian Steele", "Bills To Pay", power metalowa galopada w stylu wczesnego Helloween, "The Right One" czy "Wooden Horse". Moment wyciszenia zapewnia zaś balladowy "The Devil Never Sleeps", ale też wzmocniony iście sabbathowym riffem i ostrym przyspieszeniem. Tak więc: dziesięć utworów, dziesięć pewniaków, bez wypełniaczy mus dla fanów klasycznego heavy! (5,5) Wojciech Chamryk

Starblind - Darkest Horrors 2014 StormSpell

Ja, niżej podpisany będąc w pełni władz umysłowych oświadczam iż "Daekest Horrors" to jeden z najlepszych heavy metalowych debiutów ostatnich lat. Jestem w tym większym szoku, bo Starblind uderzyli od razu pełnym krążkiem pomijając przeróżne dema i epki. Tak więc praktycznie znikąd pojawił się ten genialny album i dokonał spustoszenia w mojej jaźni. Od dwóch miesięcy słucham tego krążka i nie mogę przestać. Ten materiał jest niesamowicie uzależniający, ale jest to bardzo miły nałóg. Starblind gra błyskotliwy mariaż Iron Maiden z okresu od "Piece of Mind" do "Fear of the Dark" z Mercyful Fate/King Diamond. Zdecydowanie więcej jest w tych dźwiękach Brytyjczyków o czym możemy się przekonać już w pierwszym utworze "Ascendancy". Te niesamowite duety i harmonie gitarowe kojarzą się tylko z jednym zespołem. W "At the Mountains of Madness" jeden motyw przywodzi mi na myśl "The Loneliness of the Long Distance Runner" natomiast fenomenalny "I Stand Alone" to numer na miarę "The Evil that Men Do". Natomiast Kinga można wyczuć przede wszystkim w nastroju i niekiedy wokalach. Prawie każdy utwór jest hitem, więc płytę można zapętlić i słuchać w kółko. Dlaczego prawie? Otóż "The Great Hunt" zajeżdża trochę za bardzo amerykańskim komercyjnym metalem i nie bardzo pasuje do reszty. Pomimo tego i tak jest w porządku, a najlepsze w nim są niektóre fragmenty przypominające Virgin Stee-

le. Poza klasycznymi heavy metalowymi killerami Starblind raczy nas też znakomitą pół-balladą "Crystal Tears", a na sam koniec epickim, majestatycznym "Temple of Set". I w taki oto sposób otrzymujemy najlepsze z możliwych zwieńczenie tego fantastycznego albumu. Masa cudownych klasycznych melodii, zajebiste, a co najważniejsze zapamiętywalne refreny, genialne harmonie gitarowe i sola. Czego chcieć więcej? Każdy fan żelaznej Dziewicy powinien zrobić wszystko co w jego mocy, żeby znaleźć ten materiał, bo boję się, że Harris i spółka mogą już nigdy nie nagrać czegoś w tym stylu. Na szczęście mają doskonałych następców. (5,8) Maciej Osipiak

Steel Velvet - Chwila 2014 Self-Released

Kwartet ze Strzyżowa z każdym wydawnictwem wkracza na coraz wyższy poziom muzyczny. Już na demo chłopaki brzmieli całkiem obiecująco, CD "Luz" ugruntował to dobre wrażenie, zaś właśnie wydany drugi album "Chwila" jest ostatecznym potwierdzeniem wciąż rosnącej formy Pawła, Dominika, Mariusza i Roberta. Steel Velvet preferują dynamiczny i piekielnie chwytliwy hard' n'heavy. Inspirowany zarówno tradycyjnym metalem lat 80-tych ("Cierń", "Nie ma miejsca"), ale też bardziej melodyjnymi dokonaniami Van Halen, Bon Jovi czy Dokken ("Chwila", "Piekielny hol"). Bardzo przekonywująco wypadają też rock'n'rollowe akcenty w singlowym przeboju "Julie", "Piekielnym holu" oraz "Aniele", które przypominają mi specyficzny luz, przebojowość i surowość Oddziału Zamkniętego z czasów debiutanckiego LP. Obok porywających gitarowych partii mamy też sporo partii instrumentów klawiszowych i Hammonda, co najciekawiej wypada w inspirowanym Rainbow "Mroku", zaś charakter płyty podkreślają teksty: kiedy trzeba mroczne i współgrające z żywiołową muzyką ("Piekielny hol"), ale czasem też bardziej refleksyjne ("Julie", "Cierń"). (5) Wojciech Chamryk

się sprzedają, tak jak na ten zarejestrowany w klubie Whisky. Grupa promowała wówczas ubiegłoroczny album "No More Hell To Pay", dlatego też nie zabrakło pochodzących zeń utworów: dynamicznego openera "Legacy", równie ostrego "Marching Into Battle", numeru tytułowego czy przebojowego "Jesus Is Just Alright" - coveru The Doobie Brothers. Nie da się jednak ukryć, że najżywsze reakcje fanów wywoływała klasyka z lat 1985-88, czyli utwory do dziś lubiane i pamiętane. Takim magicznym momentem są np. "Calling On You" i "Free", zagrane jeden po drugim , tak jak na LP "To Hell With The Devil" z 1986r. - mocne, przebojowe i niesamowicie chwytliwe. Chyba największy przebój grupy, "Always There For You", publiczność śpiewa razem z - rewelacyjnie dysponowanym - Michaelem Sweet'em, dochodzi też do głosu w pierwszym bisie, "To Hell With The Devil", w którym po mrocznym intro numer się nie rozkręca jak w wersji studyjnej, ale wokalista śpiewa tylko z publicznością, aż do wejścia pozostałych instrumentów. Podobnie jest w wieńczącym całość kolejnym klasyku Stryper, "Soldiers Under Command", a całość "Live At The Whisky" jest nie tylko udana, ale też dostępna w wersji CD/DVD. (5) Wojciech Chamryk

The Prophecy 23 - Untrue Like A Boss 2014 Massacre

Lubicie klasyczne dokonania S.O.D. czy Anthrax, taką wysokooktanową mieszankę crossover, thrashu i poczucia humoru? Tak więc spokojnie możecie sobie odpuścić "Untrue Like A Boss" The Prophecy 23. Niemcy próbują bowiem nawiązać do czasów świetności w/w, ale pewnych rzeczy się nie przeskoczy, to nie ta klasa i lekkość dowcipu, co u nowojorczyków. The Prophecy 23 proponują to wszystko w "kwadratowej", typowo niemieckiej wersji. Jest więc solidnie, ale bez polotu, ot, taki typowy materiał do jednego posłuchania. Czasem bardziej pod crossover, niekiedy szaleńczo punkowy, ale zwykle death/thrashowy, z wrzaskiem Hannesa i growlingiem Phila, co na dłuższą metę jest wręcz denerwujące. Owszem, jajcarski "Bass Player", nawiązanie do klasyków ośmiosekundowym "The Ballad Of S.O.D." czy "Tape Trading Like A Boss" są całkiem OK., bawi też meksykańska piosnka "Arriba Abajo", ale jak na zespół z takim stażem i już czwarty album jest po prostu słabo. (2,5) Wojciech Chamryk

Stryper - Live At The Whisky 2014 Frontiers

Na swej kolejnej koncertówce christian metalowcy z Kalifornii są w formie. Czterej panowie dobrze po pięćdziesiątce mogą być doskonałym przykładem dla młodszych zespołów, jak grać ostry, melodyjny metal nie gorzej, a może nawet i lepiej jak w latach 80-tych. Co prawda Stryper nie może już marzyć o takiej popularności i milionowych nakładach płyt jak w tamtym czasie, ale bilety na koncerty zespołu wciąż nieźle

Thrash Bombz - Mission of Blood 2014 Iron Shield

Namnożyło się tych nowofalowych thrashy. Większość z nich to plewy do zaorania lub niedojrzałe jeszcze owoce, które potrzebują jeszcze czasu, by pokazać swoją prawdziwą wartość. Na szczęście jest też dużo dobrych i bardzo dobrych kapel, które są dowodem na to, że thrash nie jest wyłącznie domeną muzyki z lat osiemdziesiątych. Sycylijskie kapele z tego nurtu, choć nigdy nie należały do wybitnych, prezentowały

RECENZJE

129


bardzo duży potencjał w tym zakresie. Podobnie jest z Thrash Bombz. Ich debiutancki krążek "Mission of Blood" jest albumem nad którym nikt raczej się nie będzie ekscytował, jednak mimo to znajduje się na nim kawał dobrej metalowej muzy. Sam początek, czyli instrumentalny "Mosh Tank", jest zachęcającą kompozycją, jawiącą się jako porządny start albumu. Typowa dla Nowej Fali produkcja dźwięku, z wyraźnymi i mięsistymi gitarami i dudniąca perkusja, fajne thrashowe riffy - proste lecz skuteczne, a do tego wszystkiego miły dla ucha recital gitary solowej. Następujący po nim "City of Grave" to całkiem udany thrash metalowy cios z gangowymi chórkami, zdartymi wokalami i całkiem interesującymi patentami. Słychać, że jest to produkt Nowej Fali Thrashu, jednak mimo to możemy tu doświadczyć fajnie przygotowany metal z wykopem. We wspomnianym "City of Grace" bardzo fajnie została zaaranżowana konstrukcja utworu, dzięki czemu przetykają się w nim zróżnicowane, lecz przy tym pasujące do siebie motywy. Thrash Bombz potrafi przyspieszyć niemal do granic wytrzymałości. Szybki, dwuminutowy "A.H.B." to przykład takiego, nieco crossoverowego, ścigacza. Zespół jednak nie zatraca się w samej szybkości i nie stawia jej jako wartości samej w sobie. Oprócz bezkompromisowego thrashu mamy także oniryczny instrumental "The Curse", który został bardzo klimatycznie zaaranżowany i rzetelnie zmontowany. Muzyka, którą zaserwowało nam młode Thrash Bombz to nie jest bezrozumna sieka czy walenie kilku oklepanych motywów. Zespół stawia na wstawianie nieoczywistych (dla Nowej Fali Thrashu, naturalnie) patentów i ciekawych rozwiązań. Większość kawałków nie uderza od razu, tylko rozpędza się powoli i technicznie, by potem dopiero skoczyć do gardła prędkimi i szybkimi riffami. Podsumowując - młody, energetyczny, skoczny thrash, który nie nudzi i nie irytuje. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Tormenter - Prophetic Deceiver 2014 EBM

Ekipa z Kaliforniii wraca po czteroletnim milczeniu z nowym składem i drugim albumem. I trzeba przyznać, że nieźle potrafią zakręcić tym swoim ostrym, bezkompromisowym thrashem. Inspirowanym przede wszystkim sceną niemiecką, z Kreator czy Destruction na czele, ale i odniesieniami do dokonań Exodus, Megadeth oraz Possessed. Stąd w tych dziewięciu utworach mamy zarówno erupcje szaleńczych, ale kontrolowanych thrashowych petard, niekiedy nawet z odniesieniami do death metalu (utwór tytułowy, "Cosmic

130

RECENZJE

Collapse"), ale i odniesienia do bardziej technicznego, zakręconego grania. Celuje w tym zwłaszcza basista Kory Alvarez, szalejący w wielu fragmentach chociażby "Snakes In The Throne Room" czy "Exile From Flesh", popisujący się tez w instrumentalnym "C.P.R." czy grający solo w "Critical Stasis", ale gitarzyści Jahir Funes i Joey Cazarez też mają sporo do powiedzenia i zagrania na "Prophetic Deceiver" - płycie krótkiej, bo trwającej raptem 36 minut, ale pod każdym względem udanej. (4,5) Wojciech Chamryk

Transatlantic - KaLIVEoscope 2014 InsideOut Music

Właśnie mija 15 lat od daty założenia Transatlantic, prawdziwie międzynarodowej grupy muzyków, którzy zdecydowali się działać na rockowej niwie z inspiracji dwóch amerykańskich rockmanów, Neala Morse'a i Mike'a Portnoya. Byle kogo panowie sobie do składu nie dobrali, bo cenionego gitarzystę Roine Stolta i basistę o uznanym dorobku i klasie Pete'a Trewavasa. Tym oto sposobem powstała formacja należąca do tzw. supergrup, czyli zespołów rockowych skupiających w składzie uznane już firmy i osobowości muzyczne. Oczywiście sam fakt wspólnego muzykowania przez rockowe tuzy nie gwarantował sukcesu, ale wielokrotnie takie właśnie ekipy potrafiły stworzyć bardzo wartościowe albumy, ponadczasowe, które przetrwały w świadomości słuchaczy całe dekady. Gdyby prześledzić rockowe dzieje pod kątem istnienia supergrup, można wypełnić strony obszernego kompendium, ale takie właśnie konfiguracje personalne zjednoczone w jednym artystycznym celu powstawały już pod koniec lat 60-tych. Niektóre z nich przetrwały całe dekady, a inne stoczyły się w niebyt po wydaniu jednego longplaya. Jedną z najdłużej istniejących supergrup było niewątpliwie trio Emerson, Lake And Palmer, w którym trójka wybitnych instrumentalistów przyczyniła się do narodzin rocka progresywnego i symfonicznego, opartego silnie na tradycji muzyki klasycznej. Były w kręgu takich formacji byty graące kompletnie różną muzykę od tej, którą uprawiali w macierzystych kapelach, choćby Asia, skupiająca indywidualności, które postanowiły wypróbować swoją kreatywność w bardziej komercyjnej formie muzycznej. Zresztą Asia tworzy po dziś dzień, zachowując swój styl nawet po małych rewolucjach personalnych. Na przeciwnym biegunie stały niewątpliwie Cream i United Kingdom (UK), proponujące ambitną muzykę, nowoczesną na tamte czasy, wytyczającą nowe trendy. Geniusz wykonawczy zespolony został z siłą wyobraźni artystycznej, wręcz wizjonerstwem, co przyniosło oszałamiający rezultat. Także współcześnie istnieją obok nas konfiguracje personalne, o których oficjalnie mówi się w kategoriach supergrupy, choć niekiedy nadużywa się tego terminu deprecjonując jego wartość w momencie, gdy mianem supergrupy otacza się grono muzyków nie zawsze utalentowanych i otwartych na ewolucję. Nie jest to winą tych wykonawców, któ-

