Spis tresci
Intro Choć do końca roku 2016 zostało jeszcze trochę czasu, wygląda na to, że największy boom na nowe płyty już za nami. Staraliśmy się śledzić najciekawsze oraz najgłośniejsze wydawnictwa i rzecz jasna, porozmawiać z ich "sprawcami". Niewątpliwie należy do nich najnowsza płyta Metal Church, na której po 23 latach nieobecności zaśpiewał Mike Howe. Wywiad z nim oraz z Kurdtem Vanderhoofem przeprowadziliśmy podczas tegorocznego festiwalu Wacken Open Air. Udało nam się także zrealizować wywiad z autorami świetnej płyty "The Evil Divide" - Death Angel oraz z odświeżonym, wracającym do korzeni Rage. Niewątpliwie do najgłośniejszych wydawnictw należy także najnowszy krążek Rolfa Kasparka, który według wielu fanów - wrócił do klasycznej estetyki Running Wild. Rozmowę z Rolfem przeprowadziliśmy w pierwszych dniach premiery płyty. Staramy się wychwytywać te zespoły i osoby, które być może będą miały wpływ na kształt współczesnego heavy metalu i przez których pryzmat ten gatunek będzie postrzegany za kilka dobrych lat. Trudno w tym kontekście nie zauważyć, że od pewnego czasu rośnie popularność i aktywność Seana Pecka, jednego z najciekawszych woka-istów w heavy metalu ostatniej dekady. Gościł na łamach 61. numeru HMP jako wokalista aż trzech formacji. Tym razem pojawia się w odniesieniu do projektu byłych członków Mercyful Fate - Denner/Shermann. Tradycyjnie rozmawiamy także z klasykami heavymetalowej sceny. Nie zabrakło zatem wywiadu Helstar, który nagrał bardzo dobrą, bardziej tradycyjną płytę, z Omen, który wydał album po 13 latach przerwy czy legendarnym Coroner, dla którego Century Media wypuściło w tym roku składankę. Ostatnie lata przyniosły wzrost popularności doom metalu (być może właśnie ten gatunek będzie w przyszłości definiował "dziesiąte" lata XXI wieku?), nie sposób więc było pominąć polskiego Monasterium, szwedzkiego Mortalicum czy maltańskiego Forsaken, z którym wywiad przeprowadziliśmy podczas festiwalu Rock Hard Ride Free w Goleniowie, a także Sacro Sanctum założonego przez basistę wspomnianej formacji. Ucztę dla fanów doom metalu uzupełniają wywiady z Nomad Son, Lord Vigo, Doomshine i Witchsorrow. Moda, podobnie jak fortuna, kołem się toczy. Ciekawe jest, że w bieżącym roku do muzycznych korzeni powróciły dwie rockowe wo-
kalistki lat 80. - Lee Aaron i Lita Ford, z którymi udało nam się przeprowadzić wywiady. O ile Lee Aaron jedynie dodała rockowego pazura do twórczości (przez lata nagrywała jazz), o tyle Lita Ford wprost (muzycznie, tytułem i okładką) nawiązała do tego, czym zajmowała się trzy dekady temu. Poza wspomnianym Monasterium, "przepytaliśmy" też kilka innych dobrych polskich zespołów, takich jak Thermit (jeszcze przed występem Tomasza Trzeszczyńskiego w programie The Voice of Poland) czy "odkurzony" Gutter Sirens. Poza rozmowami prezentujemy obszerną relację z jednego z największych metalowych festiwali - Wacken Open Air, na który wybrały się dwie osoby z naszej ekipy. Jest to festiwal szczególnie nam bliski, bo niemal regularnie przez nas odwiedzany, a niektórzy z nas byli na nim jeszcze w pierwszych latach XXI wieku. Dziś Wacken Open Air nie powiększa już puli miejsc dla gości, ale inwestuje w różne inne działalności, takie jak choćby zimowy festiwal odbywający się w górach i połączony z narciarstwem - Full Metal Mountain. Jak zawsze zadbaliśmy też o dużą garść recenzji. Z racji na łatwą dostępność do muzyki w dzisiejszych czasach, większość z Was zapewne szybciej posłucha nowego utworu niż o nim przeczyta. Mamy jednak nadzieję, że nasz bogaty pakiet recenzji będzie dla Was bazą do zorientowania się, co nowego, ciekawego w ostatnim czasie zostało wydane. Przede wszystkim jednak, przed Wami aż 66 wywiadów. Za każdym z nich stoi muzyk, który z pasją opowiada o swojej działalności. Za każdymi pytaniami stoi ktoś z nas oraz wielu wolontariuszy, którzy w swoim wolnym czasie pomagali tłumaczyć teksty. Bez ich tytanicznej pracy opowieści ze świata muzyki docierałyby do Was wolniej, albo wcale. Mamy nadzieję, że owoce naszej wspólnej pracy sprawią Wam wiele frajdy i zaspokoją ciekawość związaną z muzycznymi tematami. Wywiady warto czytać - taka bezpośrednia forma zdobywania wiedzy o muzyce jest chyba najbardziej wartościowa. Żyjemy w świecie krótkich komunikatów i obrazków jako głównego przekaziciela informacji. Nie dajmy się jednak zwieść - Internet nie jest na takie realia skazany. Są w Internecie cenne artykuły, którym warto jest dać szansę i poświęcić chwilę czasu. Zatem tablety, komputery, telefony w dłoń i do czytania! Strati
Konkurs Tym razem konkursy dotyczą samych polskich zespołów. Do wygrania są płyty: ThermiT "Saints", Percival Schuttenbach "Strzyga", Archangelica "Tomorrow Starts Today" i Acid Drinkers "Peep Show". Wśród puli nagród znalazły się także płyty kapeli Maszyna "Miliony słów". Jakiś czas temu na naszym Facebooku ogłosiliśmy konkurs dotyczący tego wydawnictwa. Niestety nikt nie potrafił przebrnąć przez jedno pytanie, które powielamy również w tym konkursie. Aby znaleźć się wśród laureatów należy prawidłowo odpowiedzieć na poniższe pytania: ThermiT 1. Skąd pomysł na nazwe EP zespołu ThermiT ("Encephalopathy")? 2. Ilu członków zespołu ma wyższe wykształcenie? 3. Kto śpiewał przed Trzeszczolem w ThermiT? Percival Schuttenbach 1. Jak nazywają się muzycy, którzy są w składzie zespołu od samego początku? 2. Kto jest oryginalnym wykonawcą utworu "Wóda zryje banię"? 3. Z myślą o jakim konkursie, został napisany utwór "Rodzanice"?
Archangelica 1. Jak brzmi tytuł poprzedniej płyty Archangelicy? 2. W którym roku powstał zespół Archangelica? 3. Który z muzyków zespołu jest leworęczny? Acid Drinkers 1. Jakie jest pełne rozwinięcie tytułu nowej płyty Acid Drinkers - "Peep Show"? 2. W jakim studio od lat swoje płyty nagrywają Acidzi? 3. Jak się nazywa utwór zespołu Hey nagrany przez Kasię Nosowską dla Titusa? Maszyna 1. Skąd się wzięła nazwa Maszyna? Odpowiedzi należy przesłać na adres pocztowy (poniżej) lub na adres mailowy: hmpmagazine@gmail.com Nie zapomnijcie podać imienia i nazwiska oraz adresu zwrotnego. Pseudonimy, ksywki, adresy mailowe nie będą brane pod uwagę. Życzymy powodzenia w zabawie! Heavy Metal Pages ul. Balkonowa 3/11 03-329 Warszawa
3 4 6 8 10 12 14 16 18 19 20 22 24 26 28 29 30 32 34 35 36 38 39 40 42 43 44 46 47 48 50 52 54 55 56 58 60 62 63 64 65 66 68 69 70 71 72 74 76 78 81 82 84 85 86 88 90 92 93 94 95 96 98 100 102 107 112 114 116 119 160 168
Intro Denner/Shermann Coroner Running Wild Death Angel Them Rage Omen Voivod Assassin Artillery Helstar Lonewolf Chastain Dexter Ward Elm Street Booze Control Hitten Vulture Blizzen Axevyper Savage Master Thunder Lord Split Heaven Malice Scarblade Burning August Redmoon Hobbs Angel Of Death Fatal Embrace Crisix ThermiT Expired Envenomed Nuclear Detonation Sodom Critical Solution Deathstorm Bat Shallow Ground Monasterium Forsaken Nomad Son Albert Bell's Sacro Sanctust Mortalicum Lord Vigo Doomshine Witchsorrow Metal Church Sabaton Human Fortress Avantasia Iron Savior Gloryhammer Dragonheart Gutter Sirens Doogie White Lita Ford Wishing Well Lee Aaron Dynazty Fates Warning Internal Quiet Sunburst Subsignal Sieges Even Headspace Distant Past Wacken Open Air Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten... Visual Decay
3
Prowadzić wywiad z muzykiem, którego od dziecka uznajesz za niedościgniony wzór, to chyba największa nobilitacja dla dziennikarza. A dla samego rozmówcy? Jak sam mówi najlepsze jest szczęśliwe życie z rodziną i to, że wciąż robi to co kocha. O tym, o przyszłości i przeszłości z Mercyful Fate opowie nam sam Michael Denner w przekrojowym wywiadzie. Gorąco zapraszam do lektury.
To jest najlepszy czas, jaki mógłby być HMP: Czy to przez okazjonalny występ Mercyful Fate w starym składzie na 30-leciu Metalliki powstał Denner/ Shermann? Michael Denner: Tak, właśnie wtedy to się zaczęło, ale dwa rocznicowe filmy z "Melissy" i "Don't Break The Oath", które Hank i ja nagraliśmy na Youtube doprowadziły to do końcowego etapu. To pytanie paść musi, lecz zadam je w trochę inny sposób. Jeśli Mercyful Fate by się reaktywowało, to Twoim zdaniem, w jakim kierunku powinna pójść nowa muzyka Mercyful Fate? Powrót do korzeni jak w przypadku Denner/Shermann, bardziej mrocznej odsłony jak przy płytach z lat 90 czy zupełnie czegoś nowego?
nacie i wyróżniacie pierwsze dwie płyty? Te trzy albumy, które stworzyliśmy po powrocie w latach 90. były niezłe do czasu, ale nie tak bardzo jak to, co stworzyliśmy w latach 80. i teraz z Denner/ Shermann. Hank wspominał, że jeśli Mercyful Fate by wróciło, to nagrałoby jedną, pożegnalną płytę, podobnie jak Black Sabbath. Czy faktycznie chcielibyście zamknąć rozdział o nazwie Mercyful Fate? Nie chcielibyście pójść za ciosem i znów nagrywać kilku płyt i ruszać w trasy? Wolicie zajmować się swoją solową twórczością, która i tak ma w sobie ducha dawnych dokonań? Zejście Mercyful Fate w tym momencie jest nieistotne, jestem bardzo szczęśliwy w nowym zespole i wiem, że King robi swoje z własnym zespołem,
metalowym gitarzystą grającym na Flying V jak ja, ma zespół o nazwie Voices From Hell. Urodziło się z autyzmem, ale prowadzi zupełnie normalne życie, jestem z niego bardzo dumny i oczekuję, że pójdzie w moje ślady jako dozgonny miłośnik metalu. Jak wspominasz Brats? Pamiętasz coś z tamtego okresu, np. jak spotkałeś Hanka i Kinga, jak to wszystko się zaczęło? Brats było triem, kiedy do nich dołączyłem, potrzebowali zmiany z punka na metal i ja pasowałem do tego obrazka. Po raz pierwszy spotkałem Hanka na koncercie punkowym w 1978r. zobaczyłem jego skórzaną kurtkę z naszywkami Blue Öyster Cult, Black Sabbath oraz Kiss i podszedłem do niego. Wtedy w Kopenhadze nie było wielu fanów metalu. Opuściłem Brats zanim dołączył King, ale stworzyłem własną kapelę i ukradłem Hanka i Kinga, przez co odeszli z Brats i zmieniliśmy nazwę na Mercyful Fate. Czy zdarza ci się mieć poczucie zjadania własnego ogona, że w prawdzie tworzysz nowe zespoły, nagrywasz nowe płyty, ale wszystko co robisz brzmi tak samo, że to cały czas utwory o podobnej stylistyce, budowie, skali gitarowej, że momentami czujesz, że to autoplagiaty? Nie chciałbyś odciąć się od swojego stylu i zagrać zupełnie inaczej, stworzyć coś absolutnie nowego? Och, czyli nie znasz wszystkiego, nad czym pracowałem przez lata. Zagrałem na ponad 30 albumach z różnego rodzaju muzykami: progresywny rock, jazz rock, AOR, nawet zagrałem na albumie Volbeat i pojechałem z nimi w trasę koncertową po Danii. To i jeszcze więcej uczyniło mnie sprytnym, jako gitarzysta i otwartym na nowe inspiracje. Czym jest dla Ciebie Twój projekt Denners Trickbag? Czy to jednorazowy pomysł czy coś na większą skalę? Trickbag to grupa starych przyjaciół, którzy grają oldskulowy heavy rock, wymieniłem kilku członków i piszemy własne piosenki na nadchodzący drugi album, co sprawi, że będzie bardziej metalowy. Możesz nam zdradzić, dlaczego tak naprawdę Force of Evil po czterech latach działalności i nagraniu dwóch płyt się rozpadł? Odpowiedź jest bardzo prosta, wytwórnia płytowa upadła i zostaliśmy bez kontraktu, potem muzycy dostali inne oferty i zespół się rozpadł.
Foto: Sune Grabbe.
Moje zdanie o reaktywacji składu Mercyful Fate jest takie, że to powinno być oparte na tym, co zrobiliśmy kiedyś, ale z zawarciem tego, co tworzymy teraz z Denner / Shermann, ponieważ jesteśmy lepszymi muzykami niż kiedyś. Często się słyszy, że tworząc Denner/Shermann chcieliście wrócić do korzeni i grać heavy metal, a co sądzisz o tym, co jako Mercyful Fate tworzyliście w latach 90, np. taką płytę "Time" albo pierwszą po reaktywacji "In The Shadows"? Czy z racji, że to King był większościowym autorem tych utworów, tak rzadko o tym okresie wspomi-
4
DENNER / SHERMANN
także nie zastanawiam się nad tematem Mercyful Fate. To tylko miłe wspomnienia z przeszłości. Ostatnio w wywiadzie dla nas (HMP 61 - przyp. red) wspomniałeś, że odszedłeś z Mercyful Fate z powodu komplikacji przy porodzie twojego pierworodnego potomka, a czy Twoje dzieci znają Twoją twórczość, interesują się muzyką lub próbują własnych sił w tym biznesie? Może zdarzyło się, że słyszałeś jak coverują jeden z utworów Mercyful Fate albo np. nie zasypiały póki nie usłyszały np. wstępu do "Melissy"? Moje jedyne dziecko ma teraz dwadzieścia lat i jest
Czym się różni Denner / Shermann od Force of Evil, gdzie również byłeś ty z Hankiem plus zaprzyjaźnieni muzycy? Dla mnie osobiście te dwa zespoły powstały w bardzo różnych okresach mojego życia. Stworzyliśmy Force of Evil, zaraz po bolesnym rozwodzie, więc byłem kompletnie rozbity w tamtym czasie, co jest całkowitym przeciwieństwem tego gdzie jestem teraz. Jestem w trakcie najlepszych lat życia, żyje szczęśliwym życiem z żoną i synem, ale w obu zespołach czułem bardzo przyjazną atmosferę wśród dobrych ludzi. Nie jest tajemnicą, że ty i Hank jesteście przy jaciółmi, jak rozpad Force of Evil w 2006 wpłynął na Waszą relację? Nie wpłynęło to na naszą relację całkowicie, odkąd jesteśmy w bliskim kontakcie, dzwonimy do siebie raz czy dwa razy w tygodniu, nawet jeśli nie gramy
ze sobą. Jak słucha się Waszej muzyki, to ma się wrażenie, że stanowicie monolit, duet idealny niczym KK Downing i Glenn Tipton. Czy zdarzyła się kiedyś taka sytuacja, że jeden z Was coś stworzył, podesłał drugiemu i myślał, że to jego solówka czy riff, a tak nie było? Dzielicie się swoimi partiami, a może stosujecie zamianę, że raz jeden zagra to a drugi tamto? Nie, nigdy, to było zawsze jasno określone, kto gra w których partiach, nie było żadnej dyskusji i jeśli któraś z nich wydaje nam się dziwna, wtedy ją zmieniamy tak, by pasowała do całości. Jak Tobie pracuje się z Hankiem, a jak z innymi muzykami? Jest łatwiej czy trudniej pracować bez Hanka? Hank jest bez wątpienia najlepszym sparring partnerem w muzyce, z jakim kiedykolwiek pracowałem.
Z pewnością, jeden album w ciągu roku to jest nasz jasny cel. Mówiąc o nowej płycie nie można nie wspomnieć o okładce i jej autorze. Thomas Holm zrobił ją dla Was i widać jego rękę, chociażby po tym, że jest spore nawiązanie do pierwszych płyt Mercyful Fate. Czy to był Wasz pomysł czy Thomasa? Jaka jest geneza tego w porównaniu do okładki EPki? Thomas jest naszym drogim przyjacielem, miał te malunki zanim założyliśmy zespół, gdy ja i Hank je zobaczyliśmy nie było żadnych wątpliwości, że pasują idealnie do naszej muzyki i dziedzictwa tego nowego zespołu. Skąd bierzecie pomysły na teksty i kto teraz odpowiada za ich pisanie? Czy podobnie jak na EPce była to działka Seana, a może z Hankiem
Sin". Gdybyś mógł cofnąć się w czasie, do jakiego momentu w karierze muzycznej byś wrócił? Jasne, jest wiele świetnych momentów: pierwsze nagrania w 1980r. z Brats lub czas, który mieliśmy kiedy zaczynaliśmy jako Mercyful Fate, przyjaźnie z wieloma świetnymi muzykami, które były przez te wszystkie lata, ale teraz jest czas najlepszy, jaki mógłby być. Zastanawiałeś się co zrobisz, gdy odstawisz gitarę i przejdziesz na muzyczną emeryturę? Poświecisz się całkowicie na prowadzeniu sklepu Beat Bop, np. rozszerzając zasięg, by nie był wyłącznie w Kopenhadze czy chciałbyś spróbować sił w jakimś innym przedsięwzięciu albo masz jakieś inne hobby? A może chciałbyś zrobić tak jak wiele dzisiejszych sław ogłosić koniec kariery,
Patrząc wstecz i na Waszą dzisiejszą sytuację czy uważasz, że dziś trudniej przedostać się do świadomości odbiorców i ich pozyskać, zaczynać od zera? Pewnie, jest tak wiele zespołów i wiele talentów, również różne podgatunki w metalu, niż wtedy kiedy nazywało się to heavy metal, hard rock czy heavy rock. Czy przed przyjęciem Sean'a robiliście przesłuchanie na stanowisko wokalisty Denner/ Shermann? Jak Wam się pracuję z Sean'em zwłaszcza mając świadomość, że jest Waszym fanem, czego dowodem jest choćby nagrany w 2007 utwór hołdujący Diamondowi? Łatwo się pracuję ze swoimi fanami? Nie, nie mieliśmy żadnego przesłuchania, mieliśmy pewne perspektywy na początku, ale kiedy Sean zwrócił się do nas, posłuchaliśmy trochę rzeczy z tego, co robi i nie było wątpliwości, że to on jest tym właściwym. Wielka skala. Co sprawiło, że wybraliście Seana? W wywiadach mówiliście, że chcieliście, by śpiewał po swojemu, nie starał się udawać Diamonda, jednak na płycie są momenty, kiedy mierzy się z wysokimi rejestrami. Czyj był to pomysł? Nie baliście się, że robiąc to Sean będzie jednak porówny wany z Kingiem? Naturalnie, śpiewa wysoko jak wielu innych. Sean jest wokalistą bardziej jak Halford, Dickinson "Ripper" Owens i to jest typ śpiewania, jaki ja preferuję. Melodyjnie i ciężko, w tym samym czasie. W jednym z utworów na płycie, mianowicie w "The Wolf Feeds At Night" jest fragment, w którym wokal brzmi jak Ozzy'ego Osbourne'a na pierwszych płytach Black Sabbath. To Sean czy faktycznie zaprosiliście Ozzy'ego do gościnnego występu i wydobyliście z jego gardła trochę starych możliwości? Swoją drogą proponowaliście jakieś gościnne udziały czy to stuprocentowo Wasz materiał? (Śmiech) Tak, to brzmi bardzo jak Ozzy, ale nie na płycie nie ma żadnych gości. Wasza płyta zaskakuje stosunkowo małą zawartością. Dziś mało kto nagrywa wyłącznie osiem utworów. Dlaczego zdecydowaliście się na taki krok? Chcieliście rozróżnić EPkę od płyty i dlatego też na płycie nie ma utworów z debiutu? Mieliśmy utwory na pełnometrażowy album, więc nie było potrzeby zdzierania z naszych fanów przez umieszczanie tych czterech kawałków na krążku, zrobiliśmy go z oldskulowym sprzętem, by brzmiało to autentycznie, niektóre współczesne produkcje metalowe przyprawiają mnie o ból głowy, wpychając wszystko do granic możliwości, to sprawia że muzyka brzmi jakby była zrobiona przez roboty, aby zrobić nieco ponad czterdzieści minut, sprawia że osiem kawałków brzmi lepiej na winylu, jeśli stronisz od alternatywnego podwójnego winyla, który jest bardziej kosztowny, zwłaszcza dla kupujących płyty. Czy zaledwie osiem utworów może sugerować, że w niedługim czasie doczekamy się drugiej płyty?
Foto: Sune Grabbe.
pokusiliście się na spróbowaniu swoich sił w przekazaniu swoich myśli? Swoją drogą nie męczy Was już tematyka satanizmu, okultyzmu itd.? Nie, Sean napisał wszystkie teksty i podstawowy koncept wokół nich, następnie dostosowaliśmy je razem i nie, nie interesuję się tekstami o Szatanie, Jezusie, czymkolwiek tak długo, dopóki nie zawierają politycznych twierdzeń lub rasistowskiego gówna.
który będzie zwieńczony kilkuletnią trasą, po czym okazałoby się to zwykłą zagrywką mar ketingową, a ty wycofałbyś się z tych słów i dalej robił swoje? Poza graniem na gitarze i prowadzeniem mojego sklepu, uruchomiłem największe muzyczne ciekawostki w Danii jako gospodarz, więc jest to życie bardzo związane z muzyką i takie będzie tak długo jak będę żył.
Ostatnio w jednym z wywiadów Hank powiedział, że te nowe nagrania pozwoliły Wam pokazać jak rozwinęliście się pod względem kompozy torskim jak i jako zespół. Czy nie uważasz, że działając tyle lat jesteście faktycznie w stanie jeszcze się rozwijać czy już osiągnęliście taki poziom, że wiecie już, co i jak zrobić, by utwór był dobry? Czy jako legendy gatunku nie macie poczucia, że już wiecie wszystko i wszystko, co zrobicie się sprzeda? Nie, jeśli dotrzesz do momentu, w którym traktujesz swą pracę jako autopilot, przedstawienie jest skończone. Czułem, że opuściłem heavy metal na kilka lat, ale mam teraz głód grania, by zrobić rzeczy nawet lepsze niż kiedykolwiek.
Ostatnie pytanie - Czy pamiętasz swoje największe gwiazdorstwo, np. niebotyczne życzenie do spełnienia przed koncertem, albo użycie swego statusu, by np. wywalczyć dla dziecka lepszą ocenę? Jaka była cena Twojej sławy? Byłem najlepszym uczniem, gdy byłem bardzo młody, kiedy gitara mnie pochłonęła straciłem zainteresowanie pracą domową i uczeniem się. Moi rodzice byli hipisami i dali mi całkowitą wolność, bym robił to, co chcę, co dało szczęśliwy rezultat i to samo mówię mojemu synowi, podążaj za marzeniami, nie trać nadziei i ćwicz tak dużo jak możesz. Grzegorz Cyga
Wiadomo, że jedną z najsilniejszych Waszych inspiracji były pierwsze płyty Judas Priest, a jak oceniasz ich ostatnią płytę, ich obecny kierunek i fakt, że KK Downing zrezygnował z gry w Priest? Oczywiście to była wielka strata, gdy KK odszedł, ale nowy chłopak robi dobrą robotę, jest świetnym gitarzystą, ale i tak wolę płyty sprzed "British Steel", następne brzmią zbyt popowo dla moich uszu, w porównaniu do ich wcześniejszych arcydzieł. Tęsknie za perkusistą Les'em Binks'em, który był na "Killing Machine" i "Stained Class" i staroszkolnym heavy rockiem, który grali na początku na "Sad Wings Of Destiny" i "Sin After
DENNER / SHERMANN
5
Kiedy podjęliśmy decyzję o reaktywacji zespołu, naszym celem była dobra zabawa, a jeśli jej nie będzie lub wkradną się jakieś poważne komplikacje, wtedy nie będzie miało to sensu. W tym momencie wszyscy w zespole i w drużynie technicznej dogadują się perfekcyjnie. Jestem za stary na współpracowanie i granie w zespole z ludźmi, których nie lubię. Nie potrzebuję tego.
Autopsja Szwajcarów W 2011 roku, Coroner, legenda technicznego thrashu, został zreaktywowany. Po 21 latach od ostatniego albumu, Szwajcarzy zdecydowali się wydać "Autopsy" - zestaw zawierający dawne nagrania, koncerty i wspomnienia, będących istną sekcją bynajmniej nie zwłok, a wciąż żyjącego zespołu z wieloletnią historią. Wisienkę na torcie stanowi film dokumentalny o grupie muzycznej. O "Autopsy", barwnej przeszłości kapeli i nadchodzącej płycie opowiada Tommy Vetterli, gitarzysta zespołu Coroner. HMP: Skąd wziął się pomysł na tę kompilację? Czyim pomysłem było "Autopsy"? Tommy Vetterli: Wszystko zaczęło się przez niejakiego Bruno Amstutz, który jest twórcą filmów. Chciał nakręcić o nas dokument. Pomysł na składankę narodził się podczas kręcenia. "Autopsy" nie jest zwykłą kompilacją, w przeciwieństwie do tego, co myśli wiele osób. To nie tylko muzyka, ale też dużo materiałów wideo. Są tam trzy płyty Blu-Ray, w czym pierwsza z nich to wspomniany dokument o zespole. Druga to koncerty z całego świata, nagrane po naszej reaktywacji, od wielkich występów na Hellfest czy Wacken Open Air, aż po małe koncerty w klubach. Trzecia płyta to wyjątkowe materiały, takie jak koncert z Berlina Wschodniego w 1990r. czy nagrania z czasów dema z Tomem G. Warriorem, wszystkie w poprawionej jakości. Który z materiałów znajdujących się w zestawie Twoim zdaniem posiada największą wartość kole-
wnictw, jednak na obecną chwilę niewiele z nich się naprawdę liczy. Jest Nuclear Blast, nasze Century Media i niewiele poza tym, więc jesteśmy zadowoleni z naszego obecnego kontraktu. Czy to prawda, że ma ukazać się nowy album? Tak, to prawda. Jesteśmy w tym momencie na etapie komponowania. Planujemy wydać go pod koniec przyszłego roku. Jesteśmy bardzo podekscytowani. Jak zmieniła się Wasza współpraca w zespole przez te wszystkie lata? Niezbyt. W przeszłości miałem sprzęt do nagrywania w domu i automat perkusyjny, z którymi pracowałem w domu, a nagrane pomysły przynosiłem na próbę i pokazywałem reszcie zespołu. Każdy dodawał coś od siebie, a potem jammowaliśmy sobie na podstawie tych pomysłów. Teraz jest praktycznie tak samo, z tą różnicą, że obecna technika bardzo ułatwia pracę. Mam program ProTools w moim studio, automaty perkusyjne są dziś o wiele bardziej zaawansowane i
Czyli spędzacie też czas wspólnie poza salą prób? Oczywiście! Mark, nasz poprzedni perkusista opuścił zespół dwa lata temu, ale wciąż widujemy się z nim przynajmniej raz w miesiącu. Spędzamy razem wolny czas, czy to idąc na piwo, czy widząc się na koncercie, tak jak mamy to w planach za parę dni. Czy teraz współpraca jest inna niż świeżo po reaktywacji zespołu? Tak, ponieważ kiedy zaczynaliśmy ponownie pięć lat temu, nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Po pierwszych próbach przekonaliśmy się, że jednak wciąż potrafimy razem grać i zaryzykowaliśmy wskrzeszenie zespołu. To trochę jak z jazdą na rowerze. Na początku było trochę niepewnie, ale naprawdę mocno się przykładaliśmy i bardzo szybko przypomnieliśmy sobie wszystko, ponieważ zostało nam to we krwi. Potem mieliśmy niepewność co do reakcji fanów, ale zostaliśmy przyjęci tak ciepło, że niemalże lepiej niż w przeszłości. Dlatego znów gramy koncerty, podpisaliśmy kontrakt z wytwórnią i pracujemy nad nowym albumem. Opowiedz o Waszych początkach. Jak się poznaliś cie? Grałem z Ronem w innym zespole, który nazywał się Tyrant. Zagrałem z nimi pierwszy koncert w moim życiu i było to najlepsze uczucie w moim życiu. Wtedy zadecydowałem, że chcę być muzykiem. Potem zespół się rozpadł, ale ja i Ron dalej graliśmy wspólnie. Z początku z jakimś przypadkowym perkusistą, ale nie podobało nam się co z tego wychodziło, więc szukaliśmy dalej. Trafiliśmy na Markiego, po tym jak usłyszeliśmy, że jego zespół również się rozpadł. Co ciekawe, jego zespół również nazywał się Coroner, ale była to zupełnie inna kapela. Grali coś na kształt Mötley Crüe. Wzięliśmy od nich nazwę i zaczęliśmy grać naszą muzykę, nie mamy nic wspólnego z nimi. Tak to wszystko się zaczęło i stamtąd praca ruszyła bardzo szybko. Nagraliśmy nasze demo z Tomem G. Warriorem z Celtic Frost na wokalu, ponieważ nie mieliśmy żadnego wokalisty. Pokazaliśmy mu nasz materiał i zgodził się z nami nagrywać. Potem był pierwszy kontrakt, pierwszy album, pierwsza trasa… Czy jest coś, czego żałujecie lub co mogliście zrobić lepiej w przeszłości? Nie, ja nigdy nie oglądam się za siebie i nie żałuję niczego. Staram się patrzeć w przyszłość.
Foto: Alois Jauch / Glasaugenzeuge
kcjonerską? Chyba będzie to nasz pierwszy koncert z 1985r. albo klipy, na których widać jak nagrywamy nasze pierwsze demo. Tom G. Warrior nagrywał wtedy wokal. To był mój pierwszy raz w studio.
programowanie tego wszystkiego jest dużo łatwiejsze niż kiedyś. Jednak podstawa wszystkiego się nie zmieniła. Dla mnie robienie muzyki to zespół muzyków grający wspólnie w salce, a nie jedna osoba robiąca wszystko na komputerze.
Dlaczego związaliście się z Century Media Records? Tak naprawdę związaliśmy się z Sony, które wykupiło Century Media. Przez te wszystkie lata braku aktywności nie mieliśmy żadnego kontraktu z wytwórnią, a Sony wydaje się być najrozsądniejszą opcją. Century Media ma mnóstwo kontaktów i doświadczenia w scenie metalowej, jednocześnie posiadając ogromne możliwości, które oferuje Sony.
Czy granie w zespole również się zmieniło? Trochę tak. W tym momencie wszyscy jesteśmy dojrzalsi i bardziej doświadczeni niż 20 lat temu, ale czasem ciężko jest pogodzić zespół z obowiązkami i pracą. Kiedyś mieliśmy o wiele więcej czasu. Na początku Coronera siedziałem całe dnie z gitarą, a teraz większość dnia poświęcam na moją pracę w studio nad innymi zespołami, a do grania na gitarze zostaje mi tylko wieczór. To główna różnica, dlatego też potrzebujemy więcej czasu, żeby cokolwiek stworzyć. Jednak nie odbije się to na jakości naszego następnego albumu, bo nie chcemy zrobić go byle jak, tylko podnieść poziom od ostatniej płyty.
A co z Noise Records, którzy wydawali Wasze poprzednie płyty? Noise Records już nie istnieje. Wykupiło ich najpierw Sanctuary, a następnie BMG, więc to oni w tym momencie posiadają prawa do naszej dawnej twórczości. Na rynku jest mnóstwo małych wyda-
6
CORONER
Jak wygląda Wasza chemia w zespole na obecną chwilę? Bardzo dobrze. Inaczej nie gralibyśmy w zespole.
Skąd wziął się Wasz wizerunek? Coroner był o wiele mroczniejszy i bardziej "elegancki" niż pozostałe zespoły thrashowe. Nam również zdarzało się być nieeleganckimi! Ale nasz styl to głównie zasługa Markiego. To on zawsze się o to troszczył i nad tym pracował. To on organizował sesje zdjęciowe i wymyślał grafiki. Czasem po prostu łapiesz dobry trop i za nim podążasz. Marky i reszta słuchali bardzo dużo ciężkiej muzyki, death metalu i podobnych, więc stąd pewnie ta fascynacja mrokiem. To wszystko było dla mnie zawsze nieco za ciężkie. Słuchałem Van Halena i muzyki klasycznej, więc growle i esktremalne formy wokalu jakoś nigdy mi nie podchodziły. Jednak z czasem zacząłem się do tego przyzwyczajać i również to polubiłem, a z naszym wizerunkiem było tak samo. Jak to się stało, że w Waszej twórczości pojawiły się wpływy z muzyki technicznej i klasycznej? Uczyłem się grać na skrzypcach gdy miałem osiem lub dziewięć lat. W moim domu rodzinnym słuchało się muzyki klasycznej i jazzu. Do czasu, aż skończyłem dwanaście lat, była to jedyna muzyka jaką znałem, potem po raz pierwszy usłyszałem Elvisa Presleya i było to dla mnie coś absolutnie szalonego. Tak to się chyba wszystko zaczęło. Do dziś słucham sporo muzyki klasycznej, ponieważ jest kompletnie inna od muzyki popularnej. Lubię posłuchać jej po całym dniu obcowania z metalem. Różnica nie leży w dźwiękach, tylko w tonie instrumentów, który jest o wiele subtelniejszy i bardziej wyrafinowany. Jaka jest najśmieszniejsza lub najbardziej szalona
historia, która wydarzyła się w czasie kariery Coronera? (Śmiech), często otrzymuję to pytanie i ciężko jest mi wybrać jedną historię, ponieważ całokształt jest tak zwariowany. Natomiast zapadła mi w pamięć historia, gdy jechaliśmy do studio z Zurychu do Berlina. Nie pamiętam czy było to przy nagrywaniu drugiej, czy trzeciej płyty. Nasz bus zespołowy, który woził nas i nasz sprzęt, spłonął. Musieliśmy czekać dwie godziny w strugach deszczu, siedząc na naszych Marshallach. Tego się nie zapomina! Wspominałeś wcześniej o Tomie G. Warriorze. Jak go poznaliście i jak doszło do Waszej współpracy? W Zurychu była wtedy bardzo mała scena metalowa. Hellhammer, Celtic Frost, wszyscy się znaliśmy. Tom po prostu nam pomógł. On nie był nigdy członkiem zespołu. Po prostu zapytaliśmy się go czy nie chciałby nam nagrać wokalu na demo. Lubił nas, więc zgodził się, napisał nawet teksty. Dla nas była to idealna sytuacja. Przyjaźniliśmy się, więc Tom sporo nam pomagał. Skontaktował nas z wytwórnią i w ogóle bardzo dużo dobrego zrobił dla naszego zespołu na początku, za co jesteśmy mu ogromnie wdzięczni. Czy macie kontakt z jakimiś innymi szwajcarskimi zespołami, takimi jak np. Samael? Tak, wiele kapel poznaliśmy w trasie, w tym zespół Samael. Chyba nawet graliśmy z nimi kiedyś. Wiele zespołów poznałem też realizując ich płyty w moim studio, np. Eluveite, Poltergeist - z nimi mam dobry kontakt. Ale ta szwajcarska scena nie jest aż tak wielka. Czy wiele z tych zespołów znaliście za młodu, czy raczej poznaliście je później? Większość zespołów poznaliśmy później. Kiedy zaczynaliśmy grać, bardzo mało wychodziłem z domu. Głównie siedziałem w domu i grałem na gitarze. Dużo osób poznałem w trasach. Jak myślisz, dlaczego Coroner jest tak niedoceniony, pomimo ogromnego wpływu na scenę metalową? Muzyka nie jest mainstreamowa. Jest na to zbyt progresywna i techniczna. Jak na taką muzykę, myślę, że zaszliśmy bardzo daleko. Nasze kompozycje są bardzo skomplikowane. To zespół bardziej dla muzyków i zapaleńców, a nie dla mas. Wiele osób mówi, że wyprzedziliśmy naszą epokę jeśli chodzi o styl muzyczny, więc może teraz nadszedł czas na nas? Na naszych koncertach nie brakuje "modnych" ludzi, osób w naszym wieku, a nawet młodych hipsterów. Gdy patrzę w tłum, czasem zastanawiam się "co ten gość tu robi?!". Wygląda na to, że słuchanie nas staje się modne, co jest nam na rękę. Co planujecie na najbliższą przyszłość? Skupiamy się teraz na najbliższym albumie. Teraz chcemy komponować i pisać utwory. Potem, oczywiście, trasa koncertowa, a dalsze losy czas pokaże.
Foto: Coroner
Czy planujecie zatem trasę po Europie? Hmm… nie wiem. Zobaczymy, nie wiem czy to się uda. Może będzie trasa po całym świecie, ale to nie te same czasy co kiedyś, kiedy potrafiliśmy być w trasie przez trzy miesiące bez przerwy. Teraz nie jest to możliwe. Latamy na duże festiwale i robimy jakieś mniejsze, dwu-trzytygodniowe trasy. Może uda nam się załatwić większą trasę z jakimś dużym zespołem? Nie wiemy. Chciałem zapytać o koncert w Polsce, ale skoro nie zanosi się na trasę, to będziemy musieli poczekać aż do wydania nowego albumu, zgadza się? Raczej tak, chyba, że dostaniemy jakąś propozycję grania koncertu. Sęk w tym, że nie mamy nawet menadżera do spraw koncertów od kiedy się reaktywowaliśmy. Po prostu ludzie kontaktują się z nami i pytają "chcecie zagrać koncert?", a my sprawdzamy czy data nam pasuje i czy finanse się zgadzają i podejmujemy decyzję. Jak już wydamy album to pewnie się to zmieni. Bardzo chciałbym zagrać w Polsce, ale po prostu nie dostaliśmy jeszcze żadnej propozycji zagrania koncertu. Ale na pewno to nadrobimy! Dlaczego nie macie menadżera? Po prostu dostawaliśmy tyle propozycji, że nie było takiej potrzeby. Graliśmy na prawie wszystkich dużych festiwalach! Pierwszy raz graliście w naszym kraju w 1989 roku. Jak to wspominacie? Czy coś się zmieniło? Słabo pamiętam ten koncert, ale zapamiętałem katowicki "Spodek". Najbardziej uderzyła mnie liczebność publiki. Nigdy nie graliśmy dla tak wielkiej licz-
by ludzi! Było tam chyba z dziesięć tysięcy fanów, to było niesamowite. W ogóle to były szalone czasy. Jak to się stało, że grasz na dość niecodziennym sprzęcie? Chodzi mi o wzmacniacze Bognera i gitary Lag, które różnią się od standardowych Marshalli i tym podobnych. Czy to jest aż tak niecodzienny sprzęt? Po prostu Bogner robi najlepsze wzmacniacze, jakie kiedykolwiek słyszałem. Mam kilka Marshalli, ale Bogner to po prostu mój wzmacniacz. Gram na nim od piętnastu lat, grałem na nim w Kreatorze, a on dalej działa. Bardzo mi pasuje, ale wiesz, to jest trochę taki zmodyfikowany Marshall, nie różni się aż tak bardzo. Jednak na mój słuch, Bognery brzmią troszkę lepiej niż Marshalle. Ale używasz też gitar firmy Lag, a one nie są aż tak popularne jak np. Gibsony. Jak to się stało, że zacząłeś na nich grać? To prawda. Lag to francuska firma, która robi świetne gitary i bardzo mi odpowiadają. Kojarzysz takiego gitarzystę jak Stéphan Forté? Spotkałem go na pierwszym koncercie po reaktywacji Coronera i tak się złożyło, że miał on wtedy endorsement od firmy Lag. Teraz jest sponsorowany przez Ibanez, ale wtedy grał właśnie na Lagach i to on mi je pokazał. Spodobały mi się, więc odezwałem się do tej firmy, a oni zrobili mi dokładnie takie gitary, jakie chciałem mieć. Z tego co wiem, to są też całkiem niezłe gitary z Polski. Czy chodzi Ci o firmę Ran? Tak, Jeff Waters chyba na nich grał. Wspomniałeś wcześniej o graniu z Kreatorem. Jak porównałbyś granie z nimi do grania z Coronerem? Kreator był łatwiejszy do grania, (śmiech!) Ale nie była to aż taka wielka różnica. Nie chodzi tu o trudność techniczną, tylko o to, że gitarzyście często ciężej jest zagrać coś, co napisał ktoś inny, niż to, co sam stworzył. Tak czy inaczej, granie 90-minutowych setów to nie lada wysiłek, czy to z Coronerem, czy z Kreatorem. To niemalże sport! Ale to dobrze, pozwala to utrzymać kondycję fizyczną. Czyli Coroner jest projektem, nad którym jesteś najbardziej skupiony? Coroner to nie projekt, to moje życie! Oczywiście! To moja rodzina, moje studio, mój zespół… Dziękuję Ci za wywiad, bardzo miło było mi poroz mawiać. Mam nadzieję, że zobaczymy Coroner w Polsce! Wielkie dzięki, do zobaczenia! Oskar Gowin
Foto: Coroner
CORONER
7
padku "Rapid Foray". To, co tworzy te kawałki to także ten luz.
Dawno nie miałem tylu pomysłów! Rolf Kasparek zdecydowanie wraca do gry. Nagrał nawiązującą do klasycznego Running Wild płytę i zamierza grać duże koncerty. Podczas rozmowy wydawał mi się bardzo optymistyczny - na utyskiwania, że Running Wild to już nie jest zespół, w pełnym tego słowa znaczeniu, ma jasną odpowiedź. Running Wild to solowy projekt studyjny funkcjonujący jednocześnie jako prawdziwy zespół koncertowy. Niezbyt dobrze odebrany przez fanów Toxic Taste, traktuje jako trampolinę, która pomogła mu wrócić do formy. O tych i innych pozytywnych stronach dzisiejszego Running Wild możecie przeczytać poniżej. HMP: Na początku muszę powiedzieć, że nowa płyta bardzo mi się podoba. Wielu fanów czekało właśnie na taki album! Zarówno stylistycznie jak i brzmieniowo przypomina nieco stare krążki. Rolf Kasparek: Tak. To było tak, że kiedy pracowałem na utworami, zdałem sobie sprawę, że brzmieniowo, ale przede wszystkim stylistycznie, są one porównywalne do starych rzeczy. Nie było jednak tak, że siadłem i powiedziałem sobie, że teraz muszę napisać takie, a takie kawałki, bo to nie działa w ten sposób. To mogłoby nie wyjść. Po prostu jak tylko napisałem utwory zauważyłem, że miałem 35 podstawowych kompozycji, z których później wybrałem dziesięć i dodatkowo jedną instrumentalną. Zdałem sobie bardzo wcześnie sprawę, że z pewnością te pomysły są zbliżone do kawałków z lat 90 czy końca lat 80. A ostatnie lata były czasem eksperymentów... Mam
na myśli projekt Toxic Taste i płytę "Shadowmaker"… Dlaczego postanowiłeś powrócić do tradycyjnego Running Wild? Myślę, że to po prostu kwestia produkcji, którą zrobiłem w przerwie działalności Running Wild (chodzi o Toxic Taste - przyp. red.). Miałem problem, pomysły na utwory nie przychodziły mi łatwo, czułem, że było mi szalenie trudno pisać kawałki już przy ostatnim albumie, "Rogues en Vogue". A dzięki materiałowi, który powstały całkowicie bez jakiejkolwiek presji, po prostu dla frajdy, bez żadnej wytwórni płytowej, mógł się rozwinąć luz i ten luz mogłem przenieść na "Shadowmaker", potem na "Resilient" i wreszcie na nową płytę. Nigdy nie miałam tylu pomysłów na nowy album jak teraz na "Rapid Foray", nigdy nie miałem w sobie tyle luzu. Ostatnio miałem tylko tyle utworów, ile ostatecznie wylądowało na krążku, nie miałem masy utworów, z których mógłbym wybierać jak w przy-
Chciałabym również zapytać o line-up. Na zdjęciach prezentujesz zespół składający się z czterech członków, jednak w materiałach dla prasy widnieje informacja tylko o składzie koncertowym… Zespół miał swój udział w nagraniach, ale nie wszystko zagraliśmy razem. Bas nagrałem ja. Były dwie kolejne osoby, które brały w tym udział i pod tym względem pracowaliśmy w teamie, podobnie jak na "Shadowmaker" i także na "Resilinet". Obie były przy nagraniach, zaśpiewały także refreny, na razie nie mogę dodać nic więcej. Ale w czwórkę tworzymy zespół koncertowy. Zaś to, co wydarzyło się w studio, to już zupełnie inna historia. Running Wild wciąż jest solowym projektem, którego kształt rozwijał się w długim czasie od 24 czy 25 lat. O tyle byłoby bezsensem z dnia na dzień znów to zmieniać. Wydarzyło się za wiele rzeczy, które do tego doprowadziły. To nie było coś, czego pragnąłem, ale tak się to ostatecznie potoczyło. Wracając więc do składu koncertowego. Fani znają Petera Jordana, ale Olego Hempelmanna czy Michaela Wolpersa niekoniecznie. Może ich w jakiś sposób… przedstawić? W jaki sposób ich poznałeś? Żeby znaleźć muzyków naturalnie musieliśmy zrobić przesłuchania i powiedzieliśmy, że w ogóle szukamy nowych muzyków. Ole to były basista Thunderhead. Powiedział, że miałby ochotę z nami zagrać, później go zaprosiliśmy. Michael jest bardzo znanym studyjnym perkusistą w Hanowerze, ma na swoim koncie wiele płyt, także z obszaru zupełnie innej niż heavy metal muzyki. Ciekawe jest to, że z Peterem Jordanem chodził razem do tej samej szkoły, do równoległej klasy. Znają się więc od czasów młodości. To właśnie jest ciekawe, że dziś się znów zeszli, a między czterema osobami istnieje prawdziwa, jedyna swego rodzaju chemia. Jako zespół wspaniale funkcjonujemy i było to widać również na Wacken. To w ogóle nie wyglądało tak, jakbyśmy grali ze sobą razem po raz pierwszy, ale jakbyśmy tworzyli team od początku. To jest czworo zupełnie różnych ludzi, których łączy pewna chemia. Pracowałeś już w dwie osoby, w cztery, jakie wady i zalety widzisz w tych sposobach działania? Jeśli chodzi o pracę w studio, jest to w zasadzie obojętne, ponieważ Running Wild nigdy nie był zespołem, który nagrałby kawałek w studio razem. Czegoś takiego nigdy nie zrobiliśmy. To się po prostu nigdy nie zdarzyło. Zawsze było tak, że mieliśmy jedną bazę w studio, do niej każdy dogrywał swój instrument. Nigdy nie byliśmy zespołem, który siedział w studio i wszystko nagrywał razem. Tak właściwie nigdy nie było. Dlatego w obszarze pracy studyjnej nie robi mi różnicy, czy będę miał zespół czy projekt solowy, w przypadku którego sam dobieram sobie ludzi. To nigdy nie robiło dużej różnicy. Inaczej sprawa dla mnie wygląda, jeśli chodzi o temat występów na żywo, gdzie każdy muzyk ma swój udział w show. Dwa pierwsze kawałki z "Rapid Foray" brzmią bardzo klasycznie. Wydaje mi się, że to nie przypadek, że chciałeś ich umiejscowieniem pokazać, że dawny Running Wild wrócił… Było to już jasne od samego początku, jak tylko zrobiłem pierwsze nagrania demo. Miałem więc zasadniczy plan. Fakt ten, był równie oczywisty, jak to, że "Last of the Mohicans", nad którym bardzo długo pracowałem, znajdzie się na płycie i będzie ją zamykał. A "Black Skies, Red Flag" z pewnością powinien być pierwszy. Dzięki temu wtedy posiadałem już szkielet, na którym mogłem umieszczać te, czy inne utwory. "Black Skies, Red Flag" jest znakomitym otwieraczem dla płyty i pokazuje także te aspekty, z którymi Running Wild zawsze był identyfikowany. Mam też wrażenie, że "Black Bart" jest bardzo zbliżony do "Jennings' Revenge". To celowe nawiązanie czy przypadek? To z pewnością przypadek. Cóż, nie planuję pisać tego samego utworu dwa razy (śmiech), nie jest to moją intencją. Oczywiście jest tak, że jeśli ma się jakiś temat, jak w tym przypadku, gdy miałem pomysł na wykorzystanie takiej osoby na tytułowego bohatera - choć miałem zupełnie inne pomysły na poruszenie wątku, użycie refrenów - powstają podobieństwa. Zbliżone pomysły powodują czasem powstanie podobnych, także muzycznie, tematów.
Foto: SPV
8
RUNNING WILD
Właśnie, chciałabym się zapytać o te pirackie teksty. Literatura na temat korsarzy to wciąż Twoje hobby, czy specjalnie szukasz informacji na ich temat, żeby napisać tekst dla Running Wild? Bywa różnie. Tutaj miałem pomysł. Miałem cały sze-
reg książek, które nie raz wertowałem i natknąłem się na Bartholomewa Robertsa (Black Barta - przyp. red.) i pomyślałem, że dobrym pomysłem będzie napisać kawałek na jego temat, ponieważ był bardzo ciekawą i złożoną osobistością w świecie piractwa. Był najskuteczniejszym piratem w ogóle, ze swoimi zdobytymi podczas swojej kariery 220 statkami w relatywnie krótkim czasie 22 miesięcy. To bardzo niedługo, niecałe dwa lata (śmiech). Był osobowością pełną sprzeczności, niewyobrażalnie dzielną i jego ludzie w pełni za nim podążali, mimo tego, że jak na tamte czasy był w zasadzie dziwakiem. Robił niespotykane wtedy rzeczy. Nie pił nigdy alkoholu. Kiedyś było to nie do wyobrażenia, żeby pirat nie pił. Poza tym, był to XVIII wiek, a on otwarcie żył jako homoseksualista. Dziś jest inaczej, ale na tamte czasy było to niesamowite, nawet niebezpieczne. Trzeba sobie wyobrazić, że był on wielkim wyjątkiem w świecie piratów czy historii piractwa. Wracając do tematu podobieństw. W "Last of the Mohicans" piszesz o Indianach. Ich temat, przede wszystkim w kontekście upadku ich kultury porusza sz po raz wtóry, po "Conquistadores". Dlaczego ten wątek jest dla Ciebie ważny? Jak byłem dzieckiem, pod koniec lat 60. i na początku lat 70., istniała w Niemczech tradycja, że w dniach adwentu, przed Bożym Narodzeniem, emitowano czteroczęściowy serial, gdzie byli Wilk Morski, Tom Sawyer i Huckelberry Finn, a nawet tak zwane Lederstrumpferzählungen (dosłownie "opowieści skórzanych spodni", niemiecki serial z lat 60. o Indianach red.), z których pochodzi historia o ostatnim Mohikaninie. To zrobiło na mnie jako dziecku wielkie wrażenie. Potem przeczytałem też książkę, a później zobaczyłem także bardzo dobry film z Danielem Day'em Lewisem, i w ten właśnie sposób ta skomplikowana i rzecz jasna bardzo smutna historia zawsze mi towarzyszyła. Zajmowała mnie właśnie dlatego, że chodzi w niej o stratę. Chingachgook utracił nie tylko swojego syna, ale też całą kulturę, stracił swoje plemię, swoją tożsamość, swoją przyszłość i w zasadzie wszystko. Ta strata, rozważanie historii to główny wątek, na którym się skupiłem. Jest to jednak problem, nie da się przecież przedstawić całej, skomplikowanej historii w jednym utworze. To jest niewykonalne. Trzeba wyłuskać rdzeń opowieści i później spróbować opowiedzieć drugą jej część muzycznie, stosując aranżacje. Jest to pewna rzecz, która mnie zajmuje od 1999 roku, od albumu "Victory". W tym jednak czasie pomysł ten nie był jeszcze na tyle dojrzały, żeby taką kompozycję zrealizować. Jednak już na ostatnich dwóch płytach wahałem się między "Last of the Mohicans" a utworem "Dracula", a potem między "Last of the Mohincans", a "Bloody Island" i zawsze decydowałem się na ten drugi kawałek. Dlatego wciąż brakowało mi czasu, żeby zrobić taki utwór. Nie da się wsadzić całej historii do jednego utworu, dlatego wyszła wiarygodnie. Jeśli chodzi o tradycje i historie z dzieciństwa, dla mnie taką opowieścią była historia kapitana Nemo, którą poruszasz w instrumentalnym utworze "The depth of the Sea". Dlaczego musieliśmy na taki kawałek czekać 14 lat? Co sprawiło, ze go napisałeś? To był po prostu przypadek. Początkowo było zaplanowane, że na płycie znajdzie się 10 kawałków. Jednak jednego wieczoru w studio, kiedy było już po pracy, zabawiałem się dźwiękiem gitary, tworzyłem efekty odgłosów. Brzmiały one jak odgłosy z łodzi podwodnej. W ten sposób powstał pomysł. Miałem od razu w głowie Julesa Verne'a i Nautilusa i zacząłem dobierać do tych skojarzeń muzyczne pomysły. Utwór powstał dość szybko, a ma swoją własną, bardzo mistyczną atmosferę. Było dla mnie oczywistym, że w żadnym razie nie napiszę do niego tekstu. Chciałem zostawić tą tajemniczą atmosferę, którą roztacza Kapitan Nemo. Było to ważne. Według mnie jest to po prostu dobry kawałek, ale niektórzy ludzie mówili mi, że atmosfera jest jedyna w swoim rodzaju i oddaje klimat Nautilusa. To "bycie nieosiągalnym", ta nieuchwytność bardzo się udała. Jak mówiłem, uważam, że kawałek jest bardzo fajny, ale jako, że utwór napisałem ja, nie mogę rozumieć, jak on oddziaływuje na innych i nie mogę odczuć tej magii. Cała nowa płyta ma lepsze brzmienie niż ostatnie albumy. Jakim sposobem udało Ci się osiągnąć ten efekt? To były po prostu różne studia. Miałem wprawdzie własne studio z uprzędzeniami cyfrowymi i analogowymi, ale dwie ostatnie płyty zrobiliśmy przy życiu Pro-Tools, ale nie w moim studio tylko w mobilnym. Miałem też więcej czasu niż zwykle. Przy "Resilient" spędziliśmy prawie pięć dni na końcowych miksach
Foto: SPV
utworów, a tym razem miałem pięć dni na każdą jedną kompozycję w jednym, zupełnie nowym studio i dzięki temu udało się uzyskać tę jakość. Konsekwentnie zrobiliśmy wszystko cyfrowo. Jak powiedziałem, miałem też więcej czasu, dzięki czemu zrobiłem tę płytę całkowicie sam, a inżynier dźwięku kontrolował jedynie techniczne parametry, w których ja, jako samouk, się aż tak nie orientuję. Nie tylko brzmienie i stylistyka sprawiają, że "Rapid Foray" przypomina stare płyty. Także okładka. Czytałam, że jest Twoim dziełem… Tak, te zdjęcia zrobiłem sam, a Jens Reinhold, który robił dla mnie okładkę, miał pomysł, że powinna wyglądać jak stary obraz olejny. Mowa o XVIII stuleciu i o tym, jak można było wtedy uwieczniać rzeczywistość - właśnie jako obrazy olejne. Uznałem to za fajny pomysł i to się sprawdziło. Eksperymentowałem ze zdjęciami, aż do momentu, w którym osiągnąłem efekt, którego pragnąłem. Jens opracował je później, żeby nadać im "nierealny" efekt. Przedstawione przedmioty pochodzą z Twoich zbiorów? Tak, większość rzeczy to repliki, ale pistolet skałkowy widniejący na okładce jest prawdziwy. To jeszcze pozostałość z moich zbiorów militariów, które kiedyś posiadałem. Pochodzi z lat 1770-1780, a pozostałe rzeczy to bardzo, bardzo dobre kopie i wyglądają prawdziwie. A powinny wiarygodnie odpowiadać tamtym czasom. Chciałabym zapytać też o coś osobistego... Jaką rolę w powstawaniu nowej płyty odgrywała Twoja rekonwalescencja po złamaniu ramienia? Podejrzewam, że nie mogłeś grać, ale być może miałeś czas, żeby przemyśleć pewne muzyczne rzeczy… Dużo myślałem nad okładką. Poza tym, podczas tego okresu, dojrzało wiele spraw, ponieważ przez około pół roku nie mogłem grać na gitarze. Mogłem jedynie wykonywać lewą ręką ćwiczenia palców. W drugiej połowie 2014 roku mogłem wreszcie zacząć pracować, ale będąc bardzo ograniczonym, ponieważ bolał mnie bark. Bark i ramię były po wypadku zesztywniałe i musiałem twardo nad nimi pracować, żeby uczynić je zdolnymi do ruchu. Ale w 2015 roku nie było już problemu, żeby zagrać na Wacken. Właśnie. Byłam na tym koncercie i odniosłam wrażenie, że oprawa Waszego występu była bardzo klasyczna. Wiele zespołów miało wielkie ekrany, a Wy tradycyjne światła czy ognie. Tak się stało właśnie dlatego, że wszystkie inne zespoły zaprezentowały się nowocześnie. Zatem jeśli
chodzi o ekran, powiedziałem, że czegoś takiego nie będzie. Ostatecznie, co tworzy heavy metalowe show? Heavy metalowe show musi wywierać wrażenie. Musi być wiele świateł, pirotechniki, stelaży scenicznych. Mieliśmy je zresztą na tyle przesadzone, że woleliśmy ich nie montować. Niektóre rzeczy musieliśmy odrzucić, bo scena była za mała. Trzeba sobie wyobrazić, że na Wacken scena była za mała (śmiech). Najzwyczajniej powiedzieliśmy: nie chcemy żadnego ekranu, wszystko ma być klasycznie: dużo światła, wieże wzmacniaczy z Adrianem z przodu, wiele pirotechniki, a muzycy stojąc na scenie muszą być dobrze doświetleni. Widziałem wiele zespołów, w tym Kiss, które miały wszystko w ekranach. Oddala mnie to od wrażenia, że na scenie stoi zespół rockowy. Ma to dla mnie raczej charakter Las Vegas, co łączę raczej z muzyką pop. Dla mnie to za "much", po prostu za wiele. (Rolf celowo użył słowa "much", chociaż rozmawialiśmy po niemiecku - przyp. red.) Ostatnie dwa koncerty zagrałeś na Wacken. Dlaczego tylko tam? Kolejne koncerty też będą tylko na Wacken? Nie. Tak wyszło, bo chcieliśmy po prostu zrobić ten koncert właśnie na Wacken. W przeciwnym razie nie zgralibyśmy koncertu w ogóle. Chcieliśmy pokazać fanom, że Running Wild znów jest i że jest prawdziwym zespołem, który dotyka obszaru live i, że jeśli chodzi o koncerty, to jest to zespół składający się z czwórki ludzi. Dlatego będziemy też grać festiwale w przyszłym roku. Wacken pełni dla mnie funkcję agencji koncertowej i daje prostą ofertę. Są różne festiwale, które już okazały swoje zainteresowanie, więc teraz musimy wszystko razem przejrzeć i zaplanować. Definitywnie chcemy zagrać za rok kilka festiwali. Jeśli nie będzie to żaden festiwal w Niemczech, będziemy chcieli, być może w okolicach okresu bożonarodzeniowego, zrobić w naszym kraju dwa eventy, ale to jeszcze nie jest pewne. Musimy najpierw odczekać, co się będzie działo z albumem. Czyli żadnej trasy? Definitywnie nie zrobimy żadnej trasy, ponieważ na festiwalach można zebrać więcej publiki i uzyskać lepsze możliwości dla samego występu, można dołączyć lepszą pirotechnikę czy światła. To jest też to, czego ludzie oczekują od Running Wild, wielkiego stadionowego show. Running Wild jest i był zawsze zespołem wielkich show. Katarzyna "Strati" Mikosz
RUNNING WILD
9
Moc i siła wychodzi z doświadczenia W tym roku wyszedł ósmy album studyjny amerykańskich thrasherów z Death Angel. Nie jest to, co prawda, żadna thrashowa petarda, ale miło, że jeden z bardziej żywiołowych zespołów z thrashowego mainstreamu nadal stara się grać coś jednocześnie old-schoolowego, a przy tym świeżego. Nie udało się powtórzyć, co prawda klimatu i energii, która towarzyszyła ich świetnemu debiutowi sprzed prawie trzydziestu lat, ale przecież nikt się nawet tego nie spodziewał. To by była naprawdę niespodzianka, gdyby tak się rzeczywiście stało. Przedyskutowaliśmy z Robem Cavestanym dlaczego tak się nie wydarzyło, a także poruszyliśmy inne aspekty najnowszego krążka Kalifornijczyków. HMP: Jak tam Rob, jesteś? Rob Cavestany: Tak, przepraszam za lekką obsuwę, poprzedni wywiad mi się trochę przedłużył, powinienem mieć w ogóle jakiś zegar przed sobą, by wiedzieć kiedy przerwać. Mam nadzieję, że mimo wszystko możemy pogadać? Jasne, nie ma z tym problemu. Jak się masz, tak właściwie? Bardzo dobrze. A skąd jesteś? Lubię wiedzieć skąd są ludzie, którzy ze mną rozmawiali... Z Polski... O, to świetnie! Jedno z moich ulubionych miejsc do grania koncertów! (Śmiech) Pamiętam jak graliście na Metalfeście w Jaworznie. To był chyba 2012 rok.
szczęśliwy z tego jak nam wyszedł ten album. Wszyscy w zespole jesteśmy z niego bardzo dumni. Wiesz, ten ostatnie dni przed tym jak wypuszczasz swój album, są zawsze bardzo szczególne. Trudno jest nam wtedy zapanować nad naszym podekscytowaniem. Jest to zawsze nieco oszałamiające - zwieńczyłeś bardzo długi okres, w którym tworzyłeś swoje najnowsze dzieło, a teraz musisz cierpliwie czekać, aż się ono ukaże. Jesteście w takim razie bez dwóch zdań usatysfakcjonowani z tego jak ten album wygląda, brzmi i generalnie z tego jak wam wyszedł? Tak, dokładnie. Prezentuje się zupełnie tak, jak przez cały czas miałem nadzieję, że będzie finalnie wyglądał. Album został zarejestrowany w AudioHammer w Sanford, w studio w którym nagrywaliście także poprzednie albumy: "Relentless Retribution" i "The Foto: Nuclear Blast
sterylnych, nienaturalnych warunków, które utrudniałyby pracę. Naprawdę, czujesz się tam jak w domu, możesz pracować o dowolnych godzinach, więc nie ma jakieś szczególnej presji. To nam się podoba, bo jesteśmy bardzo nieregularni. Czasem napada nas w środku nocy, że nie możemy przestać pracować na nagraniem i to nam bardzo odpowiada, że nie ma ku temu żadnych przeszkód w studio Jasona. W innym studio musielibyśmy przerwać pracę i wrócić do niej nazajutrz. A tak, możemy płynąć bez przeszkód razem z weną. Po trzecie, naprawdę dobrze nam się pracuje, gdy jesteśmy w izolacji od świata zewnętrznego, a to studio, wiesz, jest na Florydzie. I nie, to nie jest tak jak mówią, że o, nagrywacie na Florydzie, pewnie ciągle wylegujecie na plaży, pijecie driny z palemką i tak dalej. No właśnie nie. Ani razu, pracując nad albumami u Jasona, nie byłem na plaży, nie widziałem nawet skrawka tego cholernego oceanu. Jego studio jest w samym środku stanu, pośrodku bagien, nic nie ma dookoła, może parę barów, gdzie możesz coś zjeść i tyle. W ten sposób jesteś zmuszony, by siedzieć w studio i skupić się nad płytą. Nic cię nie rozprasza, gdy wchodzisz z zespołem w fazę tworzenia nagrania. Oprócz tego jest masa innych elementów, które nam pasują sprzęt chociażby. Najważniejsze jest jednak to, że się znamy i wiemy jak ze sobą rozmawiać. Nie tracimy czasu już na poznawanie siebie czy tłumaczenie niuansów, bo Jason chwyta je w lot. Jest to bardzo wydajne, gdyż wchodząc do studia od razu możemy przystępować do pracy. Mieliście już przygotowany materiał czy zdarzało wam się w studio coś komponować na szybko? Bardzo wiele rzeczy komponujemy w ostatniej chwili. To jest właśnie coś, co u Jasona wychodzi nam łatwiej, niż gdziekolwiek indziej. Tak jak wspomniałem już, znamy się nawzajem z nim i czujemy się komfortowo w jego studio. Dzięki temu jest łatwiej jest stworzyć i wprowadzić w nagranie spontaniczne zmiany, niemalże ot tak. Rozumiemy się z nim, szanujemy nawzajem - nie ma tak, że ktoś się o coś obraża, bo nagle są jakieś poprawki czy inna wizja. Jest to ktoś, przy którym możecie bez ogródek wyraz ić swoje zdanie, po prostu. Dokładnie. To nie jest osoba, która cię będzie zmuszać do zmiany twojego zamysłu. Możemy rozmawiać otwarcie. Nawet jak Jason nam powie "Słuchajcie chłopaki, to była tragedia", a my na to "Tragedia? Wal się!", to i tak się z tego śmiejemy. Traktujemy siebie po koleżeńsku, nikt się na nikogo nie obraża i nie wyzywa od dupków. W ten sposób też w bardzo łatwy sposób tworzą się spontaniczne pomysły i rozwiązania. Atmosfera pracy temu sprzyja.
2012r. albo 2013r. Niby niedawno, a wydaje się jakby to był kawał czasu. W międzyczasie miałem okazję zobaczyć was występ na HOA. Świetnie! To w zeszłym roku! No dobra, to pogadajmy może o waszej najnowszej płycie, bo Death Angel pokazał swoją najnowszą twarz właśnie na tegorocznym wydawnictwie. Właściwie to pokaże, bo premiera "The Evil Divide" została zaplanowana na 27 maja. Jak się czujesz po nagraniu nowego krążka, zakończeniu całej sesji nagraniowej, przygotowywania materiału i tak dalej, tak teraz - czekając po prostu już na oficjalną pre mierę? Czuję się bardzo podekscytowany. Jestem bardzo
10
DEATH ANGEL
Dream Calls For Blood". Co skłoniło was do ponownego powrotu w jego progi? Wygląda na to, że bardzo wam się to miejsce spodobało. Mieliśmy nadal w głowach to, jak dobrze nam się tam pracowało przy tych albumach, które wymieniłeś. Mieliśmy tam dobrą chemię, zwłaszcza z Jasonem (Suecofem, producentem - przyp.red.). Bardzo łatwo nam się razem współpracuje przy produkcji dźwięku i nie tylko. Potrafimy nawiązać wspólną więź, przez co atmosfera podczas naszej pracy jest bardzo dobra. Naprawdę, dobra chemia nie jest często spotykaną rzeczą między ludźmi, a dzięki niej bardzo skacze produktywność. To jedna rzecz. Druga rzecz, to to, że czujemy się tam swobodnie. To nasz właściwie drugi dom. Spędziliśmy w tym studio razem jakieś sześć miesięcy podczas tworzenia tych trzech płyt. Jest to prywatne studio Jasona, sam mieszka obok niego, więc nie ma tam
Jakbyś przybliżył ten album potencjalnemu słuchaczowi, to do czego byś go zachęcił, by najpierw zwró cił uwagę? Co najbardziej podoba ci się w muzyce i brzmieniu "The Evil Divide"? Moją najbardziej ulubioną cechą "The Evil Divide" jest to, że jest on wypakowany prawdziwymi kilerami. I to nie tak, że są to utwory, które mają jakieś dobre elementy, lecz chodzi mi o całe numery. Aranżacje i kompozycje wyszły nam niesamowicie. Rzekłbym, że wspięliśmy się na najwyższy szczyt, jaki możemy osiągnąć w tej kwestii. Zwłaszcza w porównaniu z innymi naszymi albumami. Nowa płyta jest bardziej spójna i lepiej poukładana strukturalnie. Gdy przesłuchasz ją całą, poczujesz to, jak bardzo jest solidna. Trudno to wyjaśnić słowami. Jednocześnie jest różnorodna i interesująca stylistycznie. Zaskakuje i niełatwo jest przewidzieć, co dalej zrobimy w utworze. Ma dużo do zaoferowania. Samo brzmienie i jego produkcja jest zdecydowanie lepsza niż na poprzednich albumach. Nagrywaliśmy wiele rzeczy inaczej, próbowaliśmy różnych metod i rozwiązań - innych niż podczas poprzednich sesji. Chcieliśmy, by płyta była bardziej organiczna w swym brzmieniu, by mniej było w niej przetworzonego dźwięku, wiesz - by brzmienie było mniej zdigitalizowane. To trzeba przyznać, że brzmienie jest bardziej organiczne niż to, które zamodelowaliście na dwóch poprzednich płytach. Nowy album jest też zdecydowanie głośniejszy. Cóż… (śmiech). To chyba też fajnie! Wielu old-schoolowych maniaków thrashu podziwia was zwłaszcza za wasz debiutancki "The UltraViolence". Czy jesteś w stanie mi powiedzieć, tak z ręką na sercu, że wasza nowa płyta potrafi dostar czyć takie samo uderzenie i taką samą dawkę energii
co wasza jedynka? Hmm… Tak, myślę że tak, tylko że w trochę inny sposób. Wszystkie nasze płyty potrafią skopać dupska, każda jednak na swój charakterystyczny sposób. Największą różnicą jest to, że nasz pierwszy album studyjny - jego energia i intensywność - jest totalnie surowy i nieposkromiony. Wielu ludzi to lubi, ja z resztą też. Jest to muzyka grana przez nastolatków, którzy starają się tłuc w swe instrumenty tak mocno i głośno, jak tylko są w stanie. Nic wtedy nie wiedzieliśmy o procesie nagrywania płyty, więc to, co się słyszy na "The Ultra-Violence" to czysta niewinność i amatorka. Dzięki temu mogliśmy włożyć surową i nieokiełznaną moc w fajne hiciory. Nie ma jednak żadnej możliwości byśmy mogli to kiedykolwiek powtórzyć. To tak jakbyś na powrót chciał zostać nastolatkiem i zapomnieć wszystko czego się nauczyłeś przez te trzydzieści lat. To nie jest dla nas możliwe. Nie oznacza to jednak, że człowiek nie będący nastolatkiem nie może stworzyć mocnej i intensywnej muzyki. Z czasem, po prostu, ta moc i siła wychodzi z doświadczenia i pełnej świadomości tego co robisz. Czy możesz nam powiedzieć, co kryje się za tytułem "The Evil Divide"? Jaka inspiracja wam przyświecała przy wyborze akurat tego tytułu? W jaki sposób tytuł łączy się z tą ćmą z ludzką czaszką? Album wyraża to wszystko, co się dzieje na świecie, wiesz - to całe gówno. Nie muszę nawet dokładnie tego wyjaśniać, wystarczy włączyć telewizor lub wejść do Internetu na 10 minut, by ten nawał przykrych informacji wprawił cię w depresyjny nastrój. Dlatego nie oglądam telewizji. (Śmiech) To dobrze. I te wszystkie rzeczy, te wszystkie wydarzenia i to co się dzieje na świecie, sprawiają że ludzkość się dzieli. Podzieleni ludzie walczą ze sobą nawzajem o byle co, z powodu różnicy w poglądach. W czasach wiedzy i technologii, zwłaszcza takiej, dzięki której można w łatwy i przystępny sposób zobaczyć jak wygląda życie na drugiej stronie planety, jak wyglądają inne kultury i inne światopoglądy. Świat już nie sprowadza się tylko do twojej okolicy. To powinno sprawić, że wszyscy staną się sobie bliscy, a jednak jest wręcz przeciwnie. Zło dzieli. By jednak być szczerym, muszę dodać, że zawsze w naszych utworach można znaleźć drugie dno. Wymowa albumu także bazuje na naszych własnych doświadczeniach. W tym wypadku chodzi także o podział w naszym życiu. Ja na przykład muszę dzielić dwa światy - świat muzyki i świat mojego życia z rodziną, moimi dziećmi przyjaciółmi i znajomymi. Każdy z tych światów odciąga mnie od tego drugiego, więc to samo w sobie jest psychologiczną walką, by utrzymać oba te światy w moim życiu, bez narażania żadnego z nich na szwank. Jednak tytuł nawiązuje głównie do tego, co powiedziałem na początku o świecie. Co do ćmy z czaszką… jest ona artystycznym przedstawieniem takiego owada, który jest nazywany ćmą śmierci albo zmierzchnicą trupią główką. Ona ma na swoim grzbiecie wizerunek przypominający czaszkę. Nie dokładnie taką, jak na naszej okładce, co prawda, my ją trochę podrasowaliśmy. Gdy patrzysz na tę ćmę, widzisz coś żywego i pięknego, lecz jednocześnie ma ona na sobie ten znak oznaczający zło. Jest tak, że w niektórych kulturach jest taki przesąd, że napotkanie takiej ćmy jest poczytywane jako zły omen. Jest to znak, ze nadchodzi coś złego. Jest to symbol zwiastujący zło, jeżeli go ujrzysz - obudź się, zareaguj, bądź czujny i gotowy na to, co nadciąga. Jest to dość mroczny znak, który jednak może mieć pozytywny skutek, bo gdy jesteś gotowy na zło, możesz sprawić, że się go pozbędziesz, gdy w końcu nadciągnie. Pomysł z ćmą wyparł rogatego wilka znanego z dwóch poprzednich albumów? Dokładnie. Na początku, gdy zaczęliśmy pisać materiał na nowy album, miał to być trzeci album, na którym pojawiają się wilki - trzeci rozdział takiej swoistej trylogii, uwieńczenie tego, co można znaleźć na dwóch poprzednich płytach. Z biegiem jednak tworzenia nowej płyty stało się dla nas jasne, że nie łączy się ona z pierwotną koncepcją. Nie chcieliśmy jednak wymuszać na siłę tego, czego nie ma, więc umieściliśmy na albumie to, co jest teraz dla nas ważne. Na poprzednich dwóch albumach koncentrowaliśmy się na ekspresji własnych emocji, ten dotyczy zjawisk globalnych. Musieliśmy więc zmienić koncepcję co do wymiaru tego wydawnictwa. Niedawno, podczas wywiadu dla Neuweltmusic, Bobby "Blitz" z Overkilla stwierdził, ze nie uważa
siebie za artystę, lecz za rzemieślnika. Za kogoś kto ma etykę pracy robotnika, który robi to, co do niego należy. Jak to wygląda w Death Angel? Jak wygląda wasze podejście do tworzenia muzyki? Tworzycie ją czy raczej wytwarzacie? W kwestii etyki pracy zgodzę się z tym, co powiedział. Też jesteśmy rzemieślnikami. Staramy się przeżyć na owocach naszej pracy. To jest twoja praca i musisz ją wykonywać jak najlepiej. No, jedna z prac przynajmniej, bo gdy jesteś w Death Angel, musisz jeszcze pracować gdzie indziej, gdyż my nie jesteśmy w stanie utrzymać się wyłącznie z grania. Jednak na tym się kończy to, w czym się z nim zgadzam. Jesteśmy także artystami. To właśnie twoja nienasycona artystyczna dusza pcha cię do przodu w temacie tworzenia nowej sztuki. Przecież nie robisz tego dla pieniędzy - my nie robimy tego dla pieniędzy - ponieważ z tego nie ma wystarczającej ilości kasy. (śmiech) Jest to naturalnie jakaś forma pracy - wkładasz w to wysiłek, chcesz dzięki temu mieć możliwość położyć jakieś jedzenie na swym stole, inwestujesz w to swoją energie i czas. Dlatego patrzysz na to jak na pracę, ale z drugiej strony dostrzegasz także artystyczny aspekt całego zagadnienia. Przecież piszesz muzykę właśnie dlatego, że coś w tobie sprawia, że masz natchnienie i pasję do jej tworzenia. Czasem ta obsesja pochłania cię do reszty, choć wiesz, że musisz znaleźć jakąś pracę, by mieć jedzenie, opłacić rachunki, zapewnić swojej rodzinie byt. Były takie chwile, że chciałem uciec od muzyki. Stwierdziłem - okej, czas podejść do życia ze zdrowym
potem śmialiśmy, ale w przyjacielskiej atmosferze. Uścisnął mnie i powiedział, że z przyjemnością zagra z wspólnie Death Angel na jednej płycie. A która z twoich własnych solówek z nowego albumu szczególnie napawa cię dumą? O, stary! Tak, wiem, że to trudne pytanie, ale wierzę że podołasz (śmiech). Wiesz, moje solówki, to jak moje dzieci. Trudno wybrać któreś i stwierdzić, że ono jest najlepsze ze wszystkich. Jakbym jednak musiał, to chyba jednak lead z "Father of Lies" jest dla mnie szczególny. Jest długi i epicki. Naprawdę dużo czasu zajęło mi jego dopracowanie przy kompozycji, by na pewno wyglądał tak jak tego chcę. Z solówką w środku "Let the Pieces Fall" było podobnie. Ona tez jest długa i epicka. No dobra, to są dwie, ale naprawdę - z każdej mojej solówki na albumie jestem naprawdę zadowolony i dumny. Wszystkie są melodyjne i pełne pasji. Dla mnie solówka jest jak śpiewanie, tylko że używasz do tego gitary, a nie swojego gardła. Na początku "Cause For Alarm" wstawiliście taką fajną retro gitarkę. Lubię ten motyw, bardzo mi się podoba. Czy możesz powiedzieć nam jak wpadłeś na pomysł dodania takiego smaczku? Ten motyw stworzyliśmy już po tym, gdy napisaliśmy cały utwór. Na początku, ta kompozycja miała wyglądać tak, że cały zespół uderza od razu razem. Potem
Foto: Nuclear Blast
rozsądkiem. Nigdy mi się to nie udawało. Czułem się nieszczęśliwy i wiedziałem dlaczego - dlatego, że nie podążam za głosem mojego natchnienia i mojego serca. Dlatego w kwestii tworzenia muzyki, uważam że najpierw jest się artystą dopiero potem rzemieślnikiem. W "Hated Unite, United Hare" pojawia się gościnna solówka Andreasa Kissera z Sepultury. Jak do tego doszło, że się skumaliście? Czyj był to pomysł? To był mój pomysł. Z Sepulturą jesteśmy zakumplowani od dawna, spędziliśmy razem całe miesiące na wspólnych trasach, graliśmy też wspólne festiwale. Graliśmy także wspólną trasę, gdy promowaliśmy "The Dream Calls For Blood". Sepultura jest zresztą jednym z najlepszych zespołów w gatunku, zawsze darzyłem ich i ich muzykę wielkim szacunkiem i poważaniem. Oni nas zresztą też darzą respektem. Pewnego wieczoru wpadł mi do głowy taki pomysł, że skoro ciągle spotykamy się na trasie, to może połączymy siły zapytałem się Andreasa czy nie chciałby zagrać solówki na naszym albumie, ponieważ jestem naprawdę wielkim fanem tego, w jaki sposób on gra na wiośle. Zapytałem się go na antenie jego programu radiowego, który prowadzi dla swego radia w Brazylii, dla którego chciał przeprowadzić ze mną wywiad. Siedzieliśmy więc w tourbusie, kończył właśnie ze mną wywiad, pytając się czy chcę coś jeszcze dodać, a ja na to - tak, teraz to ja mam do ciebie pytanie. Czy chciałbyś zagrać solówkę na naszym następnym albumie. Przyszpiliłem go, nie miał jak odmówić (śmiech). Trochę się z tego
jednak stwierdziłem, że tu bardziej będzie pasować jak utwór rozpocznie intro gitarowe, które będzie wyjątkowe na swój sposób i będzie się wyróżniać w porównaniu do reszty numeru i od pozostałych kompozycji z płyty. W ten sposób chciałem zaskoczyć i zaszokować słuchacza, by nie był przygotowany na to thrashowoprzebojowe pandemonium, które się rozpętuje chwile później. Użyłem neckowego pick-upa by uzyskać taki głęboki gardłowy pomruk gitary i zacząłem grać taki… dziwny, surfingowy motyw (śmiech), taki, który raczej nie zdarza się często w muzyce Death Angel. Użyłem dźwięków, które pojawiają się w refrenie i w innych częściach utworów. Wykorzystałem tę samą skalę, jednak zagrałem je w zupełnie innej kolejności, łącząc je w taką surfingowa melodyjkę. Wtedy tak o tym nie myślałem, to przyszło z czasem, gdy analizowałem to, co już zrobiłem. Na początku po prostu usiadłem i to zagrałem. To przyszło samo z siebie. Trochę jak kurze, która nagle znosi jajko. Motyw jest jednym z lepszych na albumie. A kto tak wkurzył Marka, że napisał tak mocny tekst do "Hell to Pay"? Kto aż tak nadwyrężył jego zaufanie? (śmiech) To jest bardzo dobre pytanie! Podchodzę do tekstów Marka jako fan. Nigdy się go nie pytam o ich znaczenie czy co się za nimi kryje. Staram się je postrzegać tak samo jak ktoś, kto słucha płyty i sam dochodzi do tego, co ma namyśli wokalista. Czasem jednak nie wytrzymuję i pytam się go o to czy o tamto.
DEATH ANGEL
11
mimo przebrania będziesz figurował w składzie zespołu pod swoim nazwiskiem? Wow! To jest ciekawa interpretacja stroju. Tak, ten kostium reprezentuje Klausa Koniga Fossora (aka KK Fossor). Nie jestem Troy'em Norr'em w tym koncepcyjnym projekcie. Nie staram się ukryć tego kim jestem, jedynie odgrywam rolę w teatralnej heavy metalowej "operze". Płyta otwiera historię KK Fossora. Jego osobiste cierpienie się ujawniło.
Do dziś jest wiele naszych utworów, w których nie jestem do końca pewien, o co chodzi w tekście. W "Hell to Pay"… pewnego wieczoru, gdy imprezowaliśmy z Markiem, sam zaczął mi mówić o tym utworze. Stwierdziłem wtedy - okej, dostaję informacje bezpośrednio od źródła i to bez pytania! Dowiedziałem się, że każda zwrotka jest o kimś innym. I na tym muszę skończyć, ponieważ nie chcę rzucać imionami. Jeszcze się komuś cos stanie. (śmiech) W każdym razie żaden nie jest o mnie, co mnie cieszy! (śmiech) Kim jest Margarita Williamson? Jest wspomniana z tyłu bookletu. Jest to babcia Marka. Niestety, niedawno umarła. Była bardzo bliska Markowi, jak i zresztą całej mojej rodzinie. Chcieliśmy w ten sposób uhonorować jej pamięć. W przyszłym roku "the Ultra-Violence" będzie miało swoje trzydziestolecie. Jak postrzegasz ten album z perspektywy czasu? Jaki jest twój stosunek do niego? Jest to obraz szalonego i cudownego okresu, który wtedy przeżywaliśmy. Cieszę się, że mieliśmy okazję utrwalić go na taśmie. Nie bez powodu mówię "na taśmie" bo tak wtedy się nagrywało. Mamy to gówno na taśmie! Tej atmosfery już się nie odtworzy. Byliśmy nieukształtowani, naiwni, surowi… byliśmy nastolatkami i postrzegaliśmy świat oraz muzykę jako nastolatkowie. Byliśmy podekscytowani thrashem - sceną i muzyką thrash metalową. Władowaliśmy w to wszystkie nasze przeżycia, doświadczenia i gniew. To słychać na tym albumie. Dlatego rozumiem dlaczego ten album nadal cieszy się taką popularnością. Mało jest takich nagrań, które uchwyciły w taki sposób młodzieńczą energię i pasję. Coś takiego mogą dokonać jedynie osoby bardzo młode, świeże w branży muzycznej i nadal podekscytowane muzyką - jeszcze nic o niej więcej nie wiedząc. Nasz debiut to mieszanka niewinności, braku talentu i umiejętności muzycznych. "The Ultra-Violence" to znak tamtych czasów. Był to okres magicznego cudu narodzin thrash metalu. Cieszę się, że powstał. Nawet dziś jak gramy na koncercie coś z debiutu, mamy gwarancję, że publika oszaleje i będzie tłuc się o siebie pod sceną. Czy zamierzacie tę rocznicę jakoś uczcić? Myślę, że ograniczymy się do jakiegoś wzniesienia toastu składającego się z paru piw w gronie zespołu i przyjaciół. Nie chcemy przedobrzyć, bo już na 25-lecie "The Ultra-Violence" zrobiliśmy niezłą celebrę. Wydaliśmy go na nowo w zremasterowanej wersji, promowaliśmy go na trasie po Stanach i po Europie… graliśmy cały "The Ultra-Violence" od deski do deski podczas tych koncertów. Myślę, że oddaliśmy mu sprawiedliwość w adekwatnym stopniu. Powiedz mi jeszcze, czy macie już jakieś plany na trasę promującą wasz najnowszy album? Mamy już plany na trasę. Tak po prawdzie, to dopiero jest ona konstruowana, więc nie mogę jeszcze podać żadnych konkretów. Będziemy na niej wspierać naprawdę mocny zespół, więc nie jest to nasza trasa, nie jesteśmy headlinerami, więc nie możemy jej jeszcze publicznie ogłosić. Kiedy w końcu headliner ją upubliczni, to będziecie wtedy wiedzieć - aha, więc to jest właśnie ta trasa, o której mówił Rob! Trzymam kciuki, bo jestem bardzo podekscytowany. Miała być w sumie ogłoszona już w ten weekend, ale tak się nie stało, nie wiem dlaczego. Mam nadzieję, że nastąpi to wkrótce. To będzie prawdziwy killer. Na razie w planach jest tylko Ameryka Północna, ale na pewno przyjedziemy też do Europy. Europa jest dla nas jak drugi dom. Okej, to będzie wszystko z mojej strony. Wielkie dzięki za twój czas i bardzo interesujące odpowiedzi i historie, jakimi się z nami podzieliłeś. Możesz się śmiać, ale mówiłeś, że nagraliście "The UltraViolence" na taśmie - ten wywiad też został nagrany na taśmie, bo jedyny dyktafon jakim akurat dzisiaj dysponowałem to ten, co nagrywa jeszcze na te małe kasety. Aaaa, tak!!! Taśmy! Uwielbiam taśmy! Uwielbiam je, bo dźwięk z nich jest o wiele cieplejszy. Wielkie dzięki za wywiad. Dzięki, że wspieracie Death Angel, metal i muzykę. Świat muzyki potrzebuje was wszystkich i waszej miłości do sztuki. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
12
DEATH ANGEL
Czy to przebranie jest Twoim dziełem czy ktoś Ci przy nim pomagał lub je dla Ciebie wykonał? Kostium został wykonany według moich specyfikacji, a makijaż został zaprojektowany przez Bobby' ego Lucas'a z Attacker. Następnie umieściłem ten plan w specjalnym FX Studio, aby zrobić odlew dla lateksowego urządzenia. Czy na koncertach będą jakieś rekwizyty odnoszące się do his torii "Sweet Hollow"? Planujecie zrobić show niczym koncerty Kinga Diamonda czy Alice'a Coopera? Jasne, koncert Them zawiera rekwizyty, które pomogą opowiedzieć historię "Sweet Hollow". Występ będzie podobny do tego, jaki robią Alice Cooper i King Diamond. HMP: Co spowodowało, że Them porzucił swe coverbandowe korzenie? Troy Norr: Widziałem w tym coś znacznie większego niż tylko proste robienie tribute bandu. W swojej głowie miałem pomysł na historię konceptualną i chciałem się nią podzielić ze światem. Również nigdy nie zamierzałem skupić się wyłącznie na tribute bandzie. Robiłem to dla zabawy. Moją prawdziwą pasją jest oryginalna muzyka. Jak obecnie wyglądają Wasze koncerty? Czy jeszcze jakieś covery Kinga Diamonda wrzucacie do swojej setlisty czy cały czas opiera się na materiale z płyty? Ostatni raz Them zagrało z Helloween w marcu. Zdecydowaliśmy się poczekać z planowaniem jakichkolwiek następnych występów, dopóki album się nie ukaże. Nie wrzucamy żadnych coverów Kinga Diamonda do naszej listy utworów. Na razie nie było żadnych dyskusji w tej sprawie. To jest oryginalna kapela, ale nigdy nie wiesz, co zrobimy będąc w trasie. Wszystkie utwory, jakie wykonujemy na żywo są ściśle brane z naszego debiutu. Twój makijaż i strój wyglądają jak zmieszanie Szalonego Kapelusznika z Alicji z Krainy Czarów z Freddy'm Krueger'em. Możesz nam powiedzieć czy to przebranie to ktoś, kogo zamierza sz grać czy jest to bez większego znaczenia i
Do obecnego składu Them zwerbowałeś muzyków z różnych znakomitych kapel jak np. Markus Johannson, który współpracował m.in. z Andy'm La Rocque. Co sprawiło, że wybrałeś konkretnie tych muzyków? Znałem się już z Mike'iem Lepond i był zainteresowany byciem w Them, po tym jak zobaczył koncert. Markus Ullrich i ja staliśmy się przyjaciółmi po spotkaniu na kolacji. Wtedy połączyliśmy siły i razem napisaliśmy album. Richie Seibel (instrumenty klawiszowe) został wprowadzony przez Markusa. Kevin'a Talley'a poznałem przez przyjaciela i pewnego razu Kevin stwierdził, że chce być w Them, on z kolei poznał mnie z Markusem Johannsonem z Sylencer i 4Arm. Czy starałeś się przekonać dawnych muzyków, którzy towarzyszyli Them na coverowych koncertach, by wrócili i nagrali z Tobą "Sweet Hollow"? Zacząłem pisać i nagrywać "Sweet Hollow" z oryginalnymi członkami King Diamond Tribute Band, ale wszyscy zdecydowali się rozstać ze mną. Jak do tego doszło, że na tribute koncertach gościnnie występowali z Wami Mike Wead i Hal Patino? Mike Wead był w tamtym czasie moim przyjacielem i kiedy King miał problem z plecami Mike wystąpił z nami wykonując dwa utwory. Gdy drogi z naszym basistą rozeszły się, kiedy wróciliśmy do grania coverów, wyciągnąłem rękę do Hala i on przyleciał do USA i zagrał z nami kilka koncertów. To było dla nas wspaniałe doświadczenie i staliśmy się wielkimi przyjaciółmi na całe życie. Czy występy wraz z nimi, muzykami Kinga zaowocowały jakimiś doświadczeniami np. udany mi relacjami zakulisowymi ułatwiając współpracę w sensie towarzyskim i czysto biznesowym lub nauczyliście się czegoś od nich? Brak doświadczenia ewoluował po występach z Mike'iem i Hal'em, ale gdy Hal mnie odwiedził zainteresował się tytułem płyty "Sweet Hollow". Pewnej nocy zabrałem go do Sweet Hollow Cemetary (prawdziwa nazwa to Melville Cemetery) i gdy wszyscy wyszli z cmentarza śmiejąc się powiedziałem do siebie "Tak, zamierzam nazwać
Moją prawdziwą pasją jest oryginalna muzyka To się nazywa wzorcowy przepis na sukces. Najpierw przez kilka lat byli znani jako jeden z lepszych cover bandów Kinga Diamonda, by później zrobić sobie przerwę, która zaowocowała stworzeniem debiutanckiego albumu, o którym opowie nam wokalista i założyciel zespołu, Troy Norr.
inspiracja wynika z mojej miłości do horrorów tak bardzo jak moje wizyty na Melville Cemetary (aka Sweet Hollow Cemetary).
album "Sweet Hollow". Wyjaśnij pokrótce, jeśli możesz o czym jest historia, kim są bohaterowie opowieści? Głównymi bohaterami są Klaus Konig Fossor (KK Fossor), Mary Hawthorne, Henrietta Hawthorne (babcia Mary), a mniej ważnymi postaciami są Erik, Matilda i John Hawthorne (jej brat i rodzice), Elissa, Miranda i Abbey (żona, starsza córka i niemowlę głównej postaci). KK jest z zamiłowania czarnoksiężnikiem, ale grabarzem z zawodu. Jest bardzo kochającym człowiekiem, który uwielbia swoją rodzinę. Akcja rozgrywa się w drugiej połowie 1800 roku. Historia rozpoczyna się, gdy KK próbuje wskrzesić zza grobu Abbey, która zmarła w nieznanych okolicznościach. Fosser był tak zrozpaczony, że użył całej swej mocy, by zmartwychwstać jego ukochaną, małą córeczkę. Mieszczanie przesądni jak zawsze, zebrali się razem i poszli na cmentarz, gdzie KK próbował rezurekcji i zatrzymano go wraz z rodziną. Ceremonia rzeczywiście się udała, ale miejscowi zniszczyli małą Abbey. Następnie zaprowadzili go na rynek i zmusili do patrzenia, jak jego żona Elissa i córka Miranda zostały spalone na stosie. Co złego zrobiły? Ich związek z czarną magią KK'a był wystarczający. By się upewnić, że KK nie zapomni ich zbrodni, napiętnowali go odwróconym celtyckim krzyżem na twarzy, by przez pozostały czas na Ziemi chodził z rodzinnym wstydem. KK będzie zawsze opatrzony znakiem zła, bez względu na to gdzie się uda. Uciekł z miasta i podróżował przez morze do USA, gdzie mógł dokończyć żywota, jako dozorca na cmentarzu Sweet Hollow. Minęły lata i ze szczęśliwego, kochającego człowieka stał się zgorzkniałym, rozgniewanym grabarzem, przeważnie odludkiem. Później pewna rodzina osiedliła się przy cmentarzu, a KK zaprzyjaźnił się z dzieckiem tej nowej rodziny. Pewnego razu poszli na cmentarz w nocy, by pograć w grę o "Duchu na Cmentarzu". KK wyjaśnił dziecku, żeby nigdy nie wchodził na cmentarz z własnej woli, ponieważ złe duchy obserwują go i czyhają aby posiąść jego duszę. Pewnej nocy zły duch zwący się "Szkarłatny Trup" zwiódł Mary na cmentarz, by nią zawładnąć. Konkretną duszę można ujrzeć w ludzkiej formie zanim zostanie opętana. Opętana Mary wróciła do swojego domu i wymordowała całą rodzinę, z wyjątkiem Henrietty. Tej nocy Henrietta w odróżnieniu od pozostałych miała zamknięte drzwi… Przed śmiercią Henrietta zauważyła zmianę w Mary, ale nie wiedziała, co się stało. Poczuła coś w rodzaju nadprzyrodzonej siły, która powiedziała o przemianie Mary. Henrietta pytała w okolicy czy mógłby jej ktoś pomóc. Została skierowana do KK Fostera, grabarza cmentarza Sweet Hollow. Henrietta mimo prób nie zdołała zainteresować Fostera. Dopiero śmierć rodziny Henrietty sprawiła, że KK zechciał jej pomóc. KK wykonał rytuał wypędzenia złego ducha z cmentarza, ale w trakcie coś poszło nie tak. Czy mu się udało? Czy ocalił Mary? Swoje wnioski wyciągnij po przesłuchaniu i przeczytaniu tekstów. To jest definitywne zakończenie tej opowieści o cierpieniu. Jak powstał koncept tej historii? Czy inspirowałeś się czymś konkretnym? Ta historia to połączenie folkloru Long Island (cmentarz Sweet Hollow istnieje naprawdę. Jego prawdziwa nazwa to cmentarz Melville, ale miejscowi mówią na niego Sweet Hollow - ang. słodka pustka), kilku faktów, a reszta jest zmyślona. Moja
Czy ta historia jest fikcyjna czy bazuje na prawdziwych wydarzeniach? Jak już mówiłem, jest w niej sporo fikcji, trochę folkloru Long Island (jest nieoznakowany grób Mary, na którym jest napisane, że jej duch wciąż nawiedza cmentarz) i trochę faktów (Jest cmentarz Sweet Hollow. Jest Góra Niedoli) Co było dla Ciebie największym wyzwaniem przy pisaniu tego concept albumu? Największym wyzwaniem było utrzymanie biegu historii. Kiedy wydarzyły się pewne rzeczy, jak również mówione części i kiedy zostały one umieszczone w strukturze płyty. Powszechnie wiadomo, że dziś takie horror con cept - albumy mało kogo straszą, wywołują jakie-
kolwiek emocje niż jak to było w latach 80. Czym zamierzasz zmrozić odbiorcom krew w żyłach? A może chcesz tą historią coś przekazać? Zdecydowanie są w historii rzeczy, które mają wywołać w słuchaczu dreszcze. Po skończeniu nagrań, łzy stanęły mi w oczach, kiedy słuchałem do końca… konkluzji… klimatycznego zakończenia. Będąc ojcem (zwłaszcza dziewczynki, która użyczyła głosu Mirandzie i Mary) mogę poczuć ból Klausa, cierpienie i słuchanie jak próbuje pomóc dziewczynce, która przypomina mu jego córkę, to jest coś naprawdę trudnego do wysłuchania. Zwłaszcza, gdy słyszysz, że to się dzieje, gdy muzyka gra. By zachować realizm, nagrałem moją córkę dwa lata wcześniej zanim nagraliśmy "Sweet Hollow", ponieważ wiedziałem, że chcę innego brzmienia jej głosu, aby przedstawić dwie postacie, które ona będzie odgrywać. Czy ta płyta jest w pełni Twoim dziełem? Czy muzycy mieli jakiś swój wkład, dodawali swoje pomysły? Każdy z muzyków napisał swoje partie. Były drobne zmiany w trakcie procesu. Napisałem wszystkie teksty, opowieść, melodie i dialogi. Poza głosami Henrietty, Mirandy i Mary, każdy głos jest mój. Markus Ullrich napisał całą muzykę, a Richie
Seibel napisał wszystkie partie klawiszowe. Solówki zostały napisane i zagrane odpowiednio przez każdego z gitarzystów. Gdzie płyta została nagrana? Bębny zostały nagrane w Teksasie. Solówki w Chicago i w Niemczech, gitary rytmiczne i klawisze w Niemczech, bas/wokal/dialogi w Nowym Jorku. Cały album został zmiksowany i zmasterowany w Kolorado przez Dave'a Otero z flatlineaudio.com Jak długo trwało jej nagranie? Nagranie albumu zajęło kilka miesięcy w 2015r. Kto jest autorem okładki? Mieliście w nią wkład czy daliście autorowi wolną rękę? Autorem jest artystą jest Vance Kelly z vancekelly.com. Dostarczyłem Vance'owi podstawowy koncept, jak się rozwija historia i Vance narysował to, co miał w swoim umyśle. Zanim umieściliśmy okładkę Vance'a, próbowaliśmy dwóch innych grafików. Z jakiego sprzętu korzystaliście podczas nagrywania tej płyty? Aby odpowiedzieć dokładnie na to pytanie musiałbym poświęcić znaczną ilość czasu na dociekania, więc odpowiem w ten sposób. Ścieżki gitar zostały przetworzone w studio w Kolorado. Bas ró-
wnież został tam przetworzony. Klawisze były nagrane bezpośrednio, a dla wokali użyliśmy ogromnego membranowego mikrofonu pojemnościowego. Bez sprawdzenia nie jestem pewien, jaki to był model. Większość nagrań jednak powstało w studio Flatline Audio (flatlineaudio.com) za sprawą Dave'a Otero. Jest mistrzem w swojej dziedzinie. Planujecie wydać jakiś teledysk? Jeśli tak to czy byłby on powiązany z fabułą czy byłby odrębnym bytem? Zależnie od tego jak album będzie radził sobie w pierwszych miesiącach sprzedaży wypuścimy teledysk do "Forever Burns" lub do "Dead Of Night", z czego bardziej stawiałbym na ten pierwszy utwór. Ten teledysk zbiegłby się bezpośrednio z historią "Sweet Hollow" i może zawierać któregokolwiek z bohaterów, w zależności jaki będzie potrzebny do przedstawienia danej części opowieści. Grzegorz Cyga
THEM
13
Miałem to szczęście, że byłem we właściwym miejscu o właściwym czasie Złość, wściekłość, szaleć... tak przedstawia się polskie tłumaczenie słowa "rage". Chociaż powinno się w to znaczenie wpisać jeszcze jeden termin: "niemiecki zespół metalowy". Z całą pewnością Rage zasłużyło sobie na stałe miejsce w archiwum niemieckich zespołów heavy metalowych, obok Mekong Delta, Necronomicon czy Poltergeist. W wywiadzie porozmawialiśmy o rzeczach, które były, są i będą, a mówił o nich twórca zespołu i jedyny stały muzyk, Peter "Peavy" Wagner. HMP: Jesteście bardzo płodnym zespołem, stworzyliście 22 albumy studyjne, do tego płyty "live'', EPki i single. Co sądzisz o tym z dzisiejszej perspektywy? Który album okazał się waszym największym sukcesem, czy któryś z nich byś ocenił jako wpadkę? Peter "Peavy" Wagner: Nie było żadnej wpadki, wszystkie albumy to moje dzieci i jestem z nich bardzo dumny. Największy sukces odniosły albumy z lat 90., takie jak "Black in Mind" i "XIII". To było w dobrych czasach, gdzie można było sprzedać naprawdę dużo płyt. Teraz przemysł muzyczny jest w ruinie przez cyfryzację. Internet zrujnował cały przemysł i już nie możesz praktycznie sprzedać tylu płyt jak np. dwadzieścia lat temu. Jest bardzo ciężko to porównywać. Taki sam problem mają wszystkie zespoły i artyści, którzy nie wzbogacą się tak, jak dwadzieścia lat temu. Nie można tego porównywać, ale jeśli chodzi o liczby to były najlepiej sprzedające się płyty
zaczęli wcześniej niż my. Byliśmy ich wielkimi fanami i chcieliśmy grać jak oni. Byliśmy młodymi chłopakami grającymi metal, którzy wydali kilka niezależnych wydawnictw. Trwało to koło dwóch lat, a potem niemiecka scena wybuchła. Byliśmy bardzo szczęśliwi, że mogliśmy nagrać płytę i robić pierwsze kroki w tym biznesie. Gram już od 33 lat i miałem to szczęście, że byłem we właściwym miejscu o właściwym czasie. Co i kto was inspirował w tamtym okresie? O czym pisaliście, czy chcieliście coś konkretnego przekazać fanom metalu? W tym bardzo wczesnym okresie byłem zainspirowany tymi brytyjskimi zespołami. Byłem wielkim fanem Motorhead. Zainspirowały nas te nadchodzące thrash metalowe zespoły z ameryki jak Metallica i Slayer. Pamiętam też, że byłem fanem Venom (śmiech). To te zespoły nas inspirowały i tak jak już
Cały skład z tego okresu rozsypał się w 1987r. Było super z nim pracować. Mieszkał w sąsiedniej miejscowości, znaleźliśmy go jak daliśmy ogłoszenie do gazety, że szukamy perkusisty. Podaliśmy numer a on zadzwonił i tak właśnie zeszły się nasze drogi. To było fajne doświadczenie, bo już wtedy był profesjonalistą. Kilka lat później skład się rozsypał, bo oni chcieli zmienić styl muzyczny na bardziej komercyjny, coś jak Bon Jovi wtedy. Mnie się ten pomysł nie podobał i chciałem kontynuować to co zaczął Rage. Chciałem grać metal, a nie pop-rock. Powiedziałem im, że spoko niech robią co chcą, ale ja będę kontynuował z Rage. Nasze drogi się rozeszły a nazwa została ze mną. Zebrałem nowych muzyków i nagrałem nowy album "Perfect May". Porozmawiajmy teraz o okładkach. Motyw, który znalazł się na "End of All Days", pojawił się też na "Unity", "Speak of The Dead", "Perfect May" i wielu innych. Wszystkie te okładki zdobi wasza maskotka, The Soundchaser. Jaka jest jego geneza? Kto jest jego twórcą? Jest z nami od 1988, wtedy pierwszy raz pojawił się na okładce. Autor pochodzi z Wiednia i nazywa się Joachim Luetke, jest to mój stary znajomy. Był pewien wypadek z okładką. Początkowo The Soundchaser miał być rzeźbą ponad dwu metrową z trzema głowami. Został sprzedany jakiemuś biznesmenowi i teraz jest w siedzibie dużej firmy w Nowym Yorku. Obraz został zrobiony przez Joachima po tej rzeźbie, wysłał mi kilka motywów. Zabawne, że zobaczyłem go u znajomego, któremu Joachim wysłał to z zapytaniem czy nie zna kogoś kto potrzebuje okładki. Wstępnie te projekty trafiły do śmieci ale jak je zobaczyłem zapytałem czy mogę ich użyć, odpowiedz była twierdząca i tak oto powstała okładka do tego wydawnictwa. Dostałem numer do Joachima i od tego czasu jesteśmy dobrymi znajomymi. No i wykonał potem więcej okładek dla Rage. Jak jest z waszymi fanami? Jesteście z nimi w dobrych kontaktach? Słodzą wam ciągle, czy też potrafią wyłapać wasze błędy i powiedzieć to wam prosto w oczy? Mamy mnóstwo fanów na całym świecie i nie znamy wszystkich osobiście. Obecnie mam bardzo dobre relacje z fanami, których znam. Ludzie jak ich spotykam są bardzo mili i przyjacielscy. Są z nami fani, którzy śledzą zespół od bardzo dawna, nawet tacy co robią to już od 30 lat. Chyba im się podoba to co robię i nie mówią nic złego na zespół. Teraz dzięki mediom społecznościowym ten kontakt jest łatwiejszy. Mamy teraz kontakt z ludźmi z całego świata i komentarze od nich są bardzo pozytywne. Zwłaszcza teraz po nowym albumie i powrocie do oryginalnego ducha zespołu.
Foto: Nuclear Blast
jakie wydaliśmy w latach 90. Ciągle jestem dumny ze wszystkiego co wydaliśmy. Zdobyłem teraz wszystkie prawa do wczesnych albumów i chcę je wszystkie wydać ponownie z dużą ilością bonusów. Wydaliśmy nie dawno box "The Refuge Years", gdzie znajdują się płyty od 1988 do 1994. Następnym co chcę wydać ponownie będzie pierwszy album jaki kiedykolwiek wydałem jeszcze pod szyldem Avanger "Prayers of Steel" oraz pierwsze dwa albumy Rage "Reign of Fear" i "Execution Guaranteed". Powinny zostać wydane w październiku tego roku. Właśnie, w roku 1983 powstał Avenger. Co sądzisz o tamtym okresie? To były wspaniałe czasy. Miałem wtedy osiemnaście lat i to były moje pierwsze kroki na muzycznej scenie. To był dobry czas, bo niemiecka scena metalowa miała dopiero wybuchnąć. Kilka lat wcześniej mieliśmy NWOBHM, takie zespoły jak Saxon, które bardzo nas inspirowały. Pierwszym wielkim zespołem z mojej okolicy był Accept, byli od nas trochę starsi i
14
RAGE
wspominałem Accept. Pisania tekstów nie traktowaliśmy poważnie i pisaliśmy jakieś satanistyczne bzdety. Nigdy nie traktowaliśmy tego poważnie, była to dla nas tylko zabawa. Pamiętam miałem też konkurs z innym gitarzystą, który pisał satanistyczne teksty, który napisze bardziej zły i mroczny. Śmialiśmy się jak to pisaliśmy. Po wydaniu tego albumu dostawaliśmy wiadomości od ludzi, którzy brali to na serio. Podchodzili i pytali czy jesteśmy satanistami i jakie rytuały odprawiamy rano i takiego typu rzeczy. Byliśmy bardzo zdziwieni tym wszystkim. Mówiliśmy im, że to nie jest przesłanie tylko zabawa. I wtedy zrozumiałem, że musimy wziąć na poważnie pisanie tekstów. Na pierwszym albumie Rage zmieniłem podejście do pisania i nie było już nic satanistycznego. Poszliśmy bardziej w teksty krytykujące społeczeństwo. No ale wtedy byliśmy dziećmi i nie mieliśmy pojęcia co robimy (śmiech). Co sądzisz o współpracy z Jorgiem Michael? Co było powodem waszego rozstania?
Po albumie "21" opuszcza cię perkusista Andre Hilgers oraz gitarzysta Victor Smolski, który nadał w ostatnich latach waszym kompozycjom pewnego sznytu. Co czułeś wtedy? Co było powodem ich decyzji? To zła informacja, nie opuścili zespołu tylko ich zwolniłem. To ogromna różnica i jestem bardzo szczęśliwy, że to zrobiłem. Nowi członkowie zespołu Vassilios "Lucky" Maniatopoulos i Marcos Rodríguez są moimi przyjaciółmi, których znam od wielu lat. Relacje w zespole są teraz bardzo dobre i przyjemnie się pracuje. Jest powiew świeżego powietrza i wróciła kreatywność. Dlatego sądzę, że nowy album jest bardzo ekscytującym wynikiem tego odświeżenia. Miałem wiele problemów personalnych z byłymi członkami zespołu i to po prostu nie działało. To był czas na zmiany, właśnie dla tego ich zwolniłem. To wszystko było moją decyzją i jestem z niej zadowolony. Kim są nowi muzycy Rage? Możesz ich przedstawić i coś o nich powiedzieć? Gitarzysta Marcos Rodríguez pochodzi z Wenezueli, ale większość swojego życia spędził na Teneryfie. Kilka lat temu przeprowadził się do Belgi, która jest blisko Niemieckiej granicy, przez co nie mieszka już tak daleko ode mnie i reszty zespołu. Od dziesięciu lat jesteśmy bardzo dobrymi kolegami, ale nie mieliśmy okazji współpracować razem. Teraz jestem zadowolony, że mam go w zespole. Jest bardzo efektywny i w porządku. Do tego jest rewelacyjnym gitarzystą i wielkim fanem zespołu odkąd skończył szesnaście lat. Dorastał z Ragem na słuchawkach i zna
każdą piosenkę i każdy fakt z historii zespołu. Dla niego to spełnienie marzeń grać w tym zespole. Ja jestem zadowolony, bo mam partnera w zbrodni, który rozumie ducha i energię Rage. Bardzo dobrze dogadujemy się przy komponowaniu co jest ważne dla zespołu. Większość komponuje ja, ale jestem bardzo wdzięczny Marcusowi za jego pomysły i partie, które rewelacyjnie pasują do tego co piszę. Słychać to na nowym albumie, że jego pomysły pasują do klasycznego Rage. Perkusista Vassilios "Lucky" Maniatopoulos, jest moim przyjacielem od 1988 (śmiech). Miał wtedy szesnaście lat i zapytał naszego ówczesnego bębniarza Chrisa (Efthimiadis) o lekcję gry na perkusji. Po nich dużo ćwiczył i wstąpił do szkoły muzycznej. W latach 90. pracował jako techniczny perkusyjny dla Rage. Od tego czasu jesteśmy przyjaciółmi i mieliśmy wiele przygód razem. Dzięki nim panuje rodzinna atmosfera w zespole i bardzo doceniam ich wkład w zespół. Z poprzednim składem byliśmy tylko na relacjach zawodowych i nie łączyło nas nic więcej. Zawłaszcza z Victorem moje relacje z każdym rokiem stawały się gorsze. On nie jest stworzony do pracy w zespole, woli się skupiać tylko na swojej karierze. Składanie tego wszystkiego do kupy stawało się dla mnie strasznie ciężkie. W ostatnich latach stwierdziłem, że to nie może tak działać, dla tego postanowiłem to wszystko zmienić. Poprosiłem starych znajomych czy nie chcieliby ze mną pograć. Na początku nie wiedziałem czy to wypali ale teraz wiem, że był to strzał w dziesiątkę. Zespół teraz brzmi rewelacyjnie i wróciliśmy do oryginalnego ducha Rage. Do najlepszych lat kariery. Czym różni się się "The Devil Strikes Again" od waszych wcześniejszych albumów? Które z charakterystycznych cech dla Rage pozostały? Na poprzednich albumach jest dużo progresji i popisywania się zwłaszcza ze strony Victora. Chciał wszystkim pokazać jakim to nie jest dobrym gitarzystą. W każdej piosence chciał pokazać swoje zdolności co nie było dobre dla kompozycji. Na nowym albumie skupiliśmy się na piosenkach, pozbyliśmy się scenicznego balastu i skupiliśmy się na kompozycjach. Koncentrowaliśmy się na tej energii, z której znany jest Rage. Na klasycznych albumach zawsze była ta thrashowa energia, która kopała dupę, a którą straciliśmy kilka lat temu. Skupiliśmy się na powrocie tej energii. Jakie opinie zbiera wśród krytyków? Reakcja na ten album jest po prostu rewelacyjna. Większość prasy i mediów bardzo go lubi, zdobywamy wysokie noty. Dla mnie istotniejsze jest to, że fani reagują bardzo pozytywnie na niego. Mamy wspaniałe reakcje fanów wszędzie, gdzie gramy festiwale w Europie na tą chwilę. Zawsze kiedy gramy nową piosenkę fani szaleją i śpiewają ją z nami. Pasują idealnie do klasyków w secie, dlatego sądzę, że jesteśmy na dobrej drodze. Czy zawiera jakieś specjalne przesłanie? Tak, Rage wróciło (śmiech).
Foto: Nuclear Blast
"The Devil Strikes Again" wydaliście również w wersji trzy-płytowej. Skąd taki pomysł? Wydaliśmy go z koncertem z Warszawy z tej zimy. Nie pamiętam czyj był to dokładnie pomysł ale chyba Marcosa. Na tej lutowej trasie graliśmy razem z Helloween. Technik od nagłośnienia zapytał nas czy może nagrać cały koncert, bo miał cały zestaw do nagrywania i nagrywał również Helloween. Zgodziliśmy się, po prostu nagraliśmy i zastanawialiśmy się co dalej z tym zrobić. Ten koncert miał strasznie duży entuzjazm i energię, co słychać w przerwach między utworami. Graliśmy potem trasę w Japonii i zadzwonili do mnie jak siedziałem w pociągu i mówili, że to nagranie jest super i trzeba je wydać. Poprosiłem o wstępny miks, żeby zobaczyć jak to będzie wyglądać i zrobili to bardzo szybko. Strasznie spodobał mi się pomysł, więc zadzwoniłem do wytwórni i im też się to spodobało. Postanowiliśmy wypuścić to w specjalnej edycji, bo album już był gotowy do wydania. Na jednej z płyt znalazły się covery Rush, Skid Row, Y&Y. Myślisz, że młodzi metalheads orien tują się co to za zespoły? Gdybyście sięgnęli po klasyki power lub thrash metalu dla waszych fanów byłoby to bardziej oczywiste… Nie wiem czy znają te zespoły, ale są to bardzo dobre piosenki. Te piosenki są ważne dla każdego z nas. Bardzo je lubimy i umieściliśmy je głównie dla naszej zabawy. Pamiętam jak mówiliśmy o wybraniu dodatkowych utworów na bonusową płytę i każdy z nas mógł wybrać jeden cover. Ja wybrałem Rush. Był to spontaniczny wybór. Od jakiegoś czasu wytwórnie wróciły do wydawa -
nia nowych tytułów jednocześnie w formacie płyty winylowej. Co o tym myślisz? My wydaliśmy wszystko na winylach. Są trzy różne wersje podwójnego winyla nowego albumu. Czarna, czerwona i biała. Zostały wypuszczone tego samego dnia co wersja na CD. Tak właściwie to mamy sześć wersji tego albumu dostępnych na rynku. Możesz przedstawić czytelnikom wasze najbliższe plany związane z zespołem? Festiwale, koncerty czy może kolejny album? Nasza najbliższa przyszłość to kontynuowanie trasy festiwalowej. W listopadzie i grudniu gramy trasę promującą nowy album, ogłosiliśmy nie dawno pierwszą część trasy. Pracujemy teraz nad drugą wiosenną częścią trasy, gdzie zagramy w krajach, które pominęliśmy w pierwszej części. Wydaje mi się, że w listopadzie mamy koncert w Warszawie znowu (chodzi o koncert 20.11.2016 - przyp.red.). Napisaliśmy już kilka piosenek na nowy album i chcemy go wypuścić w ciągu roku. Chcemy być szybsi niż przy poprzednim albumie, gdzie to wszystko zajęło nam cztery lata. Nie chcemy kolejnej tak długiej przerwy. Zastanawia mnie to, w jaki sposób masz wciąż taki mocnym, młody głos, pomimo tylu lat śpiewania? Masz na to jakiś sposób? Nie robię nic specjalnego. Mój wokal po prostu staje się lepszy cały czas, bo zdobywam więcej doświadczenia i wiem jak to działa. Jest o wiele lepiej niż było na samym początku. Nie robię nic specjalnego, tylko ćwiczę. Śpiewam całe moje życie, a im dłużej coś robisz tym stajesz się w tym lepszy. Co sądzisz o wydarzeniach społeczno-polity cznych, których obecnie jesteśmy światkami? Jest to na pewno przerażające. Ale jeśli się temu przyjrzysz nie będziesz niczym zdziwiony. To wszystko rozwijało się z cieni zeszłego roku. Zwłaszcza ci młodzi mężczyźni, odpowiedzialni za ataki przemocy. Społeczeństwo zostawiło ich za sobą. Zwłaszcza w Niemczech jest duża grupa ludzi, która ich nie akceptuje i trudno wymieszać te grupy, sprawić żeby się akceptowały. Ludzie często mają kompleks i odwracają się od ludzi, nie utożsamiają się ze społeczeństwem, w którym żyją. Ci islamscy terroryści nie mają łatwej gry, w przekonywaniu tych ludzi do swojej świętej gównianej wojny. Nie ma dla tego rozwiązania. To co się teraz dzieje tylko podwyższa barierę dzielącą ludzi. Jedynym rozwiązaniem byłby powrót tych ludzi do społeczeństwa, ale nie mam pojęcia jak to zrobić. To jest naprawdę duży problem, przez który nasze zachodnie społeczeństwo będzie cierpieć przez następne dekady. Dziękuje za wywiad i życzę ci powodzenia w dalszej karierze. Dzięki wielkie i do zobaczenia na trasie. Na razie. Kacper Hawryluk, Jacek Woźniak
Foto: Nuclear Blast
RAGE
15
wysiłku w napisanie kolejnych numerów. O wiele lepiej się czuję, gdy piszę teksty jedynie do kilku utworów z płyty, tak jak to zrobiłem na "Battle Cry". Następnym razem to Kevin będzie głównie pisał teksty kawałków przy okazji nagrywania kolejnego krążka.
Hammer Damage - historia prawdziwa Kenny Powell, gość-legenda epickiego metalu, opowiedział nam nieco o tym jak naprawdę wyglądała praca nad najnowszym dziełem Omen, zatytułowanym "Hammer Damage", na który przyszło nam czekać trzynaście lat. W trakcie naszej rozmowy zahaczyliśmy także o wczesny okres historii Omen, w tym o tematy, o których ciężko znaleźć jakieś informacje. Warto było podpytać o parę rzeczy, w końcu ta kapela to cholerny pomnik tradycyjnego metalu i swoista legenda. Zapraszam do lektury. HMP: "Hammer Damage", najnowszy album Omen, zaatakuje nas z furią 27 maja 2016 pod patronatem Pure Steel Records. Nareszcie, bo muszę przyznać, że kilka ładnych latek sobie na niego poczekaliśmy. Słyszałem wieści, że huragan zniszczył twoje studio nagrań, opóźniając pracę nad tym krążkiem. Czy oprócz tego były jakieś trudniejsze przeszkody do pokonania przy tworzeniu tego albumu? Kenny Powell: Tak wiele gówna się wydarzyło, że żaden wywiad nie pomieściłby tego wszystkiego, gdybym zaczął się nad tym rozwodzić. Trzeba by było napisać co najmniej osobną książkę. Nie lubię rozmawiać na temat negatywnych rzeczy, ale w końcowym rozrachunku przynajmniej trzy na cztery z powodów opóźnień powstały z powodu nieudolności członków zespołu, nie mających żadnego pojęcia o tym, jak stworzyć album Omen. Starałem się nie robić z tego chryi
Omen, bo nikt nie będzie mnie lubił tak samo jak J.D., grajmy wyłącznie stare rzeczy.". W ogóle nie zamierzał nam pomóc w pracach nad nową płytą. Gdy zapewnił mnie, że pojedzie z nami w trasę po Ameryce Południowej - "Im więcej koncertów tam zagramy tym lepiej!" - zabookowałem ponad czterdzieści gigów. Na mniej niż dwa tygodnie przed wylotem napisał mi "Nie będę grać dla zjaranych kaktusów (pot-smoking spics przyp.red.)".Uważam, że to nieco śmieszne, ponieważ jego matka pochodzi z Panamy. Byłem na tyle głupi, że po tym wszystkim wziąłem go na europejską trasę. Nie wiem w sumie dlaczego, zwłaszcza po tym jak się obudziłem w hotelu po koncercie w Polsce z nazistowskimi symbolami i rasistowskimi hasłami ("N" word przyp.red.) wypisanymi na mnie permanentnym markerem. Nie jest to przyjemne, zwłaszcza po tym, że sam zaciągnąłem kredyt, by opłacić mu przelot. Jest
Jak wyglądało nagrywanie albumu - większość została nagrana u ciebie w domu czy też niektóre ścieżki były robione w innych studiach? Czy satysfakcjonu je cię ostateczny rezultat jaki uzyskaliście? Pierwotnie, perkusje na niektórych utworach były nagrywane w osobnym studio. Wkrótce okazało się, że nie będę tych śladów używał, więc zostały zaorane i całość, łącznie z perką, nagraliśmy w moim domowym studio nagraniowym. Jestem niezwykle dumny z tych nagrań. Jeżeli się nie mylę, to na początku okładka "Hammer Damage" miała wyglądać nieco inaczej - przedstawiała rycerza w zbroi, dzierżącego dwa młoty bojowe. Na okładkę jednak w końcu trafiła metaliczna kobra, symbol charakterystyczny dla Omen. Rysunek z rycerzem był wzorowany na starym zdjęciu J.D. z okresu "Battle Cry". To nagranie jest poświęcone jego pamięci i złożeniem hołdu jego zespołowi "Hammer Damage", w którym grał, gdy go poznałem. Ten obrazek znajduje się na wewnętrznej stronie okładki w wydaniu europejskim. Jest to także główna okładka wersji cyfrowej albumu. Muszę przyznać, że brzmienie bębnów do mnie nie trafiło. Perkusja brzmi strasznie cyfrowo, zwłaszcza w porównaniu do mocnego brzmienia gitar. W jaki sposób nagrywaliście beczki? Cóż, jak widać nie jesteś jedynym, który nie przepada za bębnami na naszym nowym albumie. Nie wiem czy nie zasugerowałeś kłamstwami jakie rozsiewa nasz były wokalista, który nawet nie brał udziału w sesji nagraniowej. Nie, nie miałem styczności z jakąkolwiek jego wypowiedzią, tak po prawdzie. Mogę cię zapewnić, że perka nie była nagrywana przy użyciu żadnego automatu perkusyjnego czy sampli. Ponieważ to ja zajmowałem się całym procesem rejestracji tego albumu, to ja jako jedyny mam pełnie wiedzy na temat tego jak przebiegała sesja nagraniowa. Naturalnie - mi się brzmienie bębnów podoba, bo to ja je modelowałem. Nie brzmią jak typowa perkusja z metalowego albumu, jaką można usłyszeć na nagraniach wszystkich innych kapel, i to właśnie było moim zamiarem. Jak myślisz - które z nowych wałków będziecie wykonywać na żywo? "Hammer Damage" na pewno. Z tak wieloma płytami na koncie, trudno jest wcisnąć wiele nowych utworów do setlisty. Jestem w pełni świadom, że fani wolą słyszeć na koncertach głównie stare klasyki. Mam jednak nadzieję, że z biegiem czasu uda nam się wcisnąć parę nowszych kawałków.
Foto: Omen / Dark And Sweet Things
i przez to podejmowałem konieczne, choć niepopularne decyzje, ale mam już dość tych dupków, którzy za plecami rozsiewają kłamstwa na temat tego nagrania. Dlatego masz okazję poznać na wyłączność prawdziwą historię o powstawaniu "Hammer Damage". Kevin Goocher jest wokalistą na nowym nagraniu, po tym jak wrócił do Omen w 2014 roku. Co się stało, że Matt Story i George Call rozstali się z zespołem? Matt Story wkurzył się i odszedł po trzech latach pracy nad nowym nagraniem. Było ono już praktycznie na ukończeniu, gdy nas opuścił. To była naprawdę wielka szkoda, bo ma świetny głos. Ale ja za to byłem na tyle głupi, że dałem mu drugą szansę, bo to był jego trzeci raz jako wokalista Omen i gość wystawiał nas do wiatru za każdym razem. George Culver Call za to jest najbardziej odstręczającym człowiekiem z jakim kiedykolwiek pracowałem. Jest kłamcą, złodziejem, rasistą i straszną pizdą. Miał możliwość napisania własnych tekstów do naszych kawałków, bo twierdził, że jest największym fanem Omen jaki kiedykolwiek żył na świecie. Po dwóch latach czekania właściwie zmusiłem go do napisania "Blood on the Water", który koniec końców, w ogóle nie brzmiał jak cokolwiek Omen, jeżeli chodzi o wokale. Potem znowu zniknął, mówiąc "Nie chcę robić nowego albumu
16
OMEN
jeszcze parę takich kwiatków z jego pobytu w Omen zanim go wyrzuciłem z zespołu, ale podejrzewam, że macie już przed oczami zarys sytuacji tego jak wyglądała praca z nim. Ale Kevin Goocher też wcześniej odszedł z zespołu i teraz do niego wrócił. Tym razem postanowił się bardziej zaangażować w Omen? Nigdy nie było jakieś wielkiej scysji między mną a Kevinem. Starałem się zrobić coś nowego, a on się lekko poirytował i odszedł by założyć Phantom X. Jednak nietrudno było nam znowu połączyć swoje siły. Przeprowadziliśmy długą rozmowę i wyjaśniliśmy wszystkie nieporozumienia jakie zaszły w przeszłości między nami. Mam naprawdę wielką nadzieję, ze to będzie już ostatni wokalista w historii Omen. Do jakiego stopnia inni członkowie zespołu mieli swój udział w tworzeniu materiału na "Hammer Damage"? Napisałem większość tekstów i melodii do utworów. Zwłaszcza wtedy, gdy Matt starał się to nieudolnie zrobić. Po prostu nie umiał wpasować się w stylistykę utworów Omen. Gdy Kevin wrócił do zespołu, dałem mu wolną rękę, by napisał kilka z nich na nowo. Włożył swój wkład także w parę innych. Już wtedy album był srogo po terminie, a ja włożyłem naprawdę sporo
Wydaję mi się, że większość waszych fanów mieszka w Europie. Jak wygląda w takim razie sytuacja tradycyjnego metalu w Ameryce? Trochę za wcześnie, by odpowiedzieć zgodnie z prawdą na to pytanie. W lipcu w końcu startujemy z amerykańską trasą, do której przymierzaliśmy się od lat. W USA sprzedajemy także większość naszych płyt. Uwielbiam grać w Europie, ale z chęcią grałbym w USA tyle samo koncertów co na Starym Kontynencie. W końcu USA to moja ojczyzna, choć targają nią kaprysy różnorakich trendów. Będziecie grali na Keep It True XX u boku Manilla Road i Big Epic Headlinera, którym - wszystko na to wskazuje - najprawdopodobniej będzie Cirith Ungol. Co o tym sądzisz? Nie mogę się doczekać, by znowu zagrać na KIT. Podkreślałem to wielokrotnie - to moje ulubione miejsce do grania koncertów, nie ujmując oczywiście nic innym lokalom i festiwalom. Graliśmy świetnie koncerty na Sword Brothers i Bang Your Head, ale Keep It True daje prawdziwe poczucie braterstwa. Wasz ostatni koncert w Polsce miał miejsce w 2008 roku w Bielsku-Białej. Mogę śmiało powiedzieć, że jego promocja kulała straszliwie. Wielu polskich fanów Omen, w tym ja i wielu moich znajomych, dowiedziało się o nim wiele miesięcy po fakcie. Czy od tamtego czasu kontaktował się z tobą jakikolwiek promotor z Polski? W końcu w przyszłym roku odwiedzacie Niemcy, a to w sumie obok. Liczyłem na zdecydowanie większy tłum, gdy graliśmy w Polsce w 2008 roku. Zwłaszcza, że jako wyraz poparcia dla Polaków powstały takie utwory jak "Red Hori-
zon" i "Warning of Danger". Nie wiem jak to było z promocją, ale koncert organizował Bart Gabriel, którego uważam za bliskiego przyjaciela i brata, który jak prawdziwy mściciel, wspiera scenę metalową. Naprawdę, wiele by było trzeba, bym powiedział o nim coś złego. Jestem pewien, że zrobił wszystko, co tylko mógł. Czy utrzymujesz kontakt z innymi fanami Omen z Polski? Tak. Utrzymuje też kontakt z fanami z praktycznie każdego wolnego kraju na świecie. Jest to dla mnie bardzo ważne, by mieć kontakt i możliwość rozmowy z ludźmi, którzy podziwiają naszą muzykę. To prawdziwy zaszczyt, że ktoś interesuje się kompozycjami, które stworzyliśmy. Z Węgier pochodzi także inny zespół o nazwie Omen, nagrywający całkiem porządny power/speed. Jaka jest twoja opinia o tym zespole? Słyszałeś w ogóle o nim wcześniej? Czy mieliście jakieś problemy z nimi dotyczące nazwy? Ale mnie to wkurza! Nagraliśmy przynajmniej pięć płyt zanim oni w ogóle powstali, z tego dwa dla wielkich międzynarodowych wytwórni. Próbowałem się z nimi skontaktować w sprawie ich nazwy, ale okazali się strasznymi dupkami. Jedyną rzeczą, jaką musieliby zrobić, to dodanie czegoś do samego "Omen" i nie byłoby żadnego problemu. Nie rozumiem dlaczego ktokolwiek miałby zrobić coś takiego. Przecież nikt nie nazywa swojego zespołu "Black Sabbath", no co jest!? Omen powstał w 1983 roku w Los Angeles, ale ist nieją w Sieci źródła wskazujące miejscowość Henryetta w Oklahomie jako miejsce, w którym się to wszystko zaczęło. Czy możesz nam powiedzieć o początkach Omen i o tym jak dołączyłeś do Savage Grace. No, w końcu ktoś, kto odrobił pracę domową. Rzeczywiście, trzon z którego później powstał Omen, sformował się początkowo w Oklahomie. Istotną różnicą było to, że Jody grał na gitarze rytmicznej, a Roger Sisson zajął się basem i wokalami. Większość tego, co wylądowało na "Battle Cry" powstało właśnie w tym okresie. Niestety, Roger nie pojechał z nami do L.A. i po niepowodzeniu w poszukiwaniu zastępstwa za niego postanowiłem dołączyć do Savage Grace, z nadzieją, że tam znajdę muzyków, którzy pomogą mi z rozpędzeniem mojego własnego projektu. Podczas pobytu w Savage Grace poznałeś Briana Slagela z Metal Blade, z którym współpracowałeś także po swym odejściu z tego zespołu. Briana poznałem podczas nagrywania pierwszego albumu Savage Grace. Podpisałem z nimi umowę na udział w nagraniu dwóch albumów studyjnych ("The Dominatress" i "Master of Disguise" - przyp.red.) oraz możliwość napisania przynajmniej dwóch numerów na tą drugą płytę. Napisałem "Die By The Blade" i "Battle Cry" - muzykę i tekst - i w ostatniej chwili dostałem informację, że żaden z tych numerów nie znajdzie się jednak na płycie. Skontaktowałem się z Brianem, który się nieco zdziwił, ponieważ oba te numery były jego ulubionymi numerami Savage Grace. Wkrótce podpisałem z nim kontrakt na Omen, zanim jeszcze mój zespół miał pełny skład. Pierwsze trzy albumy Omen to klasyki metalu najczystszej wody. Powstały zresztą bardzo szybko po sobie - 1984,1985,1986. Jak wspominasz tamtej okres oraz współpracę z J.D. Kimballem, którego głos na stałe wpisał się w magiczny styl Omen? To był prawdziwie cudowny okres, gdy pisaliśmy i nagrywaliśmy nasze pierwsze trzy płyty. Bardzo mi się podobało jak Kimball wniósł porządek w tę chaotyczną muzykę, jaką wtedy tworzyliśmy. Jednak od samego początku w zespole dochodziło do pewnych niesnasek. Jody raz zadzwonił do mnie w środku nocy tuż przed sesją nagraniową "Battle Cry". Powiedział mi wtedy, że nie ma takiej opcji, że będzie nagrywał album razem z Kimballem. Był też poważny konflikt między Steve'em i J.D. pod koniec rejestrowania "Battle Cry". Próbowałem dosłownie wszystkiego, by utrzymać ten skład w komplecie. Zdawałem sobie sprawę, że razem tworzymy coś naprawdę niezwykłego i niepowtarzalnego, jednak nie mogłem powstrzymać tego, jak wszystko zaczęło się sypać. Nie można było naprawić zniszczeń jakie się stale tworzyły. Głos Kimballa był naprawdę niezwykły. Czy podczas poszukiwania wokalisty do nagrania wokali z "Hammer Damage" szukałeś kogoś, kto brzmiałby podobnie do niego? Kiedyś mój basista zarekomendował mi Kevina, lecz na początku nie uważałem tego za dobry pomysł. Chciałem kogoś podobnego do J.D.. Po pierwszych
Foto: Omen / Dark And Sweet Things
kilku próbach dałem Kevinowi pierwsze trzy płyty Omen z uwagą, że to jest to czego szukam. Wrócił po kilku tygodniach i trafił bezbłędnie w to, czego od niego oczekiwałem. Wówczas zaczęliśmy pracę nad "Eternal Black Dawn". Dlaczego Kimball odszedł z Omen po EP "Nightmares" z 1987 roku? Nie chcę się nad tym bardziej rozwodzić niż już to zrobiłem przy okazji poprzednich pytań. Darzę Kimballa wielkim szacunkiem, także to, co zrobił dla Omen, i nie zamierzam go w żaden sposób dyskredytować. Jak już wspominałeś, nazwa albumu ma nawiązywać do starego zespołu J.D. Kimballa? Tak, nowa płyta jest hołdem dla niego. Czwarty album Omen był skokiem trochę w innym kierunku niż wasze pierwsze trzy wydawnictwa. Zwłaszcza po EP "Nightmares" na której pojawiły się niezwykle thrashujace utwory jak kawałek tytułowy czy "Shock Treatment". Skąd w takim razie nagła zmiana brzmienia? Uwielbiam te thrasherskie utwory. Jestem zresztą takim trochę thrasherem incognito. "Escape to Nowhere" wygląda tak jak wygląda, bo wszystko co na niego napisaliśmy, prócz kawałka tytułowego, zostało odrzucone przez producenta. Udało mi się wskrzesić "Era of Crisis" z tamtego okresu na naszym nowym albumie.
łecznościowych, gdy Omen po raz pierwszy kończył swoją działalność. Nie mieliśmy bladego pojęcia o tym jaką popularnością cieszy się Omen w Europie. Dlatego "Reopening the Gates" brzmi tak, jak wtedy brzmiał metal w Stanach. Bałem się, by nie być wówczas postrzeganym jako jakiś przeterminowany dinozaur, dlatego zamiast robić coś, co było dla nas naturalne, zrobiliśmy to, co uważaliśmy wówczas za aktualne. Żałuję, że tak się stało, ale podobało mi się wspólne granie z moim synem. To był bardzo miły moment w moim życiu. To by było na tyle. To był prawdziwy zaszczyt i bardzo dziękuję tobie za twój czas i twoje odpowiedzi. Ostatnie słowa naturalnie należą do ciebie. Złapałeś mnie tutaj bez żadnych zasłon i ogródek. Starałem się wcześniej wielokrotnie stanąć ponad tym całym burdelem, jaki mi zgotowali, ale niektórzy nie potrafią zamknąć swoich mord. Jeżeli ktoś został wywalony z Omen, to ręczę, że na pewno stał za tym dobry powód! Jesteście pierwszymi, którzy dostali czystą prawdę. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Wokalistą na "Escape to Nowhere" był Coburn Pharr, który później także śpiewał na "Never, Neverland" Annihilatora. W jaki sposób stał się częścią Omen? Był współlokatorem Steve'a akurat gdy potrzebowaliśmy nowego wokalisty by dokończyć ówczesną trasę. Przygoda dla Omen skończyłą się gdzieś w 1989 roku, jednak nie na długo, bo w 1997 roku powróciliś cie z "Reopening the Gates". Jaka jest twoja opinia o tej płycie tak teraz, z perspektywy czasu? Patrząc na to teraz, muszę przyznać, że kierunek jaki obraliśmy na tej płycie był pomyłką. Należy jednak pamiętać, że jeszcze nie było Internetu i mediów spo-
OMEN
17
ich pomysłów. Ja i Snake mogliśmy wtedy dorzucić swoje trzy grosze. W Voivod każdy ma głos - każdy może wnieść swoje koncepcje i idee do kawałka. Nasza muzyka to efekt pracy całego zespołu. Każdy jest w nią… uwikłany. (śmiech) Więc Rocky wpasował się idealnie? Tak, idealnie wręcz. Bardzo fajnie jest go mieć na pokładzie.
Wszyscy czciliśmy Motorhead Zanim Voivod uderzył ponownie w Warszawę, uciąłem sobie małą pogawędkę z perkusistą tej legendarnej kapeli. Na piętrze Hydrozagadki, które spełnia role backstage'a, przy akompaniamencie stękającego Snake'a, który próbował wbić się w ciuchy przed występem, mogłem porozmawiać z Awayem na kilka interesujących tematów. Nie przeciągałem za bardzo rozmowy, by zespół mógł się przygotować do swego warszawskiego koncertu, ale udało mi się z Awaya wydobyć mimo wszystko kilka, moim zdaniem, ciekawych faktów. Zapraszam do lektury. HMP: Może zanim przejdziemy do bieżących planów Voivod, zacznijmy od sprawy najbardziej aktualnej - jak wrażenia na początku tej trasy? Jak się czujecie po festiwalach Brutal Assault i Into The Grave? Away: Na razie mamy raptem kilka występów za sobą, ale jest naprawdę świetnie. Brutal Assualt i Into The Grave były nieziemskie. Brutal Assualt zawsze jest dla nas wielkim przeżyciem. Myślę, że tym razem nasz koncert spotkał się z jeszcze bardziej przychylniejszym przyjęciem niż ostatnio. Into The Grave okazał się równie wyjątkowy. Carcass, Kreator, Exodus - skład był naprawdę świetny. Voivod gna do przodu już od ponad 30 lat - i to mimo wszystkich przeciwności losu, nawet tych najtragiczniejszych. Co sprawia, że ciągle odnaj -
niezwykle inspirującą siłą. Jak postrzegasz wasz fanbase w Europie? O wiele większa niż w Ameryce. Dzięki temu lepiej się tu czujemy. Kiedyś nawet postrzegano nas jako europejski zespół, bo fani na Starym Kontynencie traktowali nas jak "swoich". (śmiech) Na początku roku wydaliście dobrze przyjętą przez fanów i prasę EP "Post Society". Sam uważam, że to niezwykle dokoksane wydawnictwo. Minęło już pół roku od jego premiery. Jak postrzegasz tę EPkę z perspektywy tego czasu? Uchwyciła dokładnie to, co powinna, z waszej artystycznej wizji? Graliśmy przez ten czas kilka utworów z niej na koncertach. Jesteśmy bardzo zadowoleni z reakcji publiczności i z pozytywnych recenzji. Ta EP była bar-
Ostatnim utworem na EP "Post Society" jest świetny cover Hawkwind. Zakładam, że jest to swojego rodzaju hołd, który składacie zmarłemu Lemmy' emu? Tak, zgadza się. W jaki sposób muzyka Lemmy'ego czy to w Hawkwind czy już w Motorhead wpłynęła na was - czy w jakiś sposób pomagała w kształtowaniu was jako muzyków? W latach siedemdziesiątych Hawkwind wywarł na mnie niesamowite wrażenie. Motorhead także, ale naturalnie nieco później. Wówczas byłem bardzo zajarany prog rockiem jako nastolatek, bardzo wysoko ceniłem sobie Hawkwind. Gdy pojawił się Motorhead, była to dla nas swoista rewolucja. Na początku istnienia Voivod to właśnie Motorhead był dla nas największą inspiracją. Moje bębny były bardzo mocno osadzone w patentach, które słyszałem u Philty Animala. Wokale Snake'a mocno jechały Lemmym, tak samo jak linie basowe Blacky'ego. Wszyscy czciliśmy Motorhead. Gdy nagrywaliśmy w studio "Post Society", doszły nas słuchy, że Motorhead odwołuje bardzo wiele koncertów ze swojej ówczesnej trasy na czterdziestą rocznicę powstania zespołu. Koncert odwołany, koncert odwołany, koncert odwołany… uuu, poczuliśmy, że to czas, by nagrać jakiś hołd dla Lemmy'ego, bo wydawało się, że jego kariera muzyczna powoli dobiega swego kresu. Nie spodziewaliśmy się jednak, że zakończy się ona tak tragicznie. Chciałbym teraz spytać nieco o twoje prace, które przyozdabiają okładki wydawnictw Voivod. Co sprawia, że tworzysz takie niepokojące i pełne grozy grafiki? I to jeszcze przy użyciu takiej złowieszczej kreski? Ojej… to trudne pytanie. Trudno jest tak wskazać jakąś konkretną inspirację… Gdy zaczynałem rysować byłem zafascynowany - nie, raczej: byłem obsesyjnie zafascynowany - magazynem Heavy Metal. Miałem takie marzenie, by zostać rysownikiem ich komiksów. Byłem wielkim fanem Philippe'a Druilleta, kopiowałem jego styl nagminnie, tak samo jak innych wspaniałych grafików, jak Moebius i Bilal na przykład. Potem do moich inspiracji doszły filmy - "The Eraserhead", pierwszy "Alien", Pink Floyd "The Wall", a niedługo potem "Mad Max" i "Blade Runner". Dzieła kinematografii odegrały bardzo ważną rolę w kształtowaniu mnie jako grafika. W dniu dzisiejszym jest trochę inaczej. Teraz inspirują mnie bardziej wieści, które do nas docierają, głównie za sprawą Internetu. Żyjemy w bardzo niespokojnych czasach. Informacje, na jakie natrafiam, potrafią roztoczyć przede mną niezwykle niepokojące obrazy.
Foto: Gaelle Beri
dujesz w sobie motywację i popęd do twórczego działania - do nagrywania albumów i do jazdy w kolejne trasy? Wiesz, bardzo lubię podróżować i bardzo się cieszę, że nadal mam możliwość spotykać na koncertach Voivod swoich znajomych z całego świata. Drugą rzeczą, którą lubię tak samo jak podróże jest granie muzyki. Nie potrafię sobie wyobrazić bym mógł przestać to robić. Nie byłbym też zadowolony gdybym grał samemu wyłącznie dla siebie w jakieś piwnicy. Ale dlaczego? Co jest złego w graniu samemu? Nic - na pewno w ten sposób człowiek może pozbyć się jakiegoś napięcia czy stresu, który mu towarzyszy. To jest odprężające, ale prawdziwą satysfakcję i największą frajdę sprawia mi jazda w trasy i granie dla innych. To się też łączy z tym, że do działania napędza mnie w dużym stopniu fakt, że muzyka Voivod spotyka się z przychylnym odbiorem. Nasi fani, ludzie którzy doceniają Voivod, są dla mnie
18
VOIVOD
dzo dobrym "królikiem doświadczalny" w kwestii tego, czy zmierzamy w dobrym kierunku przy tworzeniu naszego kolejnego studyjnego długogrającego albumu. Tak entuzjastyczny odbiór stanowi dla nas bardzo wyraźną zachętę do kontynuowania prac nad materiałem. Może jest coś, co byś do niej dodał, gdybyś miał możliwość podróży w czasie? Prawdę powiedziawszy ewentualnie bym lekko zmodyfikował niektóre przejścia, ale to doprawdy kosmetyka. I sam nie jestem pewien czy chciałbym je zmieniać, wiesz - artysta zawsze ma wizję ulepszenia swojego dzieła. Ale struktura utworów jest dokładnie taka jaka być powinna. Czy cały zespół brał udział w tworzeniu utworów na "Post Society"? Tak. Chewy i Rocky co prawda wspólnie w dwójkę opracowali riffy i rytmikę utworów, ale analizowaliśmy wszystko razem podczas prób, przy ogrywaniu
Niespokojne czasy zwłaszcza dla Europy Zachodniej. (śmiech) Z tego, co wiem, to głównie tak, ale wszędzie dzieje się bardzo wiele zła. Od tego, co się dzieje w Europie jesteśmy bardzo daleko, oddziela nas cały ocean, ale Internet sprawia, że ta cała sytuacja nie jest nam obca. Nie oznacza to też bynajmniej, że jesteśmy z dala od wszelkich kłopotów. Ameryka ma swoje problemy. Wystarczy spojrzeć na Stany Zjednoczone. Tam się nie dzieje dobrze. A co nas otacza w dzisiejszych czasach? Nadmiar informacji, dezinformacji, propaganda. To potrafi zainspirować. Niedawno oficjalnie ogłosiliście, że wyjdzie wasz split na siedmiocalówce z Entombed A.D. - nie wiemy jednak jaki wasz utwór będzie na tym wydawnictwie. Będzie to "Fall" z "Post Society". To wydawnictwo jest z okazji naszej wspólnej jesiennej trasy z Entombed A.D. . W zeszłym roku wydaliście dwa splity - jeden z At The Gates i drugi z Napalm Death. Teraz będzie
się kroił trzeci. To pomysł Century Media? Nie, to my za tym stoimy. Tak pytam, bo wcześniej nie mieliście tego typu wydawnictw. Wiesz, skoro mamy okazję, by coś takiego teraz wydać, to dlaczego mielibyśmy z tego nie korzystać? Fajnie jest mieć takie siedmiocalówki w swoich katalogu i wystawione na merchu. Dużo jeździmy w trasy, więc takie niewielkie wydawnictwa nieco rekompensują fakt, że nie mieliśmy czasu usiąść w studio na dłużej. Ten split zresztą będzie naszym ostatnim nagraniem - w sensie, w temacie singli, splitów i EP - przed pełnoprawnym albumem studyjnym, który wyjdzie w przyszłym roku. To nad nim teraz będziemy pracować. Co możesz nam powiedzieć o nadchodzącym albumie Voivod? Na razie mamy trzy lub cztery kompletne utwory. Nowy album w zamierzeniu ma być albumem koncepcyjnym, ale jest za wcześnie by powiedzieć czy tak będzie w istocie. Nie będę więc zdradzał szczegółów fabuły. Na początku chcieliśmy włączyć do niego materiał z "Post Society", ale koniec końców stwierdziliśmy, że będzie na nim wyłącznie nowy materiał. Samo Century oczekuje od nas przynajmniej 10 kompozycji! Mi to tam pasuje - więcej muzyki od Voivod. (śmiech). Zacząłeś już może rysować okładkę czy odpowiedni na to czas przyjdzie po ukończeniu materiału? Pierwsze szkice zacznę rysować w trakcie tworzenia nowych utworów. To muzyka i teksty będą stanowiły zapalnik do tego, co ma powstać na okładce. Zawsze dużo rysuję w studio. Dzięki temu, niektóre z tych szkiców mogę użyć później jako bazę do właściwej pracy. Na rysowaniu w pełni koncentruję się dopiero wtedy, gdy moje tracki zostaną ukończone. Gdy perkusja jest już zaaranżowana i nagrana, wtedy przychodzi dla mnie czas, by przenieść swoją uwagę na artwork. No, dobra. Często wam na scenie towarzyszą gościnnie muzycy z innych zespołów. W czerwcu na koncercie w San Francisco dołączył do was dawny członek - Jason Newsted. Jak doszło do takiej sytuacji? Jason jest bardzo dobrym kolegą i jest naszym przyjaciel od bardzo, bardzo dawna. Nagrał też z nami trzy albumy… Pytam, bo niedawno ogłosił, że jest zajęty i usuwa się nieco w cień. Zlikwidował też bodajże swoje konta na różnych portalach społecznościowych jak Twitter czy Facebook. Tak, ale nadal jest muzykiem. Chyba pracuje teraz nad jakimś swoim projektem. Bardzo często jak gramy na południu Francji lub w Barcelonie, dołącza do nas inny nasz były członek - Eric Forrest. Gdy gramy w San Francisco na nasz koncert bardzo często przychodzi Jason i tym razem postanowiliśmy wspólnie, że zagra z nami. Podobnie było kilka lat temu na Hellfeście we Francji - razem ze swoim zespołem grał wówczas na innej scenie, ale zagrał także z nami. To, co jest fajne w Jasonie jest to, że zawsze nalega by grać wspólnie z naszym aktualnym basistą. W ten sposób mamy podwójny atak gitar basowych i całość brzmi naprawdę ciężko!
Żyjemy w bardzo nieprzyjemnych czasach Pięć lat minęło od premiery "Breaking the Silence", by światło dzienne ujrzał kolejny album studyjny niemieckich thrasherów z Assassin. Assassin to zespół z nie lada historią. Ich debiutancki krążek "The Upcoming Terror" to klasyka niemieckiego łomotu i prawdziwy metalowy grom. Choć zespół, jak wyszło w wywiadzie, nie spogląda z nostalgią w przeszłość i stara się przeć naprzód, to nie da się tak po prostu zapomnieć tego wybitnego dzieła. Sam Assassin tak bardzo stara się oddzielić od swej przeszłości, że aż zaprzągł metalcore'owego gitarzystę do kształtowania swojego brzmienia na nowej płycie. Wyszło jak wyszło, pragnę tylko zauważyć, że to niby nowoczesne brzmienie nie zawsze pasuje do thrash metalowej muzyki i riffów. Coś, co jest teraz aktualne teraz podłóg kryteriów jakiś przypadkowych ludzi, niekoniecznie stanie się ponadczasowe. HMP: Cześć, co tam słychać? Aktualnie wszyscy czekamy na oficjalną premierę waszego piątego albu mu studyjnego. Czy możesz nam opowiedzieć nieco na temat procesu nagrywania "Combat Cathedral"? Joachim Kremer: Cześć, wielkie dzięki, mamy się świetnie! Zespół zmienił nieco swój tryb pracy w porównaniu do tego, który był obecny podczas "Breaking the Silence". Przed poprzednią sesją nagraniową spędzaliśmy razem jako zespół wiele czasu. Tak tradycyjnie, że tak powiem. To był bardzo dobry sposób, by razem przeżyć coś fajnego i wzmocnić chemię w zespole. Spadła jednak przez to wydajność - nie pracowaliśmy zbyt wiele. By zwiększyć ergonomię pracy zespołu i procesu tworzenia utworów, podzieliliśmy skład na małe grupki. Scholli razem z Ingo pracowali nad jego pomysłami, a ja to samo robiłem z Michaelem. Burn spotkał się ze mną by dopracować partie rytmiczne i tak dalej. Okazało się, że taki system działa bardzo dobrze i już wkrótce mieliśmy opracowanych nieco dobrych utworów. Zarejestrowaliśmy "Combat Cathedral" w październiku 2015 roku razem z Markiem Gortzem, gitarzystą, producentem i mózgiem stojącym za niemieckim metalcore'owym zespołem Caliban, w jego Nemesis Studios. Tytuł nowego krążka zapada w pamięć. Jaka historia kryje się za nazwą "Combat Cathedral"? Każdą decyzję jaką podejmujemy w zespole podejmujemy demokratycznie i szczerze tego nienawidzę (śmiech). Ale tak serio: żyjemy w bardzo nieprzyjemnych czasach, niestety. Wojna domowa w Syrii, wojna domowa na Ukrainie - a to tylko kilka konfliktów jakie się aktualnie toczą. Większość utworów dotyczy właśnie tego rodzaju wydarzeń, a "Combat Cathedral" jest swoistym pojemnikiem lub uzupełnieniem tego
wszystkiego. Jak długo przygotowywaliście materiał na ten album? Czy na "Combat Cathedral" trafiły także pomysły lub riffy, które udało wam się skomponować jeszcze przed "Breaking the Silence"? Prace nad albumem rozpoczęliśmy w 2012 roku po zakończeniu trasy po Ameryce Południowej. Wtedy napisaliśmy większość utworów. Jeden riff rzeczywiście został stworzony dawno temu. "Frozen Before Impact" jest na nim oparty - jest to riff Dinko Vekicia, jednego z pierwszych gitarzystów Assassin, który był obecny na "Upcoming Terror" i "Interstellar Experience". Był na tyle uprzejmy, by pozwolić nam go wykorzystać. Macie nowego wokalistę na pokładzie. Czy możesz nam powiedzieć dlaczego rozstaliście się z Robertem, oryginalnym wokalistą Assassin? Po trasie "Doomsday Prevention Tour" po Ameryce Południowej rozpoczęliśmy pracę nad nowymi utworami na następny album studyjny. Jednocześnie komponowaliśmy i rejestrowaliśmy pre-produkcję. Robert miał z tym duży problem. Rozdzieliliśmy wokale z sekcją rytmiczną, tak by każdy mógł pracować nad własnymi pomysłami. Potem spotkaliśmy się znowu, by wymienić się swoimi utworami i koncepcjami. Robert nie potrafił się wpasować w taki tryb pracy i opuścił zespół na początku 2014 roku. Na początku fani byli zaszokowani. Teraz jednak są zaciekawieni. Jesteśmy w trakcie promowania "Combat Cathedral" i cieszę się z tego jak pozytywny jest odbiór! W jaki sposób Ingo trafił do zespołu. Musiał przejść jakiś wewnętrzny rytuał i kogoś "zasasynować"? (śmiech)
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Foto: SPV
ASSASSIN
19
HMP: Jak tam życie? Cieszę się, że mamy okazję porozmawiać. Przede wszystkim, jak się macie? Michael Bastholm Dahl: Cześć, Aleksander! Także się cieszę, że możemy porozmawiać i że mogę odpowiedzieć na twoje pytania (śmiech). Czuję się świetnie, dzięki. Wróciłem do swego domu w Danii i póki co cieszę się ciszą. Michael Stutzer: Udział w wywiadach przeprowadzanych przez magazyny i ziny z Polski to zawsze czysta przyjemność. Mamy wiele przyjaciół z Polski i duże wsparcie z waszej strony! Miałem przyjemność rozmawiać z Michaelem Stutzerem przy okazji waszej poprzedniej płyty "Legions". Cieszę się, że skład zespołu od tamtej pory nie uległ zmianie i udało wam się wydać kolejny album. Czy aktualna sytuacja Artillery stanowi dla was źródło satysfakcji? Michael Bastholm Dahl: Tak mi się wydaję. Rejestrowanie wspólnie kolejnego albumu było fajne i czułem się tym razem o wiele pewniej. Wspólna trasa sprawiła, że staliśmy się sobie bliscy jako muzycy i myślę, że to da się wychwycić słuchając naszego nowego dzieła. Michael Stutzer: Tak, jest między nami naprawdę zdrowa chemia. Po przejechaniu całego świata i zagraniu wspólnie ponad stu koncertów jest to słyszalne na "Penalty by Perception". Teraz znowu musimy wyruszyć w trasę i grać tyle, ile się da!
Foto: SPV
No przecież. Musiał zabić parę gówniaków i zjeść ich wątroby! (śmiech) Taki żarcik. Przesłuchaliśmy go, by sprawdzić jego umiejętności wokalne. Miał zaśpiewać parę numerów Assassin. Poszło mu naprawdę nieźle. By skupić się na pracy nad nowym albumem, odwołaliśmy wszystkie nasze koncerty oprócz Fall of Summer w Francji i Storm Crusher w Bawarii. W ten sposób daliśmy Ingo możliwość oswojenia się z występem na żywo w naszym zespole. Kto napisał teksty do utworów zebranych na "Combat Cathedral"? Autorem wszystkich tekstów jest Ingo "Crowzak" Bajonczak. Z wyjątkiem jednej - "Ambush", do której ja napisałem tekst. Ja skomponowałem "Ambush", napisałem do niego tekst i go nagrałem. Okładka do "Combat Cathedral" jest dziełem Marcelo Vasco. Dlaczego zdecydowaliście się na jego usługi? Zdaję sobie sprawę, że to on jest autorem okładki do "Repentless" Slayera, ale częściej tworzy prace na black i death metalowych zespołów. Podczas nagrywania płyty rozglądaliśmy się za okładką. Mieliśmy kilka możliwości jednak żadna z nich nie satysfakcjonowała nas w pełni. Nie było takiej, którą byśmy wszyscy zaakceptowali. Dlatego moja żona włączyła się w te poszukiwania. Pewnego dnia natrafiła na ten obrazek Marcelo Vasco, brazylijskiego artysty z Rio, który stworzył także grafikę na "Repentless" Slayera. Moja żona także jest Brazylijką, więc nawiązanie kontaktu nie było trudne. Pokazała grafikę Marco zespołowi. Bardzo szybko się wszyscy zgodzili na to, by uczynić ją okładką nowego albumu Assassin. Wyszło naprawdę nieźle, a Marco to naprawdę równy gość! W niektórych nowych utworach można znaleźć motywy, które nie są typowym thrashem, lecz jadą nieco hardcore'owymi i metalcore'owymi wpływami. Jak choćby refren w "Cross the Line". Czy możesz nam opowiedzieć, co sprawiło iż te kompozycje zostały skierowane w taki kierunek muzyczny? Nie układaliśmy tych utworów, jak "Cross the Line" czy innych, które możesz uważać za nieco hardcore'owe, by wyglądały w jakiś konkretny sposób. Jedyne, co mieliśmy na uwadze to to czy dobrze brzmią i czy pasują do zespołu. W przypadku "Cross the Line" podoba mi się kontrast między zwrotką, przejściem i refrenem. Ma szybkie przyspieszenie w zwrotce i swojego rodzaju moshującą część jako refren. Jak zamierzacie promować nowy album? Czy wasz management pomógł wam zabookować jakieś koncer ty? Czy istnieje szansa byśmy mogli ujrzeć Assassin na żywo w Polsce w tym roku? Nasz management właśnie jest w trakcie rezerwacji kilku koncertów. Mamy też parę ofert, jest jednak za wcześnie, by o tym mówić, gdyż nic nie jest jeszcze pewne. Niestety, nie dostaliśmy żadnej oferty koncertowej z Polski, więc nie wiem czy w tym roku zagościmy w waszym kraju. Jednak, znając tę branżę, ten stan rzeczy może się zmienić bardzo szybko!
20
ASSASSIN
Czy muzyka z lat 80. nadal was inspiruje czy jednak staracie się nie patrzyć w przeszłość przy tworzeniu nowej muzyki? Słuchamy właściwie każdego rodzaju muzyki, który jest dobry! Jeżeli ograniczasz sam siebie do konkretnego gatunku, odbierasz sobie możliwość zbierania różnorakich inspiracji, które mogą pobudzić twoją kreatywność. Dlatego właśnie wybraliśmy Marca z Caliban na producenta muzycznego "Combat Cathedral". Jest muzykiem z młodszego pokolenia i przedstawicielem innego typu muzyki metalowej. Jego punkt widzenia na estetykę brzmienia jest kompletnie inny. Dlatego brzmienie "Combat Cathedral" jest nowoczesne i aktualne. Jakiś czas temu wydaliście ponownie swoje dwa pierwsze albumy studyjne jako kompilację "Chronicles of Resistance". Czy planujecie plany wydania demówek z lat 1985-1989 lub, jeżeli takowe istnieją, jakiś niepublikowanych wcześniej nagrań z tego okresu? W żadnym wypadku! Stare demóweczki miały za zadanie jedynie doprowadzić do wydania "The Upcoming Terror". Zanim zespół się rozpadł na początku lat 90. nagrał jeszcze demo utworów na trzeci album Assassin, który nie został wówczas wydany. One jednak przepadły. Scholli przesłuchał je jakiś czas temu i powiedział mi, że były bardzo złe. Gdyby kasety nie zaginęły, zapewne sam by je zniszczył. (śmiech) Rok 2016 naznacza trzydziestą rocznicę wydania "The Upcoming Terror", mocarnego debiutu Assassin. Wiadomo iż teraz jesteście skupieni głównie na promocji waszego najnowszego dzieła, jednak czy rozważaliście zagranie przynajmniej jednego koncer tu, na którym wykonalibyście całe "The Upcoming Terror" - od początku do końca? To nie jest dobry pomysł, przynajmniej tak mi się wydaje. To tak jakby Assassin stał się własnym cover bandem (wat? - przyp.red.). Nie chcemy się koncentrować na przeszłości. Assassin dokonał wiele na przestrzeni lat. Co jeszcze chcielibyście osiągnąć i gdzie chcielibyście podążyć z zespołem w przyszłości? Po bardzo długim okresie zmian i cichych ciężkich czasów, chcemy, by nowy album odniósł sukces i poprowadził zespół z powrotem w świetność. Mieliśmy już okazję pojechać w ogólnoświatową trasę i mam nadzieję, że jeszcze to powtórzymy. Na pewno nie chcę by czekanie na następny album zajęło pięć lat. (śmiech) Wielkie dzięki za poświęcenie nam czasu. Ostatnie słowa dla polskich czytelników należą do ciebie. Bardzo dziękujemy wam za wieloletnie wspieranie Assassin! Zagraliśmy kilka lat temu piękne koncerty w Polsce i mamy nadzieję, że to jeszcze powtórzymy. Do zobaczenia wkrótce. Keep on rocking! Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Czy nowy album w pełni uchwycił waszą wizję artystyczną i wszystko to, co chcieliście by się na nim znalazło? Michael Bastholm Dahl: Tak mi się wydaję. Znaczy, za każdym razem, gdy rozpoczynasz pisanie nowego materiału, najważniejszą rzeczą jest to czy czujesz się z tego powodu podekscytowany. Moją wizją jest to, by muzyka była właśnie ekscytująca. Nie staram się, by każdy mój pomysł, który pojawi się po drodze, zaowocował jakimś rezultatem, ale jak dla mnie emocjonującą kwintesencją warsztatu jest to, by teksty i tytuły utworów pojawiły się jako ukończone kompozycje. Michael Stutzer: A ja myślę, że mamy w zanadrzu jeszcze kilka niespodzianek, które pojawią się na kolejnym albumie! Jak byś określił postęp jaki udało wam się dokon ać od czasów "Legions"? Michael Bastholm Dahl: Mamy za sobą długą trasę. Podczas czegoś takiego ewoluujesz jako osoba. To były przecież dwa lata i, przynajmniej chciałbym w to wierzyć, przez ten okres czytasz, obserwujesz i przeżywasz zupełnie nowe rzeczy, które sprawiają, że zyskujesz kompletnie odmienną perspektywę na życie i świat. W promocyjnym info pojawia się cytat Michaela Stutzera, że "Penalty by Perception" jest "najlep szym muzycznym dokonaniem w historii Artillery". Wow, to dość mocne stwierdzenie. Skoro naprawdę uważacie, że to wasze najlepsze dzieło, to jakie były ułomności waszych poprzednich? Michael Stutzer: Dwa lata trasy sprawiły, że staliśmy się naprawdę sprawną jednostką, taką jak nigdy wcześniej. Pięciu oddanych sprawie muzyków, którzy sprawili, że ten album wzniósł się na wyżyny. Czuję, że dostarczyliśmy najlepszy muzyczny
Grać tyle, ile się da Artillery to potężna nazwa na scenie thrash metalowej. Ich klasyczne albumy stanowią solidne podwaliny pod gatunek. Szkoda, że nowsze dzieła nie dorastają im do pięt. Niedawno miała miejsca premiera kolejnego wydawnictwa z zagrody Duńczyków, co stanowiło przy okazji wspaniały pretekst do krótkiej rozmowy na jego temat i na temat tego, co aktualnie dzieje się w Artillery. rezultat w historii Artillery. Wspólnie ze świetnym producentem Sorenem Andersenem sprawiliśmy, że "Penalty by Perception" naprawdę pyknęło. Nie oznacza to, że poprzednie nasze płyty nie miały dobrych momentów, zarówno muzycznych jak i pod kątem warsztatu poszczególnych muzyków. Nadal jestem zadowolony z większości naszych starych utworów, ale tak jak powiedziałem - wszystko wyszło idealnie na "Penalty by Perception"! Michael Bastholm Dahl: A ja nawet nie wiedziałem, że taki cytat się pojawia tam! Wow! (śmiech) Myślę, że to trochę przesadzone. Nie będę tutaj teraz wymieniał wszystkich niedoróbek poprzednich wydawnictw Artillery, bo brałem udział dotychczas tylko w nagraniu "Legions". Także, (śmiech) bez komentarza.
czasach są trochę inne od tych, które przyświecały wam w latach osiemdziesiątych. Jak to zmieniło wasze podejście do pisania materiału? Michael Stutzer: Nasze ambicje nie uległy jakimś większym zmianom. A nowe cele dodajemy sobie cały czas, zarówno pod kątem muzycznym jak i tym, w którym nowym miejscu chcielibyśmy zagrać. A co motywuje was do tego by nadal grać? Co jest paliwem waszej pasji? Michael Stutzer: Odpowiedź na to jest bardzo
Michael Bastholm Dahl: Na razie słuchałem ich EP "Satan's Tomb" i czekam na oficjalną premierę nowego krążka. Na pewno będzie rządził! Muzycy zaangażowani w ten projekt to jedni z moich najbardziej ulubionych artystów, a to samo w sobie sprawia, że to musi mi się podobać. Świetnie, że nadal chcą wypluwać z siebie płonący metal. Michael Stutzer: Mi się bardzo podoba. Michael Denner mi go puszczał i jak dla mnie jest to coś, co trzeba mieć. Świetne utwory i riffy ikonicznej pracy gitary, która przywołuje wspomnienie Mercyful Fate, najlepszego zespołu z Danii. To był prawdziwy zaszczyt, że zagrali na naszej płycie w utworze "Cosmic Brain". Oprócz tego są wspaniałymi kumplami. Znam ich od wczesnych lat osiemdziesiątych, gdy współdzieliliśmy salę prób. Podczas naszego ostatniego wywiadu, Michael Stutzer obiecał, że Artillery powróci wkrótce do Polski. Kłamał. (śmiech) Ale już tak serio, jak wyglądają wasze plany na trasę promującą nowy krążek? Michael Bastholm Dahl: Będziemy promować nasz album jak tylko się da, także grając dużo koncertów. Chcielibyśmy zagrać wszędzie tam, gdzie jest to tylko możliwe. W sierpniu lecimy do Ameryki Południowej, a na resztę roku dostaliśmy sporo ciekawych ofert. Nie mogę niestety nic zdradzić,
Strzeliliście sobie również klipa do "Live By The Scythe". Co możecie nam powiedzieć o tym video? Gdzie je kręciliście? Michael Bastholm Dahl: Zdjęcia były robione na Funen - to wyspa na której mieszkam. Konkretnie kręciliśmy je w zamku Hinsholm w mojej rodzinnej miejscowości, więc było bardzo familijnie. Chcieliśmy stworzyć nowy hymn Artillery. Dlatego troszeczkę zmieniliśmy wymowę słowa "scythe", by brzmiała bardziej ciężko i żeby łatwiej ją można było skojarzyć z zespołem. Wiele ludzi wzięło to za błąd, a nie za wolność artystyczną. Internet tutaj zwłaszcza zabłysnął swą egzotyczną stroną… Michael Stutzer: To było naprawdę ekstra przeżycie, kręcenie tego teledysku. Super się też pracowało z Mortenem Madsenem przy jego tworzeniu! Kosa zawsze była ważnym elementem waszego logo. To miało być jakieś podkreślenie tego elementu? Michael Bastholm Dahl: No, zdecydowanie. To jak symbol Artillery, choć jak wiadomo także Children of Bodom go używa. Jakie jest znaczenie tytułu nowej płyty? Michael Bastholm Dahl: Tak naprawdę może on oznaczać kilka rzeczy. "Penalty by Perception" może oznaczać że zostaniesz ukarany zależnie od tego jak się postrzega twoją zbrodnie. Że twoją karę determinuje czyjaś percepcja. Albo, że twoją karą ma być właśnie percepcja. Prawda jest trudna do zdobycia w dzisiejszych czasach i prawdziwym wyzwaniem jest postrzeganiem rzeczywistości taką jaką jest, a nie taką jaka jest ci przedstawiana. Percepcja sama w sobie może być karą. Na okładce Artillery po raz pierwszy pojawił się… artyleria. Cóż, teraz to musicie nam powiedzieć jak to się stało, że po tylu albumach postanowiliście nagle sportretować nazwę zespołu na okładce płyty. Michael Bastholm Dahl: Dostaliśmy pierwszy szkic jakiś czas temu i go zaakceptowaliśmy. Tu nie ma żadnej historii, chyba że spytasz bezpośrednio twórcy okładki - Marka N. z ArtWars Mediadesign. Michael Stutzer: Powiedzieliśmy Marcowi, by dał na okładkę pierwszą rzecz jaka mu przyjdzie do głowy, gdy pomyśli o naszym zespole. No i w gruncie rzeczy właśnie to zrobił. Myślę, że wasze cele i ambicje w dzisiejszych
Foto: John Son
prosta. Po prostu uwielbiamy grać i słuchać ten rodzaj muzyki, który wykonujemy i jest to wielka przyjemność, by podróżować po całym świecie, mając tak oddanych fanów jak my. Nie ma znaczenia czy gramy w Stanach, Brazylii czy też w Polsce, zawsze się świetnie bawimy. Oprócz tego jesteśmy przyjaciółmi i rozmawiamy w zespole właściwie o wszystkim. Jak ważne jest dla was, by fani skupiali się nie tylko na waszej muzyce ale także na tekstach poszczególnych utworów? Michael Bastholm Dahl: To znaczy bardzo wiele. Staram się pisać ciekawe teksty i jak dla mnie, takie coś potrafi dodać do kawałka zupełnie nowy wymiar. Oprócz samej muzyki dostajesz wtedy cały wizerunek i ramy, w której się ona obraca. Staram się wyrazić emocje i myśli, by słuchacz mógł je odczytać razem z muzyką. To dodaje głębi. Mercyful Fate było istotną częścią duńskiej sceny metalowej. A teraz dwóch oryginalnych członków tego zespołu, gitarzyści Hank Shermann i Michael Denner wydają jako Denner / Shermann swój "debiutancki" album. Czy mieliście okazję go już przesłuchać? Jaka jest wasza opinia na jego temat?
ale szansa na to, że zagościmy w Polsce jest całkiem spora! Michael Stutzer: (Śmiech) Wcale nie kłamałem, bo naprawdę niewiele brakowało, a byśmy zagrali w Polsce, ale promotor zmienił terminy i się to wszystko posypało. Aktualnie prowadzimy poważne rozmowy na temat trzech koncertów w Polsce w listopadzie. Będziemy was informować na bieżąco, gdy coś potwierdzimy! Bez wątpienia chcielibyśmy wrócić do Polski, bo ostatni koncert był naprawdę genialny. Wielkie dzięki za tę rozmowę na temat waszej nowej płyty. Czas na ostatnią wiadomość dla fanów metalu z Polski Michael Bastholm Dahl: Wielkie, olbrzymie dzięki! Dzięki, za to że nadal jesteście z nami, że piszecie do nas, wspieracie nas i dajecie nam tak wiele. Jesteście prawdziwą duszą metalu i mam nadzieję, że niedługo się spotkamy! Michael Stutzer: Zrobimy co w naszej mocy by wrócić do Polski i zagrać u was. Do zobaczenia! Aleksander "Sterviss" Trojanowski
ARTILLERY
21
Cóż, nie powiedziałbym, że "Nosferatu" był ogromnym sukcesem. Wręcz przeciwnie, "Nosferatu" tak naprawdę nic nie wniósł do naszej kariery, powodował tylko smutek. Kiedy ten album został wydany, nikomu się nie podobał. W końcu nawet Metal Blade postanowił porzucić nas po jego wydaniu. Mówiąc szczerze, właściwie złapaliśmy dużą szansę na ponowne podjęcie tematu wampirów.
"Nosferatu" nie był sukcesem Tym zdaniem gitarzysta Helstar bardzo nas zaskoczył. Wszak "Nosferatu" jest uznawany za klasyczną już płytę Amerykanów. Tymczasem zespół odbiera go raczej jako upadek popularności i przyczynę spadku aktywności. Powrót do wampirzej tematyki na "Vampiro" okazuje się nie mieć wiele wspólnego z płytą z 1989 roku… HMP: Na wstępie chciałabym pogratulować Wam bardzo dobrej płyty! Jest pełna znakomi tych riffów, solówek i przede wszystkim samych kompozycji. Larry Barragan: Dziękuję bardzo! Naprawdę doceniamy wasze wsparcie. Zacznę prozaicznie. Skończył Wam się kontrakt z AFM. Możecie powiedzieć, dlaczego wybór padł na Ellefson Music Productions? Po prostu nadszedł nasz, czas by ruszyć naprzód. AFM była wielką wytwórnią, ale pod koniec nie dostawaliśmy od nich wystarczającego wsparcia. Ma pod swoją pieczą tak wiele świetnych zespołów i po prostu zawsze wydawało się nam, że zostaliśmy zepchnięci, że tak powiem, na sam tył. Wytwórnia EMP do tej pory zrobiła dla nas więcej, niż kiedykolwiek mogliśmy sobie wyobrazić. Podobno twórcą tej wytwórni jest Wasz dawny kolega. Dlaczego zatem wcześniej nie udało Wam się rozpocząć z nim współpracy? Tak. Odnowiliśmy kontakty z Davidem Ellefsonem. To nowa wytwórnia. Tak właściwie nasz zespół jest jednym z pierwszych, który rozpocznie współpracę z EMP Underground. Gdybyśmy tyl-
ko mogli zrobić coś wcześniej, uwierz mi, na pewno byśmy to zrobili. Skąd po latach pomysł na powrót do "No-sferatu"? Pomysł narodził się niedawno, czy chodził Wam po głowie już w czasie studyjnego powrotu Helstar w 2007 roku? Nie powiedziałbym, że wróciliśmy do "Nosferatu". "Vampiro" nie jest kontynuacją "Nosferatu" w żadnym stopniu. Motywem zawsze było coś, co było bardzo bliskie i drogie Jamesowi (Riverze przyp. red.). Widział, gdzie ktoś chce zrobić album o tematyce Drakuli i powiedział mi: "Do diabła, zrobiliśmy to, zanim ktokolwiek kiedykolwiek o tym pomyślał! Weźmy to, co nasze!". I tak to się zaczęło. Christopher Lee właśnie zmarł, a od zawsze był ulubionym Drakulą Jamesa. Więc zaczęliśmy oglądać filmy nie tylko o Drakuli, ale o wampirach w ogóle. W ten sposób zaczęliśmy pisać teksty. Chcielibyśmy podjąć pewne sceny z różnych filmów i pisać o nich pisać. Czyli powrót do wampirzej tematyki czy nie wiązał się z nostalgią do dawnych czasów i do płyty, której wydanie stało Waszym dużym sukcesem?
W poprzednim wywiadzie z naszym maga zynem, w 2014 roku, mówiłeś, że odejście od stricte tradycyjnego brzmienia Helstar oznacza rozwój i że nie jesteś usatysfakcjonowany tym, jak Helstar brzmiał dawniej. Wraz z "Vampiro" w wielu momentach wracacie jednak do klasycznego brzmienia Helstar. Jak to jest więc z tym rozwojem? (śmiech) Czy umiejętny powrót do przeszłości też może być postrzegany jako rozwój? Ha, cóż nie sądzę, że jest to tradycyjnie brzmiąca płyta. Kiedy James powiedział, że chce zrobić ten album, wiedziałem, że będę musiał wykazać więcej gotyckiego uczucia, a tym samym bardziej mrocznego i neoklasycznego podejścia. Ale to wciąż bardzo thrashowy i ciężki album. Myślę, że jeżeliby postawić "Nosferatu" i "Vampiro" obok siebie będzie widać bardzo dużą różnicę. Jednak te utwory pasują do siebie w zestawie, ale myślę również, że można zobaczyć, że podejście w stosunku do obu płyt jest różne. W "Repent in Fire" zdecydowaliście się na mocny, skandowany refren. Jego prostota znakomi cie koresponduje ze złożonością całego utworu. To celowy zabieg? Wiesz, kiedy zaczynamy pisać nasze utwory wpadamy na pomysły w trakcie tworzenia. Ten kawałek został napisany przez naszego innego gitarzystę - Andrew Atwooda i naprawdę to on postanowił dodać takiego rodzaju śpiew do tego utworu. Pragnął takiego wielkiego, grupowego wokalu w refrenie. Utwór ten wydaje się idealny na koncerty. Planujecie grać go na żywo? Obecnie pracujemy nad trzema utworami z nowego albumu i planujemy do zestawu dodać jeszcze jeden. Przy tak wielu kompozycjach trudno jest zagrać wszystkie kawałki, które chcielibyśmy zaprezentować na żywo. Myślę, że w pewnym momencie będziemy grać wszystkie, ale na różnych koncertach. Na razie jednak nie ma go w zestawie. W Waszej muzyce dzieje się bardzo wiele. Riffami z niektórych utworów moglibyście obdzielić z tuzin thrashowych zespołów i kilka… progresywnych. Jak odnajdujecie się w gąszczu tych wszystkich pomysłów dbając o to, żeby każdy pasował do drugiego i tworzył efektowną całość? Zdarza się, że początkowo macie wiele luźnych pomysłów, które potem "kleicie" w jeden utwór czy z od razu dany pomysł jest pisany pod dany utwór? Nie. Zazwyczaj piszemy kompozycje do końca. Mam w zanadrzu mnóstwo riffów do wykorzystania, ale to dziwne bo za każdym razem, gdy zaczynamy pracę nad albumem nigdy do nich nie wracam. Po prostu piszę nowe utwory i idę na przód. Ostatnimi czasy basiści grający w Helstar muzykami sesyjnymi. Garrick Smith gra już z Wami dwa lata. Został pełnoprawnym muzykiem? Tak, jak najbardziej. Myślę, że został członkiem grupy około rok temu. Po prostu czuliśmy, że nadszedł czas, aby mieć kogoś, na kim zawsze moglibyśmy polegać podczas nagrywania, koncertowania i całej reszty. Podobno James Rivera dbając o swój głos, głównie śpi. Rzeczywiście tyle wystarczy, żeby jego głos był w tek dobrej formie? Wielu wokalistów wraz z upływem lat niestety śpiewa coraz gorzej. James nie ma z tym problemów.
Foto: EMP
22
HELSTAR
Tak. Odpoczynek jest dla niego naprawdę ważny. Stosuje również jakieś środki na płukanie gardła. Poza tym, jest jakimś wybrykiem natury. Oczywiście, jego głos się zmienił, jednak nadal pozostał bardzo silny. Wyobrażasz sobie Helstar bez Jamesa czy jest tak charakterystyczną częścią Helstar, że zespół bez niego po prostu nie funkcjonowałby? Nie ma takiej opcji by zespół mógł istnieć bez Jamesa. Nie dopuszczam do siebie nawet takiej myśli, by kontynuować działalność bez niego, w razie, gdyby coś się stało. James definiuje naszą grupę. Byłaby to dla niego wielka krzywda, po tym, co zrobił dla nas na przestrzeni lat. Po latach w Helstar przestał grać Robert Trevino. Nie było mu szkoda opuszczać zespół w chwili, gdy jest znów u szczytu popularności? Cóż, Rob myślał już o opuszczeniu zespołu przez kilka lat, zanim wreszcie podjął decyzję. To była kulminacja różnych spraw: stanu zdrowia, jego rodziny i pracy. Te wszystkie czynniki wpłynęły na jego decyzję. Miał również do czynienia z brakiem weny. Ostatecznie bardzo nie chcieliśmy, żeby opuścił grupę, ale to był właśnie jego czas, na taki krok. Ten dzień nadejdzie dla każdego z nas, ale nie dla mnie, jeszcze nie w tej chwili. A w jaki sposób wybraliście Andrew Atwooda na jego zastępcę? To stały członek zespołu czy muzyk sesyjny? Andrew gra z Garrickiem w innym zespole - The Scourge. Rob (Trevino - przyp. red.) niechętnie grywał na imprezach poza miastem ze względu na inne zobowiązania, a my potrzebowaliśmy kogoś, kto mógłby grać na tych koncertach. Nie mogliśmy wymyślić lepszej opcji, ponieważ grał już wcześniej z Garrickiem. Był więc już pewnego rodzaju członkiem-cieniem, zanim faktycznie dołączył do Helstar. Rob pracował z Andrew i pokazał mu wiele partii, które grał. Gdy Rob wycofał się, nie potrzebowaliśmy myśleć dwa razy. W
Foto: EMP
naszych oczach Andrew był spadkobiercą. Sami przyznajecie, że w momencie zakładania zespołu byliście młodzi i byliście niezbyt dobrymi muzykami. Jak to jest, że w latach 80 tylu tak młodych ludzi, nie mających wielkich umiejęt ności, nagrało tak znakomite płyty? W dzisiejszych czasach to dużo rzadsze zjawisko. Jak moglibyście to wyjaśnić patrząc na przykład własnego zespołu? Ciągle nad tym pracowaliśmy. Ćwiczyłem, mieliśmy próby i nigdy się nie poddaliśmy. Jeśli pracuje się nad czymś wystarczająco ciężko, w końcu staje się w tym dobrym. Widać to na przykładzie
wielu zespołów, które wyszły w tamtym czasie. Z każdym albumem stawały się coraz lepsze i lepsze. Zawsze staraliśmy się grać najlepiej, oczywiście na miarę naszych możliwości. Bez wątpienia są muzycy i zespoły, które są o wiele lepsze od nas, ale jeśli chodzi o naszą muzykę zawsze dajemy z siebie wszystko. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Ewa Lis, Aleksandra Matczyńska
Bardzo szczęśliwi
Lonewolf to jajko z niespodzianką. Łatwo osądzić ten zespół "po okładce" wrzucając go do worka z oldschoolowymi kapelami śpiewającymi banalne teksty o wojach i bojach. Tymczasem wystarczy rozłupać skorupkę, żeby zobaczyć ile pokładu cierpliwości i przemyślenia jest w tym zespole. Jens Börner stara się pisać mądre teksty o życiu codziennym, potrafi przełożyć realizację prawie gotowej płyty, bo nie jest pewny jej w stu procentach, a do tego… zawsze przykłada się do wywiadów. Ten zespół jest absolutnie na swoim miejscu. Robi to, co kocha i czerpie z tego ogromną radość. HMP: Cześć! Na wstępie chciałabym Wam pogratulować siły i pasji, jaką wkładacie w granie. Pamiętam, kiedy wychodziła Wasza pierwsza płyta. Myślałam o Lonewolf jako o "młodym talencie z Francji" i obawiałam się, że może okazać się efemerydą. Tymczasem okazało się, że regularnie wydajecie płyty i dorobiliście się już pozycji flagowego heavymetalowego zespołu Francji. Spodziewaliście się te 15 lat temu, że uda Wam się zajść aż tak wysoko? Jens Börner: Bardzo dziękuję za komplement! Nie, oczywiście, że Lonewolf nie osiągnąłby tego wszystkiego. Pamiętam mój cel: wydać jeden lub dwa albumy i być w stanie koncertować za granicą. To były moje marzenia. Dziś zrealizowałem znacznie więcej, niż początkowo marzyłem, więc można sobie wyobrazić jak bardzo jestem szczęśliwy! Lonewolf nigdy nie
maniakiem metalu, podobnie jak nasi fani. Jedyną różnicą jest to, że czasami jestem na scenie a oni są w tłumie, a jeśli nie gram to jestem w tłumie razem z nimi. Wszyscy jesteśmy tacy sami, żyjemy i oddychamy taką samą pasją: prawdziwym heavy metalem, broniąc tego, w co wierzymy. Obecnie w zespole mamy dwóch członków z Grenoble, na południowy zachód od Francji (tam gdzie zespół został założony) oraz dwóch członków pochodzących z Elsass, północno wschodniej Francja (przy granicy z Niemcami). Grenoble i Strasburgu to dwa rodzinne miasta dla nas. Gramy raz do roku w każdym mieście i zawsze jest nieziemsko. Myślę, że fani są szczęśliwi, że mają zespół z ich "rodzinnego miasta", który gra w Europie i wydaje albumy na całym świecie. To oni dają nam wielkie wsparcie.
zdążyli zagrać poza granicami Francji. Infrastruktura jest coraz lepsza we Francji i dziś mamy wielkie festiwale, na które przychodzi wiele osób. Organizatorzy i promotorzy są bardzo profesjonalni, co nie miało miejsca dziesięć lat temu. Kolejną rzeczą, która była inna w tamtych czasach jest mentalności młodzieży. Wszystko, co pochodziło z zagranicy było lepsze niż to, co zostało wykonane we Francji. To obecnie zmieniło się bardzo i francuscy maniacy są dumni z wspierania "swoich zespołów", dumni widząc, że niektórym francuskim zespołom udało się działać na międzynarodowej scenie i wydawać tam albumy. Można także zauważyć, że wielkie zespoły często grały tylko jeden koncert we Francji (Paryż), dziś grają w dwóch lub trzech miastach, co jest oczywiście dowodem na to że, sytuacja się poprawiła! To wspaniale! Porównując Waszą ostatnią płytę z "March into the Arena" odnoszę wrażenie, że mimo ciągłości stylu, zaszły w Waszej muzyce pewne zmiany. Po pierwsze - brzmienie. Brzmienie "March ino the Arena" było brudne, surowe i przypominało brzmienie płyt z wczesnych lat 80. Moim zdaniem dodawało magii i klimatu Waszej muzyce. Wasze ostat nie płyty brzmią "ładniej" i czyściej., Tamto brudne brzmienie było niewłaściwe? Czy może "wygładzenie" brzmienia przyszło naturalnie, przypadkiem w wyniku ewolucji? Myślę o "March into the Arena" w ten sam sposób jak ty. Chodzi mi o to, że kocham ten album, a dźwięk nadaje "specjalnego" uroku całości. W tamtych czasach nie było dużych produkcji, więc nie mogliśmy uzyskać lepszego dźwięku. Tak brudne i surowe brzmienie jest oraz były całkowicie w porządku dla mnie. Ewolucja dźwięku przyszła naturalnie. Obecnie dużo pieniędzy jest ulokowanych w produkcji, więc jest to "oczywiste", że dźwięk staje się "lepszy". Rozumiem, co masz na myśli mówiąc o "czystszym" dźwięku i masz rację, ale w tym samym czasie dźwięk w moich oczach naprawdę nabrał na sile. Dwie rzeczy co do tego "surowego" dźwięku: po pierwsze, staliśmy się lepszymi muzykami. Nie graliśmy tak dobrze, kiedy nagrywaliśmy "March into the Arena" i jakoś to dodaje ten "brudny" dźwięk do albumu. Kolejną dużą zmianą jest to, że w tamtych czasach nagrywanie odbywało się drogą analogową w studiu, które miało ten surowy dotyk. Dzisiaj wszystko jest skomputeryzowane co nadaje czystości dźwiękowi, jest on lepszy, ale wyraźniejszy. Obecnie liczne "błędy", czy też bezbłędne riffy na "March into the Arena" nie byłyby w ogóle możliwe z tymi wszystkimi komputerami! Pamiętam, że na "mniejszą dozę surowości" zwróciłam już uwagę przy okazji wydania "The Dark Crusade". Wtedy odpowiedziałeś mi, że po prostu pro dukcja jest bardziej profesjonalna, ale surowości wciąż dodaje Twój głos. Z tym się absolutnie zgadzam. Wyobrażacie sobie Lonewolf z czystym, melodyjnym wokalem? (śmiech) (Śmiech), nie jest to możliwe. Surowy wokal z czasem stał się również znakiem rozpoznawczym Lonewolf, można by tak powiedzieć. Lubimy te "wojownicze" wykończenie wniesione przez wokal i myślę fani także! Niemożliwym było mieć czysty i jeszcze bardziej melodyjny wokal, szczególnie dla naszych fanów.
Foto: Massacre
zapomniał skąd pochodzi. Zawsze byliśmy wierni drodze, którą wybraliśmy i naszym fanom, którzy nas wspierali na początku. To pewnie dlatego nadal tutaj jesteśmy wydając albumy regularnie. Myślę, że ludzie wiedzą o naszej lojalności, że jesteśmy tacy wobec naszych fanów i, że zawsze dostaną to, czego się spodziewają na albumie Lonewolf. To znaczy, hejterzy zawsze się znajdą, ale to nie ma problem. Dbamy o naszych fanów, którzy wspierają zespół, a nie o resztę. Zawsze podążaliśmy za głosem serca, nigdy za sławą. Nigdy nie podążaliśmy błędną drogą ponieważ nigdy nie utraciliśmy początkowego celu: żyć i dzielić się prawdziwym heavy metalem. Czujesz, że macie dziś status "gwiazdy" na fran cuskiej, heavymetalowej siecznie, czy wciąż czujecie się "podziemnym" zespołem? Często gracie u siebie, we własnym mieście? Nie, absolutnie nie czujemy się żadnymi "gwiazdami". Jesteśmy zakorzenieni w muzyce podziemia. Jestem
24
LONEWOLF
Macie duże doświadczenie, jestem więc ciekawa jakie zmiany na francuskiej scenie heavymetalowej widzicie porównując 2001 i 2016 rok? Gdybym miał powiedzieć co się zmieniło w Lonewolf to to, że kiedyś wiele osób wyśmiewało się z naszego "chains and leather", a także z tego, że miały na nas wpływ takie grupy jak Running Wild czy Grave Digger, zespoły całkowicie potępiane wtedy we Francji. Nas to nigdy nie obchodziło. Dzisiaj widzę coś w stylu szacunku skierowanego w naszym kierunku we Francji, ponieważ czy się podoba czy nie, ale Lonewolf zawsze był prawdziwy dla siebie, co potwierdziło wielu krytyków i dzięki czemu dziś gra w Europie. Wiele zespołów, którym przewidywano wielką przyszłość są martwe od dłuższego czasu. W pewnym momencie zmienili styl i fanom się to nie spodobało ponieważ ich ego stało się zbyt duże. Ogólnie mówiąc, prawdziwa scena metalowa była wtedy martwa, natomiast dziś podziemie aż gotuję się od dobrych zespołów. Niektórym z nich nawet udało się uzyskać dobre oferty i
Druga zmiana to melodie. Wydaje mi się, że na ostatnich płytach pojawiło się więcej niż dawniej melodyjnych refrenów nawiązujących do złotej ery niemieckiego heavy metalu. Tak, masz rację. Od trzech lub czterech albumów pracujemy bardzo dużo nad refrenami. Dla mnie dobry refren jest tak samo ważny jak dobry riff. Jest to jak tożsamość piosenki, coś w czym fani mogą się odnaleźć i uczestnicząc podczas koncertów śpiewając razem z nami. Refren może tworzyć świetną relację między fanami a zespołem i to jest coś co klasyfikuję utwór. Trzecie spostrzeżenie dotyczy riffów. Pozwolę sobie na porównanie do Running Wild (śmiech). Mam wrażenie, że riffy na pierwszych płytach były inspirowane były riffami z "Branded & Exiled" czy "Under Jolly Roger". Riffy na ostatnich płytach kojarzą się raczej z "Pile of Skulls" i "Black Hand Inn". Ta zmiana wynika ze zmiany drugiego gitarzysty w składzie Lonewolf czy po prostu zmieniliście upodobania? Bardzo dobre spostrzeżenie! Myślę dokładnie tak samo. Nigdy nie zmieniłem swoich gustów muzycznych i pierwsze trzy albumy Running Wild zawsze będą moimi ulubionymi. "Gates To Purgatory" to dla mnie najlepszy album heavy metalowy. Ewolucja nastąpiła
razem ze zmianami w składzie zespołu. Alex, który był z nami od "The Dark Crusade" do nagrania "The Heathen Dawn" (pięć płyt) był bardziej ukierunkowany na melodyjny Gamma Ray i Iron Maiden. Wraz ze mną był głównym kompozytorem, więc naturalnie niektóre rzeczy okazały się bardziej melodyjne. Dobrym przykładem może być "The Heathen Dawn". "Demon's Fire" został skomponowany przeze mnie, więc jest to dość prosty oldschool metal. Tytułowy utwór został skomponowany przez Alexa i jest bardziej melodyjny. Myślę, że nasze style komponowania dobrze balansowały pomiędzy całkowitym oldschoolem i bardziej melodyjnymi i epickimi melodiami. Mimo tych drobnych zmian, Wasza muzyka trzyma się wciąż wypracowanego stylu. Jestem pod wrażeniem jak bardzo wiernie trzymacie się swojej estety ki. Efekt jest zawsze bardzo dobry. Nurtuje mnie jed nak kwestia, czy zdarzają się Wam kryzysy związane np. z brakiem weny, pomysłów na nowe riffy czy melodie? Trudno jest trzymać się tak wiernie konkret nego stylu przez osiem płyt i "nie zjeść swego ogona". Nie jest to takie trudne, pasja przed wszystkim. Jesteśmy na tyle szczęśliwi, że robimy to, co tysiące zespołów chciałoby zrobić nigdy nie zapominając skąd pochodzimy. Jest to oczywiście doskonałym źródłem radości dla nas, więc inspiracja przychodzi codziennie i zawsze mamy pomysły itp. Oczywiście masz rację, musimy dbać o naszą inspirację i nie nagrywać "aby tylko coś nagrać". Zawsze musi pozostawić coś w naszym sercu co "czujemy" Szczerze mówiąc wydanie "The Heathen Dawn" pierwotnie planowaliśmy na grudzień 2015 roku! Podczas przed-produkcji poczuliśmy, że jednak czegoś brakuje. Utwory były ok, ale "tylko" ok. Nie mieliśmy dreszczy i nasze serca nie biły szybciej gdy pracowaliśmy nad riffami. Coś było nie tak i nie chcieliśmy aby fani dostali coś za czym nie stoimy w stu procentach. Poprosiliśmy naszą wytwórnię Massacre Records o przesunięcie daty premiery na maj 2016 roku, ponieważ nie byliśmy zadowoleni do końca z naszej pracy. Zgodzili się, bo są świetni i całkowicie wyrozumiali, więc dali nam jeszcze sześć miesięcy do pracy. Wierzcie mi to była jedna z najlepszych decyzji, jakie kiedykolwiek podjęliśmy! Jeśli się nie mylę to "The Heathen Dawn" to jedyny utwór, który pozostawiliśmy w takiej formie jak był. Cała reszta została albo wyrzucona albo ponownie poddana pracom i tym razem czuliśmy, że nasze serce biją szybciej. "Tak, to jest to!". Tym razem mieliśmy album który chcieliśmy dać naszym fanom i bronić go na scenie! Więc jak widzisz całkowicie dbamy o ten "brak inspiracji". Może być to pułapką, ale jesteśmy na tyle świadomi aby wiedzieć, kiedy nasz materiał jest dobry. Szczerze mówiąc "The Heaten Dawn" to dla mnie jeden z najlepszych albumów jakie kiedykolwiek wydaliśmy. Jest dość reprezentatywny jak każdy album wydany przez nas za którym stoimy murem. W tekstach poruszacie różne tematy, od historii, po opowieści fantasy i legendy. Jaki jest wspólny mianownik tekstów nowej płyty? Tak, szczególnie na dwóch pierwszych albumach opowiadałem o legendach i fantastyce. Naprawdę nie wiem dlaczego nie piszę już tak dużo na te tematy, może po prostu brak inspiracji. Kocham fantastykę i mam nadzieję że napiszę trochę tekstów o nią opartych w przyszłości. Nowy album jest bardzo związany z życiem codziennym, walką, oraz faktem, że trzeba być sobą i mieć zaufanie do siebie, aby iść dalej mimo wszelkich form w których ludzie chcą nas umieścić. "Rise to Victory", "Wolfsblut" lub "Until the End" odnoszą się do tego tematu. Jest bardzo ważne, aby wierzyć w swoje własne pomysły, a nie być pod wpływem tego, co niektórzy moraliści chcą, abyś myślał. Istotną sprawą jest aby być w stanie powiedzieć "nie", co nie zawsze jest łatwe. Myślę, że ważne dla nas jest, aby przekazać takie wiadomości fanom. Czasem mówią nam, jak kluczowe są nasze teksty. Dlatego skupiamy się również bardzo mocno na nich, nie piszemy jakiejś tandety dla dzieciaków. Mamy również historyczne utwory, jak "The Birth of a Nation" który opowiada o narodzinach plemienia germańskiego w 9 roku przed Chrystusem, kiedy plemiona germańskie podczas bitwy w Teutoburskim Lesie wygrały nad wszechmocnymi legionami rzymskimi. Mamy także dużo bardziej aktualną i smutną historię, która zaszokowała nas wszystkich: "Song for the Fallen" to piosenka dla ofiar ataków terrorystycznych w Paryżu. "When the Angels Fall" jest jednym z najmroczniejszych kawałków jakie kiedykolwiek zrobiliśmy tak jak i tekst. Dotyczą one wykorzystywania dzieci, co według mnie powinno bez litości być karane śmiercią, bez przebacze-
nia, bez litości. Wysłać ich do piekła i tyle. Nie raz czytałam, że jednym z Waszych ulubionych utworów własnego zespołu jest "Viktoria". Czy "Rise to Victory" to pewne nawiązanie do tego kawałka? Nie, absolutnie nie. W rzeczywistości "Viktoria" to hołd dla mojej córki. Piosenka została napisana, gdy się urodziła, dlatego uwielbiam ten utwór. "Rise to Victory" jest o zaufaniu do siebie bez względu na to, co ludzie mogą powiedzieć. Bądź sobą, a odniesiesz zwycięstwo! Muszę Was zapytać do "braterstwo wilków" (śmiech). Wiem, że miksem i masteringiem płyty zajął się Greywolf z Powerwolf. Od jak dawna z nim współpracujecie? Już w 2012 roku koncertowaliśmy z Powerwolf i staliśmy się dobrymi przyjaciółmi. Charles Greywolf po-
Nie. Szczerze mówiąc to było zaplanowane ale potem sprawy się skomplikowały z Alexem (który opuścił zespół wkrótce po nagraniu), więc tylko skoncentrowaliśmy się na płycie bez sprawdzenia faktów zewnętrznych. Wtedy było to zbyt problematyczne do zorganizowania. Myślę, że na następnym albumie będziemy gościli innych artystów! Będziecie promować płytę trasą koncertową? Macie w planie także letnie festiwale? Jedziemy na tournée po Europie w październiku. Mamy zaplanowane kilka festiwali tego lata, ale więcej w 2017 r. Podpisaliśmy kontrakt z agencją, EAM, ale było za mało czasu aby załapać się na letnie festiwale. Ciężko pracują na przyszłorocznym tournée. Zaskoczyło mnie, że nie działa Wasz Facebook. To błąd, że się nie wyświetla czy celowo go zlikwidowaliście?
Foto: Massacre
wiedział nam, że chce pracować z nami, i tak to się zaczęło. Zmiksował album "Fourth And Final Horseman". Jako, że jest wspaniałym człowiekiem z którym się łatwo i przyjemnie pracuję to "The Heathen Dawn" jest już trzecim albumem który zrobiliśmy razem. Mogę już powiedzieć, że kolejne albumy wykonamy także razem ponieważ stanowimy dobry zespół.
Został on zhakowany i usunięty. Wiemy również nieco więcej, kto i jak to zrobił. W końcu zdecydowaliśmy się utworzyć nowy profil na Facebooku w ubiegłym tygodniu. Szkoda, bo straciliśmy dużo zdjęć, wspaniałych wspomnień z koncertów i imprez. Próbowaliśmy odzyskać wszystko z powrotem, ale jest to skomplikowane, więc zdecydowaliśmy się założyć nowe konto.
Greywolf produkuje także płyty własnego zespołu. Często zdarza się, że producent mający swój zespół upodabnia zespołu z którym pracuje do swojego. Tak jest np. w przypadku Pieta Sielcka. W przypadku Greywolfa tak się nie stało (poza wstępem do "Into the Blizzard", który ma m.in. wstęp podobny do Powerwolf). Sam nie uległ tej chęci czy musieliście go stopować? (śmiech) (Śmiech) no nie dał się. W rzeczywistości Charles nie próbował umieścić nas w "stylu Powerwolf". Charles ma bardzo dobry pomysł, jak Lonewolf powinien brzmieć. W zasadzie robi on bardzo "niemiecki" dźwięk, a potem dodaje nam swoje pomysły i rady. Próbuje kilka rzeczy, słuchamy, jeśli nam się spodoba to zostawiamy, jeśli nie to nie ma problemu. Muszę powiedzieć, że Charles ma często bardzo dobre pomysły, które doskonale pasują do naszego brzmienia. Po trzech albumach razem, znamy się bardzo dobrze zawodowo. Nie jest to tylko prawdziwa przyjaźń, a również bardzo profesjonalna współpraca. Najlepszym przykładem jego wielkiej pracy jest utwór "Keeper of The Underworld". Ten kawałek miał być bonusowym utworem po przed-produkcji, ponieważ naprawdę brakowało mu mocy i ciężkości. Charles dodał brakujące elementy tej piosence, a praca nad chórami naprawdę nadała ciężkości po jego zmiksowaniu oraz masteringu, więc niemożliwe było umieszczenie tego utworu tylko jako dodatek. Musiała się znaleźć na regularnym albumie, bo Charles naprawdę sprawił, że utwór brzmi epicko. Najśmieszniejsze jest to, że dziś ten utwór, który miał być pierwotnie dodatkiem jest jedną z ulubionych kompozycji wielu ludzi.
Bardzo dziękuję za wywiad, życzę wielu kolejnych równie dobrych i solidnych płyt! Proszę bardzo, dzięki bardzo za ten miły wywiad i ciekawe pytania! Będziemy ciężko pracować, aby wydawać solidne albumy, na pewno! Dzięki za wsparcie! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Marcin Hawryluk
Na "The Dark Crusade" zaprosiliście gości, zagrali m.in. Majk Moti i Marta Gabriel. Czy na "The Heathen Dawn" również zagrał gościnnie ktoś z innego zespołu?
LONEWOLF
25
Jesteśmy jacy jesteśmy Po odejściu z Chastain przed ponad dziesięciu laty Kate French nie za wiele działo się w tym zespole, a okazjonalnie wydawane kompilacje ze starszymi utworami nie były tym czego oczekiwali wierni fani grupy. Kiedy więc w 2013 roku wróciła do niej wokalistka Leather Leone ta wieść zelektryzowała fanów, a Chastain nie zawiódł ich zaufania, w krótkim odstępie czasu wydając dwa udane albumy. O najnowszym z nich rozmawiamy z liderem grupy i wokalistką, nierzadko sięgając przy tym do bardzo odległej przeszłości: HMP: Wielu waszych fanów obawiało się, że "Surrender To No One" może okazać się takim jednorazowym reunion, tymczasem po dwóch latach wydajecie kolejny album nagrany w tym samym składzie, wygląda więc na to, że wróciliście na dobre? David T. Chastain: Tak jak mówisz, Leather i ja wróciliśmy i nagraliśmy dwa nowe albumy... jak będzie dalej to jeszcze nie wiemy. Leather lubi koncertować, więc próbuje, ciężko to zrobić jako artystka solowa ale mam nadzieję, że jej się uda. Ten styl życia już nie przemawia do mnie, jestem bardziej szczurem studyjnym. Większość czasu spędzam przy nagrywaniu. Łatwiej byłoby nagrać kolejny album Chastain... Zobaczymy jak będzie. Nie żal ci tych ponad 20 lat, kiedy Leather Leone była poza składem Chastain? Nie, żebym nie cenił waszych dokonań z Kate French za mikrofonem, ale wygląda jednak na to, że to Leather jest tym brakującym ogniwem składu i jedynym głosem Chastain? David T. Chastain: Z Leather nagrywamy szybciej niż z Kate. Jednakże album Kate French "In Dementia" jest jednym z dwóch najlepszych albumów Chastain wszechczasów, więc nie, nie żałuję pracy z nią. Jestem pewny, że wraz z Leather możemy stworzyć kolejne świetne albumy, ale nie można tego po prostu tak zakładać, gdy tak naprawdę ciężko jest to przewidzieć. Może się okazać, że jest to niemożliwe lub stanie się totalną katastrofą - na przykład, nie byłem szczególnie zadowolony z kierunku w którym Chastain podążał w 1990 roku. Rozstaliście się w 1990 roku w gniewie, czy też utrzymywaliście kontakt, co pozwoliło po tylu lat ach przerwy wrócić 3/4 oryginalnego składu Chastain? David T. Chastain: Z Leather nie rozstaliśmy się w złości! Ciekawe gdzie usłyszałeś te pogłoski. Po jej przejściu na "emeryturę" dalej pozostaliśmy w dobrych stosunkach. Oboje byliśmy po prostu wypaleni po nagrywaniu i koncertowaniu. Wydawaliśmy co najmniej jeden album rocznie, koncertowaliśmy i promowaliśmy te wszystkie publikacje. Postanowiłem, że chcę włożyć więcej wysiłku w moje instrumentalne projekty, ponieważ zawsze wydawały się sprzedawać lepiej niż albumy z wokalami. Leather
chciała pracować z kilkoma innymi zespołami, ale nie wyszło. Poznałem Kate w roku 1994 gdy zrobiliśmy kilka demówek. Następnie postanowiliśmy zacząć wspólną współpracę. Leather i basista Mike Skimmerhorn wrócili do zespołu jednocześnie, czy też odbyło się to inaczej, np. Mike stwierdził: skoro jest Leather, to i ja wracam? David T. Chastain: Ja zdecydowałem co do nowych nagrań Chastain. Chciałem mieć jak najwięcej oryginalnych członków zespołu. Od czasu do czasu pracowałem wraz z Mike`m odkąd odszedł w roku 1988. Jesteśmy również w dwóch zespołach (CJSS i Spike), które często razem koncertują. Bez projektu Sledge/Leather i płyty "Imagine Me Alive" sprzed trzech lat pewnie nie byłoby tego powrotu? Leather Leone: Trudno dywagować nad tym co się stało, a co mogło się stać. Była to seria zdarzeń, które doprowadziły mnie tutaj. Było to spowodowane odejściem Ronniego Jamesa Dio, a także trudnym czasem dla każdego z nas. Wszyscy szukaliśmy sposobu na uporanie się z tym. Moim było tworzenie muzyki. Czułam, że znów miałam coś do powiedzenia. Inspiracja przyszła pukając do moich drzwi. Czyli naprawdę zerwałaś kontakt z muzyką na niemal ćwierć wieku, mimo sukcesów z Chastain i ciepłego przyjęcia twego solowego debiutu "Shock Waves"? Leather Leone: Tak też było. "Shock Waves" nie zostało przyjęte ciepło o ile pamiętam. Album nigdy nie był promowany i wytwórnie płytowe nie były nim zainteresowane. Po przyjacielskim zakończeniu współpracy z Chastain szukałam innych w innych przedsięwzięciach muzycznych. To co znalazłam nie miało dla mnie żadnego znaczenia, więc moje życie poszło w innym kierunku. Co więc sprawiło, że postanowiłaś wrócić do profesjonalnego śpiewania? Bo akurat to, że twój come back miał miejsce w Chastain nie dziwi, to przecież w tym zespole odgrywałaś wielką rolę i stałaś się jedną z najbardziej rozpoznawalnych wokalis tek lat 80.? Leather Leone: Dziękuję za miłe słowa. Żeby osiągnąć sukces zespół potrzebuje wszystkich jego członków nikt nie stoi sam, a na pewno nie ja.
David, nigdy nie narzekałeś na brak pomysłów, tak więc "We Bleed Metal" to pewnie twoje najnowsze kompozycje? David T. Chastain: Tak to jest najnowszy projekt, w który byłem zaangażowany. Zawsze piszę nową muzykę i w pewnym momencie decyduję się na nagranie nowej płyty. Jest to zwykle ta muzyka, nad która pracowałem w danym okresie. Czy istnieją utwory w archiwum, które mogłem lepiej nagrać... może... ale dla mnie są stare. Chcę nagrywać to, co jest nowe i świeże. Tworzenie nowych utworów jest pewnie znacznie bardziej satysfakcjonujące niż wracanie do starych pomysłów, chociaż chyba w przeszłości zdarzało ci się sięgać po starsze, wcześniej niewykorzystane riffy czy pomysły? David T. Chastain: Tak, od czasu do czasu sięgam po riffy ze starych taśm. Mam setki godzin niewykorzystanego materiału w archiwach... Czasami wracam i przeglądam tytuły starych utworów w poszukiwaniu pomysłów na teksty. Pracowaliście nad "We Bleed Metal" tak jak przy poprzednich wydawnictwach, czy też tym razem zmieniliście metody pracy? Leather Leone: Moje metody pracy były takie same. Pozostać w tonacji i być jak najlepszym. Muzyka metalowa jest dla mnie bardzo ważna i to właśnie robię. Uważam pracę z Chastain za niezwykle ważną. Moje doświadczenia ze studiami są trudne. Nie jest to łatwe i przyjazne miejsce dla mnie, dlatego ukończenie kolejnych dwóch albumów z Dawidem jest wręcz surrealistyczne, ale takie było przeznaczenie. Nagranie partii perkusji w norweskim Pagan Hill Studio było podyktowane pewnie względami praktycznymi i chęcią obniżenia kosztów sesji, bo Stian Kristoffersen nie musiał przylatywać do USA, tylko spokojnie pracował niejako u siebie? David T. Chastain: Dokładnie to jest powodem. Większość ludzi pracuje lepiej pod mniejszym naciskiem i w zaciszu własnej pracowni. Niektórzy muzycy funkcjonują lepiej w prawdziwym studio z tylko kilkoma osobami wokół, albo mogą "wykonywać" lepiej swoje partie przed publicznością. Może nawet sam należę do nich... Ale nie nagrałam w studiu innego albumu niż mój własny w ciągu ostatnich 25 lat. Wyprodukowałem cztery albumy, które grał Stian, ale jeszcze się z nim nie spotkałem osobiście, ale nagrywając swoje partie robi świetną robotę! Jak zwykle pracowaliście w twoim Leviathan Studios, co wiąże się pewnie z komfortem niedostęp nym zespołom muszącym nerwowo spoglądać na zegar w czasie nagrań, czy też jednak, z racji dużej ilości innych zleceń, też nie mieliście za dużo czasu? David T. Chastain: Jestem w moim studio prawie codziennie, nagrywając to czy tamto. Rzeczywiście zmiksowałem i zmasterowałem "We Bleed Metal" w Leviathan Studios. Czy mogłaby brzmieć lepiej? Tak, z jedną z największych wytwórni i innym technikiem! Czy przeciętny fan
Foto: Pure Steel
26
CHASTAIN
muzykę Chastain. Myśleliśmy nad zrobieniem kolejnego klipu do płyty... Ale do tej pory opublikowaliśmy tylko teledysk do "All Hail The King". Może będzie specjalny koncert jeszcze w tym roku... Ale nie mogę w tej chwili zdradzić więcej. Występy na żywo to niesamowita energia, przypływ adrenaliny, emocje publiczności i wykonaw ców, dlatego zastanawia mnie, dlaczego Chastain nigdy nie doczekał się wydawnictwa koncertowego audio/video, tym bardziej, że sam nie stroniłeś od koncertówek, mając np. na koncie album nagrany z Michaelem Harrisem? Może przy okazji promocji nowej płyty pomyślelibyście o takim wydawnictwie, bo lepszej okazji może nie być? David T. Chastain: Nie jestem fanem nagrań na żywo. W przypadku Chastain na płycie zawsze znajduje się co najmniej cztery lub pięć ścieżek gitarowych. Jednak na koncercie jest tylko jeden gitarzysta, więc to dla mnie nigdy nie będzie brzmiało dobrze. Wiele starych kawałków Chastain na żywo krąży w Internecie. Jeśli ktoś naprawdę chce usłyszeć zespół w takim wydaniu to jest to najlepszy sposób.
Foto: Pure Steel
zauważyłby różnicę? Nie sądzę. Gdybym miał ogromny budżet to bardzo chciałbym pracować z kimś takim jak Terry Date. Przy okazji premiery "We Bleed Metal" mamy jed nak pewne novum, bo macie znowu europejskiego wydawcę, tym razem niemiecką Pure Steel Records. Uznałeś, że pod względem promocji, dystrybucji, etc. ta firma sprawdzi się tu lepiej od Leviathan Records, firmującej płytę na innych rynkach? David T. Chastain: Pure Steel Records ma tylko rynek europejski i cyfrowy, Leviathan Records obsługuje resztę świata. Ma to sens, że europejska wytwórnia jest w stanie zrobić więcej dla płyty niż wytwórnia z siedzibą w Stanach Zjednoczonych. Przekonamy się, jak dane dotyczące sprzedaży będą wyglądały przy następnym rozliczeniu. W dzisiejszych czasach jest to ciężki biznes dla każdego. Przypuszczam jednak, że i tak zachowujesz pełną kontrolę nad wszystkim, prawa do swych wydawnictw, etc.? A skoro w latach 80. dzięki Roadrunner Rec. wasze płyty były powszechnie dostępne w Europie, to pewnie liczycie na to, że teraz będzie podobnie, mimo tego, że przez te lata biznes muzyczny zmienił się niewyobrażalnie? David T. Chastain: Kontroluję wszystkie moje nagrania oprócz dwóch pierwszych albumów Chastain, które zostały niedawno sprzedane przez Shrapnel Records innej firmie. Dystrybucja muzyczna odbywa się coraz bardziej online i mniej fizycznie. Nienawidzę tego ... Ale taka jest natura rzeczy. W USA streaming jest formatem numer jeden.
Album był też dostępny na wszystkich głównych stronach do pobierania i streamingu.. Nie wydaje ci się dziwne, że ten, pozornie archaiczny przy technologii cyfrowej, zużywający się przy każdym odtworzeniu nośnik przeżywa swój renesans, gdy kaseta i CD stają się przeżytkiem, mimo pewnego powrotu taśm, szczególnie w podziemiu metalowym czy hardcore/punkowym? Leather Leone: Uważam to za ekscytujące. Życie jest jak koło. To tylko kwestia tego, jak fajną jego częścią możesz być! Wyprodukowanie muzyki jest kluczem... "We Bleed Metal"! Może warto więc pomyśleć o wznowieniach dawnych płyt Chastain również na winylu, skoro pewnie byłoby na nie zapotrzebowanie? Na przykład w wersji picture disc, bo takich wydań LP's Chastain chyba w latach 80. nie miały? David T. Chastain: Tak chciałbym aby wszystkie nasze stare albumy zostały wydane na winylu. Wytwórnie zajmujące się reedycjami mogą się spokojnie ze mną kontaktować. Jestem otwarty na propozycje ponownych wydań naszej dyskografii na winylu!
Macie świadomość, że niejako zatoczyliście koło, nagrywając album, który mógłby być kolejnym punktem waszej dyskografii po "Who Those Who Dare"? David T. Chastain: Trudno mi ocenić album dopóki nie minie kilka lat od wydania, więc nie mogę powiedzieć, gdzie "We Bleed Metal" wpisze się w rankingu dyskografii Chastain. Mam swoje ulubione albumy, ale słucham ich w inny sposób niż fani lub prasa. Istnieje wiele rzeczy dlaczego ich słucham i nie jest to tylko brzmienie i wykonanie. Tylko ja wiem jak naprawdę powinny brzmieć. Czyli te wszystkie zmiany składu i inne zawirowa nia były potrzebne? Wróciliście wzbogaceni tymi doświadczeniami, silniejsi niż kiedykolwiek i teraz już nic was nie powstrzyma? David T. Chastain: Życie jest tym, czym jest. Nikt nie może powiedzieć, co by się stało, gdyby Leather została w zespole. Kto to wie? Jak powiedział Lexa "Jesteśmy jacy jesteśmy". Wojciech Chamryk & Marcin Hawryluk
"We Bleed Metal" to wasz dziesiąty album studyjny i taki swoisty prezent na 30-lecie grupy, licząc od wydania debiutanckiego "Mystery Of Illusion", ale pewnie nie zamierzacie na tym poprzestać - co dalej? Koncerty, intensywna promocja płyty? David T. Chastain: Leather wyjeżdża i daje koncerty na całym świecie grając niemal wyłącznie
Kiedyś kaseta magnetofonowa była synonimem piractwa, firmy płytowe nawoływały do zaprzesta nia przegrywania płyt w domu, bądź do obłożenia czystych nośników specjalnymi podatkami. Pewnie wtedy nikt z muzyków nie zdawał sobie sprawy z tego, że to dziecinna igraszka w porównaniu z tym, co miały przynieść kolejne lata? Leather Leone: Tak, idea tworzenia muzyki i sprawowanie pełnej kontroli nad nią została bezpowrotnie stracona. Jest prawie niemożliwe, aby tworzyć muzykę i chronić ją w tym samym czasie. Mając na uwadze powyższe, wciąż czuję się uprzywilejowana będąc w środ tych szczęśliwców, którzy dostarczają muzykę metalową mojej rodzinie. Wyobrażasz sobie sytuację, że w sprzedaży nie będzie już tradycyjnych płyty, tylko mp3, czy też nie ma to dla ciebie większego znaczenia? Leather Leone: Nigdy bym nie przypuszczała, że nadejdzie taki dzień dla muzyki i dojdzie do tego. Ale jedynym pewnikiem w życiu jest zmiana. Jedyną rzeczą, która ma dla mnie znaczenie to możliwość dalszego tworzenia. Póki co wydaliście "We Bleed Metal" na CD, planujecie też wersję cyfrową i winylową? David T. Chastain: "We Bleed Metal" został niedawno wydane na winylu przez Pure Steel Records. Foto: Pure Steel
CHASTAIN
27
tę płytę fanom metalu? Manolis Karazeris: Myślę, że jest to bardzo szczery album. Nie jesteśmy tutaj po to, by wymyślać koło na nowo. Gramy tradycyjny heavy metal chcąc wskrzesić atmosferę, którą niegdyś kreowały takie zespoły jak Judas Priest, Iron Maiden czy Manowar.
Nic na świecie nie przebije amerykańskiego metalu Killing in the night for the metal rites? "Neon Lights", mocarny debiut greckiego Dexter Ward, doczekał się w końcu swego następcy. Więcej o nim w recenzji, teraz zapraszam na wywiad z Manolisem Karazerisem, gitarzystą i swoistym mózgiem zespołu, poza tym przemiłym gościem, który miał także swój pokaźny udział w innym spoko zespole jakim jest Battleroar i który jest organizatorem kultowego festiwalu Up The Hammers. Swoje trzy grosze wtrącił także wokalista Marco Concoreggi, znany bardziej jako Mark J. Dexter. HMP: Dexter Ward powstał po tym jak ty i Marco odeszliście z Battleroar. Cóż takiego się wydarzyło, że postanowiłeś opuścić swój wieloletni zespół? Jeżeli nie chcesz wchodzić w szczegóły, to przynajmniej przybliż nam powód. Manolis Karazeris: Odejście z Battleroar było najtrudniejszą decyzją w moim życiu, gdyż kochałem ten zespół na zabój (i to dosłownie). To było coś, do czego dojrzewałem bardzo długo. Nie było żadnej kłótni czy czegoś takiego. Myślę, że po prostu miałem dość ciągłych ustępstw względem rzeczy, które mnie nie zadowalały i chciałem zbudować coś nowego według swojej wizji. Czy pomysł na założenie nowego zespołu powstał jeszcze gdy byłeś w Battleroar czy już po twoim odejściu ze składu? Manolis Karazeris: Gdy odszedłem z Battleroar, przez pewien czas w nic się nie angażowałem. Dawałem tylko lekcje gitary. Zacząłem myśleć nad sformo-
Dexter Ward, a nie na przykład Randolph Carter tytułowy bohater innego dzieła Lovecrafta? Mark J. Dexter: "Przypadek Charlesa Dextera Warda" był pierwszym opowiadaniem Lovecrafta, które przeczytałem. To było jakoś w 1991 roku. Kupowałem wtedy komiks "Dylan Dog" - był to specjalny numer, w którym dodali krótką biografię Lovecrafta i fragmenty kilku jego opowiadań. To wystarczyło jednak bym się straszliwie zajarał. Wyruszyłem na poszukiwania antologii i tak się szczęśliwie złożyło, że wówczas hiszpański wydawca Mondadori wydał serię czterech książek, które zawierały niemal całą twórczość Lovecrafta, bez listów i poezji, naturalnie. Pierwsza książka, którą kupiłem zawierała opowiadania z lat 1927-1930 i otwierał ją właśnie "Przypadek Charlesa Dextera Warda". To było coś niesamowitego, coś zupełnie innego niż to, co dotychczas miałem okazję przeczytać. Randolph Carter był sennym marzycielem i opowiadania z nim związane też mi się podobały, jednak bardziej trafiły do mnie te okultystyczne, na-
Czy jesteś zadowolony z postępu jaki udało wam się osiągnąć od czasu "Neon Lights"? Jaka jest twoja opinia na temat waszego debiutu, tak teraz - z perspektywy czasu? Czy jest jakiś element "Rendezvous with Destiny", który wyszedł bez dwóch zdań lepiej niż na "Neon Lights"? Manolis Karazeris: Nowy album prezentuje dokładnie taki poziom, jaki chciałem by przedstawiał. Nadal uwielbiam każdy pojedynczy utwór z "Neon Lights", jednak uważam że gdyby miał takie brzmienie i warsztat muzyczny jak ten, który jest na "Rendezvous with Destiny", to byłby nieporównywalnie lepszym wydawnictwem. Także, jak łatwo się domyśleć, na nowym albumie jest zdecydowanie lepsze brzmienie i lepszy warsztat instrumentalny. W waszej muzyce jest bardzo dużo wpływu US power metalu. Nagraliście nawet singla "Stars and Stripes", który był hołdem w stronę tej klasycznej szkoły. Co sprawia, że amerykański power metal jest tak bliski twemu sercu? Manolis Karazeris: Jestem bezgranicznie oddany amerykańskiemu metalowi. Większość zespołów, których słuchałem dorastając, pochodziła ze Stanów. Będziemy opiewać wyższość amerykańskiego power metalu nad każdą inną formą metalu, choćby na przykład power metalu z Europy. Naturalnie, Europa też jest domem wspaniałych zespołów, jednak nigdy nie miała startu do ilości i jakości kapel z USA. Inni może wolą w swych tekstach umieszczać elfy i smoki, by przekazać swoje przesłanie, my wolimy używać ich jako metafor, w formie metalu amerykańskiej szkoły. Tylko pomyśl o takich zespołach jak Manowar, Jag Panzer, Manilla Road, Omen, Brocas Helm, Fates Warning, Slauter Xstroyes, Titan Force, Virgin Steele, Shok Paris, Savage Grace, Heir Apparent, by wymienić raptem kilka. Nic na świecie nie przebije amerykańskiego metalu. Czy muzyka z "Rendezvous with Destiny" była tworzona niedawno czy też pisaliście ją od czasu ukończenia prac nad "Neon Lights" w 2011 roku? Manolis Karazeris: Wszystko zostało napisane już po premierze "Neon Lights" z wyjątkiem bonus tracka "Robocop", który powstał jeszcze za czasów mego pobytu w Battleroar. Część utworów mieliśmy zdemowane i trochę czasu nam zajęło wybranie z tego tych najlepszych. Gdy już się jednak na coś zdecydowaliśmy, to dochodziliśmy do wniosku, że jednak nie pasuje nam ich wygląd. Dlatego w trakcie przygotowywania materiału bardzo dużo cięliśmy w ścieżkach i dopisywaliśmy nowe partie. Zwykle to Marco przychodził z jakimś nagraniem demo, a my dodawaliśmy do niego nowe rzeczy lub usuwaliśmy to, co nam nie pasowało, tak by kompozycja brzmiała na bardziej interesującą. Zupełnie inaczej wyglądała praca nad "Neon Lights", ale to dobra zmiana. Bardzo nam pomogła. Podoba mi się to, iż w Dexter Ward każdy ma swoją rolę, to że znamy swoje granice i szanujemy nawzajem swoje opinie.
Foto: E-Force waniem nowego zespołu z Marco, kiedy i on także znalazł się poza składem Battleroar. Chciałem by nowy zespół sprawiał mi radość, dlatego muzyków dobierałem według ich charakteru. To było główne kryterium. Miałem problem jedynie ze znalezieniem kogoś na stanowisko perkusisty, ale gdy Stelios okazał się dostępny, to wiedziałem już, że skompletowałem skład pełen świetnych muzyków o świetnych osobowościach. Dowodem na to jest fakt, że gramy już siedem lat i nie ma żadnych spin w kapeli z powodu wybujałego ego.
28
Czy taki właśnie był plan na Dexter Ward? Tak chciałeś by wyglądał zespół od samego początku? Manolis Karazeris: To był jedyny plan na Dexter Ward. Chciałem zespół, w którym nie ma miejsca na bullshit niszczący mój nastrój i nastawienie. Jestem zadowolony z podjętych przeze mnie decyzji.
ukowe, nadprzyrodzone elementy grozy z "...Dextera Warda". Te elementy, sole, otwierający cytat Borella, to jest coś co próbujemy także odzwierciedlić w muzyce. My też przywracamy do życia klasyczny heavy metal z dawnych dni, metal o wiele bardziej drogocenny niż złoto dla starożytnych alchemików. Dexter Ward ponadto zawiera litery X i W, które brzmią w opór spoko i wpisują się w klimat US power metalu. W sumie to dość ciekawe, gdyż nasze utwory nie są jakoś specjalnie oparte na prozie Lovecrafta (w przeciwieństwie na przykład do twórczości naszych braci z Axevyper). Może nie bezpośrednio, ale jedno jest pewne, gdyby nie komiks "Dylan Dog" zapewne nie byłoby dzisiaj albumów Dexter Ward, gdyż Lovecraft - obok Howarda - stanowi moją główną inspirację przy pisaniu tekstów utworów jak i samej muzyki.
Jak to się stało, że nazwaliście swoją nową kapelę właśnie Dexter Ward? Kto jest takim miłośnikiem Lovecrafta u was w zespole? No i dlaczego akurat
Czytelnicy już niedługo poznają opinie recenzentów na temat nowej płyty. Czy w międzyczasie mógłbyś, jako autor "Rendezvous with Destiny", przedstawić
DEXTER WARD
Czy możecie nam przybliżyć znaczenie, które kryje się za tytułem nowej płyty? W ostatnim utworze na płycie - "Ballad of the Green Berets" pada nawet fragment przemówienia Reagana właśnie z tą częścią, w której mówi "Rendezvous with Destiny". Mark J. Dexter: Nie ma jakieś konkretnego przesłania, które chcielibyśmy przekazać poprzez tytuł nowej płyty. To jest po prostu coś, co wpadło nam do głowy i tak zostało - coś z czym możemy odnaleźć punkty wspólne na wielu płaszczyznach. Reagan użył tego sformułowania parokrotnie, ale jest ono o wiele starsze. To motto 101 Dywizji Powietrznodesantowej, Krzyczących Orłów - Screaming Eagles. Koncepcja spotkania własnego przeznaczenia, konsekwencji swoich czynów - to bardzo potężne wyobrażenie, które przynajmniej w mojej głowie - przywołują wizje nuklearnej apokalipsy czy podróży kosmicznych, a nawet obu tych rzeczy naraz. To jest jak napotkanie nieznanego podczas swojej misji, gdy masz świadomość, że ryzykujesz swym własnym życiem w imię czegoś o wiele większego. Im jesteś starszy, tym głód dokonania czegoś wspaniałego jest o wiele mniejszy, gdyż jest to rzecz raczej przeznaczona dla młodych. Lub dla meatlheadów i eskapistów, takich jak ja - dla nas ten głód trwa wiecznie. Różni ludzie mogą w tym tytule odnaleźć różne znaczenie i o to chodzi. Jeżeli zbyt
dokładnie opisujesz jakieś miejsce, historię czy ideę, nie zostawiasz żadnej pożywki dla wyobraźni i tajemnicy. To jest coś, co odebrały nam satelity i Google Maps. Każdy cal naszej Ziemi został już zmapowany i jest widoczny dla praktycznie każdego. Oceany nie kryją już tyle tajemnic, nawet kosmos nie kryje już tyle zagadek co kiedyś. Gdzież więc jest przygoda w 2016 roku? To musi być coś bardziej duchowego niż materialnego, coś dla duszy bardziej niż ciała. Tak wygląda moje osobiste spojrzenie na tytuł naszego nowego albumu, że każdy z nas narodził się, by odegrać ważną rolę w rozwoju i ewolucji ludzkości i że istnieją wyższe siły - duchowe - które będą cię pchały w odpowiednim kierunku, lecz ostatecznie to ty zdecydujesz dokąd podążysz. Uświadomienie sobie własnej roli i jej akceptacji jest właśnie drogą do własnego przeznaczenia. Jeżeli się nie mylę, to okładka na pierwszych materiałach promocyjnych wyglądała nieco inaczej. Postać na niej widoczna miała nieco inną twarz i nie miała tego postapokaliptycznego naramiennika z maski gazowej. Manolis Karazeris: Gość stojący za naszą okładką, Kostas Tsiakos, miał pełną swobodę w jej tworzeniu i modyfikacji, aż do ostatniej chwili, by rezultat był jak najlepszy. Myślę, że świetnie się spisał. Graliście niedawno na Keep It True. Wasz występ był naprawdę świetny, bardzo mi się podobał. Jak wspominacie swoją wycieczkę do Niemiec? W sumie Ollie nie bał się ciebie zapraszać na KIT? W końcu jesteś organizatorem podobnego festiwalu w Atenach - Up The Hammers, Ollie się nie bał że podpatrzysz jakieś jego sekrety organizacyjne? (śmiech) Manolis Karazeris: Bardzo dziękuję za miłe słowa, cieszę się, że podobał ci się nasz występ! Keep It True to wydarzenie niezwykle wręcz rodzinne - spotykasz swoich przyjaciół i genialne zespoły. Zawsze, gdy tam jestem, czuje się czymś o wiele większym niż tylko muzykiem. Najbardziej ekscytującym przeżyciem było spotkania dwóch członków Cirith Ungol i spędzenie z nimi nieco czasu. Podróż była bardzo udana, zyskaliśmy sporo nowych fanów, a i nowy album się ładnie sprzedawał, co zadowala nie tylko nas, ale i naszą wytwórnię, która zainwestowała w niego nieco grosza. Z Oliverem współpracuję od wielu lat. Darzymy się nawzajem bardzo dużym szacunkiem i Oliver nie ma się czego obawiać z mojej strony. Czy trudno jest ci pogodzić życie rodzinne i prace z prowadzeniem zespołu? Jaki jest twój sposób na powiązanie tego wszystkiego razem w sensowny sposób? Manolis Karazeris: Powiedzmy, że to nie jest łatwa rzecz. Wszyscy mamy normalne prace oraz rodziny, którymi musimy się zajmować. Wszyscy jesteśmy żonaci, a czterech z nas ponadto ma dzieci. Gdybym miał osiemnaście lat, to pewnie chciałbym wydawać nowe albumy częściej. Jedyną rzeczą jakiej żałuje, której nigdy nie miałem okazji zrobić jako artysta, to wielka trasa po Europie. Wiesz, jazda tourbusem, granie co wieczór w innym mieście, spanie na kanapie. Teraz wszystko musi wyglądać inaczej, pamiętaj że mieszkamy dość daleko od siebie, Marco na przykład mieszka w Wenecji we Włoszech. Dobrą rzeczą jest fakt, że w Dexter Ward nikt na nikogo nie naciska. Wszystko robimy całym zespołem i to wtedy, gdy nadejdzie na to odpowiedni czas. Ale nawet w taki sposób ciężko było wygospodarować jakiś czas na nagranie albumu w odpowiedni sposób, jednak dokonaliśmy tego dzięki wyrozumiałości naszych rodzin.