rych z litości nie wymienię, lecz raczej mediów pompujących balon oczekiwań i wmawiających odbiorcom, że oto mamy do czynienia ze zjawiskiem na scenie muzycznej. Samokrytyczni słuchacze "odsieją ziarno od plew", ale młodsza generacja przyjmuje często takie deklaracje bezkrytycznie, powodując w swojej mózgownicy niezły zamęt. Na zakończenie akapitu poświęconego ogólnym aspektom działalności supergrup podam kilka składów pretendujących do tego miana obecnie, a wśród nich wyróżnić można między innymi Black Country Communion, Chickenfoot, California Breed czy Flying Colors. Wracając do Transatlantic, kwartet zaliczany także do opisanego wyżej środowiska, wystarczy prześledzić biografie artystów w nim działających, aby dojść do wniosku, że to rzeczywiście giganci progresji. Przypomnę, że szwedzki gitarzysta Roine Stolt nie grał jeszcze tylko z Krzysztofem Krawczykiem i discopolowym Bayer Full, w tylu rockowych projektach angażował się, nie zaniedbując swojej macierzystej formacji The Flower Kings (oprócz tego The Tangent, Kaipa, Karmakanic, Agents Of Mercy). Na koncie posiada ponad 50 albumów, nie licząc tych, w których był wyłącznie "The Guest". Neal Morse to kolejna instytucja rocka, oprócz kariery solowej, zanotował kilkanaście płyt nagranych ze Spock's Beard, oraz współpracę z Stevem Hackettem, Ayreon czy Salem Hill. Mike Portnoy to jak powszechnie wiadomo były, długoletni perkusista Dream Theater, ale zignorować nie można także jego wkładu w dorobek OSI, Fates Warning, Liquid Tension Experiment albo Flying Colors. Ostatni z panów, Pete Trewavas to na co dzień od ponad 30 lat basista Marillion, ale był także współzałożycielem grupy Kino, udzielał się w Iris, Wishing Tree (grupa Steve'a Rothery). Ta czwórka spotyka się dosyć regularnie firmując wspólnie albumy studyjne oraz ruszając w trasy. Styl Transatlantic określa się według różnych źródeł jako progrock z silnymi wpływami rocka symfonicznego, ale nie ograniczają się oni wyłącznie do tego terytorium, prezentując swoje nietuzinkowe umiejętności w opracowaniach kompozycji obcych wykonawców, zmieniając niekiedy radykalnie ich aranżację i tworząc często nową wartość. Byłem mile zaskoczony zawartością bonusowego dysku załączonego do wydawnictwa z roku 2014 "Kaleidoscope", gdzie znalazły się odkurzone i na nowo zinterpretowane hiciory znane z historii sztuki rockowej, bez oglądania się na banalny fakt, czy dany utwór należał kiedyś do przedsięwzięć komercyjnych czy może do ambitnych i do otoczenia kultury niezbyt popularnej. I tak sąsiadami na liście nagrań zostały tak teoretycznie nieprzystające do siebie kawałki jak wielki przebój Eltona Johna "Goodbye Yellow Brick Road" w konfrontacji z znakomitym "Indiscipline" King Crimson, a wdzięczna, diabelsko przebojowa piosenka "Cant't Get It Out of My Head" autorstwa Electric Light Orchestra nie "pokłóciła się" artystycznie ze wspaniałym "And You And I" grupy Yes. Po tym zestawieniu dostrzec można, że autorzy - "odnowiciele" postawili na tylko jedno kryterium doboru, mianowicie "dobra muzyka", która nam się podoba, ignorując kompletnie podziały stylistyczne. Całość brzmi świeżo, wręcz rewelacyjnie. Osoby znające twórczość Transatlantic wiedzą doskonale, że ich znakiem niejako rozpoznawczym są niezwykle rozbudowane kompozycje, a granice czasowe artyści traktują czysto

umownie. "Zdarzyło" im się w roku 2009 zarejestrować płytę "Whirlwind", która składa się z… jednego utworu, wprawdzie w kilkunastu częściach, ale trwającego bez kilku sekund 78 minut. Tak wiem, dla niektórych słuchaczy poznanie takiego rozległego materiału przekracza wszelaką cierpliwość, liczni uważają, że to coś w rodzaju sztuki dla sztuki, a grać taką muzykę można w nieskończoność. W porządku, to niech spróbują się z takim monstrum zmierzyć! Skomponowanie studyjnej suity przekraczającej granice 30 minut to dla tych twórców pestka. A jest jeszcze jeden ważny element, który charakteryzuje twórczość kwartetu, a jest nim perfekcja wykonawcza. W żadnym, nawet najbardziej banalnym fragmencie nie znajdziemy niedoróbek, niedokończonych idei, wypełniaczy, fraz dołączonych na "odwal się". W każdym takim mamucie wszystkie komponenty muszą funkcjonować jak w przysłowiowym szwajcarskim zegarku. I funkcjonują! Struktura tych rockowych symfonii jest przejrzysta, spójna, tematy melodyczne wyraziste, podziały rytmiczne klarowne i precyzyjnie przygotowane, przejścia z jednej sekwencji dźwięków w następną płynne i uporządkowane. Globalnie publiczność nie ma żadnego kłopotu, by śledzić rozwój muzycznych wypadków i go kontrolować. Musi zostać spełniony tylko i aż jeden wymóg, od słuchacza oczekuje się skupienia, koncentracji i rozumności, w przeciwnym wypadku wkrada się chaos, powodując niezły bajzel w głowie danego osobnika. Ten obszerny opis powyżej pełni rolę wstępu mającego za zadanie przygotowanie do odbioru wszystkich tych, którzy być może zechcą spotkać się z propozycjami Transatlantic po raz pierwszy. Powinni mieć oni również świadomość, że każde wydawnictwo tej supergrupy zaspokaja nawet wybredne gusta pod względem bogactwa edycji. Tak ma się także sprawa z najnowszą publikacją zatytułowaną "KaLIVEoscope". Obejmuje ona kilka wariantów, a wersja przedstawiona w specyfikacji powyżej jest najbardziej "wypasiona" i jak widać obejmuje trzy dyski audio, dwa DVD, ekstra dodatki, a zaletą jest moim zdaniem fakt, że każdy krążek pokazuje Transatlantic w akcji, ale na jednym koncercie. "Krążymy" zatem między holenderskim Tilburgiem, wyłącznie w wersji audio a niemiecką Kolonią, tylko oferta DVD bądź bardziej pojemny format blu-ray. Według mojej opinii jest to ważny czynnik, ponieważ słuchacz/ widz otrzymuje całościowy zapis, bez cięć, studyjnych ingerencji, z naturalną reakcją publiczności czyli pożądanymi cechami każdego występu "live". Ja pozwolę sobie podzielić się kilkoma uwagami w kwestii trzech płytek audio. Fani Transatlantic są do tego przyzwyczajeni, ale debiutanci muszą wykazać się niebywałą siłą woli, aby zdołać "skonsumować" tak potężną dawkę dźwięków, a łączny wymiar czasowy przekracza nieznacznie 180 minut. Tak, tak, to nie żart albo pomyłka, ponad trzy godziny muzyki rockowej w jednym ciągu z przerwami na ewentualną zmianę dysków w odtwarzaczu! Dodajmy muzyki urozmaiconej, z całym multum partii solowych każdego z wykonawców, znaczną dawką improwizacji, w których czwórka instrumentalistów czuje się jak "ryby w wodzie", a swoboda kształtowania kompozycji w zależności od sytuacji wywołuje głęboki szacunek. Świetne brzmienie pozwala wyłowić w tym oceanie dźwięków każdy niuans, sycić się wirtuozerią każdego z wykonawców, a jak ktoś nie będzie do końca przekonany, to wystarczy posłuchać entuzjastycznej reakcji kilku-


tysięcznego forum słuchaczy. Na scenie panuje raczej familijna atmosfera, szczególnie Neal Morse toczy z publicznością dysputy pomiędzy poszczególnymi rozdziałami programu. Dwa pierwsze dyski zawierają wyłącznie autorskie kompozycje zespołu, a trzeci podzielony został nieformalnie na dwie części, w pierwszej usłyszeć można utwory z repertuaru formacji, a w drugiej artyści nie poskąpili także coverów, takiej "wisienki na torcie" w postaci klasyki rocka sprzed 45 lat, nieśmiertelnego hitu "Noce w białej poświacie" The Moody Blues, a także dwóch super przebojów holenderskiego zespołu Focus. Przedstawiciele mojego pokolenia znają te wspaniałości "na wylot", bo kiedyś jak radio było prawdziwym radiem, wpływającym na gusta odbiorców i kreującym poczucie estetyki to "Sylvia" i "Hocus Pocus" były niezapomnianymi składnikami wielu programów radiowych i nikt nikomu nie wmawiał, że cukierkowy szajs typu Margaret to rewelacyjna piosenka. Rewelacyjna to może ona jest, ale na odpuście w Kiełpinach Górnych. No ale spokój, po co się irytować, szkoda zdrowia. Siłą przekazu Transatlantic są także zmienności klimatu, momenty, gdy kwartet przechodzi od skomplikowanych, połamanych rytmicznie, złożonych kompozycji, na przykład ekstraktu suity "Whirlwind", tutaj streszczonej do nieco ponad 30 minut do opowieści "Beyond The Sun", jak na normy czasowe grupy drobiazgu. Nagle salę koncertową spowija mgła nostalgii, pewnej dozy melancholii, czasowo giną potężne, monumentalne frazy instrumentalne, a królem zostaje poemat wokalny przy skromnym akompaniamencie. Piękna, poruszająca pieśń, w której towarzyszem głosu jest fortepian i smyczkowa aranżacja. Na widowni cisza jak makiem zasiał, żadne ucho nie chce uronić nawet drobiny, a Neal Morse kontynuuje kameralny spektakl, krótki, niespełna 5-minutowy. Cisza, nikt nie odważy się krzyknąć, nawet głośniej oddychać, ale post factum Mistrzowi dziękują frenetyczne oklaski. Niezwykle nastrojowe to chwile, piękne i romantyczne. Występ jednego aktora, a pozostali artyści pełnią rolę statystów, tak samo chłonących te magiczne dźwięki jak publiczność. Zaraz potem zebrani zmierzyć się muszą z potężnym, tytułowym hymnem z ostatniego dzieła studyjnego "Kaleidoscope". Ponieważ seria koncertów służyła promocji nagrań z tej właśnie płyty, nic zatem dziwnego, że na koncertówce znalazło się miejsce dla wszystkich jej składników. Oprócz tych pozycji repertuarowych kwartet wykonał kilka utworów z różnych etapów swojej historii, począwszy od "My New World" i "All Of The Above" z fonograficznego debiutu "SMPT:e" z roku 2000 aż po już wspomniane, jeszcze "ciepłe" nagrania ze stycznia 2014. Następna kwestia, która stanowi duży plus wydawnictw koncertowych Transatlantic to fakt, że muzycy nie odtwarzają misternie struktury każdej kompozycji, próbują w warunkach "live" je modyfikować, tak by stały się pewną niespodzianką dla słuchaczy. To jest częściowo odpowiedź na pytanie, czy warto posiadać w kolekcji podobne występy "na żywo" tego bandu. Zdecydowanie tak, ponieważ niezmiernie rzadko spotkacie powtórki, skopiowane zagrywki znane ze studia. Oczywiście kontury projektu muszą zostać zachowane, ale wnętrze podlega ciągłej ewolucji, zaskakując miejscami nawet wytrawnych znawców dokonań grupy. Improwizacja to życie każdego z tych twórców, dlatego nigdy nie wiadomo jaki "numer wywiną" w danej chwili. Niektóre opowieści artys-

tów to pomnikowe dzieła, z wykonaniem których nie mają oni żadnych problemów na scenie, uwzględniając także pierwiastki symfoniczności i rozbuchane orkiestracje. Obserwując obrazki z koncertu każdy dostrzeże też radość ze wspólnego muzykowania, emocje, uśmiechy zadowolenia w reakcji na zachowanie publiczności, autentyczność i naturalne zachowanie wykonawców. Jednym słowem, chemia. Przyglądając się zapisowi w formacie DVD łatwo można zgadnąć, dlaczego pomimo zajętych terminów, obowiązków w macierzystych kapelach ta czwórka tak chętnie spotyka się od piętnastu lat, by wspólnymi siłami wypełniać dźwiękami swoje pomysły i realizować artystyczne projekty. Dla każdego potencjalnego słuchacza, a także po części widza dostrzegam pewne niebezpieczeństwo w jednym punkcie, można czuć się przytłoczonym tą lawiną tonów, lśniących solówek, karkołomnych przejść i zwrotów, kapitalnych wątków melodycznych. Ale z tym "defektem" zbioru "KaLIVEoscope" każdy musi sobie poradzić sam. (4,5)

wer metal zakorzeniony w latach 80tych, z wokalistką Sarah Teets - dla fanów Hellion czy Bitch zakup obowiązkowy. Nieco gorzej na "… Doorway To The Unknown" wypadają kapele thrashowe, ze wskazaniem na Flesh Engine (ostry, otwierający całość "Reduce To Nothing") czy Agresiva ("Chronophobia"). Nie najlepiej jest też ze współczesnym power metalem (monotonny, za długi "Betrayal Blind" Lord czy nijaki, nadmiernie zmiękczony klawiszowymi brzmieniami "Deathless" Valhalla). Jednak jako przegląd kondycji obecnej podziemnej sceny metalowej "… Doorway To The Unknown" sprawdza się doskonale i warto rozejrzeć się za tą płytą, zwłaszcza, że jest bezpłatna - nie licząc symbolicznych kosztów przesyłki. (4,5) Wojciech Chamryk

Włodzimierz Kucharek

Twilight Zone - The Beginning 2014 EBM

True Metal Lives Presents… Doorway To The Unknown 2014 Warriors Of Metal

True Metal Lives to amerykański portal promujący tradycyjne formy metalu zaś "… Doorway To The Unknown" jest pierwszą z serii kompilacji przybliżających dokonania mniej lub bardziej znanych zespołów z całego świata. Mamy tu siedemnaście grup z USA, Australii, Szwecji, Hiszpanii, Brazylii, Danii i Belgii, od tradycyjnego heavy, poprzez współczesny power metal aż do thrash metalu. Niestety mój egzemplarz jest uszkodzony, dwóch ostatnich utworów Sanity's Rage i Gorefield oraz tzw. hidden track Lunarium nie mogłem więc posłuchać. Co do pozostałej piętnastki to jest różnie. Nie dziwi, że najlepiej wypadają zespoły najbardziej doświadczone, z mniejszym lub większym dorobkiem. Prym wśród nich wiodą Amerykanie z Aska (rozpędzony "Everyone Dies" z ostatniej płyty) oraz Arctic Flame (równie zadziorny "Two Sides Of The Bullet", rażący jednak wyjątkowo syntetycznie brzmiącą perkusją). Szwedzki Eternal Fear też jest niczego sobie, bo "Eternal Damnation" łączy ostry, typowy dla lat 80-tych heavy metal z posępnym riffowaniem wczesnego Black Sabbath. Fajnie wypadają też młodziaki z Dire Peril (surowy, mroczny US power/epic "Twisted Whispers"), ich nieco starsi rodacy z Beyond Fallen (mocarny heavy z przyspieszeniami "Caligula") oraz czerpiący ile się da z lat 80-tych, ale bez poczucia obciachu czy totalnego plagiatu, duński Ripe (kąśliwy "Saint Of The Scar"). Jednak jak dla mnie największymi objawieniami tej składanki są brazylijski, istniejący od 15 lat Hazy Hamlet (klasycznie metalowy "Odin's Ride" z wpływami epic metalu) oraz amerykański MindMaze. Co prawda w biografii tej grupy jako data powstania widnieje rok 2012, jednak grupa istniała wcześniej osiem lat pod nazwą Necromance. MindMaze to tradycyjny po-

Może i tytuł sugeruje początki działalności tej włoskiej formacji, ale to grupa ze sporym stażem, istniejąca pod inną nazwą już od 1990r., a od 1998r. nieprzerwanie działająca jako Twilight Zone. Po dojściu dwa lata temu nowego wokalisty Vala Shieldona, znanego, m.in. z Anguish Force zespół sprężył się, nagrywając wreszcie debiutancki album. "The Beginning" to osiem utworów, pochodzących zarówno z wcześniejszych materiałów demo, jak i najnowszych. Szybkich, melodyjnych, zagranych z ogromną energią, wręcz drapieżnych. Czasem kojarzących się z power metalem lat 80-tych (dynamiczny opener "Bow To Me"), gdzie indziej brzmiących niczym Running Wild z wczesnych LP's ("Plague") czy czerpiących z NWOBHM ("River of Pain"). Zespół nawiązuje też do mrocznych, piekielnie melodyjnych klasyków Mercyful Fate ("Under An Iron Cross"), udanie łączy też surowy, mocarny metal z bardziej rozbudowanymi formami, jak w "Chapter 1: The Gates of Hell". Mocny debiut, oby na ich kolejny album nie trzeba było czekać następnych 20 lat… (5) Wojciech Chamryk Venom - From the Very Depths 2015 Spinefarm

Zespołu Venom chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. "From the Very Depths" jest czternastym albumem studyjnym wydanym przez te brytyjskie legendy black metalu. Od czasu poprzedniego krążka "Fallen Angels" minęły cztery lata, a muzycy wciąż idą do przodu pod względem instrumentalnego zaawansowania. Nowy album w niczym nie przypomina wczesnej twórczości Venom, z wyjątkiem tematyki, która pozostaje utrzymana w klimatach satanizmu i bluźnierstwa. Solówki, natomiast, są bardziej skomplikowane niż dotychczas, a wokal brzmi pewniej, lecz spokojniej. Produkcja jest lepsza, instrumenty wyraźniej słyszalne, utwory bardziej melodyjne, zaś Cronos, pomimo swojego gardłowego stylu śpiewania, brzmi mniej potępieńczo niż dotychczas. Wspomniana wcześniej melo-

dyjność odbiera płycie surowość. Przez to utwory wydają się mniej ciężkie niż można by się tego spodziewać. Płyta zaczyna się od utworu "Eruptus", składającego się z narastającego dźwięku, który buduje napięcie dla tytułowego utworu. Zostaje ono rozwiązane szybkimi riffami, przetykanym dynamicznymi solówkami przypominającymi shred lat 80tych. "The Death of Rock N Roll" charakteryzuje się bardzo mocnym riffem przewodnim, któremu niestety uroku odbiera płynące solo, pełne tappingu i sweepów, które nijak nie kojarzy się z twórczością zespołu. Podobnie jest w utworze "Smoke", gdzie użycie "kaczki" w instrumentach oraz wolny refren odejmują ciężkości tej pozornie mocarnej kompozycji. W następnym utworze pt. "Temptation" sprawa ma się nieco inaczej, gdyż jest to jeden z najcięższych utworów na płycie, a solo, pomimo swojego zaawansowania, utrzymuje niepokojąco diabelski klimat. Po tym następuje kolej na utwór wybrany do promowania albumu, czyli "Long Haired Punks". Można powiedzieć, że ma on najwięcej polotu ze wszystkich kompozycji z płyty i w największym stopniu przypomina dawny Venom, co na pewno docenią starzy fani. "Stigmata Satanas" jest moim zdaniem chyba najlepszym utworem z płyty ze względu na świetnie płynący rytm oraz stanowczy wokal. Pozostałe kompozycje utrzymane są w bardzo podobnym stylu. Utwory są na zmianę bardzo szybkie albo wolne i potężne. Wyjątkiem jest "Ouverture", będący klimatycznym, mrocznym wstępem do utworu "Mephistopheles". Całość w pewnym momencie staje się dość monotonna. Płyta nie zatrzymuje uwagi słuchacza. Osobiście często traciłem zainteresowanie płytą słuchając jej od deski do deski. Albumowi brak jest polotu w stylu NWOB HM, takich jak we wczesnej twórczości Venom. Bez cienia wątpliwości można powiedzieć, że czasy wczesnego Venom dawno już minęły, a zespół idzie w zupełnie inną stronę. Dla fanów ich starej twórczości, takich jak ja, może być to rozczarowujące, gdyż brytyjskie legendy zatraciły swoją unikatowość, a "From the Very Depths" nie wyróżnia się spośród innych płyt, natomiast być może zespołowi uda się zyskać nowych słuchaczy, którym nie spodobał się ich dawny, surowy styl. (2.5) Oskar Gowin Warrant - Metal Bridge 2014 Pure Steel

Nie, nie mamy tutaj do czynienia z tym słodkopierdzącym Warrant od "Cherry Pie", lecz z legendarną niemiecką speed metalową lobotomią. W sumie nie spodziewałem się, że wyjdzie jakiekolwiek nowe studyjne wydawnictwo firmowane tym szyldem. Tymczasem kapela, która stworzyła kultowe "The Enforcer" i "First Strike" uderza ponownie. Trudno oczekiwać by nowy materiał miał równać się z poziomem "Ready To Command", "The Rack", "Nuns Have No Fun", "Ordeal of Death" czy "Satan". Niemniej spodziewałem się czegoś, co może spokojnie stanąć w szranki z nowszymi albumami heavy metalowymi.

RECENZJE

131


O, jakże srogo się zawiodłem. Nowy Warrant jest dziełem na miarę ostatnich płyt Heretic, Laaz Rockit czy Metal Church. W dodatku muzyka tego niemieckiego tercetu wyraźnie przechodzi konflikt ontologiczny. Trzydzieści lat temu Warrant naparzał iście ściskający za duszę heavy/speed, który elektryzował i sycił swą mocą. Teraz nurza się w jakimś trudnym do określeniu nowoczesnym thrashu ukrytym za toną nowomodnego groove'u. Gitary są z reguły wolne, ospałe, pełne dysonansów i nieprzejrzystego dołu. Wokale brzmią co najmniej dziwniej. Nie można odmówić Jorgowi, żeby się nie starał. Jednak jego wokale są pełne radiowej maniery. Dużo w nich melodyjnego środka, a sporadyczne wycieczki w górę skali nie są już tak ekscytujące jak kiedyś. Dobrze, że w ogóle są, lecz ich kondycja pozostawia wiele do życzenia. Nie zabrakło też patentów charakterystycznych dla takiej muzyki i dla wspomnianych niedawno płyt. Już na starcie wita nas kubeł zimnej wody. Choć "Asylum" nie jest złym utworem, to jednak sama styczność z brzmieniem płyty i tą nowoczesną, nowomodną, mało czytelną produkcją dźwięku, która brzmi jak pełganie pancernego żula po żwirze, stanowi swoisty szok estetyczny. Perkusja w tym utworze jest szybka, jednak gitary dudnią jakiś neothrashowy groove, a wokale w chórkach miękko bimblają, bo tego nie da się inaczej określić, w przestrzeni jak w jakimś mało wyględnym późnym Flotsam & Jetsam. Basu praktycznie nie usłyszymy spod tego zakalca gitar. Właściwie jedynym momentem, w którym go słychać jest początek do "Blood in the Sky", tuż przed tymi infantylnymi chórkami i metalcore'owymi wstawkami gitarowymi. A infantylnych zaśpiewów rodem z Korpiklaani na tej płycie jest tutaj co nie miara. Jedynymi utworami, które dają radę, gdy już obniżymy nasze standardy odbioru, są "Asylum", "Come and Get It" oraz "You Keep Me In Hell", czyli sam ścisły początek albumu. Potem Warrant już męczy bułę na pełnym gazie, nudzi i katuje wpędzające słuchacza w zakłopotanie figury i pomysły. Nie ma co się rozwodzić nad poszczególnymi kawałkami, gdyż nie ma to absolutnie sensu. Wszystkie mają te same mankamenty i te same irytujące elementy w swych konstrukcjach. Na "Metal Bridge" jest jednak całkiem sporo dobrych momentów, które jednak giną pod nawałą core'owych, groove'owych i neothrashowych pomyj. Ten album byłby całkiem dobrym, a przynajmniej przyzwoitym dziełem, gdyby się go pocięło niemalże na części pierwsze i posklejało co lepsze fragmenty ze sobą, odsączając go z syntetyczności brzmienia podczas produkcji dźwięku. Żeby tego było mało, na ten album trafiły nagrane na nowo dwa utwory z debiutanckiej płyty zespołu "The Enforcer" z 1985 roku "Ordeal of Death" oraz ówczesny numer tytułowy. Nagrany na nowo "Ordeal of Death" powinien zachwycać, bo jakże inaczej - w końcu to kultowy wałek sprzed trzydziestu lat, do którego bania sama chodziła. Technicznie powinniśmy mieć tutaj do czynienia ze starą, fajną kompozycją, przyobleczoną w nowoczesne rozwiązania brzmieniowe.

132

RECENZJE

Efekt jednak jest odwrotny do zapewne zamierzonego. Spokojny i melodyjny wokal nie ma już tej ówczesnej drapieżności, a gitary są rozmyte w niezbyt czytelną breję. Nagrany na nowo "The Enforcer" jest analogiczną pomyłką. Kończąc już tę recenzję powiem, że umęczyłem się nad tym albumem nieziemsko. Wszystko się na nim ze sobą zlewa, poszczególne utwory irytują swoimi pseudometalowymi patentami i wymową. Tak jak mówiłem, są tutaj dobre momenty, jednak nie dość że trzeba się ich na siłę doszukiwać z powodu tego horendalnego brzmienia, to jeszcze giną w tym całym lesie średnich zagrywek, tak jakby zespół chciał ukryć fakt, że czasem zdarza im się napisać heavy metalowy riff. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się, że ta płyta będzie aż tak asłuchalna. W 2014 roku pojawiło się naprawdę sporo świetnych muzycznych wydawnictw, jednak końcówka roku coś za bardzo obrodziła w średniawki, kiepskie płyty oraz marne albumy zespołów, które wręcz splamiły swe nieskazitelne dyskografie (i tak, patrzę w tym momencie na to co odwala Sanctuary), wydając nagle po latach mdłe szmiry. Jak widać, już zresztą po raz kolejny, sam fakt, że kapela nagrała kiedyś kultowe i fantastyczne dzieła nie jest powodem dla którego powinniśmy apriorycznie podchodzić do jej najnowszych albumów. (2) Aleksander "Sterviss" Trojanowski Walpyrgus - Walpyrgus 2014 No Rmorse