Metalowe koszmary z Antypodów Zaczynali grać jako dzieciaki w liceum, by po ośmiu latach zadebiutować albumem wydanym przez Stormspell Rec. Nie spoczęli jednak na laurach i po pięciu kolejnych latach trafili do Massacre Records, która firmuje "Knock 'Em Out…With A Metal Fist" - krążek marzenie każdego zwolennika tradycyjnego heavy z lat 80. Wokalista i gitarzysta rytmiczny Ben Baters z optymizmem spogląda więc w przyszłość Elm Street: HMP: W czasach globalizacji i szybkiego internetu znalezienie informacji na jakikolwiek temat nie jest żadnym problemem, jednak w Polsce jesteście zespołem praktycznie nieznanym - co z kilkunastu lat istnienia Elm Street uważasz więc za najbardziej przełomowe dla kapeli? Ben Baters: Nasze pierwsze koncerty poza Australią. Bycie tak daleko od reszty świata jest wyzwaniem, z którym mamy do czynienia na co dzień. Jak już wspomniałeś, internet jest wielkim atutem dla zespołu, ale w celu osiągnięcia następnego kroku musieliśmy podróżować poza nasz kraj i grać naszą muzykę na żywo. Na szczęście osiągnęliśmy to dość wcześnie, bo w 2012 roku. Byliśmy także w stanie kilkakrotnie powracać i przygotowywać się do wydania drugiego albumu. Wśród fanów i twórców heavy metalu nie brakuje zwolenników horrorów, podobnie było też pewnie w waszym przypadku, bo nazwa Elm Street kojarzy mi się jednoznacznie z "A Nightmare On Elm Street"? Nazwę można z pewnością powiązać z czymś z lat 80.90. Horrory slasher były dość popularne i prawie każdy szukałby następnego filmu Jasona Voorhees'a lub Freddy'ego Krugera. Pomyśleliśmy więc, że użycie nazwy Elm Street zabierze ludzi z powrotem do tych dni, gdzie nie tylko horrory, ale także heavy metal, dobrze prosperował. Klasycznych wpływów nie brakuje też wśród waszych muzycznych inspiracji, gdzie wymieniacie przede wszystkim Iron Maiden, Judas Priest, Savatage czy Manowar? Tak, kochamy klasyczne brzmienie heavy metalu. Liderzy tacy jak Iron Maiden i Judas Priest naprawdę pomogli nam stać się takimi artystami, jakimi jesteśmy obecnie. Nie chcemy wskrzesić ich muzyki lub być zespołem "z powrotu do przeszłości", ale na pewno widać kto miał na nas bezpośredni wpływ i jest to dość łatwe do stwierdzenia. Od naśladowania i prób podążania śladami wielkich do prawdziwej kariery droga jest jednak zwykle bardzo daleka. W przypadku Elm Street wszystko prze biegało pewnie stopniowo, od pierwszych prób, koncertów, aż do wydania debiutanckiego albumu "Bar-
bed Wire Metal" przed pięcioma laty? To było na początku dość trudne. Założyliśmy zespół w młodym wieku, kiedy mieliśmy po 14 lat, więc żaden z członków nie miał doświadczenia w pisaniu tekstów, rezerwowaniu występów lub nagrywaniu muzyki. Byliśmy tak naprawdę jedynym zespołem muzycznym w naszym liceum i nawet nikt z członków rodziny nie mógł pomóc nam w osiągnięciu któregokolwiek z naszych marzeń. Zaczęliśmy od samego początku odhaczając powoli zamierzone cele. To sprawia, że z dumą możesz spojrzeć wstecz i zobaczyć jak daleko doszedłeś mając tak małe środki na początku. Ciepłe przyjęcie debiutu utwierdziło was w przekonaniu, że nie ma innej opcji, trzeba pójść za ciosem i wykrzesać z siebie jeszcze więcej, by kolejny album był pod każdym względem lepszy? To prawda. Postawił przed nami wielkie wyzwanie, a tak długo jak masz wyzwania przed sobą będziesz stawać się lepszym muzykiem i biznesmenem. Opłaciło się to o tyle, że "Knock 'Em Out…With A Metal Fist" wydaliście właśnie dzięki Massacre Records - czujecie, że to ten wyższy poziom, zdecydowany awans pod każdym względem? Wierzymy w to. Tak samo zespół, jak i Massacre Records, włożyli wszystkie środki w wydanie tej płyty. Wierzę, że mając dobrze zrobiony album, od nagrywania aż do okładki, trudno jest to potem zepsuć. Mając dobrą podstawę, wydanie płyty staje się proste i na tym skupiliśmy się od samego początku. W dzisiejszych czasach odbywa się to najczęściej tak, że zespoły próbują zainteresować wydawców już gotowymi do wydania materiałami i tak też pewnie było w przypadku tej płyty? Tak było w naszym przypadku i był to nasz wybór. Chcieliśmy być dumni z naszego produktu i nie chcąc zarazem ograniczać się co do budżetu lub limitów czasowych. W takim przypadku mogliśmy nagrywać, co i kiedy chcieliśmy. To rzadkość, gdy zespół ma takie możliwości. Mieliście więcej godnych uwagi ofert, czy też Massacre przedstawili tę najlepszą i nie było nad czym
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Foto: Massacre
ELM STREET
29
Foto: Massacre
się zastanawiać? Mieliśmy kilka ofert, ale myślę, że wybraliśmy tę właściwą wytwórnię. Massacre Records zawsze byli fanami naszego zespołu i nawet kiedy odwiedziliśmy ich kilka razy osobiście dali nam czas, aby podzielić się wspólną pasją. Nie byliście też w sumie zespołem anonimowym, liczne trasy czy koncerty u boku Accept, Iced Earth, Sepultury czy Hammerfall też były tu pewnie swoistą kartą przetargową, bo teraz mało kto decyduje się inwestować w debiutantów? Mieliśmy kilka świetnych okazji w czasie wydawania naszego debiutanckiego albumu. Wykonaliśmy dość dobrze naszą pracę i musieliśmy udowodnić, że byliśmy w stanie wystąpić u boku niektórych naszych ulubionych zespołów. O tym, że firma pokłada w was spore nadzieje przekonuje też fakt, że okładkę "Knock 'Em Out…With A Metal Fist" stworzył sam Ken Kelly - pewnie przed laty słuchając z wypiekami na twarzach płyt Rainbow, Kiss czy Manowar nawet nie śmieliście marzyć, że praca tego legendarnego już artysty ozdobi wasz krążek? (Śmiech). Dokładnie, taka jest prawda. Wspaniale było pracować z taką legendą jak Ken Kelly. Fakt, że współpracował tylko z niewielką liczbą zespołów i większość jego okładek to ikony, było głównym powodem, dla którego chcieliśmy aby on wykonał tę okładkę. Od samego początku, pierwszego spotkania, aż do czasu gdy ostateczny projekt został zakończony, byliśmy absolutnie zachwyceni jego pracą. Dostał teksty, próbki utworów i wolną rękę, czy też mieliście jakiś wpływ na efekt końcowy, mogąc coś zasugerować, podpowiedzieć? Wyjątkową rzeczą jest to, że faktycznie stworzyliśmy tę grafikę razem z Ken Kelly`m. Mimo, że to on jest artystą i profesjonalistą, to był bardzo zainteresowany naszymi sugestiami, upewniając się, że jesteśmy zadowoleni z kierunku, do którego zmierzał. W sumie to dla was nie pierwszyzna, bo przecież okładkę debiutu stworzył dla was też nie byle kto, bo sam Ed Repka - już jestem ciekawy, kogo zaprosicie przy okazji kolejnej płyty... (śmiech) (Śmiech). Naprawdę postawiliśmy wysoko poprze-
czkę! Pytanie jest, kto jest lepszy niż Ken Kelly? Kto namalował ponownie Monę Lisę? (śmiech) W studio też postawiliście na sprawdzone rozwiązania, bo ponownie pracowaliście z Erminem Hamidovic'em - nie zmienia się zwycięskiego składu? Ermin ma podobną historię do naszej. Zaczął jako lokalny producent i pracował nad swoją drogą, aby teraz pracować z światowej klasy artystami takim jak Devin Townsend. Za każdym razem kiedy pracowaliśmy z nim, była to ogromna przyjemność i jednocześnie wykręcał nam brzmienie światowej klasy. Nieraz widzę go pracującego z niektórymi z największych zespołów rockowych i metalowych jakie istnieją. Co ciekawe mamy na tej płycie utwory typowe dla lat 80. jak choćby "Will It Take A Lifetime?", "Heavy Mental" czy "Heart Racer", ale z drugiej strony nie unikacie też ostrzejszych, a niekiedy wręcz brutalniejszych, szczególnie w warstwie wokalnej, jak opener "Face The Reaper" bądź "Sabbath"? Zdecydowaliśmy się zadziałać na tym albumie bardziej dynamicznie. Nie jesteśmy fanami albumów, które zawierają tylko takie same piosenki. Wolimy wsłuchiwać się w muzyczną podróż. Wcześniej nie mieliście też w repertuarze tak długich, rozbudowanych numerów jak "Blood Diamond" uznaliście, że najwyższa pora sprawdzić się takiej bardziej epickiej formie? "Blood Diamond" to jedna z tych kompozycji, które nigdy nie przestały się rozwijać, chociaż każda partia ma swoje miejsce w strukturze utworu. Jest to dość długa i emocjonalna opowieść, więc zdecydowaliśmy się nie przyjmować żadnych ograniczeń czasowych i upewnić się, że opowiemy historię w sposób jaki chcieliśmy. Będziecie grać ten utwór na koncertach, czy postaw icie raczej na krótsze, łatwiejsze do przyswojenia utwory? Planujemy za niedługo wprowadzić go do setlisty. Wiele kapel stara się grać jak najwięcej utworów z promowanego właśnie albumu, u was będzie podobnie? Tak, nasz nowe australijskie tournée jest głównie oparte na tej płycie. Spędziliśmy pięć lat grając "Barbed Wire Metal" więc myślę, że fani chętnie posłuchają naszego nowego materiału. Jest to także dość łatwe do wykonania, ponieważ to naprawdę pasuje do muzyków jakimi jesteśmy obecnie. Z nowym basistą Nickiem Ivkovicem zgraliście się już na tyle, że spokojnie możecie planować kolejne koncerty promujące "Knock 'Em Out…With A Metal Fist"? Nick był niesamowitym wprowadzeniem do zespołu. Ma tę samą pasję jak my i jesteśmy bardzo zadowoleni ze wspólnej pracy w każdym aspekcie. Mamy dość napięty harmonogram koncertów w 2016 w naszym kraju, ale w 2017 będziemy go kontynuować za granicą! Pojawicie się przy tej okazji również w Europie, czy też na razie koncentrujecie się na Australii, nie robiąc zbyt dalekosiężnych planów? Zdecydowanie będziemy w Europie w 2017. Wojciech Chamryk & Marcin Hawryluk
30
ELM STREET
HMP: Witajcie! Czy możecie przedstawić swój zespół oraz krótki zarys swojej historii dla tych, którzy jeszcze nie są zaznajomieni z nazwą Booze Control? David Kuri: Witaj, Aleksander, wielkie dzięki za umożliwienie nam wzięcia udziału w tym wywiadzie! Booze Control jest zespołem wykonującym tradycyjny heavy metal. Kapela wywodzi się z Braunschweig w Niemczech. Jeżeli jesteś fanem NWOBHM i takich kapel jak Angel Witch i Virtue oraz niemieckich gigantów pokroju Running Wild i Helloween za czasów Kiskego, to zdecydowanie powinieneś dać nam szansę. Zespół powstał pod koniec 2009 roku i szybko wydał własnoręcznie wyprodukowaną EPkę "Wanted" podczas swojego pierwszego show. "Wanted" miało brudne punkowe brzmienie, które dopiero dopracowywaliśmy, czego efektem było "Don't Touch While Running", kolejna własnoręcznie wydana EP z 2011 roku. "Don't Touch"… dalej było czymś pomiędzy, gdyż jako zespół nadal nie odnaleźliśmy własnego brzmienia. To się zmieniło wraz z naszym śmiało zatytułowanym debiutanckim krążkiem "Heavy Metal", wydanym pod koniec 2013 roku. Powzięliśmy zupełnie inne podejście do pisania materiału. Zdefiniowaliśmy swoje brzmienie i jakość w tworzeniu utworów. Wiele się wtedy nauczyliśmy, dlatego nasze najnowsze dzieło "The Lizard Rider" jest kwintesencją tego wszystkiego. Nie będziecie zaskoczeni, bo nie chcemy redefiniować gatunku. Booze Control to czysty old-schoolowy heavy metal, nic więcej i nic mniej. Wasze najnowsze wydawnictwo "The Lizard Rider" to wasza trzecia długogrająca płyta, jednak pierwsza która zostaje wydana pod skrzydłami wytwórni, a nie samodzielnie. Czy jesteście zadowoleni z rozpoczęcia współpracy z Inferno Records. Czy będą wam pomagać w dystrybucji albumu? David Kuri: Prawdę powiedziawszy to nasze czwarte wydawnictwo, ale preferuję nazywać nową płytę naszą drugą płytą długogrającą. Nasz poprzedni album został wydany pod koniec 2013 roku, jednak Kernkraftritter Records wznowiło go w 2015. Oni się też zajmują cyfrową dystrybucją "The Lizard Rider". Cedeki i taśmy rozprowadza Inferno Records i bardzo jesteśmy podekscytowani możliwością współpracy z nimi! "Big boss" Fabien jest wspaniałym gościem i bardzo dobrym kumplem. Naprawdę mu zależy, co jak dla mnie jest bezcenną cechą. Inferno to wielki krok dla nas w kwestii dystrybucji i promocji. Sami zajmujemy się bookowaniem koncertów, co jest często bardzo niewdzięcznym zajęciem, ale póki co sprawy związane z koncertami w bieżącym roku wyglądają dobrze. Wiele ludzi się pytało nas o wydanie winylowe, dlatego przeprowadziliśmy małą kampanię crowdfundingową by to sfinansować. Zakończyła się sukcesem, więc "The Lizard Rider" LP jest już w produkcji. Nie byłem wcześniej zaznajomiony z muzyką Booze Control z wyjątkiem utworu "Strike the Earth" z waszego drugiego albumu. Muszę o to spytać, bo w moim umyśle ta nazwa rodzi dość oczywiste skojarzenie. Czy utwór został zainspirowany Dwarf Fortress? Jeżeli tak - co skłoniło was do oparcia swojego utworu o tematykę gier komputerowych. Mam wrażenie, że ten motyw powraca u was na nowej płycie w kawałku "Gravelord". David Kuri: Cieszę się, że wychwyciłeś tę inspirację i że jest ona dla ciebie oczywista. W rzeczy samej, Dwarf Fortress i epicki Boatmurdered były źródłem inspiracji dla tekstu. "Gravelord" został zainspirowanym Nito z Dark Soulsów. W heavy metalu dość często nawiązuje się do historii, literatury i kinematografii. Naturalnie, to też można u nas znaleźć, na przykład "Thunder Child" jest oparty na "Wojnie Światów" H.G. Wellsa, a "Swim with the Shark" na "Dwudziestu Tysiącach Mil Podmorskiej Żeglugi" Juliusza
Czysty old-schoolowy heavy metal, nic więcej i nic mniej Heavy metalowe komando, znane pod nazwą Booze Control, właśnie wypuściło swoją trzecią odsłonę. W ciągu swych siedmiu lat istnienia ta niemiecka kapela okazała się niezwykle prężna, choć nie było o niej zbyt głośno. Ich najnowsze dzieło zatytułowane "The Lizard Rider" może to jednak zmienić. W nim Booze Control snuje kolejną fantastyczną opowieść, która mocno siedzi w tradycyjnym, klasycznym heavy metalu. I w dodatku prezentuje bardzo smaczny poziom. Verne. "Outlaw" za to został zainspirowany starymi westernami. Na "The Lizard Rider", "Vera" opiera się na serialu Firefly. "Fury Road" prawdę powiedziawszy nie ma nic wspólnego z najnowszą odsłoną Mad Maxa, ale za "Nevermore" stoi już dość oczywista inspiracja. Dlaczego więc nie włączyć do tego gier? Są przecież nową formą przekazu fabularnego i sztuki, więc są idealnym źródłem inspiracji. Lauritz "Lore" Jilge: Patrząc na stare albumy metalowe, ciągle trafia się na jakieś odniesienia do popkultury. My też nie zamierzamy i nie możemy zaprzeczyć, że ukształtowały nas książki, które czytaliśmy, filmy, które oglądaliśmy oraz gry, w które graliśmy. To naturalne by użyć tego wszystkiego jako inspiracji przy pracy nad naszymi kawałkami. Swoją drogą, powinniśmy tu jeszcze wspomnieć o "Rats in the Wall", bo jest to utwór zainspirowany krótkim opowiadaniem H.P. Lovecrafta o takim samym tytule. Jakie inne tematyki i źródła inspiracji stoją za waszy mi tekstami w utworach z najnowszego albumu? David Kuri: Kilka utworów zostało opartych na naszych doświadczeniach życiowych z ostatnich kilku lat. "The Wizard" może brzmieć na typowy temat fantasy, ale tak naprawdę jest to utwór o alkogrze. "Metal Frenzy" zawdzięcza swoją nazwę świetnemu festiwalowi na którym graliśmy, ale w tekście dotyka kwestii tego, jak się czujemy na scenie i jak sobie z tym radzimy jako zespół. Lauritz "Lore" Jilge: Studiuję historię, więc wtrącam nawiązania do niej i do mitologii w niektórych miejscach. No i oczywiście, gdy nazywasz swój zespół Booze Control, musisz mieć kawałki o konsumpcji niewąskich ilości alkoholu, także to też można u nas spotkać. Gdzie zarejestrowaliście swój najnowszy album? Udało wam się osiągnąć naprawdę fajne mięsiste brzmienie. Old-schoolowe i pozbawione tej sztucznej czystości, jaką posiadają przeprodukowane albumy. Jak długo pracowaliście nad samym brzmieniem? David Kuri: Nagraliśmy "The Lizard Rider" w Overlodge Recording Studio w Niemczech. Dźwiękowiec Martin Schnella jest niesamowitym gościem i świetnym muzykiem. Wspaniale wykonał swoją pracę i pomógł nam ustawić takie brzmienie, jakie było nam potrzebne do tego albumu. Mieliśmy określony cel dla "Heavy Metal", który też nagrywaliśmy w tym samym studio, więc wiedzieliśmy już czego chcemy dla "The Lizard Rider". Eksperymentowaliśmy z różnymi wzmacniaczami, jednak nie zajęło nam to dużo czasu. Nie trzeba jakoś wyszukiwać old-schoolowych nawiązań w waszej muzyce, gdyż łatwo je odnaleźć. Na szczęście, nie "pożyczacie" w tak oczywisty sposób motywów muzycznych jak to robi, dajmy na to, Enforcer. Wyczułem jednak bardzo dużo Jag Panzer na nowym albumie, np. w postaci ducha "Shadow Thief" w riffie do "The Wizard" - świetny utwór swoją drogą - czy "Chain of Command" w "Lead the Trail". Czy są jeszcze jakieś zespoły, które tak wyraźnie was inspirują? David Kuri: Jak zwykle przy zespołach naszego pokroju, należy tu wymienić Maidenów czy Priestów, których wszyscy kochają. Są też zespoły z Brytanii i Niemiec, o których już wspomniałem, ale naturalnie scena amerykańska też stanowi dla na źródło inspiracji - Omen, Manilla Road i wczesny Manowar są dla nas bardzo ważne. Nie należy zapominać także o Szwecji z ich Gotham City i Heavy Load. No i jest jeszcze cała fala nowych zespołów z Kanady, Szwecji i z całego świata. Skull Fist należy się tutaj specjalna wzmianka, bo to świetni goście, a sam Jackie Slaughter nagrał nam poryte solo do "Rats in the Wall" na nowym albu-
mie! Jak wygląda historia stojąca za "The Lizard Rider"? David Kuri: Gdy spotykamy się, by omówić nowy album, najczęściej pijemy wtedy dużo piwa. Tak naprawdę, to wolimy pić piwo niż rozmawiać ze sobą, więc to, co mamy do przegadania kończymy najszybciej jak się da. Pod względem oprawy graficznej chcieliśmy utrzymać styl poprzedniego krążka. Wielkie jaszczury, to jest to! Stwierdziliśmy, że Lizard Rider do świetny pomysł. Potem co prawda zaczęliśmy mieć jakieś dziwne pomysły, więc musieliśmy się wrócić z powrotem do "The Lizard Rider" dwie godziny później. Zwróćcie uwagę na rodzajnik określony. Kto jest autorem tej świetnej okładki? David Kuri: Artwork stworzył Dimitar Nikolov z Bułgarii. On też stoi za okładką naszej poprzedniej płyty, a także stuffem, który robił dla festiwalu Keep It True, Rossa The Bossa, Steelwing, Blizzen, Katana i wielu innych. Nawet nie mogę znaleźć słów, by opisać jak bardzo jestem zadowolony z rezultatu. Dimitar jest świetny i zamierzamy z nim współpracować zawsze, gdy się da.
jest dobrym pomysłem? Lauritz "Lore" Jilge: Chodzi oczywiście o chrześcijaństwo. Jezus kontrolował gorzałę, bo przemieniał wodę w wino, co wydaje mi się dość użyteczną umiejętnością. Tak serio, to proces tworzenia zespołu był bardzo krótki. Mieliśmy zarezerwowany pierwszy termin koncertu zanim właściwie mieliśmy cokolwiek innego. Nie wiedzieliśmy też jak długo będziemy chcieli ciągnąć ten zespół. Na początku stworzyliśmy całe olbrzymie tło historyczne, jak to tak naprawdę jesteśmy z Phoenix w Arizonie i zmienialiśmy perkusistów tak często jak Spinal Tap. Potrzebowaliśmy szybko jakieś nazwy dla nas. Myślę, że to Steffan wymyślił ten termin, który… po prostu został. Samo logo stworzyliśmy już później, po tym jak zagraliśmy kilka koncertów. Jak wyglądają u was plany koncertowe? Jak często zamierzacie grać i czy możemy się spodziewać ujrzeć Booze Control poza granicami Republiki Federalnej? Lauritz "Lore" Jilge: Oczywiście. Pragniemy dowieźć naszą muzykę wszędzie tam, gdzie będziemy w stanie dotrzeć. Na razie koncentrujemy się na Niemczech, ale już graliśmy w Belgii i w Chorwacji. W tym roku gramy jeszcze w Holandii. Mam nadzieje, że kilka innych koncertów poza granicami kraju także jeszcze wpadnie. Trudno jest nam jako niemieckiemu zespołowi bez wsparcia agencji czy menadżera zdobyć jakieś rzetelne kontakty poza granicami naszego kraju. Poszerzamy jednak naszą sieć kontaktów, by mieć solidne zaplecze, umożliwiające nam koncertowanie w wielu krajach regularnie. David Kuri: Na razie mamy ustawionych 18 koncertów na trasie, którą lubimy sobie nazywać Ridin' The Lizard Tour. Od kwietnia do września i wszystko to zorganizowaliśmy sami. W przyszłości jednak wolelibyśmy by nam z tym ktoś pomógł, więc jeżeli ktoś siedzi w tym fachu, odezwijcie siędo nas! Wielkie dzięki za odpowiedzi i za wspaniały album. Nieście płomień dalej! Lauritz "Lore" Jilge: Dzięki za wywiad. David Kuri: Dzięki, na razie! Aleksander "Sterviss" Trojanowski
A kim jest ta heroina? Pojawiła się także na okładce "Heavy Metal". Lauritz "Lore" Jilge: Na razie jest enigmatyczną postacią, która nawiedza świat sportretowany na naszych okładkach. Nie planowaliśmy, by się pojawiła ponownie na kolejne płycie, po tym jak zrobiliśmy "Heavy Metal", jednak jak David wspomniał, bardzo szybko wymyśliliśmy tytuł i koncept nowego krążka. Oczywistym pytaniem było więc, kim jest ten jaszczurzy jeździec z tytułu. Wydawało się naturalnym, by wróciła właśnie jako tenże. Nie nadaliśmy jej jeszcze imienia i nie wiem czy zagości raz jeszcze na okładkach naszych wydawnictw. Jeszcze kawał czasu zanim ktoś uszyje kostium i pójdzie full Eddie. Co robicie w życiu, prócz grania w zespole. Pracujecie, studiujecie? Lauritz "Lore" Jilge: Aktualnie kończę studia historyczne i jestem jedynym w zespole, kto jeszcze jest na studiach. David Kuri: Wszyscy byliśmy studentami, gdy zaczynaliśmy. Teraz chodzimy do pracy, głównie związaną z konstruowaniem samochodów lub samolotów. Jak tylko Lore odkryje jakieś starożytne manuskrypty z planami, rzucamy wszystko w diabły i budujemy statki kosmiczne. Jak to się w ogóle stało, że stwierdziliście, że nazwanie zespołu Booze Control
BOOZE CONTROL
31
lówek, melodii wokalnych oraz fragmentów gitarowych. Tak, zdecydowanie tak, miał duży wpływ na nowy album.
Dobre riffy i piwo Po świetnym debiucie "First Strike with the Devil" z 2014 roku hiszpańscy heavy metalowcy z Hitten nie spoczęli na laurach i po dwóch latach zaatakowali kolejnym krążkiem. "State of Shock" jest co najmniej równie dobry jak poprzednik, a moim zdaniem chyba nawet lepszy. O zmianach w składzie, nowym materiale, koncertach i piwie opowiada gitarzysta i główny kompozytor Dani. HMP: Witam. Prawie dwa lata minęły od czasu wydania Waszego debiutu. Jak dziś podchodzicie do "First Strike with the Devil"? Dani: Witam. Cóż, jesteśmy bardzo zadowoleni z "First Strike with the Devil". Został on wydany przez No Remorse Records na CD i przez Heavy Forces Records na winylu. Wyszedł 26-go kwietnia 2014r. To był nasz debiutancki album i kiedy słuchamy go teraz to dużo nowych pomysłów przychodzi nam do głowy. Myślę, że jest to nieuniknione i tym z czym muzyk musi nauczy się żyć. W każdym razie, jak już mówiłem, jesteśmy zadowoleni z albumu a także z promocji. Wiemy, że wiele egzemplarzy zostało sprzedanych na całym świecie: Stany Zjednoczone, Japonia i oczywiście w Europie. "First Strike with the Devil" został także wydany na kasecie w Tajlandii przez Roots Active Productions. Można więc powiedzieć, że ten album przekroczył nasze oczekiwania. Koncertowaliśmy po całej Europie po raz pierwszy prezentując album, a także graliśmy na kilku ciekawych festiwalach takich jak Metalheadz Open Air (Niemcy), Der Detze Rockt (Niemcy) oraz Rock You to Hell w Grecji. Doszło do zmian w składzie. Czemu Dani Argiles i Rhyno opuścili wasze szeregi? Tak, najpierw rozstaliśmy się z Dani'm Argiles'em tylko dlatego, że nie zmierzał w tym samym kierunku co reszta zespołu, a także potrzebował dużo czasu na
studia i musiał się skupić na egzaminach. Jak można sobie wyobrazić jego czas dla zespołu był naprawdę ograniczony, a my bardzo chcieliśmy iść dalej i koncertować ile tylko się da. Zdecydowaliśmy, że lepiej będzie iść bez niego. Z Rhyno było całkowicie inaczej. Postanowił opuścić zespół, tylko dlatego, że potrzebował więcej czasu dla siebie. Całkowicie uszanowaliśmy jego decyzję, chociaż chcieliśmy aby został w zespole. Dostarczał naprawdę dobre wibracje i genialne pomysły. Jak znaleźliście ich następców czyli Johny'ego Lorca i Juancara? Johnny jest przyjacielem, który mieszka w naszym rodzinnym mieście. Wiedzieliśmy, że wcześniej nie grał w żadnym zespole, ale również wiedzieliśmy, że jest świetnym gitarzystą. Na początku chcieliśmy aby wyświadczył nam przysługę i pojechał oraz zagrał z nami na Der Detze Rockt w Niemczech. Koncert był niesamowity i wszyscy byli pod wrażeniem. Nigdy tak nie brzmieliśmy. Po koncercie, podczas picia dużych ilości piwa, w środku wielkiej imprezy, zaproponowaliśmy Johnn'emu aby dołączył do nas. Od razu się zgodził, więc rzuciliśmy go na ziemię i zaczęliśmy oblewać piwem. To był naprawdę szczęśliwy moment. John'a Sinx'a (obecnego perkusistę) poznaliśmy przez wspólnego znajomego. Wszedł do sali prób i zagraliśmy "Running Over Fire". Od pierwszej chwili widzieliśmy, że gra na bębnach naprawdę dobrze, więc zaproponowaliśmy mu współpracę, a on zgodził się natychmiastowo. Pisałem w recenzji debiutu, że duet gitarzystów to bardzo silna strona Hitten i dlatego bałem się, że zmi ana wioślarza może trochę zburzyć ten stan. Jednak słuchając nowego mate riału wiem, że wszystko brzmi perfekcyjnie. Szybko Johny złapał wspólny język z tobą? Tak, ja i Johnny tworzymy wspaniały duet. Nazwali nas "Terror Twins", bo wyglądamy bardzo podobnie. Mamy ze sobą więź umysłową i to świetnie sprawdza się na scenie, a także podczas nagrywania/komponowania. Obecnie nasza para jest nawet lepsza od poprzedniej, gramy świetne podwójne fragmenty gitarowe i solówki. Wydawać się może, że gramy ze sobą od urodzenia. Johny miał jakiś wpływ na komponowanie nowych utworów czy może dołączył do zespołu, gdy już materiał był gotowy? Był ważnym elementem podczas komponowania i nagrywania. Gdy dołączył do zespołu mieliśmy już kilka skomponowanych kawałków, ale kiedy zaczęliśmy komponować "State of Shock" z wielką determinacją wniósł wiele riffów, so-
32
HITTEN
Ile czasu zajęło Wam skomponowanie muzyki na "State of Shock"? Czy wszystko poszło tak jak sobie założyliście? Trwało to kilka miesięcy. Proces komponowania jest naprawdę ciekawy i zabawny, nauczyliśmy się wiele od siebie nawzajem. Zwykliśmy komponować utwory na próbach, wszyscy razem. Jestem głównym pomysłodawcą w zespole, więc zwykle przynoszę większość riffów. Zwykle komponuję je w domu, a potem prezentuję w sali prób. Nie wszystkie utwory powstają w ten sam sposób, na przykład "Aitor" został skomponowany wyłącznie przez Liar'a. Jak wszystkie zespoły na ziemi, idziemy do studia i dodajemy ostatnie szczegóły, ponieważ jest łatwiej gdy słyszysz nagrany utwór. Mam na myśli, że gdy słyszysz utwór, niektóre szczegóły przychodzą ci do głowy. Niemożliwe jest skomponowanie piosenki w stu procentach na próbach, zawsze coś dodasz podczas nagrywania. Moim zdaniem wasza nowa płyta przebiła również znakomity debiut. Słychać, że staliście się bardziej doświadczonymi i świadomymi muzykami, a całość brzmi dojrzalej i jest krokiem w przód. Czy Wy też macie podobne zdanie? Oczywiście, z Johnnym w zespole jesteśmy w stanie zagrać więcej linii wokalnych i podwójnych fragmentów między Aitor'em i Johnny'm. Również dzięki Johnny'emu poziom gitar stał się mocniejszy i wyraźniejszy. Można usłyszeć więcej solówek i chwytliwych riffów niż na pierwszym albumie. Niektórzy ludzie nadal nam mówią, że pierwsza płyta jest lepsza, ale to zależy od gustu (śmiech). Jak byście mieli porównać oba Wasze albumy to jakie różnice byście wskazali? Co starali się ulepszyć na "dwójce"? Pierwsza różnicą jest brzmienie albumu. Pracując przy drugim albumie spędziliśmy więcej czasu w studiu, więc zrobiliśmy to w nieco mniejszym pośpiechu i z większym spokojem. Także przy drugim albumie wyprodukowaliśmy go w różnych studiach. Nagraliśmy go w Murcji, zmiksowaliśmy w Barcelonie i zmasterowaliśmy w Niemczech. Jesteśmy bardzo zadowoleni z wyniku końcowego. Wszyscy ludzie, którzy pracowali przy albumie pasjonują się heavy metalem, więc wiedzieli jaki dźwięk chcieliśmy uzyskać na tej płycie. Moim zdaniem, na drugiej płycie usprawniliśmy perkusję i wokal. Wokal brzmi naprawdę mocno, tak jak i bębny, solówki gitarowe i pojedyncze fragmenty które brzmią zdecydowanie lepiej. Macie niesamowitą łatwość tworzenia chwytliwych i kawałków, z których praktycznie każdy to potenc jalny heavy metalowy hit. Jak Wy to robicie? Dzięki! Cóż, po prostu gramy co czujemy, to wszystko. Może piwo ma tu także coś do powiedzenia. Zawsze staramy się zacząć komponowanie od dobrego riffu, uważamy, że jeśli zaczniesz z dobrym riffem reszta przyjdzie sama. Również Aitor ma talent to tworzenia dobrych i chwytliwych linii wokalnych. Nagraliście klip do numeru tytułowego właśnie dlat ego, że nazywa się tak również album czy może naprawdę uważacie, że jest najlepszy lub też najbardziej reprezentatywny dla całości? W sumie każdy inny wybór byłby równie dobry. Cóż, na początku wynikało to z tego, że album nosi taki sam tytuł, ale mieliśmy również inne opcje, takie jak "Victim Of The Night", "Can't Bring Me Down" lub "Endless Race". Później zdaliśmy sobie sprawę, że ta piosenka jest jedną z najbardziej reprezentatywnych dla całego albumu, ponieważ przedstawia ewolucję zespołu. Ten utwór mógł znaleźć się na "First Strike with the Devil", ale w tym samym czasie weszliśmy w posiadanie rzeczy, o których wspomniałem: podwójne linie wokalne między Johnnym i Aitor'em, świetne fragmenty gitarowe, a także chwytliwe riffy. W numerze "Eternal Force" gościnnie wystąpił Todd Michael Hall znany choćby z obecnego wcielenia Riot i Jack Starr's Burning Starr. Jak do tego doszło i czemu akurat zdecydowaliście się na Todda? Tym utworem chcieliśmy wykonać własny hołd bardzo bliskiemu nam Markowi Reale. Ta piosenka jest dla niego. A jaki jest najlepszy sposób aby to dobrze zrobić? Oczywiście, odpowiedzią jest aktualny wokalista Riot - Todd. On jest niesamowitym i uprzejmym facetem. Napisałem do niego i zapytałem się, czy zechciałby wykonać kawałek z nami, a on podchwycił pomysł już od pierwszej chwili.
Wydanie japońskie "State of Shock" zawiera dodatkowo trzy numery z singla "Don't Be Late". Czy będzie możliwość dostania tych numerów w innych częściach globu w przyszłości". Uważaliśmy, że włączenie tych utworów w japońskiej wersji byłoby świetnie i tak też zrobiliśmy. Te utwory to "RedLights" (wyłącznie dla tej wersji albumu) oraz "Shout & Cry" (cover MadMax). Każdy, kto chce posłuchać tych piosenek może to zrobić przez nasz oficjalny Bandcamp. "State of Shock" powierzyliście znów tym samym labelom, więc chyba odpowiada wam to co zrobili dla was do tej pory prawda? Tym razem, został wydany przez No Remorse na CD, a później przez High Roller Records na winylu. Jesteśmy zadowoleni z obu. W tym roku nasz kontrakt z No Remorse wygasa, więc zobaczymy co przyszłość przyniesie. Kiedy będzie dostępna wersja winylowa? Wersja winylowa jest dostępna od maja. Można ją zamówić za pośrednictwem strony High Roller Records. Dostępne są dwie wersje, czarny jak i przeźroczysty winyl w gatefoldzie. Okładkę płyty stworzył Mario Estuardo López Morales, który ma na swoim koncie już całkiem sporo prac dla różnych załóg. W jaki sposób na niego trafiliście? Sam odpowiedziałeś sobie na pytanie (śmiech). Znalazłem go po okładce naszych przyjaciół z Evil Invaders. Zaproponowali nam abyśmy napisali do niego aby zaprojektował naszą okładkę. Oczywiście wszyscy się zgodzili. Jak widać był to bardzo dobry pomysł. Dopiero co graliście trasę europejską ze szwedzkim Ambush. Jak układały się wasze relacje? Jesteście zadowoleni z tego przedsięwzięcia? Jesteśmy więcej niż zadowoleni. Koncertowaliśmy prawie miesiąc po Europie i każdy koncert był szalony. Wielu metalowców pogujących podczas pokazów i pijących jak maniacy. To jest coś co kochamy. Ambush są świetni i staliśmy się braćmi na całe życie! Od pierwszej chwili wszyscy mieliśmy dobre przeczucia oraz atmosferę.
Jak trasa wypadła frekwencyjnie? Który gig wspominacie najlepiej? Nie wiem, ile osób było na naszych występach ale większość sal było zapełnione fanami. Myślę, że Braunschweig i Hamburg były wspaniałe, zdecydowanie wszystkie koncerty w Niemczech były świetne. Idealny kraj do koncertowania, kochamy tam grać. Z tego co czytałem to chyba nie wszystkie zaplanowane koncerty doszły do skutku prawda? Anulowaliśmy tylko jeden koncert w Helvete Club. Przyczyna była taka, że Oskar (wokalista Ambush) był bardzo chory i musieli zrezygnować z pozostałej części trasy (3 koncerty) i wrócić do domu. Pisaliśmy do organizatora w Helvete Klubu wyjaśniając sytuację, a on postanowił anulować występ. Byliśmy bardzo zdecydowani mówiąc, że chcemy zagrać, ale powiedział, że lepiej będzie jak weźmiemy sobie wolne, więc tak zrobiliśmy i spędziliśmy świetnie czas w Holandii z naszymi przyjaciółmi z Distiller. Działy się jakieś zabawne lub po prostu ciekawe sytuacje, o których moglibyście coś opowiedzieć? Jak widać na naszym wideo z trasy mieliśmy mnóstwo szalonych chwil (śmiech). Z tymi chłopakami każda impreza była zwariowana. Byliśmy bardzo pijani każdej nocy przez miesiąc. Zwariowane i dzikie noce były w Hiszpanii, imprezowaliśmy bardzo ostro w pubach. Rano po naszym koncercie w Saragossie, znaleźliśmy się w szpitalu, ponieważ głos Dawida łamał się, a on potrzebował jakieś pigułek, aby kontynuować śpiewanie. Następny koncert odbył się w Bordeaux (około 6h jazdy z Saragossy) i dotarliśmy zaledwie 15 minut przed koncertem. Szaleństwo. Na jesień ruszacie w kolejną trasą tym razem po rodzinnej Hiszpanii wspólnie z Leather Heart. Ile kon certów planujecie? Myślę, że zagramy około 15-tu koncertów, może więcej, nie wiem jeszcze. Nie możemy się już doczekać ponieważ nigdy nie objechaliśmy Hiszpanii dookoła. Daliśmy zaledwie kilka pojedynczych koncertów podczas wspólnej trasy z Ambush. Może szykujecie się na support dla jakiejś dużej kapeli? Nie było tematu trasy w takim formacie?
Czekamy aby zagrać support dla jakiegoś wielkiego zespołu, ale nie mamy żadnych propozycji na ten moment. Chcielibyśmy podpisać kontrakt z dobrą agencją, która zapewni nam koncerty co byłoby dość niesamowite. Jakie plany na drugą połowę roku? Cóż, mamy zamiar nagrać nowy singiel promujący trzeci album we wrześniu, gdzie płyta ukaże się około kwietnia 2017r. Również będziemy grać w Japonii w listopadzie na Japanese Assault Fest 16, jesteśmy tym bardzo podekscytowani. To już wszystko z mojej strony, wielkie dzięki za wywiad. Dziękuję bardzo, to była przyjemność. Dla wszystkich ludzi, którzy chcą wiedzieć więcej o zespole, po prostu polubcie nas na Facebooku lub znajdźcie nas na Twitterze, Instagramie i na reszcie sieci społecznościowych. Dołączcie do metalowego szaleństwa! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Marcin Hawryluk
co wtedy miało miejsce, dlatego przywiązujemy sporą uwagę do takich decyzji jak ta. Czyli wszyscy macie wciąż magnetofony i nadal zbieracie kasety? Tak i tak, ale czy magnetofony działają czy nie to już inna kwestia (śmiech).
Nie ma odpoczynku! Młodzi Niemcy z Vulture nie bawią się w jakieś półśrodki, melodyjny power metal czy inne, tak lubiane nad Renem, nowocześniejsze dźwięki. Grają tak jak w latach 80.: ostro, konkretnie i do przodu, łącząc tradycyjny heavy ze speed metalem. Basista Andreas opowiada o kulisach powstania "Victim To The Blade", czyli o demo, które stało się rozchwytywaną EP-ką i zapowiedzią sporej kariery: HMP: Dotąd jako muzycy byliście raczej kojarzeni z bardziej ekstremalnymi dźwiękami, wygląda jednak na to, że w końcu postanowiliście dać upust swym bardziej tradycyjnie metalowym upodobaniom? Andreas Axetinctör: Myślę, że jako muzycy wszyscy próbowaliśmy uchwycić ślady tradycyjnego metalu w prawie każdym zespole, jaki mieliśmy do tej pory, czy to w bardziej ekstremalnym stylu jak Hellhunt lub bardziej w stylu rock 'n' roll pod wpływem takich zespołów jak Wifebeater i Bulldozing Bastard. Możesz mieć rację, że podążamy tą drogą z Vulture, ale nie jest to z pewnością dla nas nowością. Było to pewnie łatwiejsze o tyle, że znaliście się z innych kapel, wystarczyło więc rzucić do kumpli hasło o kolejnej i skład był skompletowany? Mniej więcej, tak. Znamy się od wielu lat i dokładnie wiemy jak ze sobą współpracować i łączyć pomysły.
Demo wypuściliście w styczniu tego roku, a już po pięciu miesiącach mieliście na koncie ten materiał dostępny na MCD i MLP, dzięki High Roller Records - znaleźli was sami, czy też dopomogliście szczęściu wysyłając do nich demówkę? Kiedy wydaliśmy ostatni album Bulldozing Bastard w High Roller Records mieliśmy już kontrakt z inna wytwórnią płytową. Po nagraniu zaprezentowaliśmy im demo w celu nawiązania potencjalnej współpracy nad nadchodzącą EP-ką lub albumem w przyszłości. Lecz oni nalegali na ponowne wydanie demo na CD i winylu z czego byliśmy więcej niż zadowoleni.
Szybko uwinęliście się z nagraniem pierwszego demo - skoro była między wami ta przysłowiowa chemia uznaliście, że nie ma co zwlekać, trzeba działać? Może się tylko się wydawać szybko, jeśli nie jesteś zaangażowany. W rzeczywiście minęło sporo czasu. Pisanie trzech kawałków trwało ponad pół roku. Dużo czasu poświęciliśmy także na szukanie odpowiedniej nazwy zespołu, grafiki na okładkę, itp.
Pewnie od początku marzyliście o winylowej wersji tego materiału, ale koszty przerosły wasze możliwoś ci? Szczerze mówiąc nawet nigdy nie myśleliśmy o winylu do momentu propozycji High Roller Records. To wciąż tylko demo i winyl zazwyczaj nie jest odpowiedni dla takich materiałów, ale to nie znaczy, że nie jesteśmy więcej niż zadowoleni po jego premierze.
Podoba mi się brzmienie tego materiału - gdzie i w jakich warunkach nagrywaliście, że udało wam się osiągnąć takie surowy, dynamiczny i naturalny sound, jakże miło kojarzący mi się z latami 80.? Nagraliśmy w Hellforge Studio z naszym przyjacielem Marco Brinkmannem. Podobnie jak w przypadku pracy w zespole, on po prostu wie, jaki jest nasz cel i które dźwięki pasują do stylu, który chcemy reprezentować. Oprócz tego cały proces nagrywania jest zawsze
Trzy autorskie numery dobitnie potwierdzają, że musieliście być pod wpływem zarówno europejskich, jak i amerykańskich mistrzów - jest zespół bądź zespoły wielbione przez was wszystkich, np. Slayer? Jak powiedziałem wcześniej mamy wiele wspólnych gustów muzycznych, więc oczywiście dzielimy także wpływy. W przypadku Vulture większość inspiracji czerpiemy z takich zespołów jak: Agent Steel, wczesna Metallica, Exodus i Judas Priest, które wszyscy jednakowo podziwiamy. Wiele kapel nagrywa covery, jednak wy podeszliście do "Rapid Fire" Judas Priest tak, że ten numer zmienił się nie do poznania: jest znacznie krótszy, szybszy i bardziej intensywny? Interesujące jest to, jak małe zmiany mogą przekształcić utwór w coś zupełnie innego. Wiele wczesnych utworów Judas Priest z późnych lat 70. i wczesnych 80. można łatwo przekształcić w kawałki trashowe lub speedmetalowe i tak wtedy pewnie było. Młody Hetfield, Holt czy Hanneman mogli rozpocząć granie od ulubionych kawałków Priest albo Iron Maiden, dodając trochę szybkości i własnych pomysłów, co dało początek speed i thrash metalowi. To taki trochę niedoceniany utwór z "British Steel", większość kojarzy raczej singlowe "Breaking The Law" i "Living After Midnight" lub ewentualnie "Metal Gods" - postanowiliście przekornie zmienić to podejście, bo przecież na tym LP nie ma słabego numeru? Moją ulubioną kompozycją z "British Steel", a także jednym z tych proto-speed metalowych, jest kawałek o którym mówiliśmy przed chwilą. Tak więc było łatwo przekształcić go w coś "własnego" nie używając "kopiuj-wklej", co byłoby nieodpowiednie dla pierwszego demo.
Foto: High Roller
Wszyscy w zespole jesteście maniakami takiego oldschoolowego speed, thrash i tradycyjnego metalu? Tradycyjne gatunki metalu są rdzeniem naszego wspólnego muzycznego gustu, ale poza tym, każdy oczywiście ma swoich idoli i swoje preferencje. Nie unikacie też jednak odniesień do klasyków black metalu jak np. Venom, a generalnie wygląda mi to tak, że to co gracie jest wypadkową nie tylko waszych fascynacji, ale też tego, co wydarzyło się w ekstremalnej muzyce z ostatnich 35 lat? Nie sądzę, że Vulture reprezentuje cały ten postęp, w przeciwnym razie mielibyśmy swój odrębny styl. Staramy się skupić na muzyce rozwijającej się między rokiem 1978 a 1982, ponieważ dla nas był to chyba najbardziej ekscytujący czas dla heavy metalu. Kiedy hard rocka, punka i heavy metalu nie wystarczało, pojawiła się chęć przekroczenia granic i wtedy zrodziły się te wszystkie nowe gatunki. Odkrywanie tych cienkich linii między NWOBHM, speed metalem i thrash metalem jest bardzo interesujące i pomaga docenić niektórych wykonawców zupełnie pod innym kątem.
34
VULTURE
bardzo spokojny, ale bardzo produktywny. W sumie płytka z tak archetypowym, zakorzenionym wręcz w ósmej dekadzie minionego wieku, materiałem brzmiała by dziwnie nienaturalnie opatrzona współczesnym, syntetycznym i na wskroś nowoczes nym dźwiękiem? Dźwięk jest dla nas bardzo istotną częścią muzyki i naprawdę definiujemy go w wielu aspektach. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego jak brzmi demo oraz z tego, że jesteśmy w stanie przedstawić nasze utwory w sposób, w jaki zamierzaliśmy. Nowoczesny dźwięk po prostu nam nie pasuje, a także jest sprzeczny z naszymi gustami muzycznymi, więc nie jest to nawet kwestia dyskusyjna. Wydaliście demo "Victim To The Blade" na kasecie na ile był to krok podyktowany ponownie rosnącą popularnością tego nośnika, a na ile wynikał z tego, że w metalowym, ale nie tylko, podziemiu, taśmy miały się dobrze nawet w czasach największej dominacji płyt CD i CD-R? Naturalną ideą było wydanie demo w taki sposób jak w latach 80. Ten nośnik jest częśćią tego wszystkiego
Pracujecie już ponoć nad debiutanckim albumem - są szanse, że ukaże się on jeszcze w tym roku? Tak, pracujemy, ale wejdziemy studia dopiero na początku 2017 roku, więc trzeba trochę więcej cierpliwości. Muzycznie pewnie nie będziecie odkrywać ponownie Ameryki, koncentrując się na stylu wypracowanym na debiutanckim wydawnictwie? Powiedziałbym, że będziemy mieć kilka drobnych niespodzianek na całym krążku, ale dalej dążymy do realizowania obranego kierunku - jest jeszcze wiele zmian, które możemy wprowadzić. To pewnie szczególny i niezwykle ekscytujący moment - bardzo szybko udało wam się zyskać pewien rozgłos, teraz więc nie pozostaje nic innego jak pójść za ciosem? To było niesamowite, jak szybko kasety zostały wyprzedane. Pierwszy nakład CD i LP także już niemal został wyprzedany, co jest naprawdę ekscytujące. Teraz na pewno nie będziemy odpoczywać. Mamy wiele koncertów przez najbliższe miesiące, gdzie będziemy musieli udowodnić, że jesteśmy w stanie odtworzyć nasze brzmienie na scenie i oczywiście pokazać, że praca nad albumem trwa. Nie ma odpoczynku! Wojciech Chamryk & Marcin Hawryluk
Nie potrzeba żadnej wyższej siły, by zniszczyć ludzkość Znowu sprawdza się teoria, że w Niemczech jak nie jesteś lewakiem, to postrzegają cię za skrajnego nazistę, rasistę, ksenofoba i złodzieja dziecięcych lizaków. Jeżeli masz jakiekolwiek poczucie, choćby i słabe, dumy narodowej, to strzeż się, bo cię zaraz zlinczują. Blizzen na szczęście to nie grozi, bo jak się okazało pod koniec wywiadu, sami mają papkę z mózgu. Szkoda, że wywiad miał mailową formułę, bo aż bym podpytał w jaki sposób świadomość własnego narodu automatycznie sprawia, że stajesz się rasistą, a niechęć dla imigrantów zasiłkowych ksenofobem. No, ale skupiliśmy się na muzyce, a nie na tym jak Blizzen odwołuje swoje występy, by nie grać na jednej scenie z zespołem, które członkowie mają odmienne podejście do światopoglądu. Jak widać multi-kulti i wolność słowa są cacy, dopóki ktoś nie ma innego zdania na dany temat niż ty. HMP: Tak na szybki start, bo nadal jesteście dość świeżą kapelą, czy możecie przedstawić nam swój zespół i opowiedzieć jak to wszystko się zaczęło dla Blizzen? Andi Heindl: Hej, ludziska! Jesteśmy Blizzen prosto z samego serca Niemiec spod Frankfurtu i gramy heavy metal. Nasz zespół utworzyli Daniel (wokal i bas), Marvin (gitara), Gereon (perka) i ja (gitara) na początku 2014 roku, po tym jak posypał się mój i Daniela stary thrash metalowy zespół. Obaj znaliśmy Marvina już od dawna i postanowiliśmy zagrać z nim próbę i wymienić się kilkoma pomysłami. Zaprosiliśmy też Gereona, którego także znaliśmy, ale który mieszkał w inny mieście. Obaj byli zainteresowani stworzyć z nami nowy heavy metalowy projekt. Szybko napisaliśmy kilka utworów i nagraliśmy demo, którego nigdy oficjalnie nie udostępniliśmy, oraz EP krótko po nim, we wrześniu 2014. Na szczęście Steffen z High Rollera się nami zainteresował i wypuścił EP przez swoją wytwórnie w kwietniu 2015. Pod koniec tego roku uderzyliśmy do studia, by nagrać nowy materiał, który zostanie wydany na albumie "Genesis Reversed" 27 maja.
kreacji świata i życia - Genesis, które teraz odwracamy. Nie potrzeba żadnej wyższej siły, by zniszczyć ludzkość, sami robimy to całkiem dobrze. To prawda z tą historią, że na KIT słuchaliście sobie na polu namiotowym metalcore?
W waszym video do "Trumpets of the Gods" wasz gitarzysta nosi na szyi żelazny krzyż. Jestem w pełni świadom, że ten symbol jest o wiele starszy od Trzeciej Rzeszy i samej koncepcji nazizmu w Niemczech, ale wiele ludzi postrzega go jako symbol kojarzący się właśnie z nazizmem. Nie obawialiście się, że może to zrodzić jakieś nieporozumienie względem waszego zespołu? Nie no, co drugi gość siedzący w metalu nosi żelazny krzyż. Na przykład Lemmy. Noszę ten krzyż już od dekady i nigdy nie miałem z tego powodu żadnych kłopotów. Dodam, że na przykład odwołaliśmy swój występ na dużym niemieckim festiwalu, bo nie chcieliśmy dzielić sceny z bardzo kontrowersyjnym prawicowym zespołem (chodzi o festiwal Out And Loud i zespół FreiWild - przyp.red.). Jest teraz tak wiele rasistowskiego gówna na świecie jak na przykład te narodowościowe ruchy, które chcą zabrać ludziom podstawowe prawa do pokoju i życia, tylko dlatego, że obawiają się zagranicznych kultur i języka. Szukają kozła ofiarnego dla własnej niezaradności i tego jacy są żałości. To naprawdę jest duży problem, a nie noszenie żelaznego krzyża, choć co prawda to może być większa prowokacja niż wiele lat temu. Rock'n'Roll i heavy metal to bunt i wkurzanie ludzi, więc chyba idzie mi nieźle Jak wygląda sytuacja z koncertami w Blizzen? Szkoła, praca czy rodziny wam w tym nie przeszkadzają? Mamy wiele koncertów już potwierdzonych w tym roku. Wszystkie są w weekendy, więc nie będzie proble-
Czy możesz nam powiedzieć jaka historia kryje się za nazwą zespołu? Niemieckie "blitz" oznacza błyskawicę. Daniel bawił się nieco tym słowem i w ten sposób stworzył Blizzen. Brzmi to potężnie, tak jak heavy metalowa nazwa powinna! Recenzenci muzyczni pewnie przewałkują wasz debi ut na wszystkie strony, jednak w międzyczasie, jako współautor "Genesis Reversed", możesz nam o nim co nieco opowiedzieć? Jakbyś go opisał fanom metalu? Jasne! Niektóre utwory na krążku są trochę stare - napisaliśmy je tuż po nagraniu EP, na jesieni 2014, a nawet jeszcze wcześniej. Dwa czy trzy gramy na żywo już od ponad roku. Tak czy inaczej możecie usłyszeć jak dojrzeliśmy muzycznie na tym albumie. Mamy szybkie i agresywne utwory, a także trochę wałków w średnim tempie z głębszymi tekstami niż te, które znalazły się na EP. Nadal jednak są bardzo chwytliwe! Uważamy, że udało nam się stworzyć bardzo zróżnicowane nagranie! Czy brzmienie gitar i generalnie brzmienie całego albumu jest dokładnie takie jak chcieliście czy może było kształtowane dopiero w studio, tak trochę na chy bcika? Nie no, nagraliśmy EP w tym samym studio, więc wiedzieliśmy mniej więcej czego oczekiwać. Jednak weszliśmy do środka z ukończonym materiałem i zmieniliśmy raptem naprawdę parę drobnych elementów w brzmieniu. Po prostu graliśmy na instrumentach, a resztę powierzyliśmy inżynierowi dźwięku. Patrick Engel także wykonał kawał dobrej roboty przy masteringu. Jaka idea kryje się za tytułem waszej nowej płyty? Tytuł "Genesis Reversed" reprezentuje to, co aktualnie się dzieje z ludzkością. Cofamy się we własnym rozwoju, zabijamy się nawzajem, niszczymy naszą planetę i tak dalej. Jeżeli dalej będziemy podążać tą ścieżką, to nasz rodzaj nie przetrwa długo. Część utworów dotyka tej właśnie tematyki, dlatego wybraliśmy taki tytuł na płytę. W naszych oczach religie grają dużą rolę w rozprzestrzenianiu nienawiści wśród ludzi, dlatego w tytule jest wskazówka do chrześcijańskiej historii
Foto: High Roller
Nie, to totalna nieprawda. Nie słuchamy metalcore'u i na pewno nie robiliśmy tego na Keep It True. Pewnie ktoś nas z kimś pomylił. Znamy wielu ludzi i wszyscy nas generalnie lubią! Poza tym tylko dwóch z nas tam było. Poza tym jest w Niemczech kilku ludzi, którzy nie przepada za naszą muzyką, ale to normalna rzecz i tak powinno być.
mów z pracą. Nadal jesteśmy undergroundowym zespołem i nam to pasuje. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Wasza EP "Time Machine" ma niezwykle podobną okładkę do Ravenowskiego "Wiped Out". To takie celowe nawiązanie? Niezupełnie, ale byliśmy świadomi podobieństwa. Okładka powstała wtedy, gdy nie mieliśmy kasy i musieliśmy ją zrobić samodzielnie. "Blitz" to błyskawica, więc umieściliśmy ją w dość prostej formie, ponieważ żaden z nas nie jest grafikiem ani rysownikiem. Jak zaczęła się wasza współpraca z High Roller? Krótko po nagraniu naszego demo. Umieściliśmy kilka utworów w mediach społecznościowych, na Youtube i tak dalej. Wkrótce skontaktował się z nami Wolf Muhlmann, który jest teraz naszym promotorem. Potem nagraliśmy EP "Time Machine", którą Wolf starał się zainteresować różne wytwórnie. High Roller wyraził zainteresowanie i ku naszemu zaskoczeniu, postanowili wydać naszą EP, co jest naprawdę fajną sprawą!
BLIZZEN
35
Goła laska, ludzkie serce, wężowi strażnicy Guido spotkałem już kiedyś na pewnym festiwalu metalowym. Sympatyczny i miły gość, a jak się okazało z czasem, także gitarzysta wykopanego zespołu metalowego, który nawiązuje do tradycyjnych wartości prezentowanych dawniej przez takie nazwy jak Cirith Ungol, Omen czy Manilla Road. Najnowszy album Axevyper, rzeczonego zespołu, to dzieło naprawdę niebanalne, dlatego zapraszam na wywiad, w którym odkrywamy sekrety stojące za tym wydawnictwem.
HMP: Hail! Witaj, Guido! Axevyper uderza znowu z nowym albumem. Kiedy zaczęliście komponować materiał na "Into the Serpent's Dawn"? Całość powstała po ukończeniu poprzedniej płyty czy niektóre pomysły są starsze? Guido Tiberi: Witaj, metalowy bracie, wielkie dzięki za wywiad! Co do twojego pierwszego pytania - cóż… nie ma na nowej płycie "starszego" materiału, ale niektóre utwory były pisane przez bardzo długi czas. Pierwsze pomysły pojawiły się u nas zaraz po wydaniu "Metal Crossfire", a to było w 2012 roku. Z tego, co pamiętam, pierwszymi utworami, które zostały zapisane, były "Brothers of the Black Sword" i "Spirit of the Wild". Niektóre koncepty były co prawda starsze, może jakiś riff się gdzieś przez lata zaposiał, ale generalnie na nowym albumie słyszycie nasz najnowszy materiał, który tworzyliśmy na przestrzeni trzech lat. Jak wygląda proces konstruowania struktur utworów
arcydzieła Moorcocka! Hawkwind i Blue Oyster Cult sprawili, że ten motyw na stałe przylgnął do sceny metalowej i myślę że nadal tak jest, nawet po tych wielu latach. Żaden inny styl muzyczny nie mógłby utworzyć takiej atmosfery epickości i tragicznych uczuć, jakie zostały sportretowane w tej sadze. To był nasz pierwszy raz, gdy porywaliśmy się na opisanie Albinosa, dlatego stwierdziliśmy, że dobrym pomysłem będzie skupić się na najbardziej wzniosłej i barbarzyńskiej części sagi: sceny przyzwania braci Zwiastuna Burzy do walki i epickiej bitwy teokraty Pan Tangu z jego Książętami Piekieł! Czyli jesteście zaznajomieni z książkami o Elryku? Jak wam się podobały? Czy czytaliście inne sagi stworzone przez Moorcocka? Przeczytałem całą Sagę o Elryku dwukrotnie plus "Zemstę Róży" i "Perłową Fortecę". Jedyną wadą sagi jest to, że czasem trudno nadążyć za jej ciągłością, bo część jej elementów jest wydana jako osobne opowiadania, ale sam jej koncept - od początku aż do wielkiego finału - jest czystym majstersztykiem. Nie chcę tu wchodzić w szczegóły, bo nie chcę sypać spojlerami tym, którzy jej jeszcze nie czytali, ale uwielbiam to, jak Moorcock buduje w niej poczucie nadziei i chwały przez setki stron, tylko po to by uderzyć znienacka zaskakującą konkluzją! Osobne utwory nie mają tego apokaliptycznego nastroju co sama saga, ale są na pe-
Album otwiera utwór, który skupia się na postaci Elryka z Melnibone. Ostatnimi czasy ta postać zyskuje coraz większą popularność w twórczości metalowych kapel, choć jest obecna w heavy metalu niemalże od samego początku. Dlaczego zdecydowaliś cie się stworzyć tekst oparty na epickiej sadze Michaela Moorcocka? Ten utwór razem z tekstem napisał Andrea, nasz basista, ale myślę, że spokojnie mogę tutaj odpowiedzieć za niego - ten kawałek zrodził się z naszej pasji do
36
AXEVYPER
Innym utworem, który nawiązuje do klasyki literatu ry jest "Beyond the Gates of Silver Key". Tutaj uderzyliście w uniwersum Lovecrafta… Znowu muszę odpowiedzieć za Andreę, bo ten utwór też napisał! (śmiech) "Beyond the Gates of the Silver Key" jest finalną suitą, wieńczącą cały album. Opiera się na trochę mniej znanym utworze H.P.Lovecrafta, który napisał we współpracy z E.H. Price'em. To opowiadanie jest ostatnim rozdziałem sagi o Randolphie Carterze, którą Lovecraft tworzył na początku swojej kariery pisarskiej. Jej akcja osadzona jest w Krainie Snów. Jeżeli dobrze pamiętam, to sam pomysł nie był autorstwa Lovecrafta, tylko właśnie Price'a. Gość był zafascynowany twórczością mistrza z Providence i my mamy tak samo! Przy okazji, Andrea napisał także "Under the Pyramids", który został zainspirowany innym mniej znanym opowiadaniem Lovecrafta "Uwięziony wśród faraonów". H.P. napisał go dla nikogo innego niż samego Houdiniego! Swoją drogą Cauldron Born też skomponowało utwór oparty na tej historii! Już wcześniej mieliśmy do czynienia z Lovecraftem na naszych abumach - "Rats in the Walls" na naszym debiucie. Jest jednym z moich najbardziej szanowanych pisarzy i myślę, że to dość fajny motyw, by oddać hołd jego mniej znanym pracom niż tym bardziej znanym Cthulhu Mytos. Jacy inni pisarze, prócz Lovecrafta i Moorcocka, stanowią dla was źródło inspiracji? "Solar Warrior" jest mocno inspirowany "Złotą Gałęzią" Sir Jamesa A. Frazera. Nie jest to, co prawda, dzieło fantasy, a raczej studium antropologiczne. Jednak, gdy czytałem je wiele lat temu, zafascynowało mnie doszczętnie. Złożyłem więc na jego podstawie, nazwijmy to, swoisty prehistoryczny mit o wynalezieniu ognia. Co do innych pisarzy… cóż, oczywiście należy tu wymienić Roberta E. Howarda. Żaden utwór nie jest bezpośrednio oparty na jego twórczości, ale całe Axevyper jest zainspirowane jego opowiadaniami. Nawet nasza maskotka - Axevyper, czyli wielki człekokształtny jaszczur z wielkim toporem oraz atmosfera magii i miecza w naszych utworach. Oprócz tego jest cały szereg pisarzy, których osobiście wielbię: Edgar Allan Poe, Clark Ashton Smith, Robert Graves, Isaac Asimov, Philip K. Dick i wielu innych. Nie wszyscy jednak inspirują mnie pod kątem tworzenia materiału dla Axevyper.
wno dobre. Inne rzeczy Moorcocka są przeze mnie od dawna zakolejkowane do przeczytania. Póki co, czytałem tylko "Wiecznego Wojownika" i kilka opowiadań science fiction, których tytułów już nawet nie pamiętam. Były niezłe, ale nie chwyciły mnie za serduszko jak Elryk.
A jakie jeszcze wasze utwory z nowego albumu pow stały na kanwie dzieł literackich? Reszta już bardziej pośrednio. "Metal Tyrant" i "Soldiers of the Underground" są zwykłymi metalowymi hymnami. Pierwszy z nich to nasz hołd dla Harry'ego Conklina, mojego osobistego bohatera. "Spirit of the Wild" jest oparty na bardzo wielu tematach - psychologii, prehistorii, alchemii, magii… sam utwór traktuje o tym, co łączy współczesnego człowieka z jego odległymi przodkami. "The Adventurer"… to dość długa historia, wiesz? Tekst dotyczy pewnych przeżyć i marzeń sennych, których doświadczyłem w życiu i pewnym przesłaniem, które mam nadzieję, że zostanie odczytane przez słuchaczy. Musicie przeczytać tekst, by zrozumieć o czym mówię!
U nas w sumie bardzo niewiele twórczości Moorcocka zostało przetłumaczone na język polski. Boleję nad tym niemal codziennie, bo większość tych książek została wydana w latach 1987-1994 i tym samym można je zdobyć już tylko z drugiej ręki. Jak to wygląda we Włoszech? Pamiętam, gdy jako nastolatek byłem ogarnięty obsesją na temat Cirith Ungol. W sumie nadal tak jest, oprócz tego że nie jestem już nastolatkiem. Mogłem wtedy dosłownie zamordować za jakąś książkę Moorcocka. Wówczas już dawno został wyczerpany ich nakład we Włoszech, a że był to dopiero początek nowego millenium, kwestia kupowania rzeczy przez Internet nie była do tego stopnia rozbudowana i przystępna jak dzisiaj. W 2005 roku zrobiono ich dodruk. Jak się na nie rzuciłem… Najgorszą rzeczą był jednak fakt, że zrobili im zupełnie nowe okładki, zamiast użyć wspaniałych prac Michaela Whelana… W każdym razie jestem pewien, że na pewno znowu ich nakład się
Wspomniany "Soldiers of the Underground" to nie lada killer. Lubię zwłaszcza część z solo. Jak w sumie tworzycie solówki w poszczególnych utworach? Przygotowujecie je wcześniej i sprawdzacie gdzie będą pasowały czy też tworzycie je spontanicznie pod czas prób, gdy doszlifowujecie kawałek? Cieszę się, że podoba ci się ta solówka! Myślę, że razem z Damiano znaleźliśmy złoty środek między melodią (z jego strony) i mięsistością (z mojej strony). Damiano tworzy świetne solówki. Spod jego palców wychodzą genialne motywy i melodie, podczas gdy ja staram się bardziej koncentrować na rytmie i agresji. Myślę, że w ten sposób tworzymy dobrze uzupełniający się tandem. Solówki tworzymy już po tym jak ukończymy kawałek… zwykle staramy się najpierw coś zaimprowizować a potem dopiero myślimy nad tym jak to dobrze dopasować. Przy okazji tego albumu naprawdę nieźle nam to wyszło. Mamy istne tony harmonii… myślę, że Iron Maiden by się to spodobało!
Foto: Iron Shield
w waszym zespole? W waszych utworach słychać pełno świetnych pomysłów - tworzycie je zwykle podczas prób czy raczej stawiacie na oddzielną pracę, którą potem składacie do kupy w salce? Cóż, wszyscy mieszkają dość daleko od siebie, więc próby mamy raz w miesiącu. Jesteśmy zmuszeni większość procesu twórczego przeprowadzać w domu. Mamy już sprawdzoną formułę dotyczącą pisania nowych utworów. Zaczyna się od tego, że ja albo Andrea piszemy utwór i nagrywamy go w domu. Następnie przesyłamy go chłopakom, by go przesłuchali i jeżeli jest z nim wszystko w porządku, dopracowujemy go razem podczas próby. Czasem jest to dość czasochłonna metoda, ale dzięki niej udało nam się uformować ciekawe pomysły w bardzo dobre utwory, z których jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani!
wyczerpał i nie ma ich w sklepach! (śmiech) Co do innych serii Moorcocka, to nawet nie wiem czy ktoś je przekładał na język włoski. Ten gatunek literatury nie był nigdy popularny we Włoszech, niestety. Gdy wejdziesz do pierwszej lepszej księgarni u nas, to regał z etykietą "Fantasy" zastaniesz zawalony jakimiś historyjkami o elfikach. Nie będzie nawet jednej pozycji dotyczącej barbarzyńców czy demonicznej magii. Smutne!
"Under the Pyramids" ma cudowną atmosferę rodem z utworów Manilla Road. Fantastycznie też brzmi sam bas. Generalnie wszystko w tej kompozycji gada tak jak powinno, łącznie z klimatycznym przery wnikiem w środku. Kto wpadł na pomysł, by włożyć tutaj narrację? I kto ją wykonuje, ktoś z zespołu czy jednak ktoś inny? Dzięki za komplement. "Under the Pyramids" jest najbardziej Manilla Roadowym kawałkiem na płycie i przy okazji jednym z najtrudniejszych - ale za to piekielnie satysfakcjonującym do zagrania! Narratorem jest nasz przyjaciel - Alex Voicu. Kiedyś śpiewał w death metalowym zespole, więc jego głos był idealny do części melorecytacyjnej! Opowiedz nam co nieco o okładce - w jaki sposób łączy się ona z muzyczną i liryczną zawartością albu mu? Muzykę pisaliśmy bardzo długo, więc trudno było znaleźć coś, co łączyłoby wszystkie te utwory. Samo wybranie tytuły było nie lada wyzwaniem, ale w końcu zdecydowaliśmy się na "Into the Seprent's Den", ponieważ cała płyta ma taki ponury i monumentalny wydźwięk. Jest na niej wiele utworów rodem z heroic fantasy i mistyki, więc antyczna świątynia kultystów węża, w której nasza maskotka ożywa, po przeprowadzeniu krwawej ludzkiej ofiary, pasuje idealnie! Goła laska, ludzkie serce, wężowi strażnicy i nasz wężoludź wymachujący toporem… to jest ten typ artworku, który sprawiłby, że kupiłbym płytę w ciemno, będąc nastolatkiem. Nie wiem czy teraz młodzi też tak mają, ale nie interesuje mnie to, bo i tak mi się podoba! Długo wybieraliśmy artystę i w końcu zdecydowaliśmy się na Roberto Toderico, który pracował już z Quartz, Tygers of Pan Tang, Mythra, Asphyx i wieloma innymi zespołami. Jeżeli ci, którzy to czytają, szukają dobrego grafika, odnajdźcie go na Facebooku i przygotujcie się na zbieranie swych szczęk z poziomu gruntu! Na pewno jesteście niezwykle dumni ze swojego najnowszego albumu. Prawie wszyscy artyści zawsze są. Ale - gdybyście nagle teraz stali się sobą za czasów, gdy Axevyper dopiero się tworzył i ktoś dał wam do ręki egzemplarz "Into the Serpent's Den", mówiąc że to wasze przyszłe wydawnictwo - czy spodobałoby się wam wówczas? Jestem prawie pewien, że wszystkim nam by się podobało. Jest bardziej epickie i wolniejsze niż zakładaliśmy, ale dalej jest metalowe jak cholera, a ponieważ wszyscy jesteśmy zatwardziałymi fanami heavy metalu, więc nadal bylibyśmy z niego diabelsko dumni. Myślę, że wtedy nie spodziewaliśmy się, że nagramy taki album. Na początku działania Axevyper pracowaliśmy trochę zbyt szybko i gwałtownie, a tutaj mieliśmy bardzo rozwlekły tryb pracy… odpowiadając w każdym razie na pytanie - Tak! Jak wiele w waszym życiu znaczy Axevyper? Czy jest dla was jednak cos, co jest ważniejsze od niego? To jest trudne pytanie. W sumie niewiele czasu minęło odkąd Axevyper faktycznie powstał. Gdy weszliśmy do sali prób po raz pierwszy, wszyscy mieliśmy mniej
niż 25 lat. Teraz wszyscy jesteśmy albo po trzydziestce albo zaraz będziemy. To jest ten okres w życiu człowieka, w którym się zmienia bardzo wiele rzeczy wchodzą praca, poważne związki i to całe "dorastanie". Wtedy byliśmy młodzi i nie dbaliśmy o nic. Teraz wszyscy mamy zwykłe prace, dziewczyny, a w przypadki Andrei nawet syna! Skłamałbym, gdybym powiedział, że Axevyper jest dla nas najważniejszy i to z prostego powodu - nie mogę poświęcić muzyce całego mojego czasu, tak jak to robią profesjonaliści. Mogę was jednak zapewnić, że pasja, którą wkładamy w ten zespół jest nadal taka sama. Myślę, że w pewnym momencie musisz odpowiedzieć sobie na pytanie - czy zamierzasz zostać profesjonalnym muzykiem czy wolisz pozostać w pod-ziemiu. My wybraliśmy underground. Nie chcemy być wielcy i nie chcemy opłacać własnych rachunków kasą, którą zarobimy sprzedając nasze płyty. Branża muzyczna jest zjebana i nawet na jej niższych poziomach musisz iść na wiele kompromisów. Musisz także posiadać mentalność przedsiębiorcy, której ja nie mam i którą nie chcę mieszać do muzyki. Wiem, że w ten sposób może robimy sobie krzywdę, ustalamy sobie pułap, ponad który nie chcemy się wybić, ale jest z tego duży zysk - możemy robić z naszą muzyką co nam się żywnie podoba. Ogranicza to może nasz budżet, naszą szansę na zaistnienie, liczbę koncertów jaką możemy zagrać, ale nie ogranicza to naszej kreatywności i nie mamy nikogo ponad nami, kto mówiłby nam, co mamy grać i jak. Dlatego underground jest taki fajny - tutaj muzykę tworzą ludzie z pasją. Wszystko inne jest zwyczajną pracą, a tej mamy wystarczająco w normalnym życiu. Niedawno dostaliśmy newsa o reaktywacji Cirith Ungol. Co sądzisz o tej wiadomości? Myślałem, że usłyszeliście w Polsce jak krzyczałem i waliłem pięściami w stół, gdy się o tym dowiedziałem. Cirith Ungol to mój ulubiony zespół. Nie ma lepszego. Jest tak bardzo metalowy jak tylko się da. Wiadomość przyjąłem z wielką podjarą, bo o ich reaktywacji ciągle się mówi od 2000 roku, a żadnych konkretów nie było widać. Nadal to do mnie w pełni nie dotarło. Z nimi jest jak z Bathory, to muzyka z zupełnie innego wymiaru, coś tak doskonałego nie mogło powstać w naszej rzeczywistości. Muszą zagrać w Europie, tu jest przecież najwięcej ich fanów, a przecież nigdy nie mieli okazji tu zagrać. Muszą zebrać plony swojej pracy! W jaki sposób fani mogą położyć swe łapska na waszej płycie? Iron Shield dystrybuuje ją tylko we Włoszech i w Niemczech? Sprzedajemy też samodzielnie, ale zostało nam już kilka ostatnich egzemplarzy. Album ma też sporo sklepów wysyłkowych, wpiszcie w wyszukiwarkę "Axevyper - Into the Serpent's Den", myślę że bez trudu na jakiś traficie, także na ten straszny i przerażający "digital format"! Czy macie jakieś plany na tegoroczne koncerty czy festiwale? Na razie żadnych, ale jesteśmy otwarci na propozycje
promotorów, którzy chcą ściągnąć do siebie prawdziwy włoski metal! Dopiero co wróciliśmy z Hiszpanii i czekamy na potwierdzenie dużego festiwalu we Włoszech. Będziemy tam grali razem z Manilla Road, Ironsword, Battle Ram i Rosae Crucis - Fire & Steel Night, show który włoscy obrońcy zapamiętają na długo! Czy planujecie jakąś małą trasę? Czy też pieniądze, rodziny i praca wam uniemożliwiają takie przedsięwzięcie? Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, byśmy mogli pojechać na trasę dłuższą niż taką tygodniową. Mamy dzienne prace i wierz mi, ciężko jest wygospodarować czas nawet na tą jedną próbę w miesiącu! (śmiech) Trasy nas poza tym niezbyt interesują. Nie jesteśmy profesjonalnymi muzykami, nigdy nie chcieliśmy nimi być. Jesteśmy szczęśliwi, że możemy dzielić się naszą muzyką z każdym kto jest nią zainteresowany i chcemy po prostu grać old-schoolowy heavy metal. To byłoby na tyle, Mam do ciebie jeszcze jedno pytanie - czy możesz nam powiedzieć co się dzieje z Hyborian Steel i Turbo Rexx? Czy te zespoły nadal działają? Z przykrością muszę powiedzieć, że Turbo Rexx się skończył i to na dobre! Za tym projektem stał wokalista/gitarzysta Andrea Pastore, bardzo utalentowany muzyk - i to on zdecydował, że należy rozwiązać zespół. Chciał się skupić na innym projekcie i nie jest to projekt muzyczny. Mieliśmy dobry start, wiele rzeczy mogliśmy zrobić co prawda lepiej, ale i tak była to dobra zabawa! Co do tego drugiego zespołu…nie wiem za bardzo co mam ci tutaj powiedzieć. Wiele ludzi pyta mnie o Hyborian Steel, nie wiem w sumie dlaczego, a ja jestem po prostu ich bliskim przyjacielem, choć nigdy nie zobaczycie nas razem w tym samym pomieszczeniu w tym samym czasie. Będzie nowy album wypuszczony przez Barbarian Wrath, tak mi się wydaję! Znam tych gości i wierz mi, nie idzie dokładnie powiedzieć, kiedy w końcu wezmą się do roboty! Aleksander "Sterviss" Trojanowski
jemne poznawanie siebie i szlaku, którym w miarę upływu czasu zaczęliśmy iść. Dowiedzieliśmy się wiele o sobie w trasie. Zagraliśmy wiele koncertów i naprawdę staliśmy się silniejszym i bardziej stylowym zespołem.
Magia, bicze i łańcuchy Pierwsza płyta heavy metalowców z Louisville pod wodzą drapieżnej Stacey Peak była bardziej niż udana. W związku z tym moje oczekiwania wobec "With Whips and Chains" były bardzo duże. Po wielokrotnym przewałkowaniu tego krążka wzdłuż i wszerz stwierdzam, że na pewno poziom jedynki został utrzymany, a nawet co raz bardziej skłaniam się ku przeświadczeniu o wyższości nowego materiału nad debiutem. Jeśli jeszcze nie zapoznaliście się z twórczością Savage Master, a jesteście fanami podziemnego, zabarwionego okultyzmem heavy metalu to najwyższa pora nadrobić tę zaległość. Może zachęci was do tego sama Stacey Peak. HMP: Witam. 22 kwietnia ukazał się wasz drugi album "With Whips and Chains". Jakie nadzieje wiążecie z tym krążkiem? Jesteście zadowoleni z wyko nanej pracy? Stacey Savage: Mam nadzieję, że fanom podoba się nasz nowy album "With Whips and Chains". Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni i dumni. Mamy nadzieję, że ludzie będą się przy nim dobrze bawić. My uwielbiamy śpiewać i grać głośno utwory z tego albumu. Debiut wydaliście w Halloween, więc myślałem, że dwójka wyjdzie np. 30 kwietnia w noc Walpurgii. Nie myśleliście o tym? Rzeczywiście nie pomyślałam o tym, ale to jest naprawdę dobra sugestia. Tym razem w Stanach Zjednoczonych album wyszedł 13 maja, czyli w piątek 13-go,
Myślę, że było to trochę zamierzone. Kochamy rockery i kochamy się dobrze bawić. Usunęliśmy najwolniejszą kompozycję, którą chcieliśmy umieścić na płycie, bo ta po prostu nie pasowała. Tak więc, ta część nie została przewidziana od początku. Utwór tytułowy jest doskonałym koncertowym hym nem. Czy pisząc go mieliście takie założenie, żeby był to numer, którego refren będzie mogła skandować z wami publika? O tak, zdecydowanie. Adam w pewien sposób używa mnie jako muzy przy pisaniu utworów i ciągle rozmawiamy o muzyce. Więc wyłapuje to, co lubię i jak postrzegam muzykę. Wie jakim jestem wielkim pasjonatem śpiewania. Nie ma nic bardziej zdumiewającego niż wspólne śpiewanie kawałków w wielkim pomieszczeniu pełnym metalowców.
Udało Wam się zachować surowe brzmienie i ten stary klimat znany z debiutu, co cholernie mnie ucieszyło. Nagrywaliście w tym samym miejscu co poprzednio? Nagrywaliśmy w tym samym studio, które znajduje się tutaj w Louisville w stanie Kentucky i nazywa się Wax and Tape Recording. Nasz przyjaciel Kent pomógł przy miksowaniu i produkcji "With Whips and Chains" tak jak miało to miejsce w przypadku naszego debiutanckiego albumu. W jaki sposób Wasze numery nabierają tego piwnicznego, surowego klimatu? Czy może miejsce gdzie gracie próby ma na to jakiś wpływ? Lubimy "oldschool'owe" brzmienie z wczesnych zespołów heavy metalowych. Właśnie to kochamy i to jest dla nas prawdziwa muzyka. Nie ma znaczenia gdzie gramy. To jest nasza pasja. Nie interesuje nas metal z wyssanym z niego rock n rollem. Tym razem płyta wychodzi nakładem High Roller Records. Czemu akurat oni, a nie np. Skol Records, którzy wydali debiut? Ten album zostanie wydany przez Skol Records a dystrybuowany przez High Roller Records. Wypuszczamy album z High Roller Records aby ułatwić jego dystrybucję. Chcemy aby wszyscy nasi fani mieli dostęp do naszej muzyki. Jak z perspektywy czasu oceniacie teraz "Mask of the Devil"? Ja w dalszym ciągu uważam, że jest to zaje bisty materiał z kilkoma killerami. Wciąż kocham każdy kawałek z "Mask of the Devil" i zawsze tak będzie. Jest to pierwszy album, jaki kiedykolwiek nagrałam. Nic nie może tego zmienić. Jest bardzo wyjątkowy dla mnie. Adam robi kawał dobrej roboty pisząc muzykę. To jest pewne! Jesteście zadowoleni z odbioru nowej płyty? Jak przyjął ją rynek i fani? Wiecie ile egzemplarzy sprzedało się do tej pory? Nie mam pojęcia ile kopii sprzedaliśmy, biorąc pod uwagę sprzedaży na Amazon i w przedsprzedaży... ale w czasie naszego dziewięciodniowego tournée po Europie sprzedaliśmy sporo naszych płyt. Wtedy też przychodzili ludzie, który mówili, że kochają "With Whips and Chains" bardziej niż "Mask of the Devil". Ile koncertów w międzyczasie udało wam się zagrać? Z kim dzieliliście scenę i jak odbierała Was pub liczność? Gramy utwory z nowego albumu na koncertach od momentu, w którym skończyliśmy nagrywanie (od grudnia 2015 roku). Nie mam pojęcia ile zagraliśmy koncertów... Myślę, że między 15 a 20. Dzieliliśmy scenę z wieloma znakomitymi zespołami jak Grim Reaper, Tokyo Blade, Mythra, Ross The Boss, Rock Goddess, The Rods, October 31, Destructor, Hexx, Ruthless, Indian Nightmare, Metallian po prostu graliśmy promując nowy album. Dzielenie sceny z takimi tuzami jest jak spełnienie marzeń.
Foto: Savage Master
więc myślę, że jest to kolejna dobra sprawa. Może przy następnej wydanie będzie przygotowane na Noc Walpurgii. Czy praca nad tym krążkiem wyglądała tak samo jak przy poprzednim czy też może zmieniliście system? Wykorzystaliśmy te same techniki nagrywania jak przy "Mask of the Devil". Od wydania naszego pierwszego albumu mamy nowego basistę i perkusistę co jest pewnym usprawnieniem dla zespołu. Również rozszerzyliśmy naszą wizję muzyki zachowując ten sam styl jak na debiucie. W jakim czasie napisaliście cały nowy materiał? Adam napisał ten album w drugiej połowie ubiegłego roku, pośród koncertowania i wszystkiego innego. Ja napisałam teksty do większości kawałków. Larry stworzył swoje własne solówki, a Zach dodał perkusję. Graliśmy i ćwiczyliśmy nowe utwory, ale ostatnie poprawki dodaliśmy zaledwie miesiąc przed nagraniem. Tym razem na płycie znalazło się więcej szybkich numerów niż wcześniej. Czy to było zamierzone działanie?
38
SAVAGE MASTER
Nowy materiał sprawia wrażenie bardziej wyrównanego co pomimo podobnie wysokiego poziomu obu krążków odrobinę przemawia za nowym. Jakie jest wasze zdanie na ten temat? Zgadzam się w tym wypadku z Tobą. W czasie pisania debiutu szukaliśmy magii, "biczy i łańcuchów". Myślę, że wtedy znaleźliśmy to czego szukaliśmy. Wracając do naszego nowego albumu... naprawdę, w naszym przypadku takie podejście sprawdziło się. Wszyscy, których spotkałam w ostatnim czasie, również tak uważają. Dla mnie to bardzo oczywiste i nie podlegające wątpliwości, chociaż wciąż kocham "Mask of the Devil". Potem pojechaliśmy do Niemiec i okazało się, że niektórzy ludzie uważają, iż to "Mask of the Devil" jest ich ulubionym albumem. To jest zabawne. Każdy ma swoje własne zdanie. Mam wrażenie, że staliście się też lepszymi kompozytorami dzięki czemu wasz styl okrzepł, a zespół stał się bardziej pewny siebie, mam rację? Znowu masz rację. Powiedziałabym zdecydowanie, że nasza wizja muzyki w końcu się zjednoczyła poprzez uzyskanie odpowiednich muzyków, a także przez wza-
Zagraliście na słynnym Keep it True festival. Przygotowaliście się jakoś specjalnie? Zgadza się, niedawno występowaliśmy na Keep It True Festival i było naprawdę super. W poprzedniej odpowiedzi wspomniałam kilka zabójczych kapel, z którymi wtedy mieliśmy szczęście dzielić scenę. Na niektórych koncertach odgrywamy sekwencję biczowania w środku utworu "With Whips and Chains", gdzie biczuję swojego basistę. Zrobiliśmy tak na Keep it True. Stacey, nie da się ukryć, że Twój image jest mocno seksualny. Jestem ciekaw jak reagują na Ciebie face ci zgromadzeni pod sceną? Zdarzały się już jakieś propozycje matrymonialne (śmiech)? Większość ludzi przywykło, że heavy metal jest bardzo seksualny, więc teraz to naprawdę nikogo już nie rusza... Raz na jakiś czas ktoś powie, że chce się ze mną ożenić, ale mówią tak tylko online, nie osobiście (śmiech). Nagraliście utwór "Swords and Tequila" na album poświęcony legendarnemu Riot, wydany przez Skol Records. Skąd wybór akurat tego kawałka? Zastanawialiście się też nad innym wyborem? Kochamy ten kawałek, jest to nasz ulubiony utwór. Od razu zapytaliśmy, czy możemy nagrać ten utwór, nikt wcześniej go nie zarezerwował, więc zaczęliśmy go ćwiczyć. Nie myśleliśmy o innym kawałku.
Foto: Ha
Korzenie naszej muzyki nie ulegają zmianie Najnowszy, trzeci już pełniak Chilijskiego Thunder Lord raczej nie zatrząsł metalowym podziemiem. Wydaje mi się jednak, że każdy kto lubi nie wymuskany, siermiężny i przede wszystkim szczery speed/heavy metal powinien poświęcić trochę czasu na zapoznanie się z "Prophecies of Doom". Zespół cały czas się rozwija, a do tego jeszcze, co można wywnioskować z rozmowy, muzycy zdają sobie sprawę ze swoich niedostatków, które w przyszłości będą chcieli poprawić. W takiej sytuacji może być tylko lepiej i choćby z tego powodu warto mieć na nich oko (i ucho). Przed wami Esteban Penailillo (g/voc).
llie Jones
W składzie nastąpiła też zmiana bębniarza. Czemu odszedł Eric i gdzie znaleźliście jego następcę Zach'a? Eric odszedł w pogoni za innym hobby. Poznałam Zach'a kilka miesięcy przed odejściem Erica, pewnego dnia przysłał mi wiadomość na Facebooku. Nie znaliśmy się wtedy, ale zapytał czy nie znam zespołu, który potrzebował perkusisty. Pogadałam z nim przez chwilę i powiedziałam mu, że nie potrzebujemy bębniarza, ale będziemy mieć go w pamięci i damy mu znać jeśli ktoś będzie szukał perkusisty. Po tym, gdy Eric odszedł od nas, napisałam do niego. To niesamowite, jak dobrze pasuje do nas. Naprawdę wnosi wiele do zespołu. Gdzie będzie was można zobaczyć w najbliższym czasie? Domyślam się, że nie było tematu koncertu w Polsce? Następnym razem chcemy zrobić większą trasę po Europie. Miejmy nadzieję, że będzie to w przyszłym roku. Słyszałam, że w Polsce nie ma dużej sceny heavy metalowej, więc nie wiem, czy będziemy w stanie tam grać, ale chciałabym udać się gdzie tylko się da. Teraz, gdy jesteśmy z powrotem w Stanach, mamy zamiar zrobić wspólną trasę z Holy Grail, przynajmniej w większej części trasy. Wszystkie terminy wkrótce zostaną umieszczone na naszej stronie Facebooka. Jak zamierzacie dalej promować "With Whips and Chains"? Mamy zamiar zrobić jeszcze kilka tras promując "With Whips and Chains", a wywiady takie jak ten naprawdę nam pomagają.
HMP: Witam. Może na początek przedstawicie nam historię Thunder Lord? Jak to się wszystko zaczęło? Esteban Penailillo: Zespół powstał w 2002 roku, przez dwa pierwsze lata dosłownie uczyliśmy się grać i komponować utwory. Dwa razy zmienialiśmy perkusistę, pod koniec 2003 roku nagraliśmy nasze pierwsze demo "Thunder Attack". Wtedy zaczęliśmy grać na żywo w barach z innymi thrash metalowymi zespołami. Później dołączył do nas nasz aktualny perkusista Eduardo i pod koniec 2005 roku nagraliśmy drugie demo "Thunder Strike Back". W tamtym czasie zaczęliśmy grać w innych miastach, a nasze pierwsze demo zostało wydane przez Alvacast Records (Boliwia) i rozpowszechnione w niektórych krajach Ameryki Łacińskiej. W 2008 roku nagraliśmy pierwszy studyjny album, ponownie nagraliśmy osiem kawałków z naszych dwóch demo, dodatkowo skomponowaliśmy siedem nowych utworów i wydaliśmy niezależnie "Hymns of Wrath in This Metal Age" zawierający 15 kompozycji. Zrobiliśmy sobie małą przerwę. W 2012 roku nagraliśmy nasz drugi album "Heave Metal Rage", a jeden z założycieli, Misael odszedł z zespołu. Diego zastąpił go na gitarach, później w 2013 roku podpisaliśmy kontrakt z niemiecką wytwórnią Iron Shield Record, którzy wydali "Heavy Metal Rage" w Europie. W 2014 roku nagraliśmy nasz pierwszy album koncertowy "Thunder Storm". Później skomponowaliśmy i nagraliśmy nasz trzeci album "Prophecies of Doom", który został wydany w tym roku przez Iron Shield Records. Kilka miesięcy temu Diego odszedł z zespołu i został zastąpiony przez Javiera. Tak obecny skład wygląda następująco: Esteban (śpiew gitara), Javier (gitara), Francisco (bas) i Eduardo (perkusja). Czy od początku Wasza muzyka to był speed,heavy jaki słychać na ostatnim krążku? Korzenie naszej muzyki nie ulegają zmianie, poprawiamy się jedynie w kompozycjach i aranżacjach kawałków, speed metal wciąż tam jest, można to usłyszeć. Jeśli możemy polecić utwór, który otacza to wszystko i może być reprezentantem Thunder Lord, musicie przesłuchać "End of Time", jeśli chcecie zobaczyć perspektywę tego, co zamierzamy kontynuować, możecie
przesłuchać "Winds of War". Jak dzisiaj podchodzicie do waszych najwcześniejszych produkcji? Lubicie dalej te nagrania? Może gracie jeszcze któryś z nich na żywo? Teraz w Chile są bardzo drogie studia nagrań, tylko kilka z nich ma doświadczenie w heavy metalu. Piętnaście lat temu było jeszcze gorzej. Nasze dwa pierwsze dema "Thunder Attack" i "Thuner Strike" nagraliśmy na własną rękę z kilkoma mikrofonami i starym pecetem. Niektóre z tamtych kawałków są nadal świetne, wciąż gramy "Battle Song" i "Your Own Truth". Na Wasz nowy krążek ponownie trzeba było czekać cztery lata. Czy tyle czasu potrzebujecie na napisanie nowego materiału? Nie, definitywnie nie, mieliśmy trochę problemów osobistych, które utrudniły płynne kontynuowanie pracy. Teraz jednak pracujemy nad chilijskim projektem z kilkunastoma zespołami. Wydamy album, który ma na celu złożenie hołdu zespołom z NWOBHM. Każdy zespół nagra utwór oddający hołd. Również pracujemy nad kompozycjami do następnego albumu, jednak potrzebujemy wystarczającej ilości czasu, aby doszlifować lepszy album i wykonać lepszą robotę niż w "Prophecies of Doom". Możecie zdradzić w jaki sposób powstaje muzyka Thunder Lord? Macie jakiś stały system pracy? Tak, komponuję riffy, solówki i tekst, później Eduardo zajmuję się kompozycją perkusji i mamy wersję kawałka 1.0. Reszta zespołu decyduje czy jest to wystarczająco dobre, aby kontynuować nad tym pracę i kontynuujemy dodając niektóre aranżacje, testując zmiany w strukturach itd. Uważamy, że teraz z Javierem możemy wykonać lepszą pracę nad solówkami i technicznymi detalami w gitarach. Na "Prohecies..." podobnie jak na wcześniejszych m a t e r i a ł a c h s t a w i a c i e n a k o n k r e t n e , b e z p o ś r e d n ie uderzenie i nie bawicie się w żadne wirtuozerskie zagrywki i instrumentalne popisy. Czy taki cel sobie zawsze stawiacie czy po prostu przychodzi wam to naturalnie?
Foto: Iron Shield
To już wszystkie pytania z mojej strony. Dzięki za wywiad i powodzenia. Dziękuję za wywiad! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Marcin Hawryluk
THUNDER LORD
39
Mmm, ciężko powiedzieć, nie planowaliśmy tego, to po prostu brak kreatywności w kompozycji. Również musimy polepszyć realizację dodawania dobrej jakości partii do piosenek. Jednak jest to coś nad czym pracujemy. Udało wam się osiągnąć dokładnie to co zamierzaliś cie na nowym albumie czy może jest coś co chcielibyście jeszcze poprawić? Nie, nie osiągnęliśmy wszystkiego, co byśmy chcieli, wciąż nie jesteśmy znani w świecie podziemnego metalu. W Europie jest wiele bardzo dobrych zespołów, konkurencja jest silna, ale to tylko zachęca do cięższej pracy. Jest wiele rzeczy, które możemy poprawić. Naszym celem jest bycie rozpoznawalnym w Europie i granie tam. Jakie tematy są obecne w waszych tekstach i kto jest ich autorem? Poruszacie się raczej w typowo metalowych klimatach. Tworzymy teksty według stylu, są one o mitologicznych historiach, wojnach, o stali, skórze i mieczach. Niektóre są jednak o tym jak widzimy nasze społeczeństwo i głupotę, która ogarnia wielu ludzi w naszym kraju. Dla mnie ważniejsza jest muzyczna część, tekst jest na drugim miejscu, akompaniując muzycznym doznaniom. Jaki jest odzew na ten krążek? Jesteście zadowoleni z odbioru? Uważamy, że jak na razie jest to nasz najlepszy album, jednak w porównaniu z europejskimi, heavy metalowymi zespołami musimy się bardziej postarać. Recenzje są dobre (średnio 7/10), również pojawiliśmy się w magazynach i stronach internetowych w wielu krajach, szczególnie w zachodniej Europie. Tuż po nagraniu płyty odszedł gitarzysta Diego Munoz. Jakie były powody? Miałem z nim osobiste/rodzinne problemy, odbyliśmy rozmowę i zdecydowaliśmy się obrać osobną drogę. Przez ostatnie dziesięć lat bazę zespołu Thunder Lord stanowi Eduardo, Francisco i ja. Zastąpił go Javier Alarcon. To był łatwy wybór czy może mieliście pewne wątpliwości? Myślicie, że Javier zostanie na dłużej w waszych szeregach? Bardzo łatwo zintegrował się z zespołem, znamy go od kilku lat. Obecnie gra w przyjacielskim zespole zwanym Eternal Thrist, uważam, że jest jednym z najbardziej utalentowanych gitarzystów, jakich kiedykolwiek widziałem. Jego osobowość bardzo dobrze uzupełnia się z naszą. Jest oficjalnie częścią naszego zespołu, tak więc mamy nadzieję, że zostanie z nami do końca. Płytę wydaliście w barwach niemieckiej Iron Shield Records. Jak Wam się podoba ta współpraca? Jest ona dla nas bardzo ważna, ponieważ pomaga nam promować naszą muzykę oraz produkować nasze albumy w bardziej profesjonalny sposób. Thomas jest świetnym partnerem, bardzo wyrozumiałym i odpowiednim jeśli chodzi o sposób w jaki komponujemy i czas, w którym to robimy. Iron Shield produkuje wiele świetnych zespołów, tak więc jesteśmy bardzo dumni, że gramy w tej lidze. Macie w planach wypuszczenie "Prophecies of Doom" na winylu? Tak, zawsze jesteśmy otwarci na wydanie naszych prac w innych formatach. Tutaj w Chile pracujemy z wytwórnią zwaną Evil Steel, oni wydają naszą EPkę "End of Time'' w formacie MiniCD, również wydali "Heavy Metal Rage" na kasecie. Jak wygląda promocja "Prophecies.."? Szykujecie jakąś trasę? Tutaj w Chile jesteśmy bardzo znani, dalej gramy normalnie, nie w jakimś specjalnym tournee, aby to promować. Wszyscy mamy regularne prace, tak więc nie żyjemy z Thunder Lord, jednak dedykujemy zespołowi większość czasu jaki możemy. Promocja polega na udzielaniu wywiadów, promowaniu video i piosenek na facebooku, przez recenzje w magazynach. Wszystko z nastawieniem na Europę. Będzie można zobaczyć was na jakichś koncertach w Europie? Naprawdę mamy taką nadzieję, przygotowujemy się na to. Nie byliśmy jednak w stanie jeszcze odbyć żadnej wizyty. Jesteśmy otwarci na propozycje. Wasze największe inspiracje to z pewnością stare speed/heavy metalowe kapele jak Running Wild czy
40
THUNDER LORD
Exciter, prawda? Kto jeszcze miał na Was ogromny wpływ? Tak, słuchamy różnych odmian metalu (tradycyjny heavy metal, power metal, współczesny metal, thrash, speed itd.). Jednak jeśli chodzi o Thunder Lord, chcemy grać speed i heavy metal, ale z melodyjnymi aranżacjami. Jesteśmy zainspirowani niemieckimi zespołami heavy metalowymi, jednak nie chcemy być kiepską kopią któregoś z nich, tak więc staramy się wykonywać własny styl, być rozpoznawalni kiedy ludzie nas słuchają. Ciężko jest opisać naszą muzykę słowami, to bardzo subiektywne, jednak uważam, że jest to 80% melodyjnego speed metalu i 20% czystego heavy. Jakie młode zespoły uważacie za godne uwagi i z którymi chętnie ruszylibyście na trasę? Może wasi krajanie z Battlerage? Battlerage jest starszym zespołem niż my, w przeszłości nagrali bardzo dobre albumy, parę razy występowaliśmy razem, pierwszy raz w 2004 roku. W ostatnich latach pojawiło się wiele dobrych zespołów grających heavy metal tutaj w Chile. Mogę polecić Eternal Thirst, Ikelos, Lucifer's Hammer, Metal Genocide, Iron Spell, Axe Battler, Mortal Whisper. Są również świetne thrash metalowe zespoły jak między innymi Massive Power, Old Force lub Chaotic Bastards. Jakie jest wasze zdanie na temat chilijskiej sceny heavy? W Chile nie ma pieniędzy w metalowej branży, jak skomentowałem przed chwilą, jest bardzo mało fanów, którzy to wspierają. Sprzedajemy albumy, ale te pieniądze są tylko przeznaczane na dalszą promocję. Jeśli chodzi o granie, praktycznie nikt nie bierze za to pieniędzy, jedynie za koszty podróży, jedzenie i zakwaterowanie. Bilety opłacają lokale i promotorów. Podstawowym problemem jest masa ludzi wspierająca to. Większość fanów słucha tylko zagranicznych zespołów, przez wiele lat chilijskie zespoły były postrzegane za nudne albo kiepskie kopie innych. Powoli się to zmienia, jednak wciąż pozostaje to długą drogą. Jak ważny jest dla was heavy metal i heavy metalowy styl na co dzień? Co to dla was oznacza? Myślę, że to prawdziwe uczucie, chociaż każdy może odczuwać to w inny sposób. Jeśli chodzi o mnie, mam regularną pracę, jednak pozwala mi to słuchać muzyki przez cały dzień i poznawać wiele zespołów. Nie jestem kolekcjonerem, cieszą mnie albumy w każdym formacie. Muzyka jest zawsze obecna, wiele moich przyjaciół czerpie z tego przyjemność w ten sam sposób, spotykamy się na piwie i dzielimy albumami, w ten sposób żyję metalem i oczywiście granie z gośćmi z Thunder Lord, komponowanie utworów, aby przyczynić się do geniuszu metalu. W jakim miejscu wyobrażacie sobie Thunder Lord za 10 lat? Macie jakiś konkretny cel do którego zamierzacie dojść? W przeciągu dziesięciu lat naszym celem jest bycie znanym w Europie i granie tam regularnie. Również chcemy kontynuować nagrywanie albumów. To już wszystkie pytania z mojej strony, dzięki za wywiad. Dziękuję za danie możliwości waszym czytelnikom poznania nas. Wszyscy mogą nas znaleźć na naszym Facebooku lub na Spotify. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Bartosz Hryszkiewicz
HMP: Śledzę Waszą twórczość od pierwszej płyty, "Psycho Samurai". Od początku odnoszę wrażenie, że gracie heavy metal, który z powodzeniem mógłby powstać np. w Szwecji. To oczywiście komplement, bo przecież ostatnio to właśnie w Szwecji powstają najlepsze płyty w tym gatunku. Tomas Roitman: Całkiem fajnie jest przeczytać, że mamy także fanów w Polsce! Oczywiście zgadzam się z Tobą. Nasz heavy metal jest porównywalny z każdym innym dobrym heavy metalem z dowolnego kraju na świecie, który wypuszcza ten rodzaj muzyki. Ludzie, którzy widzieli nas na żywo myślą w ten sam sposób. Odbieramy to cholernie poważnie. Wielkie dzięki za to porównanie! Mamy własny styl, nie uważamy się za "super ultra prawdziwy zespół metalowy", nienawidzimy tego pozerstwa. Komponujemy heavy metal, ponieważ jest to jedyny sposób, aby wyrazić nasze uczucia i jednocześnie naprawdę dobra forma na rozładowanie naszej energii. Bycie częścią tej sceny, która w większości została utworzona przez amerykańskie lub europejskie zespoły, jest bardzo trudne. Na szczęście mamy wielu fanów, którzy wspierają Split Heaven. Nie rozumiem, tak zwanej "prawdziwej sceny metalowej" bo wydaje się, że wspiera ona tylko zespoły, które zapewniają im pieniądze lub reprezentują interesy. Tak czy inaczej, będziemy dalej robić naszą muzykę i występować tam, gdzie tylko będzie to możliwe. Wracając do porównań, mam wrażenie, że Wasze inspiracje sięgają dużo głębiej. Słychać w Waszej muzyce wpływy niemieckiego heavy metalu. Na samym "Death Rider" słychać Accept, w "To the Fallen" i "Battle Axe", słychać Running Wild w "Awaken the Tyrant", a Ty Jason, momentami śpiewasz w stylu Kaia Hansena. Co więcej, w klipie do "Speed of the Hawk" prezentujecie LP Running Wild. Rzeczywiście Wasza fascynacja niemieckim heavy metalem jest bardzo silna? Jason Conde-Houston: Tak, jest bardzo silna. Jestem pod dużym wpływem niemieckiego heavy metalu, nie tylko w Split Heaven ale także w Skelator. Jednak jedną z głównych inspiracji dla tej płyty był album nagrany przez Riot, "Thundersteel". Wracając jednak do niemieckiego metalu, jest jeden zespół którego nie wymieniłaś, Grave Digger, który jest również dla nas wielką inspiracją. Można to usłyszeć w "Sacrifice" i "Battle Axe". Na "Death Rider" słychać także inspiracje Judas Priest, szczególnie w "Descarga Letal". To celowy zabieg? Jason Conde-Houston: Słuchałem Judas Priest tak długo, że został on w moich żyłach na zawsze, więc nie, to nie było celowe, tylko po prostu naturalne. Jak określilibyście meksykański heavy metal? Jest coś, co wyróżnia Waszą scenę? Pytam bo w Europie meksykańskie zespoły grające ten gatunek są w zasadzie nieznane. Tomas Roitman: Nie ma zbyt wielu zespołów heavy metalowych w naszym kraju. W latach osiemdziesiątych mieliśmy Luzbel i kilka innych zespołów, takich jak Megaton. Wraz z naszymi przyjaciółmi z Voltax dbamy o wprowadzanie świeżej krwi na scenę od 2005 roku. Po tym, jak się pojawiliśmy na scenie, powstało wiele zespołów, które zaczęły grać heavy metal i świetnie jest wiedzieć, że te grupy inspirowały się naszą muzyką! Nie wiem, czy jest coś, co odróżnia meksykański metal, może zły angielski i silny niemiecki akcent (śmiech). Trudno jest mieć wiedzę o zespołach heavy metalowych z naszego kraju... Jak powiedziałem, większość kapel dopiero zaczyna, więc jeszcze daleka droga do większej popularności tej sceny. Brzmienie Waszych płyt, podobnie jak ostatniej, "Death Rider", jest jednocześnie bardzo klasyczne i jednocześnie przejrzyste, wyraziste i mocne. Jest jakaś płyta, którą stawiacie sobie za wzór nagrywają swoje płyty? Wbrew pozorom wiele zespołów, nawet współcześnie, ma problem z odpowiednim brzmie niem. Tomas Roitman: Zakładam, że mówisz o naszym trzecim albumie "The Devils Bandit"? Szczerze mówiąc, myślę, że ta płyta nie ma klasycznego brzmienia. Staraliśmy się zrobić to trochę "nowocześniej" i to był błąd (śmiech). Ale co tam, zawsze możemy wydać więcej płyt z brzmieniem, które nam się podoba! Dzięki za komplement, mamy bardzo jasne wyobrażenie o tym, jak chcemy brzmieć. Takim doskonałym albumem jest dla mnie na przykład "The Dark" nagrany przez Metal Church. Kirk Arrington, dawny perkusista, dał im potrzebną moc, tak aby brzmieli zajebiście!
mu, kiedy graliśmy "Descarga Letal" w Meksyku. Nie tylko podobały się im riffy, sam kawałek, ale pokochali także refren. Śpiewali razem z nami nawet gdy nie słyszeli utworu wcześniej.
Lepiej grać heavy metal, niż wczasować na Hawajach Meksykańska scena jest mała i odsunięta od europejskiej czy tej z anglojęzycznych krajów Ameryki. Nic dziwnego, że zespoły pragnące się przebić za ocean, takie jak Split Heaven, muszą walczyć z wieloma trudnościami. Split Heaven i tak ma szczęście, ponieważ wydaje ich niemiecki Pure Steel, zagrał garść koncertów w Europie, a dwa lata temu jego szeregi zasilił znany i lubiany w "oldskulowch kręgach" wokalista Skelator. Gdzie nagrywacie i miksujecie swoje płyty? Tomas Roitman: "Psycho Samurai" i "Street Law" zostały nagrane, zmiksowane i zmasterowane przez naszego dobrego znajomego José "Pastas" Padilla w jego studiu. W 2012 roku otworzyłem swoje własne studio o nazwie "Sonic Attack" i od tego czasu próby, komponowanie i nagrywanie odbywają się właśnie tam. Jest o wiele lepiej, gdy ma się kontrolę nad wszystkim, nad czasem, jakością. Poza tym, jest to bardzo wygodne dla wszystkich. Do tej pory nagraliśmy tu trzy single ("Wolfman" w hołdzie dla Metalucifer, "Vuelo Nocturno" i "Escudo del Universo") oraz dwa albumy ("The Devil's Bandit" i "Death Rider"). Nagrałem i zmiksowałem "The Devils Bandit" lecz mastering został wykonany przez Achima Koehlera, w wypadku "Death Rider" przez wielkiego Roba Romagna w Austrii.
a oni nie mieli pojęcia, co ja będę śpiewać, kiedy już do nich dotrę. Kiedy byłem gotowy, poleciałem do Querétaro, aby nagrać wokale. Spędziliśmy dwa tygodnie w studiu. Jest to z pewnością jeden z najbardziej ambitnych projektów w jakich brałem udział. Współcześnie wiele zespołów działa na odległość. Sprzyjają temu Internet, telefonia etc. Myślisz, że na początku Waszej kariery taka współpraca na odległość byłaby w ogóle możliwa? Jason Conde-Houston: Myślę, że wszyscy mają wy-
Kto wpadł na pomysł prostego i bardzo błyskotliwego skróconego "logo" zrobionego z części środkowej Waszego logo z nazwą? Tomas Roitman: Kochamy nasze oryginalne logo, ale przestrzeni plakatu i ulotek po prostu nie działało. Zawsze wyglądało na małe, a ludzie myśleli, że gramy death metal czy coś takiego (śmiech). Zdecydowaliśmy się zmienić je w 2012 roku. Osoba, która zasugerowała zmianę był Bart Gabriel, kiedy nagraliśmy album w hołdzie dla Metalucifer. Nasz były basista i obecny gitarzysta był odpowiedzialny za zaprojektowanie obydwu logo, jest po prostu geniuszem (śmiech). Skąd pochodzi większość Waszych fanów i słuchaczy? Pytam, ponieważ Waszą stronę na Facebooku prowadzicie po hiszpańsku i takie głównie macie komentarze pod postami. Wydaje Was jednak niemiec ka wytwórnia, Pure Steel, która dba o dystrybucję i promocję w Europie. Tomas Roitman: Uważam, że w Meksyku mamy więcej fanów z oczywistego powodu: mieszkamy tutaj (śmiech). Przez lata zdobyliśmy fanów w Europie, zwłaszcza w Niemczech, również dlatego, że stamtąd pochodzi Pure Steel Records. Fanów mamy także w Stanach Zjednoczonych, Ameryce Południowej (Brazylia, Argentyna, Chile, Kolumbia), ale nie jesteśmy jeszcze wielkim i znanym zespołem, więc myślę, że bę-
Szczególnie dobre wrażenie robi nagranie bębnów macie jakiś specjalny trick, który sprawił, że brzmią tak naturalnie i klarownie? Tomas Roitman: Wielkie dzięki! Nie było żadnych sztuczek, po prostu dobrze nagrany naturalny dźwięk z dobrym perkusistą, dobra gra, dobre wtyczki i dobre ucho (śmiech). Jak powiedziałem, byłem głównie inspirowany przez Kirka Arringtona, więc jeśli porównasz dźwięk to usłyszysz wiele podobieństw. Prawie każda Wasza płyta została nagrana z innym wokalistą. Takie częste zmiany wpływają budująco czy destrukcyjnie na Wasze komponowanie i nagry wanie? Tomas Roitman: Wcale nie, nasza muzyka zachowuje tę samą esencję, więc myślę, że każda zmiana daje tylko swój indywidualny akcent. Oczywiście Jason daje nam znacznie więcej mocy i lepsze brzmienie. Jego barwa głosu doskonale pasuje do naszego stylu! Każdy wokalista wprowadza własne linie wokalne? Czy staracie się narzucić konkretny styl śpiewania? Tomas Roitman: Ponieważ staramy się utrzymać nasz własny styl, dajemy wolną rękę każdemu wokaliście. Jednak niemożliwe jest zatrzymanie produkcji w stylu, który szlifowaliśmy od tak wielu lat. Zawsze odpowiadałem za produkcję naszych płyt, ponieważ niezbędny jest styl, a także wiedza na temat tego, czego każdy członek słucha. Jeżeli chodzi o Jasona to praca z nim była super! Dużo zabawy i zrozumienia, a jednocześnie wiele pomysłów. Praktycznie mamy te same wzorce, doświadczenia i wiemy dokładnie co robić. To był miły czas, jesteśmy jak bracia! Jason, jak to się w ogóle stało, że dołączyłeś do Split Heaven? Jason Conde-Houston: Byłem fanem Split Heaven odkąd ich usłyszałem w 2009 roku. Od tamtego momentu jestem z zespołem na bieżąco. Kiedy dowiedziałem się, że grupa potrzebuje wokalisty po raz kolejny napisałem, że chciałbym dla nich śpiewać. Tomas natychmiast odpowiedział i powiedział, że nie ma znaczenia, że mieszkam w USA. Jak rozwiązujecie problem prób i komponowania na odległość? Jason Conde-Houston: Członkowie zespołu pisali riffy i struktury utworów beze mnie. Następnie nagrywali całkiem solidne dema i wysyłali mi je przez In-ternet. Potem słuchałem ich całymi dniami, dzień po dniu, aż stworzyłem linie wokalne do każdego utworu. Następnie powoli pisałem słowa na podstawie tytułów utworów, które otrzymałem. To było prawie jak pisanie na ślepo ponieważ nie miałem pojęcia, co mi wyślą,
starczająco dużo doświadczenia w obu zespołach, aby to wszystko działało. Jest to z pewnością dla większości ludzi trudne do zrozumienia, ale im bardziej czuję się spełniony w Split Heaven, tym bardziej czuję się spełniony w Skelator i odwrotnie. Szczerze mówiąc wolałbym jechać do Meksyku, raz w roku, aby tworzyć heavy metal niż jechać na wakacje na Hawaje lub jakiegoś nudnego miejsca. Dwa utwory na Waszej ostatniej płycie są w języku hiszpańskim. Mówisz po hiszpańsku, czy nauczyłeś się specjalnie tekstu na potrzeby tych utworów? Jason Conde-Houston: Jestem pół Meksykaninem i mówię płynnie po hiszpańsku. Więc nie to nie był jakiś "szalony" pomysł. W dodatku Split Heaven nagrał w przeszłości kilka utworów w języku hiszpańskim, takich jak "Vuelo Nocturno" i "Escudo del Universo". Szczerze mówiąc, trochę szkoda, że nie śpiewali tylko po hiszpańsku wtedy, gdy Eligio był w zespole, ponieważ te dwa utwory brzmią świetnie. Również Skelator interesował się hiszpańskim. Nagraliśmy utwór o nazwie "Guerreros de Metal" oraz cover Baron Rojo, "Resistire". Te kawałki są dość rzadkie ponieważ nigdy nie wydaliśmy ich na 7". Innym powodem, dla którego chcemy mieć kilka utworów w języku hiszpańskim jest to, że fani w krajach hiszpańskojęzycznych mogą się z nami identyfikować. Trzeba było widzieć reakcję tłu-
dziemy nadal tworzyć muzykę, dzięki czemu będziemy rozpoznawani w Mongolii, Bangladeszu, Kongo, Madagaskarze, a na Antarktydzie przez pingwiny. Koncertujecie głównie u siebie w Meksyku, czy udaje Wam się także pojechać do USA lub Europy? Tomas Roitman: Pracujemy na ponownym wyjazdem do Europy w marcu 2017 roku. Mamy już kilka potwierdzonych festiwali i koncertów w Niemczech i Holandii, więc jeśli znasz kogoś, kto może być zainteresowany nami w Polsce, daj mu nasz kontakt ponieważ wymagamy rezerwacji (śmiech)! Chcielibyśmy zagrać także w Stanach Zjednoczonych, ale tylko czas pokaże. Życie osobiste każdego z nas również staje się coraz bardziej skomplikowane, więc musimy odpowiednio decydować, gdzie i kiedy występować na żywo! Dzięki wielkie za umożliwienie przeprowadzenie tego wywiadu, kochamy "Perłę Mocną" więc "na zdrowie"! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Marcin Hawryluk
SPLIT HEAVEN
41
Korzenie naszej muzyki nie ulegają zmianie Brakowało mi ostatnio jakiejś nowej kapeli, która potrafiłaby oddać ducha starego true metalu i przede wszystkim Manowar. Pochodzący z Minnesoty Malice na swoim debiucie "Triumph and Glory" zaprezentował tego zaledwie namiastkę, ale też rozbudził pewne nadzieje, że drugi album może być czymś naprawdę konkretnym. Na razie jednak warto posłuchać "Triumph..." i przeczytać co też ciekawego do powiedzenia ma basista i założyciel zespołu Rayman "The Metal Warrior" James. HMP: Podejrzewam, że odpowiadaliście na to py-tanie już wielokrotnie, ale ja też je muszę zadać. Czy wymyślając nazwę dla zespołu mieliście świadomość, że jest już jeden trochę bardziej od Was znany Malice? RayMan James: Zakładając zespół z moim bratem wiele lat temu, nie byłem świadomy, że są inne zespoły Malice. W czasach kiedy założyłem zespół, internet nie był tym, czym jest teraz. To było przed Facebookiem i Myspace, wtedy jeszcze Yahoo było topową przeglądarką, a ludzie wciąż kupowali płyty. Po wybraniu nazwy przeszukałem internet, aby sprawdzić czy są inne zespoły zwane Malice i niczego wtedy nie znalazłem. Zacząłem wtedy budować moją własną markę Malice. Wiele lat później usłyszałem o zespole z Los Angeles, było to Malice, tak samo zespół z Wielkiej Brytanii z lat 70-tych, który również zwał się Malice, i około 10 innych zespołów z tą samą nazwą. Miałem już uzyskane wszystkie prawa do tej nazwy z Urzędu Patentów i Znaków Towarowych. Myśleliście nad zmianą nazwy czy nie było w ogóle takiego tematu? Nie! Za dużo zainwestowałem w markę Malice, żaden zespół Malice nie robi tego, co nasz. To nazwa, która była używana przez wiele zespołów w ciągu lat, tak
nastoletnich lat słuchałem Manowar. Mam na myśli to, że to była dosłownie jedyna muzyka jakiej słuchałem, potem poszerzyło się to do Maiden i Priest. Dla mnie jednak Manowar było i jest największym wpływem. Z tego co widziałem to przywiązujecie sporą wagę do odpowiedniej prezencji na scenie. Używacie też różnego rodzaju rekwizytów takich jak np. broń biała. Jak ważny jest dla Was ten image? Śpiewamy o wojownikach, wikingach oraz bitwach, chcemy być agresywni na scenie, a żeby być agresywnym nasz wygląd musi dobrze pasować do przekazu, który daje nasza muzyka. Najważniejszą kwestią występów live jest danie publiczności wizualnego aspektu tego, co nagrywamy. Jeśli nie będziesz energiczny, nie zrobisz wystarczającego show, wtedy ludzie mogą równie dobrze zostać w domu i słuchać płyt CD. Fani jednak chcą oglądać show, dlatego wychodzą z domów i wydają pieniądze. I chcemy, aby byli zaangażowani, aby byli częścią naszego występu. Broń lub rekwizyty również pomagają opowiedzieć historię publiczności i bardziej ich zaangażować. Chodzi o to, że w dzisiejszych czasach grając koncert, ludzie mogą patrzeć w swoje telefony albo cokolwiek, a tutaj masz wybiegającego gościa z toporem i kurde musisz być wtedy skupiFoto: MtLProductions.com
dwór i walcząc przeciwko tym dziwadłom tworzyć muzykę i starać się dotrzeć do jak największej ilości ludzi jak to możliwe. Wydaje się, że walczymy w tych czasach przegraną wojnę przeciwko popowi, rapowi i dance, gównianej muzyce, która przejmuje kontrolę nad światem. I naprawdę jest to walka, ponieważ nie oferuje się nam ogromnych kontraktów albo wynagrodzeń, wszystkie nagrania i występy robimy z własnej kieszeni. Oczywiście łatwiej jest się kurwa spakować i siedzieć cicho, ale nie jest to sposób w jaki zachowują się wojownicy, nie tak zrobiliby prawdziwi metalowi wojownicy. Czujecie jedność z ludźmi słuchającymi tej muzyki czy może jednak brakuje wam na dzisiejszej scenie tego braterstwa, o którym śpiewacie? Ohh, na naszych występach fani naprawdę mogą się w to wkręcić, to jest naszym celem, za każdym razem kiedy gramy, chcemy aby fani byli wciągnięci. Chcę łączyć się z publicznością najbardziej jak tylko mogę. Większość czasu śpiewają oni nasze teksty razem z nami, co oczywiście nas karmi i daje nam więcej energii, aby robić to jeszcze lepiej. Uważacie się za zespół true metalowy? Co to dla Was oznacza? Tak, pewnie. Dla mnie true metal to poniekąd rodzaj muzyki, ale to również oznacza wiarę w to, co grasz i mówisz, to nie jest udawanie, to życie, którym się żyje. Jakie zespoły uważacie za prawdziwych Bogów Metalu? Malice (oczywiście), Manowar, Maiden, Death Dealer, Priest, Hammerfall, Cage, to naprawdę długa lista, ale nie tak długa jak lista tych jebanych, gównianych zespołów i pozerów. Ludzie, którzy siedzą w tym ze złych powodów albo nie wierzą w to, co grają. W 2012 roku nagraliście debiutancki krążek "Triumph and Glory". Jak obecnie postrzegacie ten materiał? Myślę, że dobrze się trzyma. Są rzeczy, które teraz zmieniliśmy w naszych występach na żywo, to jak gramy niektóre kawałki. Ale ogólnie myślę, że dobrze się trzymają. Czy tegoroczna reedycja brzmi dokładnie tak samo czy też może dokonaliście jakichś poprawek? Nie jest to tyle reedycja co redystrybucja. Niczego nie zmieniliśmy, chcieliśmy po prostu jeszcze raz to wypromować i wykonać jeszcze lepszą robotę z naszej strony, w wyczekiwaniu na nasz nadchodzący album. Tak naprawdę nie wypromowaliśmy go za bardzo kiedy został pierwszy raz wydany. W każdym razie nie tak, jak powinniśmy. Wydaje mi się, że brzmienie, szczególnie gitar, mogłoby być masywniejsze i posiadać większe pierdol nięcie. Moim zdaniem jest trochę zbyt płaskie. Co o tym sądzicie? Zawsze są rzeczy, które mogą być zmienione. A kiedy patrzysz na sprawy po latach, słyszysz rzeczy, które chciałbyś zrobić inaczej. Wasza muzyka jest bardzo bezpośrednia. Stawiacie zdecydowanie bardziej na konkretny siermiężny riff niż na gitarową masturbację? Właśnie po to są solówki gitarowe, właśnie tam gitarzysta ma czas popisać się, przez resztę utworu ma on być z zespołem, pracując na ogólne brzmienie, zamiast szlajać się bez celu po całej kompozycji. Wasz debiut zdobi znakomita, klasycznie epicka okładka. Kto ją dla Was stworzył? Ken Kelly jest autorem tego dzieła, zalicencjował to nam i zmodyfikował z naszym mieczem.
więc nie widzę problemu. Posiadam prawa do tej nazwy, także naprawdę nie zmieniłbym tego. Jest ona kozacka, właśnie dlatego zdecydowałem się od niej zacząć. Zespół założyłeś w 2009 roku basista. Jak wyglądały początki? W jakich okolicznościach do składu dołączyli pozostali muzycy? Ciężko jest znaleźć członków, to trudny biznes i wielu ludzi nie dzieli tego samego poziomu pasji i zaangażowania co ja. Zacząłem z moim młodszym bratem, jednak on szybko odszedł, aby podążać za życiem rodzinnym. Wtedy spotkałem Sheridana, a reszta - że tak powiem - wpadła do nas. Wasz image i muzyka przywołuje od razu skojarzenia z "królami metalu" z Manowar czy też z trochę młodszym Majesty. Czy to dla was dobre porówna nia? Tak, jestem ogromnym fanem Manowar, oni wpływają na mnie odkąd miałem 5 lat, przez większość moich
42
MALICE
ony. To nie jest coś, czego się oczekuje. Zespoły jak Kiss i Alice Cooper naprawdę wznoszą to na inny poziom i myślę, że nikt nie będzie używał rekwizytów tak jak robi to Alice Cooper, chociaż topory, miecze i pancerze są świetne, aby pomóc opowiedzieć historię i utrzymać tłum w zainteresowaniu. W waszych tekstach, choćby w "Metal Revolution" mówicie o walce za metal, zniszczeniu jego wrogów etc. Czy traktujecie to poważnie czy tez jest to swego rodzaju metafora? Walczyliście kiedyś za metal w dosłownym znaczeniu? Właściwie to o tym i o tym, to znaczy możesz słuchać muzyki i odbierać ją w sposób jak chcesz, może to mieć totalnie inne znaczenie niż dla mnie, a ktoś jeszcze inny może wynieść coś całkowicie innego. Ale są one definitywnie metaforami. I tak, właściwie to walczymy za metal. Robimy to za każdym razem, kiedy gramy koncerty. Walczymy, aby utrzymać metalową scenę przy życiu. Walczymy przeciwko biberom, gagom i całej reszcie tego gówna. Musimy dalej wychodzić na
Po nagraniu "Triumph and Glory" wasze szeregi opuścił wokalista Rob Jalonen. Jakie były powody? Nieznane, po prostu powiedział, że odchodzi. Jego miejsce na pewien czas zajął David Reece znany z tego, że zaśpiewał na płycie "Eat the Heat". Jak doszło do Waszej współpracy? Czemu on też nie zagrzał dłużej miejsca w Malice? Dołączył do nas z konieczności. Ustaliliśmy daty tournee, Rob wpadł i odszedł zanim nawet zaczęliśmy próby. Dobrze się bawiliśmy z Reecem i byliśmy wdzięczni za te dwa lata, które był z nami, jednak było wiele powodów dla których się rozeszliśmy. Głównym powodem był fakt, że wyprowadził się ze Stanu. Innymi to różnica wiekowa między nami, chcieliśmy też kogoś, kto byłby w stanie z nami śpiewać przez następne 3040 lat. Na reedycji debiutu jest bonusowy numer "Fight", w którym zaśpiewał właśnie David. Czy zarejestrowaliście więcej utworów wspólnie?
Nagraliśmy i wydaliśmy "Fight" jako niezależny singiel, było to nagrywane z Whitmerem na wokalu, ponieważ zawsze chcieliśmy to wydać z naszym drugim albumem. Obecnie miejsce za mikrofonem zajmuje Dave Whitmer. Czemu zdecydowaliście się właśnie na niego? Potrzebowaliśmy wokalisty i sprawdziliśmy kilku ludzi. Dave pasował do nas najbardziej, do naszych osobowości, do tego, co robiliśmy w zespole oraz wokalnie. Dave jest również gitarzystą, więc zastanawiam się czy będzie też brał udział w komponowaniu nowych kawałków? Z tego jak przebiega proces pisania, wciąż ja daję większość pomysłów na nasze kawałki, Sheridan również dużo przy tym pomaga. Kiedy mamy próby albo nagrywamy, Dave Whitmer lub Koepplin mają więcej wkładu i przyczyniają się muzycznie ze swoim własnym stylem. Mogliśmy zdecydować o zmianie jakiejś linii tekstu albo o jej wycięciu. Jednak głównie ja wymyślam muzykę z Sheridanem i od tego punktu ruszamy dalej. Skoro już jesteśmy w temacie komponowania to powiedzcie w jaki sposób powstają Wasze utwory? W zasadzie odpowiedziałem już na to. Zazwyczaj wychodzę z pomysłem na jakąś kompozycję, czasem z muzyką, czasem z tekstem, zazwyczaj jest to na sali prób albo kiedy prowadzę, wtedy wpadam na większość pomysłów, to zawsze ma miejsce w niewygodnych momentach. Jak wyglądała promocja "Triumph and Glory"? Zagraliście jakąś trasę? Naprawdę teraz powinniśmy wykonać lepszą pracę promocyjną, wtedy nie mieliśmy funduszy, zrobiliśmy małe tournee po USA i wydaliśmy teledysk promujący album. Z kim jak dotąd udało wam się zagrać? W większości sami ustalamy nasze występy i tournee, gdzie my jesteśmy główną atrakcją. Chyba, że gramy na festiwalach, jak Throwback Metal Fest w Vegas albo Rock Fest, który odbędzie się w lipcu. Jak na razie nie graliśmy tournee z jakimiś większymi zespołami. Podobno macie jakoś teraz wchodzić do studia w celu zarejestrowania "dwójki"? Możecie zdradzić kilka szczegółów na jej temat? Może kilka tytułów? Obecnie pracujemy w studio nagrywając nasz drugi album. Powinien on zawierać również osiem tracków. Niektóre z tytułów to, "Fight" oczywiście, "Slaying the Dragon", "SwordMetal" i "Wheels of Steel". W jakim muzycznym kierunku pójdziecie? Będzie to kontynuacja debiutu czy może wprowadzicie jakieś nowe elementy? Będzie to podobne do pierwszego albumu, no miejmy nadzieję lepsze, naszym celem zawsze jest polepszenie każdej rzeczy, jaką zrobiliśmy. Kiedy ma się pojawić nowy krążek i kto go wyda? Miejmy nadzieję, że wydamy to do końca roku, tego roku. Macie też, podobnie jak choćby Maiden, Motorhead czy Overkill swoją maskotkę. Kto był jej pomysłodawcą? Macie już dla niej wybrane imię? Tak, mamy. Jest to Rothgar, wikingowski motocyklista. Stało się tak, ponieważ Sheridan, Dave i ja mamy własne motocykle, również wszyscy jesteśmy trzej fanami Synów Anarchii. Dave i Sheridan zasugerowali, że powinniśmy założyć klub motocyklowy dla zespołu. I myślę, że Sheridan powiedział, że powinniśmy nazwać nasz klub ''Sons of Rock'' (nazwa wzięta od drugiego utworu na "Triumph and Glory"). Tak więc Rothgar pojawił się dlatego, że chcieliśmy stworzyć tylną łatkę kamizelki i koszulek klubu. Wszyscy rzuciliśmy sugestie i wylądowaliśmy na wikingowskiej czaszce, jako że pasowało to do zespołu bardziej niż cokolwiek innego.
Dzięki! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Bartosz Hryszkiewicz
HMP: Pozdrowienia z Polski! Scarblade to nowa nazwa na mapie heavy metalowego świata, dlatego zacznijmy może od samego początku. Część z was pochodzi z Grecji, gdzie funkcjonowaliście jako Ruthless Steel. Cóż, jak to się stało, że część z was postanowiła przeprowadzić się do Szwecji? Jaki był tego powód? Aliki Kostopoulou: Hail ze Szwecji! Dzięki za wywiad! Oj, było wiele powodów. Przede wszystkim byłam w Szwecji już wielokrotnie i naprawdę uwielbiam ten kraj za to jaki jest piękny i jak dobrze jest zorganizowany. Podjęłam dużą decyzję, by się tu przenieść już jakiś czas temu, aczkolwiek mimo wszystko wyszło to wcześniej niż się spodziewałam! Chciałam przeprowadzić się pod koniec października 2015r., jednak podczas wakacji po ukończeniu studiów w lipcu 2015r. dostałam wiadomość od mojej rodziny na temat dużych kłopotów finansowych w Grecji i trwającego tam kryzysu bankowego. Postanowiłam nie wracać i zamiast tego znaleźć tutaj jakąś pracę i szansę na lepsze życie. Potem zaczęłam poszukiwać nowych muzyków do zespołu. To zresztą było coś o czym już rozmawiałam z poprzednim składem, nie było więc to dla nich niespodzianką. Jedynym, który postanowił tutaj przyjechać jest mój wspólnik w zbrodni zwanej Scarblade, Nikos Giorgakis (basista). Wcześniej zespół był znany pod nazwą Ruthless Steel. Dlaczego przemianowałaś go na Scarblade? Zmęczyła mnie ta poprzednia nazwa. Po prostu. "The Cosmic Wrath" jest nową erą brzmienia dla zespołu. Toczyliśmy sporo dyskusji podczas nagrywania tego albumu. Wiesz, że chcemy poprawić struktury utworów i nadać całości bardziej nowoczesnego brzmienia. Postrzegałam cały ten proces jako punkt zwrotny dla Scarblade. Dlatego zdecydowałam się zmienić wszystko. I nazwę, i skład, z czego to drugie tak czy owak musiało się
zdarzyć… Aczkolwiek na albumie jest wpisany stary skład, ponieważ to oni go nagrywali, więc tak powinno być. Jakie jest znaczenie i historia kryjąca się za nazwą Scarblade? Chciałam by zespół miał naprawdę mocną nazwę. Skojarzyłam "powrót" zespołu do blizny jaką pozostawia po sobie ostrze na skórze! Rzeczywiście, zostawiło to swoistą bliznę na mnie, gdyż nie była to jedynie zmiana składu i nazwy, lecz całego mojego życia, gdy się przeprowadziłam do Szwecji! Mam też nadzieję, że album wywrze o wiele lepsze wrażenie od EP nagranej jako Ruthless Steel w 2013 roku. Także, dokładnie, nazwa jest związana z całą zmianą jaka dotknęła zespół! Jako Ruthless Steel nagraliście w 2013 rzeczone EP zatytułowane "Die in the Night". Dwa utwory z tego wydawnictwa zostały nagrane na nowo na "The Cosmic Wrath". Dlaczego nie wszystkie cztery? Chcieliśmy wybrać dwa utwory, które będą odpowiednio mocne, ponieważ mieliśmy już wtedy napisane "Escape", będące dość "gładką" kompozycją. Zdecydowaliśmy, że będzie to "Die in the Night" oraz "Power of Hate". Była to okazja do odświeżenia nieco aranżacji w tych utworach! Cały materiał z "The Cosmic Wrath" został napisany jeszcze za czasów Ruthless Steel? No tak, tworzyliśmy te utwory na przestrzeni lat, gdy jeszcze funkcjonowaliśmy pod nazwą Ruthless Steel. Zmiana nazwy była decyzją, którą podjęłam, gdy album był miksowany. Te utwory były też grane na żywo, ale nie zostały wydane pod starą nazwą!
Foto: No Remorse
To już wszystkie pytania z mojej strony. Macie coś do powiedzenia polskim metalowcom? "Nie dla wszystkich skrzypce grają". Pozostańcie prawdziwi. Sprowadźcie Malice do Polski, bardzo chcieliby-śmy tam zagrać.
Zdecydowałam się zmienić wszystko Lubię takich sympatycznych ludzi, którzy nie srają wyżej niż dupę mają. Rozmowa z frontmanką (frontwomanką?) Scarblade pokazała iż jest to osoba sensowna, inteligentna i zachowująca się w porządku wobec swoich kolegów w zespołu, a nie kolejna upośledzona buc-artystka. Propsuję, choć może debiut Scarblade nie przypadł mi jakoś specjalnie do gustu. Sama kapela trzyma się dobrze po perturbacjach i zmianie miejsca stacjonowania o dwa tysiące kilometrów. Postanowiło się nią zaopiekować No Remorse Records, więc warto obserwować dalsze losy tej kapeli.
Co było twoim źródłem inspiracji dla tekstów, które znalazły się w utworach na "The Cosmic Wrath"? Moją inspiracją i tym co bardzo mnie interesuje, jest to jak ludzie podchodzą do codziennego życia i rutyny. Niektórzy próbują od niej uciec i szukają sposobów, które im to umożliwią… Ponadto, choć nie lubię się zagłębiać w politykę, używam pewnych symbolicznych zwrotów i wydarzeń jako pod-
SCARBLADE
43
miotu, jednak bez wyraźnego wskazywania o co chodzi, jeżeli wiesz o czym mówię. Czasem trudno to dostrzec, jeżeli się nie wie, że to tam jest. Na przykład "Cursed Legion" dotyczy sytuacji politycznej w Grecji… jak politycy niszczą kraj i jak ludzie pragną wolności… jednak zostało to opisane poprzez historię taktującą o duchach, demonach, i tak dalej. Jestem bardzo wrażliwa na sprawy społeczne. Sytuacja w Grecji była dla mnie olbrzymim źródłem inspiracji przy pisaniu "The Cosmic Wrath", zwłaszcza że wcześniej mieszkałam w Atenach. Czy oprócz tego inspirują cię jakieś rzeczy niezwiązane z polityką? Muzycznie i lirycznie? Cóż… oglądam spektakle muzyczne i opery, a także czytam literaturę gotycką. Mogę też powiedzieć, że już zaczęliśmy komponować materiał na następny album i warstwa liryczna będzie o wiele mroczniejsza i skupiająca się na wewnętrznych emocjach. Nowy album będzie zupełnie inny. Mam nadzieję, że będzie także interesujący dla fanów! Dlaczego zdecydowaliście się dołączyć instru menty klawiszowe do swojej wizji artysty cznej? Klawisze dodają bardziej "atmosferycznych" szczegółów do kompozycji, których wcześniej brakowało w naszym brzmieniu. Niektóre dodatki klawiszowe na "The Cosmic Wrath" są bardzo charakterystyczne. Muszę przyznać, że jestem wielką fanką Malmsteena i zawsze uważałam, że klawisze w jego kompozycjach były nieziem-
sko masywne, stanowiąc niesamowicie dobrze dobrany dodatek do i tak świetnie zaaranżowanych i chwytliwych utworów. Postanowiłam sprawdzić to u nas i efekt mi się to podoba! Wasz nowy album miał oficjalną premierę wczoraj, 13 maja. Macie może już jednak jakiś feedback ze strony fanów? Cóż, nasz klip do "Die in the Night" jest na YouTube od dłuższego czasu… głównie spotkaliśmy się z pozytywnymi komentarzami. Nasza wytwórnia, No Remorse Records, bardzo nas wspierała w promocji. Jest jednak bardzo wcześnie, tak myślę… ludzie muszą na spokojnie posłuchać naszej płyty, by sami zdecydować czy im się podoba czy jednak nie! Póki co jednak odbiór jest bardzo dobry! Zanim skończymy tę rozmowę, czy masz jakieś ostatnie słowa lub przemyślenia, którymi chciałaś się z nami podzielić? Chciałabym jeszcze raz podziękować za ten wywiad! Dziękuję także wszystkim tym, którzy nas wspierają. Mam nadzieję, że "The Cosmic Wrath" przypadnie wam do gustu i że zobaczymy się na jakimś koncercie! Nie zapomnijcie być tak wspaniali, jak jesteście teraz! We are "United as One"! Aleksander "Sterviss" Trojanowski
HMP: Założyliście Burning przed trzema laty uznaliście, że skoro na świecie jest tyle zespołów metalowych, to jeszcze jeden ujdzie w tym tłoku, a kto wie, może zdoła też przetrwać? (śmiech) Hugo Koch: Burning zostało założone jakieś trzy lata temu przez naszego perkusistę Jana Engelkesa, który jest moim długoletnim przyjacielem. Jan miał dość grania w cover bandach, co robił przez wiele lat przed stworzeniem Burning. Spiknął się z basistą Andym Haandrikmanem z holenderskiego zespołu The Wounded grającego doom oraz z gitarzystą Johnnym Karstem. W tamtym czasie zagrałem show z okazji ponownego połączenia się mojego dawnego zespołu Rise & Burn, który zreformował się po 25 latach. To fantastyczne uczucie być ponownie na scenie ze starą ekipą. Już wcześniej rozmawiałem z Janem o moich ambicjach, aby śpiewać w zespole z rockowymi i metalowymi wpływami późnych lat 70. i 80. oraz że chciałem pisać własne kawałki. Wziąłem również ze sobą gitarzystę rytmicznego Reneea. Chcieliśmy stworzyć trochę muzyki dla zabawy i może zagrać parę koncertów, ale na początku nie mieliśmy intencji, aby nagrać naszą muzykę. Wasza nazwa kojarzy mi się jednoznacznie, mianowicie z utworem otwierającym stronę B trzeciego albumu Accept "Breaker" - zespołów o tej nazwie trochę było, ale jakoś dotąd szyld Burning był wykorzystywany rzadziej, stąd wasz pomysł na jego zagospodarowanie? Właściwie szukaliśmy krótkiej nazwy. Nazwy, którą każdy mógłby wymówić i zapamiętać. Zasugerowałem nazwę Burning. Wszystkim się podobało i nie wiedzieliśmy o jakichkolwiek innych zespołach z taką nazwą w tamtym momencie. Myślałem, że jest to spoko nazwa, ponieważ Burning odzwierciedla mroczne oblicze naszej muzyki. Ostatnio użyliśmy tej kompozycji Accept jako intro na jednym z naszych występów i było niesamowicie. Tłum skandował naszą nazwę... (śmiech) W waszej muzyce nie brakuje też innych klasycznych wpływów, od Black Sabbath do NWOBHM, a to co tworzycie to pewnie wypadkowa fascynacji całej waszej piątki? Zawsze byłem zafascynowany zespołami z wspaniałym wizerunkiem. Jestem ogromnym fanem Kiss i naprawdę lubię dużo heavy rockowych zespołów lat 70. takich jak Dust, Black Widow, etc. NWOBHM również było ważne w moim życiu. Na początku i w połowie lat 80-tych wykupiłem cały klasyczny repertuar. Angel Witch, Jaguar, Witchfynde, to tylko kilka przykładów. Andy, nasz basista, lubi zespoły jak Anathema i Fields Of Nephilim. Johnny jest wielkim fanem Status Quo, Renee jest maniakiem doom metalu i old schoolowego death metalu. Jan ma taki sam gust jak ja. Krótko mówiąc old school heavy metal to jest to, mimo tego, że w innych zespołach zdarzało się wam grać i inne dźwięki? Jak mówiłem, śpiewam również w Rise & Burn. To zespół grający covery (starych) Scorpionsów, Deep Purple, Black Sabbath, UFO, i tak dalej. Kolejnym zespołem w którym gram jest The Rumbones. Zespół założony na cześć The Ramones których naprawdę uwielbiam. Świetnie jest grać te szybkie kawałki na scenie. Jesteście też chyba fanami różnej maści horrorów, co potwierdza nie tylko okładka, ale też i tekst "Something Is Lurking In The Dark" z waszego debiutanckiego singla? O tak, jestem fanem horrorów. Szczególnie tych kultowych z lat 70. i 80. Na przykład "Siedem bram piekieł", "Teksańska masakra piłą mechaniczną". Uwielbiam śpiewać o ciemnej stronie życia. Nie dla mnie piosenki o miłości (śmiech). "Something Is Lurking In The Dark" została napisana po tym jak obejrzałem odcinek Scooby Doo. Czarny charakter zawsze porywał tam bohaterkę Daphne Blake. Jedyną różnicą jest to, że w naszej piosence nie ma happy endu (śmiech).
Foto: No Remorse
44
SCARBLADE
Swoją drogą nie bawiliście się w półśrodki: żadnych demo na CD-R czy cyfrowych promówek, ale na dzień dobry 7" singel - dzięki formie wydania tego materiału chyba udało wam się przyciągnąć nieco większą uwagę? Mialem pomysł na wydanie 7" ponieważ wiedziałem, że będzie to coś innego. Musiałem przekonać resztę chłopaków, ponieważ ten singiel jest obiektywnie bar-
lat płyty winylowe znów stały się popularne, fantastycznie jest obserwować jak winyle wracają, stawiam je ponad płyty CD. Duża okładka i brzmienie są dużo cieplejsze dla fana, jeśli mnie o to spytasz. Rzeczywiście zrobiliśmy specjalny mastering dla naszego albumu.
Horror w metalowym wydaniu Ten holenderski kwintet zadebiutował niedawno, ale tworzą go doświadczeni muzycy z wokalistą Hugo Kochem na czele. Świetna płyta "Nightmares" na pewno uraduje zwolenników tradycyjnego metalu, tym bardziej, że nie brakuje też na niej niespodzianek jak długi, epicki numer "Anthem For The Lost Souls", a za warstwę tekstową kilku utworów odpowiada znana autorka mrocznych thrillerów: dzo drogi. Wydaliśmy to razem z teledyskiem i rozesłaliśmy setki komunikatów prasowych po świecie. Singiel jest prawie sprzedany, a teledysk został już odtworzony na YouTube ponad 53 tysiące razy. Więc tak! Zyskaliśmy sporo uwagi z tego powodu. Umieszczony na stronie B cover "Killers" Tygers Of Pan Tang też pewnie wzbudził zainteresowanie, a mnie ciekawi dodatkowo skąd akurat ten wybór? Chcieliśmy cover na drugą stronę singla, ponieważ uważaliśmy, że ludzie będą bardziej zainteresowani kupieniem lub słuchaniem takiego nagrania. Mam wiele kontaktów w tym małym oldschoolowym świecie metalu, więc zasugerowałem pomyślenie nad kawałkiem zespołu, który znamy osobiście. Wpadliśmy na "Killers" zespołu Tyger Of Pan Tang, ponieważ wiedzieliśmy, że będą niedługo z nami grali na Very 'Eavy Festival i oryginalnym pomysłem było zagranie razem tej kompozycji tamtego wieczoru. Zawsze uwielbiałem "Killers" ze względu na mroczny tekst i świetne pauzy w tej piosence. W dzień festiwalu Burning zagraliśmy tylko te dwa kawałki z singla i jako, a że graliśmy w piątek, a Tygers w sobotę, więc nie zagraliśmy razem.
sowy kawałek. Macie tu jednak swego rodzaju perełkę, trwający blisko 13 minut epicki, trzyczęściowy numer "Anthem For The Lost Souls" - jakie są kulisy jego powstania? To wasz "The Rime Of The Ancient Mariner"? To moja ulubiona kompozycja. Zawszę fascynowały mnie utwory koncepcyjne, jak "2112" Rush czy "Battle Hymns" Manowar. Mieliśmy parę utworów, które nie miały tekstu. Te trzy kawałki totalnie się od siebie różniły i myśleliśmy, że nie będą pasować do naszej koncepcji. Wtedy wpadliśmy na pomysł aby stworzyć z nich złożoną kompozycję. Zaczęliśmy improwizować i pracować nad tym utworem. W tamtym momencie wie-dzieliśmy, że był to wspaniały pomysł. Gracie go też na żywo? Jak jest przyjmowany przez słuchaczy, szczególnie tych nieznających dotąd Burning? Tak, gramy to również live. Możemy grać to jako całość albo podzielić tę kompozycję na trzy części i grać
Bronja Hoffschlag to jedna z osób mających duży wpływ na warstwę tekstową "Nightmares" - jak doszło do współpracy z tą pisarką? Było to dla was swego rodzaju spełnienie marzeń, czy też znaliście się już wcześniej? Znam Bronje wiele lat. Była również sprzedawcą płyt zanim została pisarką. W tamtych czasach (około 15 lat temu) często kontaktowaliśmy się odnośnie rzadkich nagrań. Wraz z mężem zorganizowała wiele giełd płytowych. Zresztą tak jak ja! Bronja napisała teksty do trzech utworów z naszego albumu. Dzielimy te same zainteresowania, a jeśli chodzi o teksty ona jest geniuszem. W sumie nie da się nie zauważyć, że taka tematyka świetnie pasuje do waszej mrocznej muzyki, tak więc pewnie od razu uznaliście, że nie będziecie szukać innych pomysłów na teksty? Bronja wiedziała czego szukam. Zrobiliśmy kilka burz mózgów, jednak swobodnie robiła to, co chciała. Kiedy wymyśliła tekst do "Anthem Of The Lost Souls" zajebiście mi zaimponowała. Śmiem powiedzieć, że jest holenderskim numerem jeden jeśli chodzi o autora thrillerów. W trzy lata dokonaliście całkiem sporo, ale pewnie macie jeszcze sporo planów? W 2016 zagraliśmy do tej pory dziesięć koncertów. Nie jesteśmy zespołem, który gra trasy. Wszyscy ma-
Płytka sprzedała się dość szybko, tak więc mam nadzieję, że nie dołożyliście za dużo do tego interesu? Wyprodukowaliśmy 400 kopii singla.100 sztuk było przeznaczone na promocję, reszta do sprzedania. Wszystkie płytki przeznaczone do sprzedania są sprzedane, a z pozostałej setki, zostało nam tylko trochę. Nie musieliśmy wkładać dużego wysiłku, aby sprzedać singiel. Dystrybutorzy i sklepy z całego świata kontaktowali się z nami w tej sprawie bezpośrednio przez Facebooka! W Polsce od niedawna znowu powstają tłocznie płyt winylowych - po tym, jak na początku lat 90. zaprzes tały działalności - w Holandii czy generalnie w zachodniej Europie jest pewnie znacznie łatwiej wytłoczyć swoją płytę, nawet początkującej czy podziem nej grupie? W Holandii mamy jedną z największych wytwórni jeśli chodzi o produkcję płyt winylowych. Jest to Record Industry w Haarlem i produkują oni płyty dla małych, ale i również dla większych zespołów jak Iron Maiden. Rzeczywiście łatwo jest wydać swoje własne nagranie, ale Record Industry zrobi to tylko jeśli otrzymają profesjonalnie brzmiący mastering, ponieważ muszą być pewni, że zapewnią świetną jakość. Dobre przyjęcie "Something Is Lurking In The Dark" utwierdziło was w przekonaniu, że wszystko zmierza w dobrym kierunku i zintensyfikowaliście prace nad kolejnymi utworami, które złożyły się na debiutancki album "Nightmares"? Po wydaniu tej 7'' otrzymaliśmy wiele pozytywnych recenzji. W międzyczasie mieliśmy już napisane około pięciu kolejnych utworów. Nowe kompozycje w ogóle nie brzmią jak "Something Is Lurking In The Dark", który jest zainspirowane typowym NWOBHM. Mimo tego, że jesteśmy bardzo zadowoleni z rezultatu, chcieliśmy się upewnić, że kolejne utwory będą brzmieć bardziej heavy/doom. Przestroiliśmy więc niżej gitary, a rezultatem tego jest totalnie inne brzmienie. Cięższe i "mroczniejsze". To niezbyt długa, ale zróżnicowana i intensywna płyta - uznaliście, że trzeba wszystko wypośrodkować tak, aby zaprezentować wszystkie atuty zespołu, a przy tym nie znużyć słuchacza 15 utworami trwającymi 75 minut? Album trwa ponad 40 minut. W latach 70. i 80. wiele albumów trwało zaledwie 30 lub 35 minut i wiele z nich to klasyki. Masz rację, album musi zachować równowagę, mieliśmy pięć utworów, doszły długie koncepcyjne utwory i wiedzieliśmy, że jest skończony. Historia była opowiedziana, chociaż dorzuciliśmy również "Something Is Lurking In The Dark'" jako bonu-
Foto: Burning
je oddzielnie. Reakcja jest po prostu niesamowita. To mój ulubiony utwór. Kiedy opuszczamy scenę ludzie zawsze domagają się "Anthem For The Lost Souls". Uważamy, że ten song przetrwa ze 100 lat (śmiech). Siódmym utworem jest dodany jako bonus "Something Is Lurking In The Dark" - uznaliście, że szkoda tak dobrego numeru tylko na płytę wydaną w nakładzie 300 egzemplarzy na owszem, modnym, ale jednak wciąż nieco ekskluzywnym winylu? Jako że "Lurking..." jest sporym hitem na YouTube lub Spotify, pomyśleliśmy, że pewnie wciąż są ludzie, którzy jej nie słyszeli. To wpadający w ucho kawałek, stworzony do prezentowania na radiowych falach. Teraz jest dostępny zarówno na winylu jak i na CD jako bonusowy kawałek. "Nightmares" też wydaliście na tym nośniku - więk sza okładka to jest to? Zakładam, że zadbaliście o specjalny mastering tego materiału na potrzeby wer sji winylowej, żeby czarne krążki brzmiały jak należy? "Nightmares" została wydana na CD i winylu. Jestem zapalonym kolekcjonerem płyt winylowych, a prywatnie utrzymuję się ze sprzedaży płyt. W ciągu ostatnich
my rodziny i chcemy, aby występy Burning były czymś wyjątkowym. W niedługim czasie będziemy grać między innymi ze Spiders, Absolva, Bonfire. Miejmy nadzieję, że zagramy też parę koncertów poza Holandią. Byłoby świetnie! Na chwilę obecną myślimy o kolejnym teledysku i oczywiście zaczęliśmy pisać nowe utwory. Wiele spraw jest pewnie poza zasięgiem zespołu bez wsparcia dużej wytwórni czy agencji koncertowej, ale przynajmniej jednego możecie być pewni, że zagracie na "Very'Eavy Festival"? (śmiech) O tak, chociaż nie jestem pewny czy tak się stanie. Obecnie jestem bardzo zajęty własnym festiwalem. Mam wiele kontaktów i przyjaciół w innych zespołach. Zobaczymy co przyniesie przyszłość. Wojciech Chamryk & Bartosz Hryszkiewicz
BURNING
45
Nasza płyta to ikona w świecie podziemnego metalu Nie chodzi tu o debiut pełnej płyty August Redmoon, wydanej w 2016 roku. Ten zespół nagrał pierwsze demo już w… 1981 roku, pod nazwą Eden wydał długogrający album w 1986 roku i to o tej płycie wspomina basista obu formacji. Mimo licznych zmian nazw, zespół trzyma się w bardzo stabilnym składzie i właśnie zamierza podbijać deski scen na całym świecie. HMP: Przyglądam się Waszej biografii i bardzo mnie ona zaskakuje. Kilkukrotnie zmienialiście nazwę, aż w końcu po 30 latach wróciliście do August Redmoon. Naprawdę nazwa ma takie znaczenie? Dave Young: August Redmoon jest częścią nas. Wszyscy mają bardzo dobre wspomnienia z pobytu w szeregach August Redmoon. Byliśmy bardzo młodzi w czasach nagrywania "Fools Are Never Alone". Zawsze chciałem wykonać kolejne nagrania August Redmoon, ale poświęcając więcej uwagi na produkcję. Czas wreszcie wydał się słuszny, więc bez chwili wahania tak zrobiliśmy. Zawsze czułem, że Redmoon ma więcej do powiedzenia muzycznie, a nazwa wydaje się dla nas naturalna. Co jednak sprawiło, że znów postanowiliście wrócić i po raz pierwszy po latach nagrać pełną płytę? Gary Winslow: Już od 1983 roku proszono nas o kontynuację "Fools Are Never Alone". W 2012 roku Eden grał w Europie na Headbanger Open Air Festi-
na jednej płycie CD. Premiera przewidziana była na 8 sierpnia 2016 roku. Jako Eden nagraliście tylko tą płytę. Udało Wam się osiągnąć z nią sukces? Gary Winslow: Jeśli sukces oznacza miliony dolarów, odpowiedź brzmi: nie. Jeśli płyta staje się ikoną w podziemnym świecie metalu, wciąż jest puszczana na globalnej antenie, zespół dostaje zaproszenia na koncerty w innych krajach, albumy mają reedycje i nadal otrzymujemy pytania z czasopism jak teraz - 30 lat później - to właśnie nazwałbym sukcesem! Jako Eden prezentowaliście dużo ostrzejsze granie niż jako August Redmoon (co zrozumiałe, nagraliście ją jako August Redmoon w 1981 roku). Masz wrażenie, że dzisiejszy August Redmoon kontynuuje raczej spuściznę Eden niż tego pierwotnego August Redmoon? Gary Winslow: Powiedziałbym, że jest na odwrót.
wersji. Wybraliśmy "Fools Are..." ponieważ ten utwór był jednocześnie nazwą debiutanckiego albumu. Zrobiliśmy ponownie "Survival of the Fittest", ponieważ było to demo i nigdy nie zostało prawidłowo nagrane. "Bring Down the House" był niedokończonym utworem Redmoon, który zagraliśmy kilka razy na koncertach jako Eden, aby zobaczyć jaką reakcję otrzyma. Obecnie jest gotowy i uważany przez nas za nowy utwór. Kiedy zostały napisane pozostałe utwory "Drums of War"? Napisaliście je specjalnie na tę płytę po reaktywacji w 2013 roku czy jest to zbiór pomysłów pow stających od początku Waszej działalności i trzymanych w "szufladzie"? Gary Winslow: Z wyjątkiem "Fools Are...", "Bring Down the House" i "Survival", wszystkie są zupełnie nowymi utworami, bez wykorzystania ponownie starych partii lub riffów. Podobnie jak w przypadku poprzednich nagrań (zarówno August Redmoon jak i Eden) słychać w Waszym graniu dużo swobody i hard rockowej melodyki. Tym razem jednak brzmi ona bardziej współcześnie… Dave Young: Nasz styl gry nieco ewoluował na przestrzeni lat, a my nie chcieliśmy brzmieć tak samo. Chcieliśmy zachować te maniakalne wrażenie, które posiada wiele starych melodii, co sprawia, że brzmią tak świetnie. Głównie chcieliśmy otrzymać mocne brzmienie gitarowe. Gary gra zarówno na basie i gitarze na krążku "Drums of War", ale także Luke Mann i J. Patrick McCosar występują gościnnie grając na gitarach. Efektem końcowym były trzy gitary prowadzące i rytmiczne na każdym kawałku! Nasz producent, Will Mott z 73 Productions, zmiksował wszystko piękne, a nam bardzo spodobał się nowy sound. Mimo upływu lat i różnych zmian nazwy, pozostaliście wierni swojemu pierwotnemu logo. Domyślam się, że wiąże się ono z Waszą nazwą. Możesz powiedzieć, jakie jest jego znaczenie? Gary Winslow: Jest rozpoznawane na całym świecie i w każdym języku jako symbol August Redmoon. Jakie skojarzenia i refleksje nasuwają się Wam kiedy myślicie o trudach i pozytywach nagrywania płyty w 1981 roku, 1986 i 2016? Dave Young: Oczywiście technologia jest teraz zupełnie inna, ale dla nas jest w zasadzie tak jak było poprzednio. Przygotowujemy się, gramy tak jak na koncertach. Wykonujemy wiele nagrań i wybieramy najlepsze. Oczywiście trzeba zrobić dodatkowe gitary i wokale, ale wszystkie utwory od początku do końca są nagrywane na żywo i to daje nam poczucie grania live, które kochamy. Planujecie promocję płyty poprzez koncerty? Organizujecie trasę koncertową lub granie na letnich festi walach? Gary Winslow: Teraz naszym głównym celem jest granie na żywo. Pracujemy nad szczegółami do niektórych lokalnych koncertów. Chcielibyśmy zagrać w innych krajach; agencje oraz menedżerowie, którzy mogą nam pomóc, prosimy o kontakt!
Foto: August Redmoon
val, a my pomyśleliśmy, że byłoby fajnie zagrać na koniec mini koncert August Redmoon. Tłum oszalał, pokochali to! Po spędzeniu czasu z zarówno fanami Edenu i August Redmoon, pozując do zdjęć i rozdając autografy, zostaliśmy zachęceni do stworzenia nowego albumu August Redmoon i tak się stało. Zajmowaliście się przez ten czas przerwy muzyką? Dave Young: Wzięliśmy kilka lat wolnego po rozpadzie Eden i przede wszystkim piliśmy dużo piwa! Nasz dobry przyjaciel i kolega z zespołu Lenny Spickle zadzwonił chcąc pograć dla przyjemności. Nie trzeba było długo czekać na zawiązanie znowu razem zespołu. Zaczęliśmy grać jako Eden w lokalnych hallach koncertowych i robiąc to świetnie się bawiliśmy. Wtedy nagraliśmy nowe kawałki Eden z Augie Madrigal na wokalu, które zostaną włączone do nowej reedycji Eden, która zostanie wydana przez Divebomb Records! Czyli myśleliście nad wydaniem płyty Eden na nowo, na CD? Dave Young: Jak już wspomniałem, Divebomb Records wyda pełen album Eden, wraz z każdym nagraniem jakie zrobiliśmy kiedykolwiek w studio. Wykonali niesamowitą robotę przy ponownym masteringu każdego utworu. Brzmi to niesamowite i będzie to pierwszy raz, kiedy wszystkie nasze nagrania znajdą się
46
AUGUST REDMOON
Dla mnie Eden, Terracuda, a nawet Armed Forces są produktami ubocznymi August Redmoon. Pierwsze demo August Redmoon stylistycznie odpowiada płytom Judas Priest z tego okresu, choćby "Point of Entry". Okładka także wydaje się być inspirowana stylistyką Judas Priest. To chyba nie przypadek? Dave Young: Zawsze gramy, to co, czujemy. Nigdy nie staramy się brzmieć jak inne zespoły. Podobnie jak wielu muzyków, inspirowaliśmy się wczesnymi zespołami metalowymi takimi jak: Black Sabbath, Deep Purple, Kiss oraz tymi, które pojawiły się później, jak: Scorpions, Iron Maiden i Judas Priest. Judas Priest jest prawdopodobnie na szczycie tej listy. Nadal kocham wszystkie te zespoły, więc jeśli można usłyszeć trochę tych wykonawców w naszej muzyce to czujemy się bardzo zaszczyceni! Na płycie znalazł się "Fools Are Never Alone". To jedyny na nowo nagrany stary numer? Gary Winslow: Nie, nie jest. Jeśli chodzi o "Fools Are..." nasz przyjaciel ("Baa-Naa" aka Bob Nalbandian) wspomniał, że fani kochają nowe wersje ulubionych utworów. Po długim namyśle, było jasne, że mieliśmy nowy problem. Polegał na tym, jaki utwór, lub utwory, powinniśmy tworzyć? Ponowne nagranie utworów oznaczało, że mają być inne i lepsze niż w pierwszej
Katarzyna ,,Strati" Mikosz Tłumaczenie: Marcin Hawryluk
było? Tak, zagrałem kilka festiwali z Slayerem i Genomem. Teraz planujemy trasę.
Jeśli ci nie rozpierdoli głowy, to znaczy, że musisz pogłośnić głośniki!
HMP: Jakie zespoły inspirowały Cię na początku muzycznej przygody? Pete Hobbs: Były to klasyczne zespoły takie jaki: Black Sabbath, Scorpions, Deep Purple, Rainbow, Judas Preiest. Dużo klasycznego, starego rocka'n'rolla. Pojawiały się nawet zespoły glamowe z lat 70' takie jak Thin Lizzy. Sądzę, że lista tych kapel jest za długo, żeby ją tu wymieniać. Jesteś jednym z prekursorów Australijskiej sceny thrash metalowej. Jak widzisz tę scenę kiedyś i dziś? Sądzę, że było wielu pionierów tej sceny. Zmieniło się mój sposób pisania i umiejętność grania. Ja nie angażuje się w życie sceny, niech każdy robi to, co chce. W roku 2018 minie równo 30 lat od momentu, kiedy wydaliście debiutancki album. Jak wspominasz te czasy? To było tak dawno temu. To była dobra zabawa, a dług spłacam teraz (śmiech). W 1996r. zespół zawiesił działalność, czemu do tego doszło? Lubię łowić ryby, łapię wieloryby, więc bycie holowanym po świecie zajmuje trochę czasu.
Panie i panowie przed wami ikona i jeden z pionierów Australijskiej sceny metalowej: Pete Hobbs.
Jakie masz plany po wydaniu tego albumu? Objechać na trasie świat z nowym materiałem. Album zbiera wiele zajebistych opinii od starych i nowych magazynów.
po głowie od dawna i fani mogą, zadecydować co on dla nich oznacza.
W jaką stronę kierujesz zespół? Kieruję mój zespół z godnością i poszanowaniem!!!
Czy album ma jakieś przesłanie? Tak, jeśli ci nie rozpierdoli głowy, to znaczy, że musisz pogłośnić głośniki! Możesz powiedzieć coś o okładce płyty? Ma na froncie mój symbol. Handlową markę, którą nazywam "The Hobbs". Dziedzictwo biblii wczorajszej, dzisiejszej. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, kiedy odejdę. Twój wokal na albumie jest genialny. Jak to robisz, że brzmisz ciągle tak młodo i silnie? Wkładam serce i duszę we wszystko, co robię. To, co ze mnie wychodzi jest, jakie jest, wszystko zależy od dnia. Jak nowy album pasuje do poprzednich Twoim zdaniem? Dojrzały Hobbs brzmi zabójczo, trzyma ducha starej szkoły zmieszanego z mądrością. To wszystko sprawiło, że album jest bardzo wszechstronny i złożony z wielu składników.
Słuchasz jakiś nowych zespołów czy tylko starych kapel? Słucham zarówno nowej, jak i starej muzyki. Na tę chwilę nic nie przykuło mojej uwagi. Co sądzisz o obecnej sytuacji politycznej i społecznej na świecie? Bez komentarza… Jak wspominasz koncerty w Polsce? Uwielbiam grać w Polsce. Zawsze mam tam wspaniały czas i mam kilku super znajomych. Widziałem, kilka zabójczych zespołów grając u was i w Japonii. Nagranie zawiera trzy utwory live z Polski, to jest mój ukłon w waszą stronę chłopcy i dziewczyny. Zawsze sprawiacie, że czuję się u was jak w domu.
Słyszałem, że doszło do odwołania Amerykaniskiej trasy, czemu do tego doszło? Ja ją odwołałem, z powodu problemów, które wymknęły się z mojej kontroli.
Dzięki za wywiad. Powodzenia i mam nadzieje, że do zobaczenia na koncercie. Jakaś wiadomość do fanów z Polski? Dzień dobry, kocham was ludzie i dziękuje bardzo za wsparcie mnie i mojej załogi. Jest to zawsze ogromna przyjemność widzieć was. Dzięki wszystkim mediom i magazynom z całej Polski. Tak jak mówiłem na ostatnim koncercie u was: nie było by niczego bez fanów, a wy sprawiacie, że to wszystko się opłaca. Oh, jeszcze wódka. Zdrowie i pozdrowienia Pete Hobbs.
Grałeś teraz na jakiś festiwalach w Europie? Jak
Kacper Hawryluk
W 2002 roku zespół został reaktywowany, jak to było wrócić? Byłem pytany przez wiele osób, czy bym nie zagrał kilku koncertów. Pomyślałem, że czemu nie, może będzie tak fajnie jak kiedyś. Zagrałem kilka koncertów, byłem wspierany przez przyjaciół i było super. Dwa dni totalnej destrukcji i zniszczenia. Szybko się to przerodziło w regularne granie. Co robiłeś w tej przerwie? Łapałem kolejne wieloryby. W 2005 roku dotychczasowi członkowie zespołu opuszczają cię, co było powodem ich decyzji? Muzycy zawsze przychodzą i odchodzą. Jak chcesz znać powody ich odejścia, pytaj ich, ale upewnij się, czy mówią prawdę. Nie będę pierdolił o tym, mój czas jest zbyt ważny na to. Czemu nagranie nowego albumu zajęło Ci 14 lat? Robię rzeczy, na które mam ochotę i kiedy mam ochotę. Podróżowałem dużo, zwiedziłem wiele wspaniałych miejsc, robiłem wiele wspaniałych rzeczy. Niczego nie żałuje. Jak to było tworzyć nową muzykę? Na plus. Lubię historię i podróże, zainspirowało to kilka utworów na płycie. Niektóre nagrałem ponad 25 lat temu i teraz wykorzystałem dema, których nie wydałem wcześniej. Pojawiła się idealna okazja, żeby znowu nagrać te kawałki. Nagrywałem we Włoszech i tam mi powiedzieli, żebym nie marnował tych utworów, więc je nagrałem. W mojej głowie pojawiło się wiele riffów i miałem idealną karę, żeby zagrać z fanami. Nowe i stare kompozycje idealnie do siebie pasowały. To są bardzo dobre utwory, więc czemu miałem ich nie wydać? Chciałem żeby fani je usłyszeli. Jutro może zostanę przejechany przez autobus i już nie byłoby takiej okazji (śmiech). Jak przebiegał proces nagrań? Ile czasu spędziłeś w studio? Nagrywam na żywo z perkusją. Potem tego słuchamy i jak wszyscy są zadowoleni, to nagrywam bas, drugą gitarę, solówki i wokal. Potem słuchamy efektów naszej pracy. Jak nam się podoba wydajemy finalny produkt jako album. Zwykle spędzam w studiu tydzień, chyba że coś idzie inaczej niż zakładał plan, to siedzimy dłużej. Jakich gitar używałeś podczas nagrań? Normalnie gram na moich sygnowanych DBZ. Mam je od kilku lat i bardzo je lubię. Podoba mi się zarówno brzmienie, jak i kształt. Dlaczego "Heaven Bled"? Zapytaj kogoś kto, krwawi. Ten prosty tytuł chodził mi
Foto: Marco Manzi
HOBBS ANGEL OF DEATH
47
Heavy Metal albo nic! Fatal Embrace to nie są młodzieniaszki, którym w każdej chwili gust może się zmienić. To prawdziwi metalowcy z krwi i kości, oddani swej muzyce od dziecka, aktywnie działając już 22 lata. Jak sami mówią "to nie jest nasza robota, to nasza krew", co dowodzą na każdej płycie, m.in. na najnowszej "Slaughter To Survive", która była impulsem dla tej rozmowy z wokalistą Dirkiem" Heiländerem" Heilandem i perkusistą Philippem "Pulverizatörem" Zeuschnerem. HMP: Gdzie płyta została nagrana? Pulverizatör: Nagraliśmy ją z Matthiasem Wendt’em w Berlinie. Do nagrania bębnów wynajęliśmy studio, a całą resztę zrobiliśmy w naszej sali prób. To zabawne, jak wiele zrobiliśmy w ciągu tych dni nie mając wielkiego studia z wielkim stołem mikserskim itd. Matze również zmiksował, zmasterował i wyprodukował ostatni album razem z nami. Kto jest autorem okładki? Pulverizatör: Podobnie jak na "Dark Pouding Steel" i "The Empires of Inhumanity" twórcą okładki j był Vitali Geyer. Oryginał wygląda jeszcze bardziej imponująco niż ten obraz olejny na płótnie w skali 1x1. To człowiek z Berlina, który jest odpowiedzialny również za wiele rzeczy, jakie Sodom i Kreator robili w przeszłości. Heiländer: Tak, Vitali to mój przyjaciel od długiego czasu, rysuje obrazy, tworzy tatuaże i stworzył wiele rzeczy w animacji 3-D dla Kreatora, Destruction, Sodom, Doro i wielu innych. Istniejecie już spory kawałek czasu, a Wasza dyskografia jest dość uboga jak na 23 lata grania, biorąc pod uwagę czas, kiedy nazywaliście się Nosferatu. Co jest tego przyczyną? Pulverizatör: Tak naprawdę głównym powodem jest to, że przez te wszystkie lata walczyliśmy z ciągłą zmianą składu i po prostu traciliśmy dużo czasu na pisanie piosenek, podczas gdy powinniśmy przejść ponownie przez stary materiał, by wyćwiczyć go z nowym gitarzystą czy perkusistą. Niektóre problemy z wytwórnią tu i ówdzie także przyczyniły się do tego. Również nie możemy zapominać, że zespół istnieje już dwadzieścia trzy lata i nie możemy wystartować od razu z pierwszym album, jak to często dziś się robi w takich przypadkach. Pierwsze siedem lat opierały się wyłą-
cznie na koncertowaniu i nagrywaniu demówek. Nagranie albumu w tamtych czasach wciąż oznacza wiele włożonych pieniędzy i wysiłku. To było zanim nagrywaliśmy w domu. Heiländer: Pewnie, wiele rzeczy zrobilibyśmy teraz lepiej i inaczej bez cienia wątpliwości, ale mamy stosy energii na przyszłość. Zawsze patrz do przodu, nigdy wstecz. Czy efekt pietyzmu i siedzenie nad konkretnymi kompozycjami jest powodem, dla którego długo trzeba czekać na Wasze nowe albumy? Pulverizatör: W zasadzie robimy tylko te rzeczy, które chcemy robić i one zajmują nam czas. Oczywiście czasami to dla nas trwa za długo, by wydać nowy album tak szybko jak byśmy chcieli, ale chyba lepiej wydać jeden zabójczy album na cztery lata, w którym jest w 100% cząstka nas samych, a to jest właśnie to, czego chcieliśmy zamiast corocznego wydawania materiału, który byłby "niezły". Skąd bierzecie pomysły, by wciąż wypuszczać nowe utwory thrash metalowe, w końcu w tej muzyce nie da się zbyt wiele nowego zrobić? Pulverizatör: Oczywiście w thrash metalu, heavy metalu, ogólnie rzecz biorąc wszystko zostało już powiedziane i kropka. Naszym celem nie jest wymyślanie koła na nowo. My wciąż inspirujemy się tym, co słuchamy prywatnie i oczywiście znajdziesz to w naszych utworach. Czasami czytamy, że ludziom przeszkadza nasz brak oryginalności, ale pierwsze co mogę im powiedzieć to, że mamy własne brzmienie i po drugie brzmimy jak stary, dobry Slayer czy Sepultura, co jak dotąd nie było dla nas niczym złym. Jeśli będziemy chcieli stworzyć coś całkowicie nowego to moglibyśmy oddalić się od prawdziwego metalu, co raczej byłoby dla nas zabójcze. Heiländer: Słuchamy metalu, gramy metal, ko-
chamy i żyjemy tymi dźwiękami, niektórzy z nas ponad trzydzieści lat. To nasza muzyka i nie przejmujemy się tym, co ludzie o nas mówią. Czy rozważaliście kiedyś próbę eksperymentowania z innymi gatunkami, dodawania nowych elementów do Waszej thrashowej muzyki? Pulverizatör: Nie, Heavy Metal albo nic! Czy zdarza Wam się chwila zwątpienia, uczucie, że osiągnęliście swoje magnum opus i wszystko, co stworzycie będzie powieleniem starych pomysłów? Pulverizatör: Nie. Wciąż mamy dużo frajdy z tego, co robimy i pisanie nowego materiału nigdy nie będzie kopiowaniem samych siebie. Mam na myśli, że pewnie jest ograniczona ilość akordów na gitarze, ale oczywiście każda nowa rzecz ma początek w poprzedniku. Gdyby tak nie było, co byśmy zrobili? Gdybyśmy nie robili tego przede wszystkim dla nas samych, to byłby koniec. Czy zastanawialiście, co będzie dalej, gdy wena twórcza Was opuści i zaczniecie tworzyć rzeczy, które będą autoplagiatem? Pulverizatör: Jak już wcześniej wspomniałem, robimy to gówno przede wszystkim dla siebie. Jak długo jest to dla nas fajne, tak długo nikt nam nie wmówi, że kopiujemy kogoś lub siebie. Dopóki podoba nam się to co robimy, to żadna zero punktowa recenzja nie będzie nam przeszkadzać. Jak oceniacie kondycję dzisiejszej sceny thrash metalowej? Pulverizatör: Jest szeroki zakres bardzo dobrych zespołów thrash metalowych. Uważam, że to super, że w dzisiejszych czasach mamy tyle młodych ludzi w skórzanych kamizelkach, którzy chodzą na koncerty, trzęsą głowami i wzajemnie moshują jak cholera. Niepokoi mnie zwłaszcza w Niemczech czy jest to thrashowa czy ogólnie metalowa zabawa. Wszystko ma być dobrą zabawą, nie ważne czy jest to głębokie. Widziałem zespoły i ludzi w tłumie, którzy noszą najprawdziwsze naszywki na kamizelkach, a potem po koncercie czy festiwalu tańczą do muzyki techno lub popu z lat 90. Kiedy tylko to widzę, chce mi się jedynie rzygać. Metal stał się bardzo modny i stracił dużo tego, co miał kiedyś w sobie. Czy Waszym zdaniem jest szansa na odrodzenie popularności thrash metalu, skoro dziś dominują inne gatunki takie jak death metal? Pulverizatör: Tak i nie. To znaczy, widzimy nową falę thrash metalu, która wciąż jest żywa i sądzę, że zawsze tak będzie, ale z drugiej strony to już nigdy nie będzie takie samo jak w latach 80. Heiländer: Fatal Embrace od 1993r. gra mroczny, agresywny thrash metal. To nasze silne postanowienie. Byliśmy jednymi z pierwszych, którzy tak grali w latach 90. zanim wiele zespołów z tego gatunku w ogóle powstało. Czego według Was trzeba, aby dzisiaj wybić się ze swoją muzyką, zwłaszcza, że dziś w dobie Internetu mamy prawdziwy zalew młodych twórców? Pulverizatör: Dokładnie, media społecznościowe mają dziś wielkie znaczenie. Bez Facebooka, Bandcampu czy co tam jeszcze jest, jesteś stracony. Oczywiście w dużej mierze korzystamy z tych metod dystrybucji i to prawda, że dzisiaj codziennie wyrasta z ziemi wiele młodych zespołów, ale nie mamy potrzeby myśleć teraz o konkurencji. Tak długo jak istnieje heavy metal, niech każdy do cholery robi to, co mu się podoba. Jak oceniacie z perspektywy czasu Wasze początki? Czy dawniej było łatwiej zostać zauważonym niż dzisiaj? Pulverizatör: Mamy tą przewagę, że jesteśmy już znaną instytucją w podziemiach, co nam dzisiaj bardzo pomaga. Myślę, że w dzisiejszych czasach, gdy jesteś zaczynającym od zera zespołem jest dużo trudniej wyróżnić się spośród masy.
Foto: Fatal Embrace
48
FATAL EMBRACE
Często można odnieść wrażenie, ze młode kapele grające, jako support przed gwiazdą są traktowa-
ne zarówno przez zespoły jak i publikę jak piąte koło od wozu. Co sądzicie o zespołach poprzedzających główne występy? Pulverizatör: Co do naszych koncertów to mogę tylko temu zaprzeczyć. Przez większość czasu mamy dużo zabawy z zespołami występującymi przed nami i jesteśmy im bardzo wdzięczni. Wiele klubowych koncertów nie odbyłoby się bez wsparcia lokalnych zespołów. Również, gdy sami w przeszłości występowaliśmy przed większymi zespołami, może nie szliśmy po koncercie na imprezę czy się napić, ale muszę powiedzieć, że wszystkie te relacje z każdym zespołem były pełne przyjaźni i szacunku. I to się liczy dla organizatorów, zespołu, techników i publiczności. Inna sytuacja, gdy jako fan chodzę na koncerty legend takich jak Kiss, Iron Maiden czy Judas Priest i muszę znieść takie dziadostwo jak Five Finger Death Punch albo podobnych idiotów jako support. Traktuję ich gorzej niż piąte koło od wozu. Heiländer: Gdy byliśmy w trasie, np. z Sodomem kilka lat temu to byliśmy traktowani bardzo dobrze i przyjaźnie przez Angelripper’a i ich ludzi, a publika była dla nas fantastyczna. Jesteśmy przyjaźni i uczciwi dla każdej metalowej grupy, bez różnicy czy grają przed nami czy po nas. Czy Wy sami wybieracie zespoły, które grają przed Waszymi występami czy wolicie jednak zostawić tę kwestię w rękach organizatorów i managementu? Pulverizatör: Odkąd większość czasu jest organizowana przez osoby trzecie to nie mamy żadnego wpływu na to, kto zagra przed nami. To, że wybieramy zespoły, które zagrają z nami dzieje się tylko przy okazji, gdy świętujemy nagranie albumu lub czegoś takiego. Często się słyszy, że kiedyś to każdy się z każdym znał i wspierał, a dziś każdy działa wyłącznie na własny rachunek. Czy według Was rzeczywiście tak jest, że nie ma miejsca na przyjaźnie między zespołami i każdy skupia się wyłącznie na sobie lub rywalizacji z innymi? Pulverizatör: W ciągu lat zawarliśmy wiele przyjaźni, więc naprawdę nie mogę się z tym zgodzić. Jedynie co obserwujemy ciągle i ciągle to kiepscy naśladowcy i pozerzy, którzy udają gwiazdy rocka. Ale to nie jest coś, na co będziemy tracić energię, możemy się jedynie z tego śmiać. Heiländer: Jesteśmy w przyjacielskich stosunkach z kilkoma zespołami. Bardzo dobrze się dogadujemy z wieloma metalowymi kapelami, ale też nauczyliśmy się jak być dupkami (śmiech). Co sądzicie o tworzeniu, nagrywaniu muzyki przez Internet przy użyciu takich programów jak Pro Tools? Lepiej jest nagrywać we własnym zaciszu domowym niż w prawdziwym studio? Pulverizatör: Nagrywanie przez Internet może być bardzo przydatne dla zespołów, których członkowie nie mieszkają blisko siebie i nie dzielą ze sobą sali prób. To do nas nie pasuje. W każdym razie uważam, że to może być pomocne nagrywać w swoim prywatnym otoczeniu, ponieważ presja czasu jest mniejsza. Z drugiej strony dla dobra interesu musisz mieć przynajmniej okazję, by podkręcić trochę głośniej głośniki. Dla mnie wyłącznie podpięcie gitary do komputera to bzdura. Na albumie znalazł się cover utworu Twisted Sisters, które obchodzić będzie niedługo 45 lecie i jak wielu ostatnimi czasy kończy karierę. Co sądzicie o tym, jak i zarówno o coraz większej liczbie odchodzących zespołów? Co Waszym zdaniem będzie, jeśli wszystkie legendy skończą grać, a potencjalnych następców, którzy odnieśliby równie spektakularny sukces i zrewolucjonizowały gatunki brak? Pulverizatör: Trudne pytanie, ale myślę że wszystko będzie się toczyć dalej bez większej różnicy, jedynie prawdopodobnie będzie mniejsza liczba milionerów (śmiech). Heiländer: Miałem 13 lub 14 lat, kiedy usłyszałem po raz pierwszy takie zespoły jak Accept, Maiden, Priest, Motörhead czy Ozzy'ego. Dwa lata
Foto: Fatal Embrace
później pojawiła się Metallica, Kreator, Dark Angel, Venom, Voivod, Celtic Frost i tysiąc innych zespołów. Teraz mam 47 lat i wiem, że moje ulubione zespoły z lat 80. w przyszłym roku się rozwiązują. Taka jest kolej rzeczy, ale dla wielu starych metalowców to koszmar. Wieść o śmierci Dio czy Lemmy'ego prawie mnie zabiła. A "Stay Hungry" jest hołdem dla jednej z najgorętszych kapel na tej planecie i wszech czasów. Czy Waszym zdaniem dzisiaj jest już tylko miejsce na odświeżanie, odgrzewanie starych paten tów przez takie zespoły jak Royal Blood czy da się jeszcze przebić obecne apogeum i stworzyć zupełnie nową rewolucję muzyczną, zupełnie nowe gatunki? Pulverizatör: Oczywiście, że to możliwe. Dla przykładu są zespoły, które umieszczają gówniane techno we własnej muzyce, ale to nie ma żadnego związku z heavy metalem, więc dla mnie jest to problematyczne. Nie zrozum mnie źle, każdy powinien robić to co chce, ale nie mieszać tego z heavy metalem. Na przykład cały ten operowy szajs… Symfoniczny metal? Daj spokój, stary. Lej na to dziadostwo. Heiländer: Szanuję wszystkie około muzyczne gatunki. Tak, każdy powinien robić to, czego zapragnie. Rock, muzyka klasyczna, blues, punk.. cokolwiek, nie ma żadnego problemu. Jestem starym fanem metalu. Słucham tylko jego. To moje życie. Kiedy ludzie są bezczelni i chcą techno, operę czy country zmieszać z metalem mogę tylko rzygać, rzygać i raz jeszcze rzygać. Są osoby, które chcą zarobić na kilku muzycznych scenach. Dla tych głupców metalowy riff jest tylko małą częścią ich muzyki. To nie są metalowcy i oni niszczą naszą prawdziwą metalową scenę.
koncerty i kupują nasze płyty, winyle, koszulki, naszywki, ale jeśli nie, to kogo to obchodzi. Nie zarabiamy pieniędzy na byciu Fatal Embrace. Nie potrzebujemy sztucznego wzrostu wśród naszej publiki. To nie jest nasza robota, to nasza krew. Jesteśmy i zawsze będziemy prawdziwi dla samych siebie i heavy metalu. Ni mniej, ni więcej. Heiländer: Żadnego kompromisu, póki żyjemy. Czym według Was wyróżnia się Wasz nowy album, by dotarł do potencjalnie nowych odbiorców? Pulverizatör: Jeśli lubisz stary łamiący kark thrash metal to pokochasz ten album i powinieneś go kupić. Żyjemy w nowoczesnych czasach, więc najpierw daj mu szanse na Bandcampie, Youtubie lub czymkolwiek innym. Ale jeśli go pokochasz, powinieneś go nabyć. Prosto od zespołu, nie ze sklepu. To jest podziemie. Heiländer: To stuprocentowa prawdziwa stal. Żadne nadmierne gówno, żadne współczesne gówno. Prawdziwie szatański, gwałtowny, mroczny, oldskulowy thrash, heavy metal. Grzegorz Cyga
Czy myśleliście kiedyś o pójściu na jakiś drastyczny kompromis, aby pozyskać nowych fanów? Czy już uważacie, że Wasza pozycja jest na tyle ugruntowana, że nie czujecie presji i potrzeby powiększania swojej publiki na siłę? Pulverizatör: Zaznaczyłem to wcześniej, ale zrobię to raz jeszcze, by było jasne: Heavy metal albo nic. Robimy, co my chcemy! Jesteśmy bardzo szczęśliwi, gdy ludziom się podoba, przychodzą na nasze
FATAL EMBRACE
49
resujące, więc zdecydowaliśmy się napisać o tym kawałek. Może muzyka jest jedynym miejscem, gdzie możemy podzielić się tego rodzaj myślami i uczuciami bez bycia postrzeganym jako psychole lub ludzie z zaburzeniami! (śmiech).
Potępiamy wszelkie dyktatury Ostatnio zauważyłem, że co raz bardziej krytycznie podchodzę do thrash metalu. Zbyt duża ilość niemal identycznie brzmiących kapel, a często wręcz kopiujących klasyków z lat '80 ma na to z pewnością duży wpływ. Kataloński Crisix na swoim trzecim albumie "From Blue to Black" zaprezentował dość indywidualne podejście do thrashu i pomimo pewnych oczywistych wpływów stworzył płytę autorską. Pomimo klasycznych korzeni jest tu też sporo nowoczesnych rozwiązań, które może nie do końca mi akurat odpowiadają, ale z pewnością urozmaicają całość. Poniżej możecie przeczytać co ciekawego na temat tej płyty ma do powiedzenia najmłodszy stażem członek Crisix, basista Dani Ramis. HMP: Witam. Od premiery "From Blue to Black" minęły już trzy miesiące . Jak reakcje na temat tej płyty do was dotarły? Dani Ramis: Nie można być bardziej szczęśliwym niż jesteśmy. Wszyscy mówią, że jest to najlepszy album Crisix wydany do tej pory, i jest to fakt z którego jesteśmy dumni. Często po wydaniu nowego albumu, nawet jeśli uważasz, że jest on najlepszy jaki wykonałeś do tej pory, zawsze zastanawiasz się, czy tak samo spodoba się publiczności jak tobie. Tak właśnie się dzieje z "From Blue to Black". A jaka jest prawda, czy wy uważacie, że jest do wasz najlepszy dotychczasowy materiał? Jak powiedziałem wcześniej, gdy mieliśmy w naszych rękach album to czuliśmy, że jest to najwspanialsza rzecz jaka kiedykolwiek od nas wyszła. Musimy powiedzieć, że w ten album włożyliśmy więcej wysiłku niż kiedykolwiek, a dużą różnicą w stosunku do poprzednich dwóch płyt jest to, że skład zespołu na "From Blue to Black" się nie zmienił. Spędziliśmy wiele godzin rozmawiając, komponując, omawiając każdy szczegół i to sprawiło, że ten album jest doskonały. Zawiera część każdego z nas. Jak byście porównali go do waszych wcześniejszych krążków to jakie zasadnicze różnice byście znaleźli? Oczywiście, można na to spojrzeć z wielu różnych perspektyw. Jeśli chodzi o brzmienie to jest duża różnica. Miksowanie wykonane przez człowieka z naszego studio Oscar'a Dawid'a i mastering od Jens'a Bourne'a z Fascination Street Studios naprawdę robią różnicę. Jeżeli chodzi o utwory to głównym punktem odniesienia jest to, że nie postawiliśmy żadnych ograniczeń na to co przyszło nam do głowy. Niektórzy ludzie powiedzieli nam, że uważają album za bardziej techniczny i mroczny, inni stwierdzą, że jest trochę bardziej hardcorowy. Są też osoby które uważają, że jest świetnym połączeniem "The Menace" i "Rise... Then Rest". Dla nas jest to album, nad którym się napracowaliśmy i to jest największa różnica.
50
Płyta wyszła nakładem Listenable Records, Skąd taki wybór? Jakiś czas temu nasza obecna wytwórnia płytowa skontaktowała się z nami, ponieważ polubili nasze dwa poprzednie albumy. Przypadkowo mieliśmy EP-kę zawierającą cztery utwory z "From Blue to Black". Wysłaliśmy ją Laurentowi, szefowi wytwórni, a on naprawdę polubił nasze kawałki i zaproponował nam opublikowanie nowego album pod szyldem Listenable Records. Po rozważeniu naszych opcji, wiedząc, że ludzie z wytwórni są naprawdę dobrymi pracownikami, zaakceptowaliśmy tę propozycję. Nie możemy być bardziej zadowoleni z wyniku! Planujecie może reedycje poprzednich krążków w barwach tego labela? Na razie nie mamy takich planów. Pracujemy nad ponownym wydaniem albumu "The Menace" na 5-lecie, ze pośrednictwem naszej własnej wytwórni. Więcej informacji ukaże się wkrótce! Jakie jest znaczenie tytułu "From Blue to Black"? Utwór opowiada o istotach ludzkich i co oznacza to dla naszej planety. Mówi o wyścigu, w którym ludziom udało się dostosować środowisko do nich, niszcząc je, zabijając wszystkie istoty oraz zanieczyszczając atmosferę. Niebieski oznacza planetę, naturę i życie. Czarny oznacza rodzaj ludzki, zniszczenie i śmierć. Tutuł "Conspiranoia" od razu kojarzy się z paranoją na punkcie teorii konspiracyjnych, tajnych stowarzyszeń etc. Czy to dotyczy również Was? Tak, bardzo lubimy teorie spiskowe. Od początku w Crisix zawsze mówimy o tego rodzaju sprawach. Zawsze, gdy jesteśmy w trasie spędzamy kilka godzin w wanie rozmawiając o tym co naprawdę się stało, na przykład przy ataku na World Trade Center lub co kryje Strefa 51. Jest to dla nas bardzo inte-
Jednym z bardziej popieprzonych numerów jest "Psycho Crisix World". Możecie zdradzić coś więcej na temat tego "świata Crisix"? Jest to kompozycja poświęcona naszej kochanemu i znienawidzonemu miastu, Igualada. Dla nas to zawsze było nieciekawe miejsce, w którym nie ma nic do roboty. Jest prawie niemożliwe, aby tam się zabawić. Ulice są zawsze ciche; minęły wieki od ostatniej dobrej imprezy. Miasto jest naprawdę brzydkie z wyglądu, a ludzie są czasem irytujący, jeśli nie podobają im się twoje ubrania i styl życia. Jednak jest to miejsce gdzie wszyscy dorastaliśmy i nie możemy przestać go kochać pomimo wszystkiego. To jest powód dlaczego psycho, ponieważ dowiedzieliśmy się jak kochać i nienawidzić jednocześnie. Numer "Five as One" jest zaśpiewany w kilu językach: katalońskim, bakijskim, hiszpańskim, angiel skim i gailcyjskim prawda? Czemu zdecydowaliście się na taki zabieg? O czym traktuje tekst? "Five as One" to przede wszystkim krytyka polityków rządzących obecnie w Hiszpanii. Rok temu albo trochę więcej parlament, rządzony przez partię prawicową wydał ustawę o nazwie "ley mordaza", które zabrania nam manifestacji wyrażającej siebie oraz wolność słowa. Zainspirowało nas to do napisania tych tekstów mówiących o braku demokracji i pomyśleliśmy, że wykonanie tej piosenki w czterech językach używanych w Hiszpanii (baskijski, kataloński, galicyjski i hiszpańsku) i dodatkowo w języku angielski będzie świetnym sposobem na wyrażenie naszego protestu przeciwko tym prawom. Postanowiliśmy więc zapytać hiszpańskich artystów oraz lektorów tych języków o współpracę. Juan z Soziedad Alkoholika zaśpiewał po Baskijsku; Pla Mutant po Galicyjsku; Javi Cardoso z Vita Imana po hiszpańsku, Guillermo Izquierdo z Angelus Apatrida po angielsku i nasz Juli po katalońsku. Jakie jest wasze zdanie na temat niepodległości Katalonii? Jesteście za odłączeniem się od Hiszpanii czy może jednak za pozostaniem w jej granicach? Jest to skomplikowana sprawa i istnieją różne opinie pomiędzy członkami zespołu. Wszyscy zgadzamy się z tym, że prawo Katalończyków do decydowania o własnej przyszłości nie może być wyobcowane. O tym czy Katalonia pozostanie w Hiszpanii lub stanie się innym krajem muszą zadecydować Katalończycy, a nie hiszpański rząd.
Foto: Crisix
Czemu aż trzy lata przyszło nam na niego czekać? Co się z wami działo w międzyczasie? Byliśmy bardzo zajęci koncertowaniem po Hiszpanii, promując nasz drugi album "Rise... Then Rest", a także za-graliśmy kilka koncertów w innych państwach Europy. Minęło sporo czasu od momentu kiedy ostatnio mieliśmy trasę po Hiszpanii, więc zdecydowaliśmy się nie śpieszyć i grać ile było tylko możliwe. Spędziliśmy prawie rok komponując nasz
nowy album chcąc sprawić aby był doskonały. To prawda, minęło trochę czasu, ale nie jesteśmy kumplami pośpiechu i woleliśmy poświęcić kilka miesięcy więcej i zrobić album, z którego będziemy naprawdę dumni. Tak właśnie się stało. Obiecujemy, że na kolejny, czwarty album nie trzeba będzie długo czekać!
Kim lub czym jest "The Great Metal Motherfucker"? Oto jest pytanie... Kto, czy co? Numer opowiada o naukowcu, który kupuje dużego, metalowego "motherfucker'a", aby zniszczyć wszystko. Zawiera pakt z diabłem, który nadaje życie jego tworowi w zamian za jego duszę. W końcu, "The Great Metal Motherfucker" zabija naukowca, ponieważ jest to sam diabeł, który opętał maszynę.
CRISIX
Jesteście fanami piłki nożnej? Jeśli tak to kibicujecie FC Barcelona, Espanol czy może jeszcze komuś innemu? Nasz basista Dani jest zagorzałym fanem FC Barcelony. Ogląda wszystkie mecze i zna wszystkich graczy od 1999 roku, wie po prostu wszystko. Czasami jest zabawnie ponieważ sprzecza się z naszym tour managerem Rowem, zwolennikiem R.C.D Espa-
nyol, konkurencyjnej drużyny. Pozostali członkowie nie są fanami piłki nożnej. Jednym z najlepszych numerów jest "Fallen" doty czący faszystowskiej dyktatury w Hiszpanii. Co chcecie przekazać w tym utworze? Jaki wpływ miały rządy Franco na Wasz region? Naszym zamiarem jest oddanie hołdu wszystkim ofiarom zabitym w czasie hiszpańskiej wojny domowej podczas dyktatury Franco. Wielu republikanów (tych walczących z faszyzmem) zostało zamordowanych pomiędzy 1936 a 1975 rokiem tylko dlatego, że bronili demokracji, Republiki i wolności. Krewni, synowie i wnukowie do tej pory nie wiedzą gdzie znajdują się zwłoki. Oprócz hołdu pojawia się także krytyka naszego rządu, który uniemożliwia ludziom znalezienie swoich zmarłych krewnych. Katalonia została bardzo dotknięta przez dyktaturę. Franco zabijał bardzo ważnych ludzi z Katalonii takich jak Salvador Puig Antich oraz zmuszał do emigracji pisarzy, naukowców, polityków, itp. broniących demokracji. Ludziom nie wolno było mówić po katalońsku oraz przeżywali największe bombardowania podczas wojny domowej. Z drugiej strony, gdyby władzę przejęli komuniści to na pewno nie byłoby lepiej. Nie wspieraliśmy Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, więc nie wiem czy byłoby lepiej, czy nie. Fakt jest taki, że potępiamy wszelkie dyktatury, zarówno faszyzm jak i komunizm. Kochamy demokrację i wolność słowa i uważamy, że nikt nie ma prawa aby decydować nad życiowymi wyborami innych ludzi nie dbając o ich ideologię. W tym numerze pojawia się dziecięcy chórek. Skąd wzięliście dzieciaki do jego nagrania? Podobał się im cały numer (śmiech)? Wzięliśmy dzieci naszych krewnych oraz ich przyjaciół. Wyjaśniliśmy ich rodzicom co mają zrobić i zgodzili się natychmiastowo. Świetnie się przy tym bawili! Dla wielu z nich był to pierwszy raz w studiu nagraniowym więc mieli naprawdę dobrą zabawę z instrumentami. W "T-Terror Era" pojawiają się "szwedzkie zagrywki"
przypominające At the Gates, też macie takie odczu cia? Tak! Jest to lubiany utwór przez naszymi fanów, który doczekał się kilku uwag, takich jak ta. Jak powiedziałem wcześniej nie stawiamy żadnych granic dla naszego umysłu podczas procesu komponowania. Wszyscy lubimy szwedzki, melodyjny death metal; In Flames, At The Gates, Dark Tranquillity wszystkie te zespoły mają duży wpływ na nas. Nie jest dla nas zaskoczeniem, że niektóre partie mogą wydawać się podobne. Słychać, że staracie się urozmaicać waszą muzykę, dodając sporo smaczków, czy nawet dość nowoczes nych zagrywek, prawda? To prawda, nie chcemy utknąć w przeszłości. W muzyce, jak w życiu trzeba się rozwijać. Nie chcemy być identyczni jak zespoły thrashowe z lat 80-tych z takimi samymi riffami i perkusją. W dzisiejszych czasach obecna scena muzyczna oferuje wiele świeżych rzeczy do zbadania i doznania. Jeśli jakaś kompozycja prosi o rozbicie jej na czynniki pierwsze lub o niestandardowe strojenia gitary, to niewykorzystanie tego byłoby ograniczeniem. Dlatego czyni to album Crisix lepszym, nie ma ograniczonego stylu lub gatunku, który został umieszczony w jakiejkolwiek kompozycji tego krążka. Jak wygląda promocja "From Blue to Black"? Bardzo dobrze. Laurent jest za to odpowiedzialny i jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. Ostatnio otrzymaliśmy kilka opinii i komentarzy od ludzi z całego świata, którzy przesłuchali "From Blue to Black". Udzieliliśmy wiele wywiadów dla bardzo ważnych czasopismach, zarówno krajowych jak i międzynarodowych, takich jak Metal Hammer, Mondo Sonoro lub Mariskal Rock. Wystąpiliśmy także w audycjach radiowych z całego świata, a nasze strony w serwisach społecznościowych z dnia na dzień stają się popularniejsze. Właśnie teraz powinniście być pod koniec trasy po Hiszpanii. Jak się udała? Publiczność dopisała? Jaki był odbiór? Z jakimi bandami graliście? Tak, został nam jeszcze jeden występ na festiwalu Leyendas del Rock w Alicante. Trasa była niesamowita
znacznie lepsza niż oczekiwaliśmy! Zagraliśmy około 20-tu koncertów w najważniejszych miastach w Hiszpanii. Graliśmy w bardzo ciekawych miejscach a w niektórych miastach bilety zostały całkowicie wyprzedane. Jesteśmy bardzo z tego zadowoleni. Widok ludzi śpiewających nasze piosenki zaledwie miesiąc po wydaniu albumu, jest świetnym uczuciem. Może to była ryzykowna decyzja, aby rozpocząć tournée tak wcześnie po premierze, ale reakcja ludzi była niesamowita. Kochają "From Blue to Black" i na każdym występnie była grupka osób prosząca o jeszcze kilka kawałków. Kolejnym faktem, który sprawił, że nasza trasa była niezapomniana był hiszpański zespół - Bellaco. Zdobyli wielu nowych fanów koncertując z nami, tak jak i my. Najważniejsze jest to, że się zaprzyjaźniliśmy! Jest szansa na trasę poza Hiszpanią? Może jakiś gig w Polsce? Będziemy koncertować po całej Europie w październiku przyszłego roku wraz z Evil Invaders, Skull Fist i Suicidal Angels na ich nowej trasie z "First Division of Blood". Odwiedzimy Holandię, Niemcy, Wielką Brytanię, Francję, Belgię, Hiszpanię, Portugalię i Włochy. Niestety nie mamy ustalonych żadnych koncertów w Polsce, ale naprawdę chcielibyśmy. Otrzymaliśmy kilka wiadomości od polskich fanów proszących nas o zagranie w Polsce, dlatego jesteśmy pewni, że w najbliższej przyszłości tak się stanie! Ok, to już wszystkie pytania z mojej strony, wielkie dzięki za wywiad. Dziękuję również! Pozdrowienia od całego zespołu! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Marcin Hawryluk, Bartosz Hryszkiewicz
Sprawdza się doskonale. Trochę to kosztuje ale przynajmniej 100% przychodu ze wszelkich kanałów sprzedaży trafia do nas i z nikim nie musimy się dzielić. W dobie crowdfoundingu (z "dobrodziejstw" którego nie skorzystaliśmy) uważam, że całkiem ładnie sobie nagraliśmy i wydaliśmy tą płytę samodzielnie. Jedyna rzecz jakiej nie da się ogarnąć DIY jest to czego nam właśnie brakuje. Porządna trasa koncertowa poza Polską z mocnym zespołem z wyższej półki - do tego właśnie przydało by się wsparcie jakieś większej wytwórni. Tak wiem, za to też można zapłacić, ale aż tyle nie zarabiamy (śmiech).
Nie kalkulowaliśmy! Thermit to zespół złożony z młodych, ale łebskich gości. Zamiast debiutować płytą po pół roku istnienia i roztaczać wizję wielkiej kariery, jak to czyni wiele niedoświadczonych kapel, postawili na ciągłe koncerty i tworzenie kolejnych numerów. Ich permanentne szlifowanie w warunkach koncertowych i ciągły rozwój zespołu widoczny na kolejnych materiałach demo/EP zaowocował niedawno debiutanckim albumem "Saints" - nie dość, że jedną z najlepszych metalowych płyt w Polsce, ale też śmiało mogącą trafić do słuchaczy na całym świecie. O długiej drodze prowadzącej do powstania "Saints" , koncertoholiźmie i generalnie wszystkim co związane z Thermit opowiada gitarzysta Jendras: HMP: Debiutancką płytę zapowiadaliście już jakieś dwa lata temu, później pojawiły się informacje, że ukaże się wiosną 2015 roku, ale tego terminu też nie dotrzymaliście. Perfekcjonizm, czy raczej problem ze zrezygnowaniem z kolejnych koncertów, bo wiadomo przecież, że uwielbiacie grać na żywo, a ciągłych występów i nagrywania pogodzić się nie da? Jendras: Perfekcjonizm raczej nigdy nam nie groził… (śmiech). Prawda jest taka, że nie mogliśmy podjąć decyzji i co chwilę "coś wyskakiwało". A to ciekawy koncert (gdybyś wiedział ilu koncertów odmówiliśmy, kiedy zapadła decyzja że na początku 2016 "odmawiamy wszystko"!), a to ktoś miał ważny wyjazd, a to studio nagle było zajęte. Ostatecznie jednak podjęliśmy decy-
"Saints") zagraliśmy dokładnie 194 koncerty. Niektórzy mówią, że to podejście "od dupy strony"- moim zdaniem są w błędzie, z którego wcale nie mam zamiaru ich wyprowadzać, po co nam więcej konkurencji? (śmiech). Argumentem osób, które rozpoczynają "karierę" od wydania albumu jest to, że wyślą go do wytwórni i "może uda się złapać jakiś kontrakt". Tutaj też mam dla was złe wieści! Dla wytwórni nie liczy się tylko muzyka, ale przede wszystkim ilość wyświetleń na YT, FB, Spotify czy tam iTunes. Świetnym przykładem jest znana wytwórnia Earache Records. Wysłanie dema u nich polega na podaniu linka do YT wraz z ilością wyświetleń. To nie lata 80! Przypomina mi to w sumie dawne czasy, kiedy też
Foto: Thermit
zję, że zaklepujemy cały luty w studiu i "nie ma odwrotu". Gdyby nie ta decyzja, to chyba wozilibyśmy się z nagraniem kolejny rok. Łukasz Frankowski ze studia Decybelia to nasz dobry kolega, więc wszystko poszło "gładko" no i możecie wszyscy w końcu posłuchać naszych niby-debiutanckich wypocin. Jak się podoba? Owszem, niezgorsze! (śmiech). Może to zresztą i lepiej, bo nie wiem czy się ze mną zgodzisz, ale za dużo pojawia się debiutanckich płyt zespołów istniejących rok-dwa, które zamiast skupić się na stworzeniu dobrych numerów i szlifowaniu ich w sali prób/na kon certach "idą w karierę". Was to ominęło, chociaż dla większości składu Thermit był pierwszym poważnym zespołem - mieliście tu tzw. "nosa" i bez pośpiechu, konsekwentnie, robiliście swoje? Moim zdaniem dla każdego z nas Thermit to pierwszy poważny zespół. Twoja diagnoza na temat zbyt szybko wydawanych płyt jest bardzo trafna. Od samego początku mówiliśmy, że jeśli w ogóle wydamy kiedykolwiek płytę, to musi być "dla kogo". Kompletnie nie widzę sensu nagrywania płyty, której posłucha garstka znajomych. My skupiliśmy się w pierwszej kolejności na zagraniu koncertów i zdobyciu jakieś tam liczby fanów. Co ciekawe przed 1 kwietnia 2016 (to data premiery
52
THERMIT
trzeba było sprawdzić się w koncertowych realiach, zjechać Polskę czy inne Stany Zjednoczone wzdłuż i wszerz, zyskać publiczność i renomę, a dopiero po tym zespół podpisywał kontrakt, wydawał płytę. W przypadku Thermit nie ma tylko tego kontraktu, co już w kontekście poziomu EP "Encephalopathy", a szczególnie CD "Saints", jest naprawdę sporym zaskoczeniem? No o to nas często pytacie. Dlaczego nadal nie mamy kontraktu? Odpowiedź jest bardzo prosta. Nie otrzymaliśmy jeszcze nigdy satysfakcjonującej propozycji! Oczywiście zdarzały się oferty od mniejszych wytwórni, ale taki kontrakt nie miał by żadnego sensu. Sami poradzimy sobie wielokrotnie lepiej z promocją. Niedawno pojawił się teledysk promujący album "Saints" i dopiero po jego premierze wysłaliśmy nasze płyty do kilku ciekawych wytwórni na całym świecie. Nie ukrywam jednak, że na wiele w tej kwestii nie liczę. Chciałbym się mylić (śmiech). DIY sprawdza się więc w waszym przypadku? Lepiej ogarniać wszystko bez pośredników, firm płytowych, tym bardziej, że forma wydania "Saints" naprawdę robi wrażenie?
To chyba nie przypadek, że szata graficzna książeczki-plakatu nawiązuje do animowanego teledysku "Saints"? Oczywiście to nie przypadek. Przypadkiem natomiast jest to, że całość jest utrzymana w tej westernowej konwencji. W pierwszej wersji nasza płyta miała być po prostu matowo czarna z świecącym logo na pudełko koniec grafik. Nawiązaliśmy w międzyczasie współpracę ze świetnymi grafikami przy tworzeniu teledysku. Mocno ich stąd pozdrawiam: Cassiaramone i Komary W Czekoladzie. Po obejrzeniu pierwszych szkiców stwierdziliśmy, że jest to na tyle zajebiste, że musi ilustrować całe wydanie a nie tylko sam teledysk. Po podjęciu takiej decyzji reszta poleciała już sama. Czcionki, "okładka" z koperty zawierającej płytę (choć przecież okładką jest to co na pudełku!) - wszystko przyjęło westernowy klimat. Mi się podoba. A tobie? Mnie również, efektownie to wygląda. W przypadku materiału muzycznego też nie poszliście na łatwiznę, bo wykorzystaliście tylko jeden numer z pierwszego demo, to jest "Mr. Two - Face", który w nowej wersji brzmi zupełnie inaczej, a z "Encephalopathy" jest oczywiście "Zombie Lover" - nie mogło się obyć bez tego numeru, waszej swoistej wizytówki? Rzeczywiście nie odgrzaliśmy zbyt wielu kotletów na ten debiutancki album. Po takim długim oczekiwaniu na płytę chyba byście nas za to zlinczowali (śmiech). "Mr. Two-Face" miał być poprawiony jeszcze w 2012 roku, ale nie starczyło już czasu, który mieliśmy wykupiony w studiu. Zagraliśmy go po prostu za wolno. Na "Saints" w końcu jest nagrany jak trzeba i pokazuje 100% swoich możliwości. Co do "Zombie Lover" to nie mam tu za wiele do powiedzenia. Liczymy, że "Saints" przyjmie się również poza granicami Polski (co już się dzieje), dlatego nie wyobrażałem sobie żeby nowych słuchaczy pozbawić takiego utworu. Trochę jednak szkoda, że pominęliście "Night Driver", bo jednak cyfrowy singel, a tłoczony CD robią różnicę... To samo zresztą można powiedzieć o przeróbce hitu Bonnie Tyler, w waszym wykonaniu noszącego tytuł "Holding Out For A Beer" - może jak nie na CD, to może wydacie np. winylowy singel z tymi numerami? Rzeczywiście trochę debatowaliśmy nad ponownym nagraniem "Night Drivera". W "dupokratycznym" głosowaniu podjęliśmy jednak decyzję negatywną. O "Holding Out"… nawet nie myśleliśmy bo od początku wiedzieliśmy, że to będzie "utwór tylko do internetu". To, że wydany został razem z "Night Driver" to prawdę mówiąc też przypadek. Singiel miał mieć w pierwszej wersji tylko jeden utwór. Co do samego "Night Drivera" to na pewno kiedyś go w jakiś sposób wydamy na fizycznym nośniku. Nie będziemy raczej nagrywać go na nowo, ponieważ jego klimat, brzmienie i to jak udało nam się go nagrać w 100% zaspokoiło nasze oczekiwania. Nie ma co tu poprawiać. Skoro już mówimy o przeróbkach, to mamy na "Saints" numer dość zaskakujący, "Louise". To ni mniej, ni więcej, a "Luiza" Miry Kubasińskiej z jej solowego LP, ale z angielskim tekstem i mocno przearanżowana - blues też was kręci? Prawda jest taka, że cała muzyka metalowa ma swoje korzenie w bluesie. Stąd nie ma innej opcji niż to, że blues nas kręci. I to bardzo mocno. Breakout to w ogóle jeden z najlepszych zespołów, które kiedykolwiek grały w Polsce! Dla mnie to jeden z ulubionych zespołów w ogóle. Na nim się wychowałem. Ojciec mnie "katował" płytą "Blues" całe dzieciństwo. I nie mam mu tego za złe! (śmiech) Na "Saints" znalazła się kawałek "Louise" inspirowany utworem "Luiza" Breakout & Miry Kubasińskiej. I mówię "inspirowany", bo poza jednym riffem i linią wokalu wszystko zrobiliśmy inaczej. Myślę, że Jimmy Page podpisałby swoim nazwiskiem aranż wielokrotnie bardziej zbliżony do oryginału (śmiech). To kolejny przypadek (czy my coś kiedyś zaplanujemy?!) bo zaaranżowaliśmy go specjalnie na pewien konkurs, gdzie wymogiem wzięcia udziału było właśnie zagranie utworu z repertuaru pani
Kubasińskiej. Oczywiście nic nie wygraliśmy. Jury stwierdziło, że "przekombinowaliśmy". No cóż, nie wyglądali na metalowych chłopaków, nawet szalone solo na dwie gitary pod koniec nie pomogło! (śmiech). Ale zrezygnowaliście z saksofonu, który w oryginal nej wersji dobitnie zaznacza swą obecność (śmiech). Ciekawe, że to już kolejna przeróbka utworu pani Miry w wykonaniu kapeli metalowej, bo przecież przed laty Quo Vadis nagrali "Wielki ogień" z jej drugiego albumu. Wygląda na to, że wpływ Tadeusza Nalepy i Breakout na polski metal był większy niż mogłoby się wydawać? Wpływ jest bardzo duży i w sumie każdy zapytany o to muzyk do tego bez problemu się przyznaje. Ja się przyznam, ze nie śledziłem zbytnio kariery Quo Vadis i nie wiedziałem, że grali utwór Breakoutu. Szacun dla nich. Nalepa jest kopalnią inspiracji dla gitarzystów. Polecam każdemu kto jeszcze się nie zapoznał. A saksofon? Nie podpuszczaj! (śmiech). Nie umieściliście jednak w książeczce płyty informa cji, że to on skomponował "Luizę", a tekst napisał Bogdan Loebl? Śmiałem się chwilę temu z Jimmy'ego Page'a a teraz takie pytanie… (śmiech!). Prawda, nie zamieściliśmy takiej informacji w książeczce. Zapewne trudno w to uwierzyć, ale to kolejny przypadek, a raczej niedopatrzenie z naszej strony - po prostu o tym zapomnieliśmy. W każdym innym miejscu jednak zaznaczamy co było inspiracją do stworzenia tego kawałka i nie udajemy, że jest w 100% nasz. Jeśli chodzi o muzykę to rzeczywiście. jeden riff i linię wokalu pożyczyliśmy z oryginału, tekst został przetłumaczony (i tu się zaczynają kombinacje w dziedzinie praw autorskich) więc myślę, że nikt nie powinien czuć się pokrzywdzony naszym "występkiem". Generalnie zawartość "Saints" potwierdza, że coraz mniej interesuje was jednowymiarowy thrash czy tradycyjny heavy, coraz częściej sięgacie do mniej oczywistych rozwiązań, hard rocka, wspomnianego mocnego bluesa. Jest to tym bardziej ciekawe, że ponoć wykorzystaliście na tej płycie również starsze pomysły, np. jeszcze z początków istnienia zespołu? W tej dziedzinie akurat nic się nie zmienia. Od początku mówiliśmy, że będziemy grali to co nam się podoba i to na co mamy akurat ochotę. Jak zawsze nie kalkulowaliśmy tylko po prostu z przyjemnością tworzyliśmy muzykę, która ma się spodobać najpierw nam a dopiero potem ewentualnie komuś innemu (śmiech). Jeśli chodzi o pomysły to rzeczywiście taki "Perfect Plan" jest jednym ze starszych pomysłów w ogóle. "Last Meal Of The King" powstawał równo z nagraniami "Encephalopathy" (na której to przecież znalazły się kawałki w większości starsze od tego co było na "Demo'n'Beer!"). Jak ktoś kiedyś będzie miał ochotę to rozpiszę chronologicznie w jakiej kolejności powstawały wszystkie nasze kawałki - bo to bardzo ciekawe. Ważne też jest to, że chyba w końcu "wystrzelaliśmy" się ze starego materiału i teraz wszystko co będzie powstawać, będzie w pełni nowe. Choć sam nie jestem tego na 100% pewien! Niezbadane są szuflady z riffami
Foto: Foto: vSpectrum
Młodego! (śmiech) Ma to też jakiś związek z faktem, że Błażej Przydanek, Przydepem zwany, nie jest fanem metalu i nie słucha go za często? Każdego gusta muzyczne mają bezpośredni związek z tym co nagraliśmy. Bezpośrednio jednak w tym przypadku nie ma to takiego wpływu jak sugeruje twoje pytanie. Najważniejszą cechą Przydepa jest to, że gra na perkusji po swojemu. Nie kopiuje rozwiązań innych metalowców (bo ich nie słucha) i dlatego jest charakterystyczny. To mega wielka zaleta i rzecz, która urozmaica nasze brzmienie. Nie jest najszybszy w tzw. "kartoflach" czy innych typowo metalowych zagrywkach, ale w zamian za to potrafi zagrać naprawdę ciekawie. Polecam wszystkim wsłuchać się w jego linie (przede wszystkim w przejściach) i porównać sobie z innymi metalowymi kapelami. Jesteście też chyba zadeklarowanymi wyznawcami zasady, że bez melodii nie ma dobrego utworu, stąd te liczne gitarowe unisona, balladowe partie, np. w "Mr. Two-Face"? Tak. Tutaj trafiłeś w sedno. Muzyka to melodia i tyle. Nie ma się nad czym tu więcej rozwodzić. Można nam zarzucić, że nie zawsze trzymamy się tej zasady. Dla takich osób właśnie jest zmiana klimatu pod koniec "Perfect Plan". (śmiech!) Nie unikacie też poważniejszych tematów, tak więc za "Perfect Plan" pewnie znowu dostanie się wam od zwolenników islamskich terrorystów? Nie unikamy. Zawsze mówię, że moglibyśmy podrzeć Biblię na scenie, albo umieścić w logo odwrócony krzyż (bo to lepsze marketingowo) ale nie robiąc tego pozostajemy autentyczni. Co ciekawe z konkurencyj-
nego czasopisma ta wypowiedź została usunięta z mojego wywiadu przez "korektę", mimo że dwa razy przy autoryzacji dopisywałem to na nowo! (śmiech). A za "Perfect Plan" to nam się dopiero dostanie kiedy nagramy teledysk bezpośrednio związany z tym co się dzieje w tekście. Wczytałeś się dobrze? Wyobraź sobie ostatnią scenę opisaną w tekście w momencie tej radosnej melodii, którą gramy na końcu. Dosadne, ale prawdziwe. Dokładnie. Kto z kolei jest adresatem szyderczego "Smoke & Soot"? Internetowi wojownicy i "bohaterowie" forumowych wojenek, opluwający bez cienia racji kogo się da, a już szczególnie tych, którzy tworzą coś odmiennego od ich definicji prawdziwego metalu? Znowu dobrze trafiłeś. Zamiast wdawać się w wojenki na komentarze postanowiliśmy nagrać piosenkę, z małą "dedykacją". Środowiska prawdziwie-real-trueultra-metalowe od zawsze mają do nas jakieś problemy. Jedni twierdzą, że gramy "juwenaliowy-kinderthrash'yk", inni że jesteśmy "dziećmi śpiewającymi o piwie". Śmiesznie brzmi to z ust zakapturzonego gościa czczącego szatana na scenie dla pięciu obserwujących go osób. (śmiech!) Poza tym uważam, że oni swoje zdanie opierają na tym co raz usłyszeli (lub tylko zobaczyli) dawno temu ("Demo'n'Beer") i nie słyszeli już nic z naszej nowszej twórczości. Albo może są idiotami. A zapewne większość i tak spełnia oba te warunki (śmiech). Ale tacy goście pewnie raczej nie przychodzą na wasze koncerty? (śmiech). Pojawiają się za to inni ludzie i jak odbierają nowe numery? Mogli by przyjść i powiedzieć co o nas myślą w twarz. Ale chyba wiesz jak to jest z tymi internetowymi napinaczami? (śmiech). Nowe numery są odbierane bardzo dobrze. Przynajmniej tak to wygląda ze sceny. Przyjdź i sam się przekonaj! Ciekawe jest to, że "apogeum rozpierdolu" na koncercie przypada na mniej więcej czwarty albo piąty utwór w secie. Potem ludzie nie mają już chyba siły. Trzeba będzie nagrać coś spokojniejszego żeby mogli odpocząć (śmiech). No tak, klasyczną, metalową przytulankę (śmiech). Gracie i tak sporo, ale już niebawem pojawi się kole jna okazja do promocji "Saints", październikowa trasa z Exlibris, tak więc nie ustajecie w wysiłkach, by nazwa Thermit stała się jak najbardziej rozpoz nawalna? Dokładnie tak. Nie osiadamy na laurach (bo żadnych przecież nie ma) i działamy dalej. Na wiosnę szykujemy pierwsze konkretne wyjazdy za granicę (znowu DYI). Uwierz, że po zagraniu prawie 250 koncertów w kraju wielkości Polski powoli zaczyna brakować miejsca na kolejne gigi (śmiech). Dlatego czas najwyższy pojechać gdzieś indziej. A że do Wiednia mamy bliżej niż do Przemyśla... No, kilka miejsc by się jeszcze znalazło... (śmiech). Maksymalne zaangażowanie w to co robicie jest więc waszą receptą na sukces? Tak. Zaangażowanie i wiara w to, że to co robimy ma sens. Bo ma. Do zobaczenia na koncertach! Wojciech Chamryk
Foto: vSpectrum
THERMIT
53
Thrash pozostaje naszym przewodnikiem! Expired to młoda thrash metalowa formacja z Włoch, która posiada duży potencjał i może wykrzesać z siebie bardzo wiele. Ich inspiracje sięgają dokonań Sodom czy Kreator ale trudno zarzucić im, że nie mają swojego stylu. Pozostaje trzymać za nich kciuki, aby na długo wystarczyło im talentu ale także zdrowia. A teraz posłuchajcie co ma do powiedzenia Marco Pinto, wokalista, gitarzysta oraz lider Expired o swoim dużym debiucie "Haze". HMP: Niedawno wydaliście swój debiutancki album "Haze". Od jego debiutu minęło trochę czasu, więc z pewnością jakieś opinie o nim do was dotarły. Jakie one są? Marco Pinto: Proces dystrybucji i czas wywiadów w naszym wypadku jest trochę wolny... tak więc nie mamy jeszcze jasnego obrazu opinii wystawianych nam na świecie, jednak otrzymujemy naprawdę dobry odzew. Po części wynika to z mojej winy, bowiem miąłem operacje oraz musiałem przejść długą rehabilitację aby dojść do zdrowia. Wasza muzyka swoimi korzeniami sięga do dokonań starego Destruction oraz trochę do nowszego Kreatora. Czy oznacza to, że za młodu słuchaliście głównie germańskiego thrash metalu? Oczywiście! Każdy z nas, mniej lub bardziej, słucha niemieckiego trashu. Właściwie mamy w zespole wiele innych inspiracji. Niektórzy z nas również doceniają dobrą, nową muzykę tych znanych zespołów. Jesteśmy również wielkimi fanami północno/południowo amerykańskiego thrash metalu i nawet reszty europejskiej sceny. Nie ma ograniczenia co do kraju! Młode kapele z nurtu New Wawe Of Thrash Metal
Dokładnie, nie ma powodu ograniczać naszą kreatywność... szczególnie, kiedy gitarzysta MGI (Modern Guitar Institute) ma wolną rękę. Ograniczenie naszego gitarzysty Mauro jest niemożliwe (śmiech), ale również złe w naszej opinii... oczywiście niektóre dobre "prostackie" solówki są zawsze doceniane, to robota Marco, ale kiedy masz Lamborghini, jeżdżenie 20 km/h jest nieproduktywne! A Marco jest naszym super autem, jest bardzo wykształconym muzykiem, może czasem jest za dużo nut w jego solówkach, ale to jest kompromis (śmiech). Jestem naprawdę zadowolony, że podoba ci się brzmienie gitar... dużo nad tym pracowaliśmy podczas reampingu, spędziliśmy całą noc szukając właściwej kombinacji dźwięków i jesteśmy absolutnie usatysfakcjonowani rezultatem. Dość charakterystycznie brzmi twój głos... mnie przypomina Rona Royce'a z Coroner. Ja nigdy nie nauczyłem się śpiewać... zawsze mówię, że "staram się śpiewać". Jestem dumny z twojego porównania z Ronem Roycem, świadczy to, że wykonałem solidnie swoją robotę. "Haze" promujecie video do "Misanthropy", dlaczego wybraliście właśnie ten utwór?
niego zadowoleni. Zmiany składu wpłynęły również na ewolucję "Haze" i w znacznym stopniu spowolniły czas jej produkcji. Pomysły zazwyczaj przychodzą wam do głów szybko, czy zajmuje to trochę czasu? Jak mówiłem, skorzystaliśmy ze zmiany składu, aby wspólnie z Mauro na nowo rozważyć już zrobione części utworów podczas prób do nagrania "Haze", niektóre rzeczy zostały zmodyfikowane, tak jak w przypadku kawałka "Slothful Bastards", który napisaliśmy ponad cztery lata temu... Swoją drogą, pomysły przychodzą mam dość szybko, jednak szczegółowa praca i aranżacja nad poszczególnym utworem zawsze zajmuje więcej czasu. Możemy mieć zajebisty riff w pięć minut, a potem spędzić dwie godziny na znalezieniu dobrego przejścia między tym riffem a kolejnym. Małe detale zawsze stanowią różnicę dla muzyków. Gdzie i z kim nagrywaliście "Haze"? Mieliście już doświadczenie w pracy w studio, czy mimo tego napotkaliście na jakieś trudności? "Haze" zostało nagrane w naszej sali prób, znajdującej się w zagubionej wiejskiej okolicy Mediolanu. ADSR Carlo Meroniego oferuje ten rodzaj rozwiązania pracy w studio, który bardzo ułatwia realizację nagrania muzyki. Poprzednia sesja w studio przygotowała zespół na tę sytuację i nie mieliśmy większych problemów podczas nagrywania. Ze względu na nasze zobowiązania zawodowe i przez rodzinne obowiązki pełne nagrywanie zajęło nam więcej niż trzy miesiące, jednak to dało nam również szanse rozważenia każdego szczegółu wszystkich kompozycji z tego albumu. W 2011 roku wydaliście EPkę "Certain Death". Bardzo różni się ona muzycznie od "Haze"? Zyskaliśmy więcej "agresji" zamiast "melancholii". "Certain Death" była pod tym względem nierozstrzygnięta, "(M)ass Media" i "T.Q.M" są agresywnymi i szybkimi kawałkami, natomiast "Oblivious" i "Wasure" są ponurymi kompozycjami. W "Haze" poszliśmy bardziej w pierwszym kierunku, uderzenie i agresywność stały się przeważające w naszych kawałkach, jednak staraliśmy się też podtrzymać pozory smutku, który można usłyszeć w utworach, jak "Internal Suffered Pain". Przygnębienie, które zmienia się w dalekie skojarzenia z dźwiękami death metalu... i to jest zajebiste w naszej opinii. Kto jest autorem okładki na "Haze"? Autorem okładki jest Denis Gualtieri, niezależny artysta, który współpracował z innymi włoskimi zespołami jak Devastator. Wszystkie jego ilustracje są po prostu niesamowite. On również specjalizuje się opracowaniu grafiki dla gier komputerowych i tak dalej... Jak to bywa w przypadku thrashowych kapel, obrazek na okładce ma wiele symboli. Opowiedzcie co chcieliście nim przekazać swoim fanom? One wszystkie są związane z kawałkami albumu. Tak jak knebel do "Mr Quiet", złoto do "Bare Necessities", stary człowiek do "Extension of Warranty", obskurny pies do "Slothful Bastards" i tak dalej... Przy okazji, każdy ma wolną wolę do interpretacji wszystkich tych symboli.