Bardzo smakowity kąsek przygotowała dla fanów wytwórnia No Remorse Records. Jest to zaledwie trzy-utworowe danie, ale tak smaczne, że od razu chce się więcej i więcej… Odchodząc od kulinarnych metafor - mamy do czynienia z nowym zespołem, ale nie znaczy to, że muzycy w nim występujący, to debiutanci. Wśród kapel, w których grali lub nadal grają muzycy Walpyrgus mamy takie nazwy, jak Twisted Tower Dire, While Heaven Wept, czy Widow. Muzyka zawarta na nowej EP-ce wydaję się jednak być skierowana do fanów nieco lżejszego, melodyjnego grania z pogranicza hard-rocka i heavy-metalu. "Cold Cold Ground" rozpoczyna się niczym któryś z hitów Scorpions z lat 80tych i robi świetne wrażenie także za sprawą fantastycznych chórków i wokali. "Sister" to z kolei rzecz oparta na ciekawej linii basu, nieco transowa, ale także bardzo przebojowa. Totalnym power metalowym hitem jest natomiast utwór "We Are The Wolves", gdzie słyszymy kapitalny refren. Jestem pod wrażeniem! Jeśli muzycy mają więcej takich utworów w swojej kolekcji, to o pełny album jestem zupełnie spokojny. (5) Tomasz "Kazek" Kazimierczak

matich i sebów sraszu, którzy myślą, że jak naszyją sobie na spodnie naszywkę Slayera i będą machać banią do "Morbid Visions" bardziej niż rok wcześniej robili to do Slipknota, to będą prawdziwymi cult commanderami i kataniarzami. No i w ten sposób takie seby zakładają zespół, jak dajmy na to omawiany Warstorm, i grają thrash-polkę. Nie jest jednak do końca tak, że seby z Warstorm grają fatalnie czy też prostacko. Potrafią w swe kompozycje wpleść bardzo dojrzałe wstawki, których bym się po nich nie spodziewał. W takim "Checkmate for Mankind", który zaczyna się tak jak reszta utworów na tej płycie - w sposób nudny, przewidywalny i mało wyszukany, Włosi pokazali swoje umiejętności w bardzo klimatycznym i dobrze skonstruowanym psychodelicznym zwolnieniu. Nawet gitara solowa, która na ogół nie ma pomysłu na ciekawe leady, trochę się tam postarała miejscami. Z solówkami na "Goatspel" jest bardzo różnie. Czasem trafi się jakiś wręcz ujmujący motyw, który zrekompensuje nam nieco poziom tego albumu, a czasem solo wygląda jak mało umiejętne i niezbyt czyste chrobotanie po ciasnych progach u nasady gryfu. Innym dobrym momentem są agresywne kaskady riffów w "Cursed". Może dlatego, że tutaj chłopaków wspomogli starsi stażem koledzy z Hyades. Taki jest właśnie główny problem tego albumu - trafiają się tutaj naprawdę dobre momenty, które siłą są trzymane w sąsiedztwie muzyki, której nie chcielibyśmy słuchać. "Goatspel" to prawdziwy padół łez i brutalna utrata złudzeń - spotka nas tutaj niewiele dobrego, a jeszcze ktoś nam napluje w twarz. Sam album na szczęście nie trwa długo, raptem pół godziny, z czego jedną trzecią tego czasu zajmuje utwór tytułowy, który jest swoistym zwieńczeniem tego… dzieła. Jest to ponad dziesięciominutowa epopeja, która gdyby nie wygląd tekstu, byłaby interesującym przykładem budownictwa muzycznego. Owszem słychać w niej, które elementy były przeklejane, co jest owocem irytującej tendencji widocznej od kilkunastu lat w muzyce, sprowadzającej się do tego, że jeżeli jakiś riff występuje kilka razy w utworze, to wystarczy nagrać go raz poprawnie, a potem skopiować go w programie do nagrywania i wkleić w dalszej części utworu. Mimo to utwór tytułowy posiada pewien wewnętrzny blask i odrobinę nieoszlifowanego kunsztu. Dodam jeszcze na koniec, że prawdziwym kwiatkiem są teksty. Nie wszystkie są złe, ale te które są złe, naprawdę są fatalne. Częstochowskie rymy i prostackie teksty pokroju "A violent blast, Warstorm come fast" czy także średnio wyważone zwrotki, które sprawiają, że niejednokrotnie wokalista musi nieźle się gimnastykować, by dopasować tekst do rytmu utworu. Cóż, jak dla mnie ten album to dość ostry falstart. Nie da się mu jednak odmówić paru całkiem zgrabnych i interesujących momentów. To jednak za mało, by pozytywnie odebrać "Goatspel" jako całość. (2,9) Aleksander "Sterviss" Trojanowski Whitesnake - Live In 1984: Back To The Bone 2014 Frontiers

Warstorm - Goatspel 2014 Earthquake Terror Noise

Młoda włoska scena thrash metalowa wypluwa kolejne zespoliki z prędkością cekaemu. Niestety, nie zawsze jednak trafiają się nam godne uwagi kapele, pełne potencjału i klimatu prawdziwego thrashu. Dość często spotykamy istnych

Rok 1984 był dla Whitesnake początkiem przełomowych wręcz zmian. W lutym ukazał się w Anglii szósty album grupy "Slide It In", ale szybko okazało się, że niezadowolenie z hard rockowej i bluesowej stylistyki oraz konflikty w zespole doprowadziły do rozłamu. David Coverdale zwerbował więc na miejsce gitarzystów Galley'a i Moody'ego mło-

dego, nowocześnie grającego wymiatacza Johna Sykesa, a basistę Hodgkinsona zastąpił powracający do grupy Neil Murray. Nowy skład szybko poprawił materiał z płyty, nowi muzycy dograli swoje partie, a całość zremisowano. Taka też wersja ukazała się w USA, co zaakcentowano nawet adekwatną informacją na okładce: "Special U.S. remix version". Próżno też na okładkowym zdjęciu wypatrywać tam Jona Lorda, bo w momencie premiery poprawionej wersji "Slide…" w kwietniu '84 było już wiadomo, że znakomity klawiszowiec odchodzi do wznawiającego działalność Deep Purple. I chociaż na amerykańskim wydaniu sporo partii dograł Bill Cuomo, to Lord zagrał jeszcze na części koncertów promują-cych "Slide It In" i to jego słyszymy na "Live In 1984: Back To The Bone". Nie ma tu co prawda tyle do powiedzenia co w Purplach czy nawet Whitesnake przełomu lat 70-tych i 80-tych, ale to jego Hammondy i syntezatory stanowią o klasie "Soldier Of Fortune", "Walking In The Shadow of The Blues", drugiej wersji "Ready An' Willing" z festiwalu "Super Rock '84" oraz, przede wszystkim finałowej wiązanki: "Gambler/Guilty Of Love/Love Ain't No Stranger/Ready An' Willing", pochodzącej z jego ostatniego koncertu z Whitesnake. Mamy tu też solidną reprezentację nowego, promowanego wówczas LP, bo płytę otwierają dynamiczne wykonania "Gambler", "Guilty Of Love" i "Love Ain't No Stranger". Są też starsze utwory, a Coverdale wypada doskonale we wszystkich, udowadniając, że mało kto mógł mu wtedy dorównać wokalnie. Sekcja Murray/ Powell perfekcyjna, zaś John Sykes szybko zaaklimatyzował się w zespole, co szczególnie efektownie akcentuje w gitarowym intro i dramatycznym "Crying In The Rain". I chociaż jakość nagrań jest zdecydowanie bootlegowa, to jednak warto mieć ten album w swej kolekcji, bo to żywe, autentyczne nagranie z czasów świetności Whitesnake. (5) Wojciech Chamryk

Wretch - Warriors 2014 Pure Steel

Wretch może być gratką dla różnej maści grzebaczy w przeszłości, "kataniarzy" i łowców wszelkich kultów. Ten zespół, w zasadzie niepozorny, grający bardzo skromny i oszczędny heavy metal, ma na stażu ponad trzydzieści lat istnienia i cały tabun muzyków (niektórych związanych z "kultowymi" lub znanymi grupami). Założyciel formacji Nick Giannakos to jedyny członek grupy, który przetrwał nieprzychylne wiatry i doprowadził zespół do wydawniczego "reunionu" w 2006 roku. Obecnie w jego zespole grają młodsi stażem muzycy, a on sam odpowiada za gitary i kompozycje


Wretch. Mimo tego, muzyka, jaką prezentuje "Warriors" sprawia wrażenie napisanej ponad dwie dekady temu. To klasyczny, bardzo tradycyjny heavy metal, którego brzmienie bez mrugnięcia okiem zdradza amerykańskie pochodzenie. Podstawę muzyki tworzą proste "piłujące" riffy, a kwintesencje zespołu stanowią linie wokalne. Chociaż Ron Emig nie jest wybitnym wokalistą, śpiewa w charakterystyczny dla wielu amerykańskich zespołów sposób - spokojnie snując melodie, momentami deklamując, świadomie nie wykorzystując w pełni rytmu wybijanego przez sekcję rytmiczną. Daje to pewien delikatny, epicki szlif muzyce. Można w nim zatem odnaleźć odległą (stylistyczną) nutkę Marka Sheltona czy Andy'ego Michauda. Być może także wokal składa się na to, że "Warriors" mimo dynamicznych riffów jest w gruncie rzeczy płytą subtelną i kameralną. W mojej opinii jest nazbyt monotonna i troszkę bezbarwna. Sądzę jednak, że miłośnicy heavy metalu zza oceanu znajdą na niej coś dla siebie. (3,8) Strati

czeka nas przy finale w postaci "Beyond The Horizon". Powolny riff, utrzymany w post-rockowej tonacji, szybko staje się tłem dla popisów sekcji rytmicznej, które utrzymują się przez większość numeru. Ciężar gitar poczujemy dopiero w refrenie i rozbudowanych partiach solowych (popis Arnolda Peny). Iście mistrzowskie pożegnanie. "Omnia" posiada większość błędów każdego debiutu (niesprecyzowany charakter, kilka słabszych pomysłów, gatunkowy miszmasz), jednak jedyną rzeczą, która go wyróżnia jest imponująca strona realizacyjna. Master został wykonany bardzo starannie, a zespół pod kątem brzmienia nie odstaje od starszych kolegów po fachu pokroju A Perfect Circle czy Tool. Panowie z Zeroclient to także dobrzy rzemieślnicy, co doskonale słychać na bardziej rozbudowanych kompozycjach. Szkoda tylko, że ich forma bywa nierówna… Z jednej strony mamy ogromne twórcze zaangażowanie, a z drugiej próbę doścignięcia wcześniej wspomnianych wykonawców. Na drugim krążku porzuciłbym tę ambitną krucjatę na korzyść indywidualnego charakteru. Troszkę ponarzekałem, ale generalnie "Omnia" to całkiem udane wydawnictwo, które przy bliższym kontakcie daje sporo satysfakcji. Zawodowe brzmienie oraz kilka świetnych kompozycji dobrze wróżą chłopakom z Zeroclient. Niezły start, któremu do cieplejszego przyjęcia zabrakło… pewności siebie. (3,6) Łukasz "Geralt" Jakubiak

Zeroclient - Omnia 2014 Self-Released Tak właściwie, to niewiele można powiedzieć o Zeroclient. Wiadomo, że pochodzą z Kalifornii, grają ogólno pojęty metal z domieszką progresu i za stworzenie zespołu odpowiada czwórka ludzi: Brian Vees (wokal, gitara rytmiczna), Arnold Pena (gitara prowadząca), James Wolf (gitara basowa) oraz Cameron Ellis (perkusja). Panowie są debiutantami i o ile ich historia może nie jest zbyt porywająca (przynajmniej na tę chwilę), to co innego mogę powiedzieć o ich premierowym krążku zatytułowanym "Omnia". Rozpoczynający "Before The Horizon" kładzie nacisk na dynamikę, ale nie ucieka też od delikatniejszych fragmentów. Stylowo utwór przypomina nieco dokonania Deftones oraz A Perfect Circle. Nieco hardrockowego szaleństwa (ten riff!) panowie pokazują na "Solace", który powinien zostać wykorzystany jako singiel promocyjny. Dalej mamy polirytmiczny "Impulse" oraz skłaniający się w stronę mainstreamowego metalu "Arctic". Ten drugi to jeden z moich ulubionych utworów z albumu - przebojowy, ale mający też artystyczne zacięcie (wielogłosy w bridge'u - rewelacja!). Niestety po świetnym początku muzyka Zeroclient zaczyna podążać utartymi schematami i przestaje już zaskakiwać. "Forbidden" przegina z dudniącym basem i nie pozwala skupić się na reszcie detali w instrumentarium, natomiast taki "Drag" za bardzo stara się naśladować Tool, niestety z miernym skutkiem. Takich zapychaczy jest na płycie jeszcze kilka, ale na szczęście panowie nie dają się ponieść rutynie. Świetnie wypada "Shapes", który pomimo niespiesznego tempa potrafi intensywnie zapiec, szczególnie w końcowych fragmentach. Melodia w intrze do "Coriolis" podkreśla dynamikę utworu, wpływając nie tylko na atmosferę, ale też rytmikę utworu. Jednak największe zaskoczenie

Zero Down - No Limit To The Evil 2014 Minotauro

Amerykanie na swym piątym albumie proponują dziesięć urozmaiconych kompozycji, nadal rzecz jasna inspirowanych złotą erą tradycyjnego heavy. Co ważne: słychać, że nie jest to tylko odgrywane z takich czy innych względów, ale że te dźwięki wywarły na muzyków ogromny wpływ i do dziś mają oni do takiego grania ogromne serce. Dlatego też nie ma tu mowy o beznamiętnej, kiepskiej stylizacji, ale każdy z tych utworów porywa ogromną energią i szczerością wykonania. Owszem, wpływy Accept, Judas Priest i wielu innych zespołów z tamtych lat są tu doskonale słyszalne, Mark Hawkonson też nader często upodabnia się do Udo Dirkschneidera z wyższym głosem, ale nikt tu niczego nie ukrywa. Muzycy grają to, co uwielbiają, dlatego rozpędzony opener "Return Of The Godz", zróżnicowany, dość przebojowy utwór tytułowy, niesiony unisonami gitar "Cold Winter Night" czy ostry, zadziorny "Phantom Host" to naprawdę wyższa szkoła jazdy i metalowego wtajemniczenia, zaś pozostała szóstka właściwie w niczym im nie ustępuje. Dlatego każdy fan takiego grania może brać "No Limit To The Evil" w ciemno. (5) Wojciech Chamryk


Arcane - Worlds Collision: The Anthology 2014 Divebomb

Ten dwupłytowy album przypomina w całości dorobek zapomnianych prog metalowców Arcane. Grupa z Teksasu powstała w połowie lat 80-tych minionego wieku, kiedy to melodyjny i nieszablonowy heavy cieszył się sporym powodzeniem. Zespołowi nie udało się jednak pójść w ślady Queensryche, Fates Warning czy Savatage. Arcane dopiero w 1990r. podpisali kontrakt z Wild Rags Records, czego efekty pojawiły się na albumie "Destination Unknown". Były to już jednak czasy wyjątkowo nieprzychylne dla takiej muzyki i skończyło się tylko na tej jednej płycie. Muzycy wówczas nie zrezygnowali, ale animuszu starczyło im tylko na nagranie kolejnego demo i EP-ki "Ambiquity", która zamknęła ich dyskografię w 1994 roku. Niektórzy dali sobie spokój z marzeniami o karierze, basista Kurt Joye spędził kilka lat w Solitude Aeturnus, aż po dwudziestu latach po zakończeniu działalności przez Arcane Divebomb Records wznowiła jej nagrania. Kompilacja "Worlds Collision: The Anthology" to nie tylko trudno dostępne album i EP-ka, ale też zawartość pierwszych kaset demo Amerykanów z 1988 i 1989 roku. Te pierwsze nagrania nie oszałamiają może brzmieniem, ale słychać już potencjał i umiejętności muzyków, a sam materiał został wkrótce dopracowany i trafił na debiutancki i jedyny album Arcane. "Destination Unknown" jawi się po latach jako zapomniana perełka melodyjnego, technicznego metalu. To osiem niezbyt długich, ale robiących wrażenie dzięki złożonej formie i ciekawych pomysłach kompozycji, pełnych wirtuozerskich partii, zmian tempa, basowych pochodów, rytmicznych łamańców i solówek nie tylko gitarowych. Nie brakuje też mocniejszego, wręcz thrashowego grania, dodającego całości mocy, są patenty techno thrashowe, a wokalista Oscar Barbour dokłada do tego wysoki i przenikliwy, ale mocny głos. Późniejsze o cztery lata utwory z EP-ki "Ambiquity" są jeszcze ciekawsze, szczególnie kiedy przybierają bardziej progresywną formę, dzięki śmielszemu wykorzystywaniu w aranżacjach instrumentów klawiszowych. Dlatego ta składanka Arcane to mus dla wszelkiej maści muzycznych archeologów. Wojciech Chamryk Candlemass - Candlemass 2014/2005 Metal Mind