Foto: Expired
głównie tworzą dziwaczną mieszankę niemieckoamerykańskiego old-schoolu bez wyrazu. Wam mimo jasnych inspiracji udało się stworzyć własny styl. Tak uważam. Możecie swoim kolegom podpowiedzieć co zrobić aby w tak szybki, a zarazem intere sujący sposób dojść do własnego stylu? Jak powiedziałem, w naszym zespole jest wiele wpływów, niektórzy z nas wolą death, inni doom, a to oferuje zespołowi możliwość zdobycia większej tożsamości w każdej kompozycji. To jest nasz styl, proste spotkanie naszej niezwykłej kreatywności prowadzonej przez fundamenty thrash metalu, ale nigdy nie ogranicza to pisania muzyki. Każdy z nas, każdy muzyk jest częścią zespołu, to podejście jest dobrym początkiem na zdobycie indywidualnego stylu. Naprawdę jestem zadowolony, że nasza muzyka przypadła ci do gustu. Gitary mają mocne, syntetyczne brzmienie, wyróżniają się przy riffach i rytmicznych nawałnicach, lecz w wypadku solówek słyszymy, że ograniczacie swoje możliwości. Boicie się że ktoś was oskarży o wirtuozerski onanizm?
54
EXPIRED
Szczerze, "Misanthropy" było najmniej kosztownym i najłatwiejszym kawałkiem do realizacji. To również jedna z najagresywniejszych i najmocniejszych kompozycji tego albumu. Bez hollywoodzkiego budżetu, robienie video do utworów, jak "Haze" albo "A Vital Quandary" przypominałoby amatorski film klasy B, byłoby to naprawdę zabawne, jednak w naszej opinii to nie ten sam zakres docelowy albumu. Opowiedz jak przebiegały prace nad komponowaniem materiału na "Haze", macie jakiś wymyślony patent na pisanie muzyki czy raczej w waszym wypadku to szukanie inspiracji w improwizacji i jamowaniu? Tak jak pozostałe produkcje zespołu, wszystko zaczyna się od improwizowania, riffów, perkusji, nawet od niektórych słów hipotetycznej liryki, wtedy zaczynamy pracować nad tymi pomysłami wszyscy razem. Od tego staramy się kształtować utwór i jeśli każdemu się podoba, kontynuujemy pracę nad tym... innym razem staramy się zmienić jakiś pomysł, omawiamy go tak szczegółowo, aż wszyscy, bardziej lub mniej, jesteśmy z
W booklecie na zdjęciach raz jesteście ubrani w eleganckie garnitury raz na modę amerykańskich wieśniaków... o co chodzi? (Salwa śmiechu) To pierwsza rzecz o jakiej zadecydowaliśmy przy opracowaniu koncepcji okładki... jest to nawiązanie do video "Misanthropy" oraz do starego "T.Q.M". Odpowiedź brzmi - nonsens! Na tej koncepcji bazowaliśmy również przy pisaniu prawie 6 minutowej kompozycji "A Vital Quandary". Zapytaliśmy siebie, jak wielkie z nas chamy i dupki... tutaj jest odpowiedź! "Haze" wydała młoda wytwórnia Wine Blood Records. Co możecie o niej powiedzieć? Jak się z nimi współpracuje? Czy polecacie ją innym młodym thrashowym kapelom? Andrea Marmugi i Wine Blood Records wykonują świetną pracę przy poszczególnych wydaniach i dystrybucji. Nasza współpraca zaczęła się po długiej przyjaźni i nic nie jest łatwiejsze i produktywniejsze niż współpraca z takim przyjacielem. Mam nadzieję, że znów będziemy razem współpracować i oczywiście liczę, że "Haze" będzie dobrym strzałem dla nas obojga. Chcielibyśmy skorzystać z okazji i podziękować mu raz jeszcze za jego pracę! Jest jakaś szansa, że zobaczymy was w Polsce? Mamy wielką nadzieję! Byłoby naprawdę wspaniale
przyjechać do waszego kraju i przynieść trochę naszego thrashu! Może za pomocą tego wywiadu narodzi się nowa przyjaźń i coś będzie mogło być zorganizowane... zawsze dajemy z siebie wszystko, tak więc postaramy się przyjechać!!! Wróćmy do początków Expired. Jaki impuls sprawił, że założyliście kapele oraz jak złożyliście cały skład w jedną całość? Na ten pomysł wpadłem gdzieś dziesięć lat temu, zacząłem projekt wraz z przyjaciółmi i znajomymi, powoli znajdując coraz bardziej zmotywowanych braci, którzy mi pomagali kształtować to, czym Expired jest teraz. Niestety, wielu z tych muzyków, jak Mario Quintana czy Gaetano Vitale, odeszli z powodów osobistych spowodowanych zmianami w ich życiu, jednak mamy szczęście, że za każdym razem udaje nam się znaleźć kogoś tak samo zmotywowanego. Dlaczego akurat thrash? Ponieważ mamy na tym punkcie bzika! Kiedy narodziło się Expired, wiele heavy i thrash metalowych inspiracji stanowiło komponenty zespołu. Te wpływy dojrzały i ewoluowały do pierwszych produkcji. Później, również wraz ze zmianami w składzie, thrash metal pozostał najsilniejszą inspiracją. Nawet teraz, kiedy wzorce są wśród nas bardziej zróżnicowane, łatwo pisze się nam kawałki thrashowe, ponieważ to właśnie jest brzmienie naszego zespołu. Przy okazji, nigdy, ale to nigdy, nie ograniczamy naszej kreatywności do jakiegoś jednego gatunku... aczkolwiek thrash pozostaje naszym przewodnikiem! Jakie zespoły czy osoby są waszymi głównymi inspiracjami? O chłopie.. jest naprawdę wiele zespołów i kolesi. Wszyscy heavy, thrash, speed, death, black i doom metalowi mistrzowie oczywiście... jak mówiłem, żadnych ograniczeń co do gatunku. To samo tyczy się nowych zespołów lub nowych produkcji starych zespołów... Jeśli coś jest super, i ma swoje brzmienie, automatycznie wygrywa. Również zespoły włoskiego podziemia, wielu z nich to nasi przyjaciele, są świetną inspiracją dla nas, jak Torment, Violentor, Evil Spell, Hellstorm, Extirpation i tak dalej... i znów wiele kultowych pojebańców ze wszystkich stron i z każdego zakątku świata, z którego pochodzą: Ron Jeremy, Ringo Starr, David Hasseloff, Peter Griffin, Johnny Winter, Steve DiGiorgio, Marty Friedman, Ilona Staller, Piotr Wiwczarek i naprawdę wielu innych. Każdy zespół ma jakiegoś guru - kim jest wasz? Lino Banfi (włoski aktor i prezenter telewizyjny przyp. red). Macie może już jakieś pomysły, albo nawet utwory na drugi krążek? Kiedy można się go spodziewać? Pracujemy już nad nowym materiałem, mamy około czterech kawałków i brzmią one naprawdę dobrze. Za wcześnie na datę edycji kolejnego albumu... zobaczymy czy "handel" zechce nasz nowy album (śmiech) jest to jedyna rzecz, która może wpłynąć na wcześniejszą odsłonę naszego drugiego dużego albumu. W tym względzie nie czujemy żadnej presji, raczej wykorzystamy ten czas do wykonania dobrej roboty. To jest coś, co zawsze staramy się robić!
Robimy to głównie dlatego, że kochamy to robić Hobbs Angel of Death oraz Mortal Sin w latach osiemdziesiątych godnie reprezentowały Australię, wydając takie albumy jak "Hobbs Angel of Death", "Mayhemic Destruction" oraz "Face of Despair". Lecz z tego kontynentu pochodzą również mało znane zespoły, z mniejszym bagażem doświadczeń, ale z równą pasją tworzenia klasycznych heavy metalowych brzmień. Przykładem może być Envenomed z Melbourne, którego członkowie tworzą swego rodzaju sztukę dla sztuki. Ale o tym, oraz o innych kwestiach opowie nam Brendan, gitarzysta Envenomed. HMP: Na początek powiedzcie parę słów o waszym zespole? Brendan Farrugia: Jesteśmy Envenomed, zespół z Melbourn (Australia) grający melodyjny heavy metal. Od czego zaczynaliście waszą przygodę z kapelą? Zaczynaliśmy w północnych przedmieściach Melbourne w 2005 roku. Byliśmy zainspirowani przez zespoły takie jak Iron Maiden i Metallica. Naprawdę lubimy ich muzykę i chcieliśmy stworzyć także coś dla siebie. Jak możecie scharakteryzować muzykę którą gracie? Naprawdę lubimy energię i emocje, które płyną z muzyki zespołów takich jak Metallica, Megadeth czy Slayer, jednak także melodie wokali i gitar prowadzących zespołów takich jak Iron Maiden, Judas Priest i Helloween. Tak więc, chcieliśmy to połączyć razem, aby uzyskać energiczną muzykę z mnóstwem melodii w środku. W 2009 wydaliście swoją pierwszą EPkę, "Envenomed". Co o niej sądzą wasi fani? Fani lubią naszą muzykę i styl zespołu. EPka została bardzo dobrze przyjęta, zarówno przez ludzi, którzy nas dobrze znali, a także przez nowych fanów, którzy dopiero nas poznawali. W 2012 wydaliście singla, "Global Deception". Miał on być taką zapowiedzią waszego najnowszego albumu? Singiel "Global Deception" pokazał jak zmienia się styl naszego zespołu. Na EPce było może parę thrashowych elementów, zaś główną jej zawartością był taki melodyjny metal. A "Global Deception" pokazał, że tak naprawdę chcemy włączyć do naszej muzyki szybsze i bardziej energiczne elementy. Był to kierunek, z którym doszliśmy do naszego debiutu. Skoro już o debiucie mówimy. W lipcu 2014r. wydaje cie, "Evil Unseen", jak ten album został przyjęty przez recenzentów? Nasz debiut otrzymał głównie pozytywne recenzje, wielu ludzi twierdziło, że z przyjemnością wchodzą w ten tygiel szybkości, rytmu i melodii, który pozwoliliśmy sobie przygotować i zawrzeć w naszej muzyce. Myślę, że do tej pory opinie nie zmieniły się, chwytliwość i melodyka naszych utworów jest nadal silna, tak
samo, jak była silna w dniu wydania debiutu. Dodać mogę, że energia zawarta w tych kawałkach sprawia, że przyjemniej się tego słucha. Ile wam zajęło nagranie muzyki na ten album? Gdzie nagrywaliście swój debiut? Nagranie muzyki na "Evil Unseen" zajęło nam około sześciu miesięcy, lub troszkę więcej. Ponieważ każdy w zespole miał inne, główne obowiązki, z których musiał się wywiązać. Trudno jest rozłożyć czas w przeciągu dłuższego okresu, który jest potrzebny do nagrania kompletnego albumu. Nagrywaliśmy w weekendy, nie śpiesząc się, koncentrując się w pełni na muzyce i jak najlepszym brzmieniu, które mogliśmy z siebie dać. Nagraliśmy swoją część w naszych domowych studiach i wysłaliśmy nieobrobiony materiał do miksu i masteringu. Pozwoliło to nam przy niskich kosztach zachować wysoką jakość. Co chcieliście przekazać słuchaczowi swoim albumem? Nie mamy konkretnej idei, którą chcemy przekazać naszą muzyką. Robimy to głównie dlatego, że kochamy to robić. Poza tym, nie wydaje mi się, żeby było wiele zespołów, które mają tą samą kombinację szybkości i melodii, jaką my mamy, jednak chcemy słuchać takiej muzyki, więc sprawia przyjemność nam zarówno jej tworzenie, jak i jej granie. W październiku 2015r. wydajecie reedycję waszego debiutu za pośrednictwem Punishment 18 Records, co sądzicie o współpracy z tym wydawnictwem? Byliśmy bardzo zadowoleni wtedy, kiedy Punishment 18 skontaktowało się z nami w celu ponownego wydania naszego debiutu. Mają bardzo dobrą dystrybucję i promocję oraz byli w stanie pokazać naszą muzykę światu, w skali większej, niż my samodzielnie. Jednak jeszcze nie rozmawialiśmy na temat przyszłych albumów (głównie dlatego, że ich nie napisaliśmy jeszcze!), ale zamierzamy kontynuować współpracę z nimi w przyszłości. Dlaczego do teledysków wybraliście kawałki "Within Me" i "Burn The Sun"? Jak szły prace nad tym teledyskiem? Wybraliśmy te dwa utwory na teledski, ponieważ czuliśmy, że one pokazują nasze najważniejsze cechy,
Foto: Envenomed
A teraz coś z innej beczki, a zarazem moje ulubione pytanie-zadanie, opiszcie Lemmy'ego Kilmistera w trzech słowach... Mądry, dziki, skromny… spoczywaj w pokoju… Rock and Roll!!! Chcielibyście może powiedzieć coś od siebie dla czytelników? Mam nadzieję, że z przyjemnością, a czasami z uśmiechem, przeczytacie ten wywiad. Może to spowoduje u was też szalone pragnienie kupienia naszego albumu (śmiech). Ale naszą największą nadzieją - jak zawsze - jest przyjechać do waszego kraju, zagrać koncert i pozwolić usłyszeć wam naszą muzykę na żywo. Ogromne podziękowania do wszystkich czytelników, którzy doszli do tego miejsca i jeszcze większe dla tych, którzy odwiedzą naszą stronę i posłuchają naszych utworów... ponieważ dla nas, byłby to zaszczyt i ogromna przyjemność. Nieskończone podziękowania dla magazynu HMP za daną szansę! Nara! Marcin Nader Tłumaczenie: Bartosz Hryszkiewicz
ENVENOMED
55
HMP: Na początek proszę powiedzieć parę słów o sobie. Co w ogóle sprawiło, że stworzyliście zespół? Luca "Detonation" Sergi: Siema, jestem Luca "Detonation" Sergi, frontman włoskiego, thrash metalowego zespołu Nuclear Detonation. Mam 24 lata i pracuje jako trener personalny w siłowni, w moim (wymarłym) mieście: Reggio Calabria. Kocham staroszkolny thrash metal w stylu bay area, NWOBHM, trochę wczesnego death metalu... coś jeszcze się znajdzie... jestem też maniakiem psychodelicznego i progresywnego rocka i naprawdę uwielbiam style arena rock i AOR, a Blue Öyster Cult i Kansas to moje ulubione zespoły. Mhm, cóż, zdecydowałem, że stworzę zespół, by dać upust emocjom, które siedzą we mnie od czasu porzucenia mojej kariery w atletyce. Jestem wściekły na wszystko, ale w pewien sposób jestem zły głównie na siebie. Kolejną przyczyną wybuchu Nuclear Detonation, jest moja chęć krytyki czasów, w których żyjemy.
Foto: Envenomed
które występują w naszej muzyce. "Burn The Sun" jest bardziej "optymistyczny" i melodyjny, natomiast "Within Me" bardziej "groovy" i thrashowy, jednak oba mają chwytliwe refreny, w stylu który uwielbiamy. Większość naszych kawałków ma te cechy, choć wymienione kawałki przedstawiają je najjaskrawiej. Teledyski są dość proste do nagrania, a najtrudniejszą częścią takiego nagrywania jest znalezienie odpowiedniego pleneru. Uznaliśmy, że udamy się do studia z ekstrawaganckim oświetleniem na potrzeby "Burn The Sun". Natomiast dla "Within Me" zdecydowaliśmy się na bardziej urbanistyczna scenerię, wybierając opuszczoną halę fabryczną. Jak już znaleźliśmy miejsca do nakręcenia teledysku, to była tylko kwestia nagrania materiału wideo, wiele razy z różnych kątów i następnie zmontowanie ich w jeden videoclip. Wasz najnowszy album, "Reckoning" został nagrany przy gościnnej współpracy z Shaunem Faggurią, z In Malice's Wake, jak przebiegała współpraca z nim? Shaun jest naszym przyjacielem i naprawdę uwielbiamy to co robi. Jest bardzo profesjonalnym wokalistą (i gitarzystą!), swoją część wokalną wykonał z kopem i niezwykła łatwością. To była dla nas ulga, ponieważ wiedzieliśmy, że on zrobi fantastyczną robotę z cięższymi wokalami, które chcieliśmy na EPce. Oczywiście zrobił to, zaledwie w ciągu paru godzin nagrań. Wasz ulubiony album In Malice's Wake to...? Mój ulubiony album In Malice's Wake to "The Thrashening". Naprawdę uwielbiam go, to co oni zrobili na tym albumie jest niesamowite, wciąż tego słucham... nawet nauczyłem się grać paru kawałków z tego albumu. Na "Reckoning" słyszę utwory z waszej pierwszej EPki. Także okładka do niej nawiązuje. Co możecie powiedzieć o progresie, który się dokonał w waszym zespole? Co się zmieniło przez ten czas? Głównym zamierzeniem EPki "Reckoning" było pokazanie nowego materiału wraz z zaznaczeniem tego, w jaki sposób zmieniało się nasze brzmienie przez lata naszej działalności. Jak wcześniej powiedziałem, oryginalna EPka z roku 2009 była bardziej melodyjna i jaśniejsza od tego, co uzyskaliśmy na albumie "Evil Unseen". Chcieliśmy wziąć oryginalne utwory z 2009 i nagrać je ponownie tak, aby pasowały do naszego obecnego stylu. Czyli włączając w to zmianę paru momentów, aby nadać im większą moc, równocześnie dodając nowe wokal i dodatkowe frazy gitar prowadzących, aby uzyskać melodyjne a zarazem ciężkie brzmienie, które lubimy. Główna zmiana w tym czasie to nowi członkowie zespołu. Prawie wszyscy obecni muzycy to zupełnie nowe twarze, zupełnie inny skład niż ten z 2009 toku. Tak więc, z nowymi ludźmi doszły nowe wpływy muzyczne i pomysły, które prowadzą do obecnego brzmienia zespołu i jest to kolejny powód, dla którego chcieliśmy jeszcze raz nagrać oryginalną EPkę z 2009r. Bardzo spodobała mi się okładka albumu "Reckoning", za którą jest odpowiedzialny Logan "Thrashwolf" Gray. Jak się zaczęła i jak przebiegała współpraca z nim? Uwielbiamy pracę Thrashwolfa. Naprawdę potrafi
56
ENVENOMED
uchwycić styl, który chcemy zamieścić na naszej okładce, a wszystko narysowane z uczuciem i autentycznym ręcznie wykonane. Logan jest świetny w dodawaniu detali, które sprawiają, że jego sztuka ożywa, kiedy na nią spojrzysz. Czujemy, że wykonał fantastyczną robotę z tą okładką. Czy zamierzacie zrealizować do tej EPki jakiś teledysk? Obecnie nie mamy żadnych planów na teledysk z EP "Reckoning". Jednak niech kurz opadnie, a być może coś nam wpadnie to głowy i wtedy będziemy musieli zakasać rękawy, aby zająć się tym pomysłem. Jak często gracie na żywo? Czy lubicie grać na żywo? Z kim mieliście okazję grać? Co możecie powiedzieć na temat waszego najlepszego koncertu? Gramy jeden lub ciut więcej koncertów na miesiąc. Życie koncertowe jest dużą częścią naszego zespołu, a wykonywanie muzyki na żywo nadaje nowego poziomu w docenianiu przez nas tworzenia dobrej muzyki. Graliśmy z wieloma australijskim zespołami w naszym mieście, jak i w stanie Victoria. Przykładowo, mieliśmy parę koncertów jako support Taberah z Tasmanii, którzy to wydawali swoją EPkę "Welcome to the Crypt". Byli naszymi dobrymi kolegami i naprawdę urządzili niesamowity koncert. Mieliśmy szczęśliwy ostatni miesiąc, otrzymaliśmy propozycję bycia supportem Trivium w Melbourne podczas ich niedawnej trasy po Australii. To było zajebiste show, publiczność była świetna, tak więc to był mój ulubiony koncert na tą chwilę.
Czy miałeś styczność z jakimiś zespołami wcześniej, czy też Nuclear Detonation jest waszym pierwszym zespół z krwi i kości? Miałem troszkę doświadczenia z zespołami przed powstaniem Nuclear Detonation, byłem wokalistą w heavy metalowym zespole. Jednak to się skończyło dość szybko ze względu na parę problemów, najważniejszym z nich był brak ustalonego celu. W początkowej fazie waszej kariery, w dość krótkim okresie czasu, przez zespół przewinęła się masa osób. Czym było to spowodowane? Jak obecnie się czujesz w zespole? Jestem miłym gościem, jednak nie tak łatwo ze mną współpracować. Nienawidzę, jak ktoś, kto gra w Nuclear Detonation, olewa sprawę i nie przykłada się należycie do swoich obowiązków. Można podchodzić do tego w różnoraki sposób, jednak ten kto musi wiedzieć jak powinien postąpić, wie o tym doskonale. Trochę ludzi odeszło, gdyż nie mieli czasu na zespół, inni mieli problemy w nauce, z sobą samym, a paru po prostu wykopaliśmy. Nigdy nie czułem się lepiej w zespole, jak teraz! Kto Ciebie inspiruje do tworzenia muzyki? Myślę, że to nikt personalnie. Ale raczej, to co czuje i to czym żyje, inspiruje mnie do tworzenia muzyki. Dlaczego wybrałeś thrash metal? Tak więc, wybrałem thrash metal, ponieważ to czym żyję i co czuje musi brzmieć odpowiednio i być wykrzyczane z całą mocą i wściekłością. (śmiech) Pozostawiając żarty na boku, to raczej nie ja wybrałem ten rodzaj muzyki, ale to ona wybrała mnie. Thrash metal wyszedł z mojego gardła i mojej gitary, już od pier-
Zamierzacie wpaść do Europy? Jeśli tak, to czy zahaczycie o Polskę, czyż nie? Z pewnością spróbujemy się dostać do EU. Jest to oczywiście ciężkie do realizacji, bo wypad z Australii do Europy, to trochę kosztuje, a poza tym nie mamy tylu kontaktów, jednak w najbliższej przyszłości planujemy odwiedzić parę krajów, w tym Polskę. Wasze plany na przyszłość? Przygotowywujecie się do pisania na kolejną płytę? Nie zaczęliśmy się przygotowywać do pisania materiału na nasz następny album, jednak będziemy go wydawać. Mamy zaplanowanych masę występów na resztę roku w całej Australii, włączając to parę wielkich metalowych festiwali, więc mamy ręce pełne roboty. Na ten moment, naszym głównym celem jest wypromowanie się na świecie i znalezienie możliwości zagrania za morzem oraz zdobycie jeszcze większej społeczności fanów. Dziekuje za wywiad, życzę wam powodzenia w dalszej karierze. Proszę o parę słów na koniec wywiadu. Dzięki za wywiad. Naprawdę to doceniamy, mamy nadzieje że wasi czytelnicy zainteresują się naszym zespołem, oraz mamy nadzieję, że jeszcze długo będziecie cieszyć się naszą muzyką. Stay Metal! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Foto: Fabio C.
Czy w obecnej chwili pracujecie nad materiałem na kolejny album? Tak, pracujemy nad kolejnym albumem… Będzie bardziej agresywny i dosadny, w porównaniu do pierwszego. Będzie zawierał cover jednego z zespołów nurtu NWOBHM. Jeśli chcesz wiedzieć więcej, to obserwuj nasze doniesienia na naszym fanpage'u.
Jeśli jesteś zdolny, aby ruszyć swój umysł - to wiedz - że nikt nad Tobą nie zapanuje. Jeśli nie, to przygotuj się do życia w szeregu Nuclear Detonation to zespół Luca, młodego, pełnego energii włocha, który ustalił swoje priorytety i tych priorytetów trzyma się mocno. Widać, że jest to postać, mająca coś do powiedzenia i oczekująca od współpracowników poświęcenia się temu, czym się zajmują. O kulisach powstania, o najlepszym koncercie i o swoich inspiracjach, krótko, lecz wyczerpująco opowiedział nam sam Luca - zapraszam. wszych powerchordów! Rok po powstaniu wydaliście singla "Down To Hell" (2013). Czy w ten sposób chcieliście zaprezentować fanom próbkę swojej twórczości i przygotować ich na coś większego? "Down To Hell" to pierwszy utwór, który napisałem. Byłem sam w moim samochodzie, grając sobie na gitarze. Punktem kulminacyjnym było przyjście głównego riffu. Wszystko inne nastąpiło z niesamowitą płynnością. "Down To Hell" to Nuclear Detonation dawniej, a nie jakaś przystawka przed głównym daniem.
Prawdę mówiąc, to w tym wypadku nie poświęcam wiele wysiłku, aby być staroszkolny, ba, nawet uważam, że wcale nie jesteśmy staroszkolni. Chciałem kasetę, ponieważ gdy byłem dzieckiem, to w samochodzie mojego Taty był magnetofon, tam zacząłem słuchać Bruce Springsteena, Boba Dylana oraz AC/DC, wyjmując te kasety z opakowania i wsadzając do odtwarzacza. I jedną z pierwszych myśli, kiedy zacząłem nagrywać debiut, że chciałbym tak zrobić ze swoim al-
Co możecie powiedzieć o obecnej scenie thrashu we Włoszech? Jakie zespoły polecacie słuchaczom? Włoska scena Thrash Metalowa jest pełna świetnych zespołów. Musicie posłuchać Bunker 66 i Game Over!!! Czy lubicie koncertować? Jak ciężko jest wam zorga nizować koncert? Kocham grać koncerty. Metal to taki rodzaj muzyki, który powstał do grania na żywo, a nie tylko do odtwarzania. Na południu Włoch jest bardzo ciężko zrobić jakiś dobry koncert... Nikt się nie interesuje spektaklami na żywo w moim mieście. Jednak są takie miejsca na Sycylii, Apulli czy Basilicata, gdzie ludzie naprawdę są zainteresowani tym rodzajem muzyki. Jaki koncert obecnie wspominacie najlepiej? Myślę, że nie nastawiamy się jakoś na konkretny rodzaj koncertu. Chcemy tylko gitar, wzmacniaczy i zestawu perkusyjnego, a poza tym masę ludzi, którzy mają szaleńczą chęć krzewienia thrashu z nami... oczywiście wszystko polane litrami dobrego piwa. Pamiętam dobrze koncert, który zagraliśmy z E-Force w
Foto: Nuclear Detonation
Na stronie B singla jest wersja "live" "Down To Hell", skąd pochodzi to nagranie? Z jednego z naszych pierwszych koncertów, który odbył się w roku 2013 w Reggio Calabria. Ile czasu zajęło Ci czasu stworzenie muzyki i tek stów na "Living Dead, Sons Of The Lobotomy"? Zacząłem tworzyć muzykę i teksty na debiut, "Living Dead, Sons Of The Lobotomy" w pierwszej połowie 2013r., a skończyłem w sierpniu 2014r. Gdzie nagrywaliście wasz duży debiut? Ile czasu spędziliście w studio? Nagraliśmy w LM Studio, około pięć miesięcy, od sierpnia do grudnia 2014r. Kto pomagał wam przy nagraniach? Czy nagrania przebiegały bez komplikacji? Pomagał nam nasz drogi przyjaciel i naprawdę uzdolniony inżynier dźwięku, Alessio "Lex" Mauro, kto odegrał ważną rolę w tworzeniu brzmienia albumu! Uwielbiam tę robotę, którą wykonał podczas miksu i masteringu. I tak, wszystko odbyło się gładko. Tak jest, jak ma się wyznaczony cel, ku któremu wszyscy zgodnie zmierzają. Jak został przyjęty debiut przez recenzentów i fanów thrashu? Recenzenci uznali "Living Dead, Sons Of The Lobotomy" za dobry album. Płyta uzyskała 7/10 na łamach Rock Hard Magazine (Niemcy) i 8/10 na łamach Powerplay Magazine (Wielka Brytania), oraz dostała masę dobrych recenzji w webzinach na całym świecie. Fani natomiast uważają, że debiut jest bardzo dobrym, thrash metalowym albumem w średnim tempie... Porównywali nas do zespołów takich jak Sacred Reich, Xentrix oraz Exodus z okresu "Fabulous Disaster". Jakie kawałki wymieniane są w recenzjach jako te najciekawsze i najlepsze? Myślę, że to "Living Dead" i "Nuclear Detonoation". Jaki jest przekaz "Living Dead, Sons of The Lobotomy"? Co chcieliście powiedzieć tym albumem? Kim jest "living dead"? Być może jest to osoba, która stoi obok Ciebie, albo ta, która przestała myśleć, zajęta wegetacją, prowadzi bezsensowne życie, którego jedynym celem jest śmierć. Dlatego chciałbym tym albumem przekazać: zacznij myśleć samemu, włącz swój rozum! Twórz swoje opinie na temat wszystkiego i porównuj je z innymi ludźmi. Jeśli jesteś zdolny, aby ruszyć swój umysł - to wiedz - że nikt nad Tobą nie zapanuje. Jeśli nie, to przygotuj się do życia w szeregu. Powstań, dorośnij, spożyj, upadnij w objęcie śmierci. Debiut wydaliście na CD ale z tego co widziałem, to dołączyliście do grona zespołów, które wydały swoją muzykę na kasetach. Czy to jest sposób na bycie bardziej straszkolnym?
bumem, bo to wciąż sprawia mi frajdę! To jest prawdziwy powód, kryjący się za wydaniem tej kasety. To może teraz czas wydać "Living Dead, Sons Of The Lobotomy" na winylu? Jak najbardziej, to odpowiednia chwila ku temu! Ale najpierw muszę znaleźć jednego, bądź paru wydawców, ponieważ jest to bardzo rozległy projekt (oraz drogi - przyp. red.) dla zespołu z podziemia. Jeśli ktoś jest zainteresowany wydaniem "Living Dead, Sons of The Lobotomy" na winylu, to chłopie, zapraszamy!!! Jesteście może maniakami winyli? Wszyscy lubimy winyle, jednak jedynym winylowym maniakiem jestem ja. Mam masę winyli w kolekcji, lecz moimi dwoma ulubionymi są "Leftoverture" Kansas i "Angel Witch", debiut legendarnego zespołu NWOBHM, Angel Witch. Jak układała się współpraca z Iron Shield Records? Czy jesteście zadowoleni z rezultatu współpracy i czy będziecie ją kontymnuowali? Jestem zaszczycony, mogąc pracować z Iron Shiled Records! Thomas to świetna osoba, nie jest zwykłym biznesmenem, ale prawdziwym zapaleńcem! Możesz to zauważyć, widząc te wszystkie zespoły na liście Iron Shield!!! Chcę kontynuować współpracę z nimi!
grudniu tamtego roku, wszystko odbyło się tam świetnie. Mieliśmy okazję także zagrać z Eric'kiem Forest'em po koncercie. Zagraliśmy parę hard-rockowych i metalowych klasyków, to była jedna z tych fajniejszych rzeczy, która przytrafiła mi się do tej pory. Czy planujecie wybrać się w trasę po Europie w najbliższych latach? Taaa, trasa po Europie to jeden z moich planów na rok 2017, jednak nie jest to wcale takie proste żeby to zorganizować. Weź pod uwagę, że mamy do przejechania ponad tysiąc kilometrów, tylko po to, aby przekroczyć granicę Włoch. Ale jesteśmy na to gotowi! By przywieźć muzykę każdego, który będzie kiwał głową w rytm naszego "nuklearnego" thrash metalu. Myślę że wyczerpaliśmy pytania. Dziękuje za wywiad w takim razie i życzę powodzenia na dalszej drodze, niezależnie od jej długości. Dziękujemy również. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
NUCLEAR DETONATION
57
Ponowny szturm na Normandię Legenda teutońskiego thrashu, Sodom, powraca po raz czternasty z nowym albumem - "Decision Day" - 72 lata po lądowaniu w Normandii, o którym traktuje nowy krążek. O wojnie, pracy nad płytą, wszelkich smaczkach z nowego albumu i przyszłości zespołu opowiada Bernemann, gitarzysta niemieckiego trio.
HMP: Minęły trzy lata od czasu "Epitome of Torture". Czy ciężko było skom ponować muzykę na nowy album, "Decision Day"? Bernemann: Wcale nie! Po prostu ja i Makka mamy też normalną pracę i cały proces wymaga odpowiedniej ilości czasu. Mamy wiele różnych zajęć do pogodzenia, także nie siedzimy tylko w studio, pisząc materiał. Jednak w tym przypadku doskonale nam się tworzyło, a pomysły przypływały nam wręcz na zawołanie! Być może bierze się to stąd, że Makka zaaklimatyzował się w zespole od czasu poprzednich albumów. Spędziliśmy mnóstwo czasu w sali prób i dotarliśmy się jako kapela. Kosztowało nas to dużo pracy, ale czerpaliśmy wielką przyjemność ze wspólnej pracy, więc i motywacji nam nie brakowało. Uważam, że każdy z naszych pomysłów był wyjątkowy. Płyta ma aż jedenaście utworów, plus jeden dodatkowy w edycji specjalnej, a to dużo materiału. Nagrania zajęły Wam zaledwie cztery miesiące, więc można powiedzieć, że byliście dobrze przygotowani? Tak naprawdę jest jeszcze jeden utwór, "Inside My Crosshairs", nagrany na split z Running Wild, który
spędzam więcej czasu z zespołem niż z moją rodziną! Tak to jest, gdy jedzie się w trasę. Ale dobra chemia jest niezmiernie ważna, dlatego tak mnie to cieszy. W trzyosobowym składzie łatwiej jest mieć dobrą relację, niż w pięcio- czy sześcioosobowym zespole. Jak wyglądał proces twórczy? Wszystkie utwory są dziełem całej naszej trójki. Na ogół zaczyna się to tak, że przychodzę do sali prób z kilkoma nowymi riffami, gram je z Makką i próbujemy je porządkować z perkusją. Wtedy powstaje jakiś pierwotny zarys utworu, który doskonalimy czerpiąc inspirację od siebie nawzajem. Następnie przychodzi Tom, który układa do tego jakąś linię wokalną, zbiera pomysły na tekst, a utwór się rozrasta. Czasem wysyłamy sobie pomysły przez Dropboxa i korzystamy z udogodnień technologicznych, ale mimo wszystko większość utworów powstaje w sali prób, bo mieszkamy blisko siebie. To pozwala nam spędzać dużo czasu razem. Czy ten proces zawsze był taki sam? Tak, z jednym wyjątkiem. Na obecną chwilę mam w domu specjalne pomieszczenie w piwnicy, gdzie stoi komputer z odpowiednim oprogramowaniem do nagrywania, więc rejestrowanie pomysłów i praca w domu jest o wiele łatwiejsza niż kiedyś. Dzięki temu pra-
pomysł? Wiele osób uważa, że jest to album koncepcyjny, a to nieprawda. Tom pisał teksty o wielu różnych rzeczach, np. o Kaliguli, czego posłuchać można w naszym utworze promocyjnym. Jak widać, nie ma on nic wspólnego z Normandią. Album porusza te same tematy, co właściwie zawsze - wojna, konflikty, społeczeństwo… Wszystko, co jest dla nas ciekawe. To wszystko pomysły Toma, ale w tym przypadku krążek nie jest albumem koncepcyjnym, w przeciwieństwie do naszego znanego "M-16". Co do tytułu nowego albumu, po prostu wzięliśmy tytuł utworu, który wydawał się nam najbardziej dosadny. Skoro "Caligula" nie ma nic wspólnego z D-Day, dlaczego został wybrany na utwór promocyjny? Był to pomysł naszej wytwórni. Dwa miesiące temu zrobiliśmy sesję odsłuchową albumu i stwierdziliśmy, że jest to najbardziej przystępny utwór dla słuchaczy i najbardziej wpadający w ucho. Wiele osób mówiło, że "Caligula" najbardziej zapadł im w pamięć przy słuchaniu. Nie jest to mój ulubiony kawałek z płyty, ale skoro wpadł w ucho niektórym osobom po jednym przesłuchaniu, uznaliśmy, że to najlepszy wybór. Ale z dumą możemy powiedzieć, że cały materiał bardzo nam się podoba i nie widzimy w nim lepszych i gorszych momentów. Okładkę "Decision Day" narysował Joe Petagno, znany ze swoich prac dla Motörhead. Knarrenheinz wygląda na niej bardzo podobnie do Snaggletootha. Czy to był celowy zabieg? Tak, ale zrobił to sam z siebie, nie prosiliśmy o to. Kiedy rozmawialiśmy z nim jakiś czas temu, pożaliliśmy się na poprzednią okładkę, która nie podobała nam się aż tak bardzo, ponieważ było na niej zbyt wiele szczegółów. Zwyczajnie nie były one wystarczająco widoczne na małej okładce płyty. Tym razem chcieliśmy coś prostszego, z Knarrenzheinzem na środku. Ku naszej uciesze, okazało się, że Joe zna Sodom bardzo dobrze i nie trzeba było mu długo tłumaczyć. Uzyskał naszą aprobatę po pokazaniu pierwszych szkiców, a efekt końcowy nas zadowolił. Dlaczego nie ma żadnego coveru na "Decision Day"? Pracowanie nad materiałem było dla nas tak łatwe i przyjemne, że nie czuliśmy takiej potrzeby. Komponowanie jest dla mnie najważniejszą częścią bycia muzykiem, więc jak już coś coverowaliśmy, to były to wyjątkowe utwory, które po prostu musieliśmy zagrać. Ale w tym przypadku nie było żadnego takiego kawałka i nie zastanawialiśmy się nawet przez sekundę nad żadnym coverem. Może następnym razem coś wybierzemy, ale to musi być coś, co uznamy za dobry pomysł. Kiedy zaczynamy nagrywać album, nie ustalamy, czy będzie na niej cover czy nie. Zwyczajnie jeśli coś przyjdzie nam do głowy, to to zrobimy, a jeśli nie, to bez żalu zostawiamy tylko własne kompozycje.
Foto: SPV
ukaże się na winylu. Cztery miesiące to sporo czasu i naprawdę nie spieszyliśmy się z niczym. Najpierw ja nagrałem piloty do gitary, potem Makka nagrywał perkusję w wolnym czasie po pracy, a dopiero potem zaczęły się poważne nagrania reszty instrumentów. Najpierw ja nagrałem gitary, co zajęło mi jakieś dwa tygodnie, potem był bas, wokal, miks, mastering, itd. Wystarczyły nam te cztery miesiące. W obecnym składzie gracie od 2010 roku. Czy odpowiada on Wam? Znam Makkę odkąd miał szesnaście lat. Dorastaliśmy w tym samym sąsiedztwie i dzieliliśmy salę prób w latach '80. Pamiętam jeszcze czasy gdy grał w Despair, także znajomość trwa już wiele lat. Zawsze śledziłem jego muzyczne poczynania, a grał on w wielu różnych zespołach. Przez lata nasze ścieżki często się krzyżowały i zawsze miałem z nim jakiś kontakt, nawet jeśli nie widywaliśmy się często. Kiedy Bobby odszedł z Sodom, Makka był pierwszą osobą, która przyszła mi do głowy na zastępstwo. To znaczy, że macie dobrą chemię w zespole? O tak, jak najbardziej! Wierz mi lub nie, ale czasem
58
SODOM
wdopodobnie włożyliśmy więcej pracy w ten album niż w "Epitome of Torture". No i oczywiście jest z nami Makka, z którym zżyliśmy się przez te sześć lat grania, więc doskonale się rozumiemy i świetnie nam się razem pracuje. Lepiej, niż na poprzednim albumie. Czy jesteście zadowoleni z potężniejszego i nieco "nowocześniejszego" brzmienia, które powstało z pomocą Corneliusa Rambadta? O tak, zdecydowanie! Większość czasu strasznie narze-kam na brzmienie, tak jak w przypadku "Epitome of Torture", gdzie nie podobały mi się gitary. Sekcja rytmiczna była tam potężniejsza niż kiedykolwiek wcześniej, ale gitary były zbyt słabe jak na thrash metal. Tym razem przyłożyliśmy większą wagę do brzmienia gitar. Zarówno Corny jak i cały zespół poświęcił mnóstwo czasu na dobranie brzmienia gitar, a finalny efekt jest doskonały. Wszystkie instrumenty są selektywne i nie zlewają się w asłuchalne błoto. I to właśnie ta przejrzystość dźwięku jest powodem, dla którego jestem w stu procentach zadowolony z brzmienia gitar. Teksty z "Decision Day" traktują głównie o lądowa niu w Normandii i słynnym "D-Dayu". Skąd ten
Prawie wszystkie Wasze albumy zostały wydane przez wytwórnię Steamhammer. Rozumiem, że współpraca z nimi Wam odpowiada? Jesteśmy bardzo zadowoleni z ich pracy, zwłaszcza teraz, przy promowaniu "Decision Day". Codziennie dostaję maile od SPV, w których opisane są ich działania na rzecz promocji albumu, więc widzę, że robią naprawdę dobrą robotę. Prawdopodobnie zostaniemy z nimi dłużej, ale to zależy już od Toma. Czy dobiegły do Was jakieś opinie odnośnie "Decision Day"? Jakie jest nastawienie fanów? Tak, dostaliśmy już komentarze i pochwały od rodzin i znajomych, ale album nie został jeszcze oficjalnie wydany, więc niewiele osób go słyszało. Wiesz, kiedy tworzysz muzykę i słuchasz jej w kółko tygodniami, zatracasz niejako dystans i ciężko jest obiektywnie ocenić jej jakość. Na szczęście osoby, które słyszały ten album były absolutnie zachwycone! SPV załatwiło nam wiele przedpremierowych recenzji w czasopismach i większość była bardzo pochlebna, dlatego jesteśmy kurewsko szczęśliwi. Czujemy się spełnieni i dumni. Czy będzie trasa koncertowa promująca "Decision Day"? Nie w tym roku. Mamy parę klubowych koncertów w planach, coś w Rosji, i we Włoszech, ale sam nie wiem. Ale w przyszłym roku nadrobimy to. Może będzie trasa europejska, nie wiem dokładnie. Jest jeszcze sporo rzeczy, które musimy ustalić, więc nic jeszcze nie obiecuję. Jednak na pewno wzmożemy aktywność koncertową w 2017 roku. Ale w przyszłym roku nadrobimy to. Może będzie trasa europejska, nie wiem dokładnie.
Foto: SPV
Jest jeszcze sporo rzeczy, które musimy ustalić, więc nic jeszcze nie obiecuję. Jednak na pewno wzmożemy aktywność koncertową w 2017 roku. Kiedy możemy spodziewać się Sodom w Polsce? Najszybciej jak będzie to możliwe. Bardzo chciałbym zagrać w Polsce, bo świetnie wspominam poprzednie koncerty, które tam graliśmy. Najbardziej zapadł mi w pamięć koncert we Wrocławiu, który okazał się być totalnym chaosem, bo trafiliśmy na pewnego młodego i niedoświadczonego organizatora, który spaprał robotę. Ale spędziłem cały dzień z pewnym gościem z polskiej gazety, zwiedziliśmy miasto, piliśmy piwo i bardzo dobrze się bawiliśmy. Mamy bardzo dobre relacje z ludźmi z Polski i szanujemy polskich fanów. Znamy też wiele osób stąd. Tom miał paru kumpli z Polski, kiedy pracował jeszcze w kopalni. Moi rodzice mieszkali niedaleko Wrocławia przed wojną, w okolicach Wałbrzycha. Dlatego lubię wracać do Polski, bo jest to dla mnie mocno sentymentalne miejsce. W jakim kierunku zamierzacie pójść z zespołem? Nigdy nie potrafię powiedzieć co będziemy robili, co zmienimy, co nagramy i co się stanie. Po prostu będziemy kontynuować pracę w taki sposób jak zawsze - będę pisał riffy, będziemy grali w sali prób, będziemy komponować i grać w taki sam sposób, dobrze się przy tym bawiąc. Na pewno będziemy grali koncerty i poznawali fanów, ale nie jestem w stanie powiedzieć jak to będzie wyglądało. Jedno jest pewne - będziemy kontynuować granie tak długo, jak tylko to możliwe, bo dla mnie to jest najważniejsze. Wielkie dzięki za rozmowę! Dzięki! Oskar Gowin
SODOM
59
Zawsze się uczymy i nigdy nie przestaniemy tego robić. Gdyż wiedza jest użyteczna. Uwaga! W wywiadzie znajduje się wysokie stężenie słowa "oczywiście". Poza nim, również parę ciekawostek z życia tego norweskiego zespołu, o ich pierwszych krokach, nieco słów o tym z kim grali, a z kim nie, oraz parę rozważań i metod, które są stosowane przez członków zespołu podczas pracy nad swoją muzyką. Są także szpile krytyki, wbite w wydawnictwo i inne zespoły. A wszystko to w wywiadzie, gdzie na nasze pytania odpowiadał gitarzysta i twórca Critical Solution, Christer Slettebo. HMP: Critical Solution powstał w roku 2005, a swoje pierwsze wydawnictwo, EPkę - "Evidence of Things Unseen" wydaliście dopiero w roku 2011. Dlaczego tak długo zwlekaliście z wydaniem swoich pier wszych nagrań? Christer Slettebo: No cóż, zaczęliśmy być poważni tak pod koniec 2011r... wcześniej byliśmy tylko jakimś lokalnym zespolikiem, którego coraz to nowsi członkowie przybywali i odchodzili, wcześniej grając jedynie piosenki Guns N' Roses, Aerosmith i Van Halena... W 2011r. zaczęliśmy szukać - tak, aby odnaleźć nasz styl, nad którym wciąż pracujemy. EPkę "Evidence of Things Unseen" nagraliście w Sonic Train Studios w Szwecji, które należy do Andiego LaRocque'a. Co sądzicie o jego studiu oraz o współpracy z Andym? Andy LaRocque jest świetnym producentem, jak i również przyjacielem! Jego studio jest najlepsze, ze wszystkich, w których mieliśmy okazję przebywać. Widać sporo pracy (i gotówki) włożonej w studio, wszy-
ogarnęliśmy do perfekcji, jednak powiem, że podczas prac w studio nauczyliśmy się wiele. Teraz dla nas jest to proste, wiemy z czym to się je, jednak wciąż uczymy się nowych rzeczy o wszystkim. Jak został odebrany "Evil Never Dies" przez recenzentów i fanów? W moim mniemaniu bardzo dobrze. Sprzedaliśmy 1500 kopii w pierwszym roku - będąc bez wydawnictwa. Poza tym recenzje też były nastawione pozytywnie w stosunku do naszego debiutu. Na waszym debiucie umieściliście trzy covery, Motorhead, Deep Purple oraz Metalliki. Skąd taka decyzja aby umieścić aż trzy covery? Kawałek Metalliki był już wcześniej, na poprzedniej EPce "Evidence of Things Unseen", więc uznaliśmy, że warto to powtórzyć. Co do Deep Purple, myślę że to był hołd dla wybitnego Jon Lorda, osobiście jestem wielkim fanem Deep Purple. Tak więc pomyśleliśmy, w sumie czemu nie? No i wyszło to zajebiście. "Killed
Wracając do poprzedniego wątku. Nie wydaje się wam, że "Seek'n'Destroy" jest to zbyt często ogrywany wałek przez innych? Wydaje mi się że wszystkie utwory Metalliki są zbytnio ogrywane, jednak graliśmy ten kawałek na koncertach - więc pomyśleliśmy - czemu by tego nie nagrać. Czy nagralibyśmy to dzisiaj? Wątpię, jednak co się stało to się nie od stanie, a rezultat wciąż łoi dupę. Masa albumów nosiła już tytuł "Evil Never Dies", m.in album Toxic Holocaust'u oraz Hallows Eve. Słuchaliście tych płyt? Co o nich sądzicie? Aktualnie nie słuchaliśmy tak bardzo tych zespołów, jednak z tego co słyszę, to kopią zad. Poza tym, tytuł jest świetny, więc użyliśmy go do albumu i utworu. Mocno promowaliście "Evil Never Dies" (2013)? Jak dużo zagraliście wtedy koncertów? Co możecie o nich powiedzieć? W tym samym roku (co wydaliśmy "Evil Never Dies") mieliśmy trasę z Marduk i Grave, oraz z paroma innymi zespołami. Byliśmy jedynymi, którzy nie łoili death metalu, jednak sprawiliśmy, że na paru twarzach wyrósł banan, rozpromowaliśmy trochę nasz zespół i zdobyliśmy masę znajomych. Mika Lagren z Grave zagrał solo na "Sleepwalkerze". Wracając do meritum, było około 30 występów promujących debiut. Zrobilibyśmy więcej, jednak zaczynając nie jest tak łatwo tego dokonać. Patrzymy w przyszłość, więcej występów, które w porównaniu z pierwszą trasą będą bardziej opierały się o elementy horroru i teatru. Co sądzicie o "No More Tears: A Millennium Tribute To Ozzy Osbourne"? Pojawiliście się na tym albumie, wraz z dużą ilością innych zespołów, jak możecie opisać ten hołd dla Ozzy'ego Ossbourne? Utwory wypadły nieźle, ale dzięki tej kompilacji obecnie wiemy komu ufać, a komu nie. Tak więc, porada dla innych zespołów - stójcie z dala od Versailles Records! Jest to wydawnictwo, które gra w chuja! Bierze sobie młode zespoły, a ryj wyciera sobie większymi nazwami dla celów komercyjnych. Obiecywano nam, że zagramy z Megadeth i Motley Crue (na kompilacji), poczym okazało się, że nic z tego nie będzie, skończyło się jedynie na tym, że mieliśmy okazję spotkać się z Vince Neilem, co było całkiem spoko. Kolejnym ewidentnym zagraniem w chuja i rżnięciem głupa było to, co odjebali na albumie. Nasz kawałek został pocięty w chamski sposób, także nie słyszysz całego utworu ale jakąś część. No cóż, mieliśmy dobrą zabawę podczas nagrań i była to dobra lekcja. Po debiucie, ponownie własnym sumptem wydajecie trzyutworową EPkę, która kolejny raz nagrana została w STS. Czemu mając tak dobre zaplecze, nie poszukiwaliście wtedy konkretnego wydawcy? Czekaliście na korzystną ofertę? Myślę że tak, czekaliśmy na najlepszą ofertę, choć nie tylko, bo chcieliśmy także zacząć sami. Wracając do czasów debiutu, nie mieliśmy żadnych reklam czy promocji, jednak w późnym 2014r. (tak myślę) zaczęliśmy pracę z Vlad Promotion. Vlad to świetny gościu, który zna się na tym, co robi, oraz wie jak to zrobić. Potem ubiliśmy interes z Punishment18 Records. To nie było łatwe zadanie, aby zawrzeć kontrakt z wydawnictwem.
Foto: Critical Solution
stko jest zapięte na ostatni guzik. Zawsze ma coś nowego w studiu, więc sprzęt jest niesamowity! Natomiast kiedy doda swoje trzy grosze do produkcji, to już nic nie może pójść źle. Jak możecie scharakteryzować muzykę graną przez was przed waszym dużym debiutem? Co zmieniło się od powstania zespołu do czasu debiutu? Tak jak wcześniej powiedziałem: lokalny cover band, potem trochę klasycznego rocka, z którego nagraliśmy parę demówek, na szczęście nie były one wydane. Myślę, że to te kwestia tego, że mieliśmy 14 lat, wciąż rozwijaliśmy swoje talenty i nagle znaleźli swój styl. Pierwszy duży album ponownie nagraliście w STS. Czy ten fakt w jakiś sposób ułatwił wam pracę nad dużym debiutem? Czy wiedza zdobyta na poprzedniej sesji okazała się przydatna? Łatwiej było wam pracować w studio? Zawsze się uczymy i oczywiście nigdy nie przestaniemy tego robić. Gdyż wiedza jest użyteczna. Oczywiście ten pierwszy raz był ważny dla nas, małe doświadczenie w studiu, nasze wcześniejsze przygody były w studiach amatorskich. Myśleliśmy na początku, że już to
60
CRITICAL SOLUTION
By Death" zostało natomiast wybrane przez Whitfield'a Crane'a z Ugly Kid Joe, gdyż mieliśmy tyle szczęścia, aby zagrać z nim ten kawałek. Inspirowaliście się Metallicą, Deep Purple i Motorhead? Tak jak wielu innych, tak. Jest to raczej kwestia indywidualna w naszym zespole, lecz powiem, że w zespole ja osobiście jestem najbardziej za Deep Purple, jednak wszyscy ich kochają, jeśli wiesz o co mi biega. W "Seek'n'Destroy" wsparł was na gitarze Andym LaRocque. Jak przebiegało to swoiste jam session? Ponownie, jesteśmy najszczęśliwszym zespołem na ziemi, gdyż niewielu ma okazję zagrać ze swoimi idolami na debiucie! Świetna sprawa. Przy czym stworzył on świetne solo, które sprawiało mi duże trudności, gdy graliśmy ten cover na żywo. Mam wrażenie, że Andy LaRocque to dla was bard zo ważna osoba, a jego studio Sonic Train Studios to dla was bardzo ważne miejsce... Tak! Dzięki nim staliśmy się świetnym zespołem i raczej nie zamierzamy tego zmienić. Bo po co zmieniać coś, kiedy jest to dobre?
Czy kontrakt z Punishment 18 Records, to ten wymarzony deal? Jak przebiega wasza współpraca? Mniemam, że będziecie ją kontynuować? Punishment18 Records to zajebiste wydawnictwo. Bez pierdolenia, na co się zgodzili, to robią. A jest to nasza pierwsza wytwórnia, więc mamy duży szacunek dla nich. Uwierzyli w nas! Więc nie mam na nich złego słowa do powiedzenia. Czas zresztą pokaże. Jak długo pracowaliście nad muzyką i tekstem na "Sleepwalker" (2015)? Jaki mieliście pomysł na ten album oraz czy wszystkie plany związane z nim udało się wam zrealizować? Zaczęliśmy pracować nad drugim albumem po trasie z Mardukiem i Grave. Na początku drobnymi kroczkami, następnie zaś weszliśmy w to w pełni i zaczęliśmy nagrania w czerwcu 2014r. Zwykle zaczynam pisać na kolejny album, kiedy nagrywamy nowy album. Dobrze mieć coś do roboty w międzyczasie, by oczyścić umysł i wchłonąć klimat. Wszystkie nasze pomysły zrealizowaliśmy, a nawet dodaliśmy dodatkowe. Na tym krążku zamieściliście utwór zatytułowany jak wasza pierwsza EPka, "Evidence of Things Unseen". Czy na podstawie tego kawałka możesz
ocenić jak bardzo zmieniał się pod względem muzy cznym Critical Solution? To wszystko jest częścią historii Lunatyka. No i jest to również bardzo fajna gra słowna - lubimy łączyć wszystko ze sobą. W utworze "Back From The Grave" wzieli gościnny udział Hank Shermann i Michael Denner. Jak przeb iegała wasza współpraca? Od czego się ona zaczęła? Absolutnie fantastycznie! Po raz pierwszy spotkałem Michaela w Snowy Shaw's Halloween Show, w 2012r., podczas nagrań do debiutu. Był to mocarny występ. Kolejnego dnia odwiedził nas w studiu. I tak to się zaczęło. Rok później, spotkaliśmy się po występie King Diamonda w Kopenhadze, nagraliśmy "Back From The Grave", wróciliśmy do Kopenhagi i daliśmy nagranie Michaelowi, który zapytał się, czy nie zaangażować w to Hanka. Kiedy podnieśliśmy szczęki z podłogi na wieść o tym, odpowiedzieliśmy: jak najbardziej! Nagrali solówki w studiu Hanka, w tym samym czasie co "Satan's Tomb", co było cholernie ekscytujące... nie mogę wyrazić słowami dobroci tych gości! Shermann/Denner wydali EPkę "Satan's Tomb". Słyszeliście ją? Macie jakieś opinie na temat nowej muzyki Shermann'a i Denner'a? Oczywiście, jak najbardziej, byłem osobą, która kupiła ten album pierwszego dnia i kochałem każdy dźwięk, który wypływał z tego albumu. Rzecz jest także w tym, że wiesz jaki gitarzysta gra konkretny riff, ponieważ tak są rozpoznawalni. Niewielu tak ma. Ci którzy to mają, to na przykład: Slash, Andy LaRocque, Michael Schenker. Takich gitarzystów rozpoznaję w ułamek sekundy. Poza tym, piękno tego albumu drzemie w naprawdę świetnych utworach. Przed nami ich duży debiut "Masters Of Evil', myślicie, że będzie to duże wydarzenie? Byliśmy tam w dniu premiery. Świetny album! Warto tu wyróżnić oczywiście gitary, oraz perkusję, w końcu to Snowy Shaw! Wróćmy do spraw związanych z Critical Solution. Jakie opinie zebrał do tej pory "Sleepwalker"? Świetne. Najmniej przychylna recenzja miała ocenę 7/10. Wiele 10/10, co jest oczywiście znakomitą rzeczą. Zarówno na okładce debiutu jak i na waszym "Sleepwalker" możemy ujrzeć motyw dusz/myśli, ulatujących z danego punktu, co ma to symbolizować? Co Foto: Critical Solution
Foto: Critical Solution
chcieliście tym przekazać? Interpretacja tego zależy w pewnej mierze od słuchacza. Jak mówiłem wcześniej, lubimy łączyć ze sobą rzeczy. Jeśli przesłuchasz oba albumy, po kolei, będziesz w stanie ujrzeć głównego bohatera albumów, którym jest Wallace Green. Jest to główny protagonista w debiucie, jednak już nie w "Sleepwalker", jednakowoż jest on przyczyną wszystkiego. Czy pojawi się ponownie? To na razie jest owiane tajemnicą. Co sądzicie o obecnej norweskiej scenie thrash metalu? Jakie zespoły możecie polecić? Szczerze, to niezbyt ją śledzę. Skupiam się na własnym zespole, a to co inni robią nie interesuje mnie zbytnio. Jestem pewien, że jest parę świetnych zespołów, a polecić mogę najnowsze utwory Snowy Shawa, które niedawno wyszły na Youtube. Czytając wywiady thrashowych kapel z Norwegi czasami przewija się motyw Critical Solution w niezbyt pochlebnym świetle (opinie typu: marna kopia Metalliki). Zarzucił wam ktoś coś takiego bezpośrednio w cztery oczy? No cóż, ja tam nigdy takich rzeczy nie miałem okazji
czytać, oczywiście, mówiono nam, że przypominamy im Metallikę, ale od tej dobrej strony. Zostaliśmy również porównani do Anthraxa, Testamentu, Megadeth i tak dalej. Wydaje mi się, że ludzie chcą zawsze porównywać nowe zespoły ze starymi, co jest trochę smutne, ponieważ młode zespoły wprowadzają swoją jakość. Nie kopiujemy od kogoś do jasnej cholery. Tak, mamy swoje inspiracje, każdy je ma, na taki zespół składa się tona takich inspiracji. Od Arthura Browna, przez Testament i King Diamonda. Jeśli ktoś uważa, że jesteśmy marną kopią Metalliki, to widzę jedną odpowiedź: oczywiście znaczy to, że jest zazdrosny. Może jego zespół - jeśli by miał jakiś - ma pod górkę. Poza tym, być porównanym do Metalliki, to oczywiście wielki komplement, który mi wcale nie ujmuje. Jak przebiegała wasza Skandynawska trasa z W.A.S.P? Jak udały się koncerty? Czy wszystko poszło po waszej myśli? To była wspaniała podróż, jak na pierwsze większe sceny z większą ilością publiki. W Szwecji mieliśmy trasę z Dynazty, są najfajniejszymi gośćmi na ziemi i wiele się od nich nauczyliśmy. Otwieraliśmy wszystkie występy w Szwecji, w większości miejsc była fantastyczna publika. Potem w Norwegii graliśmy chwilę przed WASP. Show zaczynał inny zespół, co sprawiało, że publika była jeszcze większa podczas naszego koncertu. Dla nas są to obecnie najlepsze występy, wyraźnie ludziom się podobały, a towar z merchu szybko sprzedawał się, więc jesteśmy bardzo wdzięczni za to. No ale czy wszystko poszło zgodnie z planem? Hmm, odpowiem krótko, że jesteśmy wdzięczni za to, co dla nas uczynił Blackie Lawless, zabierając nas i dając nam możliwość zagrania, był to dla nas zaszczyt, ale od kuchni, w obozie WASP sprawa nie wygląda zbyt dobrze... Blackie to Blackie i życzę mu, aby doceniał bardziej swoich fanów, być może on ich nie będzie pamiętał, ale oni go zapamiętają! Fani nie mają zbyt wielu dobrych wspomnień... Wszystko czego chcieli to autograf, bądź zdjęcie, co nie jest wcale takie ciężkie do spełnienia. Kochamy spędzać czas z naszymi fanami i nigdy, przenigdy, nie odmówię nikomu, kto chce autografu bądź zdjęcia! Wasze najbliższe plany na przyszłość? Tworzycie już jakiś materiał, czy tylko koncertujecie? Obecnie jesteśmy w ostatnim etapie nagrań naszego trzeciego albumu, które będzie rozwalać czachę. Obiecuje. To będzie najlepszy album, który stworzyliśmy, oraz najlepszy album o tematyce horroru. Nie jestem zadufany, ale jesteśmy z niego dumni. Ukończymy go najpewniej w październiku. Poza tym, już prawie skończyliśmy pisać szkielety czwartego albumu, mamy również nadzieję na jakąś trasę, być może w tym roku, ale definitywnie już w przyszłym! Dziękuje za wywiad, czy mogę prosić o parę słów na koniec dla waszych fanów? Dziękujemy za wywiad! Dziękujemy za słuchanie muzyki, kupowanie albumów, koszulek. I oczywiście: Stay Metal! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak & Marcin Hawryluk
CRITICAL SOLUTION
61
Musisz być twardy by z nami grać. Jak podpowiada Metal Archives, wasz zespół wcześniej funkcjonował pod nazwą Damage. Dlaczego zmieniliście nazwę na Deathstorm? To stało się wtedy, gdy podpięliśmy się pod I Hate. Peter, właściciel wytwórni, zasugerował nam zmianę nazwy, gdyż istniał cały zestaw zespołów nazywających się tak jak my. Sprawdził to nawet na Metal Archives. Poza tym to nie była dobra nazwa i nie pomagała nam w naszym podbijaniu świata.
Dziki, nieujarzmiony, szybki heavy metal Naprawdę dobrych młodych zespołów obracających się w tematyce thrash metalu można ze świecą szukać. Dlatego, by wam nieco ułatwić to zadanie, czas przybliżyć Deathstorm. Austriacka załoga dostarcza właśnie swój drugi album studyjny - dzieło niezwykle smaczne i godne. O nim można dokładnie przeczytać w recenzji, a tymczasem zapraszam na krótką rozmowę z frontmanem thrashowej kohorty Deathstorm. HMP: Już wkrótce fani thrash metalu będą mieli okazję posmakować "Blood Beneath the Crypts", który będzie miał swą premierę 27 maja dzięki High Roller Records. Proszę, powiedz nam jak wyglądają wasze nastroje po ukończeniu sesji nagraniowej waszego drugiego krążka? Marco "Mac" Stebich: Świetnie - jesteśmy dumni, ale też czujemy ulgę. Przejście z pisania kawałków i ich nagrania w studio do skończonego produktu, który można wziąć do ręki jest niezwykle wyczerpujące, ale też daje satysfakcję. To naprawdę świetne uczucie, gdy w końcu uwolni się bestię. Czy wasz nowy album w pełni uchwycił waszą wizję artystyczną. Zdecydowanie tak i to aż do momentu, gdy kończyliśmy nad nim prace. Minęło już trochę czasu odkąd rozpoczęliśmy pracę nad niektórymi z tych kawałków,
płycie pojawił się także motyw z H.P. Lovecrafta w jednym utworze. Kto z was jest takim zapalonym miłośnikiem jego twórczości? Muszę przyznać, że atmosfera w tym kawałku jest naprawdę nieziemska i bardzo fajnie został w nim wykorzystany flanger w gitarze. Pewnie chodzi ci o "Enter the Void/Dunwich", nie? Tak właściwie, to ten utwór nie jest w ogóle zainspirowany Lovecraftem lecz "Miastem Żywej Smierci" Fulciego. Fakt faktem, jestem bardzo wielkim fanem twórczości Lovecrafta i uważam go za jednego ze swym ulubionych pisarzy. Nie używaliśmy także flangera ani żadnych efektów, to co słychać w tym utworze to powielona ścieżka gitarowa. "Verdunkeln" oznacza przyciemnienie po niemiecku, o ile się nie mylę. Dlaczego zdecydowaliście się na niemieckojęzyczny tytuł w tym przypadku?
Foto: Deathstorm
więc ten album może nam się wydawać całkiem stary, dlatego tym bardziej wiem o czym mówię. Nie, że się nim znudziliśmy, ale po prostu odnoszę takie wrażenie, jakby był już z nami od zawsze - jakby był naszą częścią od samego początku. Rozdział zatytułowany "Blood Beneath the Crypts" jest już napisany, a my idziemy dalej. Uważasz, że wasz nowy album jest lepszy od poprzedniego? Myślisz, że zrobiliście duże postępy od czasu "As Death Awakes"? Póki co, chyba tak. Rozsądnie dojrzeliśmy. Sposób pisania utworów się nam polepszył, tak samo jak warsztat, i mamy o wiele więcej doświadczenia w pracy studyjnej. Ten krążek jest zdecydowanie naszym najsilniejszym dziełem. Czy wiecie jak idzie przedsprzedaż płyty? Czy High Roller informuje was w tej kwestii? Podejrzewam, że gdybyśmy ich o to spytali, to by nam powiedzieli. Na razie jednak nie mamy żadnych wieści w tej kwestii i szczerze powiedziawszy, wcale się tym nie interesujemy. Podoba mi się iż obok typowo thrashowych tematyk gniewo-zabijanio-okaleczania w tekstach, na waszej
62
DEATHSTORM
Lubimy włączać niemieckie słowa do tracklisty, by wydawała się bardziej interesująca, gdy się ją czyta. Tak też zrobiliśmy z "Nebelhexe" na naszej poprzedniej płycie, więc to nic nowego u nas. "Verdunkeln" brzmi świetnie i pasuje jak ulał do naszej muzyki. Macie już jakieś plany na koncertowanie poza Austrią? Czy może stoją wam na przeszkodzie np. sprawy związane z rodziną, pracą, uczelnią, itp.? Prawdę powiedziawszy to teraz gramy jakieś 90% koncertów właśnie poza granicami Austrii. W naszym kraju właściwie niemożliwym jest zorganizowanie jakiegoś dobrego koncertu. Pomimo paru wyjątków austriacka scena jest ekstremalnie słaba. Nie tylko w kwestii ilości, ale też jakości, co stanowi główną przyczynę tego, iż głównie gramy zagranicą. Jak byś opisał atmosferę panującą w Deathstorm. Jak dobrze się dogadujecie ze sobą? Nienawidzimy siebie nawzajem! Każda próba jest jak bitwa, a sala prób staje się polem. Nierzadko wrzeszczymy na siebie i dochodzi także do rękoczynów. Gdy pisaliśmy utwory na "Blood Beneath the Crypts" nasz perkusista Ferl zaatakował nożem jednego z naszych gitarzystów, bo nie podobały mu się jego riffy.
Od 2014 nie funkcjonujecie już jako trio. Dlaczego zdecydowaliście się poszerzyć skład o kolejnego gitarzystę? W końcu to kolejna gęba do wyżywienia z którą trzeba dzielić hajs z koncertów i z którą trzeba się kłócić na próbach. (śmiech) (Steindl) to nasz długoletni przyjaciel, który przy okazji gra na gitarze. Nosiliśmy się z rozszerzeniem składu już od jakiegoś czasu i to on był naszym pierwszym typem na stanowisko drugiego gitarzysty. Dwie gitary na żywo dają więcej ciężaru. A gitarowe pojedynki na naszym nowym nagraniu też to potwierdzają. To była świetna decyzja! Kreator zdaje się być dla was bardzo ważną inspiracją - i nawet nie próbuj w tym momencie zaprzeczać. Wasza muzyka i wokale bardzo przypominają to jak chciałbym by aktualnie brzmiał Kreator, gdyby nie babrali się w tym przeprodukowanym melodyjnym syfie. Wasza pierwsza EP pod szyldem Deathstorm nawet miała zaczerpniętą nazwę z Kreatorowego "Storming with Menace". To naturalnie nie jest nic złego - potrzebujemy dobrego old-schoolowego thrashu. Nie obawialiście się jednak, że pewne podobieństwa do Kreatora przyćmią to, co chcielibyście przekazać swoją muzyką i waszą artystyczną wizję? Tak, Kreator to jedna z naszych głównych inspiracji. Dlaczego miałbym zaprzeczać? (bo wiele młodych kapel uparcie idzie w zaparte w takiej sytuacji? - przyp. red.). Ich wczesne nagrania są jednym z powodów dla których założyliśmy kapelę. Szczerze powiedziawszy nie powiedziałbym, że w więcej niż, powiedzmy, 10% naszego materiału można dosłyszeć się jakiś skojarzeń z Kreatorem. Deathstorm to coś więcej i w naszej muzyce znajduje się o wiele więcej niż sam Kreator. Zwłaszcza na naszym ostatnim albumie. Już na EP "The Gallows" znaleźliśmy własne brzmienie bez stawania się pseudofilozofującymi pizdusiami podążającymi za modą, jeżeli chwytasz o czym mówię. Nasza wizja artystyczna to wykuwanie dzikiego, nieujarzmionego i szybkiego heavy metalu prosto z grobowych czeluści. Kreator nie przyćmi tego w żaden sposób. Nasza pierwsza EP, która została zatytułowana "Storming with Menace", nosi taki tytuł, gdyż chcieliśmy ją jakoś połączyć z nazwą naszego zespołu. Podobnie postąpiliśmy z naszym debiutanckim "As Death Awakes". Owszem, był to pewnego rodzaju hołd, ale należy pamiętać, że to jednak coś więcej niż tylko wzięcie tytułu z kawałka kapeli, którą uwielbiamy. Parę dni temu miałem okazję być na festiwalu Keep It True w Niemieckiej Bundesrepublice. Był to dobry moment na przegadanie ze znajomymi z całej Europy sytuacji jaka aktualnie panuje na zachodniej części naszego kontynentu. Nie kryłem zdziwienia, gdy się okazało, że nasza znajoma mieszkająca w jednym z największych niemieckich miast nie wychodzi sama po zmroku, gdyż wówczas zaczepiają ją muzułmanie. Jak to wygląda w Austrii i waszym mieście Graz? Czy wasze koleżanki, siostry i dziewczyny także nie wychodzą same z domu po dziewiątej na przechadzkę, spacer czy jakieś późne zakupy? Wydaję mi się, że tak jest teraz w całej Europie. W Graz jest bardzo wielu imigrantów, zwłaszcza tam gdzie mieszkam razem z dziewczyną. Nie jest to jednak problemem, jeżeli wychodząc późno z domu nosisz nóż w widocznym miejscu. Ciekawe. W każdym razie zapraszamy do krainy gościnności oraz taniego jedzenia, papierosów i alkoholu. Mam nadzieję, że uda wam się kiedyś przybyć z Deathstorm do naszego kraju, mimo iż kondycja naszych promotorów i organizatorów strasznie kuleje. Bardzo chcielibyśmy ruszyć z inwazją na Polskę! W końcu minęło już prawie 80 lat odkąd posmakowaliście Austrii, więc rok 2016 byłby idealny do przypomnienia się wam. (śmiech) W każdym razie bardzo dziękujemy za wywiad. To była przyjemność. Do wszystkich, którzy to czytają: kupujcie naszą nową płytę, przybywajcie na koncerty i dzwońcie z ofertami koncertowymi! Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Metal stanowi niewyczerpalne źródło muzyki Prawdziwej brudnej heavy metalowej surowizny nigdy za wiele. Bat robi prawdziwą furorę, tak że nawet muzycy Raven go polecają, a jeżeli pięćdziesięcioletnie dziadki pochylają się nad jakąś młoda kapelą, to warto się tym zainteresować. Co prawda nie wszyscy mają nosa do wyłapywania ciekawych perełek (jak Bruce Dickinson i jego krótka podjarka naszym cudownym Made of Hate), ale okazuje się, że Bat łoi naprawdę dobrą muzykę. Jeżeli jara was prosty heavy metal jadący siarą i padliną, to jest to ten typ, który was zainteresuje. Dodam, że choć nie lubię D.R.I. ani Municipal Waste - kapel w których udzielają i udzielali się członkowie Bat, to jednak tej irytującej maniery z jakiej te zespoły są znane nie ma w muzyce tego projektu. I bardzo dobrze! HMP: Hej, co tam słychać? Jak nastroje po ukończe niu nagrywania "Wings of Chains"? Ryan Waste: Hej, u nas świetnie. Jesteśmy niezmiernie zadowoleni efektu, bo udało nam się uchwycić Bat w surowej formie. Nagrywaliśmy tuż po tym jak wróciliśmy z trasy, więc ten żywioł, który towarzyszył nam podczas występów był nadal z nami. W skład Bat wchodzą artyści, którzy zdobywali swe doświadczenia grając w Municipal Waste, Volture czy D.R.I.. Czy to wszystko pomogła wam przy zakładaniu nowego zespołu? Na pewno nam nie zaszkodziło. Pomogło w tym, że już wiemy czego mamy nie robić. Poza tym grając w trójkę jest łatwiej. Mniej ludzi oznacza mniej kłótni, co sprawia, że granie jest o wiele bardziej relaksujące. Póki co, idzie nam bombowo. Dwóch z was nadal gra w Volture, który także jest heavy metalowym zespołem. Choć jego formuła jest inna od tego, co prezentuje Bat, to czy jednak tworzenie muzyki dla Bat nie wpływa negatywnie na proces twórczy w Volture? Razem z Nickiem zwykle natychmiast potrafimy wyczuć czy riff bardziej pasuje do Bat czy do Volture. Te bardziej rockowe trafiają do Volture, ale do Bat też przemycamy nieco tego typu zagrywek. Na demówkę nawet nagraliśmy utwór "Streetbanger", którego w końcu na niej nie umieściliśmy, bo brzmiał za bardzo w stylu Volture. Na pewno go opublikujemy któregoś dnia, może właśnie pod szyldem Volture, z tymi szybującymi po wysokościach wokalami!
robię tak, że najpierw piszę tekst, a dopiero dookoła niego resztę utworu. To coś dla mnie nowego, ale póki co mi się podoba. Nadaje to sens muzyce. Większość waszych utworów trwa po dwie minuty, a czasem nawet krócej. Jakieś naleciałości po waszej crossoverowej przeszłości? No pewnie. Mamy krótki okres uwagi. Plus nie lubię niczego sztucznie przedłużać, no chyba że kawałek naprawdę buja nieźle, to wtedy warto. Zdarza nam się przekroczyć próg trzeciej minuty, więc pilnujcie się… Gdzie zarejestrowaliście wasz debiutancki album "Wings of Chains", który wkrótce ujrzy już światło dzienne? Jak długo wam zajęły nagrywki? Album nagraliśmy w małym studio Etching Tin w moim rodzinnym Richmond w Virginii. Wokale nagrałem samodzielnie u siebie w domu, co było dla mnie czymś zupełnie nowym. Od teraz już zawsze tak będę
wcześniej razem. Nasz perkusista żyje w Teksasie, a to kawał drogi od nas. Rzadko więc zdarza nam się grać wspólnie próby czy nawet razem tworzyć kawałki. Utwory z demówki dojrzały i mogliśmy je ponownie nagrać z lepszym feelingiem. Co prawda jeden z utworów z albumu napisaliśmy wspólnie w studio nagraniowym i zarejestrowaliśmy go w pierwszym podejściu. Rzadko kiedy spotykamy się w jednym miejscu, więc trzeba było skorzystać z okazji. Jaki jest twój stosunek do undergroundu - do prasy i do muzyki? Czy według ciebie stanowi to ważny ele ment sceny muzycznej? Tak i to bardzo. Wszyscy wywodzimy się z undergroundu i wszystko robimy na nieco zrób-to-sam. Tylko w ten sposób można wszystko zrobić jak należy! Nadal czytam ziny i wymieniam się kasetami ze znajomymi. Metal stanowi niewyczerpalne źródło muzyki. Dlatego właśnie prowadzę mój metalowy talk show "Living Fast", obadajcie go: www.living-fast.com. Jak wygląda u was sprawa z koncertami? Wolicie skupiać się na planowaniu swych występów czy jed nak preferujecie pracę w studio przy nagrywaniu kawałków? Zagraliśmy już parę koncertów, ale jesteśmy przygotowani na dużo więcej. Mamy już w planach kilka świetnych gigów i festiwali na to lato. Na przykład Metal Threat Fest z Razor, Exciter i wieloma innymi wspaniałymi kapelami. Gramy w Nowym Yorku z Razor ponownie w sierpniu, więc chyba im podpasowaliśmy. Chcielibyśmy także zagrać trasę po Europie, taką z prawdziwego zdarzenia, więc miejcie na nas oko! "Primitive Age" został niedawno wznowiony na szarym winylu z jedwabnym sitodrukowym nadrukiem.
Jak wasi koledzy z Volture i Municipal Waste postrzegają Bat? Lubią to. Wszyscy się nawzajem wspieramy w kwestii zespołów i pobocznych projektów. Dlaczego postanowiliście założyć taki surowy heavy/ speedowy zespół jak Bat? Zawsze chciałem grać taki prostoduszny heavy metal i to bardziej niż cokolwiek innego. Nie potrafię jednak śpiewać w takim stylu. Mój głos jest naturalnie zdarty, więc po prostu staram się tak zaadaptować muzykę, by do niego pasowała. Chcieliśmy także uzyskać coś prostego i niezbyt skomplikowanego. Pomaga w tym fakt, że Felix wywodzi się z hardcore/punkowego zespołu, więc jego styl bębnienia pasuje do takiego grania idealnie. Tak otrzymaliśmy Bat. Kto jest głównym "pisarzem utworów"? Ja tworzę wszystkie teksty i pomysły, a razem z Nickiem piszemy riffy, choć to on zwykle przynosi ich więcej. Struktury utworów budujemy wspólnie. Ostatnio
Foto: Bat
robił. Okazuje się, że lepiej mi wychodzi, gdy nie wisi nade mną widmo lecącej kasy i czasu studyjnego. Całość szybko poszła, muzykę mieliśmy po kilku dniach, a wokale po paru tygodniach.
Wygląda to w opór sztosowo. Ta, ten sztych wyszedł naprawdę fajnie. Aczkolwiek to może być ostatni raz, gdy wznawiamy to wydawnictwo, więc chwytajcie je póki jest…
Jesteśmy świadkami swoistego wskrzeszania ducha heavy metalu ostatnimi laty. Jaki jest wasz plan na to, by wyróżnić się od innych i nie podążać za tren dem? Gramy szybciej i głośniej.
Jak wygląda przyszłość dla Bat? Czy zamierzacie się skupić bardziej na tym projekcie czy jednak na Volture i Municipal Waste? Staram się ciągnąć wszystko równocześnie! Lubię być zajęty. Prawie skończyliśmy pisanie nowego albumu dla Waste'ów, który był już przekładany od dawna. Następnie będę się przerzucał do pisania nowego albumu dla Volture, który tworzymy razem z heavy metal horrorem filmowym, którego jestem scenarzystą i reżyserem. Waste leci do Europy na koncerty i festiwale, a potem Bat będzie miał swój udział w letnim szaleństwie. No rest for the wicked. Arrrrrrrghhhhhhhh!
Połowa utworów z "Wings of Chains" została wcześniej wydana na demówce "Primitive Age" i singlu "Cruel Discipline". Dlaczego zdecydowaliście się nagrać je ponownie na "Wings of Chains" zamiast wypełnić krążek w całości niepublikowanym wcześniej materiałem? Taki właśnie był plan. Dla mnie to typowy oldschool tak nagrać najpierw demo, a potem dopiero zarejestrować utwory na pełnoprawnym wydawnictwie studyjnym. Dodatkowo nagraliśmy demo nie grając wcześniej nigdy na żywo jako zespół. Czy w ogóle grając
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
BAT
63
Uwielbiamy grać wszędzie tam, gdzie możemy Shallow Ground to ludzie, którzy stając przed wyborem, czy wolą grać w środku czy na zewnątrz klubu, powiedzą "a po co mam wybierać, najlepiej zagrać tu i tam.". Poza tym, mają jeden prosty cel w tworzeniu swojej muzyki - "sprzedać" fanom kopa. O tym, oraz o paru innych smaczkach poczytacie w wywiadzie. Zapraszam.
HMP: Możecie powiedzieć parę słów o waszym zespole? Keith Letourneau: Nasz zespół od zawsze był nastawiony na tworzenie i granie mocarnego, kopiącego dupy metalu - takiego - który my lubimy i zapewne inni polubią, machając do niego głowami. Mimo, że zaczynaliście w 1994r., to wasze pierwsze utwory wyszły w 2009r.. Skąd ta długa przerwa pomiędzy powstaniem zespołu a wypuszczeniem pier wszego albumu? Rodzina i inne życiowe obowiązki, to przyczyny tej przerwy. Rozeszliśmy się w 1997r. W 2009r., dwóch oryginalnych członków zespołu uznało, że to czas, aby pozbierać się do kupy i zacząć grać ponownie. Doszło parę nowych twarzy i tak oto nowe wcielenie Shallow Ground odrodziło się. Nagraliśmy demówkę, zaczęliśmy grać występy i zdobywać nowych fanów. Posiadacie także doświadczenie z m.in Off The Wall, Bad Image oraz Agrippa93; jak wpłynęło ono na waszą działalność w Shallow Ground? Granie w innych zespołach pozwoliło nam nabrać doświadczenia w metalowej społeczności i utworzyć sojusz i scalenie pomiędzy innymi zespołami, środowiskami i tak dalej.
skończyliśmy z pierwszym albumem, i pisaliśmy, pisaliśmy od nowa i modyfikowaliśmy do czasu, kiedy album został do w końcu nagrany. Ba, napisaliśmy od nowa i nagraliśmy ponownie cały tekst, do jednego z utworów, chwilę przed masteringiem. Ile zajęło wam nagranie tego albumu? Gdzie go nagrywaliście? Kto wam pomagał przy nagraniach oraz miksie? Byliśmy w studio około dwóch miesięcy. Jak wcześniej powiedziałem, nagrywaliśmy w Dexter's Lab z Nickiem Bellmore, perkusistą Toxic Holocaust. Był świetny i z pewnością zamierzamy nagrać z nim nasz kolejny album. Mastering odbył się w Audiosiege Engineering. Na albumie słyszę parę odniesień do Slayera (początek "F.I.U." i "Class Warfare"), czy tworząc wasz najnowszy album, inspirowaliście się jego starszymi dokonaniami np. "South of Heaven"? Dorośliśmy słuchając Slayera, tak więc był dla naszej muzyki sporą inspiracją. Innymi natomiast były Exodus, Iron Maiden, Testament, Iced Earth, Kreator i Sepultura, oraz wiele, wiele innych klasyków. Poza tym nowszy towar, taki jak Machine Head czy Lamb of God. Nawet może Avril Lavigne... No dobra, nie przesadzajmy. Co chcieliście przekazać tworząc ten album? Czy jest to tylko wasze wyrażenie agresji i irytacji pewnymi zagadnieniami czy także coś więcej? Kiedy piszemy teksty, to poruszamy tematy, które w
Chcieliśmy je wykonać wraz z fanami, w wielkim mosh picie, gdzie paru z nich ubrało kamery, by oddać to uczucie, które fani czują będąc w młynie (coś jak "Hardcore Henry" - przyp. red.). Zrobimy jeszcze teledyski do przynajmniej jednego, dwóch kawałków. Kto zaprojektował okładkę do waszego najnowszego albumu? My jako zespól wyszliśmy z głównym pomysłem, przekazaliśmy go do artysty o imieniu Noel Puente. On wziął pomysł, pokazał szkice, które pokochaliśmy, i następnie wprowadził pomysł w czyn z czego jesteśmy obecnie zadowoleni. Lubicie grać na żywo; w takim razie ciekawi mnie, czy wolicie grać w barach i klubach, czy bardziej na świeżym powietrzu? Kochamy grać na żywo. Nie ma nic lepszego niż ludzie, którzy machają głowami, bawią się i pogują do muzyki którą napisaliśmy. Wręcz się żywimy tą energią tłumu. Graliśmy na wielkim festiwalu Warriors of Metal Festiwal, odbywającym się na świeżym powietrzu, kilka razy z rzędu, było to wspaniałe doświadczenie. Kochamy także grać w małych barach i klubach, w bardziej kameralnym położeniu, gdzie możemy być bliżej fanów i mieć z nimi bezpośredni kontakt oraz większe pole do popisu. Jednym słowem, uwielbiamy grać wszędzie tam, gdzie możemy. Jak wygląda wasza setlista? Czy gracie jakieś covery (jeśli tak to czyje?)? To zależy. Tworzymy naszą setlistę, opierając się na typie występu, na którym gramy, oraz na tym z kim gramy. Czasami dobieramy sobie set złożony z czystego, świeżego thrashu. Czasami bierzemy bardziej progresywne rzeczy. Lubimy mieszać. Skupiamy się na naszych utworach, jednak czasami dodamy do swojego repertuaru cover. Graliśmy już trochę Sepultury, Iron Maiden, Slayera i Metalliki. Covery są spoko. Wasz najlepszy koncert do tej pory? Co sądzicie o zespołach z którymi wtedy graliście? Na przełomie lat graliśmy z paroma niesamowitymi zespołami, włączając: Exodus, Devin Townsend Project, Unearth, Chimaira, Flotsam and Jetsam, Helstar, Kittie, Skeletonwitch, Mobile Death Camp i wiele innych. Najdziwniejsze jest to, że jeden z lepszych gigów, które zagraliśmy, zagraliśmy z Dragonforce i Kamelot. Powiedziałem "najdziwniejsze", tylko dlatego, że po prostu nie pasujemy do power-metalowego stylu, i baliśmy się przed show, że widowni nie będzie się podobać nasza muzyka. Jednak ta była wspaniała! Był to największy tłum kiedykolwiek mieliśmy i od momentu, w którym zaczęliśmy grać, byli pełni energii i weszli w tan. Byliśmy totalnie wzięci, naprawdę podniosło nas to na duchu. Czy zamierzacie robić trasę po Europie? Zawitacie także do Polski? Gadaliśmy już z Killer Metal Records na temat robienia trasy w Europie wraz z paroma innymi zespołami wydawnictwa. Chętnie zagramy także w Polsce w ramach tej trasy.
Foto: Shallow Ground
64
Niedawno wyszedł wasz najnowszy album, "Embrace The Fury", co sądzicie o opiniach na temat waszego albumu? Jak sami go oceniacie? Otrzymaliśmy sporo bardzo pozytywnych opinii na temat tego naszego najnowszego albumu. Kochamy nasz debiut. Wciąż gramy z niego sporo muzyki, jednak nasz nowszy album jest mocniejszy, chociażby ze względu, że dorośliśmy jako muzycy, oraz jako zespół. Mamy większe doświadczenie w tworzeniu i nagrywaniu. Nagrywaliśmy z nowym człowiekiem specem od inżynierii dźwięku (Nick Bellmore z Dexter's Lab Studios), który wykonał kawał wyśmienitej roboty. Jego wiedza, umiejętności i wkład są bezcenne. Skupiliśmy się na tym aby utwory dawały jeszcze większego kopa, niż wcześniej. Jesteśmy ekstremalnie zadowoleni z nowych kawałków oraz z całego albumu.
naszym mniemaniu zainteresują słuchaczy. Czasami to trochę wkurwu na to, co obecnie dzieje się na świecie, czasami trochę mocnego, fantastycznego towaru, np. wilkołaki, albo po prostu trochę o tym, co się dzieje w thrashu podczas moshu. Nasze kryterium muzyki jest proste: niech adrenalina podskoczy, a głowy niech się machają.
Skoro jesteśmy przy najnowszym albumie, to ile zajęło wam napisanie riffów i tekstów na album? Zaczęliśmy pisać nowe utwory, od momentu, gdy tylko
Czy zamierzacie nagrywać teledysk do kawałków z "Embrace The Fury"? Planowaliśmy najpierw zrobić video do "Once Again".
SHALLOW GROUND
Inspirujecie się też Testamentem. Wasz ulubiony album tej grupy to...? Jak wpłynął on na brzmienie waszego zespołu? Co sądzicie o ich demie z Zetro? Nasz ulubiony album tego zespołu to "The New Order", jest cholernie thrashowy i surowy. Ma tę atmosferę, w którą chcielibyśmy się wstrzelić naszą muzyką. Demówka "The Legacy" jest zajebista, świeża, surowa i mocna.
Czy przygotowujecie się do prac nad kolejnym albumem? Czy zamierzacie zacząć już powoli kom ponować, czy na razie jedynie grać koncerty? Już zaczęliśmy pisać muzykę na nasz najnowszy album. Rozmawialiśmy na temat możliwości przywrócenia paru kawałków z dawnych lat pierwszego Shallow Ground. Mamy także parę koncertów zarezerwowanych. 2016 zapowiada się jako ekscytujący rok dla Shallow Ground. Co możecie powiedzieć o obecnej scenie thrash met alu? Polecacie jakieś zespoły? Scena Nowej Anglii jest świetna. Tyle świetnych zespołów, z którymi mieliśmy okazje zagrać: Skull Hammer, Lich King, Condition Critical, Seax, Goblet i inne. Czy kojarzycie jakiekolwiek polskie zespoły np. Turbo, Behemoth, Acid Drinkers, Wolf Spider)? Znamy Behemotha i Vadera. I chętnie z nimi zagramy. Dziękuje za wywiad, proszę o parę słów na koniec. Dziękujemy wszystkim! Wciąż thrashujcie i wbijcie na naszego fanpage'a, bądź na naszą stronkę. East Coast Thrash!!! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
HMP: Może zacznijmy od odrobiny historii. Nie jesteście muzycznymi nowicjuszami, bo we trzech tworzycie progresywno metalowy Sadman Institute. Skąd pomysł, żeby rozwidlić swoją działalność i powołać razem do życia drugi, lecz stylistycznie zupełnie odrębny zespół? Filip Malinowski: Tak, Sadman Institute to całkowicie inna bajka muzyczna, jednakże zarówno ja jak i Tomasz jesteśmy również wielkimi fanami gatunku doom jak i heavy. Od jakiegoś czasu zaczął mam chodzić po głowie pomysł stworzenia zespołu obracającego się właśnie w tym klimacie, ale niestety od pojawienia się pomysłu do jego realizacji upłynęło sporo czasu, głównie przez trudności ze skompletowaniem pełnego składu. Na szczęście dla nas mieliśmy pod nosem dobrego perkusistę, Macieja który tworzy z nami Sadman Institute i znalazł również czas na zaangażowanie się w drugi zespół. Moje pierwsze skojarzenie na hasło epic doom metal z Krakowa to Evangelist. Kiedy posłuchałem waszej płyty, okazało się, że wręcz dzielicie wokalistę. Jak trafiliście na Michała i skąd pomysł zaproponowania mu współpracy? Filip Malinowski: Na Michała trafiliśmy właśnie poprzez Evangelist. Nie ma u nas wielu wokalistów, którzy byliby fascynatami tego gatunku i jeszcze dodatkowo mieli dobry, mocny wokal. Tak wiec propozycja wysunięta w kierunku Michała była rozsądna decyzją. Dodatkowo w tamtym właśnie okresie Evangelist miał chwilową przerwę w działalności z powodów powiedzmy logistycznych, tak wiec Michał chyba nie musiał się długo zastanawiać (śmiech). Jak wyglądają wasze stosunki z Evangelist? Tworzycie swego rodzaju doom metalowy tandem? Michał Strzelecki: Evangelist to dwuosobowy projekt, a Monasterium to zespół z pełnym składem, który gra regularnie. Obie nazwy łączy wspólna misja grania doom metalu, a że jest czas i warunki to nie ma żadnych problemów abym udzielał się w obu. Relacje przebiegają więc bezproblemowo.
Metal w cieniu Światowych Dni Młodzieży Polska scena doom metalowa generalnie stoi na stonerze i temu podobnych dźwiękach. Wariant epicki do niedawna pozostawał niedopieszczony, aż tu nagle pojawił się krakowski Evangelist. Teraz zaś gród Kraka wydał równie porządny Monasterium. Jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale dwie? O zespole i jego debiutanckim albumie opowiedzieli nam basista Filip Malinowski, gitarzysta Tomasz Gurgul i wokalista Michał Strzelecki. basowy duet wszechczasów Iommiego i Butlera jak zwykle nie brał jeńców. Może minimalnie szkoda, że poza "After Forever" i "Hand of Doom" nie przypomnieli więcej dawno nie granych numerów, ale to wszystko nie ma znaczenia. Jeśli faktycznie jest to ostatnia trasa, to żegnają się z klasą godną największych Mistrzów i odchodzą tak jak i przybyli - w glorii i chwale. Oby jednak nie było to finalnie pożegnanie a ja po cichu liczę na współpracę Iommiego z Martinem. Może kontynuując pomysł Heaven and Hell mógłby powstać projekt Headless Cross? Atmosferę wokół waszej muzyki tworzy nie tylko warstwa dźwiękowa, ale też tekstowa, a nawet nazwa zespołu. O czym generalnie mówią teksty i co inspiruje was przy pisaniu? Michał Strzelecki: Teksty poruszają się wokół szeroko pojętej sfery duchowej/religii, historii oraz filozofii, tego typu tematyka zawsze idealnie pasowała do doom metalu. Osobiście zawsze pasjonowały mnie te dziedziny wiec inspiracje są zaczerpnięte z własnej wiedzy i z osobistych poszukiwań. Zgodzilibyście się z Robertem Lowem, że tematyka
Ostatnio rozmawiałem z Albertem Bellem. Wspominał, że zapraszaliście go turystycznie do Krakowa, a też że zagracie jesienią na Malta Doom Metal Festival. Jak nawiązaliście z nim kontakt? Filip Malinowski: Alberta poznaliśmy poprzez Malta Doom Metal Festival, gdzie jakiś czas temu wysłaliśmy zgłoszenie, a później dostaliśmy odpowiedź z zaproszeniem na tegoroczną edycję. Mieliśmy tez okazję poznać Alberta na Rock Hard Ride Free w Goleniowie oraz resztę organizatorów Malta Doom Metal w Krakowie, w przed dzień koncertu Black Sabbath. Muszę przyznać, że dawno nie poznałem tak pozytywnych i zaangażowanych ludzi. Jak stoicie z koncertami? Gdzie można was zobaczyć na scenach w Polsce? I czy występ na Malcie będzie waszym pierwszym zagranicznym? Filip Malinowski: Koncert na Malcie będzie naszym pierwszym koncertem zagranicą. Staramy się tez kontaktować z innymi zagranicznymi festiwalami, o wszystkim będziemy informować na bieżąco. Jeśli chodzi o koncerty w Polsce to jesteśmy obecnie w trakcie organizowania trzech koncertów, Skarżysko Kamienna, Kraków oraz Kielce. Wszystkie w okresie jesienno
Epic doom metal w Polsce jest gatunkiem jałowym. Encyclopedia Metallum wymienia tylko dwa zespoły uprawiające go w czystej postaci i obie nazwy już padły w tym wywiadzie. Narzuca się więc pytanie, dlaczego zdecydowaliście się grać tak egzotyczną dla tego kraju muzykę? Jakie jest wasze doom metalowe zaplecze? Co was w tej muzyce pociąga? Filip Malinowski: Tak, w Polsce scena typowo doom metalowa można powiedzieć że właściwie nie istnieje. Jest stosunkowo dużo zespołów grających stoner czy tez inne "weedowe" klimaty, a klasycznych epic doom metalowych kapel brak. Dlaczego zdecydowaliśmy się mimo wszystko grać właśnie ten rodzaj doomu? W moim przypadku chyba dlatego, że jest to mój ulubiony gatunek i w nim czuje się najlepiej. Brak takich zespołów w Polsce możliwe że również się do tego przyczynił. Tomasz Gurgul: Zgadza się, uwielbiamy takie granie i to jest główny powód. Dla mnie personalnie nie ma większego znaczenia ile zespołów w kraju reprezentuje dany gatunek. Po wędrówkach zatłoczonymi ścieżkami progmetalu z chęcią odbijam na opustoszały trakt epickiego doomu. Może dzięki Evangelist i Monasterium powstanie więcej takich zespołów - wbrew pozorom fani epickiego grania w Polsce istnieją. Candlemass, Solitude Aeturnus, a może jeszcze inny zespół? Kto jest waszym bogiem i muzycznym wzorcem? A może uprawiacie politeizm? Filip Malinowski: Dla mnie osobiście Candlemass jest na pewno jedną z największych inspiracji. Oczywiście słucham i bardzo lubię Solitude Aeturnus oraz inne zespoły tego gatunku, jednak Candlemass jest dla mnie "bogiem" (śmiech). Tomasz Gurgul: Jeśli na muzycznym firmamencie zasiada jeden bóg - to jest nim Black Sabbath. Tony Iommi to dla mnie absolutny mistrz riffów zagłady. I nieważne czy za mikrofonemem stał Ozzy, Dio, Gillan czy Martin - każdy z tych składów nagrywał płyty wielkie i inspirujące. A jeśli po prawicy Black Sabbath siedzi inny bóg - to jest nim właśnie Candlemass, absolutna biblia epic doom metalu. Jeżeli kiedykolwiek dane nam będzie dzielić z nimi scenę, to będzie to spełnienie marzeń. Jesteście fanami Black Sabbath. Byliście na ich lipcowym koncercie w Krakowie? Jak wrażenia? Tomasz Gurgul: Tym razem ja byłem jedynym przedstawicielem Monasterium na koncercie Black Sabbath. Zespół w fantastycznej formie a gitarowo -
Foto: Monasterium
mistyczna po prostu najlepiej pasuje do doom metalu? Wyobrażacie sobie swoją muzykę z zupełnie inny mi tekstami? Michał Strzelecki: Zgodziłbym sie w 100%, nie wyobrażam sobie takich dźwięków z inna warstwa tekstową. Z jaką recepcją waszego debiutu się jak dotąd spotkaliście? Jakieś głosy z Zachodu? Tomasz Gurgul: Prawdę mówiąc właśnie z Zachodu napływa większość recenzji - głównie Grecja (skąd pochodzi nasza wytwórnia No Remorse), Niemcy, Francja, USA. Powoli pojawiają się też recenzje z Polski. Wnioskując po tych tekstach i różnych prywatnych wiadomościach i głosach, które otrzymujemy, recepcja wydaje się póki co bardzo dobra. Natomiast zdecydowanie za wcześnie aby to finalnie ocenić. Z niecierpliwością czekamy więc na koncerty, które na pewno pozwolą płycie dotrzeć do większej liczby osób.
zimowym. Zapraszam na nasz profil na Facebooku, tam będziemy zamieszczać wszystkie szczegóły. Jako krakowianin muszę spytać na koniec: jesteście gotowi do Światowych Dni Młodzieży, tak jak głosi popularny slogan? Jakie obraliście strategie przetrwa nia? Filip Malinowski: Are you ready? Ja osobiście myślę, że chyba nawet samo miasto nie jest na to ready. Spodziewam się totalnej zagłady (śmiech) ja osobiście w miarę możliwości wyjeżdżam na ten okres z miasta. Tomasz Gurgul: No cóż, trochę szkoda, że nikt nas nie zaprosił. Już uszami wyobraźni słyszałem te wielkie tłumy nucące refreny do "Christening in Blood" czy "The Pharisee's Tongue" (śmiech). A tak na poważnie, osobiście nie zamierzam wiele zmieniać - mam nadzieję, że da się normalnie egzystować w mieście - a przynajmniej jeździć do pracy i grać próby. Adam Nowakowski
MONASTERIUM
65
Ćwierć wieku na scenie Forsaken gości na naszych łamach nie po raz pierwszy, a udzielający wywiadu basista Albert Bell za sprawą swoich licznych zespołów jest wręcz naszych stałym gościem. W związku z tym, a także brakiem nowych wydawnictw z obozu Maltańczyków, postanowiłem skupić się w tym wywiadzie na wątkach pobocznych działalności zespołu oraz samej osobie Alberta. Niezwykle barwnej, jak się wkrótce przekonacie. Pretekstem do spotkania i rozmowy posłużył natomiast pierwszy koncert Forsaken na polskiej ziemi - w czerwcu na festiwalu Rock Hard, Ride Free. HMP: Może wpierw wyjaśnijmy, jak to się stało, że zagracie w Polsce. To była dla mnie wspaniała niespodzianka, ale i spore zaskoczenie. Albert Bell: Tak, jesteśmy w Polsce po raz pierwszy. Powiem ci jednak, że Marcin (Dec, współorganizator m.in. koncertów Procession i Saint Vitus - przyp. red.) już wcześniej wychodził do nas z propozycją zagrania w waszym kraju. Jakieś dwa lata temu skontaktował się ze mną w sprawie wspólnego występu Forsaken i Nomad Son w Goleniowie. Wówczas z rozmaitych powodów nie wyszło, ale że teraz jest zaangażowany w organizację Rock Hard, Ride Free, powrócił do tamtego pomysłu. Sprawy potoczyły się szybko, ustaliliśmy z pozostałymi organizatorami warunki naszego przyja-
zespołami, które uwielbiamy. Nie da się tego przecenić. To spełnienie marzeń. Graliśmy już z Saint Vitus, teraz z Candlemass. Kolejny idol z naszej listy został właśnie odhaczony (śmiech). A jak na razie podoba się wam Polska? Będziecie mieli czas cokolwiek pozwiedzać? Niestety nie. Przylecieliśmy do Berlina, a zaraz potem dwie-trzy godziny jechaliśmy do Goleniowa. Droga powrotna będzie wyglądać tak samo. Oczywiście widzieliśmy trochę krajobrazów, rozmawialiśmy z ludźmi, którzy okazali się mili i gościnni. Kraj jest piękny i chcielibyśmy go zwiedzić, ale tym razem niestety nie mamy takiej możliwości. Moi przyjaciele z Mona-
jednak Maltańczycy myślą o Polsce, sądzę, że widzą ją przede wszystkim przez pryzmat Jana Pawła II. Miał on wiele zasług, między innymi w dążeniu do pokojowego współistnienia wielu religii. Odwiedził naszą wyspę dwukrotnie. Maltańczycy bardzo go szanowali i kochali, w przeciwieństwie do jego następcy. Papież miał wielki wpływ na nich i stąd to skojarzenie. Ponadto, obecnie coraz więcej Maltańczyków lata do Polski. Przyciągają ich niskie ceny piwa, jedzenia i nie tylko. W przeciwieństwie do większości krajów europejskich, jest to tani kraj i takim go widzą. Przy odpowiedniej promocji ze strony polskiego rządu wasz kraj na pewno mógłby stać się turystyczną potęgą. Ale w każdym razie, ogólnie Maltańczycy widzą Polskę jako kraj konserwatywny, przywiązany do tradycji. Dostrzegają podobieństwa z naszą wyspą, ale też Irlandią. Ciekawe, bo większość Polaków też tak widzi swój kraj. Czasem obraz własnego narodu jest zwykłym mitem, ale niekiedy wyrasta on z realnych przesłanek. Przykładowo Maltańczycy postrzegają siebie jako bardzo gościnnych, ciepłych i otwartych, co w dużej mierze jest prawdą, lecz ten pogląd nie sprawdza się w tym, jak traktujemy przybywających do nas uchodźców. W kraju rosną w siłę nastroje antyimigracyjne. Jak na ironię, Maltę latami zalewała fala przybyszy z Afryki, ale wówczas Unia Europejska nie pomagała nam radzić sobie z tą sytuacją, a tylko piętnowała nas. Teraz wiele krajów europejskich staje w obliczu tego samego problemu i w odpowiedzi same stawiają na granicach mury. Jak widzisz, każdy medal ma dwie strony. Generalnie jestem centrystą, w swoim życiu zawsze staram się trzymać zasady złotego środka. To bardzo dobra zasada. Przechodząc już do kolejnego wątku, jesteś doktorem nauk społecznych… Tak, konkretnie jestem socjologiem. Wśród swoich zainteresowań badawczych wskazu jesz tak zwane metal studies. Opowiesz nam więcej, czym konkretnie się zajmujesz? To dynamicznie rozwijający się i rosnący w siłę interdyscyplinarny nurt badań. Podejmują się go między innymi socjologowie, antropologowie i kulturologowie (od siebie dodam, że filologowie też - przyp. red.). Spoglądamy na subkulturę metalowców z perspektywy nauki, a nie tylko jej członków i sympatyków. Równocześnie metal studies dobrze zazębiają się z tak zwanymi studiami fanowskimi (ang. fan academics - przyp. red.). Do tych badań angażuje się ludzi z wewnątrz społeczności - fanów i muzyków, czyli twórców i konsumentów muzyki. Dzięki nim uzyskuje się szersze spojrzenie na subkulturę. Można w ten sposób analizować na przykład poglądy polityczne metalowców. Moje badania skupiały się na społeczności metalowców na Malcie. Próbowałem wyjaśnić, co trzyma ich na wyspie mimo licznych problemów, z którymi muszą się stykać. Pisanie doktoratu sprawiło mi dużo radości. To była dla mnie ważna, osobista wędrówka.
Foto: Forsaken
zdu. Wiesz, nie oczekujemy fortuny za koncert. Zaoferowali nam pokrycie kosztów przelotu oraz noclegu, z czego byliśmy bardzo zadowoleni. Ponadto cieszymy się, że możemy zagrać w Polsce, bo zawsze nas tutaj ciągnęło. Słyszałem o polskich zespołach dużo dobrego, organizacja festiwalu jest znakomita, tylko że ta fala gorąca dała nam popalić… Pod wieczór zrobiło się dużo przyjemniej i mam nadzieję, iż taka temperatura utrzyma się jutro, podczas koncertu Forsaken. No a przede wszystkim cieszymy się, że możemy dzielić scenę z tyloma wspaniałymi zespołami: Candlemass, Saxon, Raven…
66
sterium zaprosili mnie jednak do Krakowa, obiecali oprowadzić, więc może chociaż na własną rękę zobaczę więcej Polski.
No właśnie, wiem, że jesteś ogromnym fanem Candlemass. Leo (Stivala, wokalista - przyp. red.) też. Kocham Candlemass, ale Leo jest ich prawdziwym fanatykiem! Ja tak mam z Celtic Frost, więc dobrze rozumiem tego typu chorą fascynację.
Ja także zapraszam do Krakowa! To na pewno byłoby ciekawe doświadczenie, bo dostrzegam sporo podobieństw między Polską i Maltą. Pewnie wynikają one z silnej pozycji katolicyzmu w obu krajach, nie wiem, ale czuję między nami więź. Społeczeństwo maltańskie też jest bardzo tradycjonalistyczne, lecz zwłaszcza młodzi próbują być postępowi, wyzwolić się z brzemienia tradycji. Wszystko ma jednak swoje jasne i ciemne strony - tradycje również. Wartości rodzinne, solidarność nadal są w cenie. Co ciekawe, właśnie te cechy leżą u podstaw subkultury metalowej. Większość metalowców pewnie się nad tym nie zastanawia, ale to fascynujące, że poczucie wspólnoty odradza się za sprawą heavy metalu.
Słychać to na twoim albumie solowym. Zdecydowanie. Wiesz, my w Forsaken nie tylko gramy doom metal, ale też jesteśmy prawdziwymi miłośnikami tego gatunku. Udział w takich festiwalach jak Rock Hard, Ride Free umożliwia nam wystąpienie z
Jak najbardziej. Kończąc już wątek maltański chciałem zapytać, czy Maltańczycy mają wypracowany obraz Polski? Tak jak wspominałem, Malta jest obecnie krajem sekularyzującym się, co ma jasne i ciemne strony. Kiedy
FORSAKEN
Ciekawe, że swoją karierę naukową zaczynałeś jako kryminolog. Tak, otrzymałem nawet stypendium, by doktoryzować się z kryminologii. Uniwersytet opracował je specjalnie dla mnie. Miałem mieć opłacony pobyt w Stanach Zjednoczonych. Ale ten temat mi nie odpowiadał. Chciałem skupić się na heavy metalu. Byłem to winny samemu sobie i społeczności - badać ją z naukowego punktu widzenia. Fascynowało mnie to. Opublikowałem już trzy artykuły na ten temat. Jestem teraz na urlopie naukowym, więc powinienem pisać więcej. Kiedy wrócę na Maltę, na pewno się na tym skupię. Zwłaszcza, że pora poświęcić więcej czasu swojemu post-docowi. Do tej pory moim priorytetem była muzyka. Znam ten ból… Z naukowego punktu widzenia, co wyróżnia nas, metalowców, spośród tak zwanych zwykłych ludzi? Bardzo dobre pytanie. Szczerze mówiąc, moim zdaniem nie jesteśmy szczególnie odmienni. Może myślimy inaczej, robimy inne rzeczy, co innego nas pociąga - to nas wyróżnia. Ale na wszystkich pozostałych poziomach jesteśmy tacy sami: kochamy i nienawidzimy, mamy dzieci, żenimy się i rozwodzimy, stawiamy czoło tym samym problemom. Wyróżnia nas pasja do muzyki i to ona nas unifikuje. Ale poza tym jako jednostki jesteśmy zupełnie różni. Jesteśmy zwolennikami różnych ideologii, mamy różne zaplecze kulturowe i społeczne…
Świetnie powiedziane. Zwłaszcza w obliczu wszel kich negatywnych stereotypów o metalowcach. Tak. Co ważne, metal otwiera na różne kwestie. Przykładowo słuchając Iron Maiden natrafiasz na "Rime of the Ancient Mariner" i za jego sprawą możesz zainteresować się poezją. Metalowi tekściarze często zresztą piszą pod wpływem znakomitych gotyckich pisarzy jak Mary Shelley, Bram Stoker lub Edgar Allan Poe. Niektórych słuchaczy teksty nie interesują, innym natomiast kontakt z muzyką metalową umożliwia poszerzenie horyzontów intelektualnych. Jeszcze a propos stereotypów. Czytałem twój profil na stronie Uniwersytetu Maltańskiego. Są na nim wymienione liczne twoje osiągnięcia, ale ani słowem nie wspomina się, że jesteś odnoszącym sukcesy muzykiem. Osobiście uważam to za straconą okazję promocyjną pokazującą wszechstronność jednego z pracowników naukowych. Wiesz… Mam teraz czterdzieści siedem lat, a metalowcem zostałem jako nastolatek. Kiedy spoglądam na swoje życie z dystansu, dostrzegam rozmaite przeszkody, często w życiu osobistym, które musiałem z tego powodu pokonać. Dopóki społeczeństwo maltańskie nie stało się bardziej tolerancyjne i otwarte na ludzi inaczej wyglądających lub zachowujących się, metalowcy nie mieli na Malcie łatwo. Zwłaszcza w połowie lat osiemdziesiątych, kiedy Kościół zaczął nas atakować i piętnować jako satanistów, chuliganów itd. Z tego powodu nie obnoszę się ze swoją przynależnością do subkultury i byciem muzykiem metalowym. Od tamtej pory wiele się zmieniło. W tym roku ku swojej wielkiej radości poproszono mnie o wyrecytowanie podczas uroczystości wręczania nagród dziekańskich dwóch swoich tekstów. Profesorowie sami wybrali je z mojego repertuaru, więc nie ja decydowałem. To było dla mnie niezwykłe wyróżnienie i bardzo wzruszająca chwila. Wyrecytowałem "Shallow Grave" Nomad Son, który zawiera komentarz socjopolityczny, oraz jeszcze inny utwór z repertuaru zespołu, pochodzący z debiutu "The Light at the End", który napisałem po śmierci swojej matki i ma dla mnie szczególne znaczenie. Ta recytacja w obecności prorektorów i pracowników wydziału była dla mnie kluczowym momentem kariery. Przy czym tak wygląda sytuacja na Uniwersytecie Maltańskim, inaczej na innych, a mam doświadczenie w pracy za granicą, znam też wielu zagranicznych profesorów. Więc tak, czasem ludzie mają ze mną problem. Wiesz, funkcjonuje stereotyp wykładowcy w garniturze i pod krawatem, a ja zazwyczaj prowadzę wykłady ubrany jak teraz (tj. w jeansy i czarną koszulę - przyp. red.). Studentom to się jednak podoba (śmiech). Nie wątpię. No właśnie, czy twoje zaplecze muzy czne pomaga w pracy na uczelni? O tak, zdecydowanie! Prowadzę zajęcia na temat subkultur, a sam należąc do jednej z nich, mogę wspierać się przykładami wziętymi z życia, by lepiej wytłumaczyć pewne zjawiska. Jako wykładowca na co dzień korzystam więc ze swoich doświadczeń. Co ciekawe,
Foto: Forsaken
przy okazji Wielkanocy nasz uniwersytet organizował cykl odczytów poświęcony obecności motywów wielkanocnych w różnych dziedzinach sztuki, także muzyce popularnej. Poproszono mnie o wygłoszenie referatu na temat chrześcijańskiego heavy metalu i refleksji muzyków na temat Wielkiego Piątku. Skoro tak dobrze się rozmawia, to wróćmy jeszcze na koniec do Forsaken. Jeśli się nie mylę, to w zeszłym roku świętowaliście ćwierćwiecze działalności… Eee… Ups, źle policzyłem? Sprawa jest trochę skomplikowana. Technicznie rzecz biorąc w tym roku będziemy to robić. Rzecz w tym, że Forsaken powstał z zespołu Blind Alley, w którym grali między innymi Leo i Simon (Gatt, perkusista przyp. red.). Zmieniliśmy nazwę, gdy dołączyłem do nich w 1991 roku. Więc wszystko zależy od punktu widzenia, ale nasz koncert z okazji dwudziestopięciolecia zagramy na Malcie w listopadzie. Pojawi się wielu gości zagranicznych, a także mój były zespół thrash metalowy Vandals. Właśnie miałem się pytać, czy planujecie coś wyjątkowego z tej okazji. A skoro jesteśmy przy roczni cach, to czy wskazałbyś trzy najbardziej zapadające w pamięć wydarzenia związane z Forsaken? Po pierwsze, zdecydowanie wydanie pierwszej demów-
ki w 1991 roku. Po drugie, na pewno krokiem milowym było też nasze pierwsze EP "Virtues of Sanctity" w 1993 roku. No i wreszcie po trzecie, śmierć jednego z dwóch naszych gitarzystów, Daniela Magriego, w 2001 roku. Poświęciliśmy mu specjalny żałobny koncert, który był niezwykle trudny emocjonalnie. Więc tak, to byłyby tylko trzy z wielu bardzo pamiętnych z rozmaitych względów wydarzeń z historii Forsaken. Minęło siedem lat od wydania "After the Fall". Każdy z czterech waszych albumów był ogromnym krokiem do przodu w stosunku do poprzedniego. Czy dlatego pisanie nowego trwa już tak długo? To opóźnienie wynika z różnych względów. Komponowanie jest złożonym procesem. Dużo też działo się w naszym życiu na płaszczyźnie osobistej i zawodowej. Powołałem do życia swój nowy projekt Sacro Sanctus. Z Nomad Son wydaliśmy dwa albumy w 2010 i 2013 roku. Równocześnie Leo był zaangażowany w działalność greckiego Reflection, Simon założył Dawn of Anguish, który jest bardzo dobrze rokującym nowym zespołem, a Sean (Vukovic, gitarzysta - przyp. red.) miał swój thrashowy Norm Rejection. Forsaken nigdy nie zawiesił działalności, po prostu byliśmy rozproszeni. Proces nagraniowy też nie należał do łatwych, bo przebiegał w trzech różnych studiach. No i ostatnie pytanie. Teksty na "After the Fall" były, mówiąc w skrócie, twoim komentarzem na temat ludzkości, naszej tendencji prędzej do niszczenia niż tworzenia. Żyjemy w znacznie mroczniejszym świecie niż siedem lat temu. Czy planujesz sięgnąć po bieżące wydarzenia przy pisaniu tekstów na nową płytę? Wszystkie teksty ukończyłem na długo przed tym jak przystąpiliśmy do nagrań. Mamy jednak spore opóźnienie, dlatego album jeszcze się nie ukazał. Wynika to głównie z tego, że jest to produkcja niezależna i niemal wszystko robimy na własną rękę. Kończymy już jednak miksowanie, więc wkrótce będziemy szukać wytwórni. Mamy nadzieję wydać album wiosną 2017 roku. Jego tytuł to "Pantateuch". Teksty czerpią inspirację z pierwszych pięciu ksiąg Starego Testamentu, a dopełnia je niezwykle epicka muzyka, z której jestem bardzo zadowolony, jeśli mam być szczery. Tematyka jest równie mroczna jak na "After the Fall", a może nawet mroczniejsza - bóg uwalnia swój gniew na ludzkość, która mimo złych omenów brnie dalej w swoje błędy i grzechy. Adam Nowakowski
Foto: Forsaken
FORSAKEN
67
sowo, podczas gdy przygotowania do koncertów są czasochłonne, a na scenie nie ma miejsca na spontaniczność. Uwielbiam pracować z oboma zespołami. Mają zupełnie różne, ale jednakowo wspaniałe osobowości zbiorowe. W dodatku tworzą je wspaniali muzycy.