Pamiętam tak jak to było wczoraj, oczekiwanie na nowy album Candlemass z starym składem personalny. Ten niepokój, czy się uda, czy ten krążek będzie na miarę tych najlepszych momen-

134

RECENZJE

tów w karierze bandu. No i ten entuzjazm gdy już było wiadomo, że krążek jest wyśmienity i większość z nas z lubością oddawało się miażdżeniu dźwiękami płynącymi z dysku "Candlemass". I aż nie chce się wierzyć, że jeszcze trochę, a od tamtej pory minie już dziesięć lat. Mimo nie ubłaganie mijającego czasu krążek nadal robi duże wrażenie. Rozpędzony opener "Black Dwarf", wyśmienity "Seven Silver Keys", hipnotyczny "Witches", instrumentalny "The Man Who Fell From The Sky", czy też z odświeżoną formułą i długaśny "The Day And The Night" ciągle mocno kopią nam dupska. Z resztą pozostałe nie wymienione utwory też są godne uwagi. Bardzo równy album i bez apelacyjnie jeden z lepszych w karierze Candlemas. Produkcja powoduje, że muza przetacza się po nas niczym walec. Brzmienie jest szorstkie, brudne, mięsiste, przytłaczające i zabójczo ciężkie. Potężne riffy, błyskotliwe solówki, wgniatająca w glebę sekcja rytmiczna i złowieszczy głos Messiaha Marcolina to najprostsza charakterystyka "Candlemass" z 2005 roku. Później niestety nadchodzi rozczarowanie, bowiem panowie gubią zdrowy rozsądek i pozwalają na działanie ego, co kończy się ponownym rozstaniem z Grubym Mnichem. Pozostaje nam jedynie ten album, niepowtarzalny, niesamowity, kapitalny, mroczny, złowieszczy. Nie dziwię się, że wtedy wielu stawiało ten album przy dwóch pierwszych płytach Candlemass. Ja dzisiaj zrobiłbym to samo.

nurych w karierze Candlemass. Tym bardziej w kontekście tego krążka zaskakuje nowy, tytułowy utwór omawianej EPki, "Lucifer Rising" (krążek ukazał się zaraz po " King of the Grey Islands"). Kawałek bardzo szybki, heavy metalowy, w którym Lowe daje sobie znakomicie radę. Jednak jak poszpera się w pamięci takie momenty w wypadku tego zespołu już bywały. Kolejna kompozycja to niepublikowany "White God", operuje on już bardziej standardowymi środkami wyrazu, jest mrocznie i ciężko. Jednak kompozycja sprawia wrażenie odrzutu właśnie z "King of the Grey Islands". Nie ma w niej błysku. EPkę zamyka nowa wersja "Demons Gae". Potwierdza ona ogólne wrażenie, że band z Robertem Lowe daje radę ale nikogo nie powala. Mimo mojego dystansu do tego wcielenia "mrocznej trupy", Pan Lowe przez większość fanów został zaakceptowany. Przekonują o tym bonusowe nagrania z koncertu, który kapela dała w 2007 roku w Atenach. Publika bardzo dobrze bawi się, żywo reaguje, każdy z zagranych kawałków doskonale zna, śpiewa razem z Robertem, na tyle dobrze, że wokalista niekiedy pozwala jej na bardzo dużo. Nagrania sprawiają wrażenie, że nie majstrowano przy nich w studio. A to za sprawą - o dziwo - uwiecznionych wokalnych wpadek Lowe'a. Tak niestety bywa w trakcie show i akurat w tym wypadku nie przeszkadza mi to zupełnie. Bardziej pracuje to na korzyść zespołu, który pokazuje, że to organizm z krwi i kości i ulega różnym emocjom i bywa w różnej kondycji. Trzy nowe utwory studyjne, dziewięć kawałków z koncertu, ponad siedemdziesiąt minut markowej muzyki, to jak na EPkę dość sporo. Należy pamiętać, że mimo mojego oschłego podejścia do Candlemass z Robertem Lowe, to zespół jest z tej najwyższej półki, a swoją muzykę prezentuje zawsze na bardzo wysokim poziomie.

\m/\m/

\m/\m/

Candlemass - Lucifer Rising

Battleaxe - Power From The Universe

2014/2008 Metal Mind

2014/1984 SPV

Po ponownym wywaleniu Messiaha Marcolina, za mikrofonem staje Robert Lowe, którego znamy z Solitude Aeturnus. Robert to niesamowity wokalista ale jest zupełnie innym człowiekiem i śpiewakiem niż Grubson. Jego wokal nie potrafi oddać atmosfery, którą kreował Messiah. Oczywiście zespół nadal gra doom metal i kontynuuje takąż tematykę, ale ze względu na większe możliwości nowego wokalisty, tworzy muzykę bardziej plastyczną i świeższą niż za Messiaha bywało. Taki też zapamiętałem debiut z Robertem, "King of the Grey Islands". Choć z drugiej strony, w klimatach album ten jest jednym z najbardziej ciężkich i po-

Drugi, przez wiele lat ostatni, album studyjny Battleaxe ukazał się 30 lat temu, stąd rocznicowa reedycja dokonana przez obecnego wydawcę grupy Steamhammer. Niestety w zmienionej okładce, ale z czterema utworami dodatkowymi. Zespół był wtedy po umiarkowanym, ale jednak sukcesie, debiutanckiego LP "Burn This Town" wydanym przez Music For Nations (na kontynencie przez Roadrunner) oraz zmianach składu, kiedy do wokalisty Dave'a Kinga i basisty Briana Smitha, również obecnych filarów reaktywowanej cztery lata temu grupy, dołączyli gitarzysta Steve Hardy i perkusista Ian MacCormack. Panowie zarejestrowali

w Highland Recording Studios materiał znacznie ciekawszy muzycznie od debiutu. Surowy, ostry i dynamiczny, zakorzeniony jeszcze w klimacie przełomu lat 70-tych i 80-tych, ale zarazem też nowocześniejszy, bardziej dynamiczny, już bliższy połowie lat 80-tych. Dobrym przykładem takiego nowocześniejszego spojrzenia jest bardzo udany utwór tytułowy, z partiami w wykonaniu chóru Inverness Cathedral Choir, z kolei judasowy "Make It America" czy "Shout It Out" to przykłady bardziej przebojowego grania. Płyta jednak nie odniosła spodziewanego sukcesu, co sprawiło, że nagrywany w 1987r. trzeci album Batteaxe nigdy się nie ukazał, a zespół zamilkł aż do 2010 roku, by niedawno wydać powrotny krążek "Heavy Metal Sanctuary". Reedycja "Power From The Universe" różni się od posiadanego przeze mnie LP Roadrunner nie tylko okładką. Cztery bonusy to po części materiał znany z EP-ki "Nightmare Zone", efekty sesji do planowanej trzeciej płyty i dotąd niepublikowany "Love Sick Man" - utwory całkiem udane i efektownie dopełniające ten najlepszy w skromnym dorobku grupy album. Wojciech Chamryk

Deep Purple - Purpendicular 2014/1996 Hear No Evil

Sytuacja Deep Purple w roku 1994 nie nastrajała optymistycznie: koncertówka/video "Come Hell Or High Water" dobitnie dokumentowały postępującą dezintegrację składu zespołu z jego najsłynniejszym gitarzystą, zaś ściągnięty w celu dopełnienia zobowiązań koncertowych Joe Satriani nie chciał związać się z Deep Purple na stałe. Wyjściem z impasu okazało się zaangażowanie Amerykanina Steve'a Morse'a, wówczas 40-latka znanego z własnego Dixie Dregs czy Kansas. W pełnym składzie Purple weszli do studia by nagrać następcę "The Battle Rages On..." i powstały wówczas 15 album studyjny grupy jest nie tylko jednym z jej najlepszych współczesnych dokonań, ale też początkiem najbardziej stabilnego personalnie okresu w historii Deep Purple. Świetna atmosfera przełożyła się na urozmaiconą i zróżnicowaną płytę, która nie podbiła co prawda list przebojów, ale do dziś jest doceniana przez fanów grupy oraz krytyków, porównujących ją do równie wielobarwnej "Fireball" z 1971r. Już początek "Vavoom: Ted The Mechanic" jasno pokazuje, że Morse nie zamierza być tylko naśladowcą stylu Blackmore'a, a jego zamiłowanie do zakręconego i technicznego grania jeszcze niejednokrotnie da o sobie znać na "Purpendicular". Nie mogło też jednak zabraknąć popisowych partii gitarzysty, z chyba najpopularniejszym solem z tej płyty w przebojowym "Sometimes I Feel


Like Screaming", równie melodyjnym z "Loosen My Strings" czy folkowo- akustycznym "The Aviator". Jon Lord też staje na wysokości zadania, czarując a to organową ("Loosen My Strings") czy syntezatorową solówką ("A Castle Full Of Rascals"), a już prawdziwym majstersztykiem są jego pojedynki w "Rosa's Cantina" z grającym na harmonijce Gillanem. Wokalista sięga też po ten instrument w finałowym "The Purpendicular Waltz", ale utwór ten nie zachwyca niczym szczególnym, zwłaszcza, że sąsiaduje z efektownym "Somebody Stole My Guitar" oraz przebojowym "Hey Cisco". Jednak "Purpendicular" zniosła próbę czasu i jest to płyta warta uwagi, tym bardziej, że jej tegoroczne wznowienie ukazało się z dwoma utworami dodatkowymi. Pierwszym jest japoński bonus "Don't Hold Your Breath" - rzecz typowo purplowa, z zadziornym śpiewem Gillana oraz singlowa, prawie trzy minuty krótsza, wersja "Sometimes I Feel Like Screaming", pozbawiona jednak uroku długiego oryginału. Wojciech Chamryk

Enforce - The Final Sign 1990/2014 Divebomb

Goście z Divebomb znowu wykopali kolejny zapomniany diament metalowej muzyki. Tym razem padło na Enforce, znany także jako En Force, z amerykańskiego Baltimore. Kapela szerzej nieznana, jednak w undergroundzie w Baltimore ciesząca się kultową opinią. Zespół swojego czasu był bardzo aktywny koncertowo na Wschodnim Wybrzeżu, otwierając nawet koncerty Dream Theater w tym rejonie. Dotychczasowo w oficjalnym dorobku kapeli znajdowała się wyłącznie jedna demówka z 1990 roku. Teraz, wraz z wydaniem "The Final Sign", nieco szersza rzesza metalowych maniaków ma okazję zapoznać się z kunsztem Enforce. Zespół tłucze rzetelny amerykański power metal przetykany finezyjnie subtelną progresją. Usłyszymy tutaj muzykę siedzącą w tych samych rejonach co "dwójka" Crimson Glory, Queensryche, Fifth Angel. Fates Warning i opisywany nie tak dawno Manta Ray. Jakim sposobem ten zespół na przełomie lat 80-tych i 90-tych nie podpisał dealu nagraniowego to ja nie jestem w stanie pojąć. Enforce charakteryzuje dojrzała muzyka i artyzm w złożonych, lecz zarazem nie przekombinowanych kompozycjach. Muzycy tkają na swych gitarach wytworny kobierzec melodii, tworząc przy tym bardzo ciekawe patenty, które niejednokrotnie są niezwykle oryginalne. Momentami Enforce brzmi jak Dream Theater bez zbędnego brandzlowania się gryfem gitary, rozwlekania utworów lub popadania w ucukrzenie kompozycji. Zespół, choć nie funkcjonuje od bardzo dawna, pozostawił po sobie dziedzictwo, które jest teraz szerzej dostępne. "The Final Sign" można spokojnie polecić tym, którzy lubią amerykański power metal w wersji progresywnej i bardziej melodyjnej. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

Girlschool - Running Wild 2014/ 1985 Hear No Evil

Mógłbym właściwie - tej pochodzącej z czasów największej popularności zarówno Girlschool jak i tradycyjnego heavy metalu - płycie wystawić bez wnikania w szczegóły dość wysoką notę, motywując to jakimiś hasłami typu "legenda", "ponadczasowa klasyka", etc. Problem jest jednak, delikatnie mówiąc, bardziej złożony, bo Girlschool A.D. 1985 nie był już tym samym zespołem co trzycztery lata wcześniej. I nie chodzi tu tylko o skład, który rzeczywiście po raz kolejny uległ zmianie, ale też o sytuację na ówczesnym rynku muzycznym, z coraz większą popularnością nijakiego popu. Dlatego też na swym piątym albumie dziewczęta były w dość trudnej sytuacji, tym bardziej, że nowa wytwórnia Mercury, licząc na komercyjny sukces "Running Wild", przydzieliła im producenta Nicka Taubera. Owszem, opromienionego wówczas współpracą z Marillion przy legendarnym "Fugazi", ale też znanego z wielu lżejszych artystycznie i brzmieniowo - produkcji. I tak niestety jest też ta płyta. Dość przyjemna, szczególnie teraz, gdy porówna się ją z koszmarkami okupującymi radiowe playlisty, ale będąca niewątpliwym kompromisem. Pazurki Girlschool zostały tu niestety maksymalnie stępione, przeważają więc dość lekkie, z założenia przebojowe numery jak tytułowy, "Something For Nothing" czy "I Wan't You Back". Są niby ostrzejsze utwory, jak opener "Let Me Go", mocnawy "Nasty Nasty", surowy "Love Is a Lie" z fajnymi organowymi tłami czy motorowy rytmicznie "Can't You See", ale do klasy kawałków znanych z "Demolition", "Hit And Run" czy "Screaming Blue Murder" jednak im daleko. Nie porywa też przeciętne wykonanie "Do You Love Me" Kiss - nic dziwnego, że zespół wrócił do mniejszej wytwórni, a firmujący "Running Wild" skład z wokalistką Jackie Bodimead też nie przetrwał długo. Wojciech Chamryk

Hollow Ground - Warlord 2014 High Roller

Wykopalisk spod znaku NWOBHM ciąg dalszy. Hollow Ground nie powalczył wtedy zbyt długo, bo istniał w latach 1979-81, dorobiwszy się wówczas kultowej EP-ki "Warlord", udziału na równie cenionej kompilacji "Roksnax", dzielonej z Samurai i Saracen oraz jednej kasety demo. Kiedy w 1982r. wokalista Glen Coates wybrał pewniejszą posadę w Fist, nagrywając z nimi doskonały LP "Back With A Vengeance", losy Hollow Ground były przesądzone. Grupa wciąż jednak cieszyła się swego rodzaju sławą, co potęgowały

kompilacyjne wydawnictwa w rodzaju "NWOBHM '79 Revisited", aż w końcu przed kilku laty wznowiła działalność. Okazało się wówczas, że poza garścią nagrań studyjnych zachowało się też sporo starych kaset z prób, kiedy to muzycy stawiali radiomagnetofon w kącie, by później przesłuchać te nagrania. Było więc z czego wybierać i efekty mamy na CD/podwójnym LP, zatytułowanym rzecz jasna "Warlord". Pierwsza płyta to te lepiej brzmiące utwory: dynamiczne, z wyeksponowaną gitarą basową, z siarczystymi riffami, efektownymi solówkami i drapieżnymi wokalami. Słychać, że to materiał z początków lat 80-tych, bo teraz już tak się nie gra, łącząc to charakterystyczne frazowanie z przebojowymi refrenami jak w "Rock To Love" i "Easy Action" czy surowość z melodią w "Warlord". Dopełniające zawartość albumu utwory demo to niestety tylko archiwalna ciekawostka, gdzie niekiedy bardziej trzeba się domyślać czego się słucha niż słyszeć to w rzeczywistości, ale walor archiwalny tych surowych wersji "Warlord", "Flying High" czy "Fight With The Devil" jest bezdyskusyjny. Wojciech Chamryk

Kreyson - Angel On The Run 2011/1990 Ulterium

Czechosłowacki metal nigdy nie cieszył się w Polsce jakimś szczególnym powodzeniem czy szacunkiem fanów. Dziwi mnie to o tyle, że nasi południowi sąsiedzi, mimo wyraźnej niechęci do ciężkiego rocka, jaką pałali komunistyczni decydenci w CSSR, mieli sporo niezłych zespołów. Jednym z nich był Kreyson, który jednak zdołał się wybić dopiero po upadku systemu. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro zespół stworzyli byli muzycy Citron, Vitacit, Arakain oraz Moped, z charyzmatycznym wokalistą Lád’ą Krížkiem. Grupa zaczęła od wysokiego C, bowiem jej debiutancki album "Andìl Na Útìku" ukazał się też na Zachodzie w wersji anglojęzycznej, jako "Angel On The Run". Było to możliwe dzięki współpracy wokalisty formacji z niemieckim producentem o czeskich korzeniach Janem Nìmecem, a przede wszystkim zaproszeniu Krížka do nagrania chórków na LP "Death Or Glory" Running Wild. Rock 'N' Rolf nie tylko zrewanżował się czechom tym samym, ale też miał udział w wyprodukowaniu "Angel On The Run". Płyta nie cieszyła się co prawda jakimś szczególnym zainteresowaniem na Zachodzie, bo wschodni rock/metal miał swoje pięć minut szansy na karierę jakieś trzycztery lata wcześniej, ale to materiał ze wszech miar udany. Mimo tego, że to album z 1990r. przeważają na nim surowe, dynamiczne, szybkie utwory żywcem wyjęte z pierwszej połowy lat 80tych, jak "Golden Ark" czy "Fade Out". Nie brakuje też nawiązań do bardziej przebojowej konwencji Pretty Maids ("Skalp"), Whitesnake ("Deep In The Night") czy niemieckiego power metalu tamtego okresu ("No Blue Skies"). Są co prawda również niewypały, jak sztampowa ballada "Dreamin'" czy zdecydowanie nieudany od strony wokalnej "Far Away", ale na szczęście nie ma ich wiele, zaś niekorzystne wrażenie zacierają

utwory znacznie lepsze, jak chociażby tytułowy, inspirowany bluesem. Wojciech Chamryk

Kreyson - Crusaders 2011/1992 Ulterium

Po dwóch latach od premiery debiutu Kreyson ponownie zdecydował się na podwójne uderzenie, przygotowując "Crusaders"/ "Križáci", jednak niepowodzenie eksportowej wersji w innych krajach Europy sprawiło, że grupa skoncentrowała się później na czeskim rynku. Zaskakuje to o tyle, że w Niemczech w roku 1992, mimo ogromnego sukcesu grunge czy rodzącej się popularności metalu alternatywnego, tradycyjny heavy wciąż miał silną pozycję. W dodatku "Crusaders" to płyta naprawdę udana, znacznie ciekawsza i bardziej dopracowana od debiutu. Mniej na niej jednowymiarowych utworów zakorzenionych jeszcze w estetyce lat 80-tych, jak "Commandments", "Forgiveness" czy "The Prisoner". Pojawiają się za to liczne smaczki wzbogacające potężnie brzmiące, riffowe utwory grupy - w intro "Pilgrimage" mamy więc majestatyczne organowe dźwięki, "No Bad Thing" dopełniają smyki, zaś balladę "Still" subtelne klawiszowe brzmienia. Pięknie harmonizują one z potężnym, miarowym, tytułowym rockerem, dynamicznym "Stay A Moment" oraz rozpędzonym, mrocznym "Give Me Hope". Nic dziwnego, że dla wielu fanów "Crusaders" to najlepszy album Kreyson. Wojciech Chamryk

Mandrake - Breaking Out 2014/1979 High Roller

Pytanie z rodzaju retorycznych: co za firma mogła wydać komplikację archiwalnych nagrań demo tego duńskiego zespołu? Odpowiedź jest niewiarygodnie prosta: celująca w takich rarytasach High Roller Records. Niemiecka wytwórnia przypomniała więc cały dorobek kolejnej zapomnianej grupy z przełomu lat 70-tych i 80-tych. Mandrake nie mieli tyle szczęścia co chociażby Mercyful Fate, ale ich dorobek bez dwóch zdań wart był przypomnienia. W utworach z roku 1979 kwintet z Kopenhagi brzmiał jeszcze niezbyt mocno, ale już nagrania z lat 1980-82 to już siarczysty hard 'n' heavy. Czasem inspirowany Judas Priest ("We Will Be Strong") czy Black Sabbath z Ronnie Jamesem Dio ("Alien Savage"), ale nie pozbawiony też oryginalności. Tu wyróżniają się: pulsujący energią "Dogside Bulley", niesiony basowym pochodem "Alien Savage" czy przebojowy "We Wanna Rock" z poszukiwaniem rockowej stacji radiowej we wstępie i z porywającymi solówkami. Niestety zespołowi nie było dane zakosztować sławy i

RECENZJE

135


popularności, bo rozpadł się wkrótce po odejściu gitarzysty O. Hamiltona do Witch Cross. Ale nagrania pozostały i na pewno zainteresują kolekcjonerów i zwolenników takich perełek z muzycznego lamusa. Wojciech Chamryk

Meat Loaf - Blind Before I Stop 2014/1986 Hear No Evil

Już na "Bad Attitude" z 1984r. Meat Loaf udowodnił, że zdaje sobie doskonale sprawę z obowiązujących w tamtej dekadzie kanonów brzmieniowych i obowiązujących trendów muzycznych. O krok dalej poszedł na swym kolejnym albumie, proponując na "Blind Before I Stop" znacznie większą dawkę ocierających się o pop music przebojowych dźwięków. Nie mogło jednak być inaczej, skoro producentem płyty był osławiony twórca niemieckiego brzmienia dyskotekowego Frank Farian, nagrania powstały w jego studio w Rosbach, a większość repertuaru dostarczyli twórcy ówczesnych przebojów. I chociaż John Parr tym razem nie znalazł się w ich gronie, to zaśpiewał w najbardziej znanym utworze z tego LP, przebojowym, kojarzącym się z utworami Yes z tego okresu, "Rock 'N' Roll Mercenaries". Równie przebojowe i niezbyt mocne, w porównaniu z wcześniejszymi propozycjami wokalisty, są też "Getting Away With Murder", "Rock 'N' Roll Hero" oraz duet z Amy Goff "Man And A Woman", brzmiący jak utwór z repertuaru… Phila Collinsa. Kobiece głosy słychać też w dynamicznym utworze tytułowym oraz w balladzie, ale z fajnym przyspie-szeniem, "One More Kiss (Night Of The Soft Parade)". Zaciekawia też aranżacją "Burning Down" - z syntezatorowym pulsem, chóralnym refrenem stylizowanym na chór gospel i saksofonową solówką, a "Special Girl" to jakby reminiscencja stylu The Police, zwłaszcza od strony rytmicznej. Nieco mocniej robi się jednak zdecydowanie zbyt rzadko, w openerze "Execution Day" i "Masculine", a ostatecznym dowodem na to, że gitary były wówczas u Meat Loafa w zdecydowanej niełasce jest raptem jedno, i to bardzo krótkie, quasi solo w "Standing On The Outside". Jednak jako całość "Blind Before I Stop" jest spójną całością, będącą po prostu swoistym dokumentem czasów w których powstała. Szkoda tylko - podobnie zresztą jak przy wcześniejszym wznowieniu przez HNE/Cherry Red Records "Bad Attitude" - że firma "zapomniała" o utworach opublikowanych w epoce na 12" singlach, bo znacznie wydłużone wersje utworów albumowych czy dodatkowe kompozycje też były znakiem czasów dekady lat 80-tych i byłyby one ciekawym uzupełnieniem 11 kompozycji zamieszczonych pierwotnie na LP. Wojciech Chamryk Queen - Live at the Rainbow '74 2014 Virgin/EMI/Universal

Jest tak, że niektórzy mogą pozwolić sobie na rozbuchaną promocję. Niewątpliwie należy do nich Queen i środowisko z nim związane. Muzycy albo wytwórnia wygrzebali archiwalne nagrania z

136

RECENZJE

przed czterdziestu lat, przygotowali je i wypuścili głodnym fanom zespołu Queen. Żeby nie było zbyt łatwo, wypuścili kilka różnych wydań. Pojedynczy srebrny krążek z rejestracją występu z listopada (w trakcie promocji albumu "Sheer Heart Attack"), podwójnego CD i zestawu dwóch winylów, gdzie oprócz listopadowego występu znalazł się wcześniejszy, marcowy koncert. Są też wydania DVD i Blu-Ray z zarejestrowanym obrazem i dźwiękiem z koncertu listopadowego. Do tego są różne kombinacje z zestawami winylów, np. 2LP + zestaw mp3 lub 4LP. Jest też wypasiony Super DeLuxe Box gdzie znajdziemy 2CD, DVD, Blu-Ray i masę dodatków. Także w zależności od potrzeb każdy może sobie coś dla siebie wybrać. Trzeba wspomnieć, że polski Universal wypuścił DVD i CD z tzw. polską ceną. Jak wydanie w ten sposób DVD uważam za dobry wybór, tak pojedyncze CD już sądzę za chybioną decyzję. A to dlatego, że pozbawiono polskiego fana do tańszego dostępu do pełniejszej wersji jakim jest dla mnie wydanie 2CD, gdzie na jednym dysku jest koncert marcowy a na drugim dysku jest koncert listopadowy. Rok 1974 to czas gdy poznawałem muzyczne dźwięki i kształtowałem swój gust. Nazwa Queen była mi wtedy doskonale znana lecz akceptacja ich muzycznego świata nie przyszła mi łatwo. Pełna akceptacja przypadała parę lat później ale pozostała do dzisiaj mimo, że w kolejnych latach Królowa zdecydowanie polubiła blichtr sceny komercyjnej. Jednak to twórczość z lat siedemdziesiątych jest dla mnie tą najwartościowszą. Z tym większą przyjemnością odsłuchałem niesamowity koncert, który zespół dał w listopadzie 1974 roku na deskach prestiżowego Rainbow. Queen już wtedy miał to wszystko czym później przyciągał uwagę swoich fanów ale było to podane w ciężkiej heavy rockowej oprawie na progresywną modę. Jak dla mnie zespół mocno napracował się na to jak wygląda obecny świat progresywnego metalu. Już wtedy epatował muzyczną pewnością i precyzją oraz przekazywał niesamowitą energię słuchaczom. Jednak na pierwszym planie jest już Freddie Mercury, bryluje i bezapelacyjnie panuje nad publicznością. Jednak mocno zdziwią się ci, którzy znają Freddiego z lat osiemdziesiątych, bowiem na koncercie w Rainbow jego głos jest dynamiczny a czasami wręcz ostry. W repertuarze pojawiają się kompozycje, które na długo będą znakiem firmowym zespołu. Chociażby "Stone Called Crazy" czy "Killer Queen". Reszta set listy to w głównej mierze kawałki z dwóch pierwszych krążków w na prawdę wyśmienitych wersjach. Uświadamia to, że warto częściej sięgać również po te płyty. Tak, "Live at the Rainbow '74" dało mi bardzo wiele radości i myślę, że tyle samo da satysfakcji każdemu innemu wielbicielowi tego bandu. Album ten to moment gdy Queen za chwile wejdzie na szczyt kariery, tym bardziej cenny i niesamowity w swojej zawartości. \m/\m/