Tradycja z oryginalnością W czerwcu nie tylko długodystansowcy z Forsaken, ale także ich koledzy z Nomad Son zawitali do Polski z koncertem, tym samym tworząc unikalną okazję zobaczenia na scenie dwóch maltańskich zespołów dzień po dniu. Za obiema formacjami stoi basista Albert Bell, którego postanowiliśmy wziąć na spytki. Co prawda Nomad Son nie promuje żadnego nowego wydawnictwa, ale tematów do rozmowy mimo to nie zabrakło. HMP: Od wydania ostatniego albumu Nomad Son minęły już trzy lata. Czy pracujecie obecnie nad nowym? Albert Bell: Tak, wszystkie teksty są już gotowe. Zaczęliśmy też pracę nad muzyką, kilka utworów jest nawet gotowych. Po naszych koncertach w Polsce i na Malcie (jako support Uriah Heep) skupimy się na skończeniu nowego materiału i przystąpimy do nagrań.
zentanta każdej z nich, wskazałbym "Seven Notes in Black" z "First Light" za sprawą jego świetnego, basowego intro, zabójczego refrenu oraz outro, "Sigma Draconis" lub "Winds of Golgotha" z "The Eternal Light" za ich klimatyczność, a także "Only the Scars" z najnowszego albumu, gdyż znakomicie wypada na żywo oraz pokazuje bardziej melodyjne oblicze zespołu, przy równoczesnym zachowaniu typowego dla nas ciężaru.
Czy nadal jesteście zadowoleni z dotychczasowych trzech albumów? Które utwory uważasz za wasze najbardziej znaczące osiągnięcia? Wszystkie trzy albumy Nomad Son mają swoje mocne strony oraz były w stanie dobrze uchwycić rozwój zespołu i nasz ówczesny stan umysłu. Trudno nam jednak wybrać ulubioną płytę. Na wszystkich znajdziesz bardzo ważne kawałki, które świetnie sprawdzają się na koncertach. Gdybym jednak musiał wybrać repre-
Na czym polega różnica w pracy z muzykami Forsaken i Nomad Son? Każdy z zespołów jest nieco inny. Forsaken bardziej pracowicie podchodzi do pisania muzyki, ale z kolei luźnie traktuje próby i granie na żywo. Mamy do tych spraw punkowe podejście - po prostu łapiemy za instrumenty i gramy. Zdarza się nawet, że w rozpisce pojawiają się niećwiczone wcześniej kawałki! Z drugiej strony w Nomad Son piszemy nowy materiał bezstre-
Jesteś kinomanem? Pytam, bo wiem, że "Seven Notes in Black" zawdzięcza swój tytuł twojemu ulu bionemu horrorowi. Tak, kocham filmy! Wszystkie gatunki: od komedii po sci-fi, ale jestem też wielkim fanem horrorów, a także kolekcjonerem. "Seven Notes in Black" to tytuł filmu Lucio Fulciego (z 1977 roku, w Polsce znanemu jako "Siedem czarnych nut" - przyp. red.). Przy czym mój tekst nie ma żadnego związku z jego fabułą. Sięgnąłem po ten tytuł, żeby złożyć hołd Fulciemu, który nadal jest jednym z moich ulubionych reżyserów, a także ponieważ świetnie uchwytuje mroczną atmosferę tego utworu. Nomad Son był znany ze swojego brzmienia w stylu lat 70-tych na długo przed pojawieniem się mody na nie. Czy masz swój ulubiony retro rockowy zespół? Obecnie bardzo lubię włoski WitchWood. Ich album "Litanies from the Woods" jest bardzo mocny i zasługuje na rozgłos. Rzymski Graal prezentuje z kolei ciekawą mieszaninę hard rocka i rocka progresywnego. Ostatnio widziałem też na żywo na Malcie islandzki The Vintage Caravan. Ich koncert był naprawdę intensywny i pełen życia, dlatego postanowiłem sprawdzić ich dyskografię, choć przyznam, że na żywo wypadają znacznie lepiej. Przy czym Nomad Son nie można porównać do żadnego z tych zespołów. Gramy dużo ciężej, a też śmiem twierdzić, że jesteśmy bardziej oryginalni. Nomad Son to według mnie przede wszystkim zespół doom metalowy, choć z elementami muzyki lat 70-tych i 80-tych. Wiele zespołów retro rockowych zupełnie ignoruje spuściznę klasycznego heavy metalu - my nie! Lata 70-te są obecnie w modzie. Czy przewidujesz wkrótce pojawienie się mody na lata 80-te? Myślę, że już nastała. Wszędzie pojawiają się zespoły inspirujące się heavy i thrash metalem lat 80-tych, co z kolei działa zachęcająco dla młodych ludzi, którzy chcą poznawać oryginalne zespoły z tamtych czasów (nawet te najmniej znane, którym swego czasu nikt nie poświęcał uwagi). Jako miłośnik lat 80-tych patrzę na to zjawisko z optymizmem i nie mogę się doczekać, co z niego wyniknie. Jeszcze pytanie osobiste na koniec. Czy jesteś fanem piłki nożnej? Tak (śmiech)! Pytam się, bo wiem, jaki jesteś dumny ze swoich walijskich przodków, a jak na razie Walia jest jedną z największych niespodzianek Euro 2016 (rozmawialiśmy jeszcze przed awansem Walijczyków do półfinału - przyp. red.). O tak! Powiem szczerze, że tak w ogóle jestem fanem brytyjskiego futbolu. Bardzo mnie cieszą tegoroczne mistrzostwa, zwłaszcza że aż trzy drużyny brytyjskie (Anglia, Walia i Irlandia Północna), a także Irlandia trafiły do finałowej szesnastki. Bardzo trudny był dla mnie mecz Anglii z Walią, bo wiedziałem, że jeśli Anglicy przegrają, to nie awansują dalej, ale też nie chciałem przegranej Walijczyków właśnie z uwagi na pochodzenie moich przodków. Ale to był bardzo dobry mecz. Tak właśnie należy grać futbol. Nudzi mnie gra Hiszpanów, ich teatralność i niechęć podejmowania ofensywy. Lubię więc tradycyjne podejście, z mocnym atakiem. Niestety Anglicy tego nie mają, ale za to w reprezentacji Walii widzę duży potencjał. Są świetnie zorganizowani, grają taktycznie oraz dysponują więcej niż jednym światowej klasy zawodnikiem. Jasne, zobaczymy jak dadzą sobie radę. Kibicuję też Polsce (śmiech). Pamiętam świetnych zawodników z przeszłości jak Lato, Deyna, Smolarek. Tak, Polska gra ze Szwajcarią jutro. Prawdę mówiąc do tej pory byłem trochę rozczarowany reprezentacją Polski. Tyle znakomitych zawodników, a nie zabłysnęli. Dla Lewandowskiego są to słabe mistrzostwa. Zobaczymy, choć myślę, że Polska wygra ze Szwajcarią. Mam nadzieję (śmiech).
Adam Nowakowski Foto: Nomad Son
68
NOMAD SON
nych utworów. Pozostałe po przeróbkach znajdą się pewnie na kolejnym.
Powiew świeżości z piwnicy Korzystając z obecności Alberta Bella w Polsce, postanowiliśmy zagadnąć go o jego powołany przed paroma laty projekt solowy. Co prawda nie występuje z nim na żywo, ale za to nagrywa płytę za płytą, ciesząc tym zwłaszcza miłośników mrocznego metalowego podziemia lat osiemdziesiątych. Zapraszam do lektury! HMP: Kiedy zdecydowałeś się powołać do życia nie tyle swój nowy zespół, co wręcz projekt solowy? Albert Bell: Pomysł krążył mi po głowie już od pewnego czasu, ale pierwsze kroki w kierunku jego realizacji uczyniłem w 2011 roku, kiedy zapisałem partie basu do dwóch kawałków - "The Tears of Ishtar" i "Ordo Templaris", które potem znalazły się na debiutanckim albumie "Deus Volt" w 2014 roku. Potem dorzuciłem ścieżki gitar, automatu perkusyjnego i wokali. Po skończeniu preprodukcji w studiu Chrisa Grecha zatrudniłem Roberta Spiteriego (bardzo utalentowanego młodego perkusistę, zdecydowanie jednego z najlepszych na Malcie) i przeniosłem się do Temple Studios, żeby nagrać partie perkusji do obu utworów oraz je zmiksować. Utwory wysłałem następnie do Jowity i Simone'a z Metal on Metal Records oraz paru innych osób, żeby zobaczyć, co o nich powiedzą. Ich komentarze były bardzo pozytywne, co zachęciło mnie do nagrania kolejnych pięciu kawałków, które ostatecznie trafiły na płytę. Tak więc nagraniu "Deus Volt" towarzyszyły dwie sesje nagraniowe, przy czym pierwsza była bardzo krótka i miała miejsce na długo przed wydaniem albumu. Co więcej, zanim ukazał się on w listopadzie 2014 roku, miałem już napisane wszystkie utwory na dwójkę - "Ad Aeternum". Maszynka do riffów na szczęście nadal pracuje świetnie (śmiech).
Mortuary Drape, Trouble, Count Raven, Candlemass, Mercy, Nemesis, Saint Vitus, Revelation, Solitude Aeternus, Saint... no i oczywiście Black Sabbath. Piszesz teksty, komponujesz, odpowiadasz za wokale, grasz na basie i gitarach… Kiedy zdecydowałeś się wziąć na siebie aż tyle ról (w tym parę nowych) zamiast znaleźć innych muzyków? Kiedy zacząłem prace nad projektem, początkowo chciałem znaleźć gitarzystę, wokalistę i perkusistę. Ostatecznie skończyło się tylko na perkusiście, gdyż moje partie wokali i gitar brzmiały w moich i Chrisa uszach dosyć przekonująco. Przy czym to Chris prze-
W jaki sposób komponujesz? I czy zakładasz z góry, że piszesz teraz dla konkretnego zespołu, czy też dopiero potem decydujesz, do którego napisany utwór najlepiej pasuje? W przypadku Sacro Sanctus zwykle wychodzę od riffów dla każdego utworu. Teksty pojawiają się na późniejszym etapie. Kiedy jestem zadowolony z ogólnej struktury, przechodzę do nagrań. Proces wygląda tak, jak opisałem wcześniej. Tak, piszę odrębnie dla każdego zespołu, bo ich utwory powstają wedle różnego, że tak powiem, wzornika. I tyczy się to zarówno dźwięków, jak i słów. Dla Nomad Son piszę kawałki inspirowane Black Sabbath i latami siedemdziesiątymi, naprawdę epic doom metalowe walce są dla Forsaken, a black-thrashowe ciosy powstają z myślą o Sacro Sanctus. Oto jak wygląda wzornik dla każdego zespołu (śmiech). Jaki jest twój ulubiony jednoosobowy projekt? Bathory! Proste. Poproszę o kolejne pytanie (śmiech). Jak duża jest twoja kolekcja płyt? Nigdy jej nie zliczyłem! Ale jest całkiem spora. Może nie jestem jednym z tych kolekcjonerów, którzy mają po kilka różnych wydań tego samego albumu, ale moja kolekcja jest bardzo rozległa jeśli chodzi o liczbę płyt i gatunki. No właśnie, a znajdziemy w niej jakieś albumy, których może byśmy się po tobie nie spodziewali?
Foto: Albert Bell
Sacro Sanctus brzmi jak hołd dla wczesnego metalowego podziemia. Jacy są twoi faworyci? Uwielbiam zespoły reprezentujące wczesną NWOB HM oraz scenę amerykańską; wczesny klasyczny doom metal, wczesny death metal, thrash lat osiemdziesiątych i black thrash. Niektóre z moich ulubionych zespołów to Motorhead, Venom, Saxon, Priest, Angel Witch, Pagan Altar, Witchfinder General, Witchfynde, Mercyful Fate, King Daimond, Possessed, Destruction, Sodom, Outrage, Onslaught, Anihilated, Manilla Road, wczesny Manowar, The Black, Death SS, Paul Chain, Strana Officina, Master's Hammer, Bathory, Root, Zemial, Varathron,
konał mnie do pomysłu niezatrudniania nowych muzyków. Zarówno gitary jak i wokale są oryginalnie i przydają muzyce mrocznej atmosfery, która idealnie pasuje do mojej wizji Sacro Sanctus. Cieszę się, że tak wyszło i te elementy (znacznie usprawnione na dwójce) dobrze sprawdziły się na obu albumach. Chociaż nie wykluczam, że kiedyś dołączą do mnie kolejni muzycy, zwłaszcza jeżeli zaczniemy grać koncerty, ale na razie tego nie planuję. W jaki sposób oceniasz, czy twoje utwory są wystarczająco dobre? W prawdziwych zespołach można liczyć na krytykę ze strony innych muzyków. Jestem swoim największym krytykiem i nie podchodzę do pisania muzyki z nonszalancją. Często wielokrotnie przerabiam poszczególne riffy lub całe utwory zanim będę z nich wystarczająco zadowolony. Jeżeli mnie nie przekonują, odkładam je na bok i pozwalam dojrzewać, wracam zaś do nich po czasie. Tak było na przykład z "Terra Santa", który pojawił się na "Ad Aeternum", choć napisałem go jeszcze na potrzeby debiutu. Na trzeci album, na tę chwilę zatytułowany "Gnosis", mam już wybranych dwanaście z siedemnastu napisa-
Mam trochę płyt punkowych, które naprawdę lubię. Na przykład The Stranglers - słuchałem ich intensywnie w młodości. Ale prócz tego w mojej kolekcji znajdziesz dużo klasycznego rocka oraz rocka progresywnego lat siedemdziesiątych. Zespołów typu Atomic Rooster, Omega, ELP, King Crimson, Yes itd. Współczesnego prog-rocka nie słucham. Nudzi mnie. Wielu muzyków popisuje się swoimi umiejętnościami, a zapomina przy tym o pisaniu dobrych kompozycji. Jestem też wielkim fanem Pink Floyd - uwielbiam gitarę Gilmoura i geniusz liryczny Rogersa. Powiedz nam na koniec, co jest najlepszego w byciu Maltańczykiem? Z uwagi na izolację i niewielki rozmiar naszej wyspy, myślę, że większość Maltańczyków cechuje się quasinaturalnym pociągiem do drugiego człowieka. Nie próbuję nas idealizować, nic z tych rzeczy (a wiele mitów na temat Malty jest właśnie wyidealizowanymi mitami), ale większość Maltańczyków jest otwarta na ludzi i bardzo towarzyska. Są to cechy, które bardzo w nas lubię i mam nadzieję, że nie zatracimy ich w przyszłości. Adam Nowakowski
ALBERT BELL’S SACRO SANCTUS
69
Ciężar, melodie i metal Szwedzi z Mortalicum perfekcyjnie łączą w swych utworach wszystko co najlepsze z heavy rocka i hard rocka przełomu lat 60. i 70. z mocniejszymi klimatami surowego heavy i doom metalu z przełomu i połowy następnej dekady. Basista Patrick Backlund opowiada o kulisach powstania najnowszego, już czwartego albumu studyjnego "Eyes Of The Demon", zdradza też, dlaczego piwo firmowane przez Mortalicum jest lepsze od złocistego trunku Iron Maiden: HMP: Rozkręcacie się coraz bardziej, przerwy pomiędzy waszymi kolejnymi albumami są bowiem coraz krótsze - pomysły sypią się jak z rękawa, więc nie ma co przetrzymywać nowych utworów w szu fladzie i wydawać płyt co dwa-trzy lata? Patrick Backlund: Dokładnie, ostatnie 5-6 lat były bardzo owocne. Nasz ostatni album był planowany na rok 2016, ale został wydany wcześniej, więc złamaliśmy zaklęcie "wydawania albumu co dwa lata". (śmiech) Pierwsze co zwraca uwagę w przypadku "Eyes Of The Demon" to okładka tej płyty, idealnie współgrająca z tytułem. To wasz kolejny album na którym wykorzystujecie jakieś klasyczne dzieło twórcy sprzed lat, tu konkretnie ilustrację "Lucifer" z "Boskiej komedii" Dantego, pracę 19-wiecznego malarza i rysownika Francesco Scaramuzzy?
odejście kiedyś wokalisty Roberta Wiklandera, a przed trzema gitarzysty Mikaela Engströma nie osłabiło zespołu? Nie, na pewno nas nie osłabiło. Oczywiście musieliśmy się dostosować, kiedy straciliśmy drugą gitarę, ale to nic wielkiego. Wiele rzeczy jest także łatwiejszych, gdy jest tylko trzech członków zespołu. Nigdy nie szukaliście kogoś na miejsce Mikaela? Uznaliście, że z jedną gitarą też dacie sobie radę, nawet na koncertach? Zdecydowaliśmy się dość szybko, aby nie dodawać drugiej gitary. Na ostatnich dwóch albumach było nas trzech i sprawdziło się to bardzo dobrze. Pozwoliło to zarówno gitarze basowej, jak i bębnom wypełnić większą przestrzeń w muzyce, co szczególnie jest ważne przy graniu na żywo. Oczywiście są utwory, które nie funkcjonują dobrze tylko jedną gitarą, ale po prostu
Macie ten luksus, że już pierwszą płytę kończyliście we własnym studio, wszystkie kolejne też tam pow stały. Ma to pewnie ogromny wpływ na jakość pracy, bo nie musicie się nigdzie spieszyć? Pierwsza płyta (nie licząc pirackich nagrań z koncertów), którą jest "Progress Of Doom" jest jedynym albumem nienagranym w naszym studio. Został tylko przez nas zmasterowany. Wszystkie pozostałe trzy albumy zostały nagrane, zmiksowane i zmasterowane przez mnie we własnym studio. Nie znaczy to jednak, że się obijacie, bo sesje nagraniowe Mortalicum przebiegają zwykle bardzo sprawnie - wchodzicie do studia z materiałem dopiętym w 100 %? Kiedy zaczynamy rzeczywiste nagrania wszystkie aranżacje są gotowe, jak i większość solówek. Niektóre elementy są improwizowane oraz poprawiane w trakcie nagrywania tak jak np. wokale. To już taka wasza tradycja, że mocarne, dłuższe numery przedzielacie krótszymi, bardziej przebojowymi, jak choćby wspomniany już opener "King Of The Sun", "The Dream Goes Ever On" czy "The Distant Brave"? Tak, myślę, że świetnie jest łączyć dłuższe i krótsze utwory, jak również szybsze i wolniejsze. Czyni to album lepszym i bardziej interesującym. Tym razem nie ma na płycie kolosa w rodzaju "Tears From The Grave" z poprzedniego wydawnictwa, ale na finał też mamy bardziej epicką kompozycję, "Onward In Time"? Podczas nagrywania "Tears From The Grave" postanowiliśmy nie ograniczać długości utworów na albumach. Spowodowało to ogólne wydłużenie utworów. Na "For Eyes Of The Demon" świadomą decyzją było nie zamieszczanie zbyt długich utworów. Jednakże, istnieje kilka utworów 6-minutowych oraz wymieniony 8-minutowy. W sumie mogłaby być pewnie dłuższa, gdybyście nie zdecydowali się jej wyciszyć? (śmiech) Właściwie, to skończyło się niezbyt długo po tym jak zaczęło znikać (śmiech). Więc staraliśmy się przeciągać to jak tylko się da. Zdecydowaliśmy, że jest to ten utwór, który chcemy wyciszyć. Bywa, że na koncertach zdarza wam się odlecieć i pociągnąć któryś z utworów jeszcze dłużej niż w wersji studyjnej, czy też raczej trzymacie się wypracow anych aranżacji? Trzymamy się tego, co zostało ustalone w trakcie prób, kierujemy się aranżacjami z wersjami studyjnej. Jeśli gramy kompozycję, która na płycie jest wyciszona musimy oczywiście zdecydować, kiedy przestać ją grać. (śmiech)
Foto: Mortalicum
Ta świetna okładka to pomysł naszej wytwórni. Pasuje doskonale! Wolicie takie właśnie klimaty, czy też nie macie śmiałości poprosić współszefowej Metal On Metal Records, Jowity Kamińskiej o stworzenie okładki? (śmiech) (Śmiech). Oczywiście, to też by zadziałało. Działaliśmy w ściśle współpracując nad wszystkimi okładkami płyt i do każdego albumu udało się dopasować odpowiednią okładkę. Może będzie okazja przy następnym wydawnictwie, tym bardziej, że wasza współpraca układa się bardzo harmonijnie - w końcu wszystkie płyty studyjne Mortalicum ukazały się nakładem tej firmy, co w obecnych czasach nie jest często spotykanym zjawiskiem? Tak, chociaż nigdy nie wiadomo, co może przynieść przyszłość. Do tej pory nasza współpraca układa się świetnie i jest bardzo dobra., poza tym dobrze jest mieć unikalną okładkę, wykonaną specjalnie na potrzeby albumu. Od kilku lat gracie we trzech, wygląda więc na to, że
70
MORTALICUM
ich nie gramy, więc nie jest to dużym problemem. W sumie formuła klasycznego power trio powinna sprawdzać się idealnie przy muzyce jaką gracie, nieprawdaż? Lubimy tak myśleć! Szczególnie dwa ostatnie albumy, które zostały napisane tylko z jedną gitarą. Próbujecie czasem sami zgłębić co to do końca jest? Hard rock? Tradycyjny heavy metal? Doom? Jak dla mnie to wypadkowa tego wszystkiego, coś, co w połączeniu z charakterystycznym klimatem waszej muzyki stanowi o sile Mortalicum? Mamy tylko zamiar tworzyć dobrą muzykę. Czasami powolne, a czasem szybsze tempo. Lubimy ciężar, melodie i metal, przy którym można pomachać głową. Jeśli nawet nie tworzycie tych tak oldschoolowych, wręcz archetypowych dla ciężkiego rocka numerów jak: "King Of The Sun", tytułowy, "Iron Star" czy "Lost Art Of Living" wspólnie, to pewnie i tak dopra cowujecie je na próbach? Gdy tworzymy muzykę zawsze zaczynamy od riffu lub dwóch. Na ostatnich dwóch albumach większość aranżacji stworzyliśmy razem w studio.
Nie da się jednak nie zauważyć, że kiedyś dzięki takim akcjom rockowe koncerty nabierały wręcz magicznego wymiaru, kiedy tacy Purple czy Zeppelin grali i grali, zabierając słuchaczy do swego muzy cznego świata? Oczywiście. Nie mógłbym tego lepiej ująć. Oni jednak grali na żywo o wiele więcej niż my kiedykolwiek będziemy. W ich muzyce jest również o wiele więcej improwizacji niż u nas. Kocham ich muzykę, zwłaszcza Purple, których osobiście uwielbiam. Marzy wam się jeszcze czasem, że kiedyś dołączycie do tych gigantów, których nazwy fani wymieniają z nabożną wręcz czcią, czy też jesteście jednak realistami, tym bardziej, że to już jednak nie te czasy, a ludzie podchodzą też do muzyki zupełnie inaczej niż nie tylko w latach 60. czy 70., ale nawet 80.? Jesteśmy realistami, gwarantuję ci to! Aktywność wydawniczą zaczęliście od takiej półpro fesjonalnej płyty koncertowej "Live And Heavy" może teraz jest dobry moment na takie wydawnictwo z prawdziwego zdarzenia, tym bardziej, że przez te 10 lat istnienia zespół okrzepł i pewnie co do waszych umiejętności nie ma porównania z tymi dawnymi czasami? Szczerze mówiąc to nie widać żadnego albumu na żywo na horyzoncie. Jesteśmy szczęśliwi, jeśli możemy zagrać na żywo. "The Live And Heavy" był bardziej pirackim nagraniem z koncertu opublikowanym w gronie przyjaciół głownie dla nas. Na szczęście była to bardzo limitowana wersja (śmiech).
Ghostbusters i doom idealnie do siebie pasują Debiut niemieckiego Lord Vigo to idealne połączenie wszystkiego co najlepsze w doom i tradycyjnym, inspirowanym przede wszystkim NWOB HM, metalu. Zespół wydał na razie tylko EP "Under Carpathian Sun" z siedmioma utworami, ale chłopaki pracują już nad pierwszym albumem, warto więc śledzić ich losy. O tym co działo się do tej pory i fascynacji nie tylko muzyką, ale też filmami opowiada śpiewający perkusista Vinz Clortho: HMP: Z jednej strony epic doom metal, z drugiej nazwa zaczerpnięta od postaci z zakręconego, ikonicznego dla lat 80. filmu "Ghostbusters II" - nie chcieliście być postrzegani jako mroczni ponuracy, dlatego nie nazwaliście się np. Doom Altar czy Pagan Ceremony? Vinz Clortho: Tak, nie chcemy być typowym doom metalowym zespołem, gdzie wszyscy wyglądają jakby wyszli prosto z cmentarza. Chcemy grac muzykę na swój własny sposób, to nie jest do końca doom metal: nazywamy ją czymś pomiędzy NWOBHW a epic doom.
Foto: Mortalicum
Póki co jesteście też aktywni na innym polu, bo firmujecie własne piwo Imperial Stout Of Doom. Pozazdrościliście Iron Maiden czy innym kapelom? (śmiech) Nie, właściwie Iron Maiden powinni nam zazdrościć, ponieważ mamy bardzo smaczne piwo! Pewnie minie jeszcze trochę czasu, zanim będzie można bez żadnego problemu kupić ten trunek i delek tować się nim przy słuchaniu płyt Mortalicum, albo raczyć się nim przy okazji waszych koncertów, bo zdaje się, że Alnöl to nieduży browar i nie rozprowadza swych produktów na szerszą skalę, przyznasz jednak, że pomysł wart jest wprowadzenia w życie? Chyba masz rację. Oni jednak sprzedawali swoje piwo za pośrednictwem szwedzkiej Systembolaget (sklep sprzedający wyłącznie alkohol z monopolem sprzedaży w Szwecji), poprzez specjalne zamówienie, ale jednak prawdopodobnie nigdy nie będzie można go kupić poza Szwecją. Browar zaprezentował piwo podczas naszego koncertu z okazji premiery nowego albumu. Zobaczymy czy piwo i doom ponownie połączą siły w wydarzeniu na żywo ...
Jednak nazwa Lord Vigo ma jednak w sobie również coś pasującego do obranej przez was stylistyki, może więc ta dwuznaczność była przez was zamierzona? To wydarzyło się przez przypadek, ponieważ jedna z naszych pierwszych kompozycji nazywała się "Vigo Von Homburg Deutschendorf" myślimy więc, że "Ghostbusters" i doom idealnie do siebie pasują. Nasz pierwszy CD w dużej mierze bazowało na "Ghostbusters". Trzeba od czegoś zacząć, lepiej zaczynać od "Ghostbusters" niż "Dirty Dancing". (śmiech) Jasne (śmiech). Realizowaliście się dotąd i nadal zresztą gracie w kilku innych zespołach - skąd pomysł na Lord Vigo i klasyczny, trzyosobowy skład? Uznaliście, że skoro taka formuła sprawdzała się choćby w Motörhead, Venom czy Exciter, to wypali ona również u was? Było tak, ponieważ myślałem, że muszę mieć w zespole najlepszego gitarzystę i basistę. Wiem, że mogę grać na perkusji i śpiewać, więc chcę, by zespół był jak najmniejszy. To jest najbardziej skuteczny sposób aby pisać muzykę. Im więcej ludzi jest w zespole tym bardziej trzeba być zaangażowanym, trzeba iść na więcej kompromisów. Istniejecie w sumie od niedawna, ale chyba od samego początku skoncentrowaliście się na komponowaniu własnego materiału, który w ubiegłym roku wydaliście na debiutanckiej EP-ce "Under Carpathian Sun"? Założyliśmy zespół, bo chcemy grać własny materiał. Gramy na żywo cover Witchfinder General dlatego, że jest to świetny kawałek. Chcę jednak przede wszystkim tworzyć i pisać własne utwory. Myślę, że przygo-
towaliśmy kilka dobrych kompozycji. Skąd pomysł na to, by ów materiał ukazał się akurat na kasecie? Nie obawialiście się sytuacji, że poślecie ją do recenzji np. do jakichś magazynów, zinów czy webzinów i nikt nie będzie tam dysponował magnetofonem, aby ją odtworzyć, czy też w celach promo cyjnych rozsyłaliście raczej MP3 czy płyty CD, bo ta wersja też się ukazała? Na początku wysyłaliśmy nasz materiał na kasecie. Oczywiście mamy pliki MP3, jeśli ktoś nie ma kaseciaka wysyłamy format MP3. W ostatnich lata kaseta miała swój wielki powrót, myślę, że to świetnie! Jeżeli masz ponad 30 lat zaczynałeś słuchać heavy metalu na kasetach. Oczywiście nie jest to najlepszy nośnik muzyki, ale ma w sobie to coś. Myślimy nawet, aby nagrywać nasze koncerty na VHS. O, to już faktycznie byłby old school... Kopiowaliście tę kasetę sami w domowych warunkach, tak jak to dawniej w podziemiu bywało, czy też skorzystaliście z usług profesjonalnej firmy zajmującej się produkcją kaset? Jaki był nakład tego wydawnictwa? Każdą kopię wykonywaliśmy sami. To zajmuje sporo czasu, ponieważ cały ten proces tyle trwa, ale w razie potrzeby możemy to zrobić jeszcze raz. 150 kopii zostało już zrobionych. 50 czerwonych, 50 czarnych i 50 przeźroczystych. W pierwszych 50 znajduje się naszywka Lorda Vigo, może będzie to wersja kolekcjonerska? (śmiech). Mamy jeszcze trochę przeźroczystych kaset. Rozumiem, że skoro zdecydowaliście się zadebiu tować w ten sposób, to jesteście też użytkownikami kaset na co dzień i nadal je zbieracie? Nie mamy zbyt wielu kaset. Muszę przyznać, że słucham dużo zdigitalizowanej muzyki, bo to najprostszy sposób. Nie mówię, że to dobre, ale jestem leniwym człowiekiem, więc w swoim samochodzie mam pliki MP3. Ja nie mam zbyt wielu kaset, ale pozostała dwójka z zespołu rekompensuje to dużą ilością nagrań właśnie na kasetach MC i winylu. Mówi się o coraz większym renesansie popularności taśm, coraz więcej wykonawców obok CD i LP ma też wersję kasetową swych wydawnictw, powodze niem cieszą się też używane taśmy sprzed lat czy też
Wojciech Chamryk & Marcin Hawryluk
Foto: Lord Vigo
LORD VIGO
71
HMP: Jesteście leniami czy perfekcjonistami? Bo wydanie trzech albumów przez kilkanaście lat istnienia zespołu można odbierać dwojako? (śmiech) Timmy Holz: (Śmiech!). Masz rację! Powiedziałbym, że trójka z nas jest dość leniwa, ale jeden jest perfekcjonistą. "The Perfectionist", fajny kawałek Sagi, tak przy okazji. Dokładnie, z ich pierwszego LP. Wolicie więc skupić się na jak najstaranniejszym przygotowaniu swych nowych utworów, wychodząc z założenia, że lepiej wydawać płytę co kilka lat, ale dopracowaną pod każdym względem? Nie, to nie jest nasz sposób myślenia lub działania. Oczywiście jest trochę zmian w aranżacjach i tekstach, zanim wydamy utwór, ale nie pracujemy nad kawałkami przez lata. Komponujemy nie cały czas, ale w fazach.
Foto: Lord Vigo
nowe, które przetrwały w jakichś magazynach. Uważasz, że to chwilowa moda, czy też będzie to prawdziwy powrót, tak jak w przypadku płyt gramofonowych? Sądzimy, że większość rzeczy powraca falami. Nowa generacja fanów metalu odkrywa pokolenie swoich rodziców, które używało do słuchania muzyki tylko winyli. Może kasety nie są tak drogie jak winyl, ale większość MC to edycja limitowana. Myślę, że ich cena będzie rosła lub spadała. Skoro jesteście takimi miłośnikami analogowych nośników dźwięku, to pewnie marzy wam się też "Under Carpathian Sun" wydany na winylu? Kilka dni temu wypuścili to na rynek na winylu. Świetne uczucie trzymać taki materiał we własnych dłoniach. (śmiech) Grecka No Remorse Records wznowiła też niedawno ten materiał, wzbogacony o dwa utwory, "The Sirens" i "In Pago Aquilensis (Odium)" na CD - to wasze najnowsze kompozycje, zarejestrowane gdy dowiedzieliście się, że wasz debiut będzie wznowiony i warto sprawić, by był nieco dłuższy? Tak, te dwie kompozycje były pierwszymi jakie nagraliśmy po skończeniu nagrywania oryginalnego "Under Carpathian Sun". Naszą pomysłem było zrealizowanie pełnego CD, pomyśleliśmy, że dwa dodane utwory były tego warte. Wszystkie nagrania były troszkę zremiksowane, więc pasowały do nowych. Bardzo lubię te dwa dodane kawałki, prezentują one połączenie starego z nowym, w porównaniu pierwszych nagrań do tych z ostatniego albumu. "Vigo Von Homburg Deutschendorf" zdaje się być waszym sztandarowym utworem, skoro otwiera tę płytę? Tak, do tej kompozycji zrobiliśmy nasze pierwsze video. Za każdym razem gdy graliśmy ją na żywo to był dla nas wspaniały moment. To świetny kawałek do grania na koncertach, idealny na początek płyty, prawdopodobnie jest to mój ulubiony utwór z całego albumu. Reprezentuje on wszystko co chcemy przekazać jako zespół, łączy w jednym doom, epic i NWOBHM. Ale nie brakuje też na niej innych urozmaiconych, wielowątkowych kompozycji, czerpiących zarówno od klasyków doom, jak i też NWOBHM, by wymienić choćby "The Arrival" czy "Terror Witchcraft". Wygląda wręcz na to, że już w momencie startu byliście gotowi, by zadebiutować albumem - dlaczego do tego nie doszło? Na początku nasz debiut muzyczny wydaliśmy na własną rękę, chcieliśmy szerzyć naszą muzykę na scenie, zajęło nam to trochę czasu. Myśleliśmy o CD jako połączenie demo plus dwie nowe kompozycje, ponieważ pierwsze pięć kawałków z płyty to pięć utworów z demo. Mają one specyficzny klimat. To były pierwsze kompozycje jakie kiedykolwiek napisaliśmy. Tak przy okazji, nasze demo opisano w rubryce Demo Of The Month w niemieckim Rock Hard Magazine! Teraz już chyba jednak nic nie stoi na przeszkodzie, by skoncentrować się na pracach nad następcą "Under Carpathian Sun"? No Remorse Records jest również jego potencjalnym wydawcą? Tak, nagrywamy teraz nowy materiał, myślę że wydanie go przez No Remorse mogłoby być podsu-mowaniem naszej współpracy. Teksty utworów są już prawie skończone, mam nadzieję, że zostaną zrealizowane do końca 2016 roku.
72
LORD VIGO
Pozytywne czy wręcz entuzjastyczne recenzje tego materiału utwierdzają was pewnie w przekonaniu, że obraliście słuszny kierunek i nie sądzę, byście nagle z niego zrezygnowali? Nasz drugi album to kontynuacja pierwszego z nowymi wpływami. Brzmienie będzie trochę mocniejsze, ale nie chcemy zmieniać zbyt wiele, ma to cały czas brzmieć jak nagrania Lorda Vigo. Nie chcę jednak przez to powiedzieć, że nagrywamy ten sam album drugi raz, będą różnice! Myślę, że ludzie, którzy polubili nasz pierwszy album nie będą zawiedzeni. Na koncertach też jesteście przyjmowani całkiem nieźle, tak więc wygląda na to, że wszystko dla Lord Vigo układa się bardzo pomyślnie? Nasza kariera rozwija się bardzo dobrze. Muszę wyjaśnić naszą sytuację. Zagraliśmy nasz pierwszy duży koncert na żywo na Hammer Of Doom, to było fantastyczne! Pozostałe koncert również były niesamowitym przeżyciem. Widownia jest zawsze niesamowita. Myślę, że nasza muzyka jest idealna do grania na żywo. (śmiech) Macie dodatkowych muzyków na koncertach, np. klawiszowca, czy też te partie są odtwarzane z sam plera? A skoro już o tym mowa, to pewnie jednoczesne śpiewanie i granie na perkusji też jest dość trudne? Basista i gitarzysta grają na koncertach na żywo. Ja jednocześnie mogę śpiewać i grać na perkusji, ale gdy tak gramy, nie ma frontmana. Zadecydowaliśmy, że na występach na żywo będzie większy skład niż w studio. Sprawdza się to bardzo dobrze. Nie chcemy przegapić ani jednego występu na żywo. Wiele zespołów próbuje przebić się latami i często nie udaje im się ta trudna sztuka. Wam poszło jak z płatka, ale szczęście było tu chyba tylko jednym z czynników? Szczęście jest zawsze potrzebne. Być we właściwym czasie z właściwymi ludźmi, to jest jak nie z tego świata. Myślę, że w naszym wypadku sporą rolę odegrało znalezienie się w Demo Of The Month w Rock Hard Magazine. To otworzyło nam kilka drzwi. Oczywiście trzeba grać dobrą muzykę i być skupionym na dobrych utworach. Czasami potrzeba też szczęścia, by być gotowym do podjęcia następnego kroku. Zamierzacie uwinąć się z pracami nad kolejnym materiałem jak najszybciej, w myśl zasady, że trzeba kuć żelazo, póki jest gorące? Tym bardziej, że spraw iliście swym debiutem sporą niespodziankę fanom klasycznego doom metalu, warto więc pójść za ciosem? Nie przestajemy pisać nowych utworów. Gdy skończyliśmy pisać materiał na naszą pierwszą płytę, natychmiast zaczęliśmy tworzyć muzykę na następną. Zrobimy tak samo jeśli chodzi o trzeci album. Myślę, że rok na zrobienie dziewięciu lub dziesięciu kawałków to wystarczająco długi czas. Będziemy mieć około trzydziestu nagrań demo do wyboru. Pisanie nowych utworów nie jest dla nas trudne, nie czekamy do tego momentu aż będziemy mieć pomysły. Oczywiście nie trzeba pisać dziesięciu kompozycji na dzień i przez kilka następnych dni nic nie tworzyć, ale jeśli zawsze czekasz na ten moment, na napisanie epickiej piosenki, może on nigdy nie nadejść. Wojciech Chamryk, Paulina Myszkowska, Anna Kozłowska
Mieliście jakieś założenia bądź plan z którym zaczęliście pracę nad następcą "The Piper At The Gates Of Doom", czy też wszystko toczyło się swoim rytmem, powstawały kolejne utwory i ani się obejrzeliście, mieliście ich odpowiednią liczbę? Były pewne podstawowe idee i riffy, które mieliśmy na trzeci album przed wydaniem drugiego albumu "The Piper At The Gates Of Doom", więc nie ma określonego rytmu (śmiech). Poważnie, w świecie Doomshine nie istnieją żadne sprecyzowane plany i terminy. Komponować zaczęliście w 2012 roku - gdy po półtora roku później, w styczniu 2014, podpisywaliście kontrakt z Metal On Metal Records mieliście już ponoć ukończony cały materiał? Tak, w rzeczywistości większość utworów zostało skomponowanych w tym czasie. Musiałem tylko napisać kilka tekstów przed rozpoczęciem nagrywania późnym latem 2014 roku. Iron Glory, Massacre, teraz Metal On Metal Records - firmy oferują wam jednopłytowe kontrakty, czy też nie są zainteresowane dalszą współpracą? Nie, Iron Glory Records zrezygnowało z działalności krótko po wydaniu naszego pierwszego albumu "Thy Kingdom Come". Mam nadzieję, że nasza płyta nie było powodem tej decyzji (śmiech). Jörg Knittel z Iron Glory podpisał kontakt z Massacre Records na nasz drugi album. To była nasza własna decyzja, aby pracować z Metal On Metal Records, ponieważ wierzyliśmy i wierzymy dalej, że ta kombinacja jest dla nas lepsza.
Najbardziej optymistyczny tytuł Nie decydują się na pomoc którejś z małych wytwórni, czekają na współpracę z większym wydawcą. Na razie znakomicie dają sobie radę sami, pod względem organizacyjnym, promocyjnym i muzycznym. Ich ostatni album "Ride For Glory" dokumentuje coraz większość dojrzałość Iron Kingdom. Fani zaś odpłacają się im coraz większym zainteresowaniem. Oby ta tendencja się zachowała i oby marzenia tych młodych Kanadyjczyków się spełniły! Z Jowitą i Simone będzie może jednak inaczej, skoro Metal On Metal Records jest prawdziwą przystanią dla zespołów grających doom metal? Mamy taką nadzieję i wierzymy, że tak się stanie! Jednak jest zbyt wcześnie, aby mówić o kolejnym albumie. Cokolwiek nadejdzie, Jowita i Simone są super! Zależało wam na podpisaniu kontraktu z tą firmą, czy też był to przypadek, z którego koniec końców jesteście bardzo zadowoleni? Właściwie myśleliśmy o współpracy z Metal On Metal Records od początku jej istnienia kiedy w 2008 roku rozmawiałem z Jowitą o takiej możliwości. Wtedy pracowaliśmy nad "The Piper ..." i mieliśmy kontrakt z Massacre Records. Kolejne rozmowy przeprowadziliśmy w 2013 roku podczas Malta Doom Metal Festival.
takich jak NWOBHM, metal amerykański, a nawet wczesny speed i thrash metal. Naprawdę chciałbym zrobić więcej muzyki w stylu "Shelter Of The Beast", zobaczymy co przyniesie przyszłość. Wpływ Black Sabbath jest oczywisty, ale w naszym przypadku myślę, że to jest naprawdę tylko wpływ, bez kopiowania tak jak robi to wiele zespołów. W "The Alchemist Of Snowdonia" słyszymy, udzie-
Odczuwacie wzrost zainteresowania waszą muzyką z każdą wydaną płytą, czy też wspiera was stała liczba wiernych fanów? Trudno powiedzieć, nie mogę tego ocenić. Myślę, że fani doom metalu na całym świecie są obecnie zadowoleni. Nie narzekam, ponieważ w ciągu ostatnich kilku lat zostało wydanych wiele wspaniałych płyt doom metalowych, ale granie w zespole doom metalowym nie jest już czymś tak wyjątkowym, jak to było w 2004 roku. Czym jest więc dla ciebie zespół, a czym muzyka? Zespół jest przyjaźnią, a muzyka jej produktem. To jest tak osobiste jak robienie dzieci (śmiech). Mam na myśli cały świat. Mimo, że nie gramy bardzo często na żywo, ten zespół jest ogromną częścią naszego życia. Dziękuję za czas, który nam poświęciłeś. Jeśli chciałbyś cokolwiek przekazać czytelnikom możesz uczynić to teraz. Przede wszystkim, dziękuję za bardzo dobre pytania, troszczące się o Doomshine. Dziękuję, drodzy czytelnicy, jeśli dotarliście do ostatniego pytania! Proszę o kontakt, jeśli jesteście zainteresowani koszulkami lub
Wiosną ubiegłego roku weszliście do studia i prakty cznie do jego końca nagrywaliście trzeci album - przy takiej złożoności i długości waszych utworów nie ma mowy o zarejestrowaniu wszystkiego w kilka-kilka naście dni? Co ciekawe "The End Is Worth Waiting For" to zarazem najkrótsza płyta w waszym dorobku, mimo tego, że trwa 55 minut - celowo ograniczyliście się do wykorzystania akurat tych siedmiu utworów, gdy na wcześniejszych albumach zamieszczaliście ich 9-10? To naprawdę było zaplanowane, aby stworzyć album, który jest nie dłuższy niż 50 minut. 55 minut to trochę długo i tak naprawdę trzeba za to winić "Witchburn Road" (śmiech). Kocham tę kompozycję, nie mogliśmy zrobić jej krótszej. Właściwie myślę, że nasze albumy są zbyt długie, zwłaszcza drugi. To nie ma nic wspólnego z ilością utworów. Gdy czasy się zmieniły i zespoły zaczęły wydawać na płytach CD zamiast na winylu, wiele zespołów zaczęło umieszczać zbyt dużo ma-teriału na swoich krążkach. Najlepsze albumy rockowe i metalowe mają długość od 30 do maksymalnie 50 minut. Tytuł płyty to jej swoisty szyld, tak jak okładka. Jest on u was gotowy już na wczesnym etapie powstawa nia płyty, czy też zmienia się to aż do premiery albumu, tym bardziej, że nie korzystacie z tytułu jakiegoś utworu, który nań trafił? Wszystkie tytuły na albumie pojawiły się w całkowitych różnych etapach. Zawsze staraliśmy się znaleźć coś, co pasuje do nastroju całego albumu. Chodzi mi o to, że kocham "Powerslave" Iron Maiden ale "Aces High" nie jest kawałkiem o piramidach (śmiech). "The End Is Worth Waiting For" - co kryje się za tym tytułem? Ma on związek z tym, że teksty waszych utworów są wciąż melancholijne, ale jakby mniej depresyjne, bardziej optymistyczne? Nasz basista Carsten wspomniał o tym podczas prób. Często w naszych kawałkach na końcu dzieje się coś niespodziewanego. Odpowiedziałem "tak, warto jest czekać do końca"! Spodobało mi się to od samego początku i po przemyśleniu zdałem sobie sprawę, że jest to prawdopodobnie najbardziej optymistyczny tytuł na jaki doom metalowy zespół może sobie pozwolić. Muzycznie też mamy nieco zmian, bo coraz częściej sięgacie do starego dobrego heavy metalu, choćby w "Shelter Of The Beast", mamy też jeszcze więcej nawiązań do Black Sabbath, na przykład w "Moontiger" - nie ma opcji, że spoczniecie na laurach i skostniejecie twórczo w jednym gatunku? Jestem bardzo zadowolony, że udało ci się to zauważyć, ponieważ prawie nikt nie wspomniał tego do tej pory. Wszyscy kochamy doom metal, ale nasze muzyczne tło jest pełne tradycyjnych korzeni heavy metalu,
lającego się gościnnie, waszego dawnego wokalistę Saschę Holza - zbieżność nazwisk nie jest tu chyba przypadkowa? Nie jest to przypadek. Sascha jest moim ukochanym bratem, który jest również starym, dobrym kolegą wszystkich członków Doomshine. Carsten chciał mieć go na płycie "The Piper...", ale jakoś się nie udało. Jesteśmy więc bardzo zadowoleni, że udało nam się na tej płycie. Linia, którą śpiewa jest odniesieniem do bardzo starej opowieści, kiedy w 1987 roku leżałem w łóżku ze strasznym bólem głowy. Sascha wrócił do domu z nowym albumem Voivod "Killing Technology". Ten album rozniósł ból na kawałki (śmiech). Dlatego mój brat śpiewa "Flash your brain by killing technology".
albumami "The End Is Worth Waiting For". Może również szukacie "The End Is Worth Waiting For" na winylu, wtedy też po prostu napiszcie do nas! Shine on, siostry i bracia! Wojciech Chamryk, Marcin Hawryluk, Bartek Hryszkiewicz
Tak generalnie przez te wszystkie lata odnotowaliście zaskakująco mało zmian składu, wychodzi więc na to, że dobra atmosfera i przyjacielskie relacje bardzo ułatwiają współpracę? Oczywiście, że tak. Nie wiem, jak by to było, gdybyśmy byli zespołem koncertującym, ale naprawdę nie można powiedzieć, że sprzeczamy się dużo. Nie mogę sobie wyobrazić Doomshine w jakiejkolwiek innej konstelacji. Szczególnie widoczne jest to pewnie na koncertach, a teraz okazji do kolejnych występów na żywo nie powinno wam zabraknąć? Och, w porządku, to jest to temat na który się sprzeczamy (śmiech). Niestety, nie mamy obecnie zaplanowanych koncertów. Wiem, że nie jest to satysfakcjonujące, ale tak jest na chwilę obecną.
DOOMSHINE
73
Muzyka lekarstwem na wszystko Wielu z nas chce być muzykiem, występować na najlepszych festiwalach i scenach świata, mieć wielką rzeszę fanów, odcisnąć swe piętno, jednak czasami rolę się odwracają i to życie piętnuje nas. Jednym z takich ludzi jest Nick "Necroskull" Ruskell, który od dziecka marzył o byciu w zespole, szybko przekonał się, że to nie jest takie łatwe, lecz upór i wsparcie ze strony żony (która w Witchsorrow pełni rolę basistki) pozwoliły utworzyć w 2005r. Witchsorrow, które niedawno wypuściło nową płytę. Zapraszam Was na obfitą rozmowę z założycielem Witchsorrow. HMP: Jak wspominasz wasze początki? Nick "Necroskull" Ruskell: Pierwszym pomysłem było założenie kapeli, którą nazwę po prostu Witch-sorrow. W 2005r., kiedy byłem bardzo młody(miałem 12 lub 13 lat) chciałem być w zespole heavy doom metalowym, który praktycznie wyłącznie inspiruje się twórczością Black Sabbath i było kilka okazji, by zacząć, lecz nigdy to się nie udało. To było wtedy, kiedy zdecydowałem, że będę robić to tak jak należy. Będąc trochę starszym, uświadomiłem sobie, że miałem więcej wolnego czasu, by znaleźć właściwych ludzi i zrobić to dokładnie tak jak tego chciałem. Moja żona, Emily Witch natychmiast zdecydowała, że chce do nas dołą-
muzykę i być w zespole jak ci ludzie. Uważam, że jest w tym coś melancholijnego, gdy mówisz o konkretnym typie Brytyjczyka. To duch Black Sabbath. Mogę iść przez wieś lub obok Kościoła i mam te same odczucia, gdy słucham Sabbathów, Wizarda czy Count Raven. W waszej muzyce można odnaleźć wiele wpływów od Black Sabbath po przez Saint Vitus, Electric Wizard, Reverend Bizarre po Trouble. Jak myślisz czy w doom metalu jest jeszcze miejsce na jakąś oryginalność czy jedyne pole na własną inwencje to interpre tacja klasyków? Myślę, że większość zespołów doomowych chce prze-
przyjemne i nieszczęśliwe. Nigdy nie byłem naprawdę beztroski, ale to była czysta nędza. Jestem teraz po drugiej stronie tego okresu w moim życiu i wiele strachu i głupota zostały zastąpione przez chęć pokazania palca tym rzeczom, które ciągnęły mnie na dno. Nadal uważam, że ten świat jest popieprzony, ale ostatnio miałem naprawdę nadzieję, że nie będzie wojny nuklearnej, w której wszyscy byśmy zginęli, wszystko by się zatrzymało. Teraz jestem w stanie powiedzieć światu, by spierdalał. Po wspomnianych albumach wydaliście singiel w formie kasety "De Mysteriis Doom Sabbathas" (2013), który zapowiadał wasz nowy album. Znalazł się tam cover "Freezing Moon" Mayhem. Dlaczego wybraliście właśnie ten kawałek? Zawsze lubiłem Mayhem i będąc dzieckiem po raz pierwszy dowiedziałem się o nich w Kerrang. To było tak jakby ktoś wyłączył światło. Nie mogłem uwierzyć w to, co o nich czytałem. Gdy w końcu usłyszałem jak grają, brzmieli jak wszystkie najgorsze rzeczy, które mogą się przytrafić naraz - to było niesamowite. Tak, więc od zawsze mieli miejsce w moim sercu. Cover wynikł po prostu z wygłupów podczas próby grając intro i zdaliśmy sobie sprawę, że nie musimy wiele zmieniać, by zrobić z tego piosenkę doom metalową. Jakie mieliście założenia przy tworzeniu "No Light, Only Fire"? Chcieliśmy zrobić z tego prawdziwy metal. Zawsze je mieliśmy, ale wszyscy myśleliśmy tak samo, bez powiedzenia sobie tego: chcieliśmy być całkowicie metalowi. Gdy zaczynaliśmy, było wtedy wiele zespołów wokół, które tworzyły dużo wolnych riffów z dużą głośnością, distortionem i nazywało to doomem, ale żaden z nich nie miał tego, co ja uważam za "właściwą" doomową aurę Cathedrala, Wizarda, Solstice'a, Reverend Bizarre itd. To po części wróciło, więc potrzeba odpowiednich purytanów, którzy zmierzą się z ciężarem i będą pływać pod banderą Doom Metal. Czy z perspektywy czasu możesz powiedzieć, że udało się je zrealizować? Absolutnie! To doom metal zrobiony z dumną pięścią w powietrzu Judas Priest. Nagrywaliście w Skyhammer Studios, dlaczego wybraliście to miejsce? Polecasz go innym muzykom? Chris, tutejszy technik, wykorzystywał do pracy Foel, gdzie zrobiliśmy nasze pierwsze dwa albumy. Był bardzo blisko i jego praca jest niesamowita, więc kiedy przeniósł się do Skyhammer to podążyliśmy za nim. Nie potrafię sobie wyobrazić pracy z kimś innym. Czułbym się dziwnie. Zdecydowanie polecam wybrać się tam, to naprawdę ładne miejsce, on jest świetny, jest mnóstwo dobrego sprzętu i wszystko, co stamtąd słyszałem brzmiało wspaniale.
czyć jako basistka. Nigdy nie była w zespole, ale była tak całkowicie doom metalowa jak to możliwe, co było dla mnie dużo ważniejsze. Nasz oryginalny bębniarz Morellhammer dołączył do nas i zagraliśmy pierwszy koncert w 2006r. To dla mnie trochę straszne, że to już 10 lat. Nasz obecny perkusista, Wilbrahammer dołączył do nas w 2011r. Z jakich powodów wybraliście doom metal? Po prostu zawsze chciałem. Zawsze kochałem Black Sabbath, odkąd byłem dzieckiem i kiedy byłem nastolatkiem byłem metalowcem, który przejmował się wszystkim, co przeczytał w Kerrang, Metal Hammerze i Terrorizerze i tam były doomowe i stonerowe zespoły z lat 90., które mnie zafascynowały. Uwielbiałem takie zespoły jak Cathedral, Electric Wizard, Orange Goblin, Acrimony, Iron Monkey, Hangnail, wszystkie z nich. Wtedy zacząłem naprawdę szperać i przystępować do rzeczy, które były częścią folkloru doomowego. Zespoły, które wtedy nie były aktywne jak Trouble, Vitus, Witchfinder General, Pentagram, wszystkie były doskonałe! Było coś w wizerunku sabbathowskim. Zdjęcia zespołów przed starymi kościołami i tego typu rzeczami, naprawdę mnie urzekły. Przypuszczam, że dlatego, ponieważ wyglądało to jak okolica, w której żyłem. Wszystko, co chciałem to mieć Gibsona SG i wzmacniacz z wielką kolumną, grać
74
WITCHSORROW
strzegać pewnych tradycyjnych zasad. Wiem, że na pewno my to robimy. Uważam, że innowacyjność jest zawsze pożądana, ale nie kosztem piosenki lub czegoś, co sprawia, że jesteś zadowolony. Nie jestem zwolennikiem postępu dla samego postępu. Osobiście lubię myśleć o tym jak o studni inspiracji, która co prawda jest wąska, ale zarazem bardzo głęboka, bo jest jeszcze niezliczona liczba ciężkich, doomowych riffów do napisania. Na swoim koncie macie albumy "Witchsorrow" (2010) i "God Curse Us" (2012). Czym różnią się te płyty od waszej najnowszej "No Light, Only Fire" (2015)? "No Light, Only Fire" jest najlepszy! Poważnie, chociaż myślę, że tutaj mamy ten właściwy, totalny doom, a potem jest w pełni, prawdziwe metalowe szaleństwo. Z lirycznego punktu widzenia, jestem trochę bardziej agresywny i pokazuję środkowy palec światu. Wcześniej próbowałem to zrobić, ale sądzę, że było dużo strachu, depresji i wewnętrznych spraw. Zrobiliśmy "God Curse Us", kiedy miałem straszny czas w swoim życiu. Byłem bardzo przygnębiony, wiele rzeczy stale ważyło się w moim umyśle i nie byłem zdolny do robienia czegokolwiek. Byli ludzie w moim życiu, których tak bardzo nienawidziłem, że życzyłem im okropnych rzeczy i z tego powodu moje życie było bardzo nie-
Pomagał wam Chris Fielding (Electric Wizard, Primordial, Winterfylleth, Serpent Venom). Co Chris wniósł do produkcji "No Light, Only Fire"? Chris umie bardzo szybko dostosować się do tego, co chcesz zrobić, co chcesz osiągnąć dzięki temu praca z nim to czysta przyjemność. Zawsze znajduje te małe smaczki, których szukasz nawet kilka miesięcy, a które wzbogacają utwór. Praca z nim to zaszczyt, wpuszczasz go do studia a on daje ci coś naprawdę wspaniałego. Nie da się tego w żaden sposób opisać. W jaki sposób nagrywaliście płytę? Wybraliśmy się do Skyhammer na tydzień i uwinęliśmy się z tym. W tym czasie znaliśmy już tą muzykę od środka, więc granie tego poszło szybko i mieliśmy czas na to, żeby popróbować różnych brzmień, jeżeli chodzi o gitary i perkusję. Mogliśmy to swobodnie modyfikować. Mają tam tyle sprzętu, że fajnie było spędzić trochę czasu na zabawie z piecami, pedałami i pohałasować, aż uzyskamy właściwe brzmienie. Mówiąc szczerze poszło to dość szybko. Jakiego sprzętu użyliście do nagrywania krążka? Skyhammer ma ogromną ilość sprzętu, która należy do studia i do Conana, którego sporo używamy. Korzystam z mojego wzmacniacza Laneya, następnie używam kilka ich przedwzmacniaczy. Czuję się jakbym miał nowy zestaw na każdą solówkę - próbuje phaserów i tego typu rzeczy, by uzyskać różne dźwięki. Mają oryginalny Boss HM-2, z którego korzystam, by uzyskać lekko przybrudzone fragmenty na przodzie. Głównie posługujemy się ekstremalną głośnością.
Długo czasu poświęciliście na nagranie tego albumu? Spędziliśmy całe wieki zanim zabraliśmy się do pisania w studio. Napisałem pierwsze riffy podczas Boxing Day 2013, a nagraliśmy je pod koniec marca 2015r. Nawet nie myśleliśmy o rezerwacji studia, póki wszystko nie zostanie napisane, następnie przebudowane i będziemy mieć wszystko dokładnie tak jak chcemy. Nie zagraliśmy żadnego koncertu od sześciu miesięcy, więc byliśmy całkowicie skupieni, co szczerze mówiąc było naprawdę kiepskie, ponieważ koncertowanie jest o wiele bardziej zabawne od pisania. Ale poświęciliśmy nasz czas, ja i Emily mamy to szczęście, że posiadamy dobudówkę w naszym ogródku, którą zamieniliśmy w pokój do nagrań. Niestety nie możemy w nim grać głośno, ale możemy nagrywać. Myślę, że wymóg "cichego grania" zmusił nas do przemyśleń, że może ostre napierdalanie na gitarze nie brzmi aż tak dobrze jak myśleliśmy. Planujecie wydać jakiś teledysk lub singiel promujący album? Nie, nie zamierzam. Do stworzenia świetnego teledysku potrzebne są pieniądze lub świetna kapela, która w teledysku wystąpi - najlepiej jest mieć i to i to. Na You Tubie jest już za dużo "teledysków" z kapelami, które udają, że na parkingach też można grać i nagrywać teledyski - a wychodzi to naprawdę słabo. Są rzeczy, których moglibyśmy potrzebować takich jak czaszki, zamki itp. są w porządku, ale łatwo sprawić, by wyglądały jak chłam. Sądzę, że gdybyśmy zrobili taki jeden to mógłby schrzanić cały koncept jak "Red Light Green Light" od The Wildhearts. Najtańszy teledysk wszechczasów. "To The Gallows" wydaję się być najbardziej wyróżniającym i przy okazji najszybszym utworem, jakby powstał z myślą o koncertach. Czy ma szansę pojawić się w Waszej setliście? Tak przyjacielu, gramy to na każdym koncercie odkąd skończyliśmy album. Lubię mieć szybkie utwory, by rozruszać koncert doomowy. Jeśli wgniata cię to po wolniejszej piosence, to jest jak skakanie z klifu. To czysta metal mania! Jak powstała miniatura "Four Candles", która trwa zaledwie minutę? Po prostu chciałem mieć coś krótkiego, by rozdzielić trochę album jak "Orchid" i "Embryo" z "Master of Reality". Moim zdaniem czuć, że jest to tak długie jak powinno, to małe interludium przed piętnastoma min-
utami całkowitego doom metalu. Kto jest autorem okładki albumu? Czy to był w pełni wasz koncept czy oddaliście wolną rękę grafikowi? To była wspólna praca pomiędzy Emily Witch i naszym przyjacielem Jackiem z Seventh Bell Artwork, który również gra w black metalowym zespole Funeral Throne. Jest niesamowitym artystą i Emily bardzo długo rozmawiała z nim, by również zrobił dla nas trochę koszulek. Jego styl jest bardzo ciemny - dużo robi odręcznie, czaszki i inne rzeczy, które są doskonałe. Podobał nam się pomysł bycia świadomym, że jesteś uwięziony w ciemnym miejscu i jesteś w stanie zobaczyć światło na końcu tunelu, które tak naprawdę jest nuklearną apokalipsą. Osobiście chciałbym coś na środku rękawa, co wyglądałoby jak pierwszy album Bathory'ego, "Black Metal" Venoma, "Give'Em Hell" Witchfynde'a.. wszystkie te albumy z symbolem na środku. "No Light, Only Fire" wydała wasza nowa wytwórnia Candlelight Records. Czego spodziewacie się po współpracy z tą wytwórnią? Candlelight jest niesamowite. Jestem naprawdę szczęśliwy, że mogę być w ich wytwórni. Rise Above było spoko, ale w Candlelight czuję się inaczej - przynajmniej mój mózg, ponieważ współpracujemy z takimi zespołami jak Emperor. Mam nadzieję, że dzięki nim będziemy więksi niż The Rolling Stones, ale mówiąc szczerze to miłe mieć na końcu telefonu ludzi, którzy pracują cholernie ciężko i robią wszystko dla Ciebie. Czy macie jakąś dewizę, filozofie, którą kierujecie się podczas tworzenia, grania czy też normalnego życia? Raz, gdy byłem w prawdziwym dołku mając piętnaście lat jeden kumpel powiedział mi: "No dalej, co zrobiłby Manowar?" i to utkwiło we mnie. Życie często jest do dupy, ale trzeba iść naprzód, nie sądzisz? W przeciwnym razie zostaniesz z niczym. Wszystko jest frustrujące - zwłaszcza, gdy robisz coś dla zespołu - ale nigdy nie możesz pozwolić, by to cię pokonało, ponieważ taka postawa jest w stanie cię wykończyć bardziej niż twój przeciwnik. Manowar popełnił wiele błędów na przestrzeni lat, ale jestem wielkim fanem postawy, by nigdy nie tracić nadziei nawet, jeśli często mówię, że ją tracę, a potem poprawiam sam siebie. Firma Back On Black Records wydała "No Light, Only Fire" na winy lu. Czy "czarna płyta" ma dla Ciebie jakieś specjalne znaczenie? Uwielbiam odbierać nasze albumy na winylu prosto z tłoczni. Płyty są fajne, ale są dość tanie i łatwe do zrobienia, możesz je zrobić w domu na komputerze, a winyl wciąż musi zostać zrobiony przez eksperta. To sprawia, że czujesz się bardziej wyjątkowo, bo Twoja muzyka została wydana na winylu i zawsze lubiłem winyle, ponieważ na nim muzyka jest w fizycznej formie, wryta w to. To czekanie - kocham to!
stko z "drugiej ręki" albo na winylu. Po prostu lubię być w sklepie tak bardzo jak kupowanie rzeczy stamtąd. Zawsze się czuje jakby rzecz, którą chce czekała tam na mnie. Najlepsze w mojej kolekcji jest kilka oryginalnych rzeczy Sabbathów z 1970r. Mam właściwe pierwsze wydanie ich pierwszego albumu, które Emily dała mi w prezencie jakieś dziesięć lat temu i "Master Of Reality" z wytłoczonym rękawem i plakatem. Miałem szczęście spotkać Black Sabbath i zebrać wszystkie podpisy, co jest dla mnie naprawdę ważne. Są moim ulubionym zespołem, także mieć ich autografy i stojącą za tym historię to dla mnie coś wyjątkowego. W tym roku świętujecie dziesięciolecie. Zamierzacie to jakoś uczcić? Szykujecie coś specjalnego dla fanów? Myślę nad tym. Musimy coś zrobić. Próbuję się już czegoś dowiedzieć. W mojej głowie jest tyle pomysłów gdzie moglibyśmy zagrać, ale na razie to nic konkretnego. Jak wyobrażasz sobie siebie i Witchsorrow za kolejne dziesięć lat? Szczerze, widzę zespół, który nadal gra - bez końca, naprawdę. To coś, co z Emily robimy tak długo, że nie wyobrażam sobie, by było inaczej i będziemy grać tak długo póki naszą dwójkę to cieszy. Grzegorz Cyga
Jesteś kolekcjonerem? Zbierasz stare winyle? Jak bogate masz zbiory? Jakim "białym krukiem" możesz się pochwalić? Tak, mam dość dużą kolekcję winyli. Mam wiele rzeczy na winylu, ale nie jestem za tym, by płacić za nie ogromne ceny na e-bayu czy gdziekolwiek. Niedaleko nas jest sklep muzyczny, do którego chodzę dość często i tam sprzedają każdy rodzaj muzyki, wszy-
WITCHSORROW
75
Mike Howe: Cóż, rozmawialiśmy i pracowaliśmy, rozmawialiśmy i pracowaliśmy, i tak naprawdę nie mogliśmy niczego ogłosić, dopóki nie mieliśmy pewności, że mamy coś konkretnego.
Reset Trudno wytłumaczyć, co stało się z Metal Church na przestrzeni bieżącego roku. Zespół, który od ponad dekady z trudem utrzymywał się na powierzchni, a w pewnym mopmencie, zniechęcony niesprzyjającymi okolicznościami, na kilka lat nawet zawiesił działalność, wraz powrotem za mikrofon Mike'a Howe'a oraz albumem "XI" właściwie z dnia na dzień na powrót trafił do metalowej 1. ligi. Kurdt Vanderhoof i Mike Howe, z którymi miałem okazję porozmawiać dosłownie kilkadziesiąt minut po ich wyjątkowo udanym występie na tegorocznym Wacken Open Air, mają na ten temat własną teorię. HMP: Dosłownie przed chwilą zeszliście ze sceny. Wrażenia? Kurdt Vanderhoof: Było świetnie, naprawdę niesamowicie. Publiczność przyjęła nas znakomicie, a możliwość powrotu tutaj i zagrania na głównej scenie to coś, co naprawdę trudno przebić. Dla ciebie był to powrót po 11 latach, ale dla Mike'a
dwudziestolatek, a niemal trzy dekady później grasz prawdopodobnie najwięcej koncertów od początków Metal Church? Kurdt Vanderhoof: Chciałem skupić się na produkcji. Na tym, jak nagrywa się płyty. Nie chciałem spędzać czasu w trasie. Wybudowałem własne studio nagraniowe i postanowiłem pójść tą drogą. Teraz, gdy mam to już opanowane, mogę znów poświęcić się byciu w ze-
Czyli nie były dodatkowy środek nacisku, który miał cię przekonać do powrotu? Mike Howe: Nie, przekonały mnie jego niesamowita osobowość i talent. Kurdt Vanderhoof: (śmiech) Jestem świetny tancerzem. Mike Howe: To prawda. (śmiech) Ale bardziej poważnie, przekonała mnie jego umiejętności pisania świetnych kompozycji. Kurdt przesłał mi kilka utworów, a moja reakcja brzmiała: "Kurdt, nadal to masz. Zobaczmy, co możemy z tym zrobić." Tak to się zaczęło. A czy kiedykolwiek wcześniej myślałeś poważnie o tym, że mógłbyś jeszcze kiedyś wrócić do śpiewania i grania koncertów? Mike Howe: Nie, nigdy. Nawet, gdy nagrywaliśmy album, nie deklarowałem, że chcę jechać w trasę. Mieliśmy nagrać album i zobaczyć, jak sprawy się potoczą. Ale już wychodząc ze studia mieliśmy świadomość, że stworzyliśmy coś wyjątkowego, wyjątkowego dla nas. Dlatego uznaliśmy, że powinniśmy również zaprezentować ten materiał na żywo i sprawdzić, co z tego wyniknie. To była naturalna, spontaniczna decyzja. Na tę chwilę wszystko układa się znakomicie i czujemy się prawdziwymi szczęściarzami znajdując się w punkcie, w którym jesteśmy. Nowy album to naturalna kontynuacja tego, gdzie zatrzymaliście się w roku 1993… Kurdt Vanderhoof: Cóż, jeden z głównych powodów, dla którego Mike miał swoje obawy odnośnie powrotu, był tym samym, dla którego wcześniej zrezygnował z muzycznego biznesu i dla którego ja w pewnym sensie również się z niego wycofałem. W tamtym czasie byliśmy w dużej wytwórni, mieliśmy swój management i wszystkich tych ludzi, którzy nie tylko mieli swoje opinie, ale również trzymali swoje łapy na wszystkim, co robiliśmy. To było coś, z czym nie chcieliśmy już więcej walczyć. Od początku komponowaliśmy dokładnie tak samo, jak wcześniej, ale tym razem nikt nie mówił nam, co mamy robić. Utwory były gotowe, gdy uznaliśmy, że są gotowe. Album był gotowy, gdy uznaliśmy, że jest gotowy. Nie było żadnych nacisków z zewnątrz. Mieliśmy pełną kontrolę nad tym, co robimy, dzięki czemu praca nad nową płytą była tak przyjemna. To tajemnica powrotu dawnej chemii i dawnej magii. Same kompozycje bardzo przypominają to, co robiliście ponad dwie dekady temu… Kurdt Vanderhoof: Zgadza się. I wyszło to całkowicie naturalnie. Nawet o tym nie myśleliśmy. Co ciekawe, mimo tego niewątpliwego podobieńst wa, "XI" jednocześnie brzmi bardzo aktualnie i w żadnym stopniu nie przypomina współczesnych płyt stylizowanych na nagrania sprzed dwudziestu czy trzydziestu lat. Kurdt Vanderhoof: Dokładnie tak.
debiut. Mike Howe: Tak, to mój pierwszy raz.
spole.
Gdyby nawet udało ci się tutaj wystąpić na początku lat 90., zgaduję, że byłoby to zupełnie inne doświad czenie. Dopiero kilka lat później Wacken Open Air zaczęło przypominać festiwalowe monstrum, którym jest obecnie. Mike Howe: To prawda. Największym festiwalem, na którym graliśmy w roku 1991, było Dynamo. W:O:A w tym czasie dopiero stawiało swoje pierwsze kroki.
A jeśli chodzi o albumy, które komponowałeś, a po premierze których już nie koncertowałeś (wydane kolejno w latach 1989, 1991 i 1993 "Blessing in Disguise", "The Human Factor" i "Hanging in the Balance" przyp. red.), czy je również nagrywałeś sam? Kurdt Vanderhoof: Tylko dema. Gdy Mike dołączył do zespołu, nad nagraniami demo pracowaliśmy wspólnie. I dokładnie tak samo wyglądało to teraz, po jego powrocie. To był jeden z najfajniejszych aspektów pracy nad nowym albumem.
Kurdt, gdy Mike był w zespole po raz pierwszy, ty nie jeździłeś już z Metal Church w trasy. Czy mieliście okazję zagrać w tym czasie chociaż jeden wspólny koncert? Kurdt Vanderhoof: Nie, nasz pierwszy wspólny koncert miał miejsce w ramach promocji nowego albumu. To jak to się stało, że wypisałeś się z tras jako
76
METAL CHURCH
Co do samego powrotu Mike'a, dość długo drażniliś cie się z fanami publikując na Facebooku jego zdjęcia a także teledyski z jego udziałem. Tak długo, że w pewnym momencie przynajmniej połowę komentarzy można było streścić słowami "ogłoście to wreszcie!" Kurdt Vanderhoof: Tak, albo "przestańcie nam mieszać w głowach!"
O ile dobrze zarejestrowałem kolejność wydarzeń, nagrywając album mieliście wyłącznie kontrakt na Amerykę Północną z Rat Pak Records, a kontakt ze strony Nuclear Blast pojawił się nieco później. Kurdt Vanderhoof: Z Nuclear Blast mamy podpisaną umowę licencyjną. Rat Pak ma dystrybucję na całym świecie, ale Nuclear Blast było nami naprawdę mocno zainteresowanie, a że mogli dla nas wykonać lepszą pracę na miejscu, w Europie, niż gdybyśmy mieli ją wykonywać sami zza oceanu, to po prostu miało sens. Współpraca z nimi układa się świetnie. "XI" niemal wszędzie spotkało się ze świetnym przyjęciem. Wcześniej przez kilka lat nie wyglądało to tak dobrze i w roku 2009, po "This Present Wasteland", nawet na pewien czas zawiesiliście działalność… Kurdt Vanderhoof: Tak, na chwilę wyciągnęliśmy wtyczkę. Nic się wtedy nie układało. (śmiech) A teraz, właściwie z dnia na dzień, funkcjonujecie na zupełnie innym poziomie. Kurdt Vanderhoof: Mówiłem to już w kilku wywiadach, ale powtórzę - obecna sytuacja przypomina mi rok 1984, gdy zespół dopiero starował, a niemal wszystko w obozie Metal Church wygląda w tej chwili lepiej niż kiedykolwiek. To trochę inna gra, ale nasza przyszłość rysuje się jaśniej niż kiedykolwiek, ponie-
waż to my ja kontrolujemy. I dopóki ludzie będą chcieli słuchać naszych płyt, będziemy mogli je nagrywać. Nie musimy czekać, aż jakaś duża wytwórnia da nam pieniądze na studio. Nie musimy się oglądać na kogokolwiek poza nami samymi, a to oznacza, że nasza przyszłość będzie taka, jaką ją stworzymy. To wspaniałe uczucie. Szczególnie w porównaniu do tego, przez co przechodziliśmy, kiedy byliśmy dwudziestolatkami. Gdy wszyscy mieliśmy nadzieję, że albumy się sprzedadzą, bo byliśmy winni pieniądze naszej wytwórni. Tego gówna już nie ma. Teraz liczy się tylko muzyka i praca z przyjaciółmi. Robienie najlepszej muzyki, na jaką w danej chwili cię stać, ale z właściwych pobudek. Mike Howe: Muzyka jako sztuka i przyjemność, która z niej płynie. I nikt z zewnątrz nam tego nie psuje. Mike, wspomniałeś wcześniej, że początkowo w ogóle nie brałeś pod uwagę grania koncertów. Czy w związku z tym przed pierwszymi koncertem po dwóch dekadach przerwy czułeś szczególną tremę? Potrzebowałeś czasu, by znów poczuć się swobodnie na scenie? Czy może przeciwnie, od początku czułeś się tak, jakbyś nigdy z niej nie zszedł? Mike Howe: Czułem się tak, jakbym nigdy z niej nie zszedł. To jak z jazdą na rowerze. Twoja pamięć mięśniowa, pamięć mięśniowa mózgu, to wszystko naturalnie do ciebie wraca. Choć muszę przyznać, że zaskoczyło mnie to tak samo, jak wszystkich dookoła. Nie wiedziałem czy jeszcze to potrafię, ale postanowiłem spróbować. I oto jestem. Czuję się prawdziwym szczęściarzem, że nadal mam głos i że mogę czerpać przyjemność z tworzenia i grania heavy metalu z moim wielkim przyjacielem. Kurdt Vanderhoof: Do tego się to sprowadza i właśnie na tym polega klimat, który aktualnie panuje w zespole. Właśnie o to chodzi. A czy przez te dwie dekady, gdy nie byłeś aktywnym wokalistą, miałeś w ogóle do czynienia ze śpiewaniem? Mike Howe: Cóż, powtarzam to cały czas - jestem wokalistą, my się nie zamykamy. (śmiech) Mike Howe: Możemy być z tym nieznośni, ale tak jest. Śpiewamy pod prysznicem, śpiewamy w towarzystwie przyjaciół, śpiewamy z przyjaciółmi. To po prostu część nas. Ogłosiliście już kolejną trasę, tym razem po U.S.A. w towarzystwie m.in. Megadeth i Amon Amarth (skład uzupełniały Suicidal Tendencies i Havok przyp.red.). Świetnie przyjęta płyta, udana trasa, największe festiwale w Europie, a teraz to, praw dopodobnie jedna z największych metalowych tras po waszym kraju tej jesieni. Kurdt Vanderhoof: Tak, jak już mówiłem, sprawy układają się dla nas świetnie i będziemy pilnować, żeby tak zostało. Po trasie planujemy skupić się na pracy nad nowym materiałem na kolejny album. Zmieniając nieco temat, kilka lat temu byłeś częścią ekipy technicznej Trans-Siberian Orchestra. Nadal się tym zajmujesz?
Kurdt Vanderhoof: Nie, przestałem trzy lub cztery lata temu. Ale niewątpliwie było to ciekawe doświadczenie. Wspomniałem o Trans-Siberian Orchestra, ponieważ od kilkunastu lat w Metal Church gra Jeff Plate, a zaledwie klika miesięcy temu Ricka (Van Zandta - przyp.red.) zastępował na koncertach Chris Caffery… Kurdt Vanderhoof: Tworzymy jedną wielką kazirodczą rodzinę. (śmiech) Mike Howe: Wielki festiwal metalowej miłości. (śmiech) Rozwijając wątek rodzinny, wasza znajomość z Paulem O'Neillem zaczęła się przy okazji sesji nagraniowej "Hanging in the Balance" czy poznaliście się już wcześniej? Kurdt Vanderhoof: Nie, pierwszy raz spotkaliśmy się dopiero przy okazji pracy nad tym albumem. Do czego zmierzam i o co zawsze chciałem zapytać, to utwór "Waiting for a Savior", który imię Paula ma wypisane dosłownie na każdej nucie. Mike Howe: Tak, Paul jest tam wszędzie. (śmiech) Linia wokalna, a także sam tekst, a w szczególności rymy, to dokładnie to, co chwilę wcześniej zrobił z Savatage na "Edge of Thorns" i co w pewnym sensie robi do dzisiaj z Trans-Siberian Orchestra. Kurdt Vanderhoof: Zgadza się. Paul przyszedł do studia i zaczął robić swoje, a my tylko zrobiliśmy wielkie oczy i powiedzieliśmy: "…OK? OK… chyba… Spróbujmy." Było to trochę dziwne. Jest na tej płycie kilka rzeczy, które sami zrobilibyśmy inaczej. Przy całym szacunku dla Paula, jego spojrzenie na Metal
Church było inne od naszego. Stąd też m.in. wcześniejsza uwaga o braku wpływów z zewnątrz, gdy pracujemy. Kochamy Paula, ale nie potrzebujemy takiej pomocy. Mike Howe: Jednym z zasadniczych powodów, dla których znowu gramy razem, był fakt, że Kurdt i ja czuliśmy, że od czasu "Hanging in the Balance" mamy coś do dokończenia. Uważaliśmy, że napisaliśmy świetny album, ale wpływy z zewnątrz sprawił, że zmienił się on w coś negatywnego i doprowadził do rozpadu zespołu. Chcieliśmy pokazać, jak wygląda nasza wizja Metal Church, jak powinniśmy brzmieć i jak się prezentować. Dlatego też możliwość podejmowania wszystkich decyzji dawała nam taką satysfakcję. Skomponowaliśmy album, który w naszej ocenie brzmiał dobrze. Kurdt Vanderhoof: Dokładnie. Mike Howe: Przybijaliśmy sobie piątki mówiąc: "To mi się podoba. To my." Następnie Kurdt sam zajął się miksem i znów stworzył brzmienie, które było dokładnie takie, jakiego chcieliśmy. To pierwszy album w naszej karierze, nad którym mieliśmy pełną kontrolą i o którym możemy powiedzieć, że właśnie tak w tym momencie powinien brzmieć Metal Church. Nikt z zewnątrz nie miał wpływu na jego kształt. Kurdt Vanderhoof: Swoje piętno odcisnęła na nim jedynie reszta zespołu. Mike Howe: I spisali się świetnie, bo to świetni muzycy. Ale koniec końców, jeśli coś komuś się nie podoba, nie mamy tego na kogo zwalić. Cała wina spada na nas. Wydaliśmy ten album mówiąc: "oto Metal Church". I właśnie dlatego tak entuzjastyczny odzew jest dla nas tak satysfakcjonujący. Kurdt Vanderhoof: Przyjęcie płyty było tylko potwierdzeniem tego, co Mike i ja wiedzieliśmy od samego początku. Gdy wszyscy dokoła siedzą cicho i pozwalają nam robić swoje, oto na co nas stać. Wcześniej nam na to nie pozwalali. Nagrywając ten album w sposób, w jaki to zrobiliśmy i mając taki odzew, mam ochotę krzyczeć: "A nie mówiłem?!" Mike Howe: To budujące uczcie. Kurdt Vanderhoof: To nam przypada cała chwała albo cała wina. Marcin Książek
METAL CHURCH
77
dzieć, o czym jest utwór. A nieźle powiedziałem, właśnie dzięki temu ludzie wiedzą, czego mają szukać w internecie.
przeszukiwaliśmy internet pod hasłem słynne ostatnie boje (famous last stand...) Większość z czytających zapewne już słyszała o nowym albumie zespołu Sabaton - "Last Stand". Z tej okazji miałem jakiś czas temu przyjemność widzieć się ze starymi znajomymi, czyli: Pärem Sundströmem i Joakimem Brodénem i porozmawiać na temat tego, co można będzie usłyszeć na najnowszym krążku oraz trochę o historii związanej z powstaniem każdego z utworów. Zresztą przed rozmową miałem okazję też przesłuchać nowy album i to z małą przygodą, bo co słyszałem brzmiało bardzo surowo. Trochę mnie to zdziwiło, ale miałem cynk, że to, co usłyszę nie będzie wersją finalną, mającą znaleźć się na płycie. Na szczęście zaraz na początku rozmowy okazało się, że coś było nie tak z słuchawkami, które dostałem i po interwencji chłopaków mogłem przesłuchać ten album po raz drugi, tym razem w właściwym brzmieniu, ale już po zakończeniu wywiadu. Co do samego albumu i jego recenzji, to właściwie pojawi się ona razem z pytaniami, jakie padły podczas naszej ponad godzinnej rozmowy. Moje pytania dotyczyły odczuć związanych z tym, co usłyszałem i co przeczytałem, bo dostałem też krótki opis do każdego z utworów. Na moje pytania Pär i Joakim odpowiadali razem, więc w "postprodukcji" ciężko mi dzielić odpowiedź na jedno pytanie na dwie części. Czasem w trakcie odpowiedzi padało jakieś drugie, szybkie pytanie, nie chcąc mieszać wątków starałem się wszystko jakoś razem w całość poskładać. Też nie wszystkie wypowiedzi znajdują się w poniższej rozmowie. HMP: Zaczynając od razu, od pierwszego numeru "Sparta" (o bitwie pod Termopilami - przyp. red.), są w nim świetnie zaimplementowane chórki w refrenie, zupełnie jakby wyciągnięte z filmu "300", czy to była wasza główna inspiracja? Sabaton: I tak i nie, wiedzieliśmy, o czym chcemy nagrać album i jakie wielkie bitwy obronne chcemy opisać. Termopile były jednymi z pierwszych w kolejce. Choć na początku zastanawialiśmy się czy ta piosenka powinna się znaleźć na albumie. Bo jest ona zbyt oczy-
ście do bitwy termopilskiej, poprzednio już się coś podobnego pojawiło - mam tu na myśli tytułowy "Coat of Arms". Nie, wtedy mieliśmy co innego na myśli, a cytowana w utworze Sparta i Leonidas mają bardziej metaforyczne znaczenie. W sumie racja. Dobrze przejdźmy do drugiego utworu "Last Dying Breath" (o obronie Belgradu w 1915 podczas 1 WŚ - przyp. red.). W materiałach, które mam zamieszczony jest kolejny świetny cytat do-
Foto: Nuclear Blast
wista, a bardziej "sabatonowe" jest napisać piosenkę o wydarzeniu, które nie jest tak mocno popularne i zakorzenione w popkulturze. Natomiast, gdy tworzyliśmy piosenkę, to po pierwszych odsłuchach w studio nasze skojarzenia podążyły w stronę filmu "300" i tak dodaliśmy do niej coś, co nam się z tym filmem muzycznie najbardziej kojarzyło i tak był okrzyk bojowy spartan, który można było zobaczyć w tym filmie. Ale też wiemy, że film ten był nieco przekoloryzowany. A czy będąc w Grecji byliście w miejscu bitwy? I czy próbowaliście w tekście piosenki zawrzeć cytat, który jest wyryty na pomniku, który tam stoi? Tak byliśmy tam w 2013 roku. I właściwie są tan dwa pomniki, jeden Leonidasa a drugi to tablica upamiętniająca samą bitwę. Problem taki, że napisy są po grecku i ktoś musiał nam je tłumaczyć. Wiem, że na pomniku Leonidasa jest krótki cytat: "Choć i weź" a poniżej, krótka historia opisująca znaczenie tych słów. Natomiast w tekście piosenki dokładnie tych słów nie ma. Ok., jak by nie patrzeć to jest to wasze drugie podej-
78
SABATON
wódcy obrony. Czy myśleliście, żeby ten znalazł się albo w tekście piosenki albo przed nią? Byłoby dobrze, ale problem z tym cytatem jest taki, że jest on za długi. A i moim zdaniem żeby w pełni oddać jego znaczenie powinien być on wypowiedziany w języku serbskim, no a ten jeszcze mi dobrze nie wychodzi (śmiech). Ale to też przez ten cytat postanowiliśmy nagrać o tej bitwie piosenkę. Cytat jest niesamowity, podnoszący morale i ducha walki żołnierzy i prawdopodobnie dlatego zrobili oni to, co zrobili. Woleli oni walczyć i zginąć w obronie miasta, stolicy, niż poddać się bez walki. My postanowiliśmy, że warto o takich rzeczach pisać i grać. A co powiecie o tym, żeby cytat ten znalazł się w książeczce przed tekstem piosenki? Niektóre inne zespoły tak robią. To właściwie nie byłoby nowe, bo już takie rzeczy pojawiały się na naszych albumach, ot choćby na "Coat of Arms", gdzie to właściwie są one na płycie. Ale w książeczce też można je znaleźć. To jest o tyle dobra rzecz, że ludzie nie muszą googlować, żeby wie-
Kto wam podsunął pomysł na tę piosenkę? Bo pamię tam jak ostatnim razem, gdy rozmawialiśmy to mówiliście, że jeden z lepszych koncertów z ostatniej trasy w 2015 roku był właśnie w Belgradzie. Tak był to świetny koncert. Ale o tej bitwie słyszeliśmy już wcześniej, było to gdzieś w czasie zbierania materiałów na "Coat of Arms", ale nie pasowało nam to wtedy do koncepcji albumu i nie wiedzieliśmy jak i gdzie to umieścić. Mamy mnóstwo pomysłów czy nawet prawie gotowych utworów, ale chcemy by były one na właściwym albumie w właściwym kontekście. I właśnie z takich rzeczy zrodził się pomysł na album o "ostatnich bojach" i wtedy wiedzieliśmy, że ta ostatnia szarża obrońców miasta powinna znaleźć się na tym albumie. Dobrze, przejdźmy więc do trzeciego utworu battle of... - ... "Blood of Bannockburn" - szybko zostałem poprawiony - przyp.red. - (czyli o bitwie pod Bannockburn w czasie I wojny o niepodległość Szkocji). Tak, tak "Blood of..." ale mi chodziło o bitwę i o to, że jest popularna w metalowym świecie. Grave Digger nagrało o tym piosenkę i chyba jeszcze jedna kapela, ale teraz mi z głowy wyleciała nazwa. Tak też moje pierwsze skojarzenie to Grave Digger, ale też i to, że był ktoś jeszcze... Ale mi tu bardziej chodzi o fakt zerwania z konwencją "guns & powder", czyli opisywania wydarzeń i bitew, gdzie te miały zaawansowane już zastosowanie. Ha, w sumie zapomnieliśmy o tym, ale właściwie już z płytą "Carolus Rex", która była koncept albumem odeszliśmy trochę od tej konwencji. Zgadza się, ale proch, armaty i muszkiety już wtedy odgrywały sporą rolę w bitwach, a tutaj tylko łuki i miecze. Ten album jest bardziej z motywem przewodnim niż koncepcją, a możliwość rozszerzenia obszaru czasowego wydała się nam bardzo ciekawa. Bo właściwie na albumie mamy przekrój prawie 2500 lat - od bitwy pod Termopilami do wojny w Afganistanie. To było bardzo fajne doświadczenie, bo i eksplorowaliśmy szersze ramy historii, jak i eksperymentowaliśmy z różnego rodzajami brzmień na tym albumie i właśnie też "Blood of..." jest takim eksperymentem i piosenką trochę "niespodziewaną". Choć oczywistym może być, że pomysłem na tę piosenkę jest film "Braveheart", choć bitwa ta miała miejsce już po śmierci Williama Walleca, to przyszło mi ją napisać bardzo łatwo, bo pomysł ten w mojej głowie siedział już od dawna. Ale początkowo piosenka ta nie miała dud w tle, co przyszło później, ale uważamy, że jest bardzo dobrym dodatkiem, i sprawia, że jest to "szkocka" piosenka. Ale też była to pierwsza piosenka, która powstała na ten album. Właściwie to jest pierwsza piosenka. Dobrze, kontynuując - czwarta piosenka "Diary ..." czy to ..? Tak intro i jest to intro, które tłumaczy brzmienie następnego utworu "Lost Battalion". Bo następna piosenka jest nagrana bez perkusji, tylko z samplami, które imitują wystrzały karabinów, pistoletów czy artylerii. I właśnie to intro ma wprowadzać słuchacza w atmosferę następnego utworu i jego brzmienie. Co ciekawe sam utwór "Lost Battalion" powstał dużo wcześniej niż to intro. Ale właśnie ze względu na pewien nasz eksperyment przy tym utworze oraz naszą obawę o to, że ludzie nie do końca zrozumieją brzmienie "Lost Battalion" zostało dodane właśnie to intro. Ciekawa jest też historia utworu "Lost Battalion", bo podobnie jak z "Last Dying ..." o wydarzeniach, które opisujemy słyszeliśmy w czasie zbierania materiałów na "Coat ..." ale nie było dobrej okazji sparować muzykę z tekstem i albumem, na którym by to się miało pojawić, aż do teraz. Aa przecież trudno byłoby zgrać sample wystrzałów z historią o Sparcie (śmiech). Jeśli już o tym mowa, to ten utwór i intro kojarzy mi się z "Paschendale" Iron Maiden, zwłaszcza z wersją live z "Death on The Road" tam był poczyniony taki sam zabieg, aby dodać odgłosy strzałów i eksplozji jako intro do piosenki. Hmm, nie myśleliśmy o tym pod tym kątem. Znaczy się pamiętam, że słyszałem tę piosenkę, ale to było jakiś czas temu. Jak mówiłem, jeśli idzie o "Lost ..." to intro nie było planowane, ta piosenka z miejsca zaczyna się od mocnego uderzenia "Far from their land, as they made their stand" papapam pa pa pam (pa dum tss - przyp. red.) tylko, że przychodzili ludzie do studia i słuchali tego i robili wielkie oczy pytając: "co jest,
postanowiliście użyć automatu perkusyjnego? To nie brzmi naturalnie!" - eee taki był kurde zamysł, wiecie! I tak mamy intro. Ok, to też prawie wyczerpało moje pytania do "Lost ...", ale zostało to: kto robił wam teledysk do tego utworu, jaki można znaleźć w sieci? Robili go Niemcy, a właściwie zewnętrzna firma graficzna, która współpracuje z wytwórnią Nuclear Blast. Chodzi mi o to, że pewnie go oglądaliście i... Tak wiemy są ewidentnie sceny z 2WŚ a utwór jest o 1WŚ. Wiemy, ale to miał być clip z tekstem, a nie prawdziwy teledysk. Nie jest on "historycznie poprawny", ale też i Sabaton nie jest "historycznie poprawny". Używany naszych strojów scenicznych wzorowanych na nowoczesnych strojach kamuflażowych. Ale czasem musisz jak najlepiej odwzorować doświadczenie i uczucia a masz tylko obrazy, więc korzystasz z tego, co masz i nie zawsze musi to być prawdziwe. Problem z tym clipem jest taki, że nie jest on historycznie poprawny, choć w tym przypadku powinien on być (z uwagi, że to jest historia najnowsza przyp. aut.) Ale rzeczywistość jest czasem zupełnie inna niż ludzie myślą i jeśli już jesteśmy przy tym albumie to popatrz na to, co Hollywood nam dało razem z filmem "300", rzeczywista historia jest nieco inna. I rzeczywiście moja reakcja na ten clip była "hej to nie ta wojna!", ale potem doszedłem do wniosku, że to dobrze oddaje charakter tego utworu, jakim jest "Lost Battalion".
mieliśmy "dobrą wenę" tworząc ten utwór, do tego dochodzi tło historyczne i charakter miejsca stąd podniosłe chórki, ale też ma bardzo tradycyjne "sabatonowe" brzmienie. Razem to wszystko złożyło się nam na to, że postanowiliśmy z tego zrobić utwór tytułowy, ale to już chyba mówiłem, prawda (śmiech). Dobrze przejdźmy, więc dalej, do ósmej piosenki o pewnym wzgórzu w Afganistanie (obrona wzgórza 3234 podczas operacji Magistrala w czasie konfliktu Sowiecko-Afgańskiego - przyp. red.). Hmm ta piosenka w pewien sposób różni się od pozostałych, z jednej strony jest to historia najnowsza, ale nie wszystko o tym starciu jest wiadome. Ale jest to konflikt zakończony. Teraz jest tam inna wojna, a o tym nie chcemy pisać, więc mieliśmy pewne obiekcje czy ten utwór powinien znaleźć się na płycie, ale pozostał on z uwagi na jego brzmienie. No właśnie brzmienie, ten utwór przypomina mi coś między "Panzer Battalion" a "Into the Fire", a na pewno jego nieco orientalne wstawki zdradzają, że utwór będzie o wydarzeniach mających miejsce gdzieś w Azji. Wow, jeśli tak twierdzisz, dla nas to typowy utwór "sabatonowy", choć ciekawostką przy jego powstawaniu było to, że jak szukaliśmy dokładniejszych materiałów to ciężko było cokolwiek znaleźć (a film "9 Kompania" nie ma nic wspólnego z tymi wydarzeniami poza tym, ze dzieje się w Afganistanie - przyp. red.).
grać parę koncertów. Nieee, to raczej pokazanie, że ja (Joakim - przyp. red.) i Tobe lubimy ten sam rodzaj muzyki i że nasze korzenie muzyczne są takie same. Mieliśmy wpierw muzykę i gdy siedzieliśmy z Tobe nad tym kawałkiem zastanawialiśmy gdzie on może nas zabrać, a on na to, że do Japonii! (śmiech) no i tak to wyszło. Dobre, ale i tak czy nie uważacie, że będzie tam wam teraz łatwiej pojechać? Właściwie, to już tam byliśmy w zeszłym roku i graliśmy jeden koncert. Wiem, że zrobiliśmy tam duże i dobre wrażenie. Więc jeszcze przed wydaniem tej płyty, wiemy, że spokojnie możemy tam pojechać i będzie to dobra trasa. A wcześniej po prostu mówiliśmy "nie" ludziom, którzy chcieli nas ściągnąć do Japonii, bo nie byliśmy jeszcze pewni, że to wypali. Właściwie, kiedy w zeszłym roku wszystko się ułożyło, i dostaliśmy dobrą ofertę z Japonii, to okazało się, że już mamy ustawioną trasę po Stanach i możemy zagrać tylko jeden koncert. Tak właściwie moim marzeniem było nie tyle zaśpiewanie o Japonii, co zagranie tam, bo tyle słyszałem o koncertach w tym kraju, no i udało się, zobaczymy, co pokaże najbliższy rok. A właśnie jak wrażenia z tego jedynego koncertu w Japonii? Bo z tego, co wiem publiczność tamtejsza potrafi być mocno szalona. To było bardzo ciekawe doświadczenie. Japończycy są bardzo mili, nawet, jeśli cię nie rozumieją. Wiesz prze-
Ok, rozumiem, nie mniej jednak fakt jest faktem, że to nie do końca jest to i części osób będzie to przeszkadzać... No wiesz prawie zawsze tak jest. Dobra, idźmy dalej, szósty utwór "Rorke's Drift" (o jednej z bitew w czasie wojny anglo-zuluskiej z końca XIXw. - przyp. red.). Jak dużo wiecie na temat historii tej wojny? Właściwie całkiem sporo. Jak szukaliśmy pomysłów i materiałów historycznych na tę płytę pytaliśmy się też naszych znajomych czy może znają coś ciekawego. I tak jeden człowiek z naszej ekipy technicznej jest Anglikiem, lubi historię i opowiedział nam właśnie o tej bitwie i obronie misji Rorke Drift. I kiedy czytaliśmy o tym - to myśleliśmy sobie wow to jest niezłe. Zulusi w sile ok. 4000 ludzi atakowali przez cały dzień barykadę zbudowaną ze skrzyń, desek, worków z piaskiem i kilku budynków bronioną przez ok. 150 ludzi, z czego nie wszyscy byli żołnierzami. I to bardzo pasowało do motywu przewodniego tego albumu. Dobrze, ale mi tu chodzi o to, że pomimo takiej przewagi liczebnej Zulusów, to Anglicy byli "koksami" z uwagi na posiadaną broń palną przeciwko... Dzidom i tarczom, i tak też śpiewamy. Ok, ale mi chodzi o to, że bitwa nie do końca była równa, zresztą to właśnie Brytyjczycy ją wygrali, jak i całą wojnę. Wiesz, my nigdy nie stajemy po żadnej stronie konfliktu, który opisujemy. I nie osądzamy nikogo. Chcemy tylko przedstawić bohaterstwo tych żołnierzy czy ludzi, którzy brali udział w danym zdarzeniu. Ok, nie będziemy dalej drążyć tematu, bo może nam się sporo czasu zejść. Czas na siódmy utwór "The Last Stand", kto wam podpowiedział historię do tej piosenki? Siódmy, czyli tytułowy "The Last Stand". Ha tu historia tego utworu jest bardzo ciekawa, bo pomiędzy tym, co dostajemy od fanów czy znajomych, to też sami szukamy ciekawostek w sieci. I tak, gdy przeszukiwaliśmy internet pod hasłem słynne ostatnie boje (famous last stand - ciężko to dobrze przetłumaczyć przyp. red.). To historia o tej bitwie była na jednym z pierwszych miejsc. A wszystkie pozostałe były w opcji "byłem i słyszałem" lub nawet "już o tym napisaliśmy" piosenkę. Więc ta obrona Watykanu a właściwie bazyliki św. Piotra była czymś, co nas zaskoczyło tak bardzo, że nie tylko napisaliśmy o tym piosenkę, ale zrobiliśmy z niej tytułowy utwór tej płyty. To zaskoczenie udzieliło nam się też w czasie pisania i tworzenia muzyki do tego utworu. Co można (będzie) usłyszeć są chórki czy metafory w tekście. Bo jakby nie było ciężko było użyć tutaj słowa "panzer" w tekście (śmiech). No ja bym też rzekł, że to miły kawałek dla szwaj carów i dla gwardii watykańskiej, bo Ci przez większość wojen byli neutralni, ale ich głównym zadaniem było pilnowanie pielgrzymów a nie walka. Patrząc pod kątem historii to dobrze dla nich (śmiech), nie, ale na poważnie, to się z tobą zgadzam. Poza tym bardzo lubię ten kawałek, bo czy oni naprawdę giną na "schodach do nieba" ... Wiesz, jak wspominaliśmy
Foto: Nuclear Blast
I tu było trochę dyskusji na temat tego, że dostałem źle grający sprzęt do odsłuchania albumu, i zostało mi dane niestety już po wywiadzie przesłuchać materiał jeszcze raz tym razem już w prawidłowym brzmieniu. Tematu podobieństw w brzmieniu nowych utworów do starych już nie poruszaliśmy. Przechodząc do następnego dziewiątego utworu, czy to też inspiracja filmem? No nie, to kolejny z takich utworów, gdzie do historii powstał film, który luźno jest oparty na faktach. Choć i film i my opisujemy ostatnią bitwę powstania samurajów, to my się bardziej chcieliśmy skoncentrować nad sytuacją, w jakiej się obrońcy Shiroyamy znaleźli i tym, co ich pchnęło do tego powstania, że w końcowej fazie z mieczami w rękach ruszyli na liczniejszego przeciwnika, który dysponował nowoczesną bronią palną. Zresztą o tym też śpiewamy w tym utworze, że zawsze jest tak, że jak stare musi ustąpić miejsca nowemu, to nie jest to łatwe i zawsze rodzą się z tego konflikty. To możemy zacząć teraz długo debatować, dlaczego tak jest, chciałbym, ale wiem, że mam jeszcze parę pytań do końca i że po mnie czeka was jeszcze jedna rozmowa. No niestety jesteśmy trochę zmęczeni, mieliśmy spore niedogodności i opóźnienia w czasie podróży tutaj z Francji. Wracając do piosenki - czy to jest może próba podbicia Japonii? Wiem, że chcieliście tam pojechać i za-
ważnie na koncertach w trakcie, gdy my gramy ludzie szaleją i nie zwalniają zbytnio, gdy w przerwach między numerami Ja coś gadam. A tam było tak ciekawie, bo gdy skończyliśmy grać i ja chciałem coś powiedzieć to publiczność milkła i słuchali mnie w skupieniu, a Ja się zastanawiałem "coś źle powiedziałem", "coś nie tak zrobiłem", "kurde ludzie zróbcie coś!" Wow nieźle, hmm może to ze względu na to, że sporo japończyków nie zna w ogóle angielskiego, albo znają go bardzo słabo. Tak wiedziałem o tym, dlatego momentami musiałem mówić baaaardzo baaaardzo wolno (śmiech). Można by powiedzieć, że używałem "dziecięcego" angielskiego (jak to na Wikipedii można zobaczyć - przyp. red.). Wiesz to jest tak, że w zależności od tego gdzie grasz czasem musisz bardzo uważać na to, co mówisz. I tak lubię grać w Anglii, bo mogę mówić naprawdę spoko i ostro przeklinać i wszyscy się cieszą i rozumieją żarty i się nie obrażają. W Stanach z kolei, ooo tam to jest ciekawie, bo mogę używać tego samego poziomu języka, ale nie wolno mi przeklinać ze sceny. Bo w niektórych stanach mogą Cię za to zamknąć (śmiech). Dokładnie, a jeszcze bardziej trzeba uważać z żartami, bo co dla jednych może być śmieszne, dla drugich może być olbrzymią obrazą i może to się bardzo źle skończyć i nie muszę nawet przy tym przeklinać i to nie policja będzie problemem. Pamiętam jak graliśmy w Stanach jako support dla Accept. Graliśmy gdzieś w
SABATON
79
aby nie była, nigdy nie powinna być w negatywny sposób wykorzystywana przez polityków czy inne grupy ludzi. Historia należy do wszystkich ludzi i powinno się z niej czerpać naukę jak dobrze postępować a czego nie powinno się nigdy powtarzać. Myślę, że każdy naród ma w swojej historii momenty, z których może być dumny i takie, z których nie jest. I co prawda nie ma nic złego w byciu dumnym... Tylko niektórzy próbują być "dumniejsi"... (Śmiech) masz rację, masz rację. Uwierz mi, mamy podobne sytuacje w innych krajach. I miejmy nadzieję, że będą one marginalne. Dobrze, została nam już ostatnia piosenka i bitwa (śmiech obu stron, ale "The Last Battle" kończy album "Last Stand" - przyp. red.) To bardzo dobra piosenka, ale jak ją odniesiecie do innych ostatnich piosenek z poprzednich albumów? Wybraliśmy tę piosenkę na koniec i to starcie, bo zamyka ono okres 2WŚ, a i też tekst, który napisaliśmy dobrze pasuje do tego, żeby był to utwór zamykający płytę. Ale tobie pewnie bardziej chodzi o to, że nie nagraliśmy piosenki typu "Metal Crue" czy "Machine". Ale nagraliśmy do tej pory osiem albumów i tylko na trzech ostatnie piosenki są inne bardziej "fun-metal". Foto: Nuclear Blast
Teksasie, czyli południe Stanów. Co było dziwne to jak byliśmy na scenie to pod sceną bawiło się tylko paru meksykańczyków i innych i bawili się całkiem nieźle. Cała reszta, czyli amerykanie siedzieli gdzieś w tyle czy przy barze i w ogóle jakby nasz występ ich nie interesował. Próbowałem ich trochę poruszyć, żeby też podeszli pod scenę i się dobrze lub w ogóle bawili. No i tak rzuciłem, że jesteśmy zespołem w strojach wojskowych, więc jeśli chcą to zagramy im "YMCA, ha ha ha" a wiesz pewnie, jaki podtekst ma ta piosenka i jak wygląda teledysk. Oj tak, wiem i co? Wtedy jakiś wielki typ z tyłu krzyknął z takim charakterystycznym akcentem "tylko k... spróbujcie" i zapanowała niezręczna cisza... my słysząc różne historie stwierdziliśmy ok.... bez żartów grzecznie gramy i schodzimy, żadnych kawałów więcej. W Nowym Yorku bez problemu by to przeszło, a na przykład w Alabamie pewnie by do nas zaczęli strzelać (śmiech). Dobra, wróćmy do płyty, został jeszcze numer dziesiąty, czyli skrzydlata... Husaria, tak. Patrzę na krótki opis, który dostałem do przesłucha nia płyty i... Podoba Ci się, ja go napisałem! (Joakim - przyp red.). No tu bym trochę polemizował z dokładnością histo ryczną. To twoja historia, więc pewnie znasz ją lepiej. Chodzi mi o to, że całość bitwy pod Wiedniem była dużo bardziej skomplikowana i podzielona na kilka potyczek. Choć oczywiście skończyło to się pojawie niem konnych i największą szarżą husarii, a Osmianie jak stali tak wszystko rzucili i rozpierzchli się w popłochu. Wiem o tym, że sama szarża była końcowym etapem kilkudniowych manewrów. Przygotowując się do napisania tej piosenki czytaliśmy trochę materiałów i rzeczywiście całość obrony Wiednia i przybycie polskiego wojska było złożone. I właśnie, dlatego, że Turcy jak stali tak uciekli i zostawili wszystko za sobą, to wszystko jest bardzo dobrze udokumentowane, możesz iść do muzeum w Wiedniu czy Warszawie i zobaczyć prawdziwe plany tej bitwy. Ale końcowy efekt był jeden i mi chodziło o to, żeby jak najłatwiej wprowadzić odbiorców w to, co się w piosence dzieje i myślę, że jest ok? Tak, w sumie muszę się z tobą zgodzić, w końcu nie każdy musi tak dobrze znać tę historię. Od dłuższego czasu dostawaliśmy też maile "nagrajcie/napiszcie jakąś piosenkę o husarii" jakby nie patrzeć jest to najlepsza ciężka jazda późnego średniowiecza, ale do tej pory, nie mieliśmy okazji dobrze podejść do tematu. Aż przyszedł pomysł na płytę o wielkich bojach obronnych, bo to przecież Wiedeń był pod oblężeniem i odsiecz, która przyszła, przyszła z husarią na czele. I jeśli idzie o szarżę, to jak czytaliśmy różne materiały, to wielu historyków zgadza się z tym, że była to jedna z najważniejszych i najbardziej spektakularna szarża ciężkiej jazdy konnej w historii. I to właśnie najbardziej zainspirowało nas do napisanie tej piosenki z tej perspektywy. Tak właściwie, to można
80
SABATON
by stworzyć cały "koncept-album" tylko w oparciu o historię oblężenia, obrony i odsieczy Wiednia, ale to nie o to chodzi. Wiemy, że jak Sabaton, gdy piszemy o jakimś wydarzeniu to jest to powierzchowne ("scratch the surface" przyp. red.), ale ciężko jest to zrobić inaczej. Podczas jednego z wywiadów, dziennikarz powiedział nam, porównując naszą muzykę do obrazów, że "są one piękne, ale bardzo małe". Cóż mogłem odrzec - Mona Lisa też jest mała a jest piękna (śmiech). Ciężko się nie zgodzić z tą metaforą... Czasem jest tak, że jak zrobisz coś "za dużego" to tracisz istotę przesłania. Powiedzmy jak obraz jest ogromy i zajmuję cały pokój, możesz mieć masę extra szczegółów, ale i tak ludzie nie zwrócą na to takiej uwagi. Mam taki problem z niektórymi naszymi piosenkami - np.: "Price of a Mile" to dobry numer i świetnie się nam go gra, ale uważam, że jest za długi, przynajmniej dla mnie. Nie skupia się on na konkretnym momencie czy osobie. Dlatego też nagraliśmy płytę "Heroes" gdzie staraliśmy się skupić na konkretnej osobie, czy wręcz konkretnym wydarzeniu z ich życia. Bo to właśnie w tym tkwi energia. Z drugiej strony, jeśli idzie o piosenki, które pokazują większy obraz jakiegoś zdarzenia, to nagle nie stwierdziliśmy, że są słabe i takiej więcej nie nagramy. Tylko nie wiemy czy nagramy w najbliższym czasie album, gdzie taka piosenka będzie pasować. Dobrym przykładek takiej piosenki pokazującej większy obraz jest "A Life Time of War" z "Carolusa ..." ale to był koncept album wokół pewnego okresu w historii i ten utwór świetnie tam pasował, bo podsumowywał ten album. Myślę, że wiem, co macie na myśli. A jeszcze, co do "Winged Hussars" to tym utworem i jego brzmieniem chcieliśmy oddać wygląd takiej szarży. Bardzo nas kręcą uniformy różnych formacji, które oprócz celów praktycznych miały bardziej już samym swoim wyglądem wystarczyć przeciwnika. Zresztą nie tylko husarzy mieli fajne zbroje, mamy jeszcze samurajów czy zulusów. Mi brzmienie tego utworu przywodzi na myśl płytę "Carolus Rex", bo też jak by nie patrzeć to jest to bardzo zbliżony okres historii. Dobry jesteś, bo to samo powiedziała mi (Joakim przyp. red.) moja mama. I właściwie to nie pomyślałem o tym wtedy, ale mówiła, że to jest super numer i że bazujemy na tym, co już stworzyliśmy, ale też i nieźle się rozwijamy i idziemy na przód w tym, co tworzymy. I naprawdę była tą piosenką miło zaskoczona. Ja mam tylko jedną obawę związaną z tą piosenką. A to z uwagi na to jak przez niektóre grupy ludzi odbier ana jest husaria. Gracie w tym roku tylko dwa kon certy w Polsce, i mam nadzieję, że nie powtórzy się nieprzyjemna sytuacja z jednego z koncertów z 2009 roku. Zawsze, kiedy nagrywamy piosenki martwimy się, czy ktoś jej nie wykorzysta do jakiś celów politycznych czy do wywyższania się na innymi. Niestety nie jesteśmy w stanie przewidzieć zachowania wszystkich ludzi. To trochę smutne, że takie rzeczy się dzieją. I mamy nadzieję, że w związku z tym utworem nic takiego nieprzyjemnego się nie stanie. Uważamy, że historia, jak-
No dobra a "Metalizer"? Racja jest jeszcze "Masters of The World" Ale to był inny album, miał ogólnie inny charakter, no i to właściwie reedycja. Dobra to "fun-metalowe" piosenki są na trzech z siedmiu albumów i to tych pierwszych. Ok. to się zgadza. A historia kawałka "The Last Battle" wiąże się z tym, że wpadła nam w ręce książka "The Last Battle", właśnie o tym dziwnym starciu na koniec 2WŚ. I na większości albumów, większość z naszych utworów traktuje o 2WŚ. I tu na tym albumie jesteśmy na jego końcu i kończymy go kończąc 2WŚ. Więc zamykamy album tym, z czym jesteśmy najbardziej zaznajomieni i utożsamiani. I właściwie to jest jedyny kawałek o bitwie z 2WŚ. No racja, pomijając clip do "Lost Battalion", (śmiech). Ale jest to też ciekawa historia tego wydarzenia, bo raz, że na dwa dni przez bezwarunkową kapitulacją to jedyny przypadek, że obie strony (żołnierze amerykańscy i niemieccy z wermachtu przyp. red.) walczyły razem przeciwko jednostkom SS, to dwa była to walka dobrowolna w obronie więźniów zamku Itter. Ok, to już chyba wiem mniej więcej wszystko, ale na koniec powiedzcie mi, który to dziś wywiad? Ehmm... raz dwa... chyba ósmy. Ooo nieźle, a jeszcze czeka ostatni wywiad. (Śmiech) wytrzymamy, ale ciężkie i pracowite były ostatnie dni. Bo prosto z Sweden Rock mieliśmy lecieć do Paryża i zagrać tam koncert, ale nie mogliśmy bezpośrednio z uwagi na tamtejszy strajk na lotniskach. Więc polecieliśmy do Frankfurtu i tam czekaliśmy, stamtąd dotarliśmy do Paryża na dwie godziny przed koncertem, po czym musieliśmy wsiąść w kolejny samolot i przylecieć do Warszawy, no i jesteśmy, z czego dobrego snu mieliśmy przez trzy dni może parę godzin. Dobrze to nie męczę już was, a chciałem was zabrać gdzieś na dobre piwo po ostatnim wywiadzie. A wiem, że lubicie, bo szykujecie się z wypuszczeniem własnego piwa pod marką Sabaton. Zgadza się, ale to dalej jeszcze nie potrafimy powiedzieć, kiedy się stanie. Ok., w takim razie do zobaczenia, mam nadzieję, że w miarę szybko i przy waszym piwie. Cześć! I tak zakończyła się nasza ponad godzinna rozmowa. Liczyłem też jeszcze na pogawędkę przy piwie później, żeby też coś dodać do tego wywiadu. Ale trzeba dać też ludziom odpocząć, a wiem, co znaczy taki ciąg koncertowo-wywiadowy. Miałem okazję jeździć i pracować z zespołem nie tylko tym, jak wozić jego pojedynczych członków i wiem, że takie zmęczenie może dawać czasem bardzo złe rezultaty. Mam za to nadzieję, że przy następnym spotkaniu będę mógł zapytać a potem przedstawić trochę innych i ciekawszych pytań do zespołu. Lucjan Staszewski
Jesteśmy muzykami i kochamy to co robimy Jakiś czas temu, po dostaniu się w moje ręce płyty "Thieves of the Night" zespołu Human Fortress miałem okazję przeprowadzić wywiad z Torstenem Wolfem, jednym z gitarzystów zespołu i człowiekiem, który w zespole jest od samego początku. Rozmawialiśmy na temat najnowszej płyty oraz trochę o zawirowaniach muzycznych, jakie miały miejsce w ze-spole w ostatnich latach, a więc: ponownie do współpracy przy tym. HMP: Witaj Torsten, miałem ostatnio okazję przesłuchać wasz najnowszy album "Thieves of the Night" i słyszę, że jest to taki powrót do korzeni, do tego co graliście, gdy zespół powstawał i nagrał pierwszy album "Lord of Earth and Heavens Heir", mam trochę racji? Torsten Wolf: Cześć Lucjan, tak, masz rację i ta płyta jest dla nas bardzo ważna, bo po rożnych przygodach, naszym zdaniem bardzo ważne jest to, że powracamy do naszego klasycznego stylu grania. Właśnie po 2008 roku i wydaniu płyty "Eternal Empire" nastał dla zespołu ciężki czas, bo i recenzje były nieprzychylne i nastąpił rozłam w zespole. Ale mimo tego udało wam się powrócić na scenę w 2013 z płytą "Raided Land" i teraz moim zdaniem lepszą "Thieves ..." Jak porównacie poprzedni album do tego nowego? Tak jak wspomniałem po 2008 roku mieliśmy różne przygody, ale udało się z nich wybrnąć. A porównując oba albumy - hmm myślę że "Thieves ..." jest trochę cięższy, ale mniej epicki, choć mi się podoba większa różnorodność piosenek. Gus (Monsanto, wokalista przyp. red.) odwalił kawał świetnej roboty na tym krążku. I jak dla mnie "Thieves ..." to obecnie mój ulubiony album zespołu.
I niejako kontynuując pytanie, to "Thieves ..." jest też drugim albumem nagranym z AFM Records, co możesz powiedzieć o współpracy z nimi, bo wiele mało znanych ale bardzo ciekawych zespołów właśnie z tą wytwórnią nagrywa. Wiele im dobrego zawdzięczamy, bo wierz lub nie, ale bez nich Human Fortress by już nie istniało. Współpraca z AFM jest naprawdę świetna i profesjonalna i my staramy się jak możemy, aby się im odwdzięczyć za pomoc. No i przede wszystkim pod ich skrzydłami tworzyć świetne albumy dla naszych fanów. O, nieźle, czyli wytwórnia godna polecenia, i nie od was pierwszych to słyszę. I też dalej pytanie do tego, do "Thieves ..." opublikowaliście też drugi, choć wydaje mi się, że to pierwszy tak profesjonalnie zre -
poza promowaniem albumu teledyskami pojedziecie też w trasę? Z tym może być ciężko. Największą przeszkodą jest to, że Gus na stałe mieszka w Brazylii. Wpadliśmy na pomysł, żeby pojechać w trasę z zespołami ze stajni AFM, bo wtedy łatwiej z organizacją. Niestety na tą chwilę nie mogę niczego potwierdzić. Właśnie, bo zauważyłem że nie gracie dużo koncertów. A szkoda. Niestety to głównie powody ekonomiczne. Żyjemy w czasach darmowego ściągania i streamingu w sieci. Sami płacimy sporo kasy i za studio i za to, żeby nasze albumy brzmiały naprawdę dobrze i to wszystko dla fanów. Jesteśmy muzykami i kochamy to co robimy, ale musisz wiedzieć, że niestety nagranie albumu to jedno a zarobienie na nim to drugie. A czasami jesteśmy pod kreską. A ciężko jest powiedzieć rodzinie, że trzeba zapłacić za to, iż pojedziemy w trasę zagrać parę koncertów. To niestety właśnie ten powód, dla którego tak rzadko można nas zobaczyć na żywo. Ale w naszych głowach pojawił się inny pomysł, ale na razie nie wiemy co nam z tego wyjdzie toteż nie będę zapeszać. Hmm a jeśli nie trasa, to może jakiś występ na jakimś festiwalu letnim... (Śmiech) czekamy na dobre oferty! Chciałbym was zobaczyć na żywo na scenie, i do tego mam pytanie: jeśli byście mieli możliwość zagra-
Foto: AFM
Kto w takim wypadku jest głównym twórcą tekstów do piosenek? Czy może każdy członek zespołu ma w tym jakąś cegiełkę? Właściwie to ja i Dirk (klawiszowiec - przyp. red.) jesteśmy głównymi twórcami tekstów. Ale album jako taki jest produktem całego zespołu. Choć na potrzeby tego albumu to ja napisałem większość tekstów, gdyż staram się je tak dobrać by nasza muzyka je mogła dobrze wyrazić. Ale nic co stworzyłem nie jest sztywne i pomysły na poprawienie piosenek są zawsze potrzebne i uwzględniane. A jaka jest twoja ulubiona piosenka na najnowszym albumie i którą było najtrudniej nagrać? Na tą chwilę mam trzech faworytów, w kolejności: "Gift of Prophecy", "Rise or Fall", "Thrice Blessed". A najtrudniejszą do nagrania jest pierwsza w listy. "Gift of Prophecy" ma prawie 7 minut, ale napisaliśmy do niej też sporo partii, których w końcu nie użyliśmy. Ciężko było całość złożyć razem, gdy właściwie cały utwór jest "w zawieszeniu". Czy do tekstów i muzyki inspiracją były tylko rycerskie i średniowieczne czasy? - tu po głowie chodzi mi "Smite on The Anvil" O to lepsze pytanie do Dirka, bo to właściwie on stworzył ten utwór. Ale masz dobre skojarzenia, bo to muzyka z "Terminatora" była jego inspiracją i myślę, że świetnie ten motyw jest wpleciony w ten utwór. A czy w trakcie tworzenia materiału na ten album powstało więcej utworów, które stwierdziliście, że zostaną na później? I tak i nie, bo nie mamy żadnej niedokończonej piosenki, ale mamy sporo ciekawych melodii i riffów, które prawdopodobnie wykorzystamy przy nagrywaniu następnego albumu. "Thieves ..." jest drugim albumem nagranym z tym samym składzie. Jak wam szła współpraca w studiu? O chłopaki są świetnymi we współpracy i tym co robią. Mamy tę dobrą sytuację, że każdy z nas może pracować w domu, we własnym studiu. Tak się dogadaliśmy, że każdy z nas używa tego samego programu nagrywającego, tak więc możemy na bieżąco i bez przeszkód wszystko ze sobą konsultować. I tak Andre nagrywał siebie i Lakiego. Dirk nagrał Volkera i mnie, a Seeb Levermann nagrał Gusa i Dirka. Seeb zrobił dla nas kawał wspaniałej pracy przy nagrywaniu poprzedniego albumu "Raided..." toteż dlatego zaprosiliśmy go
alizowany klip promujący album, czy tu też AFM pomagało? Czy to był wasz pomysł? Tu trochę muszę Cię poprawić, bo pierwszym klipem był "Contrast" z "Eternal Empire", drugim był "Wested Years" z "Raided Land". Ale dopiero teraz, przy nagrywaniu teledysków do "Thieves ..." współpracowaliśmy z filmowcem Thomasem Zettelmannem, który nam pomagał nagrać aż dwa klipy, bo tytułowego "Thieves of The Night" i "Thrice Blessed". I klipy były naszym pomysłem i akurat tu AFM nie pomagało. Z tego co oglądałem, to przy nagrywaniu teledysku do "Thieves ..." wykorzystaliście grupę rekonstrukcyjną - czy to byli wasi znajomi? (Śmiech) tak teraz już nimi są. Tu chciałbym móc jeszcze raz podziękować ekipie filmowej Thomasa za świetną robotę. A co do grupy, to Volker znalazł "de Bovelzunft". To średniowieczna grupa rekonstrukcyjna i mieliśmy możliwość filmowania ich podczas dorocznego spotkania. Dodatkowo dzięki pracy Thomasa mieliśmy sporo ciekawych rekwizytów, to chociażby tron, co urozmaiciło i zlot i kręcenie teledysku. Dzięki ludziom z grupy dowiedzieliśmy się też sporo o historii i życiu ludzi w przeszłości, co zapewne zaowocuje ciekawym materiałem na następne albumy. A to wszystko w małym miasteczku Garbsen niedaleko Hannoveru.
nia z kimkolwiek - zespół/muzyk - to kto by to był? Wszystkie zespoły są mile widziane... (śmiech) no prawie wszystkie. Kurcze, słyszę że naprawdę chcielibyście zagrać na żywo ale brak ku temu i okazji i możliwości. Niemniej mam nadzieję, że uda się wam zagrać w te wakacje koncert i mi uda się być na miejscu. Choć z mojej strony może być to jeszcze trudniejsze niż z waszej (śmiech). I tak na koniec chciałem się spytać jak długo fani będą mogli się cieszyć "Thieves of the Night"? Dzięki za wsparcie, zobaczymy co czas nam pokaże. Ale mogę też powiedzieć, że Gus ma przyjechać na jesieni, żeby nagrywać wokale na dema nowych utworów, ale to jeszcze sporo ciężkiej pracy do następnego albumu, ale staramy się jak możemy. Ok. będę czekał z niecierpliwością. Dzięki za wywiad i do zobaczenia może przy okazji koncertu, a na pewno przy okazji następnego wydawnictwa. Cześć Dzięki, oby jak najszybciej, cześć. Lucjan Staszewski
O to mieliście niezłą i ciekawą przygodę. Ok. A czy
HUMAN FORTRESS
81
od zera do kompletnego utworu. Kreatywność nie jest tracona po drodze, więc lubię pracować z Saschą.
...nigdy nie mów nigdy... Najnowszy album projektu Avantasia, dowodzonego przez niezmordowanego Tobiasa Sammeta, jest najlepszym dowodem na to, że ten sympatyczny niemiecki muzyk jest jednym z najzdolniejszych kompozytorów młodszego pokolenia w nurcie klasycznego metalu. W ogóle uważam, że Sammet aktualnie pełni bardzo ważną rolę w świecie klasycznego metalu, o czym mówie podczas tego wywiadu. HMP: Chciałbym zacząć od bardzo dawnych cza sów. Czytałem kiedyś w wywiadzie, że jako dziecko byłeś wstydliwy i zastraszany przez inne dzieci. Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego skierowałeś się w stronę metalu, czym ta muzyka wzbudziła w Tobie zainteresowanie? Tobias Sammet: Nie byłem do końca nieśmiały. Jako nastolatek po prostu czułem się jak outsider, czułem się inaczej i tak naprawdę nie przeszkadzało mi to przez większość czasu. Miałem cztery lata, kiedy usłyszałem kasetę AC/DC mojego brata z "Back In Black" i "If You Want Blood", to nie jest żart. Kocham słuchać "Song With The Bells" i jak Bon Scott paskudnie śpiewa swoje partie w "High Voltage" w wersji na żywo. Mój brat właściwie posiadał tę kasetę ale nie był prawdziwym fanem tego rodzaju muzyki. Pokochałam ją i nigdy nie pozwoliła mi odejść. Nie znałem ani jednej osoby, która by słuchała tego rodzaju muzyki. Znala-
brzmienie i świetną barwę. Uwielbiam też muzykę śpiewaną przez wokalistów, którzy potrafią to robić. Co wydaje się dziwne nie musi być obecnie doceniane w muzyce. Osobiście wszystko co uwielbiam rozciąga się od Deep Purple, Whitesnake, Dio, Def Leppard, Magnum, Aerosmith, Bryan Adams do Helloween i Iron Maiden. Uwielbiam także muzykę klasyczną, ścieżki dźwiękowe z filmów i filmy o czarownicach, bohaterach i rycerzach z ciężkimi mieczami. Wszystko to chyba określa naszą muzykę. Jazz, punk, grunge i muzyka euro dance, naprawdę nie wpisuję się w moje kategorie. Markus Grosskopf z Helloween wystąpił na dwóch pierwszych albumach Avantasia. Wiem, że również wspierał was podczas The 2010 Edguy Tour. Jakie wspomnienia macie z tej współpracy? W 2010 roku po prostu przyjechał na dwa festiwale ponieważ nasz basista i jego żona spodziewali się dzie-
"The Scarecrow" zawiera także występy gościnne takich gwiazd jak Alice Cooper i Rudolf Schenker. Jak przekonaliście muzyków do współpracy? Znałem Rudolf'a ponieważ zagraliśmy razem kilka koncertów. Scorpions lubili nas zanim się osobiście poznaliśmy. Są świetnymi facetami, a w dodatku największym niemieckim zespołem. Współpraca z nimi to zaszczyt. Istnieje także wielka przyjaźń między zespołami. Edguy koncertował z nimi, Klaus śpiewał na Avantasia. Natomiast Alice został zaproszony przez Eric'a Singer’a, który grał na perkusji na "The Scarecrow". Chociaż Eric właśnie opuścił zespół Alice'a, ponieważ zastąpił Peter'a Criss'a w Kiss, to nadal są w kontakcie. Kumoterski interes (śmiech). Nadszedł czas, aby odsłonić drugi powód, dlaczego jesteście moimi muzycznymi bohaterami. Michael Kiske jest moim ulubionym wokalistą i wydaje się, jesteś odpowiedzialny za jego powrót do muzyki metalowej po wielu latach. Przynajmniej udało mi się go przekonać, że scena metalowa nie składa się z krwiopijczych satanistów (śmiech). Poważnie, Michael to Michael, jeden z najbardziej uroczych i niewinnych "obcych", jakich kiedykolwiek spotkałem. Na ostatniej trasie powiedziałem mu, że przypomina mi jedną z postaci z filmu sciencefiction, która była zamrożona w wiecznym lodzie przez kilka wieków, aż do momentu w którym wyszła i zaczęła żyć w nowym świecie, ale z rozumowaniem i mentalnością z epoki dawno zapomnianej. Jest bardzo miłym gościem, jednym z moich bohaterów, wielkim przyjacielem, ale myślę, że został zraniony za czasów Helloween, więc zamknął się w pigułce i stracił zdolność widzenia, jak świetne i łatwe rzeczy mogą być na zewnątrz. Potem nastąpił ważny etap jego życia, wszystko dzieje się z jakiegoś powodu. W rzeczywistości, sam podjął decyzję z ukrycia. Zaproponowałem mu jedną z możliwych opcji, ale nie oznacza to, że wróci prędzej czy później. To wszystko jest hipotetyczne i nie biorę za to odpowiedzialności. Michael jest wyjątkowy i to wspaniale jest mieć go z powrotem. Wiem, że Twój ulubiony kawałek Helloween to "Eagle Fly Free", który pozwala mi stwierdzić, że wolisz wczesne dzieła Helloween, ale powiedz mi: czy znasz bieżące utwory lub albumy z zrobione z Andreas'em Deris'em i co sądzisz o nim jako o wokaliście? Andi jest wyjątkowy. Jest dobrym wokalistą o charakterystycznym głosie, nikt nie brzmi tak jak on i to jest ważne. Ponadto jest świetny ogólnie jako autor tekstów i zapewne bez niego Helloween już by nie istniało. Pamiętam, że uwielbiałem "Master Of The Rings", kiedy się ukazało, a śpiewanie "Perfect Gentleman" nie było dla mnie łatwe, gdy chcieliśmy zrobić cover w 1994 roku. Michael i Andi mają zupełnie inne głosy.
Foto: Nuclear Blast
82
złem album Kiss w wieku dziewięciu lat w lokalnym sklepie, nawet nie w sklepie muzycznym. Nie znałem tej muzyki, nie wiedziałem co to hard rock, widziałem potwory w garniturach i chciałem to mieć, więc moja matka w końcu się poddała. Ta muzyka była niesamowita, bo trafiła do mnie, a nie na odwrót. Następnie w wieku 12 lat kupiłem płytę Helloween "Keeper Of the Seven Keys" także ze względu na oprawę graficzną, jeśli dobrze pamiętam. To smutne, prawda.
cka, więc Markus - będąc drogim przyjacielem, który tak naprawdę miał wpływ na moją grę w naszych wczesnych dniach Edguy stał się naszym pierwszym wyborem i chętnie go zaakceptował. Markus jest świetnym facetem i jednym z basistów z charakterystycznym brzmieniem, grającym ten "walking bass" w stylu bardzo europejskiego speed metalu. Kiedy zapytałem go o zrobienie pierwszego albumu Avantasji, byłem bardzo dumny, że przyjął nasze zaproszenie, bo był moim bohaterem.
Pierwszy wasz album "The Metal Opera" powstał w 2001 roku i wciąż jest to jedna z moich ulubionych płyt. Wraz z "Hellfire Club" z 2004 roku razem z Edguy otrzymaliście moją ufność w doskonałym power metalu. Nigdy nie ograniczaliście się do jednego stylu, a albumy, które nagraliście zarówno jako Edguy i Avantasia są niezwykle elektryzującymi płytami. Powiedz mi, kiedy komponujecie i czy macie jakieś stylistyczne granice? Nie jestem pewien, jeśli tak, to wszystko jest w podświadomości. Oczywiście, pisanie utworów jazzowych nie było by naturalne, po pierwsze dlatego, że nie pasuje do zespołów w których gram, śpiewam i słucham, a po drugie, dlatego, że nie wiem nic na temat jazzu. Piszę muzykę, która jest inspirowana przez to czego słucham. Kocham przesterowane gitary, na których grają odpowiedni ludzie, którzy mają wspaniały gust, dobre
Mój ulubiony album Edguy to "Hellfire Club". O ile mi wiadomo, to było wtedy gdy spotkaliście gitarzys tę i producenta Sascha Paeth, bardzo ważną częścią projektu Avantasia. Powiedz mi coś o nim i jego roli. Sascha jest doskonałym muzykiem, świetnym przyjacielem i ma takie samo podejście do muzyki jak ja. Podczas komponowania i aranżacji widzi utwór jako całość i w dodatku jest najbardziej utalentowaną osobą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Eric Singer z Kiss po sesji "The Scarecrow" oznajmił, że Sasha jest jednym z najbardziej wykwalifikowanych ludzi z jakimi kiedykolwiek pracował. Perkusista Kiss, który grał w Sabbath, Gary Moore, Alice Cooper, itd. tak powiedział! Kiedy mam kompozycję w jej surowej formie, akordy, tempo, melodia to siadamy razem i przekładamy je w wysokiej jakości demo podczas kilku godzin,
AVANTASIA
Komponujesz wspaniałe kawałki power metalowe, do których głos Michael'a pasuje doskonale. Chociażby z ostatnich albumów "Ghostlights" lub "Unchain the Light". Tak sobie kiedyś myślałem, że gdyby kiedykolwiek miało nastąpić zjednoczenie Helloween i Kiske, to powinieneś być ich kompozytorem. Co o tym myślisz? Myślę, że Weiki i Kai stworzyli klasyki należące do historii metalu. Posłużyły mi jako fundament do mojego pisania tekstów. Teraz Deris pisze doskonałe kawałki i radzą sobie doskonale beze mnie. Tim Ripper Owens między innymi pojawia się na "The Wicked Symphony". Jaka historia kryje się za "Scales of Justice"? Czy miałeś go w myślach kom ponując ten album? Ripper wykonał świetną robotę. Jeśli dobrze pamiętam, to brałem go pod uwagę. Jego głos ma niesamowitą moc jest ostry jak brzytwa i przecina wszystko. Pamiętam, kiedy byłem młody i "Jugulator" wyszedł, wtedy pomyślałem: "Cholera, gdyby tylko utwory były świetne!" To z takim wokalem album nie upadnie. Był świetny! Na tej samej płycie znajduje się również twój duet z Klaus'em Meine. Wiem, że graliście koncerty ze Scorpions. Czy możesz mi opowiedz więcej o tej współpracy. Po prostu zapytałem Klausa, a on był otwarty na współpracę, ale potrzebował ramy czasowej, a także utworu. Napisałem "Dying For An Angel" i doszlifowałem go do głosu Klausa. Pasuje idealnie. Pamiętam, że rozmawialiśmy o tym w Bułgarii w 2009 roku i później tego lata spotkaliśmy się w studio i nagraliśmy. Klaus jest wokalistą z bardzo charakterystycznym gło-
sem, żywa historia rocka. Słysząc jego śpiew, po dwóch sekundach każdy rockowy wokalista pozna, że to Klaus. Jestem dumny z tego, co udało się nam razem dokonać i jak utorowali drogę dla innych niemieckich zespołów rockowych. Byli pierwszymi, którzy umieścić niemiecką muzykę rockową na mapie międzynarodowej i jestem dumny, że mamy Klausa na płycie. Wiem, że naprawdę podziwiasz Scorpions, więc to może być trudne pytanie. Wymień ich po trzy albumy, które Twoim zdaniem są najlepsze i najsłabsze? "Savage Amusement" ma szczególne miejsce w moim sercu, nie pytaj mnie dlaczego, może dlatego, że był to pierwszy oryginalny album jaki miałem. Zawiera świetne kawałki, myślę że "Rhythm Of Love" jest wspaniałym hymnem. Oczywiście "Black Out" i "Worldwide Live", ze względu na ogromną energię a także "Love At First Sting", a i wczesny materiał zawiera niesamowite skarby. Wróćmy na chwilę do Edguy. Bardzo podoba mi się Wasz ostatni album "Space Police-Defender of the Crown", który kończy się epickim "The Eternal Wayfarer." Powiedziałeś kiedyś w wywiadzie, że refren do tego kawałka był trzymany w szufladzie przez kilka lat. Zastanawiałem się, czy masz więcej takich ukry tych asów, czy też piszesz na bieżąco? W przeszłości, napisałeś wiele epickich kawałków tego typu, takich jak: "Dragonfly", "Behind the Gates to Midnight World" czy "Farewell". Moim zdaniem, jesteś jednym z najbardziej utalentowanych twórców w obecnym, klasycznym metalu. Dziękuję. Cóż, czasami masz świetny pomysł na piosenkę, ale czas jest nieodpowiedni, aby ją dokończyć tylko dlatego, że twój umysł nie można nawiązać połączenia z pewną ideą. Następnie umieszczasz go w szufladzie. Mam mnóstwo pomysłów odłożonych na później. Niektóre z nich są wielkie i zostały pozostawione niedokończone, ponieważ w tym czasie, gdy nad nimi pracowałem, straciłem wątek lub było coś innego na czym trzeba było się skupić. Refren "Wayfarer" został napisany podczas prób wiele lat temu i został odłożony, ponieważ miałem inne rzeczy do zrobienia. Odkryłem go przypadkowo, gdy podczas sprzątania na próbach, znalazłem podejrzane CD. Rzadko dostrzegam potrzebę przesłuchiwania starych pomysłów, których mam mnóstwo w różnych formatach. Pewnego dnia kupię butelkę czerwonego wina i przesłucham wszystko przez kilka tygodni. Byłoby zabawne zobaczenie jak wiele niedokończonych albumów leży w archiwum (śmiech). Udało Ci się nakłonić wielu wspaniałych artystów do współpracy, ale wiem, że masz aspiracje na więcej. Bruce Dickinson, na przykład. Czy istnieje gotowy kawałek czekający na niego? Cóż, może jest jeden, w którym by się czuł dobrze. Gdyby kiedykolwiek zgodził się na pracę ze mną, to nie mam żadnych wątpliwości, że było by to dla mnie tak inspirujące, że wymyślenie utworu zajęłoby tylko kilka godzin. Bruce jest królem! Steve Harris powiedział kiedyś, że Bruce Dickinson może zaśpiewać cokolwiek, jeśli tylko włoży w to całe swoje serce. Jestem ciekawy, jeśli uda się go przekonać do współpracy ze Tobą, można pokusisz się o przygotowanie czegoś wyjątkowo i oryginalnego tylko dla niego? Oczywiście że tak. Słyszałeś "The Book of Souls"? Co o nim myślisz? Musiałbym znowu go przesłuchać, to bardzo długa i progresywna płyta, więc jest nieco trudniejsza do uchwycenia, ale jest odważna i dobrze wykonana i brzmi jak Iron Maiden. Nie mogę powiedzieć nic więcej o szczegółach bo musiałbym przesłuchać go od trzech do pięciu razy, a to zajęłoby mi dwa dni jeśli dobrze pamiętam (śmiech). Zmieńmy temat na nowy, fantastyczny albumu "Ghostlights". Wiem, że braliście udział w selekcjach do Eurowizji z kawałkiem "Mystery of a Blood Red Rose". Co przekonało Cię do wzięcia udziału i dlaczego ten kawałek? Nie boisz się reakcji twoich ortodoksyjnych fanów po podjęciu takiego kroku? Eurowizja w moim kraju nie jest tak naprawdę kojarzona z dobrym gustem muzycznym. Zostałem poproszony przez wytwórnię i pomyślałem, że to wielka szansa, aby umieścić naszą nazwę na wielkiej platformie. Chciałem użyć tego programu, a nie na odwrót. Iron Maiden, Kiss, ACDC, wszyscy robili śmieszne programy telewizyjne, które nie przeszkodziły mi w byciu ich fanem. Jestem muzykiem rockowym, nie boję się reakcji. Zrobiliśmy to, co zrobiliśmy,
konkurencja jest dziwna i tak naprawdę nigdy jej nie śledziliśmy. Zostaliśmy potraktowani dobrze i przypuszczam, że uczyniliśmy ją bardziej kolorową, będąc po prostu sobą i robiąc to, co zawsze. "Mystery of a Blood Red Rose" został wybrany, ponieważ był to pierwszy singiel i był najkrótszy, więc nie trzeba było wyciąć połowy. Musieliśmy się pozbyć bardzo ważnego zakończenia i kilku innych fajnych fragmentów, które sprawiają, że całość jest dobrze skomponowana. Widziałem wersję którą zrobiliśmy jako teaser, przystawkę. Format trzech minut nie jest do wykonywania muzyki, jest to tylko szybki błysk, podobnie jak cała reszta branży rozrywkowej. Ale co można zrobić? Trzymać się z daleka i patrzeć jak przemysł rozrywkowy staje się katastrofą, czy dostosować się do reguł gry do pewnego stopnia starając się edukować tych, którzy nie są jeszcze całkowicie straceni (śmiech). Po raz pierwszy na albumie Avantasia, możemy usłyszeć kolejny wielki głos metalowy: Geoff Tate z Queensryche w genialnym kawałku "Seduction of Decay". Opowiedz mi o tej współpracy. Prosiłem go kilka razy ale nigdy nie pasowało to do jego planu. Tym razem pasowało i byłem szczęśliwy, polubił ten kawałek. Geoff jest jednym z wokalistów, którzy mnie inspirowali. Jako dziecko zawsze starałem się śpiewać "Take Hold of the Flame" i "Eyes of a Stranger". Miałeś okazję usłyszeć Queensryche z ich nowym wokalistą, Todd La Torre? Tak, słyszałem kilka rzeczy. Todd jest wielkim muzykiem, ale Geoff to Geoff, on wymyślił rzeczy tego typu. Oczywiście, Todd jest wspaniałym wokalistą. Myślę, że bardzo podobnym do Geoff''a. Ale Geoff jest tylko jeden. Może w pewnym momencie Todd zaśpiewa bardziej jak Todd i wtedy robi się ekscytująco. Jest świetnym wokalistą, niesamowitym technicznie! Każdy nowy album Avantasia przynosi niespodzianki, jeśli chodzi o wokalistów i kawałki dla nich napisane. Tym razem, doskonałym przykładem jest Herbie Langhans w chwytliwym "Draconian Love". Śpiewał już jako wokalista wspomagający na "Draconian", ale to było tak dobre, że zatrzymaliśmy go na płycie. Marco Hietala również robi wielkie wrażenie w szy bkim "Master of the Pendulum". Poznałem go na wręczeniu nagród w Berlinie i zapytałem czy nie zechciałby zaśpiewać gościnnie dla Avantasji, gdybym znalazł piosenkę dla niego. Zgodził się. Znałem jego zespół Tarot, jeszcze zanim znalazł się w Nightwish. Wiedziałam, że jest świetnym wokalistą z bardzo unikalnym głosem. Toby, wiem, że za jednym z moich ulubionych kawałków z nowego albumu kryje się wielka historia. Dokładnie chodzi o "Lucifer" wykonanego przez genialnego Jorn'a Lande. Mógłbyś opowiedzieć o tym czytelnikom? Chciałem napisać utwór bonusowy i wiedziałem, że Jorn ma wspaniały głos do ballad, więc chciałem go zaprezentować w takim rodzaju. Piosenka była zbyt powolna, więc pozwoliłem się jej rozwinąć w epicką półballadę z mocnym zakończeniem. Utwór stał się bardziej emocjonalny i postanowiłem przekształcić tekst włączając w niego historię. To spowodowało że nie był już tylko dodatek ale pełny utwór. Miałem przyjemność bycia na waszym koncercie w Bańskiej Bystrzycy na Słowacji. Wspaniałe przedstawienie. Widząc jak doskonale bawicie się podczas grania i jak cieszycie się wzajemnym towarzystwem, zdałem sobie sprawę, że Avantasia stała się wielką rodziną. Trudno sobie wyobrazić kolejne albumy lub koncerty bez takich ludzi jak Michael Kiske, Amanda Sommerville, Jorn Lande, Eric Martin, Bob Catley, Ronnie Atkins, Oliver Hartmann lub Sasha Paeth. Czy masz problemy z utrzymaniem na wodzy tych wszystkich ludzi? Niekiedy tak. To znaczy, wszyscy mają swoje własne kariery oraz plany. Nawet nie wiem, czy będzie kolejna płyta lub trasa koncertowa, nie mówiąc o tym kto będzie w stanie dołączyć do mnie podczas jej nagrywania. Oczywiście nigdy nic nie wiadomo. To jedna z tych smutnych rzeczy, które czynią Avantasia wyjątkowym, nigdy nie wiadomo czy jej "członkowie" będą tam następnym razem. Myślę, że każdemu to odpowiada i ma to sens z ekonomicznego punktu widzenia, ale nie oszukujmy się: dla większości z nas Avantasia jest jak miłe wakacje, zwariowana wycieczka klasowa, coś co kochamy, ale robimy to pobocznie. Dlatego nie wiem jak w przyszłości będzie wyglądał skład zespołu,
Foto: Nuclear Blast
o ile zespół ma jakąś przyszłość. Czy nie boisz się, że po nagraniu kolejnych albumów Avantasia, koncerty będą musiały trwać co najmniej pięć godzin? Wydaje się, że trzy godziny show jest wyzwaniem fizycznym. Nie, trzy godziny to już zbyt długo. Udało nam się wytrzymać, ale dla koncerty to maksymalnie dwie i pół. Zdolność skupienia uwagi cierpi po dwóch po dwóch i pół godzinach. Dlatego, nigdy bym nie zagrał koncertu pięcio-godzinnego z jakimkolwiek zespołem na świecie. Doszliśmy do granicy, a i tak już ją przekroczyliśmy. Nie mogę nie zapytać o jakieś zabawne momenty z waszej ostatniej trasy. Możesz, ale nie mogę ci powiedzieć. Większość czasu spędziliśmy w hotelu i na scenie, więc nie wariowaliśmy. Toby, koncert na Słowacji pozostawił takie wrażenie, że planuję zobaczyć was na Czech Masters Of Rock. Czy to prawda, że masz specjalne relacje z tym festiwalem (które zostały nabyte podczas kilku koncertów Edguy)? Oczywiście, byliśmy witani tam z otwartymi ramionami od początku, kocham tamtejszą publiczność i atmosferę. To będzie mój szósty raz, włączając Edguy i Avantasia. Myślę, że fani lubią to co robię, a ja ich kocham. Kilka lat temu czytałem wywiad, w którym wyraziłeś wyjątkowo pozytywną opinię na temat szwedzkiego zespołu H.E.A.T. Wierzyłem w Twój dobrym gust i nie pożałowałem. To świetny zespół. Powiedz mi, czy znasz jakieś młode, obiecujące zespoły metalowe, które Twoim zdaniem mają wielką karierę przed sobą? Syn Ronnie Atkins'a ma świetny zespół o nazwie Lowrider Betty. Słyszałem ich i brzmią jak w wersja metalowa Velvet Revolver, może nieco bardziej europejska. Kocham to. Podoba mi się również nowy singiel Royal Republic, wielkiego zespołu ze Szwecji oczywiście. Skandynawowie mają to we krwi. Żałuję, że Avantasia nie zagrała w Polsce. Mimo to, chcę was zapewnić, że macie wielu fanów w Polsce, którzy cenią swoją pracę zarówno z Edguy i Avantasia. Mam nadzieję, że uda wam się zagrać w Polsce następnym razem. Cóż nigdy nie mów nigdy. Będziemy próbować, czy to Edguy czy Avantasia, nie zapomną o Polsce. Dziękuję bardzo - świetnie było przeprowadzać wywiad z Tobą, Toby. Tomek "Kazek" Kazimierczak Tłumaczenie: Marcin Hawryluk
AVANTASIA
83
Staram się nigdy nie powtarzać Piest Sielck musi być szczęśliwym człowiekiem. Przyznaje, że jego osobiste nastroje znajdują odzwierciedlenie na płytach Iron Savior, a przecież te ostatnio są bardzo radosne. Jeździ trzy razy w roku na urlop. Zachwyca się współczesną technologią, mówiąc, że dziś pracuje się o niebo lepiej niż dwadzieścia lat temu. Aż miło posłuchać, co ma do powiedzenia ten zapracowany i pogodnie nastawiony do życia muzyk. HMP: Od czasu wydania "Rise of the Hero" jesteś cie bardzo aktywni. Minęły zaledwie dwa lata od ostatniej płyty, wypuściliście album koncertowy, nową wersję "Megatropolis". Skąd taka dynamika? Przyczyna tkwi w kontrakcie z AFM czy macie po prostu dobrą passę? Piet Sielck: (śmiech) Myślę, że to zdrowa mikstura jednego i drugiego. AFM proponując wydanie koncertowego DVD chciało nam dać nieco więcej czasu na wydanie nowego albumu. "Niestety" potem jeszcze doszedł do tego remake "Megatropolis". Po tym, jak cały nakład "Megatropolis" został wyprzedany, powinna powstać jego nowa wersja z bonusami. A ponieważ nie miałem niestety żadnego materiału nadającego się na bonus, naszła mnie myśl, żeby wydać ten album na nowo, tyle, że dzięki kilku dodatkowym nagraniom stwo-
czasu nieprzyjemne uczucie przemęczenia, pomieszania grup, z którymi pracujesz, pomysłów czy po pros tu brak weny? Tak, oczywiście. Niestety to nie jest tak, że pomysły same do mnie przychodzą… to jest niekiedy ciężka praca. Każdy, kto pracuje kreatywnie, wie jak to jest, kiedy idee po prostu nie chcą się pojawić. To bardzo frustrujące, ale nie powinno się nigdy poddawać i przede wszystkim nie wolno pozwolić godzić się na mniej, tylko dlatego, że właśnie nie nadchodzą żadne nowe koncepcje. Wtedy trzeba wziąć większy oddech…. wtedy pomysły czasem się pojawiają. Żeby to zrozumieć, dobrze jest wyobrazić sobie pisarza, który czasem jest w stanie napisać cały rozdział w ciągu jednego dnia, ale jest też tak, że przez cały dzień ma pustą kartkę papieru przed sobą… albo w koszu (śmiech).
cie. Starsze płyty stanowiły często koncepty o tematyce science fiction, niekiedy niosły nawet przesłanie rodem z mądrych książek tego gatunku. Dlaczego z tego zrezygnowałeś? Po czterech koncept-albumach, od debiutu po "Condition Red", już na "Battering Ram" miałem po dziurki w nosie albumów koncepcyjnych (śmiech). Nie czułem się zresztą wtedy tak uskrzydlony, jak na początku, raczej wręcz ograniczony. Oczywiście wymyślałem wciąż nowe opowieści, ale koniec końców wciąż chodziło o to samo - o Iron Savior i Atlantis. Musiałem w tym celu nieuchronnie wciąż stosować nowe słownictwo. Dlatego zacząłem prace nad "Battering Ram", żeby otworzyć się na nowe treści. Wciąż bardzo lubię sagę o Iron Saviorze, ale istnieje poza science fiction także wiele innych spraw, które mnie poruszają i interesują. Dlatego właśnie na "Titancraft" można znaleźć utwory o kowbojach, potworach, rebelii, mieczach, a nawet miłości. Ponieważ saga ta wciąż pozostaje w moim sercu i podoba się wielu fanom, na każdej płycie trafiają się przynajmniej 2-3 kawałki z uniwersum Iron Savior. Na tej jest nim numer tytułowy "Titancraft" i "Brother in Arms", gdzie dalej snuje się opowieść o Saviorze i Atlantis. Dokładnie, odnoszę wrażenie, że utwór "Titancraft" ma najbardziej klasyczny tekst dla Iron Savior na całej płycie. Tak, właśnie tak zakładałem od samego początku. Jak tylko napisałem pierwsze nuty tego kawałka, co działo się na początku pracy nad płytą, wiedziałem natychmiast, że to będzie relatywnie epicki utwór, który perfekcyjne wpasuje się w sagę Iron Savior. Przemyślałem też samą muzykę tak, żeby dobrze niosła epicką opowieść. Jeśli chodzi o pozostałe teksty science fiction na "Titancraft", są one lżejsze i bardziej humorystyczne niż wcześniej. Mam na myśli choćby "Way of the Blade". Jako, że ja komponuję muzykę, miałem od początku w głowie linijkę tekstu "armies of monsters are marching". Zastanawiałem się czy te potwory mogą być bojownikami IS, zdecydowałem się jednak, że nie, w nawiązaniu do aktualnej sytuacji politycznej. Oczywiście chcę pobudzać słuchaczy do przemyśleń, ale moja muzyka w pierwszej kolejności powinna dawać radość i rozrywkę. Dlatego zdecydowałem się stworzyć kontynuację do kawałka "Hall of the Heroes". Dlatego w "Way of the Blade" ponownie występują znani bohaterowie jako nieustraszeni bojownicy o honor i wolność kraju (śmiech).
Foto: AFM
rzyć jego nowy miks. Nie byłem zadowolony w stu procentach z oryginalnego produktu. W wersji 2.0 znów wszystko mi się podoba. Z kolei album live był planowany od dłuższego czasu. Był nawet, można by rzec, opóźniony (śmiech). Nie jest to znowu taka wielka ilość publikacji w krótkim czasie.
84
Przemęczenie w fizycznym tego słowa znaczeniu to żaden problem wtedy, kiedy na to zwracam uwagę czyli dbam o wystarczającą ilość snu i pozostanie w formie. Kiedy natomiast fizycznie nie jest się w dobrej formie, nic nie wychodzi… Do moich kawałków także zawsze jestem krytycznie nastawiony, ponieważ zawsze chcę osiągnąć możliwie najlepszy wynik. Staram się nigdy nie powtarzać! Przez wzgląd na wiele lat istnienia Iron Savior jest to bardzo trudne… zrobić tak, żeby numer wciąż brzmiał jak Iron Savior, ale mimo to, inaczej niż na poprzednich płytach (śmiech).
Ty jednak jesteś zapracowany. Wiem, że poza "Titancraft" produkowałeś kilka innych płyt. Nie jest Ci trudno połączyć pracę w Iron Savior z pracą na przykład przy Paragon? Tak, zgadza się. Było wiele innych produkcji w międzyczasie produkowania "Titancraft". Miałem jednak wystarczająco dużo czasu, żeby się tych zadaniach w pełni skoncentrować . Co prawda, zarezerwowałem pewien okres czasu na produkcję "Titancraft", w którym nie zajmowałem się niczym innym. W przeciwnym razie niczego bym nie zrobił. Prace nad Paragon miały miejsce głównie latem 2015 roku. Potem miałem co prawda dwa mniejsze projekty, ale mogłem znów skoncentrować się na "Titancraft". Od września 2015 znów koncentrowałem się na Iron Savior.
Jak znajdujesz równowagę między pracą nad własnym zespołem a innymi? Teraz, mimo tego, że dużo pracuję, znajduję jednak czas na życie prywatne. Mam żonę, trójkę dzieci i psa. Dzięki nim zyskuję potrzebną równowagę, tak, żeby zawsze mieć niezbędny dystans do pracy. Dlatego też jeżdżę trzy razy w roku na urlop. Potrzebuję go, żeby naładować baterie. Dopiero kiedy jestem w dobrej formie zarówno duchowo jak i cieleśnie, mogę kreatywnie i efektywnie pracować.
Twoja praca jest mocno związana z muzyką. Mam w związku z tym osobiste pytanie. Masz od czasu do
Najnowsze płyty Iron Savior poruszają różne tematy. Nie tylko science fiction, ale także po prostu ży-
IRON SAVIOR
Sądzisz, że muzyka powinna być tylko li rozrywką czy nieść jakieś przesłanie? W pierwszej kolejności muzyka powinna być rozrywką. Osobiście mam tak, że kiedy włączam sobie muzykę, oczekuję przyjemności. Kiedy oczekuję polityki, włączam sobie wiadomości albo nawet sięgam po magazyny publicystyczne. Mimo to, tekst musi dla mnie mieć zawsze jakiś przekaz. W przeciwnym razie nie będę go śpiewać z przekonaniem. Jedna mniej lub bardziej sensowna kompilacja fajnie brzmiących słów, które nie mają żadnego prawdziwego sensu, nie funkcjonuje dla mnie. Zawsze potrzebuję przekazu, który wyzwoli we mnie emocje i obrazy. Dlatego właśnie moje słowa do utworów nie są tylko prostym "bla bla bla", ale zawsze mają osobistą nutę. Jako, że jestem krytycznie nastawiony do moich tekstów, pisanie i komponowanie często trwa nawet dłużej. Kto, poza Tobą, jest w Waszym zespole największym miłośnikiem science fiction? Poza mną największym fanem science fiction w zespole jest Jan Sören. Którzy pisarze mieli największy wpływ na teksty w Iron Savior? Przy okazji zapytam, czy znasz książki Petera Wattsa? Pisze znakomite książki science fiction. Mnie osobiście inspiruje literatura Franka i Briana Herbertów, Kevina J. Andersna, Wolfganga Hohlbeina, Tolkiena i niemiecka seria Scienc Fiction "Perry Rhodan". Ona istnieje już od 60 lat! Już kiedy byłem nastolatkiem mój ojciec zaraził mnie tymi małymi 60-stronicowymi zeszytami, które ukazują się tygodniowo. Petera Wattsa dotąd nie znałem, ale skorzystam, z tego, że polecasz! Wiem jaka historia kryje się za utworem Paragon "Thunder in the Dark". Ponieważ sam produkowałeś tę płytę, podejrzewam, że podobne historie trafiły się także na Iron Savior.
Tak. "Gunsmoke" to dobry tego przykład. Muzykę napisałem spontanicznie, ale nie miałem wtedy koncepcji na żaden dobry tekst. Wtedy zobaczyłem stary western, dokładnie "Siedmiu Wspaniałych" i od razu olśniła mnie wizja na ten kawałek. Kiedy w mojej głowie zaroiło się od obrazów z chwalebnymi bohaterami i podłymi złoczyńcami, tekst przyszedł szybciej pod pióro. Po tym jak skończyłem wokale, naszła mnie idea na intro i outro… i w ciągu jednego popołudnia "Gunsmoke" był gotów (śmiech). Mam wrażenie, że z płyty na płytę przemycacie coraz więcej melodii. Na przykład "Iron Savior", "Dark Assault" czy "Battering Ram" są mocniejsze, mają gęstsze riffy i mroczniejsze nastrój. Właściwie zawsze mieliśmy dużo melodii (śmiech), ale rozumiem co masz na myśli. Nastrój jest ogólnie rzecz biorąc bardziej pozytywny niż na krążkach, które wymieniłaś. "Dark Assault" to rzeczywiście nasz najmroczniejszy album. Kiedy go pisałem, miałem wiele osobistych problemów, które wpłynęły na atmosferę. Tak więc każda płyta odzwierciedla moje osobiste nastroje, jakie panują w trakcie tworzenia. Wygląda na to, że przez ostatnie trzy płyty jest mi całkiem dobrze (śmiech)! To chyba dobrze! Na końcu utworu "Way of the Blade" znajduje się coś podobnego do tego, co trafiło na "Cyberheroes". Skąd pochodzi ten żart i dlaczego postanowiłeś znów go użyć? Bardzo trudno jest znaleźć dobrą narrację do wideoklipu. Miecze i rycerze nie są dla nas typowym elementem, a poza tym nie mamy niestety także możliwości zrobienia efektów specjalnych rodem z "Władcy Pierścieni". Musiałem więc znaleźć jakieś dobre rozwiązanie, żeby nie działały rozśmieszająco. Rzecz jasna działają na początku nieco "nie-cool", ale z niespodzianką. "Cyberheroes" naturalnie temu patronował i to zadziałało całkiem nieźle (śmiech). Nie ulega wątpliwości, że dziś Iron Savior brzmi pro fesjonalnie, sam brzmisz dużo lepiej niż w 1997 roku. Jestem ciekawa czy dostrzegasz jakie zalety i wady ma nagrywanie dziś i dawniej? Zaletą jest fakt, że dziś istnieje dużo lepsza technika niż była przed dwudziestoma laty. Co prawda, już pierwszy album nagrałem przy użyciu Pro Tools, ale nie ma to porównania do dzisiejszych możliwości, które znacznie upraszczają pracę. Ponadto nie potrzeba już wielkich i drogich studiów, żeby móc pracować profesjonalnie. Muszę szczerze przyznać, że nie widzę żadnych wad względem dawnych czasów. Także dlatego, że i dziś obowiązuje zasada: jeśli utwór nie jest dobry, nie pomoże mu bardzo także dobra produkcja. Nadal nie można zrobić z gówna złota. Z gówna można zrobić tylko trochę mniej gówna, podczas gdy ze złota można zrobić platynę. Mimo zaawansowanej technologii produkcji, nadal wszystko zależy od tego, jaki dany kawałek jest. I to się nigdy nie zmieni. Gracie we wrześniu u nas w Zgierzu. Z przyjemnością się tam wybiorę, zwłaszcza, że ostatni raz widziałam Was w 2005 roku. Gracie niewiele koncertów, a tu nagle w małej, polskiej miejscowości. Jak to się stało? W Zgierzu odbywa się festiwal, na którym będziemy grać jako headliner (śmiech). Cieszymy się ogromnie na to show, ponieważ to będzie nasz pierwszy koncert w Polsce w ogóle. Nigdy nam nie wyszło z Polską, choć niejednokrotnie próbowaliśmy. Tym bardziej się cieszymy, że w końcu będziemy mogli zagrać w Polsce!
Ocalić królestwo Fife od zła Chris Bowes to żartowniś jakich mało, o czym będzie mógł przekonać się każdy czytający poniższą rozmowę. Klawiszowiec Gloryhammer ma jednak powody do zadowolenia, gdyż ten początkowo poboczny projekt zyskuje coraz większą popularność, a drugi album grupy "Space 1992: Rise Of The Chaos Wizards" jest nader dobitym dowodem na to, że symfoniczny power metal i fantasy mają ze sobą wiele wspólnego: HMP: Powodzenie debiutanckiej płyty "Tales From The Kingdom Of Fife" utwierdziło was pewnie w przekonaniu, że power metal w waszym wydaniu zainteresował fanów, dlatego też nie ociągaliście się z pracami nad kolejnym albumem? Chris Bowes: Tak, Gloryhammer miał być "niepełnoetatowym" zespołem.Chcieliśmy wydać album bez pośpiechu, niestety stał się zbyt szybko popularny, więc zdecydowaliśmy, że byłoby fajnie kontynuować to co zaczęliśmy i wydać następny krążek. Nie bylibyśmy w stanie podbić galaktyki opóźniając rozwój Gloryhammer! "Space 1992: Rise Of The Chaos Wizards" to zarazem kontynuacja, ale też i rozwinięcie wątków znanych z debiutu - trudniej czy łatwiej pracowało się wam nad tą płytą? Było o wiele łatwiej. Kiedy komponowałem pierwszy album nie miałem pojęcia kto będzie śpiewał i jak wiele elementów orkiestrowych znajdzie się w kompozycjach zespołu. Za drugim razem wiedzieliśmy dokładnie na co nas stać, więc przekazaliśmy najwięcej energii króla goblinów, aby stworzyć najlepszy album, na jaki było nas stać. Sporym ułatwieniem był tu chyba fakt, że Thomas Winkler od pewnego czasu nie jest już wokalistą Emerald, mógł więc skoncentrować się tylko na Gloryhammer? Thomas Winkler został wyrzucony z Emerald, ponieważ uwiódł dziewczyny wszystkich członków tego zespołu. Całe szczęście, nie ma szans, żeby powtórzył to w Gloryhammer, skoro nasza dziewczyny nie mówią po niemiecku i zazwyczaj nie mają pojęcia co mówi. A jak tobie udaje godzić się granie w Gloryhammer i Alestorm? Ten drugi zespół jest znacznie bardziej popularny, częściej koncertuje i generalnie pochłania pewnie sporo twego czasu? To tajemnica. Wielki, wielki sekret. Ale zazwyczaj nie jestem taki zajęty! Jak dziś na przykład, siedzę na tyłku i nic nie robię. Mam za dużo wolnego czasu, więc to bardzo proste, aby podzielić go między dwoma zespołami. Gloryhammer miał być pewnie początkowo tylko taką odskocznią, projektem, w którym będziesz mógł realizować swe inne pomysły? Tak, chciałem tylko stworzyć zabawny power metal, skoro Alestorm przesunął się z power metalowego
świata i staje się dziwnym, imprezowym pop bandem. To była moja szansa, żeby mieć epickie wokale i klawesynowe solo! Na razie nie musisz dokonywać wyboru, ale gdybyś stanął przed takim wyzwaniem: na którym z tych dwóch zespołów skoncentrowałbyś się, muzyka którego jest ci zdecydowanie bliższa? Jeśli mam być szczery, gdybym miał grać muzykę bliską mojemu sercu, prawdopodobnie grałbym w zespole bluegrassowym! Czyli to tak jak z dziećmi, nie da się powiedzieć, że któreś z nich kocha się bardziej, nawet jeśli jedno z nich jest urwisem, a drugie nie sprawia żadnych kłopotów? (śmiech) Ha! Myślę, że Gloryhammer jest najbardziej kłopotliwym zespołem, każdy ze ekipy jest walniętym psychopatą. Całe szczęście, że nikt nie zginął czy nie wylądował w więzieniu… jeszcze. Kłopotów nie mieliście za to chyba przy nagrywaniu "Space 1992: Rise Of The Chaos Wizards", tym bardziej, że ponownie pracowaliście w niemieckim LSD Studio w Lubece (Lübeck) i uwinęliście się ze wszys tkim w dwa miesiące? Tak, radzimy sobie z Lasse Lammertem. Znamy się od lat, wiemy jak pracuje i on wie jak pracujemy my (wskazówka: my nie pracujemy). Zawsze jestem przekonany, że on Lasse będzie w stanie stworzyć dla nas dobrze brzmiący mix, nawet jeśli sami nie wiemy jak grać na naszych instrumentach. Czyli pokusy portowego miasta nie były dla was wystarczająco silne, skoncentrowaliście się na pracy? (śmiech) Całe szczęście on mieszka kawał drogi za miastem, w malutkiej wiosce, gdzie nie ma niczego! Ciężko się tam nie skupić, jeśli jedyne co cię otacza to starzy ludzie! To już chyba zresztą nie te czasy, że muzycy marnują czas w studio na imprezy bądź z powodu kaca nie są w stanie nagrywać następnego dnia? Przemysł muzyczny zmienił się diametralnie, nikt nie płaci gigan tycznych zaliczek, nikogo nie stać na marnowanie czasu i pieniędzy? Oh, tracimy bardzo dużo czasu w studio. Zawsze jest przynajmniej jedna noc, kiedy idziemy na miasto, pijemy do nieprzytomności i wracamy we własnych wymiocinach. Następne parę dni to strata czasu! Nie czu-
Katarzyna "Strati" Mikosz
Foto: Gloryhammer
GLORYHAMMER
85
jemy za bardzo presji, zawsze mamy luźny plan nagrywania, dajemy sobie dużo czasu na błędy. Jeszcze nigdy nie przekroczyliśmy ustalonego terminu! Udało się wam jednak nagrać świetnie brzmiącą płytę, unikając przy tym schematycznych rozwiązań wykorzystywanych przez wielu mniej utalentowanych muzyków z zespołów parających się symfonicznym power metalem - zdecydowały o tym umiejęt ności, doświadczenie, czy po prostu dopisało wam szczęście? To wszystko przez Bena, naszego zwariowanego perkusistę. On ogarnia wszystkie te szalone, orkiestrowe detale. Ja piszę tylko podstawowe, wpadające w ucho części piosenek. No i wiadomo, Tom potrafi zaśpiewać wszystko co mu podrzucisz. Czasami narzeka, ale z czasem wychodzi mu to świetnie. To po prostu świetna kombinacja. Wiele tu tych symfonicznych, a niekiedy nawet epickich rozwiązań aranżacyjnych, mamy patetyczne chóralne partie, efektowne utwory instrumentalne, rozwiązania kojarzące się z muzyką filmową - słychać, że wciąż się rozwijasz jako twórca, a przecież nie masz jeszcze 30 lat, więc co czeka nas w przyszłości? (śmiech) Jasne, że nie chcemy stracić metalowego brzmienia na rzecz tych wszystkich epickich, symfonicznych momentów. Z natury jesteśmy metalowym zespołem, więc fani, którzy przychodzą na koncerty oczekują metalu. Myślę że teraz udało nam się znaleźć idealne brzmienie, ale wiadomo, nigdy nic nie wiadomo. Może kiedyś staniemy się techno bandem. Hm... Masz jakiś jeden, jedyny ulubiony utwór na tej płycie, takiego absolutnego faworyta? Ja wyróżniłbym "Heroes (Of Dundee)" z klawiszową solówką i chwacki, rozpędzony "Legend Of The Astral Hammer", ale wybór jest tu naprawdę trudny... Kocham ten ostatni epicki kawałek "Apocalypse 1992", głównie dlatego, że niewiele przy nim majstrowalem. Strasznie się nudzę moją własną muzyką, więc spoko jest słuchać kawałków napisanych przez innych członków zespołu. Granie na żywo to też świetna zabawa, możemy się zachowywać jakbyśmy byli na świetnej imprezie. Jest tam też mega dużo goblinów. Dopracowaliście też warstwę tekstową - od razu przy pierwszej płycie było takie założenie, że będziecie unikać oklepanych tematów i jesteście, póki co, konsekwentni, stąd dalsza odsłona historii Angusa McFife? Tak, zamierzamy rozwinąć historię wszystkich bohaterów z naszych kawałków na przyszłych albumach. Jest jeszcze cały wątek tej antycznej historii do rozwinięcia. No i oczywiście dalsza przyszłość. Może kiedyś na albumie znajdzie się Angus McFife jako ojciec złego czarodzieja Zargothraxa, czy coś takiego. Wszystko może się zdarzyć! Taka płyta opowieść sprawdza się na koncertach w tym sensie, że wykonujecie utwory w różnej kolejności, teraz już z dwóch albumów, czy też zachowujecie kolejność, grając kilka czy nawet całość materiału z płyty po kolei, dla zachowania ciągłości tej historii? Kiedy mieliśmy na koncie tylko jeden album, na każdym show graliśmy go po kolei, od początku do końca. I to było fajne, dzięki temu mogliśmy wyjaśnić całą historię w ciągu koncertu. Ale teraz mamy dwa krążki, więc tworzymy fajną, losową play listę utworów. Może w przyszłości będziemy grać całą dyskografię po kolei, od początku do końca. To dopiero byłoby epickie! Zresztą koncertowo też wchodzicie stopniowo na coraz wyższy poziom, bo graliście już choćby na Sweden Rock Festival, w tym roku przed wami Wacken Open Air oraz Hamburg Metal Dayz? Tak, w końcu będziemy grać na Wacken! To było marzenie każdego z nas. Kiedy zaczęliśmy grać na żywo byliśmy zawsze na samym dole plakatów… teraz pniemy się coraz wyżej! Może za 10 lat będziemy główną atrakcją Wacken, z naszym własnym show na dużej scenie ze smokami, goblinami i czarodziejami! Mogę tylko pomarzyć (śmiech). Udział w takich ogromnych imprezach to chyba wspaniała promocja dla takiego zespołu jak Gloryhammer? Zdecydowanie! Zaletą Gloryhammer jest prostota piosenek, posłuchasz raz i jesteś uzależniony. Więc to naprawdę działa na dużych festiwalach… jeśli przechadzasz się na festiwalu i widzisz nas w zbrojach i szatach czarodziejów to zdecydowanie musisz zwrócić uwagę!
86
GLORYHAMMER
Zresztą na brak wsparcia ze strony fanów nie narzekacie, co potwierdza choćby fakt, że błyskawicznie wykupili ekskluzywny box "Space 1992: Rise Of The Chaos Wizards", mimo wysokiej ceny? To przez luksusową jakość tego wydania! Box jest zrobiony z najlepszego, zaczarowanego drewna ze stoków góry Dundee, która jak wiadomo, jest aktywnym wulkanem. Dużo goblinów umarło zbierając to drewno. Kto nie chciałby posiadać takiego magicznego artefaktu?! Kolekcjonerskie gadżety na pewno ich cieszą, ale podstawą jest tu muzyka: nowy album w wersji dwupłytowej, z orkiestrowymi wersjami instrumentalny mi tego materiału (dostępny też oddzielnie) oraz winylowy singel "The Hollywood Hootsman", z bonu sowym "The National Anthem Of Unst" na stronie B? Tak, ten winyl jest najlepszy ze wszystkiego. Sama grafika jest warta tych pieniędzy. Kocham patrzeć na nią każdego dnia. Prawdziwy Hootsman marzy o tym, żeby wyglądać tak potężnie jak jego wymyślona wersja z okładki. Skąd pomysł na tę nietypową odsłonę tych utworów i współpracę z Cowdenbeath Symphony Orchestra? Skoro podstawową wersję płyty wieńczy ukryty utwór instrumentalny "Dundax Aeterna" to można go w pewnym sensie traktować jako wprowadzenie do tej drugiej części? "Dundax Aeterna" jest hołdem złożonym wielkiemu węgierskiemu kompozytorowi György Ligetiemu i jego kawałkowi "Lux Aeterna". Obawiam się, że wielu fanów nie wyłapało tego faktu i sądzi, że to tylko bezsensowy hałas! Ale tak, współpraca z Cowdenbeath Symphony Orchestra była cudowna, są bardzo utalentowanym zespołem goblinów i elfów! Mam nadzieję, że uda nam się kiedyś znów pracować razem i wydać jeszcze większą produkcję! Nie marzy ci się stworzenie takiego epickiego soundtracku do jakiegoś filmu fantasy czy s-f, z pełnymi rozmachu, monumentalnymi utworami? Oh, bardzo chciałbym zrobić coś takiego! To zawsze było moje marzenie. W rzeczywistości było większe, niż cokolwiek… Marzę o tym, żeby nagrywać dźwięki do reklam telewizyjnych! Może pewnego dnia dostanę taką szansę. A dopóki to się nie stanie, będę nagrywał zamiast tego dużo symfonicznego power metalu. Najpierw jednak musisz pewnie skoncentrować się zresztą zespołu na jak najlepszej promocji "Space 1992: Rise Of The Chaos Wizards", tym bardziej, że dzięki talentowi i splotowi sprzyjających okolicznoś ci już na starcie zyskaliście pewną popularność, którą teraz możecie ugruntować jeszcze bardziej? Wieczne podróżowanie ku chwale Dundee! Musimy podbić więcej terytoriów. Naszym kolejnym zadaniem jest pogoń ku Stanom, aby Amerykanie mogli po raz pierwszy usłyszeć nasze wojenne hymny! Jest jeszcze wiele miejsc, w których nie byliśmy, ale jak dobrze pójdzie i to nam się uda! Czyli wyzwań wam nie zabraknie, ale pewnie nie rozmawialibyśmy w tej chwili, gdybyście nie uwielbiali tego, czym się zajmujecie? Jestem tu tylko po to, aby ocalić Królestwo Fife od zła. Wszystko inne to tylko bonus. Wojciech Chamryk, Anna Kozlowska, Urszula Bojnowska
HMP: Przerwa między poprzednim albumem a tym najnowszym "The Battle Sanctuary" to dziesięć lat. Co w tym czasie działo się z Dragonheart? André Mendes: Zagraliśmy kilka koncertów między 2005 a 2007 rokiem. Po tym, wiele złych rzeczy nam się przytrafiło. Mauricio został menedżerem w firmie rządowej i jego czas stał się ograniczony. Marcelo, nasz były perkusista ożenił się i odszedł z powodu przeprowadzki do innego miasta, a następnie zachorował na raka i poprosił o opuszczenie zespołu. Po środku tego wszystkiego, ojciec Marco miał wylew i umarł. Marco także zachorował, a ja intensywnie zaangażowałem się w działalność zawodową jako nauczyciel historii. Zespół musiał czekać. W przerwie o zespole przypomniała jedynie wytwór nia Hellion Records, która w roku 2008 roku wydała kompilację "When The Dragon Are Kings: The First Ten Years". Czy ten album został wydany w porozu mieniu z wami? Co wiecie o tym wydawnictwie? André Mendes: Ten album był pomysłem Marco wraz z właścicielami Hellion Records. W tym momencie znaliśmy nasze granice. Nowy album, nowe nagrania były niemożliwe do wykonania. Znaleźliśmy się po środku burzy. Zrobiliśmy jeden nowy kawałek i nowe partie wokalne do trzech utworów. Na tej kompilacji znajdziesz także wiele wersji demo i kilka wersji na żywo, a nasz pierwszy album został całkowicie zremasterowany. Dekada to bardzo długi okres jeśli chodzi o muzykę. Nie obawialiście się wrócić po tak długim okresie? André Mendes: Nie, nie było strachu. Heavy Metal to nie jest muzyka popularna w Brazylii, ale mamy wielu dobrych fanów w całym kraju, którzy stali się naszym przyjaciółmi. Wykonaliśmy wielki wysiłek w celu rozwiązania problemów oraz staraliśmy się zagrać co najmniej raz w roku. Nasi "przyjaciele" zapewnili nam wiele wsparcia. Również robimy specyficzny rodzaj heavy metalu, który wyróżnia się od mainstreamowej estetyki. Power Metal musi być szybki, ciężki i silny, niezależnie od reguł rynkowych. Jeżeli tak nie jest, to nie można go nazwać Power Metalem. Był to powrót do komponowania takiej muzyki jakiej chcemy słuchać i grać. Wasza muzyka na "The Battle Sanctuary" to miks heavy/power metalu w stylu Grave Digger, speed/ power inspirowanego Paragon czy heavy metalu, który znamy m.in. z Hazy Hamlet. A wy sami gdzie umiejscawiacie swoją muzykę? André Mendes: Wierzę, że jesteśmy po środku tradycji heavy metalu, power metalu. Kochamy te zespoły które wymieniłeś. Marco jest wielkim fanem Paragon, Maurício jest wielkim fanem Grave Digger. Thiago, nasz nowy perkusista kocha Blind Guardian, Running Wild, Gamma Ray i wiele innych niemieckich zespołów. Ja także jestem wielkim fanem wymienionych kapel. Do moich ulubionych wykonawców należy także Black Sabbath, Dio, Rainbow, Iron Maiden i Deep Purple. Gracie głównie ostro, dynamicznie, z pewną dozą epiki, rycerskości, surowości, a wręcz toporności. W ten sposób rozumiecie esencję heavy metalu? André Mendes: Jak już powiedziałem wcześniej, myślę, że Dragonheart jest wewnątrz tradycji power me-talu, szczególnie niemieckiego. Kiedy byłem nastolatkiem poświęcałem dużo mojego czasu aby zrozumieć jak grać na gitarze i pojąc tego rodzaju konstrukcję muzyczną. Marco i Mauricio mają takie same doświadczenia. Wiemy, że heavy metal jest czymś więcej niż sekwencją akordów i wysokich krzyków. Ten rodzaj muzyki jest sposobem życia, wspólnotą w skali globalnej. Ta muzyka połączyła wielu ludzi na całym świecie. Ludzie dzielą doświadczenia, kulturę z ciężkim brzmieniem. Niesamowicie jest być częścią tego wszystkiego. Oczywiście są fragmenty bardziej melodyjne, wtedy można odnaleźć podobieństwa do Gamma Ray, HammerFall czy Blind Guardian... André Mendes: Och tak. Jednym z moich ulubionych albumów wszech czasów jest "Land Of The Free". Pamiętam gdy będąc nastolatkiem próbowałem zaśpiewać kilka utworów z tego albumu. Gdy po raz pierwszy usłyszałem "Nightfall in Middle Earth" to było jak cios w brzuch. Słyszeliśmy Hammerfall, ale nie tak często jak inne wymienione. Kochamy: Pretty Maids, Crimson Glory, Queensryche, Tyran Pace, Heaven's Gate, Helloween, Sanctuary. Uwielbiamy hard rock a także AOR.
poczęliśmy także pracować na niższych strojeniach aby uzyskać poważniejsze i cięższe brzmienie, podkreślające prace trzech wokalistów.
Power Metal musi być szybki, ciężki i silny Po dekadzie przerwy na scenę wrócił zdecydowanie mocniejszy i silniejszy brazylijski Dragonheart. Wydali udany album "The Battle Sanctuary", który stał sie przyczynkiem do rozmowy z muzykami zespołu. Mam nadzieję, że zapisana rozmowa spowoduje, że będziecie chcieli przypomnieć sobie o tym zespole. Bardzo ważną rolę ma wasz wokalista Andre Mendes, jego głos przypomina raz Chris'a Boltendahl'a innym razem Andreas'a Babuschkin',a ale chwilami robi się zagadkowo, bo czasami przypomina Marka Sheltona. Co by nie mówić to on nadaje ostateczny sznyt waszej muzyce. André Mendes: Zrobiliśmy błąd we wkładce muzycznej (w tym wypadku bardziej chodzi o niedoskonałość opisanych plików, które dostaliśmy z wytwórni - przyp. red.) . Nie umieściliśmy każdego, kto śpiewa w każdym utworze i każdej jego części. Facet, który brzmi jak Chris Boltendal to Mauricio Taborda. Marco posiada to coś w głosie, co przy wielu okazjach czyni jego brzmienie podobnym do Andreasa Babushkina. Zespół zawsze posiadał trzech wokalistów, z wyjątkiem pierwszego albumu, gdzie było tylko dwóch. To jest nasza marka i granie na żywo jest bardzo ciekawym doświadczeniem.
Sanctuary". Rynek płytowy na całym świecie jest w bardzo ciężkiej sytuacji. Rozglądałem się za wytwórnią o dobrej strukturze i dobrej propozycji do wydania. Następnie pojawiła się wytwórnia Pitch Black Records i Phivos Papadopoulos, który wierzył w potencjał zespołu, więc podpisaliśmy z nim kontrakt. Oczekujemy wydawania coraz większej ilości płyt w małym odstępie czasu, nigdy więcej 10-ciu lat przerwy. Trochę czasu już minęło od wydania "The Battle Sanctuary", jakie recenzje do tej pory zebrał album? Marco Caporasso: Dostaliśmy wiele różnych recenzji. Jesteśmy zespołem old school power metal, a nie jednym z tych z wysokimi wokalami i muzyka wykonaną z prędkością światła. Gramy silny teutoniczny power metal, więc niektóre recenzje są bardzo dobre, a niektóre są bardzo złe, ponieważ nie rozumieją tego, że
Jak wspominacie pierwsze lata kariery Dragonheart? Jak oceniacie ten czas? Co zrobiliście dobrze, a co poszło źle? André Mendes: Rzeczy zmieniają się bardzo szybko. W ciągu dekady nastąpił upadek przemysłu muzycznego. Tu, w Brazylii ludzie nie kupują płyt i nie chcą słuchać nowej muzyki, nowych zespołów. Na początku mieliśmy marzenia aby żyć z grania naszej muzyki, lecz te zniknęły. Nasze życie stało się bardziej skomplikowane odnośnie spraw zawodowych. Zarabianie grając heavy metal nie jest teraz najważniejsze, ale nie możemy żyć bez wspólnego grania. Jeśli nie zagramy koncertu, jakiegoś kawałka, albumu to nie będziemy w stanie osiągnąć szczęścia. Muzyka jest ważną częścią naszych dusz. Może nasze zagubione sny nie są prawdziwym problemem, ponieważ przemysł muzyczny jest zupełnie inny obecnie i jest poza naszą kontrolą. Heavy metal nie jest dla mas, nie jest elementem mainstreamowym. To, co poszło nie tak było poza naszym polem manewru i nie jest teraz ważne. Teraz już wiem, że musimy grać, bo po prostu to kochamy. Wiedzieliście, że na początku muzycy Dragonforce używali nazwy Dragonheart? Marco Caporasso: Tak wiemy... Dragonforce został założony w 2000 roku, my założyliśmy zespół w 1996 roku... Wcześniej nawet film... W tym czasie byli bar-
Jak długo i w jaki sposób powstawał materiał na "The Battle Sanctuary"? André Mendes: Pierwszy utwór, który powstał to "Black Shadow". Marco napisał tekst i wysłał go do mnie, a ja skomponowałem muzykę. Podczas naszych "złych dni" było bardzo trudno zebrać członków zespołu aby coś napisać. Wiele tekstów i melodii zostało skomponowanych przy pomocy czatów internetowych. Po 2012 roku najpoważniejsze problemy zostały rozwiązane. Zrobiliśmy kilka testów z utworów skomponowanych pomiędzy 2007-2011 i zakończyliśmy z udziałem Tiago na perkusji. Wspólne spotkania sprawiały nam wiele przyjemności grając, pijąc piwo i żartując o złych czasach które mieliśmy. Komponowanie, produkcja i nagrywanie było odkupieńczym doświadczeniem. Bardzo podoba mi się brzmienie waszego albumu, należy ono do tych gdzie mimo, że nawiązuje do brzmień z lat osiemdziesiątych to nie ucieka od możliwości, którą daje nam współczesna technika... André Mendes: Nasze preferencje muzyczne są w latach 80-tych. Nic dziwnego, bo urodziliśmy się w tych latach. Widzieliśmy tę muzykę i żyliśmy tymi wszystkimi ciężkimi kawałkami. Staraliśmy się uzyskać potężne brzmienie gitary, jak współczesne zespoły i jesteśmy bardzo zadowoleni z rezultatu. Do swojej muzyki podchodzicie poważnie. Podobnie jest z tekstami (tak mi się wydaje). Jak powstają wasze teksty i o czym traktują? André Mendes: Marco miał pomysł zrobienia trylogii kilka lat temu. On jest człowiekiem stojącym za tekstami. Uwielbia historie oparte na mitologii, średniowiecznym folklorze i opowieściach fantastyki. Marco Caporasso: Cóż, zawsze lubiliśmy czytać fantastykę, ale oryginalna koncepcja powstała we śnie... Tak to dziwne... Marzę dużo i zawsze piszę wszystko... Początek trylogii stał się snem, a pozostałe rozdziały to tylko rozwój oryginalnej koncepcji. Autorem waszej okładki jest Dusan Markovic. Jak trafiliście na jego prace i co skłoniło was aby nawiązać z nim współpracę? Marco Caporasso: Zawsze pracujemy z Andreasem Marshallem, ale nie miał czasu aby wykonać okładkę tym razem. Przyjaciel pokazał mi stronę z wieloma artystami i w ten sposób znalazłem Dusana, niesamowitego artystę i miłośnika naszego zespołu. Zdobyłem e-mail i zaczęliśmy współpracę. Stałem za oryginalnym pomysłem, gdy on pokazał mi poprzedni szkic zbliżony do początkowej okładki. Myślę, że będzie on autorem okładek na do naszych kolejnych albumów. "The Battle Sanctuary" wydała cypryjska wytwórnia Pitch Black Records. Czemu wybraliście tą firmę i czego spodziewacie się po współpracy z nią? Marco Caporasso: Szukałem pośród wytwórni płytowych na całym świecie w celu wydania "The Battle
Foto: Dragonheart
nie chcemy być szybsi lub bardziej melodyjni, po prostu gramy heavy metal, dla tych co lubią prawdziwe ciężkie brzmienie. Czy jest szansa abyście teraz ponownie wydali pier wszy trzy albumy "Underdark", "Throne of the Alliance" i "Vengeance In Black"? Wydaje mi się, że ciężko je zdobyć? André Mendes: Mamy prawa do tego albumu. Jeżeli któraś wytwórnia chce je wydać, trzeba po prostu się z nami skontaktować. Marco jest biznesmenem w zespole. Marco Caporasso: Aby nawiązać z nami współpracę napiszcie do mnie. Czy w ogóle różnią się wasze pierwsze albumy od "The Battle Sanctuary"? André Mendes: Zespół miał jedną formację na dwóch pierwszych albumach. Myślę, że w tym czasie zespół grał bardziej radosne melodie. Kiedy stałem się wokalistą i gitarzystą wprowadziłem inną koncepcję. Zespół stał się mroczniejszy, może pod wpływem Black Sabbath i doom metalu, który wyszedł z cienia. Roz-
dzo nieuprzejmi i rasistowscy względem ludzi z Ameryki Łacińskiej, nie mieli albumu wydanego w dużej wytwórni, tak naprawdę nie chcą o nich mówić bez użycia przekleństw. Jesteście gotowi, na dalsze działania? Macie w sobie na tyle siły aby podjąć kolejne wyzwania? Planujecie koncerty, trasę, teledysk? Rozpoczęliście pisanie kolejnego materiału? Marco Caporasso: Oczywiście już przygotowujemy nowy album ale zanim to nastąpi chcemy zrobić prawdziwy materiał wideo, pojechać w trasę, wrócić i zacząć od nowa z nową płytą. Poczekamy, zaobaczymy. Bardzo dziękuję za czas oraz przesyłam ciepłe pozdrowienia z Brazylii. Michał Mazur Tłumaczenie: Marcin Hawryluk, Anna Kozłowska
DRAGONHEART
87
nie raz czytamy o karze Bożej. Natomiast ludzie także się często karzą.
Trzeba być autentycznym i tworzyć z pasją Prawie po dekadzie na scenę wraca biało-podlaski Gutter Sirens wraz swoim najnowszym studyjnym albumem "Phantom Pains". Krążek wśród recenzentów zdobywa dobre opinie. Czy zdobędzie również serca i umysły swoich fanów? Na odpowiedź na to pytanie trzeba będzie jeszcze poczekać. Osobiście liczę, że tak się stanie, bo ten zespół na polskiej scenie to jeden z nielicznych wyjątków i warto byłoby aby jego płyty ukazywały się częściej niż dekada. Fanów do zapoznania się z "Phantom Pains" nie muszę namawiać, pozostałych nakłaniam i mam nadzieję, że ten wywiad w jakiś sposób ułatwi wam decyzję: HMP: Zacznijmy od tego, że "Phantom Pains" miał być waszą poważną próbą napisania dobrego albumu koncepcyjnego. Pisząc recenzje użyłem uogólnienia, że sprawa tyczy się etyki postępowania człowieka, kwestii wyborów i ich konsekwencji. Nie za bardzo odbiegłem od sedna przesłania waszego albumu? Krzysztof "Doman" Domański: Dla autora najważniejsze jest to żeby czytelnik dążył do jakiś wniosków poprzez różne początkowe interpretacje. By następnie krętą drogą zbliżać się do sedna. Zgodzę się z tobą, że w swoich tekstach staram się eksponować wartości etyczne. Żyjemy w dość trudnych czasach i moim zdaniem wielką odpowiedzialnością jest to co chcę słuchaczom przekazać. Wielu artystów nie zdaje sobie chyba sprawy z tego jaki wpływ na niektórych fanów ma to o
lematy i olbrzymia rola sumienia. Wydaje mi się, że kwestia wiary - waszej - to podstawa całej koncepcji "Phantom Pains". Trudno mi wyobrazić sobie osobę niewierzącą, która tak otwarcie twierdziłaby, że jest ktoś, kto mimo zbrodni jest wstanie wybaczyć i dać drugą szansę. Krzysztof "Doman" Domański: Wiara i etyka mają ze sobą dużo wspólnego. Ja pisałem teksty a reszta zespołu to zaakceptowała. Szczególnie pozostałym członkom zespołu podobał się styl i forma liryków. Wdzięczny jestem chłopakom, że dali mi wolną rękę w tej kwestii zresztą jak zawsze. Ja osobiście jestem osobą wychowana w duchu wiary jestem praktykującym katolikiem więc te pojęcia są zawsze blisko mnie. Nato-
Człowieka nietrudno omamić łatwym życiem, sam chętnie rezygnuje z wyższych wartości na rzecz przyjemnego i łatwego życia. Czy w ogóle jest coś złego w przyjemnym życiu? Czy warto walczyć z takimi słabościami człowieka, jest to w ogóle możliwe? Krzysztof "Doman" Domański: Nie wiem czy to jest słabością. Jest to tak powszechne, że dotyczy to także mnie i większości osób, które znam. W dzisiejszych czasach mało jest altruistów. Druga sprawa, że jestem w olbrzymiej większości, która o takim życiu może sobie pomarzyć. Moim zdaniem trzeba zawsze dążyć do jakiegoś celu m.in. do rzeczy, które nam sprawiają przyjemność czy wygodę. Ważne żeby nie robić tego kosztem innej osoby czyli uczciwie. Z waszych tekstów wynika, że wy macie nadzieję na odwrócenie złego losu. Jaki macie na to sposób? Kto z tego skorzysta? Krzysztof "Doman" Domański: Nie zapominaj, że teksty w "Phantom Pains" to historia wymyślona i nie koniecznie musimy się z tym utożsamiać. Nadzieja jest potrzebna ludziom do normalnego funkcjonowania. Bez niej łatwo o depresję lub inne choroby psychiczne. Czasami ludzie ją tracą ale nie przynosi to nic dobrego. Tematy, które poruszacie w tekstach są bardzo poważne, ale nie są nowe. Zastanawiały się i zastanawiają nad tym nie jedne tęgie głowy. Nie sądzę aby przeciętny człowiek zajmował się takimi sprawami. Myślicie, że się mylę? Krzysztof "Doman" Domański: Myślę, że się mylisz. Wrażliwość ludzka jest jednym z podstawowych instynktów. Podejrzewam, że nie raz choć przez chwilę zastanawiałeś się nad tym. Fakt ja jestem jeszcze z tego pokolenia gdzie na lekcjach w szkole uczyło się interpretacji literatury różnych okresów. Mówiono min. co to był Romantyzm, Humanizm itd. Dzisiaj w dobie komputerów i sms-ów coraz gorzej to wygląda. Dla tego stworzyliśmy taki album. Postawiliśmy na emocje bez jakiś szczególnych popisów i udowadniania co to nie my. Właśnie tego chcieliśmy. Między poprzednim albumem a tym, najnowszym jest dziewięć lat różnicy. Czy faktycznie praca nad tekstami zajęła wam tyle czasu? Czy po prostu szara rzeczywistość zmusiła was do zajęcia się zwykłymi sprawami: praca, dom rodzina, a sztuka została zepchnięta trochę na boczny tor? Arkadiusz Żmudziak: Tak duża przerwa pomiędzy poprzednią a najnowszą płytą była wynikiem sporych zmian, jakie zaszły w życiu osobistym u członków zespołu. Rodzina, praca, zmiana miejsca zamieszkania oraz odejście Alexa, którego miejsce udało mi się zająć poniekąd przyczyniły się do wydłużenia procesu tworzenia albumu. Sporo czasu zajęło mi "wdrożenie się" w muzykę zespołu, co niewątpliwie spowolniło pracę nad krążkiem. Druga kwestia to fakt iż ten album staraliśmy się dopracować bardzo dokładnie, co do każdej nutki i taka praca zajmuje bardzo dużo czasu. Krzysztof "Doman" Domański: Od siebie tylko dodam, że teksty w Gutter Sirens piszą się raczej szybko (śmiech).
Foto: Gutter Sirens
czym piszą i jak się zachowują. Osobiście teksty na "Phantom Pains" są dla mnie bardzo ważne i chyba czytelne skoro bez problemu zauważyłeś co w nich jest najważniejsze. W rozpoczynającym krążek "Caravaggio (Prolog)" na scenę wprowadzacie postać znakomitego artysty baroku i renesansu Caravaggio (Michelangelo Merisi da Caravaggio), który oprócz wybitnych artysty cznych dokonań, na co dzień wyczyniał brewerie, żył niegodziwe i nic nie robił sobie z konsekwencji, kryjąc się za łaskawością swoich filantropów, mecenasów, patronów i protektorów, wśród których najsilniejszym był sam Kościół Katolicki. Czy osoba Caravaggio to znakomity przykład człowieka, którego dotyczy się istoty tematu poruszanego przez was na "Phantom Pains"? Krzysztof "Doman" Domański: Świetnie sformułowane pytanie. Wiesz nie do końca. Mój bohater podobnie do Caravaggia doznaje upadku moralnego lecz po pewnym czasie się podnosi powoli ale konsekwentnie. Natomiast w prologu jest zawarty opis tego czym to się mogło by skończyć i znakomicie tu mi pasowała osoba Caravaggia. Przez cały album przewija się walka dobra ze złem a w środku tego człowieczeństwo, dy-
88
GUTTER SIRENS
miast nie jesteśmy zespołem Christian Metalowym jak Narnia czy Theocracy. Jak myślicie, dlaczego dopiero coś takiego jak sąd ostateczny czy nieuchronna kara otwiera umysł człowieka i zmusza do refleksji, że a nuż źle czynił, że swoje uczynki z łatwością usprawiedliwiał zasłaniając się wlanym dobrem. Czemu wcześniej tak trudno zatrzymać się i zastanowić się nad tym co się robi? Krzysztof "Doman" Domański: Myślę, że akurat strach w tej kwestii nie jest najistotniejszy. Człowiek zagubiony często szuka odpowiedzi na wiele pytań, także tych trudnych. Szukając czasem budzi się w nim sumienie, które otwiera oczy na wcześniej niezauważalne problemy. Jeden splot sytuacji jakiś nieoczekiwany impuls czy nagłe doświadczenie częściej zmieniają człowieka niż strach. Kara - szczególnie okrutna - budzi olbrzymi strach. Zastanawialiście się czy kara, to ludzki pomysł czy raczej boski? Krzysztof "Doman" Domański: Według teologii Bóg jest miłosierny. Człowiek otrzymał wolną wolę i sam decyduje jak jego życie przebiega. A co do sedna pytania myślę, że to nieodzowna część ludzkości. W Biblii
Jesteście jednym z nielicznych zespołów w Polsce, które propagowały melodyjny power metal. Wraz z "Phantom Pains" wasza muzyka spoważniała. Czy to kwestia zmiany waszego podejścia do muzyki czy też tematyka albumu wymusiła te zmiany? Arkadiusz Żmudziak: Owszem "Phantom Pains" odbiega stylem od naszych wcześniejszych produkcji, ale był to celowy zamysł. Chcieliśmy aby ten album miał masywne i potężne brzmienie. Ten cel udało nam się osiągnąć dzięki wprowadzeniu mocno brzmiących gitar, inaczej skomponowanych partii kalwiszowych oraz zmianie emisji wokalnej Domana. Przez te zabiegi płyta ma właśnie taki odbiór. Poniekąd sama tematyka albumu wymusiła poważniejszy klimat, który bardziej skłania do przemyśleń i refleksji. Muszę przyznać, że tym razem wasze teksty i muzyka bardzo mocno ze sobą współpracują, a wręcz wymieniają się energią. Rzadko to się udaje, nawet tym najlepszym, a wam sie udało... Krzysztof "Doman" Domański: Dzięki. Jeżeli zespół się decyduje na napisanie koncept albumu to musi tak być. Długo pracowaliśmy nad tą produkcją i każda sekunda była wielokrotnie analizowana pod każdym względem. Ja jako wokalista wielokrotnie nagrywałem swoje partie szukając tej odpowiedniej, która by była najlepsza technicznie a zarazem odpowiednio emo-
cjonalna. Nic tu nie dzieje się przypadkowo. Każda nuta, każde słowo ma tu swoje miejsce. To pierwsza nasza płyta monotematyczna więc nie mieliśmy wcześniej doświadczenia w tej kwestii ale myślę, że się udało. Nastrój samej muzyki jest bardziej mroczny i posępny niż zazwyczaj, odnajdziemy też jaśniejszy klimat. To też wynik podjętej przez was tematyki? Arkadiusz Żmudziak: Generalnie tak. Podmiot liryczny jest zagubiony i błądzi w ciemnościach by w końcowych utworach ujrzeć światło i wejść na właściwą ścieżkę. Nie poddaje się i po wielu traumatycznych przeżyciach staje się nowym człowiekiem. To jest jasna strona naszej płyty. Do kompozycji zawsze podchodziliście z wielką dbałością. Nie inaczej jest na "Phantom Pains" z tym, że przeszliście na kolejny poziom. Oczywiście wyższy. Czy to kwestia czasu jaki mieliście na dopieszczenie muzyki czy raczej lata doświadczenia i wasza muzy czna dojrzałość? Arkadiusz Żmudziak: Zawsze staraliśmy się, żeby nasze utwory były, jak to określiłeś, dopieszczone. "Phantom Pains" jest naszym czwartym albumem. Lata doświadczenia zrobiły swoje. Jesteśmy teraz bardziej dojrzali muzycznie, co jak zauważyłeś, da się usłyszeć w naszych kompozycjach. Niewątpliwie czas, jaki mieliśmy na przygotowanie płyty, też się do tego przyczynił. Zupełnie inny jest komfort pracy, gdy nie ograniczają cię jakieś ramy czasowe.
były bardzo kolorowe, wręcz pstrokate. Tym razem obraz utrzymany jest również w mrocznych kolorach. To ciągle wpływ tematu i klimatu muzyki? Nie uciekacie jednak od symboliki, w tym wypadku też mamy z nią do czynienia. Wyjaśnijcie co chcieliście zasugerować tym obrazem? Krzysztof "Doman" Domański: Tak okładka różni się od poprzedniczek. Wcześniej graliśmy typowy Melodic Power Metal a jak wiadomo tego typu obrazy przy owych wydawnictwach to standard. Obecną zaprojektowała Aleksandra Bierzyńska. Muzyka na tym albumie jest mniej skoczna bardziej poważna, my tez jesteśmy starsi o tych kilka lat więc i przednia strona płyty jest inna. Oczywiście ściśle współgra z muzyką i tekstami. Bardzo nam zależało na tym. Kamienna twarz i wrota światłości to jak by dwa przeciwieństwa, które jednakowo zwracają uwagę. Czytając teksty szybko się można zorientować o co w tym wszystkim chodzi.
olbrzymi wkład w montaż włożył kumpel Arka Piotr Skowroński. Nagrania dokonaliśmy w hangarze na terenie byłego bialskiego lotniska dzięki uprzejmości miejscowego aeroklubu. Zawsze w takich przypadkach zdarzają się nieoczekiwane sytuacje w naszym przypadku były to znajdowane na miejscu stare rekwizyty, które niespodziewanie posłużyły nam przy nagraniu niektórych ujęć. Taka Encyklopedia Metallum podaje, że "Phantom Pains" wydaliście w 2015 roku. Mnie się wydaje, że płyty były dostępne dopiero w 2016 roku. Jak sprawa wygląda naprawdę? Arkadiusz Żmudziak: Naszym pierwotnym zamiarem było, aby album ujrzał światło dzienne jeszcze w 2015 roku. Jednak nam się to nie udało. Nie przypuszczaliśmy, że tak dużo czasu pochłonie samo nagranie materiału. Właściwa data wydania płyty to marzec 2016 roku.
Foto: Gutter Sirens
Waszą muzykę często porównywano do Stratovarius, dość często konfrontowano ją także z Savatage. W sumie te inspiracje pozostały do tej pory. Tym razem bardziej wyraziste są wpływy tego drugiego. Czy bywa, że słuchacie teraz płyt tych zespołów? Arkadiusz Żmudziak: Od samego początku istnienia zespołu grupa Savatage była dla nas inspiracją. Do chwili obecnej się to nie zmieniło, chociaż nasze gusty muzyczne są różne. Każdy z nas ma swoje ulubione zespoły, których słucha i które go inspirują. Jak wcześniej wspomniałem od najmłodszych lat słucham różnorakich gatunków muzycznych, które z jednej strony bardzo się różnią, a z drugiej mają wspólny mianownik. Wszystkie można zakwalifikować do tzw. "mocniejszego grania". Jestem również mocno zafascynowany muzyką klasyczną oraz filmową i być może uważny słuchacz będzie potrafił to dostrzec w niektórych partiach klawiszowych na płycie. Aktualnie trzeba bardzo mocno popracować aby zaciekawić słuchacza melodyjnego power metalu. Młode zespoły wpadają w pułapkę starając się naśladować najwybitniejsze zespoły. Wy ze względu na staż i doświadczenie skomponowaliście i nagraliście muzykę po swojemu, dzięki czemu wyszedł wam świetny album. Arkadiusz Żmudziak: Prawie każdy młody zespół ma swoich idoli muzycznych, których w mniejszym lub w większym stopniu pragnie naśladować. Ten etap jest już za nami. Myślę, że lata wspólnego grania i zdobytego dzięki temu doświadczenia, pozwoliły nam wypracować swój własny styl. W sumie każdy muzyk Gutter Sirens powinien być pochwalony, bo wywiązał się z swoich obowiązków bardzo dobrze. Wasz warsztat jest doskonały. Bardzo łatwo byłoby np. pochwalić duet gitarzystów, bo na prawdę są wyśmienici. Gorzej jednak chwalić klawiszowca. Wszak "parapet" to znienawidzony instrument w heavy metalu. Arkadiusz Żmudziak bardzo wiele zrobił, aby ten instrument, nie tylko służył do subtelnych aranżacji, ale stanowił o klasie i poziomie muzycznym całego albumu. Unikał, tak chętnie wykorzystywanych - jakiś czas temu - w melodyjnym power metalu, irytujących plam dźwiękowych, w zamian stosował konkretne pomysły muzyczne. Bardzo chętnie korzystał też z klasy cznych brzmień, typu fortepian czy fletnia Pana. Czy w tym wypadku Arkadiusz ma swobodę artystyczną, czy też jest pod mocną kontrolą pozostałych muzyków i gra tyle, na ile mu pozwalacie? Arkadiusz Żmudziak: Zawsze miąłem wolną rękę, jeśli chodzi o aranżacje klawiszowe, chociaż często, a nawet bardzo często ułożona przeze mnie partia wiele razy była poprawiana lub szła do kosza. Zdarzało się, że zespół naprowadzał mnie, w jaki sposób powinienem podejść do tematu, ale nigdy nie było to sztywno narzucone, za co jestem chłopakom bardzo wdzięczny. Całość dopina okładka. Wasze poprzednie grafiki
Sesja nagraniowa odbyła się na jesieni 2015 roku w Studio MaQ. Powiedzcie dlaczego wybraliście to studio? Jak tam wam się pracowało? Z kim tam współpracowaliście? Jak przebiegła cała sesja? Krzysztof "Doman" Domański: Tu chciał bym sprostować. Płytę nagrywaliśmy w moim przydomowym studyjku z którego na co dzień korzystamy podczas prób. Natomiast faktycznie jesienią jeździliśmy na Śląsk aby dokonać ostatecznego miksu i masteringu. Za heblami zasiadł Jarek Toifl z MaQ Studio i wielkie dzięki jemu za to, że się z nim fantastycznie współpracowało. Błyskawicznie zaczaił bazę o co nam chodzi i to zrobił. Początkowo cała sprawą miał się zająć producent Adi Owsianik ale z braku czasu polecił nam właśnie Jarka. I nie żałujemy, chociaż musieliśmy pokonać sporo kilometrów aby zrealizować nasz cel. Natomiast pomysł brzmienia to zasługa Mariusza to on w zespole ma największe pojęcie w tej sprawie. W styczniu tego roku wypuściliście teledysk do utworu "Tunnel Of Mercy". Dlaczego wybraliście akurat ten utwór? Jak sobie poradziliście z scenar iuszem? Gdzie go nagrywaliście? Kto go dla was zrealizował? Proszę o wszystkie szczegóły, które wydarzyły się podczas tego przedsięwzięcia a byłyby ciekawe dla waszego fana. Krzysztof "Doman" Domański: Zależało nam żeby dotrzeć z tym obrazem do jak największej liczby osób, nawet tych co na co dzień nie słuchają metalu. W "Tunnel Of Mercy" jest dość prosta a zarazem wpadająca w ucho melodia szczególnie refrenu. Scenariusz rodził się w mojej głowie i starałem się w nim wpleść elementy, które nawiązują do tekstów z całej płyty. Zdjęcia wykonał Andrzej Jakuszko mój siostrzeniec a
Album wydaliście sami. Jakie są przyczyny takiej decyzji? Krzysztof "Doman" Domański: Postanowiliśmy spróbować sami. Po prostu chcieliśmy zobaczyć jak to będzie. Dwie poprzednie płyty wydawały dość duże wytwórnie i w sumie nic z tego wielkiego nie wyszło. Zdawaliśmy sobie sprawę , że w dzisiejszych czasach coraz mniej osób chodzi do sklepów po krążki. Paweł założył firmę Gutter Sirens Production i sprzedajemy fizyczną wersję płyty za pośrednictwem naszej strony internetowej. W międzyczasie prowadzimy rozmowy z firmami dystrybucyjnymi i niebawem za pośrednictwem ich album trafi do sklepów. Jak wasz album można nabyć? Czy jest możliwość nabycia "Phantom Pains" w innej formie niż CD? Mam na myśli pliki muzyczne. Krzysztof "Doman" Domański: Oczywiście, niedawno podpisaliśmy umowę z firmą Independent Digital za jej pośrednictwem pliki z "Phantom Pains" są dostępne na całym świecie. Można je zakupić min. w Amazon, Google Play, Empik, Akazoo a takrze w Spotify. Wszystkich zapraszam na te strony ponieważ można tam posłuchać próbek wszystkich kawałków z tej płyty. Renesans płyt winylowych trwa w najlepsze, może to skusi was do wydania tego albumu w formie dużego czarnego krążka? Krzysztof "Doman" Domański: Kusić to by mogło ale problem jest w tym, że wytłoczenie takich płyt bardzo dużo kosztuje. Jeśli by się płyta bardzo dobrze sprze-dawała w wersji CD to byśmy z chęcią takie przedsięwzięcie podjęli.
GUTTER SIRENS
89
Wydając sami płytę macie w pełni kontrolę nad sprzedażą. Nic trudnego, tym bardziej, że teraz nakłady nie są oszałamiające. Mnie dręczy myśl, nie lepiej byłoby porozumieć się z jakąś małą niezależną wytwórnią, która mimo wszystko ma lepsze możliwości promocyjne? Krzysztof "Doman" Domański: Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby współpracować z różnymi podmiotami w kwestii promocji i dystrybucji między innymi z wytwórniami. Jak już wspominałem takowe rozmowy się już rozpoczęły i mamy nadzieję, że przyniosą owoce. Akurat jest teraz okres wakacyjny i niektóre tematy się odwlekają i około września będę znał szczegóły. Rozpoczęliście również granie koncertów, są to prze ważnie pojedyncze występy. Ciężko takiemu zespołowi jak wasz zorganizować dłuższą trasę koncer tową po Polsce? Arkadiusz Żmudziak: Jak wcześniej wspomniałeś, mię-dzy poprzednim albumem, a tym najnowszym jest dziewięć lat różnicy. Gdy zespół znika ze sceny muzycznej na tak długo i zaszywa się w studio, ciężko jest odbudować dawną markę. Przez tak długi czas rynek muzyczny uległ zmianie, kontakty się wykruszyły, a w dobie łatwości zdobywania sprzętu i zakładania zespołów, które powstają jak grzyby po deszczu, ciężko jest się przebić. Szukamy kontaktów oraz miejsc gdzie możemy zaprezentować naszą muzykę, ale jeszcze daleka droga do tego, by wyruszyć w dużą trasę koncertową. Oczywiście jest to nasze wielkie marzenie. Gutter Sirens nigdy nie cieszył się dużą popularnoś cią. Mieliście małą, ale wierną grupę fanów. Dziewięć lat przerwy spowodowała, że wielu z nich zapomniało o was. Teraz w zasadzie musicie zaczynać od nowa. Jak wy spostrzegacie dzisiaj zespół, gdzie go widzicie za parę lat, czy znowu będziemy musieli czekać dekadę aby usłyszeć nowe nagrania Gutter Sirens? Arkadiusz Żmudziak: Na chwilę obecną nie myślimy o pracy nad nowym albumem. Skupiamy się na promocji najnowszego dzieła "Phantom Pains". Zależy nam, aby nasza muzyka trafiła do jak największej rzeszy odbiorców. Może przekonają się do nas nowi słuchacze, bo o swoich fanów się nie martwimy. Są z nami od lat i nigdy się na nich nie zawiedliśmy. Na pewno chcielibyśmy grać więcej koncertów. Cenimy sobie bezpośredni kontakt z publicznością. Wtedy wytwarza się cała masa pozytywnej energii, która napędza nas do działania i utrzymuje w przekonaniu, że to co robimy ma sens. To są plany na najbliższe miesiące, a co będzie dalej, to czas pokaże. Nie wybiegamy w przyszłość aż tak bardzo. Możemy jednak zapewnić, że na muzyczną emeryturę się nie wybieramy.
HMP: Ponoć gdyby nie zaangażowanie i determinacja gitarzysty Chic'a McSherry'ego, to powstanie następcy "The Dark And The Light" mogło znacznie przesunąć się w czasie, z racji waszych licznych innych projektów i zajęć? Doogie White: Myślę, że jest to prawda. Chic jest bardzo zdeterminowanym człowiekiem i zawsze lubi mieć coś do roboty... Czemu? Nie mam pojęcia, ale na pewno to pomaga, jeśli chodzi o tworzenie albumu. Ma wiele ciekawych pomysłów i wizji, jak powinien on wyglądać. Potem przychodzę ja i psuję mu wszystko. Pracowaliście więc nad "Shut Up And Rawk" etapa mi, na spokojnie dopracowując materiał, analizując to, co powstało, małymi krokami zbliżając się do właściwej sesji? Tak, musiało się to odbywać w ten sposób ze względu na nasze inne zobowiązania. Nie śpieszyło się nam i nie działaliśmy pod żadną presją. Nasze pomysły realizowaliśmy, kiedy mieliśmy czas. Chic miał całkowitą kontrolę i nosił "duży kapelusz producenta", ale szanował też wkład innych członków zespołu i uwzględniał nasze pomysły. Wyglądało to tak, że pisaliśmy kawałek, następnie ponownie go opracowywaliśmy i wtedy mieliśmy ostateczną wersję piosenki. Twoje były pewnie jak zwykle teksty i linie melody czne, miałeś też pewnie wpływ na ostateczne aranżacje poszczególnych utworów? Utwory nie są wyryte w kamieniu, więc dostosowywaliśmy je tak, aby brzmiały jak najlepiej. Dlatego kiedy trzeba było dokonać pewnych zmian dla dobra utworu, tak właśnie robiliśmy. Swoją drogą to i tak przez kilka ostatnich lat od wydania powrotnego "Granite" zdołaliście osiągnąć z La Paz więcej niż w latach 80. - wygląda na to, że wszystko musi mieć swój czas? Obecnie jest większa szansa, aby wyprodukować muzykę, ale mniejsza, aby się z niej utrzymać. Wszystkim w La Paz udało się dojść do wielkich rzeczy w życiu, ale ani jeden z nich nie zamieniłby się ze mną karierą i vice versa. Pozostaliśmy więc przyjaciółmi po przejściu pierwszej agonii i odrodzeniu zespołu. Jest to jednak o tyle zadziwiające, że w tamtych czasach taka muzyka była przecież na topie, zresztą ponoć byliście już tuż przed podpisaniem trzypłytowego kontraktu - co poszło nie tak, że już w 1989 roku po La Paz pozostało tylko wspomnienie?
Wszystkie "poważne" wytwórnie miały wtedy mnóstwo zespołów, a my nie byliśmy wystarczająco dobrzy, albo nie widziano w nas sposobu na zarabianie pieniędzy. Tak czy inaczej nie oglądam się wstecz. O waszym powrocie przesądził przypadek, kiedy to zagraliście z Chicem akustycznie kilka utworów na antenie 96.3 Rock Radio, bo komuś takiemu jak Tom Russell nie odmawia się? Chic zaproponował zrobienie starszych utworów, tak abyśmy mieli nagrane to, co zrobiliśmy. Potem dostaliśmy ofertę i musieliśmy napisać ich więcej. Od tego momentu wszystko zaczęło rozkwitać. To nie było celowe posunięcie, aby zebrać La Paz z powrotem. Chcieliśmy zagrać kilka koncertów charytatywnych i nagrać kilka starych piosenek... Jest to zabawne jak się skończyło. Powrót był chyba o tyle łatwiejszy, że w tzw. międzyczasie staliście się znanymi muzykami, np. Paul McManus wyrobił sobie markę w Glasgow czy teraz w Gun, a w twoim przypadku łatwiej byłoby chyba powiedzieć z kim jeszcze nie śpiewałeś? Cóż, jak już powiedziałem, zjednoczyć się ponownie na dłuższy okres nigdy nie było częścią jakiegoś planu. Życie po prostu tak nas pokierowało. Nadal cieszymy się wzajemnym towarzystwem, nadal śmiejemy się i robimy świetną muzykę. Jest to najlepsze o co można prosić. Tylko dwóch wokalistów w historii światowej muzyki współpracowało z takimi gigantami gitary jak: Ritchie Blackmore, Michael Schenker i Yngwie Malmsteen - Graham Bonnet i ty, co jest chyba ostatecznym potwierdzeniem twego wokalnego kunsztu? Myślę, że prawdopodobnie chcieliśmy mniej kasy niż inni. Pewnie propozycja zasilenia reaktywowanego w połowie lat 90. Rainbow była dla ciebie czymś wyjątkowym? Tak, był to punkt kulminacyjny w mojej karierze. Bardzo ważny i bardzo zabawny. Wiele mówi się i pisze o trudnym charakterze Ritchie' go Blackmore'a, tymczasem jest on ponoć zupełnie innym człowiekiem niż głosi ta jego czarna legenda? Nie miałem żadnych problemów z Ritchie'm i nadal nie mam. Co myśli o mnie, to nie moja sprawa.
Jak wspominałem już, można o was mówić jak o prekursorach melodyjnego power metalu w Polsce. Ten gatunek w naszym kraju nigdy nie stał się czymś wielkim, a wręcz odwrotnie. Po tylu latach nie żal wam, że upodobaliście sobie właśnie taka muzykę? Arkadiusz Żmudziak: Nie jest nam żal, wręcz przeciwnie, jesteśmy dumni, że nie idziemy na łatwiznę i nie tworzymy czegoś, na co jest w danej chwili popyt i co się dobrze sprzedaje, ale jesteśmy wierni sobie i muzyce, którą kochamy. Gramy taką muzykę, która rodzi się w naszych sercach, umysłach i duszy i wierzymy, że znajdziemy odbiorców. Nie ważny jest gatunek. Trzeba być autentycznym i tworzyć z pasją, a muzyka sama się obroni. Gorąco w to wierzymy. Krzysztof "Doman" Domański: Dzięki za wywiad i pozdrowienia dla Ciebie i czytelników... Michał Mazur
Foto: La Paz
90
GUTTER SIRENS
Doogie White Nie gonię za niczym Doogie White wydał właśnie kolejną świetną płytę z zespołem La Paz, jednak przy okazji rozmowy na temat "Shut Up And Rawk" nie mogliśmy pominąć milczeniem jego trwającej od wielu lat kariery i współpracy z wieloma wybitnymi gitarzystami czy świetnymi zespołami, by wymienić tylko takich tuzów jak: Ritchie Blackmore, Michael Schenker i Yngwie Malmsteen czy Tank: Zaskoczyła cię informacja o obecnej reaktywacji Rainbow na kilka koncertów? Ponoć miałeś okazję poznać Ronniego Romero, który stanie za mikrofonem w tym wcieleniu zespołu? Poznałem Ronniego w Madrycie i był bardzo podekscytowany pomysłem śpiewania starych klasyków z Ritchie'm. Nie pytał o radę, a ja żadnej nie oferowałem. Jestem pewien, że dobrze sobie poradzi i każdy może się go zapytać jaki Ritchie jest naprawdę. Swoją drogą jestem nieco zaskoczony tym wyborem, bo owszem, Ronnie James Dio zaśpiewać już nie może, ale Joe Lynn Turner czy ty wydajecie mi się znacznie lepszym, wręcz oczywistym wyborem, bo przy obecnym składzie zespołu Blackmore jasno daje chyba do zrozumienia: Rainbow to ja? Też myślałem, że to Joe będzie wokalistą, ale byłem w błędzie.
Temple Of Rock w końcu ma wolne w 2016 po czterech latach ciężkiego koncertowania, dwóch albumach i dwóch DVD. Czas na przerwę, a następnie trzeba powrócić do pisania pod koniec tego roku lub w 2017. Na chwilę obecną mam osiem pomysłów, ale zajmuję się obecnie czymś innym dla zabicia czasu. Koncertujesz też i nagrywasz płyty z tribute band Deep Purple, zwącym się Demon's Eye, współpracu jesz z wieloma innymi wykonawcami, by wspomnieć tylko projekt WAMI związany z cudownym dzieck iem polskiej gitary Iggy'm Gwaderą - miewasz w ogóle wolne, czy też jesteś totalnym pracoholikiem? Lubię pracować to wszystko, a jeśli coś mnie zaciekawi
części nie był to mój gust, więc nie mogłem się niczego nauczyć. Wzorowałem się na Jeffreym Osbournie i Jamesie Ingramie, ale obecnie zgubiłem gdzieś te wpływy. Może ponownie wrócę więc do czasów, kiedy miałem 20 lat? Wasz najnowszy album również ukazał się nakładem polskiej firmy Metal Mind - wygląda na to, że współpraca rozpoczęta z nią, gdy byłeś członkiem Tank jest już solidnie ugruntowana, bo twój solowy album też wyszedł z jej logo? No cóż nie jestem już członkiem Tank. Nie będzie więcej albumów La Paz i nie mam planów na album solowy. Nasze stosunki były bardzo dobre przez ostatnie lata. Zaprojektowana przez Jarosława Wieczorka okładka "Shut Up And Rawk" jest dość zaskakująca: co sym bolizuje ten spoglądający na nas niezwykle wnikliwie psychoanalityk? Czyżbyście chcieli zafundować słuchaczom swego rodzaju psychoanalizę, ale, podobnie jak zawartość płyty, w takim bardzo klasycznym wydaniu, bo to kadr z gabinetu wyglądającego niczym wiele lat temu? To genialny artysta. Niesamowity projektant i bardzo twórczy. Jest wspaniały w interpretacji pomysłów. Przy
Jako były wokalista Rainbow nie miałeś większych problemów ze znalezieniem kolejnej pracy, ale u Malmsteena też nie zagrzałeś za długo miejsca? Śpiewałem z Yngwie przez sześć i pół roku, to dość długi okres czasu. Ale chciał zmiany i zdecydował, że najlepszym wokalistą dla jego piosenek jest on sam. Dobrze dla niego. Niekoniecznie, bo na jego koncertach więcej śpiewa i to tak sobie - klawiszowiec... Nie zmienia to jednak faktu, że płyty które nagrałeś z Malmsteenem są dość znaczącymi pozycjami w jego dyskografii i był to chyba dość znaczący etap twej kariery? Chyba tak. To nie było tak znaczące jak Rainbow lub Temple Of Rock, ponieważ śpiewałem utwory które on dla mnie pisał. Zawsze śpiewałem cudze kawałki, ale Yngwie pisał wszystko, a ja tylko to śpiewałem. Wiedziałem w co się pakuję. Podczas naszej współpracy nawiązałem wiele bardzo dobrych przyjaźni i to jest wystarczająca nagroda. Przez lata współpracowałeś z różnymi zespołami i jednym, w którym dłużej zagrzałeś miejsce, był związany z nurtem NWOBHM Tank. Ponoć miałeś wspomagać ich dość krótko, ale nagraliście aż dwie świetne płyty, koncertowe DVD - pewnie gdyby nie kolejne propozycje, pracowałbyś z nimi do dziś, bo zaczęliście już przecież tworzyć płytę "Valley Of Tears", nagraną ostatecznie z ZP Theartem? Napisałem osiem utworów na kolejny album zanim pojawił się ZP. Słusznie powiedział, że chce pisać swoje własne słowa i melodie. Byłem szczęśliwy będąc częścią Tank, ale nigdy nie było z nimi wystarczająco dużo pracy, a ja lubię pracować. Więc skończyło się dobrze i możemy być dumni z dwóch albumów, które razem nagraliśmy. Jednak komu jak komu, ale Michaelowi Schenkerowi też się nie odmawia, szczególnie, że skład jego nowej grupy Temple Of Rock dopełnili równie znani muzy cy, Francis Bucholz i Herman Rarebell? Jestem bardzo szczęśliwy, że mogę być w Temple Of Rock. Wszyscy są super i pojawia się bardzo mało zgrzytów, które i tak szybko znikają. Wszyscy byli w wokół muzyki wystarczająco długo, aby wiedzieć, jak się zachować i co jest, a co nie jest dopuszczalne. Wielki zespół, super chłopaki. W pewnym sensie mogłeś więc poczuć się jakbyś występował w Scorpions (śmiech), chociaż wykony waliście też utwory z repertuaru MSG i UFO? Takie są atuty mojej pracy, ale śpiewam też piosenki, które napisałem i wraz z nimi koncertuję. Sprawia mi to wielką radość. Studio nie jest dla mnie złem koniecznym, lecz granie na żywo sprawia, że jestem najszczęśliwszy. Nie skończyło się jednak tylko na wspominkowych koncertach, bo macie też na koncie płyty z pre mierowym materiałem?