Reign - Now & Forever 1997/2014 Divebomb

Ten masywny materiał został pierwotnie wydany samodzielnie przez kapelę w 1997 roku. Płyta zdecydowanie nie brzmi jak metal z lat 90-tych. Czuć w niej wyraźnie nawiązanie do wczesnego Savatage i Omen. Produkcja gitar jest mięsista i niezwykle ciężka. Trochę męczy sposób artykulacji flażoletów - i tych naturalnych i tych sztucznych. Perkusja jest świetnie wyważona - dobrze słychać głęboką, niską stopę, wyraźny werbel oraz talerze. Słychać też czający się po tym wszystkim, nadający głębi bas. O ile muzyce Reign nie można nic zarzucić, to w sumie nie ma tutaj za wiele interesujących momentów. Jasne, ten album brzmi świetnie jak na czas i warunki, w których został zarejestrowany. Mimo wszystko jednak przetacza się przez słuchacza i nie zapada na długo w pamięci. Przygoda z "Now & Forever" to forsowna eskapada. Odbiór albumu nie jest prosty i może zmęczyć słuchacza, a chyba nie o to chodzi w takiej muzyce. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

thrash z Kreatorem na czele. W dalszej kolejności można wymienić Ptotector, Exumer czy Minotaur. Nie bez wpływu były także polskie kapele, chociażby już wymieniane Merciless Death czy Egzekuthor. To też nie była to bezmyślna łupanina, bowiem muzycy umiejętnie przemycali i zwolnienia i melodie. Warto podkreślić, że teksty były po polsku. ARP Studio nie było czymś wielkim ale w ówczesnym czasie zapewniało zespołom jako taką produkcję. Oczywiście w żaden sposób nie mogło to równać się zachodnimi wydawnictwami. Nie sądzę aby materiał wyjściowy był z "taśmy matki" ale trzeba podkreślić, że Krzysztof "Korsarz" Biliński postarał się aby komfort odsłuchu "The Last Warrior" był niezły. Co zupełnie nie udało się przy piątym, dodatkowym, instrumentalnym kawałku, który został zarejestrowany na którejś z prób. Ogólnie ten track to dźwiękowy chaos, z którego trzeba domyślać się, o co w ogóle chodzi. Przypomnę, że wtedy to była podstawa tzw. "rehersalów" było mnóstwo, wielu nie było stać aby zarejestrować swoich pomysłów w studio i był to jedyny sposób, aby móc trzymać puls na tym co działo się w polskim undergroundzie. Ogólnie jestem Lechowi i jego Thrashing Madness bardzo wdzięczny. Wygrzebał coś o czym nie miałem pojęcia. Przygotował to jak zwykle w rewelacyjny sposób, mastering, tłoczenie, grafika itd. Tylko dawać za wzór jak powinno takie wydawnictwa przygotowywać. Starzy jak i młodzi maniacy bezapelacyjnie powinni mieć ten dysk u siebie na półce. \m/\m/

Silence - The Last Warrior 2014 Thrashing Madness

Tym razem Lech Wojnicz-Sianożęcki zaskoczył mnie. Miałem mniemanie, że dość dobrze znam polski underground z końca lat osiemdziesiątych. Okazuje się, że w mojej wiedzy są luki. Do tej pory nie zdawałem sobie sprawy, że szczecińskie Silence zostawiło po sobie jakiekolwiek nagrania. Kapela istniała bardzo krótko, powiedzmy w latach 1988 1989. Założycielem był perkusista Jarosław "Gustaw" Marcinkowski, który po Jarocinie 1988 miał już wakat w Merciless Death, ale długo się nim nie nacieszył, bowiem wtedy za sprawą MON kapela poszła w rozsypkę. Dzięki pomocy Artura Dymela (gitarzysta Egzekuthor), Gustaw zwerbował do zespołu gitarzystę Brunera. Z nim to rozpoczął budowanie materiału na demo Silence. Wkrótce do muzyków dołączyli, drugi gitarzysta Katon oraz śpiewający basista Marek Żak, który po rozsypce Merciless Death też nie miał swojej kapeli. Po nagraniu dema w ARP Studio z zespołu odchodzi najpierw Katon, a później Marek Żak, który dołącza do Egzekuthora. W ten oto sposób żywot Silence dobiegł końca. Na repertuar dema "The Last Warrior" składały się cztery kompozycje utrzymane w speed/thrashowej stylistyce. Kompozycje bardzo szybkie, naszpikowane ostrymi riffami oraz świdrującymi solówkami, napędzane rozszalałą perkusją, skomentowane przez wrzask wokalisty. Niewątpliwie największą inspiracją dla muzyków był niemiecki

Steel Prophet - Into The Void (Hallucinogenic Conception) / Continuum 2014/1997 Pure Steel

Dzięki Pure Steel Records ukazało się wznowienie klasycznego drugiego albumu Steel Prophet, wzbogaconego pięcioma utworami z EP-ki "Continuum", w postaci 2CD i 2LP. Druga połowa lat 90-tych to nie były czasy zbyt przychylne dla tradycyjnego heavy metalu, sukces Hammerfall miał dopiero pociągnąć za sobą kolejne zespoły z tego nurtu, w tym Steel Prophet. Dobrze więc się stało, że wyprzedane od lat płyty pojawiły się ponownie na rynku, bo to doskonały przykład amerykańskiego melodyjnego heavy/power metalu, inspirowanego rzecz jasna NWOBHM. Czasem ostrzejszego, kojarzącego się z Judas Priest ery "Painkiller" (opener "The Revenant"), niekiedy bardziej klasycznego, w stylu Iron Maiden ("Of The Dream"), zresztą mamy tu kompetentną wersję "Ides Of March"/ "Purgatory". Amerykańskie korzenie zespołu dają znać o sobie w rozpędzonym i dynamicznym "Hate", a jeszcze bardziej słyszalne są w inspirowanym dokonaniami Helstar czy Agent Steel "Eviron Mental Revolt" z EP-ki. We "What's Behind The Veils?" grupa idzie jeszcze dalej, bo to już niemal speed/thrash ale Steve Kachinsky nie byłby sobą, gdyby nie zrównoważył tych szybkich numerów balladami i dłuższymi kompozycjami o wyraźnie epickim zabarwieniu, w których niepowtarzalny głos Ricka My-


thiasina lśni jeszcze bardziej, nie tylko w wysokich rejestrach. Dlatego "Into The Void (Hallucinogenic Conception)" w tej wzbogaconej wersji śmiało może być ozdobą każdej poważnej kolekcji płytowej. Wojciech Chamryk

to, jest to materiał godny polecenia. "Fearful Symmetry" zostało poskładane w interesujący sposób. Nie mamy tutaj co liczyć na nudę, gdyż The Hidden sięga po różne rodzaje klimatu i natężenia thrashu w swych utworach. No nie da się nie machać banią do takiego przebojowego "Cut Your Wrist (Bleed You Poser)", który mimo mocnej i agresywnej wymowy oraz ostrych, prostych riffów, został także przyobleczony w niezwykle melodyjne leady. Aleksander "Sterviss" Trojanowski

The Hidden - Fearful Symmetry 2000/2014 Divebomb

Mamy tutaj do czynienia z pewną nutką tajemnicy. Materiał na ten album został nagrany na przełomie 1999 i 2000 roku przez szwedzki zespół z Uppsali. Biorąc pod uwagę, że thrash i speed dopiero miały powstać w następnych latach, muzyka którą nagrał The Hidden jest niesamowita. Mamy tutaj prosty thrash/ speed brzmiący jak uproszczone Agent Steel zderzone z Nuclear Assault, Slayerem i Abattoir. Porównanie z Agent Steel nasuwa się samo tym bardziej, że teksty jakie zespół napisał do swoich utworów też obracają się wokół teorii spiskowych i różnego sortu tematów tabu. Mimo to, aż trudno uwierzyć, że małym undergroundowym zespołem zainteresowały się także agencje rządowe. Ukończone nagranie The Hidden zostało skonfiskowane, a taśmy matki zostały najprawdopodobniej w tajemnicy zniszczone. Członkowie zespołu zostali aresztowani, poddaniu wnikliwemu przesłuchaniu przed zwolnieniem. Biorąc pod uwagę, że stało się to w Szwecji, kraju który raczej nie przychodzi jako pierwszy do głowy, gdy się mówi o kosmitach, masonach, układach i spiskach, i to w 2000 roku, to można się nieźle za głowę złapać. Choć to dlaczego taka sytuacja miała miejsce nadal jest tajemnicą, to na szczęście okazało się, że w ręce władzy nie wpadła kopia oryginalnego nagrania, która została odnaleziona niedawno w studio nagraniowym. Dzięki temu , tym razem bez przeszkód, materiał ten ujrzał światło dzienne. Co w nim było takiego kontrowersyjnego, że aż weszła na niego rządowa cenzura, trudno orzec. "Fearful Symmetry" zawiera dobrze zmontowany thrash/speed, w którym bardzo dużo widać wpływów innych zespołów. W bardziej thrashowych momentach utworu tytułowego słychać Exodus. Zwrotka i bridge'e w "N.23th St. Apt.213" brzmi niemal zupełnie jak slayerowy "Angel of Death". Sam Slayer przebija się w różnorakich riffach w pozostałych utworach. W dodatku wokalista bardzo często popada w manierę śpiewania Bruce'a Dickinsona. Na szczęście oprócz tego The Hidden wysiliło się także na sporą ilość firmowych patentów i motywów, które odwracają uwagę od oczywistych inspiracji. "Fearful Symmetry" zostało nagrane mniej więcej w tym samym okresie, w którym wyszło "Omega Conspiracy" Agent Steel. Trzeba przyznać, że The Hidden lepiej grało wtedy w stylu Agent Steel niż sam Agent Steel. Jak na 2000 rok, czyli na przedsionek tego całego renesansu thrashu, to nagranie brzmi niesamowicie. Jest na nim co prawda wiele rzeczy, które można by było lepiej zagrać, gdyż co jakiś czas słyszy się na nim niemal oczywiste zapożyczenia z klasycznych kapel. Mimo

Voivod - Katorz 2014/2006 Metal Mind

To był czas dużego niepokoju, odejście Piggy'ego u niejednego maniaka wywołała lęk i zgrozę. Okazało się jednak, że Denis D'Amour był na tyle przewidujący, że zostawił kolegom pomysłów muzycznych na dwa kolejne albumy. Towarzysze niedoli poniekąd wypełnili testament tak nieoczekiwanie zmarłego muzyka, a "Katorz" był pierwszym plonem wykonania tej woli. Uczynili to na tyle dobrze, że mimo początkowej nieufności fanów oraz przyglądaniu się z podejrzliwością muzie z każdej strony, album został w pełni zaakceptowany. Krążek nawet dziś słucha się z pełnym zainteresowanie i trudno wskazać coś nieudanego lub zupełnie zbędnego. Z pewnością każdy z fanów będzie wstanie wybrać coś dla siebie. Jak chociażby tajemniczy z niepokojącym klimatem "After All" czy przebojowy jak na Voivod, "The Getaway". A to tylko dwie wymienione z dziesięciu wybitnych kompozycji. Dużą rolę z pewnością odegrał tu Glen Robinson człowiek odpowiedzialny za produkcję "Katorz". To dzięki niemu możemy w pełni delektować się przesłaniem oraz klimatem krążka. To on odpowiada za potężne brzmienie instrumentów oraz za ich wyważenie i selektywność. To dzięki niemu możemy cały czas odnajdować bogactwo muzyki, bowiem jego praca ułatwia nam wyłapywanie czegoś nowego w muzyce za każdym jej kolejnym odsłuchaniem. Okoliczności powstania tego albumu oraz sama muzyka zawarta na nim powodują, że każdy dźwięk przesycony jest niesamowitym ładunkiem emocji. Myślę, że właśnie ten element będzie - tym czymś - co zawsze będzie determinowało odbiór tego krążka. Z biegiem czasu zaś nie pozwoli aby pamięć o "Katorz" kiedykolwiek przeminęła. \m/\m/ Voivod - Infini 2014/2009 Metal Mind

"Infini" to kontynuacja wypełnienia muzycznego testamentu Denisa D'Amour. Snake, Away i Jasonic po raz koleiny przesłuchali przedśmiertnie zarejestrowane pomysły Piggy'ego i na tej podstawie nagrali muzykę, która wypełniła kolejny studyjny album Voivod. Poprzedni krążek, "Katorz", uznawany był przez co niektórych za wręcz genialny, więc trudno było się spodziewać na czegoś lepszego, a nawet chociażby czegoś na równym poziomie. Jednak "Infini" robi na mnie jeszcze

atającego mocą i agresją riffów. Tutaj raczej króluje lekkość godna nimfy. Album z pewnością jest warty zapoznania się z nim, szczególnie, że ciągle pozostaje w cieniu. Steel Prophecy

większe wrażenie, wręcz można mówić o jeszcze bardziej dojrzałej wersji poprzedniczki. W tym wypadku również powinno mówić się o wyjątkowej spójności albumu. Podobnie ciężko zdecydować się na wskazanie wybijających się kompozycji. Już opener "God Phones" stawia wysoko poprzeczkę. Wypełniony jest on "voivodowskimi" wibracjami oraz dynamicznymi wstawkami kojarzącymi się z Motorhead. Później następują równie udane kawałki, a niekiedy lepsze, aż po ostatni, "Volcano". Owszem pojawiają się pewne inspiracje innymi, jak wspomnianym "God Phones", ale większość kompozycji to intrygujące interpretacje własnego stylu. Na "Katorz" muzycy grali i czuli się bardzo pewnie. Na "Infini" ta pewność jest jeszcze większa. Każdy dźwięk tego albumu poraża energią, pasją oraz serwuje pełną gamę emocji. Komfort pracy muzyka, a później odbiorcy, i tym razem zapewnił producent Glen Robinson. Mam wrażenie jakby i on był natchniony przez Piggy'ego. Tak w ogóle, Denis musi być ze swoich kolegów bardzo dumny. W pełni wykorzystali oni to co zostawił im Piggy, a nawet może wykonali więcej niż on sam by się spodziewał. Słowem, "Katorz" i "Infini" to statuy godne życia i muzyki Denisa D'Amour. \m/\m/

Warrior - Let Battle Commence 2014/1980 No Remorse Records

W latach 80-tych, muzyka z nurtu NWOBHM była tworzona przez takie zespoły jak Tygers of Pan Tang, Tank, Virtue czy Blitzkrieg. Jednym z nich był Warrior, który na początku lat 80tych wydał album "Let Battle Commence", który został wznowiony przez No Remorse Records we wrześniu 2014r. Zespół nagrał album łączący pazur heavy metalu z klimatem bluesa i hard rocka. Gitary i bas brzmią przyjemnie ale także zadziornie i klimatycznie. Bbrzmienie gitar przypomina mi z lekka Pagan's Altar i Budgie, perkusja współgra z gitarami, wokalista uzupełnia zaś całość. Riffy czasami nęcą ("Memories"), czasami skowyczą ("Let Battle Commence"), zawsze jednak robią to z gracją. Solówki są niczym kociak, który mimo, że jest taki słodziuchny to potrafi także podrapać. I to ostro podrapać. Kompozycje z albumu "Let Battle Commence" mają swój urok i niepowtarzalność, mimo swojego bluesowego posmaku trzymają ducha brytyjskiego heavy metalu. Każda ma to "coś" w sobie. Moimi ulubionymi utworami z tego albumu są m.in. "Yesterday's Hero" i "Ulster, Bloody Ulster" ze względu na tekst i tematykę, oraz ciągnące za serce riffy. Album może nie spodobać się ludziom, którzy szukają czegoś wgni-

Witch Meadow - Cry of The Wolf 2014 Tribunal

W latach 90-tych na terenie USA, Rhode Island powstała kapela o nazwie Witch Meadow, która podczas swej działalności wydała dwa albumy, w 1995r. "When Midnight Falls" i w 1997r. "Down Eternity's Hall". Na początku drugiego tysiąclecia grupa została rozwiązana. "Cry of The Wolf" jest kompilacją dwóch albumów Witch Meadow. Album ten zawiera czternaście utworów, trwających razem godzinę z minutą. Pierwsze sześć utworów (w tym "Cry of The Wolf") pochodzi z "When Midnight Falls", które trwają razem 29 minut. Następne osiem utworów pochodzi z "Down Eternity's Hall", które trwają razem 32 minuty. Tematyka poruszana przez zespół traktuje m.in. o konflikcie na tle religijnym ("Room Without a View") oraz na temat konfliktu Wietnamskiego i jego skutków ("Soldier of Fortune"), o ekscytacji pilota myśliwca w czasie misji, o społeczeństwie, a także o emocjach i uczuciach wobec płci pięknej i przygodach z nimi związanymi ("Chasing The Pain", "Waiting For You" i "Hells Hollow" oraz "Kiss of Beltaine"), a także zadaje pytania o naturze egzystencjalnej ("Do You Want To Live Forever"). Dość często jest przywoływana postać wilka ("Cry of The Wolf" i "It Can't Be Me"). Utwory podzielić możemy na te szybsze, bardziej przebojowe, i na te mniej wpadające w ucho, bardziej refleksyjne i emocjonalne, czasami także smęcące. Kompozycje na albumie brzmią jak heavy metal przemieszany z hard rockiem i groove metalem. Może też lekko zalecieć Saint Vitusem ("Waiting For You"). Gitary brzmią odpowiednio donośnie, bas jest słyszalny, uzupełnia grę gitar. Perkusja nadaje odpowiedniej mocy, chociaż w "Wings of Steel" może lekko zirytować brzmienie stopy. Natomiast wokal jest dość dobry, jednak brakuje mu szarpnięcia i często zdarza mu się zawodzić. Najbardziej spodobał mi się dość agresywny "Soldier of Fortune". Polecam album osobom, które szukają nowoczesnego ale także w miarę ciężkiego metalu, byle tylko nie przekroczyć granicy lekkiego ekstremum. Steel Prophecy

RECENZJE

137


Anthrax - Chile On Hell

Paul Di'Anno - The Beast Arises

2014 Nuclear Blast

Mam wrażenie, że Anthrax w jakiś tylko sobie znany sposób potrafi, co jakiś czas wypuścić ciekawe koncertowe wydawnictwo. Tym razem mamy do czynienia z sztuką, która została zarejestrowana 10-tego maja 2013 roku w Teatro Caupolican w Santiago, Chile. Co symbolicznie dokumentuje również sam tytuł "Chile On Hell". Obraz ten, czy też zapis audio, uchwyca zespół w znakomitej kondycji. Ci faceci mają parę krzyżyków na karku a zachowują się jakby dopiero co zaczynali karierę. Myślę, że duży wpływ na taką kondycję mieli chilijscy fani, którzy są prawdziwymi maikami i faktycznie urządzili zespołowi tytułowe piekło. Pewnie kibole bez problemu tam by się odnaleźli, bowiem Chilijczycy też potrafią bawić się flarami czy innymi racami. Wróćmy jednak do samego występu. Repertuar to głównie hity i nagrania, które Anthrax zrealizował z Joey'em Belladonną w trakcie wspólnej kariery. Wykonane są one wręcz w porywający sposób. Takie "Among The Living", "I Am The Law", "I'm Alive", "Indians", "Medusa" czy "Madhouse" nieźle kopią dupska. Na swoją prywatną potrzebę ponownie odnalazłem kawałek "In The End". Znakomity utwór, z bardzo mrocznym klimatem, który nie ustępuje wczesnym szlagierom Anthrax. Spora część kompozycji odegrana jest w trochę wydłużonych wersjach. Co przy potężnym ale klarownym brzmieniu nadaje wszystkim kawałkom trochę innego wymiaru, bardziej epickiego z cechami szlachetności. Słuchając wersji audio miałem problem z rozpoznaniem głosu Joey'a Belladonny. Gdyby nie możliwość obejrzenia ruchomych obrazków, miałbym z tym pewne problemy. Moja pamięć przechowuje inny głos niż ten, który usłyszałem na "Chile On Hell". Nie zmienia to jednak ogólnego odbioru całego koncertu. DVD różni się trochę od wersji audio. Przede wszystkim film przerywany jest kilkoma krótkimi paradokumentami oraz jest dłuższy o parę fragmentów typu "March Of The S.O.D.". Choć jestem zdecydowanym zwolennikiem wersji audio, bardzo chętnie słucham tego koncertu z nośników CD - to z równą przyjemnością oglądam jego rejestracje wideo. Rzadko to się zdarza i bardzo pozytywnie świadczy o realizacji i produkcji tego filmu. Myślę, że "Chile On Hell" powinno spodobać sie nie tylko fanom Anthrax. \m/\m/

138

RECENZJE

2014 Metal Mind

Paul miał w życiu farta, bowiem w młodości związał się z jedną najlepszych kapel heavy metalowych, Iron Maiden. Nagrał z nimi dwa pierwsze albumy i w ten oto sposób wprowadził się do panteonu ciężkiego grania. Nikt tego mu nie odbierze. A że Di'Anno nie należy najlepszych śpiewaków, nie dziwne, że na trzecim albumie Maidenów śpiewał już znacznie lepszy wokalista, Bruce Dickinson. Nie znaczy to, że krążki "Iron Maiden" i "Killers" są gorsze od "The Number Of The Beast". Na dwóch pierwszych dyskach są utwory, na które fani ciągle czekają. Zaś Iron Maiden kontynuując swoją karierę dorobił się tyle materiału, że nie sposób aby koncentrował się tylko i wyłącznie na kompozycjach z pierwszych płyt. Niewątpliwie wykorzystuje to Paul Di'Anno, który chętnie przypomina muzykę z tamtego czasu. Jedni powiedzą, że odcina kupony od kariery, a ja, jak o tym pisałem, uważam że ma do tego prawo. Przecież był przy powstawaniu tej muzyki i jest jej nieoderwalną częścią. A przede wszystkim jak już, robi to na niezłym poziomie. Często też rejestruje wydarzenia gdzie w głównej roli jest muzyka z krążków "Iron Maiden" i "Killers". Sporo jest tego i jest w czym wybierać. Jak do tej pory Paul podobne wydawnictwa wypuszczał pod szyldem Paul Di'Anno czy Killers. Nie zrobił tego z Battlezone i Di'Anno. No właśnie, jeszcze jedna mała dygresja. Paul Di'Anno poza Iron Maiden próbował zrobić solową karierę, niestety zabrakło mu konsekwencji i cierpliwości. Być może zabrakło mu też dystansu do siebie i zbyt mocno pragną podążyć śladem swoich byłych kolegów. Pewnie dla tego w jego karierze tak wiele zwrotów akcji, jak i chaosu. Myślę, że jakby ktoś chciał uporządkować dyskografie musiałby mocno się natrudzić (choć na DVD ktoś jednak to okiełznął). Wróćmy jednak do "The Beast Arises". Wydawnictwo to jest dokumentem występu Paula 9 kwietnia w krakowskim klubie Lizard King. Di'Anno towarzyszyli polscy muzycy, takie wsparcie połączonych sił Scream Maker i Night Mistress. Zapewniło to realizacje na dobrym, wręcz klasowym poziomie. Sam Paul Di'Anno był w dość dobrej formie - jak na ta chwilę - choć na pewno jego walory z początku lat osiemdziesiątych już dawno przepadły. Dokładając, że Di'Anno nigdy do wielkich śpiewaków nie należał, to może sprowokować co niektórych do krytyki Paula. Jednak myślę, że większość wedle zasady: "mądry uda, że nie zauważył" w

odpowiednich chwilach przymną oko i tak jak publika odda się dobrej zabawie przy niezwykłej muzyce. Zdecydowana większość setu to płomienne wykonania klasyków takich jak: "Sanctuary", "Purgatory", "Prowler", "Genghis Kahn", "Remember Tomorrow", "Phantom of The Opera", "Running Free" czy "Iron Maiden". W sumie powinienem wypisać wszystkie utwory. Myślę, że większości słuchaczom czas przy nich płynie w mgnieniu oka. Uzupełnieniem koncertu są ciekawie wykonane "Marshall Lockjaw" i "The Beast Arises" z repertuaru Killers oraz "Children Of Madness" tym razem z setlisty Battlezone. Całość zaś kończy żywiołowo wykonany cover Ramones "Blitzkrieg Bob". W sumie zaskakujące zakończenie, mimo że człowiek ma w świadomości, że Paul z punk rockiem jest za pan brat. Brzmienie i obraz przyzwoite, współgrają ze sobą jak i z muzyką, wpływając na dobry odbiór całości. Oko cieszy także grafika zdobiąca DVD. Oczywiście występ Paula to część programu dysku, są bowiem jeszcze wywiad, galeria zdjęć, dyskografia itd. "The Beast Arises" ma swoje odpowiedniki w wersji CD czy LP. Generalnie fani powinni być usatysfakcjonowani tym wydawnictwem. Mam nadzieję, że w końcu Paul wyjdzie na prostą i nie tylko skupi się na okazjach aby zagrać utwory z repertuaru Iron Maiden. Wydaje mi się, że trzeba trzymać kciuki aby zaczął wydawać autorską muzykę, którą utrzyma na niezłym poziomie i tak jak inny były śpiewak Maiden, Blaze Bayley, co jakiś czas będzie nas cieszył swoimi kolejnymi albumami. Nie będzie to łatwe bowiem Paul ma raczej trudny (słaby?) charakter. No ale pozostaje jeszcze wiara, że zupełnie nie przepadnie i od czas do czasu chociażby zorganizuje podobny koncert jak ten i zarejestruje go na jakimś nośniku ku naszej radości. \m/\m/

Dominika Jokiela z zespołem. Po krótkim intro, muzycy rozpoczęli od pochwalenia się dorobkiem nagranym już z Tomkiem Struszczykiem na wokalu. A więc jeden z mocniejszych numerów z "Piątego Żywiołu", "Myśl i walcz", następnie "Przebij mur", z fantastyczną wokalizą na końcu i "Na progu życia" z albumu "Strażnik Światła". Potem w myśl zasady "dla każdego, coś miłego", Turbo zaproponowało przegląd hitów z całej kariery. Z pierwszego okresu fani mogli usłyszeć, takie numery jak "Ktoś zamienił", "Słowa pełne słów", "Już nie z tobą" czy kapitalne wykonanie "Dorosłych dzieci". Świetne wrażenie robi fragment z płyty "Awatar", w postaci utworów "Armia" i "Upiór w operze". Podobnie z jednym z mocniejszych punktów z płyty "Tożsamosć", a mianowicie pięknie zaśpiewany przez Tomka, "Człowiek i Bóg". Tego wieczoru, moc była zdecydowanie z zespołem. Nawet trochę niemrawa publiczność, w miarę trwania koncertu złapała wiatr w żagle. Tradycyjnie także, znalazło się miejsce na utwór instrumentalny w postaci "Bram galaktyk" z albumu "Kawaleria Szatana". Z tej hołubionej przez fanów płyty, muzycy wykonali jeszcze "Kometę Halleya", oraz w postaci bisów "Sztuczne oddychanie" i "Kawalerię Szatana cz.2". Zespół wraz z publicznością, rozkręcał się z minuty na minutę a kulminacją było kapitalne wykonanie "This War Machine" z ostatniej płyty, oraz wieńczący set zasadniczy "Mówili kiedyś", gdzie Tomek Struszczyk zamienił się rolami z perkusistą Mariuszem Bobkowskim. Zabawne to było, ale i profesjonalne! Na bisy nie mogło zabraknąć kolejnego w dorobku zespołu hymnu pokoleniowego, "Jaki był ten dzień", a niespodzianką można określić wspólny wykon z Paulem Di Anno. Pierwszy wokalista Iron Maiden, w przeciwieństwie do Turbo, zrobił na mnie raczej żałosne wrażenie. Natomiast podsumowując płytę Turbo, myślę, że to kawał świetnej muzy, podanej w kapitalny, energetyczny sposób. Brawo dla muzyków, za energię, entuzjazm, witalność, profesjonalizm. Mam szczerą nadzieję, że fala, o której pisałem na początku, poniesie zespół wysoko w najbliższych latach. Tak trzymać Panowie! Tomasz "Kazek" Kazimierczak

Turbo - In The Court Of The Lizard 2014 Metal Mind

Poznańskie Turbo, jest wyraźnie na fali wznoszącej. Po wydaniu fantastycznego albumu "Piąty Żywioł", zespół zagrał sporo koncertów, promujących tą płytę. Świetnie się stało, że zdecydowali się na nagranie koncertowego DVD, niejako podczas tej trasy, gdyż gołym okiem widać energię i moc, jaka emanuje z muzyków na scenie. Wiem, co piszę, gdyż widziałem w tym roku kilka występów Turbo i zawsze było fantastycznie. Tak, jak podczas zarejestrowanego w krakowskim klubie Lizard King, omawianego koncertu. Warto wspomnieć, że był to jeden z ostatnich występów gitarzysty




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.