Foto: Doogie White
to może to zrobię. Demon's Eye mają świeże i radosne podejście do życia. Granie z nimi jest dla mnie zawsze główną atrakcją każdego roku. WAMI? Nazywanie zespołu, który ogranicza się do tego co można zrobić jest błędem. Jeśli Vinnie nie będzie w stanie tego zrobić to mamy Rondinelli'ego i wtedy będzie się to nazywało WRMI? Ktoś powinien to zauważyć. Iggy jest wielkim gitarzystą i ma przyszłość przed sobą jeśli tylko trafi do odpowiedniego zespołu. Nie można kupić sukcesu, na sukces trzeba zapracować. "Shut Up And Rawk" potwierdza, że z kolegami z La Paz wciąż jesteście zafascynowani klasycznym hard rockiem, chętnie sięgając przy tym do organów Hammonda, ale czerpiąc też ze starego dobrego rock 'n' rolla czy bluesa, co potwierdzają taki "Retribution Blues" czy finałowy "Book Of Shadows"? Nie słucham muzyki, naprawdę. Moja kolekcja LP zatrzymała się około 1979 roku, więc po prostu piszę. Jeśli to się nazywa classic lub heavy lub hard nie mam nic przeciwko temu. Nie gonię za niczym. Nie jest to przymusowe lub wymyślone tylko wszystko pochodzi z serca. Wydaje mi się zresztą, że jesteś tak uniwersalnym wokalistą, że bez najmniejszego trudu sprawdziłbyś się też w każdej innej stylistyce, np. soul? Niektórzy z moich ulubionych wokalistów pochodzą z gatunku soul. Zakochałem się w rock 'n' rollu, kiedy w LA były popularne zespoły hair. Nie miałem żadnego punktu odniesienia do wokalu, ale w przeważającej
"Shut Up And Rawk" po prostu poszedł i wrócił z gotowym projektem. Wszystkich nas to zaskoczyło i nic nie musieliśmy zmieniać. On jest w mojej książce ludzi z którymi mam zamiar współpracować w przyszłości, oczywiście jeśli taką mam. To jego kolejna okładka dla La Paz i znowu bardzo odmienna - również za sprawą oprawy graficznej swych płyt chcecie podkreślić, że ta muzyka jest nieszablonowa i wymyka się jednoznacznym ocenom? Nie, nie mieliśmy żadnego pomysłu na okładkę płyty. On po prostu ma mózg, który widzi rzeczy inaczej. Planujecie trasę koncertową promującą "Shut Up And Rawk", w tym również w Polsce, czy też może być problem z jej zorganizowaniem i postawicie na pojedyncze występy? Jesteśmy otwarci na propozycje zawsze i wszędzie. Jeśli będą miały one sens wtedy je zrealizujemy. Czyli niezależnie od rozwoju sytuacji zrobicie wszystko, by jak najwięcej występować z tym materiałem, tym bardziej, że koncertowa promocja dwóch wcześniejszych płyt La Paz nie wyglądała pewnie tak, jak oczekiwali tego fani oraz wy sami? Odsyłam do odpowiedzi której udzieliłem chwilę temu. Wojciech Chamryk & Marcin Hawryluk
DOOGIE WHITE
91
Muzyczna kapsuła czasu Lita Ford to niekwestionowana gwiazda lat 70. i 80., kiedy to najpierw podbijała światowe sceny z dziewczęcą grupą The Runaways, a później rozpoczęła karierę solową, zwieńczoną, znanym nie tylko fanom rocka, duetem "Close My Eyes Forever" z Ozzy'm Osbourne'm. Później jednak nie było już ta dobrze, w dodatku artystka poświęciła się wychowaniu dwóch synów, przedkładając rodzinę nad karierę. Kiedy jednak James i Rocco Gillette podrośli, a Lita rozwiodła się z ich ojcem, jej powrót na scenę stał się faktem. Na najnowszej płycie "Time Capsule" Lita Ford wraca, dosłownie i w przenośni, do lat 80., a ten nagrany z największymi ówczesnymi gwiazdami rocka i metalu album jest ciekawym dopełnieniem jej dyskografii z tamtego okresu: HMP: W latach 90. właściwie zrezygnowałaś z muzyki, poświęcając się wychowaniu synów - uznałaś, że nawet największa kariera nie może równać się z rodzinnym szczęściem? Lita Ford: Jestem wspaniałą matką, tak jak moja matka była dla mnie. Zawsze będę stawiać dzieci na pierwszym miejscu, nawet przed muzyką. Miało to chyba dla ciebie szczególne znaczenie, że sama zaczęłaś występować już jako 16-latka, tak więc na dobrą sprawę zostałaś pozbawiona tego wszystkiego, więc nie chciałaś skazywać swoich synów na dzieciństwo spędzone z opiekunkami i widy wanie ich tylko w przerwach pomiędzy trasami czy nagraniami? Nigdy, ani razu, nie zostawiłam swoich chłopców pod opieką niańki czy opiekunki. Poświęciłam się w 100% byciu wspaniałą matką, nauczycielką czy przyjaciółką, kiedy moi chłopcy dorastali na mało zaludnionej wyspie na Bahamach, Turks i Caicos. To był wybór ich ojca. Ja także miałam wspaniałych rodziców i nigdy nie byłam niczego pozbawiona w wieku lat 16. Wiodłam wspaniałe życie z moimi rodzicami, którzy byli w nim obecni jako moi najwięksi fani i osoby udzielające mi wsparcia. Zawsze niesamowicie mnie wspierali w karierze, już od początków w The Runaways. Może powinniście przeczytać moją nową książkę, pamiętnik, wydany w lutym 2016, "Living Like a Runaway". Miałam cudowne dzieciństwo. W końcu jednak po blisko 10 latach przerwy znowu weszłaś do studia, czego efektem był album "Wicked
Wonderland" wydany przed blisko siedmiu laty. Poczułaś wtedy, że znowu robisz coś, co uwielbiasz, a ta długa pauza pozwoliła ci nabrać świeżości? "Wicked Wonderland" nie był albumem Lity Ford. Był napisany i nagrany przez mojego byłego męża (Jim Gillette - przyp. red.), który miał całkowitą kontrolę nad tym albumem. Kiedy powiedziałam, że chcę nagrać album, on zabrał się do pracy. Nie nagrałam albumu Lity, dopóki nie nagrałam "Living Like a Runaway" w 2012 roku. To jest jeden z lepszych albumów z mojej dyskografii. Później wyszedł CD z nagraniami na żywo z 2013 "The Bitch Is Back", tytuł pochodzi od coveru Eltona Johna o tym samym tytule. Od tego czasu regularnie wydajesz nowe płyty, a najnowszą z nich jest "Time Capsule" - ciężko było ci przestawić się na ten rytm scenicznej i studyjnej pracy, czy też wróciłaś do tego niejako naturalnie? Nie, on był już nagrany w latach 80. Jedyne co zrobiłam to przeniesienie tych utworów z taśmy analogowej na wersję cyfrową i zmiksowanie tego. Nic więcej nie było zmienione ani powtórnie nagrane, poprawione czy dodane. Te piosenki pozostały takie jakie były kiedy je nagrywaliśmy w latach 80. Czym jest dla ciebie ta tytułowa kapsuła czasu? "Time Capsule" jest wspomnieniem z lat 80. dla tych fanów, którzy kochali te lata i dla tych, którzy byli zbyt młodzi żeby tego doświadczyć. Jest to kawałek historii rock 'n' rolla. To nagranie na tzw. "setkę", czy wbijaliście na taśmę
poszczególne ślady i później były one miksowane? Na żywo nie używam ścieżek z nagranym podkładem. My po prostu gramy na naszych instrumentach. Było ci chyba o tyle łatwiej... Wcale nie było łatwiej, to była świetna zabawa, móc mieć tych świetnych muzyków na tych utworach…To nie było planowane. ...że do nagrania "Time Capsule" zwerbowałaś wyśmienitych muzyków: sekcja to np. Billy Sheehan i Rodger Carter, Dave Navarro gra na mandolinie w "Killing Kind"... Nie wynajęłam tych ludzi, "Time Capsule" jest zbiorem piosenek, które wykonują moi przyjaciele. To są stare nagrania, które zebrałam razem aby stworzyć album. ...Gene Simmons nie dość, że też udziela się na tej płycie... Gene nie śpiewał na tym albumie. ...Owszem, ale gra na basie i jest współautorem "Rotten To The Core", a w "Intro" słychać twego byłego męża Chrisa Holmesa? Byłoby to możliwe, gdyby nie twoja niedawna przeprowadzka do Stanów? Jak wspominałam te utwory były nagrane długo wcześniej zanim wyprowadziłam się z USA. Wokalnie też masz niezłe wsparcie, bo chórki zaśpiewali Rick Nielsen i Robin Zander z Cheap Trick, mamy też twój duet z Jeff'em Scott'em Soto? Tak, Jeff śpiewa zdumiewająco dobrze… "Where Will I Find My Heart Tonight" jest wspaniałym utworem, a Rick i Robin są dla mnie jak bracia. Razem dorastaliśmy gdy uciekaliśmy z domu i wszyscy jesteśmy przyjaciółmi. Pewnie nie miałabyś nic przeciwko temu, gdyby ten utwór powtórzył sukces "Close My Eyes Forever" z Ozzy'm? Jest 2016…Wątpię, żeby przeszłość się powtórzyła. Pojawił się też cover, bardzo udana, czerpiąca z blue sa instrumentalna wersja "Little Wing" Hendrixa klasyczny rock wciąż jest dla ciebie źródłem inspiracji? Ten utwór też był nagrany w latach 80. Jimi Hendrix zawsze pozostanie dla mnie inspiracją. "Time Capsule" to niejedyny przejaw twej aktywności w ostatnim czasie, bo śpiewasz też i grasz w "Wild Thing" The Troggs na najnowszej płycie "Origins Vol.1" Ace'a Frehley'a - to pewnie była też dla ciebie spora frajda? Ace jest wspaniałym muzykiem i świetnym przyjacielem. To był zaszczyt śpiewać i grać na gitarze w "Wild Thing". Skoro już rozmawiamy o różnych płytach i nagraniach - czy jest szansa na to, że ukaże się w końcu album "The Bride Wore Black", efekt twojej współpracy z Tony'm Iommi'm? Iommi nigdy nie wyprodukował niczego co ja nagrałam. To fałszywe plotki. Niedawno zaskoczyłaś za to fanów The Runaways nagraniem "Rock This Christmas Down" z udziałem Cherie Currie - może to być pierwszy zwiastun nawet okazjonalnej reaktywacji tego zespołu? Ta bożonarodzeniowa piosenka ma trzy lata. Cherie i ja tylko dobrze się bawiłyśmy. Trasa promocyjna "Time Capsule" obejmuje sporo dat, koncerty klubowe i na festiwalach. Pojawicie się też ponoć w Europie, m. in. na Sweden Rock Festival? Kochamy Europę i Szwecję, nie możemy doczekać się powrotu z moim obłędnym zespołem: Bobby Rock na perkusji, Lita Ford i Patrick Dennison na gitarach i Marty O'Brian na basie. Szczęka wam opadnie… Podczas tej trasy grałaś lub będziesz grać zarówno z gwiazdami lat 70. czy 80., jak Vixen czy wspomniany już Ace Frehley, ale też będą towarzyszyć ci młode zespoły czerpiące z ich dokonań, jak np. Halestorm wygląda więc na to, że muzyczne mody przemijają, ale klasyczny rock/rock 'n' roll trzyma się mocno i ma też znaczenie dla młodego pokolenia, nie tylko artystów, ale też słuchaczy? To będzie wspaniałe show w Szwecji, bez względu na wiek słuchaczy, bo on nie ma znaczenia. Młodsze pokolenia uczą się od doświadczonych ludzi. Jestem już w przemyśle muzycznym od czterech dekad i po prostu uwielbiam uczyć się codziennie czegoś nowego.
Foto: SPV
92
LITA FORD
Wojciech Chamryk, Magda Kowalska, Marcin Hawryluk
WISHING WELL Rockowe DNA i pakt z diabłem Klasyczny hard rock nigdy nie stracił popularności, chociaż bywały i lata chude, kiedy to rajcował tylko najbardziej oddanych temu gatunkowi fanów i muzyków. Od kilku lat retro rock jest jednak znowu na topie, a jednym z zespołów kultywujących najlepsze tradycje z siódmej i ósmej dekady ubiegłego wieku jest fiński Wishing Well. Perkusista grupy opowiada o debiutanckim albumie "Chasing Rainbows", współpracy z legendarnym wokalistą Grahamem Bonnetem i zakończonej powodzeniem nieoczekiwanej zmianie wokalisty: HMP: "Chasing Rainbows" to wasza pierwsza płyta, ale wy sami chyba nie jesteście debiutantami, zważywszy poziom znajdującej się na niej muzyki? Rip Radioactive: Dziękuję za komplement. Wszyscy mamy przebytą długą drogę w kilku zespołach na rockowej scenie w Helsinkach. Jeśli chodzi o poziom muzyki zawartej na albumie, ćwiczyliśmy kawałki około sześciu miesięcy i przygotowaliśmy je ostrożnie zanim udaliśmy się do studio. Tak więc wszystko sprowadza się do ćwiczeń i przygotowań. Jak więc doszło do waszego spotkania i co sprawiło, że zdecydowaliście się założyć Wishing Well? Zespół powstał jako boczny projekt Anssi'ego wiele lat temu. Ja i Anssi spotkaliśmy się w sieci, na stronie stworzonej dla szukających się muzyków i dołączyłem do zespołu w listopadzie 2014 roku. Pete dołączył kilka miesięcy później, następnie odszedł i znów dołączył do zespołu, i ponownie odszedł. Basista Rick Becker dołączył do nas z Hittegods, innego projektu Anssi'ego.
ście, że to numer idealnie pasujący dla tego wokalisty, utrzymany w stylistyce lat 70., czy też z racji tego, że był już wybrany na promocyjnego singla i pomyśleliście, że tak znany gość na pewno przysłuży się lepszemu rozpropagowaniu waszego zespołu? Anssi pisał "Hippie Heart" z myślą o Grahamie, oczywistym było, że ten utwór będzie perfekcyjnie pasował do skali wokalnej Bonneta. Oczywiście obecność Grahama daje albumowi dodatkowy czynnik pobudzający, ale jako że reszta materiału jest również mocna, album broni się z Bonnetem, jak i bez niego. Właśnie, na "Chasing Rainbows" mamy znacznie więcej takich udanych numerów: są przebojowe "Luck Is Blind" i tytułowy, mocarne "Sacrifice" i "Holy
powaniu z Pekka Montinem. Wiedzieliście chyba jednak o tym z pewnym wyprzedzeniem, dlatego zdołaliście zorganizować zastępstwo i wsparł was właśnie Pekka Montin z Judas Avenger? Krótko mówiąc mieliśmy szczęście, że udało nam się skaptować Pekkę Montina. Byliśmy trochę przejęci na pierwszych wspólnych próbach. Ale wszystko wyszło na dobre i zauważyliśmy, że Pekka to prawdziwy profesjonalista. To raczej metalowy wokalista - odnalazł się w hardrockowej stylistyce? On ma zadziwiającą barwę, potrafi krzyczeć i warczeć, tak więc jest bardzo różnorodny. Wierzę, że jego styl wokalny daje naszym utworom dodatkową wartość. Zagraliśmy z nim parę koncertów, i muszę przyznać, że jest lepszy niż ktokolwiek inny. Mieliście też okazję poprzedzać Graham Bonnet Band w Helsinkach, więc pewnie nie obyło się bez wspólnego wykonania "Hippie Heart Gypsy Soul"? Tak, oczywiście graliśmy "Hippie", jednak bez Grahama. Chciał być lojalny wobec swojego zespołu i grzecznie odmówił. A co to ma do rzeczy, mało to razy w takich sytuac jach nawet większe gwiazdy wspierały supporty? Kolejne koncerty zamierzacie już pewnie jednak odbyć
Nazwa zespołu i tytuł płyty wyglądają na zainspirowane hardrockową klasyką? Anssi wymyślił nazwę kiedy dotarł do rozdroża dróg, spotkał diabła i zaprzedał swoją duszę w zamian za sławę i fortunę. Brzmi ciekawie (śmiech). W Finlandii muzyka metalowa, szczególnie w tych najbardziej tradycyjnych oraz brutalnych odmianach, jest bardzo popularna, a jak wygląda to z hard rockiem który gracie? Nie chcę nikogo ograniczać przypisywaniem do określonego gatunku czy szufladkować, bo gatunki muzyczne są więzieniami dla umysłów. Wszystko sprowadza się do rock 'n' rolla. A jeśli chodzi o rock 'n' roll w moim kraju, to katastrofa, ponieważ wytwórnie muzyczne praktycznie nie podpisują z nikim kontraktów oprócz ludzi z jednorazowych występów ("Idoli" i "Voice Of" coś tam). Przypuszczam jednak, że nawet gdybyście nie mogli liczyć na jakąś większą popularność, to pewnie i tak gralibyście właśnie w takim stylu, bo to uwielbiane i ukochane przez was dźwięki? Każdy zespół i artysta potrzebuje jakiejś publiczności, zespół bez tego nie istnieje.
Foto: Inverse
Są zespoły które miały na was jakiś szczególny wpływ? Deep Purple, Black Sabbath, Rainbow? Zawszę byliśmy zagorzałymi fanami hard rocka z lat 70. i 80. oraz metalu, a zespoły, które wspomniałeś są prawdopodobnie częścią naszego DNA. Oczywiście mamy też inne wpływy od Bitelsów i Stonesów do mniej oczywistych grup jak Sweet, T. Rex Marca Bolana, i tak dalej.
Mountain", ballada "I'll Never Let You Go" - wygląda na to, że mieliście z czego wybierać utwory do promocji? W mojej opinii album nie ma jakiegoś jednego wyróżniającego się utworu. Różnorodność jest siłą Wishing Well i oczywiście siłą Anssiego jako autora tekstów - jest bardzo kreatywną osobą i na szczęście nie ma lęku przed pustą stroną.
Współpraca z wokalistą Rainbow była więc pewnie dla was sporym przeżyciem? Jak w ogóle doszło do tego, że Graham Bonnet zaśpiewał na waszej płycie? Jesteśmy w kontakcie z managementem Grahama po tym jak napisaliśmy "Hippie Heart" i zdaliśmy sobie sprawę jak bardzo ta piosenka była inspirowana "Desert Songs" zespołu MSG. Byliśmy z nim w kontakcie poprzez jego niemieckiego agenta i kiedy nawiązaliśmy kontakt, wszystko było profesjonalne i proste. Spodobała mu się ta kompozycja, a reszta jest już historią.
Inverse Records pewnie nie wahali się zbytnio w takiej sytuacji, usłyszawszy materiał na wasz debiut i szybko podpisaliście kontrakt? Jesteśmy bardzo szczęśliwi z podpisania kontraktu z Inverse. Szybko podjęli swoją decyzję po tym jak spotkaliśmy się latem 2015 roku, ponieważ podobał im się nasz materiał i oczywiście nazwisko Grahama Bonneta również trochę w tym pomogło.
Pracowaliście korespondencyjnie, czy spotkaliście się w studio, skoro był w tym czasie w Finladii podczas swej trasy koncertowej? Nie, nigdy nie spotkaliśmy się w studio. Nagraliśmy podkłady "Hippie Heart" w Finlandii, wysłaliśmy pliki do Bonneta, a on wykonał swoją pracę w Los Angeles. Zatem była to gładka i łatwa współpraca. Oczywiście spotkaliśmy później Grahama, kiedy wspieraliśmy jego zespół w klubie On the Rocks w Helsinkach. Zaśpiewał "Hippie Heart Gypsy Soul" bo uznali-
To chyba jedna z większych i prężniej działających wytwórni w waszym kraju, tak więc macie powody do zadowolenia znalazłszy się wśród jej zespołów? Bardzo dobrze nam się z nimi współpracuje, jednak nie ustaliliśmy jeszcze niczego odnośnie następnego albumu; będziemy musieli poczekać i zobaczyć. Macie już za sobą pierwsze koncerty promujące "Chasing Rainbows", jednak nie mógł w nich uczestniczyć wasz wokalista Peter James Goodman... To prawda, Pete zdecydował, że nie będzie grać z nami na żywo. Nie jestem pewny co do powodu jego odejścia, ale tak czy inaczej koncentrujemy się na wystę-
ze stałym wokalistą? Mam nadzieję, że Pekka Montin będzie naszym stałym wokalistą. Mamy przed sobą kilka występów i Pekka jest bardzo w nie zaangażowany. To będzie tour tylko po Finlandii, czy też zamierzacie stopniowo koncertować również w innych, bliższych i dalszych państwach, nie ograniczając się tylko do ojczyzny? Oczywiście naszym głównym celem jest grać w większych miejscach przy większej publiczności, prawdopodobnie podróżowanie z bardziej znanymi zespołami byłoby najlepsze na tą chwilę. Czyli na początku drogi Wishing Well chcecie stworzyć sobie najpierw lojalną grupę fanów, po czym stopniowo poszerzać krąg zainteresowanych waszą muzyką słuchaczy? Promowanie zespołu to ciężka praca na pół etatu. Potrzebujemy nowych partnerów, musimy rezerwować występy, podtrzymywać obecność w mediach, stworzyć następny album i tak dalej. Życzę więc, by powiodło się to jak najszybciej i dziękuję za rozmowę! Wojciech Chamryk & Bartosz Hryszkiewicz
WISHING WELL
93
Metal Queen dla ubogich Lee Aaron wydała po 12 latach milczenia kolejny album. "Fire And Gasoline" miał być powrotem do rockowego brzmienia i klimatu lat 80., ale wyszła z tego swego rodzaju parodia i rzecz na styku Avril Lavigne i Paramore, najwyraźniej adresowana do najmłodszej publiczności. Proponuję więc włączyć którąś z pierwszych płyt tej kanadyjskiej wokalistki i jednak przeczytać poniższą rozmowę, chociaż oczywiście na stwierdzenia w rodzaju "jestem bardziej jak David Bowie, pod względem artystycznym chciałam ciągle przeć do przodu" trzeba brać poprawkę... HMP: Sporo czasu upłynęło od premiery twego poprzedniego albumu "Beautiful Things", ale nie narze kałaś chyba na brak zajęć w tym okresie? Lee Aaron: Moje dzieci urodziły się w latach 2004 i 2006, więc od tego czasu zajmowałam się nimi, co było fantastyczne! Nadal występowałam też na żywo każdego lata na różnych festiwalach w Kanadzie. Wydałam antologię składającą się z trzech DVD "Rarities Studio and Live", "Museum" (jazzowe DVD), "Live In Sweden" (DVD) i "Radio Hits And More" (CD). Tak więc, mimo że nie koncertowałam w Europie i nie nagrywałam albumów studyjnych, miałam pełne ręce roboty! Po podsumowaniu 30-lecia pracy artystycznej na Sweden Rock Festival i wydaniu DVD z tym kon certem uznałaś jednak, że najwyższy czas zaprezen tować coś nowego, nawet jeśli w obecnych czasach płyt nie wydaje się już tak często jak w latach 70. czy 80.? Wiedziałam, że wrócę do rocka i napiszę w przyszłości kolejny rockowy album studyjny. Nie wiedziałam kiedy, nie naciskałam na siebie, ponieważ wiedziałam, że odpowiedni czas nadejdzie i będę o tym wiedziała. Moje dzieci mają obecnie 10 i 12 lat i są o wiele bardziej niezależne, więc teraz nadszedł właściwy moment, tym bardziej, że pisanie i tworzenie nadal sprawia mi wiele radości.
"Fire And Gasoline" to 11 nowych kompozycji. Wygląda na to, że nadal bardzo konsekwentnie odcinasz się od tego nurtu, który przed laty przyniósł ci świa tową popularność, to jest tradycyjnego heavy metalu? Jest to po prostu album rockowy. Zabawne, że tak mówisz ponieważ myślę, że płyta jest pod wieloma względami mainstreamowa. Ma wszystko, co kocham - mocne brzmienie gitary i bębnów oraz chwytliwe melodie. Mam nadzieję, że to się dobrze przekłada. Jestem bardziej zainteresowana autentycznością piosenek, niż ich stylem. Do kogo więc adresujesz ten materiał, bo fani jazzu czy bluesa, z którymi to gatunkami też jesteś kojarzona w ostatnich latach, za wiele dla siebie na tym krążku też nie znajdą? Album kierujemy do melomanów. Wielu fanów rocka lubi mój jazz, a wielu fanów jazzu lubi mój rock. A jak reagują na tę płytę najmłodsi słuchacze? Pewnie trafia do nich teledysk "Tom Boy"? Tak! Napisałam piosenkę dla mojej córki (która ma 12 lat i jest chłopczycą), chciałam, aby była to inspiracja dla młodzieży. Jesteśmy bombardowani przez tak wiele różnych wizerunków w mediach, które przywiązują wielką wagę do perfekcji i urody - to cała kultura - a ja chciałam wysłać wiadomość, która byłaby tego przeciwieństwem.
Praca na jego planie z własną córką i jej szkolnymi koleżankami była pewnie dla ciebie czymś szczegól nym, a dla nich było to coś jeszcze bardziej wyjątkowego? Było to bardzo szczególne doświadczenie dla nich, dla mnie i dla mojej córki. Ona już jest bardzo kreatywna i myślę, że to wielki dar dla nas obojga rodziców, że mamy możliwość zaangażowania naszych dzieci w to co robimy. Teledysk został wykonany w kilku rundach w szkole i dzieciaki mogły się na tydzień stać gwiazdami rocka. Inne dzieci w szkole pytały je o autografy, a im się bardzo to podobało! Myślę, że dało im to zupełnie nowy poziom pewności siebie. Będzie miło za dziesięć czy dwadzieścia lat spojrzeć na ten film i traktować go jako specjalny okres w ich życiu. Jak więc zareagujesz w sytuacji, gdy pociecha przyjdzie któregoś dnia ze słowami, że chce poświęcić się muzyce? Będziemy wspierać nasze dzieci, bez względu na ich wybory. Chcę, żeby robiły coś do czego mają pasję, a jeśli okaże się to muzyka to nie będę miał żadnych przeciwwskazań. Wspaniałą rzeczą jest to, że będą miały rodzica mającego mnóstwo doświadczenia z którego mogą skorzystać. Moi rodzice nie wiedzieli absolutnie nic na ten temat. Może dokonałabym innych wyborów, jako młody człowiek w muzyce, gdyby moi rodzice wiedzieli coś o przemyśle muzycznym. Twoja kariera też zaczęła się w bardzo młodym wieku - rodzice protestowali, mówili coś o studiach, dobrej pracy, etc., czy raczej wspierali cię w tym wyborze? (Śmiech)... Jedno i drugie! Otrzymałam dwa stypendia na lokalnym uniwersytecie. Myślę, że wszyscy - w tym ja - zawsze myśleli o powrocie do szkoły i kontynuowaniu studiów, kiedy fascynacja muzykowaniem opadnie. Moja kariera po prostu co roku rosła, do momentu w którym zdobyłam złotą i platynową płytę, więc nigdy nie oglądałam się wstecz. Moja rodzina w pełni mnie wspierała. Nawiasem mówiąc, wróciłam na studia cztery lata temu, tylko dla siebie, aby ukończyć kilka kierunków. Byłam zainteresowana psychologią, behawioryzmem jak i nauką o mózgu. Wiem... Super dziwaczne... Miałaś łatwiej o tyle, że po trudnym początku udało ci się przebić, stałaś się wielbioną przez fanów na całym świecie królową metalu, ale chyba ten wiz erunek dość szybko zaczął ci ciążyć, nie czułaś się zbyt dobrze w tej stylistyce? Kochałam ten czas w mojej karierze!!! Bądźmy szczerzy, istnieje wiele królowych metalu jak: Doro, Lita Ford itd. Ja po prostu okazałam się być osobą, która napisała utwór o tym tytule. Nie powiedziałabym, że bycie okrzykniętą mianem królowej metalu było ciężarem. W dzisiejszych czasach uważam to za zaszczyt, jednak myślę, że jestem bardziej jak David Bowie, pod względem artystycznym chciałam ciągle przeć do przodu. Wiem, że niektórzy fani byli bardzo rozczarowani, a nawet rozzłoszczeni. Czuli, że odwróciłam się plecami do mojej przeszłości. To nie było tak... Po prostu nie chciałam nosić futrzanego bikini w nieskończoność. Stąd wzięło się dość szybkie odchodzenie od tego co prezentowałaś na LP's "Metal Queen" i "Call Of The Wild", bo już w 1987 roku poszłaś bardziej w stronę popu? Nie starałam się na siłę stać się "bardziej pop". Pisaliśmy utwory, które były w progresji w stosunku do albumów z przed, wszystko zaś skończyło się w studiu z Peterem Coleman'em (Pat Benatar), jako producentem. Myślę, że ingerencja Petera doprowadziła do bardziej komercyjnego brzmienia, ale na albumie - "Lee Aaron"- znajdowało się też kilka bardzo solidnych utworów rockowych jak: "Powerline", "Hands Are Tied" i "Number One".
Foto: Lee Aaron
94
LEE AARON
Sukces kolejnych płyt "Bodyrock" i "Some Girls Do" utwierdził cię pewnie w słuszności tego wyboru, jednak znowu zmieniły się muzyczne trendy, co zaowocowało bardziej alternatywnym kierunkiem i też okazało się takim dość krótkotrwałym flirtem? Moją karierę zaczęłam w bardzo młodym wieku, zaraz po skończeniu szkoły wpadłam w niekończącą się spiralę pisania, nagrywania i koncertowania. Czułam, że w pewnym sensie straciłam trochę swojej młodości. Kiedy pojawił się grunge, w pełni go podchwyciłam, prawie jakbym miała drugie szczenięce lata. Zainspirowałam się tym nurtem i nagrałam dwa albumy, które
były pod bardziej alternatywnym wpływem. Nadal uważam, że na tych albumach znalazły się utwory z dużym potencjałem, ale niestety moje nazwisko było związane z komercyjnym rockiem lat 80., dlatego te albumy z wczesnych lat 90. nie dotarły tam gdzie trzeba. Mając dość tych zmieniających się mód sięgnęłaś wreszcie do tego, co najbardziej klasyczne i korzenne, bluesa i jazzu? W roku 1996 wzięłam sobie rok przerwy od muzyki. To był dość mroczny czas dla mnie. Nie byłam pewna, czy kiedykolwiek będę chciała kontynuować karierę muzyka. Sama "muzyka" bardzo mi się podobała ale przemysł muzyczny jest bardzo ciężkim środowiskiem do przetrwania. Muzyk to zawód, gdzie za pośrednictwem swojej twórczości jesteś narażony na krytykę. Jedni będą cię kochali, inni będą mówić ci okrutne rzeczy. Czasami ciężko się pozbierać, a ja nie byłam pewna, czy mam jeszcze na to siły. Kiedy zdecydowałem się wrócić na scenę i zaśpiewać, nie byłam gotowa, aby wrócić do głównego nurtu muzyki popularnej. Zaczęłam zagłębiać się w korzenie rock and rolla, czyli jazzu, bluesa i przy okazji byłam coraz bardziej nimi zaintrygowana. Ci starzy mistrzowie jazzu jak: Nina Simone, Anita O' Day, Billie Holiday, Dinah Washington i Sister Rosetta Tharpe rzucili mnie na kolana, więc postanowiłam spróbować swoich sił w tego typu muzyce. Na "Fire And Gasoline" też mamy bluesujące utwory, jak np. "50 Miles". Przypominasz też czasy świetności klasycznego rock 'n' rolla w "Wanna Be", to też pewnie nie przypadek? Myślę, że można usłyszeć wiele rożnych wpływów na tej płycie, ale drzemiąca we mnie 18-latka nadal chce rocka. Nie sądzę, że kiedykolwiek będę w stanie to stracić. Na "Fire And Gasoline" wpłynęły te czynniki, które mam nadzieję, uczyniły ją nadal ciekawą rockową płytą. Nie byłaś początkowo traktowana dość nieufnie w tych środowiskach, z racji tego, że byłaś powszechnie kojarzona jako wokalistka metalowa? No tak, początkowo pojawił się sceptycyzm ze strony prasy, jednak po tym jak zaczęłam grać koncerty recenzje były głównie życzliwe. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy zagrałam w bardzo znanym klubie jazzowym Top o' the Senatorw Toronto prasa była przygotowana żeby zmieszać mnie z błotem lecz tak się nie stało. W rzeczywistości było wręcz przeciwnie. Byli zaskoczeni, jakie to było autentyczne. Czułam się bardzo naturalnie, podobnie jak w przypadku rock and rolla. Jednak mimo niezmiennej od lat fascynacji jazzem i bluesem na koncertach wykonujesz też swe starsze utwory: nie tylko te bardziej przebojowe z przełomu lat 80. i 90., jak "Sex With Love" czy "Whatcha To Do My Body", ale też i "Metal Queen" - nie zamierzasz odcinać się od przeszłości, czy też wciąż doma gają się ich fani? Moje koncerty obejmują utwory z każdego etapu mojej kariery. Mój zespół składa się z niesamowitych muzyków, a publiczność uwielbia kiedy repertuar zawiera również kawałki bluesowe. To wszystko brzmi bardzo płynne, jakby należało do tego samego zestawu. Mam nawet fanów hard rocka, którzy przekonali się do mojego jazzu i bluesa, a to dlatego, że wrzuciłam kilka numerów do mojej setlisty. Myślę, że jest to zupełnie niesamowite. Nie byłabyś jednak pewnie sobą gdybyś nie liczyła, że za kilka lat dołączą do nich kolejne utwory z płyty, która właśnie się ukazała, jak "Tom Boy" czy "Find Love"? Jeśli "Tom Boy" i "Find Love" znajdą drogę do ludzkich serc i staną się ulubionym kawałkami słuchaczy to będę bardzo szczęśliwa. Kiedy napisałeś utwór, który towarzyszy ludziom przez lata jest to najwspanialszym uczuciem na świecie. To jest jak dar bez daty wygaśnięcia. Tego więc ci życzę i dziękuję za rozmowę! Wojciech Chamryk & Marcin Hawryluk
Metalowy plan Pracusie z Dynazty nie pozwalają o sobie zapomnieć. Ledwo co, jak na obecne wydawnicze standardy, wypuścili wiosną 2014 roku CD "Renatus", by po dwóch latach zaatakować kolejnym, jeszcze lepszym krążkiem "Titanic Mass" . Wokalista Nils Molin zdradza jak to jest wydać pięć płyt w osiem lat i nie stracić weny, zauważając przy tym rosnącą rolę Dynazty w odrodzeniu szwedzkiego metalu i zapowiadając, że nie jest to w żadnym razie ostatnie słowo jego zespołu: HMP: "Titanic Mass" to wasz piąty album wydany w ciągu ośmiu lat - wygląda na to, że nabraliście niewiarygodnego wręcz rozpędu? Nils Molin: Zawsze lubiliśmy ciężko pracować. Kreatywność jest siłą, którą ciężko zatrzymać.
Jednak Jonas Kjellgren wykonał mastering "Titanic Mass", tak więc wciąż należy do waszej zespołowej dynastii? (śmiech) Jonas nadal jest częścią naszej Dynastii. Jak powiedziałeś, to właśnie on zrobił mastering "Titanic Mass".
Czyli to nie jest tak, że z każdą kolejną płytą jest trudniej, a wręcz przeciwnie , bo jesteście coraz lepszymi i bardziej doświadczonymi muzykami, a do tego pomysły sypią się jak z rękawa, więc lepiej być nie może? Myślę, że z pewnych względów jest łatwiej, a z innych trudniej. Łatwiej, ponieważ jesteś bardziej doświadczony oraz ciężej, bo stale próbujesz podnieść poprzeczkę w pisaniu utworów, produkcji i występach.
Przygotowaliście tylko tych 11 utworów, które ostate cznie trafiły na płytę, czy też było ich więcej, a ostały się tylko te najlepsze? Tych 11 utworów to zasadniczo były te numery, które były ukończone. Gdy kompozycja nie brzmi w 100% poprawnie zostawiamy ją i zabieramy się za kolejną. Tak właśnie tworzymy. Chociaż czasami możemy wrócić i znaleźć jakiś pomysł w niedokończonym kawałku, który możemy potem wykorzystać.
Z jakimi założeniami przystępowaliście więc do prac nad "Titanic Mass"? Przebicie poprzedniej płyty "Renatus" było pewnie podstawowym celem? Nasz cel był identyczny jak zawsze gdy zaczynamy tworzyć nowy materiał - wydać lepszy album niż kiedykolwiek wcześniej. Różnicą przy "Titanic Mass" było to, że pierwszy raz chcieliśmy napisać naturalną kontynuację poprzedniego albumu.
Nie ma więc co kombinować, mieć 30-40 nowych, mniej lub bardziej dopracowanych, numerów? Lepiej skoncentrować się na kilkunastu najlepszych, tym bardziej, że najczęściej i tak nigdy już nie wraca się do tych odrzuconych pomysłów, chyba, że po wielu latach na finał kariery, jak choćby niedawno Scorpions? (śmiech) Racja. Generalnie nie wierzę w użycie odrzuconych pomysłów. Większość z nich była odrzuconych z jakiegoś powodu.
Co ciekawe wasze wcześniejsze wydawnictwa pojawiały się też w czołówce szwedzkich list sprzedaży i to nie tylko w kategorii ciężkiej muzyki, tak więc tu też w tyle głowy pojawiała wam się myśl, że może tym razem będzie jeszcze lepiej? Nigdy nie wiadomo. Sprzedaż płyt CD maleje z każdym mijającym rokiem. Jest więc trudniej i trudniej poprawić wyniki z przeszłości. To chyba zresztą jest prawdziwy fenomen, że w Skandynawii metal cieszy się taką popularnością wśród masowej publiczności - jedynym takim drugim krajem przychodzącym mi na myśl są jeszcze Niemcy? Myślę, że metal jest stosunkowo popularny w większości państw w Europie. Ma stałych i lojalnych fanów, którzy są ważną bazą, a których większość gatunków popowych nie ma. Szczęśliwie hard rock i metal mogą więc stać się w przyszłości jeszcze silniejsze. Pewnie zastanawialiście się nie raz z czego to wyni ka, tym bardziej, że macie przecież ugruntowane tradycje przebojowego popu czy pop rocka, zespołów jak Abba, Roxette czy nawet Ace Of Base i wydawałoby się, że w kraju gdzie tak lubi się melodyjne, lżejsze granie nie ma za bardzo miejsca na metal, a już szczególnie death czy black? Metal jest w Szwecji bardzo popularny od czasów Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath. Nawet sądzę, że podgatunki jak death metal i doom metal jakby narodziły się w Szwecji wraz z zespołami jak Entombed, Candlemass, itp.
Spinefarm wspiera was chyba bardziej niż Storm Vox, zresztą nie ma pewnie co porównywać potenc jału i możliwości obu tych firm? Nie, nie ma. Spinefarm z pewnością ma dużo więcej mocy. "Roar Of The Underdog" i "The Human Paradox" udostępniliście też jako single, tak więc staracie się z wydawcą zwrócić uwagę na wielowymiarowość waszych dokonań, bo to w sumie dość odmienne utwory? Zawsze chcesz pokazać różne strony zespołu. W byciu zbytnio jednowymiarowym nie ma dużo zabawy. Single zawsze były i nadal są bardzo ważne gdy chodzi o promocję zespołów, więc lepiej wybierać tu mądrze. Koncertów też pewnie nie zabraknie, tym bardziej, że chociaż podbiliście już Chiny, to wciąż na mapie świata jest sporo miejsc, gdzie jeszcze nie graliście? Pewnie. Nie byliśmy jeszcze w Ameryce Południowej. Jestem jednak pewien, że naprawdę szybko tam pojedziemy. Mamy tam wspaniałych fanów. Czujecie więc, że teraz jest czas Dynazty i dołożycie wszelkich starań, by kariera waszego zespołu nabrała jeszcze większego tempa? Absolutnie! Taki jest plan! Wojciech Chamryk, Magda Kowalska, Ola Matczyńska
Przykład Sabaton, z którym zresztą również koncer towaliście, też nader dobitnie pokazuje, że ciężej grający szwedzki zespół może też odnieść światowy sukces? Pewnie. Jest wiele zespołów ze Szwecji grających metal na całym świecie. Nadal większość tych zespołów jest bardziej znana poza Szwecją, niż była wcześniej w Szwecji. To wina szwedzkiego radia i mediów, prawie całkowicie niezauważających gatunku hard rock/metal. Naładowani pozytywną energią i z nowymi utworami weszliście więc do studia, ale tym razem nie z Jonasem Kjellgrenem, lecz Peterem Tägtgrenem skąd ta zmiana, chcieliście spróbować nowych rozwiązań, tym bardziej, że lider Hypocrisy jest znany jako producent z nieszablonowych rozwiązań? Pracowaliśmy ponownie z Peterem od 2011 roku, gdy produkował nasz album "Sultans Of Sin". Czuliśmy, że łączy nas w pracy bardzo dobra chemia, więc chcieliśmy odnowić tę relację.
DYNAZTY
95
Ciemno, szaro, latająco… 34 lata historii, dwanaście albumów studyjnych, status innowatorów metalu progresywnego (razem z Queensryche i Crimson Glory) oraz jeden występ w naszym kraju*. Jeszcze przed 2010 rokiem Fates Warning można było uznać za zespół wymierający, ale panowie niespełna trzy lata temu powrócili ze świetnie przyjętym "Darkness In A Different Light", a już 1 lipca zaprezentują światu swoje kolejne wydawnictwo w postaci "Theories of Flight". Choć Ray Alder dołączył do składu dopiero na czwartym albumie ("No Exit", 1988), to obecnie trudno sobie wyobrazić inną osobę na froncie Fates Warning. O dziewięcioletniej ciemności, latającej nowej płycie oraz szarości sprzed dziewiętnastu lat rozmawiam z wokalistą grupy - Ray'em Alderem. HMP: Jak się czujecie, jako tak "tatusiowie" prog metalu? W końcu jesteście jednymi z prekursorów tego gatunku. Ray Alder: Oczywiście było wiele innych zespołów, którzy przed nami grali cięższe formy muzyki progresywnej, ale miło, że wiele osób uznaje nas za prekursorów tego gatunku. W tym roku masz masę pracy. Nowa, bardzo dobra zresztą, płyta Redemption, kolejny album Fates Warning… Poza tym jesteś w świetnej formie! Skąd znajdujesz czas na dwa zespoły? Materiał na nową płytę Redemption ("The Art of Loss" - przyp. red.) został przygotowany nieco
ght". Wcześniej mogliśmy go też usłyszeć na "Darkness In A Different Light". Czy taki rodzaj pracy jest intencjonalny? Frank ma niestety ważną pracę i nie może jeździć z nami na koncerty. Mike rusza z nami w trasy i jest niesamowitym gitarzystą, który idealnie do nas pasuje… Mówiąc krótko, działamy całkiem sprawnie (śmiech). Kiedy rozpoczęliście prace nad "Theories of Flight"? Jim zaczął pisać nowy album, kiedy byliśmy w trasie promującej "Darkness In A Different Light". Wysyłał mi kawałki, a ja pracowałem nad nimi ka-
esencja Waszej twórczości. Czy taką mieliście intencję? Słyszałem już wcześniej, że na płycie zawarliśmy brzmienie kilku naszych albumów, ale nie wydaje mi się, by Jim w trakcie pisania "Theories of Flight" miał to na uwadze. Wierzę, że ta muzyka wyszła od niego naturalnie… Album jest nieco cięższy od naszych ostatnich dokonań, ale mimo wszystko melodia dalej odgrywa u nas najważniejszą rolę. Myślę, że to taka nasza formuła - "progresywność" podążająca za melodią. Nie chcemy by słuchacz próbował zgadywać, co dzieje się w muzyce, tylko żeby czerpał przyjemność z samego słuchania. Album został wyprodukowany przez Jima Matheosa oraz Jensa Bogrena ze studia Fascination Street. Ten drugi ma bardzo dobrą renomę w branży… Jak współpraca z Jensem wpłynęła na nowy materiał Fates Warning? Jens dał albumowi wspaniałe brzmienie. Nagraliśmy zupełnie coś innego od tego, co słyszeli wcześniej nasi słuchacze i okazało się to dobrym posunięciem. Jim zrobił kawał świetnej produkcyjnej roboty, a Jens dał utworom dźwięk na jaki zasługują… Jestem bardzo zadowolony z brzmienia nowego albumu. W tym roku minęła 19. rocznica wydania Waszego klasyka "A Pleasant Shade Of Gray", a w zeszłym roku wydaliście reedycję tego albumu. Skąd pomysł, akurat w tym momencie, na ponowne wydanie tego krążka? Razem z Metal Blade wydajemy od czasu do czasu reedycję naszych albumów… Za każdym razem, kiedy powstaje nowa płyta i ruszamy z nią w trasę, zbieramy materiały demo, nagrania z koncertów, a nawet utwory, które wcześniej nie ujrzały światła dziennego. Lubimy dodawać je potem do naszych remasterów. Myślę, że to duża frajda dla naszych fanów. Pozwolisz, że zagłębimy się w historię zawartą na płycie. Album muzycznie różnił się od swoich poprzedników. Był cięższy, mroczniejszy i znacznie mniej przebojowy względem "Parallels" czy "Inside Out". Skąd taka zmiana? Po wydaniu "Parallels" i "Inside Out" dało się zauważyć, że nasze utwory idą w bardziej komercyjnym kierunku, więc postanowiliśmy przypomnieć wszystkim, że jesteśmy głównie zespołem progresywnym. Jim zadecydował, że nagramy album w takim nastroju i mieliśmy nadzieję, że da on fanom tyle radości, ile my mieliśmy w trakcie jego pisania i nagrywania. Poza tym trasa promująca "A Pleasant Shade Of Gray" była rewelacyjna, to był wspaniały czas.
Foto: InsideOut
wcześniej przed albumem Fates'ów. Mieliśmy wtedy już kilka kawałków, a niektóre z nich miały nawet nagrane partie bębnów… Większość naszych wstępnych pomysłów umieściliśmy na finalnej płycie. Co do Fates'ów… Kiedy zaczęliśmy pisać materiał na nowy album, to skupiłem się tylko i wyłącznie na nim. Między "FWX", a "Darkness In A Different Light" mieliście dziewięcioletnią przerwę, zespół przechodził też zmiany w składzie - odszedł Mark Zonder, którego zastąpił Bobby Jarzombek. Teraz wychodzi na to, że powróciliście z nowymi siłami. Jak ten okres wpłynął na osobowość Fates Warning? Tak, mieliśmy długą przerwę między tymi albumami. Myślę, że wpłynął na to fakt, że każdy z nas zajął się innymi projektami. Wtedy Fatesi zeszli na drugi plan, ale kilka lat temu wspólnie postanowiliśmy, że najwyższy czas nagrać coś nowego. Bobby wprowadził ogromną różnicę brzmienia na nowych albumach. Ma zupełnie inny styl gry od Marka i myślę, że wprowadził mnóstwo świeżości do naszej muzyki. Mike Abdow jest członkiem Fates Warning od niedawna (gra z Wami na koncertach). Natomiast z Frankiem Arestim współpracujecie na albumach studyjnych, w tym na "Theories of Fli-
96
FATES WARNING
żdego dnia. Dopiero po roku udało nam się skończyć cały materiał. Napisałeś większość tekstów na nowym krążku (tylko "The Ghosts of Home" jest Jima Matheosa - przyp. red.). Co chciałeś przekazać w warst wie lirycznej? I ten enigmatyczny tytuł… Dlaczego akurat "Teorie lotu"? Na początku album miał nosić tytuł "The Ghosts of Home", ale kiedy zaczęliśmy pisać teksty, to zdaliśmy sobie sprawę, że mają nieco inny motyw przewodni. Dotyczył podróżowania, przenoszenia, zmian… A kiedy Jim wybrał grafikę, która doskonale oddaje warstwę liryczną, to postanowiliśmy zmienić tytuł płyty na "Theories of Flight". A jak już jesteśmy przy okładce… Grafikę albu mu przygotowała Graceann Warn. Dlaczego akurat jej prace wybraliście do przedstawienia konceptu Theories of Flight? Jim odnalazł Graceann w Internecie, kiedy szukał prac mogących zdobić okładkę naszego albumu. Wybraliśmy akurat jej grafikę, bo doskonale oddaje tematykę płyty. Nastrój płyty jest bardzo eklektyczny, ale słyszę w nim echa waszych poprzednich albumów - przebojowy niczym "Parallels", sentymentalny jak "A Pleasant Shade of Gray". "Theories of Flight" - to
Co, twoim zdaniem, symbolizuje tytułowy przyjemny odcień szarości? Ciekawą interpretację można znaleźć na jednej z grafik znajdujących się w książeczce, gdzie widzimy ludzki mózg skrywający się pod szarym parasolem. Czyżby to metafora bezpieczeństwa, osłony? Wierzę, że Jim chciał pokazać w swojej opowieści ludzkie emocje. Każdy z nas ma inny sposób okazywania ich, nikt nie myśli tak samo. Niektórzy patrzą melancholijnie na swoje życie, a inni przechodzą ślepo obok niego… Cieszą się z samego istnienia. Grafika, o której wspomniałeś, przedstawia szarą materię ludzkiego mózgu i to właśnie parasol kładzie na niego cień. Stąd właśnie wziął się przyjemny odcień szarości. Nie oszukując, z utęsknieniem wypatruję nowego materiału na DVD od Fates Warning… Być może podczas trasy promującej "Theories of Flight" uda nam się nagrać jakiś nowy materiał DVD. W tym roku wystąpicie na festiwalu ProgPower USA, na którym planujecie zagrać kompletny set "Awaken The Guardian" z oryginalnym składem**. Jak udało Wam się zebrać wszystkich członków? I najważniejsze, czy zaśpiewasz jakiś utwór w duecie z Johnem Archem? Rzeczywiście koncert z setem "Awaken The Guardian" zostanie zagrany w oryginalnym składzie Fates Warning, ale niestety bez mojego uczestni-
Fates Warning - Theories Of Flight 2016 InsideOut
Czy można się wznieść jeszcze wyżej?
Foto: InsideOut
ctwa. Dwa lata temu po raz pierwszy odwiedziliście Polskę. Przejechałem setki kilometrów by móc usłyszeć Was na żywo… To było dla mnie epokowe wydarzenie. A jak Wy wspominacie występ w Krakowie? To była niesamowita noc dla nas wszystkich! Dla mnie była szczególnie ekscytująca, bo nigdy nie miałem okazji odwiedzić Polski, a fani w klubie byli po prostu rewelacyjni! Nie wiedzieliśmy, czego możemy się spodziewać, a największą niespodzianką było dla nas to, że cała sala śpiewała razem z nami, Mam ogromną nadzieję, że wrócimy do Polski na następnej trasie. Czyli planujecie kolejny koncert w Polsce? Krakowski występ zgromadził pokaźną ilość fanów… Mamy ogromną nadzieję, że w trakcie tej trasy odwiedzimy też inne kraje Europy Wschodniej, szczególnie te, w których nie mieliśmy okazji zagrać. To byłoby dla nas spełnienie marzeń. Jeszcze kiedyś myśleliśmy, ze nie będziemy mieli okazji poznać tak wielu fanów z tego regionu świata, dlatego jest to tak ważna chwila w naszym życiu! Wierzę, że już niebawem do Was wrócimy. Czy znasz jakieś polskie progmetalowe zespoły? Polecam Ci tegoroczny album Votum. Panowie też miksowali swój materiał w studiu Fascination Street. Na ten moment nie, ale dziękuję Ci za rekomendację! Na zakończenie, może powiesz kilka słów do polskich fanów Fates Warning? Wielkie dzięki za wszystko! Dziękuję za to, ze od tylu lat jesteście blisko nas i słuchacie naszej muzyki. Mamy nadzieję, że w tym, albo następnym roku ponownie zawitamy do Krakowa. To naprawdę było magiczne doświadczenie móc wreszcie zagrać dla naszych fanów w Polsce! Żyjecie w pięknym kraju z równie wspaniałymi ludźmi wokół. Dziękuję Wam! Do zobaczenia wkrótce! Ray, ja za to dziękuję Ci za Waszą muzykę i oczywiście za rozmowę. Dzięki za poświęcony czas! Trzymaj się! Rozmawiał, przetłumaczył i opracował:
Łukasz "Geralt" Jakubiak *Fates Warning zagrał po raz pierwszy w Polsce 03.11.2014r. w krakowskim klubie Fabryka. ** Grupa zagrała wcześniej pełny set "Awaken The Guardian" 30.04.2016r. na XIX. odsłonie Keep It True Festival w niemieckim Lauda-Königshofen
Minęły już trzy lata od wydania - obecnie już przedostatniego albumu Fates Warning, za przyczyną którego grupa oficjalnie powróciła do stałej aktywności. Zarówno "Darkness In A Different Light", jak i występy promujące płytę zostały świetnie przyjęte przez fanów, a panowie, niewiele myśląc, podczas tej trasy zaczęli pisać nowy materiał. Pomysły na utwory tworzyły się sukcesywnie, tradycyjnie w głowie Jima Matheosa, które z czasem zostały uzupełnione melodiami oraz tekstami Ray'a Aldera. Po zakończeniu tournee grupa weszła do studia, zebrała wszystkie koncepty i nagrała płytę - po cichu, bez wielkiej kampanii promocyjnej. Tak narodził się "Theories of Flight", który zupełnie niespodziewanie - okazał się kolejnym kamieniem milowym w twórczości Amerykanów. Album miał wstępnie nazywać się The Ghosts of Home, ale w trakcie pisania materiału okazało się, że tematyka tekstów ma znacznie szerszy przekrój. Tytuł miał pochodzić od jednego z utworów znajdującego się na płycie, do którego lirykę napisał Jim Matheos. Muzyk odnosi się tam do swojej młodości, do czasów, gdzie kreowała się jego tożsamość. Wspomina tam o decyzjach, które odbiły na nim swoje piętno - ucieczkach, upadkach… i wzlotach. Konstrukcja tekstów na płycie jest bardzo paraboliczna. Z jednej strony mówią o porzucaniu konwenansów, a z drugiej są przestrogą przed lekkomyślnością naszych decyzji - Ray, wykorzystując punkt wyjściowy warstwy lirycznej The Ghosts of Home, stworzył refleksyjną opowieść o wznoszeniu się ponad własne słabości. Ostateczna decyzja o zmianie tytułu na "Theories Of Flight" (pol. "Teorie lotu") została podjęta wraz ze znalezieniem prac pewnej amerykańskiej artystki. Obraz Graceann Warn, zdobiący okładkę albumu, pochodzi ze zbioru Odległość i obserwacja i łączy w sobie elementy natury oraz nauki. Ptaki znajdujące się na pierwszym planie symbolizują trzy etapy wznoszenia. Najważniejszym okazuje się być środkowy - wzięty "pod lupę" - w którym każdy człowiek podejmuje najważniejsze decyzje. Łacińskie słowa znajdujące się na pierścieniach wydają się niejasne, ale wprowadzają tajemnicę - to astronomiczne terminy, które autorka niejednokrotnie wykorzystuje w swoich pracach. Ta synteza obrazu i słów wyraźnie podkreśla programowość nowego wydawnictwa Fates Warning. Oddzielną kwestią jest brzmienie "Teorii lotu". Za miks płyty odpowiada Jens Bogren ze studia Fascination Street, który współpracował wcześniej z takimi grupami jak: Opeth, Symphony X czy - całkiem niedawno - warszawskim Votum. Trzeba przyznać, że to jak dotąd najlepiej zrealizowany materiał Fates Warning, a słychać to już na rozpoczynającym "From The Rooftops". Melancholijny wstęp stopniowo wchodzi na wyższe obroty, co doskonale oddają instrumentalne popisy (świetne
gitarowe solo Franka Arestiego). W utworze czuć ducha ery "The Spectre Within" i fani słusznie zestawią go z zasłużonym "Epitaph". Dalej panowie przygotowali najbardziej przebojowy numer od czasu "Monument - Seven Stars". Melodyjny refren, uzupełniony wokalnymi harmoniami Ray'a, trudno będzie wyrzucić z pamięci. Na "SOS" znowu dominuje nośny charakter, choć w nieco cięższym wydaniu. Ukłon w stronę "A Pleasant Shade Of Gray" wyraźnie słychać w dziesięciominutowym "The Lights And Shade Of Things". To najbardziej elegijny utwór na płycie, pełen emocji I przestrzennej prezencji. Drugą połowę albumu rozpoczynają dwa progmetalowe przeboje - "White Flag" oraz "Like Stars Our Eyes Have Seen". W tym pierwszym ponownie warto zwrócić uwagę na solo Franka Arestiego, a na drugim, prócz pędzącego riffu prowadzącego, prym wiedzie sekcja rytmiczna - to popis Bobby'ego Jarzombka i Joey'a Very. Wcześniej wspomniany "The Ghosts of Home", jak przystało na autobiograficzną opowieść Matheosa, niesie za sobą duże pokłady uczuć. To nie tylko zasługa tekstu i bogatej melodyki, ale przede wszystkim interpretacji wokalnej Ray'a Aldera. Jego wykrzyczane "home again" to jeden z najbardziej zapadających w pamięć momentów na płycie. Tytułowy "Theories of Flight" to instrumentalna improwizacja, słyszalnie odnosząca się do albumu "No Exit". Panowie nie byliby sobą, gdyby w swoim mediabooku nie umieścili płyty bonusowej. Tym razem znalazły się na niej akustyczne wykonania ich przebojów, w tym "Firefly, Seven Stars" oraz "Another Perfect Day", oraz trzy świetne covery, kolejno "Pray Your Gods" Toad The Wet Sprocket, "Adela" Joaquina Rodrigo oraz "Rain" Uriah Heep. Fani na pewno będą usatysfakcjonowani. "Theories Of Flight" to nie tylko esencja twórczości Fates Warning, ale też metalu progresywnego. Panowie zawarli na płycie najlepsze cechy tego nurtu - bogate harmonie, melodyjność, imponujące partie instrumentalne - a całość uzupełnili dojrzałą warstwą liryczną. Każdy element krążka, łącznie z obrazem widniejącym na okładce, tworzy jednolity koncept, wykraczający poza odbiór stricte muzyczny. Odkrywanie "Teorii lotu" okaże się dla wielu słuchaczy angażującym doświadczeniem - prócz refleksyjnego tonu, wprowadza też ducha nostalgii. Z tego ostatniego na pewno będą zadowoleni fani, bowiem na płycie można rozpoznać echa klasycznej twórczości grupy. Nie znaczy to wcale, że materiał ma charakter retro-progresywny (retrogresywny?), wręcz przeciwnie, brzmi bardzo nowocześnie. Atmosfera znana z dawniejszych albumów Amerykanów okazuje się zabiegiem spontanicznym, który podkreśla nie tylko wartość wydawnictwa, ale też kanoniczność grupy. Warto też dodać, że zespół jest w doskonałej formie, a na szczególne wyróżnienie zasługują popisy Ray'a Aldera. Muzyk ma prawie 50 lat na karku, a jego głos nie stracił na lekkości i emocjonalnej prezencji - po stonowanym występie na tegorocznej płycie Redemption ("The Art of Loss" - przyp. red.) okazało się to dużym zaskoczeniem. Wspomniany we wstępie "Darkness In A Different Light" można nazwać jedynie etiudą przed ostatecznym powrotem Fates Warning. Ciężko jest cokolwiek zarzucić ich nowemu wydawnictwu - to obecnie jedno z ich największych osiągnięć. Grupa, swoimi Teoriami lotu, zawstydza tegoroczną rock operę Dream Theater, a młodszym kolegom z Haken pokazuje, że nie trzeba ciągle odnosić się do korzeni prog rocka. "Theories of Flight" ma w sobie niebanalną treść, która nie potrzebuje monumentalnej prezencji - wystarczą sprawdzone formy przekazu. Muzyką uskrzydla słuchaczy, słowem zachęca do działania, a obrazem zmusza do refleksji - teoria "naukowców" z Fates Warning zostaje oficjalnie potwierdzona. (6) Łukasz "Geralt" Jakubiak
FATES WARNING
97
Mocne wejście - Oscylujemy w klimatach hard 'n' heavy i nic szczególnego nie odkryliśmy, ale chcieliśmy połączyć warstwy typowe dla stylu ze szczyptą progresji oraz intrygującej melodyki, wyjątkowym nastrojem i warstwą liryczną w formie luźnego koncept albumu - podkreśla gitarzysta Sławek Papis i faktycznie debiutancki album "When The Rain Comes Down" Internal Quiet robi wrażenie. Lider grupy opowiada szczegółowo kulisach jego powstania oraz o promującej go długiej trasie u boku naszej rodzimej legendy Turbo: HMP: Rok 2016 jest chyba przełomowym w pięcioletniej historii zespołu, bo nie dość, że właśnie ukazuje się wasza debiutancka płyta "When The Rain Comes Down", to macie już zaplanowaną bardzo inten sywną trasę promującą to wydawnictwo? Sławek Papis: To prawda, rok 2016 to rzeczywiście bardzo ważny okres dla naszego zespołu. Bardzo zależało nam, aby zgrać w czasie premierę płyty i trasę koncertową promującą nasze pierwsze wydawnictwo. Z działaniami w tym kierunku ruszyliśmy już od września zeszłego roku, po koncercie w Rymanowie, bo wtedy tak naprawdę ustabilizował się obecny skład zespołu Internal Quiet. Wówczas to wespół z naszym managementem rozpoczęliśmy prace, aby poskładać to wszystko - nasze działania łącznie z bukowaniem koncertów, zakończeniem nagrywania płyty i wydaniem całości w formie ekskluzywnego pod kątem graficznym CD. Zdecydowanie 2016 to przełomowy rok w dzia-
odzyskać pełnię świadomości i pozytywny stosunek do rzeczywistości a w konsekwencji znaleźć się dalej w pożądanym punkcie konieczne jest często zresetowanie umysłu, pozostanie przez jakiś czas na uboczu, bycie jakby zawieszonym w próżni... Mocną stroną każdego człowieka (w tym również artysty) powinien być ten "wewnętrzny spokój", niezbędny do w pełni świadomego tworzenia, rozumiany jako idealny stan ciszy umysłu, nie spowity troską, obawami, stresem czy też silnymi doznaniami emocjonalnymi. W 2013 roku zagraliśmy już kilkanaście koncertów, w tym większych imprez - zadebiutowaliśmy m. in. na festiwalu Summer Dying Loud, który to koncert scalił nas muzycznie i upewnił co do kierunku, w jakim chcemy podążać. Stylistycznie Internal Quiet to jest wypadkowa całej muzyki, której każdy z nas słuchał. Z drugiej jednak strony pracowaliśmy też nad tym, aby ta stylistyka w naszym wydaniu stała się możliwie unikatowa.
robić… Po kilku miesiącach przerwy postanowiłem ciągnąć to dalej. Znalazł się basista, który godnie zastąpił Andrzeja i jakoś poszło. Ale masz rację - właściwy skład Internal Quiet krystalizował się długo. Kto wie, być może dlatego, że ludziom nie jest często po drodze - czasami oczekują czegoś innego, bo przecież nie wszyscy mają te same cele i priorytety. To jest problem, który dotyczy większości zespołów na całym świecie, bo ciężko jest dopasować sześć osób, które będą dążyły do tego samego celu. Nam się to w końcu udało. Dla mnie jest równie ważne, że z byłymi muzykami zespołu rozstaliśmy się w przyjaźni i cały czas mamy ze sobą bieżący kontakt. Materiał na "When The Rain Comes Down" pow stał z udziałem wokalisty Dominika Zurovaca, który jednak niedawno rozstał się z zespołem, tak więc niejako wróciliście do punktu wyjścia i ponownych poszukiwań frontmana? To prawda - Dominik odszedł z zespołu po nagraniu dwóch numerów. Była to nasza wspólna decyzja, bo Dominik był w takim okresie swojego życia, że nie do końca mógł się w całości oddać pracy twórczej dla zespołu, co zdeterminowało naszą decyzję w tym kierunku. Pamiętam, że wówczas postawiło nas to w nieciekawej sytuacji, jako że krótko po festiwalu w Książu Wlkp, na którym Dominik zaśpiewał z nami po raz ostatni, mieliśmy zakontraktowany kolejny gig na imprezie pod szyldem "Pomieszajmy języki" w Rymanowie. Na szczęście mieliśmy w Łodzi wokalistę, który był naszym fanem i przychodził na nasze koncerty, śpiewając z nami wszystkie utwory z publiki. Gościnnie zresztą wziął też udział w tym pamiętnym koncercie, na którym Dominik śpiewał z nami po raz ostatni. Maciek wykonał wówczas kompozycję "Time To Fight" i wypadł znakomicie więc nic dziwnego, że pierwszy telefon jaki wykonałem, praktycznie tydzień przed festiwalem w Rymanowie, to był telefon do Maćka czy nie zgodziłby się zaśpiewać tej sztuki w zastępstwie. Nikt wówczas jeszcze nie wiedział, że Rocker zostanie z nami na stałe. Pamiętajmy bowiem, że Maciek śpiewał wówczas w dwóch innych zespołach i dopiero później okazało się, że jeden z nich opuścił. Ponieważ zrobiło się trochę luzu w jego grafiku więc decyzja zapadła taka, aby nagrał z nami tę płytę i tak też się to stało w sposób naturalny. Nie szukaliśmy wokalisty przez ogłoszenia - ja od samego początku wiedziałem, że jeśli ktoś ma zastąpić Dominika to musi to być Maciek. Pozostała jedynie kwestia, jak on sam to widzi i czy będzie zainteresowany współpracą. Na szczęście dziś już wiemy, że zdecydował się dołączyć do zespołu na stałe. Byliście jednak w o tyle komfortowej sytuacji, że mogliście wykorzystać teksty napisane przez Dominika, tak więc wnoszę, że nie rozstaliście się w gniewie? Ponieważ rozstaliśmy się w zgodzie z Dominikiem to jego teksty mogliśmy zachować. A było to przecież istotne, bo te liryki były pisane pod konkretną muzykę i konkretne przemyślenia. Zresztą Dominik cały czas bierze dość czynny udział w promocji zespołu, pomaga nam na ile może i wspiera działalność Internal Quiet.
Foto: Internal Quiet
łalności IQ - ruszamy w 40 koncertowe tournée u boku Turbo - czego chcieć więcej na start? Zanim jednak mogło dojść do tego, zespół musiał powstać - jaka jest geneza Internal Quiet i skąd wybór właśnie takiej stylistyki? Zespół powstał w 2011 roku, kiedy to spotkałem mojego kolegę Andrzeja, który muzycznie wciąż poszukiwał wówczas swej drogi, nawet po doświadczeniach wyniesionych z innych zespołów i projektów, w których brał udział. Ja miałem wtedy podobne przemyślenia i całą szufladę muzyki skomponowanej dość dawno, ale jakoś nie potrafiłem poskładać tego w całość pod kątem realizacji i doboru właściwych muzyków. Z Andrzejem ruszyliśmy ten temat. Z czasem powstał pomysł, aby znaleźć perkusistę i drugiego gitarzystę, gdyż na początku graliśmy jedynie pod metronom. Zespół budował się powoli… Nazwa Internal Quiet przyszła mi na myśl wiele lat temu, a zaczerpnąłem ją ze specyficznego stanu poczucia braku świadomości co do obrania właściwego kierunku działań w życiu codziennym i zawodowym, nadania ludzkim poczynaniom właściwego charakteru. To bardzo dziwny i częstokroć nie do końca pozytywny stan umysłu, z którego wyjście może być czasami bardzo trudne… Aby
98
INTERNAL QUIET
Owszem, oscylujemy w klimatach hard'n'heavy i nic szczególnego nie odkryliśmy, ale chcieliśmy połączyć warstwy typowe dla stylu ze szczyptą progresji oraz intrygującej melodyki, wyjątkowym nastrojem i warstwą liryczną w formie luźnego koncept albumu. W kontekście realizacji studyjnej płyty unikaliśmy skompresowanej muzyki i sztucznych bębnów, poprawiaczy wokali i solówek. Postanowiliśmy zrobić coś innego nagrać wszystko bardzo organicznie, łącznie z klawiszami, które również były nagrywane przez mikrofony. Wierzę, że udało się osiągnąć intrygujący efekt, będący dziś wyznacznikiem brzmienia Internal Quiet. Skład zespołu krystalizował się chyba dość długo, w dodatku los nie oszczędził wam też tragicznych wydarzeń, jak choćby nagła śmierć współzałożyciela zespołu, basisty Andrzeja Kostrzewy, jednak w żadnym razie nie wpłynęło to na was negatywnie, a przeciwnie - mobilizowało do dalszych działań? Tak, w historii zespołu było trochę dramatycznych wydarzeń, m. in. tragedia związana ze śmiercią Andrzeja, która bardzo nas wszystkich dotknęła. Stało się to mniej więcej w czasie, kiedy prowadziliśmy przesłuchania na stanowisko perkusisty i kiedy go już wybraliśmy nagle zmarł Andrzej… Zastanawialiśmy się, co dalej
Maciej zdążył jeszcze napisać tekst do utworu "Reaching The Stars", ale wygląda na to, że pozostałe kompozycje mieliście już w pełni gotowe i dopracowane przed wejściem do studia? Tak, wszystkie nagrania na płytę były już gotowe, jeśli chodzi o formy. Były zgrane bębny, bas, gitary, czekaliśmy tylko na wokal przez co Maciek miał trochę czasu, aby napisać tekst do "Reaching The Stars", który powstał zresztą dość spontanicznie - na jednej z prób po prostu zgrałem kilka dźwięków na gitarze akustycznej i tak się złożyło, że powstała z tego cała kompozycja. Cała reszta była już wcześniej gotowa, łącznie z liniami melodycznymi, które Maciek nieco zmodyfikował pod swoje preferencje i miał w tym zakresie wolną rękę. Zespoły przygotowujące debiutancką płytę przez kilka lat, mają zwykle swego rodzaju problem z nad miarem materiału, jego selekcją - jak to wyglądało u was, tym bardziej, że utwory składające się na "When The Rain Comes Down" tworzą swego rodzaju spójną całość? To prawda - przekaz i muzyka Internal Quiet tworzą spójną całość, mając jednocześnie charakter wielowymiarowy. Tekstowo jest w tym sporo z refleksji na temat przemijania. W życiu często jest tak, że wszystko co robimy, choćby miało dalekosiężny i istotny
dla nas cel gdzieś tam ostatecznie przemija. Reali-zujemy marzenia, które później mijają po to, aby realizować kolejne... To samo jest z życiem i uczuciami. W tym miejscu zawsze miałem skojarzenia z deszczem, którego krople obficie spadają a kiedy wstajemy na drugi dzień rano tego deszczu już nie ma. Brzmi to może melancholijnie, ale włożone w hard rockowometalowy uniform nabiera intrygującego kolorytu. I ten rodzaj refleksji chciałem przekazać na "When The Rain Comes Down", nawet jeśli ciężko jest mi określić do kogo jednoznacznie adresujemy naszą muzykę. Oczywiście mieliśmy kilka nagrań, które odrzuciliśmy, ponieważ nie pokrywały się one z koncepcją całości. Utwory które trafiły na "When The Rain Comes Down" powstawały przez długie lata, niektóre zanim w ogóle poznałem chłopaków, którzy są dzisiaj w zespole. I po części stąd ta decyzja - numery, które robiliśmy już wspólnie trafią na drugi album Internal Quiet. Można więc mówić tu o albumie koncepcyjnym i dlatego "Time To Fight" jest utworem bonusowym? Dokładnie, "Time to Fight" jest utworem bonusowym jedynie z tego względu, że tekstowo opowiada on inną historię niż pozostałe. Sam numer natomiast jest bardzo spójny muzycznie z resztą kompozycji na płycie. Dotyczy psychologicznego aspektu siły oddziaływania tłumu na jednostkę - będąc w tłumie zachowujemy się często zgoła odmiennie, wyzwalając emocje i zachowania, którym nie da się oprzeć. W ten sposób powstaje odmienny i niezwykle silny twór, który potrafi zmieniać rzeczywistość. Może to mieć oddźwięk pozytywny ale też negatywny - sterowanie psychiką jednostki, źle nastawiony tłum kibiców czy też strajki z wykorzystaniem przemocy. Nam chodziło jednak o pozytywny aspekt, bo tłum w "Time To Fight" zbiera się w celu dokonania pozytywnego przełomu i walki o lepszy świat. To bardzo ważny utwór, który powstał w oparciu o moje doświadczenia rodzinne - mój ojciec był często prawnie szykanowany za czasów Solidarności a ja jeszcze jako młody chłopiec byłem naocznym świadkiem sytuacji, kiedy to przyjeżdżali milicjanci i robili nam w domu rewizje… To jedyne nagranie na "When The Rain Comes Down" zrobione typowo pod psychozę tłumu i potrzebę walki z systemem partyjności totalitarnej. "Time To Fight" opowiada o tym, że ludzie czasem dostrzegają zagrożenie w tysiącach głów, podczas gdy tak naprawdę jest ta jedna, która nimi rządzi i manipuluje. Muzycznie też mamy do czynienia z bardzo dopra cowanym, wielowymiarowym materiałem - to, że gracie heavy metal wcale nie musi oznaczać czegoś nudnego i wtórnego? (śmiech) Dziękuję za miłe słowa. Taki był zamiar, aby materiał na "When The Rain Comes Down" był wielowymiarowy i jednocześnie spójny oraz jakościowy. Proste łupanie riffów pod rytm nie jest czymś, do czego dążymy w Internal Quiet. Przez naszą muzykę od zawsze chcieliśmy wyrazić i przekazać coś więcej, coś co nie będzie dla słuchacza wtórne i nudne. Taką przynajmniej mam nadzieję - wierzę, że ludzie słuchający nasz album znajdą w nim coś intrygującego dla siebie. Fakt, że jesteś właścicielem Case Studio był pewnie sporym ułatwieniem przy powstawaniu tej płyty, bo nie dość, że mieliście gdzie nagrywać, to w dodatku nie było problemów z poszukiwaniami odpowiedniego producenta, realizatora, etc.? Zdecydowanie tak. To był swego rodzaju komfort, że studio zostało zamknięte na okres pół roku, przez co mogliśmy poświęcić swój czas tylko i wyłącznie na zgrywanie tego materiału. Płyta niemal w całości powstała w Case, jedynie bębny niemal całościowo robiliśmy u Piotra Bajusa w Green Studio, bo jest to człowiek któremu ufam i który potrafi zrobić to dobrze. Takie udogodnienia mają też jednak i słabą stronę, bo przecież łatwo wtedy wpaść w pułapkę perfekcjonizmu, bez końca coś poprawiać, nagrywać poszczególne partie na nowo? (śmiech) Masz całkowitą rację i my również mieliśmy tego świadomość na każdym etapie realizacji. A spirali perfekcjonizmu uniknęliśmy w ten sposób, że każdy z nas brał czynny udział w realizacji projektu, a wszystkie instrumenty na "When The Rain Comes Down" są nagrane od początku do końca bez poprawek i kombinowania. Jeżeli udało się nagrać riff w całości to wypowiadali się wszyscy czy ich zdaniem brzmiało to tak, jak zakładaliśmy. Gdybym ja sam miał oceniać swoje partie i solówki to pewnie nagrywałbym to nie wiado-
mo ile razy! Naszym celem było przekazać energię i naturalność brzmienia przy akceptacji wszystkich osób w zespole i wierzę, że to się udało. Jak długo trwała więc sesja "When The Rain Comes Down", począwszy od wbicia pierwszych śladów do zakończenia masteringu przez Grzegorza Piwkowskiego? Całość łącznie z miksem i masteringiem trwała aż siedem miesięcy. Mieliśmy komfort pracy w studio, więc się nie spieszyliśmy, poza tym każdy ma również swoje własne zajęcia przez co zwyczajnie nie mogliśmy siedzieć w studio od 8 rano do 20 wieczorem. Dzieła dopełnił delikatny, mało inwazyjny mastering lampowy u Grzegorza Piwkowskiego. Wybór tego, specjalizującego się w masteringu i obdarzonego świetnym, tzw. "uchem" realizatora dowodzi jasno, że zależało wam na jak najwyższej jakości tego materiału? To była sprawa oczywista - wybór Grzesia Piwkowskiego był dla mnie jedynym wyborem w Polsce. Znam jego produkcje, podejście do pracy, sprzęt na którym pracuje i jego estetykę masteringową. Poświęcając długie miesiące pracy żeby zrobić płytę analogowo musiałem to zakończyć finalizacją na najwyższej jakości sprzęcie i lampach. Owszem, to wszystko kosztuje, ale jeśli myślisz o tym aby wyjść z czymś profesjonalnym innej opcji zwyczajnie nie ma. Wybór był
do tego typu zadań. Poza tym ten człowiek pracuje przy masteringu od początku lat 90., odbiera zlecenia z całego świata, zrobił masę platynowych płyt, a lista polskich i zachodnich zespołów które u niego nagrywały dobitnie świadczy o jego prestiżu. A jaka była rola przy tej produkcji Piotra Bajusa i może uściślimy o którego z muzyków o tym nazwisku chodzi: gitarzystę Fatum czy gitarzystę znanego z bardziej ekstremalnych grup, np. Abusiveness? Chodzi o Piotra Bajusa z zespołu Fatum - doskonałego gitarzystę i realizatora dźwięku, prywatnie mojego serdecznego przyjaciela. Jego rola w przypadku "When The Rain Comes Down" była bardzo istotna - wynika to stąd, że muzyk taki jak ja, który jest jednocześnie realizatorem, aby nie stracić dystansu do pracy nad swoim materiałem musi się posiłkować wiedzą innego realizatora, który ma solidne doświadczenie w temacie. I taką wiedzą i pomocą służył nam Piotrek Bajus, który bardzo mi pomógł w realizacji tego albumu. Nagrał nam doskonale bębny, podczas gdy my pracowaliśmy nad aranżacją, nie musiałem się już zajmować ich obróbką poza końcowymi miksami. Piotr służył też swoimi radami w pozostałych aspektach procesu realizacji, pełniąc swoistą rolę producenta wykonawczego. Wydaliście "When The Rain Comes Down" samodzielnie - nie było firm zainteresowanych tym mate riałem, czy też nie były raczej w stanie wypuścić tej
Foto: Internal Quiet
chyba słuszny, bo wszyscy dookoła zauważyli, że jest to zrobione tak jak trzeba. Coraz powszechniejsze jest ostatnio korzystanie z usług zachodnich specjalistów w tej, i nie tylko, dziedzinie - co o tym sądzisz, jako osoba znająca temat od podszewki? Bo wydaje mi się, że obecnie naprawdę dobrze brzmiący materiał można też bez problemu nagrać w Polsce, na co dowodem jest też również "When The Rain Comes Down"? Nie ma nic złego w tym, że ludzie powszechnie szukają za granicą producentów i masteringowców dla pełnej realizacji swoich wizji. To rynek taki jak każdy inny. W naszym przypadku sprawa była podyktowana stosunkiem jakości do dyspozycyjności i możliwości osobistego czuwania nad każdym aspektem produkcji "When The Rain Come Down". Ja osobiście chciałem być przy masteringu, mieć w to pełny wgląd, patrzeć jak Grzegorz ustawia te wszystkie poziomy… nawet jeśli mam do niego olbrzymie zaufanie, bo przecież zrealizował masę płyt które wbiły mi się w głowę bardzo mocno. Owszem, jestem zdania, że dzisiaj bez problemu można zrobić dobrze brzmiący album w Polsce, choć tych miejsc nie ma niestety tak wiele, jak na Zachodzie. Na pewno High End Audio Grzegorza Piwkowskiego jest tutaj wyjątkiem - jest wyposażone w mega dobry sprzęt i doskonałe odsłuchy przystosowane do konkretnej adaptacji - nikt tutaj nie robi tego na laptopie gdzieś w domu, tylko w pełni wyposażonym, kompletnym studio które jest przystosowane
płyty przed początkiem jesiennej trasy z Turbo, stąd właśnie taki krok? Zdecydowanie to drugie - konkretni wydawcy mają kalendarze wypełnione na dwa lata do przodu, a tyle zwyczajnie nie było sensu czekać. Chcieliśmy, aby album ukazał się na czas przed rozpoczęciem wielomiesięcznego tournée, bo przecież koncerty mają służyć promocji płyty. Nie wykluczacie jednak, że w razie zainteresowania materiał ten pojawi się na rynku ponownie, już pod firmą jakiegoś wydawcy? Zdecydowanie tak - na pewno w niedługim czasie podejmiemy rozmowy z wydawcami w każdym aspekcie strategii współpracy, podparte wcześniej wykonanymi ruchami, o które dba już nasz management. "Back To The Past Tour" zapowiada się naprawdę imponująco, bo od końca sierpnia do połowy stycznia przyszłego roku zagracie ponad 40 koncertów w całej Polsce. Taka trasa to chyba dla was olbrzymia szansa na sporą promocję? Na to po części liczymy - ta trasa liczy aż 40 koncertów i to jest bardzo dobra promocja naszego zespołu, dlatego robimy wszystko, aby każdy jej aspekt był dopięty na ostatni guzik. Jest to spore przedsięwzięcie dla młodego zespołu, gdzie nagle każdy oprócz samego grania i codziennych obowiązków dostaje gdzieś pewne dodatkowe zadania do realizacji. Koncerty z takim zespołem jak Turbo to odpowiedni ruch promocyjny - mało
INTERNAL QUIET
99
jest bowiem w Polsce legendarnych rodzimych wykonawców o podobnym profilu, w który Internal Quiet byłby w stanie wpasować się idealnie. Te występy to również nobilitacja i wyzwanie, wszak Turbo stanowi muzycznie bardzo wysoką jakość, stąd też musimy zagrać jak najlepiej potrafimy, aby się należycie zaprezentować publiczności. Nie będzie to wasza pierwsza trasa z Turbo, bo gral iście wspólnie choćby podczas koncertów z okazji 35lecia tej grupy, tak więc wiecie czego się spodziewać, etc.? To jest pierwsza nasza trasa z Turbo, aczkolwiek graliśmy już z tym zespołem kilka koncertów przy okazji promocji "Piątego żywiołu" oraz na "35th Anniversary Tour" w Aleksandrowie Łódzkim i Kielcach. Wiemy doskonale, czego się spodziewać po Turbo, dlatego też musimy sprostać trudnemu zadaniu i zagrać jak najlepiej potrafimy. Podchodzicie do tego tournée jako do czegoś niezwykle ważnego, podporządkowując mu bardzo wiele, bo np. Maciej w tej sytuacji skoncentrował się już chyba tylko na Internal Quiet, skoro w Titanium śpiewa obecnie Konstantin Naumenko, a Wolf Spider też szuka wokalisty, przynajmniej na czasowe zastępstwo? Masz rację - skupiamy się w pełni tylko na tym i to jest dla nas wszystkich najważniejsza rzecz w tym roku, aby wypromować album oraz zagrać te koncerty możliwie najlepiej, jak potrafimy. Wierzymy, że fanom hard rocka i heavy metalu spodoba się nasza muzyka i z przyjemnością sięgną po "When The Rain Comes Down". Czyli nie ma innej opcji: trzeba kuć żelazo póki gorące i chwytać swoją szansę, bo kolejnej może po prostu nie być? Aż tak tego nie odbieramy, ale zdecydowanie trzeba kuć żelazo, póki gorące. Na pewno liczymy na odzew publiczności, bowiem po pięciu latach istnienia zespołu to już jest czas, aby iść do przodu na całego albo zejść ze sceny, na którą tak naprawdę jeszcze dobrze nie weszliśmy. Chwytamy więc szansę mając nadzieję na coraz większą liczbę fanów przyjaźnie nastawionych do twórczości Internal Quiet. Życzę wam więc powodzenia i do zobaczenia na trasie! Dziękuję za życzenia, serdecznie pozdrawiam i z całego serca dziękuję za zainteresowanie zespołem. Zachęcam wszystkich czytelników HMP do zapoznania się z materiałem zawartym na "When The Rain Comes Down" - płyta odzwierciedla 100% stylu Internal Quiet na tą chwilę i nie możemy się już doczekać jej prezentacji na żywo! Obserwując dynamicznie rosnące zainteresowanie zespołem mamy nadzieję, że słuchaczom spodoba się nasza muzyka i poczują wibracje, które inspirowały nas podczas tworzenia tego albumu. Krążek będzie dostępny w sprzedaży podczas wszystkich nadchodzących koncertów a także poprzez stronę internalquiet.com, której nowa szata graficzna zostanie zaprezentowana już wkrótce. Pozdrawiam wszystkich heavymetalowych maniaków i do zobaczenia na koncertach! Wojciech Chamryk
Foto: InnerWound
HMP: Sunburst to projekt pochodzący z Grecji, kraju kojarzonego raczej z narodzinami demokracji, filo zofii i Igrzysk Olimpijskich. Znacznie mniej wiemy o Grecji w kwestii działających tam zespołów rock owych. Możesz w skrócie przybliżyć fanom rocka kilka zjawisk greckiego rocka z szansą zaistnienia na forum międzynarodowym? Gus Drax: Pewnie. Są tutaj świetne zespoły, które mogłyby grać w "topowej lidze", niektóre z nich, jak Rotting Christ, Septic Flesh czy Firewind, właściwie grają. Mamy wiele zespołów, które mogą zrobić duży krok do przodu i myślę, że usłyszycie więcej od grup wywodzących się z Grecji. Przykładowo Innerwish czy Diviner wydały w tym roku świetne albumy. Dla mnie grecka sztuka rockowa to przede wszys tkim Aphrodite's Child i Vangelis, czyli wykonawcy szanowani od dekad. Znasz muzykę tych wykonaw ców? Oczywiście, Vangelis jest świetnym artystą, mam naprawdę dużo szacunku zarówno do niego jak i do Aprhodite's Child. Byli oni wśród pierwszych artystów, którzy zrobili coś rockowego w Grecji w trudnych politycznie i społecznie czasach, z mniejszą pomocą technologii i ogólnie z wykorzystaniem mniejszych środków. Należy im się za to duży szacunek.
INTERNAL QUIET
Sunburst to jednorazowy "wyskok" czy coś trwalszego? Jak określiłbyś cel powstania grupy? Nie, Sunburst jest permanentnym zespołem. Jak już powiedziałem, chciałem pisać w stu procentach to, co wychodzi z mojego serca i umysłu i tym jest właśnie ten zespół. Może to dla Ciebie dziwne, ale pierwszym elementem albumu "Fragments Of Creation", na który zwróciłem uwagę to niesamowicie nośne melodie, praktycznie w każdym utworze. Taki był zamiar, żeby stworzyć coś cholernie melodyjnego, czy wyszło to trochę "przypadkowo"? Naprawdę się cieszę. Nie, to nie było przypadkowe. Taki właśnie był cel. Chcieliśmy mieć charakterystyczne linie melodyjne w każdej piosence. Melodie wywodzące się z wokalu, gitar, klawiszy, nawet w wielu przypadkach z instrumentów basowych. Nie chcieliśmy popisywać się, jak szybko i technicznie potrafimy grać. Chcieliśmy stworzyć piosenki, które ludzie zechcą śpiewać i zapamiętają ich fragmenty.
To Twój kolejny projekt, w którym bierzesz aktywny udział. Po Paradox, Black Fate i Suicidal Angels założyłeś Sunburst. Gdzie leży przyczyna takiej różnorodności? To świadoma strategia, czy ramy stylistyczne tamtych zespołów okazały się zbyt ciasne dla Twojej kreatywności? Właściwie to założyłem Sunburst przed dołączeniem do innych zespołów. Chciałem mieć własną kapelę i tak to powstało. Tworzę tutaj bez ograniczeń, 100 % muzyki pochodzi z mojego serca i umysłu. W Paradox raczej nie piszę muzyki, poza moimi solówkami, od 89 miesięcy jestem również członkiem Suicidal Angels. Tam również do tworzenia muzyki przyczyniam się tam tylko pisząc solówki. Z drugiej strony, w Black Fate mam większy udział w całym procesie pisania, uwielbiam ten zespół i chłopaków, jednak jest on bardziej nastawiony na nagrania w studio (podobnie jak Paradox), nie są to zespoły, które aktywnie koncertują, a ja zawsze chciałem to robić.
"Dementia" jako singlowa forpoczta albumu łączy w sobie niesamowitą melodykę z ostrymi riffami, heavy metalową dynamiką, dając świadectwo, że heavy metal jako styl nie musi wykluczać przebojowości. Zgadzasz się z tak postawioną tezą? Absolutnie. Powiedziałbym, że ta teza mogłaby właściwie posłużyć jako opis całego albumu.
Dlaczego zostałeś muzykiem rockowym? Gitara to pierwszy instrument muzyczny, na którym zacząłeś grać? Tak, gitara jest moim pierwszym i głównym instrumentem. Szczerze mówiąc, w momencie kiedy pierwszy raz chwyciłem gitarę, wiedziałem co chcę robić w życiu. Nie było dla mnie żadnego innego wyboru. Po prostu wiedziałem, że chcę zostać muzykiem.
Czy emocjonalność rockowego wykonawcy ma bezpośrednie odzwierciedlenie w charakterze tworzonej sztuki muzycznej? W jaki sposób jesteś w stanie dźwiękami wyrazić agresję, nienawiść, czy miłość? Którymi odcieniami emocji operujesz na tym albu mie? Praktycznie wszystkimi. Złość, miłość, nienawiść, wszystkie te emocje znajdują swój wyraz na naszym albumie jako artystyczna forma. Inspirujemy się codzennym życiem, wiąże się to z przeróżnymi emocjami i znajduje to odzwierciedlenie w naszej muzyce. Chcieliśmy pokazać oblicze każdego z nas, nie tylko jednej lub dwóch osób.
Jakich gitarzystów wskazałbyś jako swoje autorytety muzyczne? Jakie są źródła Twoich artystycznych inspiracji? Inspirowało mnie wiele gatunków muzycznych i instrumentalistów. Podam parę przykładów. John Petrucci, Michael Romeo, Jason Becker, Vinnie Moore, Steve Vai, Marty Friedman, Criss Oliva, Jeff Loomis, Paul Gilbert, Richie Kotzen i wielu, wielu innych, mógłbym wymieniać ich godzinami.
100
Wszystkie te osoby i zespoły, w których grają, są ogromną inspiracją dla mnie i dla Sunburst. Powiedziałbym, że życie jest moją inspiracją do pisania i tworzenia muzyki.
Moim zdaniem większość kawałków na płycie jest dosyć prosta rytmicznie, bardzo naturalna, łatwo akceptowalna nie tylko dla fanów mocniejszych odmian rocka. Także klimat muzyki jest dosyć pogodny, optymistyczny. Czy chcieliście zaistnieć na listach przebojów? Szczerze mówiąc, nie myśleliśmy o tym. Pisaliśmy po prostu to, co naturalnie wychodzi z naszych serc. To nasz debiutancki album i po prostu chcieliśmy dotrzeć do możliwie jak najszerszych kręgów słuchaczy. Świetnie byłoby, gdyby album trafił na listę przebojów, ale mówiąc szczerze, nawet o tym nie myślimy.
Jak rozumiesz pojęcie "progressive" i czy na albumie "Fragments Of Creation" słuchacz znajdzie kompo nenty progresywnej złożoności? Czy z Twojego punktu widzenia Wasze debiutanckie dzieło można umi-
Mocne dźwięki ze słonecznej Hellady Sunburst to nowa formacja na rockowym firmamencie, ale muzycy współtworzący skład zespołu do nowicjuszy nie należą. Od dłuższego czasu wspierają swoim talentem i umiejętnościami kilka rockowych projektów. Najbardziej znany z tych tworów muzycznych to Black Fate. Paradox także nie jest anonimem na rockowej mapie świata. Dziesięć utworów tworzących program płyty "Fragments Of Creation" to udane połączenie gitarowej mocy, klarownego brzmienia, świetnych wokali, radujących duszę fana melodii, soczystych wstawek solowych oraz trafnie dobranych patentów z katalogu rocka progresywnego. Ta ostatnie uwaga odnosi się przede wszystkim do zamykającej całość, niezwykle rozbudowanej i złożonej kompozycji "Remedy Of My Heart", w której autoprezentacji dokonują zaproszeni goście, wśród nich tajemniczy John K., który przygotowanym orkiestracjom nadał odpowiedniego szlifu, czyniąc z utworu wspaniały hymn. Dla ortodoksyjnych fanów heavy metalu obecność partii z dominacją brzmienia orkiestry zapewne "woła o pomstę do nieba", ale zapewniam, że ta mini suita nie jest zamachem na metalową suwerenność, przeciwnie dodaje muzyce epickiego rozmachu i monumentalnej jakości, dowodząc, że także twórcy sceny heavy potrafią wyznaczać nowe szlaki muzyczne w poszukiwaniu inspiracji. Warto posłuchać tych dźwięków zarejestrowanych w szwedzkiej wytwórni Inner Wound Recordings, która wyrastać zaczyna na czołowego promotora ambitnych przedsięwzięć artystycznych, w których obok rockowego "mięsa" znajduje się miejsce na nieco inne, twórcze elementy łamiące stereotypy ostrego, dynamicznego i zadziornego heavy metalowca. W wywiadzie zamieszczonym poniżej reprezentujący muzyków Sunburst gitarzysta Gus Drax, jeden z współzałożycieli kapeli, podejmie kilka tematów przybliżających czytelnikom i słuchaczom artystyczne credo greckiego bandu. eścić w jakiejś stylistycznej kategorii? Jeżeli tak , to w jakiej? Czy definiowanie stylów muzycznych ma sens? Myślę, że najtrafniej możemy być opisani jako melodyjno-progresywny metal. Uważam, że na "Fragments of Creation" jest wiele progresywnych elementów. Takie piosenki jak "Out of the World", "Dementia", "Break The Core" czy "Remedy of my Heart" są tego świetnym przykładem. Dla mnie bycie progresywnym oznacza robienie różnych rzeczy kompozycyjnie i wykonawczo odmiennie. Robienie czegoś nieoczekiwanego muzycznie, nieważne czy wychodzi to super zawodowo czy nie. Łamanie zasad, nie podążanie utartymi szlakami za standardami. Dla mnie istnieją tylko dwa rodzaje nagrań. Pierwszy - coś mi się podoba, drugi - nie podoba mi się.
balladą? Generalnie piszę wiele riffów, partii oraz poruszam się w wielu różnych stylach. Z pewnością podczas komponowania wychodzi mi coraz więcej ballad. Możecie również sprawdzić "In Loving Memory" z mojego debiu-
ings? "The Black Fate", "Between Visions" i "Lies" zostały wydane przez Ulterium Records, która jest bratnią wytwórnią Inner Wound. Byliśmy naprawdę usatysfakcjonowani z ich pracy oraz z tego, co zrobili dla zespołu. My znamy ich, oni znają nas, jest między nami wspaniała współpraca, wspólny szacunek i zaufanie. Tak więc kiedy skończyliśmy album, zaczęliśmy rozsyłać go do wytwórni, oczywiście pierwsze były Ulterium/Inner Wound. Pojawili się jako pierwsi z tak wspaniałą dla nas ofertą, że nie mogliśmy odmówić. Jak sądzisz, czy Sunburst to tylko one-album-project, czy coś trwalszego? Jest szansa w przyszłości, gdy powstanie więcej materiału, na koncerty? Sunburst jest zespołem, który będzie kontynuowany. Zaczęliśmy już granie koncertów i będziemy kontynuować nagrywanie albumów, koncertowanie i rozwijanie się. To oczywiste. Czy Sunburst to demokracja w kwestii ostatecznego kształtu nagrań, czy do któregoś z Was należy zawsze "ostatnie słowo"? Oczywiście, że panuje demokracja. Wszyscy razem dyskutujemy o kierunku stylistycznym piosenek oraz o wszystkich innych kwestiach, które dotyczą zespołu. Czym zajmują się członkowie kwartetu poza sferą zainteresowań muzycznych? Ja i Kostas jesteśmy pełnoetatowymi muzykami. Obaj dajemy lekcje muzyki, a Kostas gra również na perkusji w nocnych klubach w Grecji. Jak oceniasz kondycję współczesnego rocka? Istnieją Twoim zdaniem grupy szczególnie godne uwagi? Na pewno w każdym zakątku świata są zespoły warte uwagi. Vain Velocity, z którymi ostatnio właśnie dzieliliśmy scenę albo bardziej znani jak na przykład Circus Maximus. Czy także w muzyce rozrywkowej, a taką jest według mojej opinii rock, istnieje pojęcie globalizacji? Jak można je interpretować? Muzyka ogólnie jest globalna. Jest również czymś, co
Mój podziw budzi finałowy epos "Remedy Of My Heart". Jak powstała koncepcja tego kompleksowego utworu? Kto jest autorem pomysłu z sekwencjami orkiestrowymi, które w tym utworze decydują o jego image? Propozycja dla Johna K. to Twój wybór z racji wcześniejszej znajomości ze składu Biomechanical? Stało się dokładnie tak samo jak w przypadku innych kompozycji z tego albumu. Zaczęliśmy pisanie i nasze pomysły ewoluowały właśnie w takim kierunku. Większość została napisana przeze mnie i Vasilisa w jego studio. Kawałek po kawałku, pomysł po pomyśle. Po napisaniu i aranżowaniu utworu pomyślałem, że świetnym rozwiązaniem byłoby, żeby pojawiła się orkiestra, a to z kolei wzniosłoby ten kawałek na jeszcze wyższy poziom. Zadzwoniłem więc do mojego świetnego przyjaciela Johna K, a on z przyjemnością się zgodził przygotować orkiestracje. Po otrzymaniu wyników jego pracy, szczęki opadły nam do samej podłogi. "Remedy Of Heart" to niełatwy w odbiorze utwór, o dosyć złożonej i zmiennej strukturze. Jak odnajdujesz się w takich wielowątkowych utworach? Połączenie wielu składników w jeden spójny organizm należy do trudnych zadań, czy wręcz przeciwnie? Jest to… powiedziałbym całkiem normalne. Nie mogę opisać tego w kategoriach łatwe czy trudne, ponieważ nie jest ani takie, ani takie. Po prostu... tak to zrobiliśmy. To była czysta inspiracja. Pisaliśmy jedną część, która prowadziła nas do kolejnej i następnej, i tak dalej, aż do finalnego efektu. W programie albumu znalazła się także fajna balla da, którą można rozpoznać już po tytule, mówię o "Lullaby". Macie w repertuarze więcej kompozycji balladowych, w których należy odpuścić na skali dynamiki? Lubisz generalnie taki rodzaj wypowiedzi artystycznej jak ballada? Jakie cechy powinien Twoim zdaniem zawierać utwór rockowy, żeby nazwać go
Foto: InnerWound
tanckiego solowego albumu, utwór, który również jest balladą. Dla mnie ballada powinna mieć gitarowy styl arpeggio, piękne klawisze lub pianino i ogromnie melodyjny refren. Jaki macie system pracy w studio, nagrywacie na "setkę", czy preferujecie liczne próby, w czasie których struktura poszczególnych utworów podlega ustawicznym zmianom i poprawkom? Oczywiście nagrywamy osobno. Jest to bardziej profesjonalna metoda, możesz skupić się na tym, co masz do zagrania i dać z siebie wszystko. Ćwiczymy wszystkie piosenki razem przed nagraniem, żeby ustalić, czy wszystko nam się podoba i, czy każda piosenka dobrze się układa.Ale jeśli chodzi o nagrywanie, każdy nagrywa osobno.
powinno łączyć ludzi. Jest tyle rzeczy na świecie, które dzielą ludzi. Muzyka i sztuka powinny ogólnie być spoiwem, które łączy nas wszystkich razem. Bardzo dziękuję za ten wywiad dla Heavy Metal Pages. Mam nadzieję, że znajdziecie dosyć motywacji do realizacji Waszych planów muzycznych i pozamuzycznych. Życzę sukcesów i powodzenia w budowaniu prestiżu Sunburst, tak aby za czas jakiś stał się powszechnie znaną marką w rockowym świecie. Bardzo dziękuję za ten wywiad. Mam nadzieję wkrótce się spotkać na jakimś koncercie w pobliżu. Wszystkiego dobrego. Włodek Kucharek Tłumaczenie: Bartosz Hryszkiewicz
Jak doszło do współpracy z Inner Wound Record-
SUNBURST
101
Subsignal - Beautiful & Monstrous 2009 ZYX Music
Sieges Even, formacja rockowa z kraju naszych zachodnich sąsiadów, działała aktywnie, z jedną dłuższą przerwą na rynku muzycznym, dwie dekady. Jednym z jej założycieli oraz - co jest o wiele ważniejszym argumentem - twórcą przeważającej części repertuaru był gitarzysta Markus Steffen. Przypominam także, że wymieniony z nazwiska artysta z powodów prywatnych na kilka lat wziął rozbrat ze swoimi kolegami, po czym powrócił i zdążył stworzyć i zarejestrować materiał na dwa albumy studyjne. Ale już w roku 2007 wewnątrz grupy doszło do tarć, których powodem były różnice i poglądy dotyczące tak ważnej kwestii, jak odpowiedź na merytoryczne pytanie, w jakim kierunku muzycznym powinna w przyszłości podążyć twórczość Sieges Even. Ponieważ nie osiągnięto konsensusu, jedyną logiczną decyzją mógł być rozwód kwartetu. Steffen i zaprzyjaźniony z nim holenderski wokalista Arno Menses, obaj wykazujący inklinacje do penetrowania obszarów rocka progresywnego, postanowili stworzyć nową ekipę, która mogłaby kontynuować i rozwijać koncepcje artystyczne, głównie Markusa Steffena, odchodząc od brzmień bliskich stylistyce heavy metalu, a krocząc po terytorium szeroko rozumianego progrocka. Duet wymienionych rockmanów uzupełniła trójka doświadczonych instrumentalistów, Rolf Schwager - bas i David Bertok - instrumenty klawiszowe, obaj z progmetalowego bandu z Monachium Dreamscape oraz Roel Van Helden - perkusja, pochodzący z kapeli Sun Caged. I doszło do narodzin nowego składu nazwanego Subsignal. Ten kwintet niezwłocznie przystąpił do prac nad debiutanckim albumem, a ponieważ kompozytor i tekściarz M. Steffen posiadał już wypracowane szkice nowych kompozycji, uwinęli się z zadaniem błyskawicznie i już we wrześniu 2009 na świat przyszedł dysk zatytułowany "Beautiful & Monstrous", wydany przez niemiecką wytwórnię ZYX Music. Wspominam tutaj o wydawcy, ponieważ wiąże się z nim kilka dziwnych zdarzeń. Po pierwsze, label założony został już w roku 1971 przez faceta o swojsko brzmiącym nazwisku Bernhard Mikulski. Po drugie wytwórnia specjalizowała się w muzyce… disco, dance, house i jazz!!! Po trzecie mister Mikulski wymyślił powszechnie znany termin marketingowy "Italo disco". Tej informacji nie należy się jednak "bać", gdyż w latach 90tych ZYX zdecydowanie poszerzył swoją ofertę, w której swoje miejsce znalazły takie wydawnictwa, jak płyty cenionej jazz-rockowej kapeli Chicago, metalowego Motörhead, eksperymentalnego Floh De Cologne czy bardzo cenionej grupy Wishbone Ash. I nadmienić należy, że ta znajomość na linii ZYX - Subsignal nie była czymś chwilowym, a mariaż trwa do dnia dzisiejszego. Longplay "Beautiful & Monstrous" zawiera dziewięć nagrań, trwających łącznie niespełna 57 minut. Cóż można powiedzieć o premierowym materiale? Racjonalnie oceniając sytuację pozornie łatwo było prognozować, że tak sformowany skład zaoferuje dobrą muzykę! I że będzie to raczej wycieczka na trasie rocka progresywnego z akcentami artrocka, oraz sporadycznie eksponowanymi wstawkami
102
SUBSIGNAL
rodem a tradycji hard rocka, w mniejszym stopniu progresywnego metalu. Czy taki optymizm w kwestii jakości muzyki nowego bandu na rockowym firmamencie okazał się uzasadniony? Bo przesłanki wydawały się logiczne. Znakomity, już rozpoznany wokalista plus wirtuoz gitary plus solidna sekcja rytmiczna plus pełne dobrego gustu klawiszowe pejzaże, "malowane" przez klawiatury pod dyrekcją muzyka, który posiada zarówno umiejętności, jak też ambicje i wizję autorskiego wykonania. Rezultat okazał się zbieżny z przewidywaniami. Powstała płyta wypełniona inteligentnie ułożonymi dźwiękami, niesamowicie nastrojowa, o ciepłym, przestrzennym brzmieniu, z ciekawymi zmiennościami, o różnorodnej i bogatej, z rozmachem przygotowanej fakturze. Pięciu artystów, z solidnym bagażem doświadczeń i odpowiednimi kompetencjami nie "schrzaniło" wykonania projektu, przeciwnie zbudowało solidny monolit, w którym poszczególne elementy jak puzzle doskonale się uzupełniają. Dla słuchacza, który nie szuka dynamicznego "kopa", a bardziej relaksu, jest to album bardzo przyjazny, odprężający, z multum pięknych pasaży melodycznych. Subsignal nie wywołują rewolucji, nie próbują na siłę tworzyć innowacji, raczej bazuje mocno na tradycji, klasyce, kreując brzmienie dosyć łagodne, subtelne, chwilami intymne, bez wydziwiania i wymyślania "kwadratowych jaj". Wszystkie utwory tworzą zgrabnie zaprojektowaną układankę, bez dysonansów i punktów konfliktowych, która stanowi swoisty wzorzec pracy zespołowej, bez faworyzowania talentów indywidualnych. Muzycy dopuszczają oczywiście istnienie partii solowych, ale nie są to fragmenty o charakterze technicznym, rozwleczonych popisów nazywanych niekiedy "sztuką dla sztuki", bardziej uzupełnienie obrazu całości, taki muzyczny make up. Zespołowość należy do silnych punktów nowego zespołu. Harmonijna współpraca instrumentalistów, uwzględniająca niepoślednią rolę głosu Arno Mensesa to kolejny plus. Bywają chwile, gdy w centrum muzyki bryluje jeden instrument na tle stworzonym przez innych, klawisze bądź gitara, w mniejszym stopniu bas czy bębny, niekiedy płynna wymienność ról zmienia priorytety kompozycji. Każdy członek z ekipy Subsignal dokłada praktycznie swoją "cegiełkę" do rozdziału albumu. Żaden z dziewięciu songów nie posiada prostej, schematycznej konstrukcji, wielokrotnie kompleksowość ich przygotowania powoduje, że muzyczne zdarzenia toczą się na kilku płaszczyznach. Brzmienie jest zrównoważone, z deficytem ekstremalnych rozwiązań, z pięknie budowanymi proporcjami. Trudno w programie albumu wskazać jednoznacznie faworytów, poszczególne części są równe na skali prezentowanego poziomu, ale każdy zawiera to "coś", co wyróżnia dany utwór od innych składników repertuaru. Niektóre odcinki mają spokojniejszy przebieg, dosyć przewidywalny, powiedziałbym stateczny, w innych zdarzają się partie bardziej energetyczne, ale całość utrzymana jest w ustalonych granicach. Muzycy wspólnie budują klimat, brzmienie, melodykę, rytm, systematycznie, w sposób uporządkowany, przejrzysty, ale potrafią to czynić emocjonalnie, spontanicznie, z uczuciami utrzymanymi w ryzach, tak, żeby nie zaburzyć delikatnej faktury utworu. Pozornie dużo w tym moim komentarzu teoretyzowania, bez wskazywania konkretów, ale proszę mi wierzyć, że słuchając "Beautiful & Monstrous" nie raz, nie dwa, a częściej, w pewnych odstępach czasu, słuchacze nie powinni mieć kłopotu z akceptacją całego materiału, bo to bardzo urokliwa muzyka, bez przedzierania się przez kontrasty, opcje ekstremalne, stymulująca wyobraźnię odbiorcy. Kontury muzyki, filary rytmiczne są
parametrami określonymi i nienaruszalnymi, natomiast wnętrze kompozycji daje spore pole do prezentacji osobowości artystycznej wykonawców. Od początku do końca jest pięknie, cholernie atmosferycznie, pioruńsko melodyjnie, a każdy "tropiciel" znajdzie w dźwiękowych frazach liczne detale w postaci zaskakujących klawiszowych plamek, gitarowego riffu, akcentu akustycznego, pulsu basu czy beatu perkusji, które stanowią wartościowe uzupełnienie zawartości całej muzyki. Uroda tych muzycznych fantazji polega również na tym, że nawet po latach powracając do albumu "Beautiful & Monstrous" łatwo dojdziemy do wniosku, że piękno tej muzyki nie pokryło się patyną. (4,5)
Subsignal - Touchstones 2011 ZYX Music
Debiut Subsignal "Beautiful & Monstrous" okazał się na tyle dobry, interesujący, że ci słuchacze, którym było dane poznać zawartość albumu zacierali ręce z zadowolenia na myśl, że zapewne niebawem ukaże się druga płyta kwintetu. Nadzieje i oczekiwania sympatyków w stosunku do melodyjnej i emocjonalnej muzyki poszybowały wysoko, a dwa lata później, w roku 2011 ziściły się ich marzenia, ponieważ doszło do publikacji albumu "Touchstones". Muzyka na tym dysku jest bez dwóch zdań wspaniała, niezwykle urozmaicona, "napakowana" zmiennymi emocjami, nowoczesna, witalna, mocna wtedy, gdy istnieje taka potrzeba, zwalniająca swój pęd i odpuszczająca potencjał mocy, gdy takie są priorytety. Aż 75 minut, podzielonych na dwanaście części, mija jak błyskawica, czarując magią od początku do końca. Rozpiętość muzycznych odcieni zachwyca, od tych fragmentów, w których dominuje progmetalowa moc, po te odcinki, które muskają nasze zmysły jak delikatna bryza w upalny wieczór. Markus Steffen wpędza w kompleksy innych gitarzystów wieloma wariantami brzmienia różnych gitar, od soczystej, riffującej elektrycznej, przez delikatne frazy akustyczne, po genialne wstawki gitary hiszpańskiej w finałowej części "Finisterre". David Bertok czaruje brzmieniem instrumentów klawiszowych, niesamowicie atmosferycznych, ambientowych, chwilami klasycznie fortepianowych, eleganckich i ciepłych, a gdy wymaga tego klimat technicznie syntetycznych. Intro i outro zagrane na fortepianie w "Embers- Part I: Your Secret Is Safe With Me" wzrusza i wywołuje przyspieszone bicie serca, każdego, nawet tego najmniej emocjonalnie zaangażowanego słuchacza. To w jaki sposób klawiszowiec Subsignal potrafi malarsko projektować i wykonać swoje pasaże, raz w tle, głęboko schowane, aby nie zaburzyć delikatnej równowagi brzmienia, innym razem bardziej dosadnie, intensywnie na pierwszym planie, prowadząc wiodący motyw melodyczny. Akordy basowe i beaty perkusji raz pozornie "znikają" z przestrzeni dźwięków, zachowując się dyskretnie i subtelnie podkreślają, "podtrzymują" z wyczuciem rytm, a w innych punktach kompozycji, zaczynają podkręcać tempo, podnosić poziom dynamiki, wkraczając na ścieżki niezwykłej, progmetalowej agresji. Dodam, że duet Ralf Schwager - Roel Van Helden sam wziął na siebie odpowiedzialność za kształt aranżacji basowo- perkusyjnych. Dla tych Panów nie istnieją żadne bariery, których
nie można by pokonać, ponieważ bogaty zasób ich indywidualnych umiejętności bez trudu pozwala znaleźć się zarówno na terytorium rockowego mainstreamu, jak też mocarnego, ostrego i surowego heavy metalu i to w ramach jednej kompozycji. Raz ciszę szarpią potężne basowe riffy i wściekłe uderzenia bębnów, innym razem trzeba mocno "wyciągać uszy", aby stwierdzić, że nie wyłączono im wzmacniaczy, raz dyskretnie, innym razem z potężnym przytupem. Arno Menses to wokalny mistrz i basta! Do takiej konkluzji można dojść analizując każdy z utworów albumu "Touchstones". W niektórych songach rodzi się u odbiorcy złudzenie, że przed mikrofonem stoi Jon Anderson. Barwa głosu, sposób artykulacji, emocjonalność, melodyka, technika prowadzenia linii wokalnych, mogą prowadzić do konfrontacji z wokalistą Yes. Ale wniosek, że to kiepskie naśladownictwo, jest fałszywy. Bo Menses nie zawsze emanuje takim ciepłem, spokojem i delikatnością, łatwo potrafi przejść do fraz drapieżnych, mocnych, ze zmienną kolorystyką. W tym punkcie należy wspomnieć o ważnym czynniku. "Gospodarze" Subsignal zaprosili do realizacji swojego projektu kilku artystów, którzy wnieśli swój wkład w brzmieniową różnorodność muzyki. Jednym z tych gości jest Isabel Flössel, która w duecie z Arno Mensesem uszlachetniła partie wokalne. W czasie niektórych żeńsko-męskich pojedynków głosowych ciarki gwarantowane. W ogóle "nadworny" wokalista Subsignal czuje się niezwykle pewnie, przekraczając wiele stylistycznych granic, operując głosem od intymności po zdecydowanie i metalową hardość. Jednym słowem rewelacja! Istotnym komponentem brzmienia są także występy czterech instrumentów, które nominalnie trudno "podejrzewać" o flirtowanie z muzyką rockową. Na tej mini liście instrumentalistów znaleźli się: Katarina Grubic - obój, Julia Sebastian - altówka, skrzypce oraz Piroska Holan - wiolonczela. Najwspanialszy spektakl tego trio smyczkowego to niewątpliwie fascynujący utwór "Embers - Part I: Your Secret Is Safe With Me". Oprócz tego popisu, brzmienie instrumentów smyczkowych wykorzystane zostało jeszcze kilkukrotnie, zawsze z wyczuciem i pełną świadomością celu, gdyż te króciutkie pasaże instrumentalne zostały idealnie zintegrowane z dominującym instrumentarium rockowym. A obój? Wystarczy posłuchać dokładnie sto pierwszych sekund kompozycji tytułowej, "Touchstones", trwającej w sumie pomad 11 minut, w czasie których ten dęty instrument drewniany jako aktor absolutnie pierwszoplanowy prowadzi swoją partię, która "pachnie" nastrojowym jazzem, a która swoim pięknem rozkruszy nawet najbardziej zatwardziałe serca. A jak tutaj słuchając kolejnych aktów albumu "Touchstones" uwolnić się od magnetyzmu tej muzyki? Nie da rady! Chwilę przed tytułową perełką "usidla" słuchaczy swoim niebanalnym urokiem "Embers - Part I: Your Secret Is Safe With Me", z instrumentalnie klasycznym intro, kapitalnym duetem fortepian - smyki, który to upiększa także finałowe kilkadziesiąt sekund. I jeszcze kilka uwag bardziej szczegółowych. "Feeding Utopia", otwarcie dźwiękami syntezatora, kontrast mocnej gitary i łagodnych klawiszy, napędzający rytm wpadający w rozmarzone, dyskretne i nostalgiczne sekwencje. "My Sanctuary", wymienność spokojnej melodii z dynamicznymi erupcjami, masakrujące przestrzeń bębny i symfoniczne pasaże fortepianowe. "Echoes In Eternity", surowe, agresywne riffy gitarowe zaskakująco melodyjne z sukcesywnie budowanym napięciem, które znajduje swoje ujście w chwytliwym refrenie z udziałem partii wielogłosowej. "The Size Of Light On Earth", pełna tęsknoty, lekka, przepię-
knie melodyjna ballada. "As Dreams Are Made On", wstęp z elegancką, lekko jazzową partią fortepianu, część środkowa niespokojna, rozedrgana, z szybkim tempem i napędzającą rytm sekcją. "Wingless", piosenka zagrana w średnim tempie, z lekko popową melodią, sporo chórków. "Finisterre", odrobinę ponura, mroczna atmosfera, song rozwija się powoli, nabiera mocy, by po 4:30 zaserwować fragment z hiszpańską gitarą i kosmicznymi, niepokojącym dźwiękami. "The Essence Called Mind", świetna perkusja, podobnie gitara, a na dokładkę środek z wariacjami fortepianowo-klawiszowymi, niemiłosiernie "poskręcany" rytmicznie. "The Lifespan Of A Glimpse", z kapitalnymi harmoniami duetu wokalnego, ostrymi riffami i staccato perkusji. "Embers - Part I: Your Secret Is Safe With Me", z jednej strony melancholia i smutek smyków, intymność partii fortepianutak wygląda konstrukcja wstępu i zakończenia, natomiast wewnątrz bogactwo wariantów kreacji instrumentalnych, ze ślicznymi odcinkami solowymi gitary, a w tle fantastyczne pasaże smyczkowe. Podobnie jak "Touchstones", starannie zaaranżowany, o niebywałej zmienności, od cichego, leniwego startu po energetyczne, dynamiczne wejścia gitary i perkusji. "Con Todas Las Palabras", pogodny nastrój, żwawe gitary, doskonałe instrumenty klawiszowe, kolejny wpadający w ucho temat melodyczny. Album "Touchstones", bez słabych punktów. Melodyka najlepszego sortu. Brzmienie bez zarzutu. Profesjonalizm wykonawczy. Różnorodność. Umiejętne regulowanie nastrojowością. Czegóż więcej żądać? (5)
Subsignal - Out There Must Be Something- Live In Mannheim, 2012 2012 ZYX Music
Prezentowane w tej "rubryce" cyfrowe wideo to do tej pory jedyny taki dokument w dyskografii Subsignal. Żartując, można stwierdzić, że kwintet postanowił złagodzić "cierpienia" fanów swojego talentu i nieco "zaburzyć" dwuletni cykl wydawniczy płyt audio, udostępniając rejestrację występu przed publicznością w "7er Club" w niemieckim mieście Mannheim w roku 2012. Dysk DVD stanowi coś w rodzaju pomostu łączącego albumy "Beautiful & Monstrous" i "Touchstones" a wydanego rok później świetnego wydawnictwa "Paraiso". Klub, w którym dokonano rejestracji oferuje raczej kameralne warunki dla organizowanych koncertów, jak i innych imprez masowych, a w ofercie znaleźć można koncerty zespołów głównie rockowych, ale organizatorzy nie stronią od innych form popularyzacji muzyki, dopuszczając także imprezy w stylu disco, house, dance. Klub dysponuje dwoma scenami, ale ta główna, na której wystąpił Subsignal posiada wymiary sceny 6x4 metry, z nagłośnieniem wysokiej jakości 2 x 8000 W i z salą przeznaczoną dla około 350 osób. To tyle informacji logistycznych. Wróćmy do istoty problemu czyli muzyki. Nie jest żadnym zaskoczeniem, że zespół dobrał repertuar koncertu składający się z utworów wypełniających dwa wcześniejsze dyski studyjne, ale w tym punkcie powstał pewien problem. Krótko przed występem z zespołem postanowił
się rozstać perkusista Roel Van Helden, a zastąpił go znany już z programu płytowego "Paraiso" Danilo Batdorf. Wydarzenie miało miejsce, mówiąc kolokwialnie, "na ostatnią minutę", dlatego nowy perkusista nie dostał zbyt wiele czasu, żeby nauczyć się nowego, dla niego, repertuaru. Za wykonane zadanie należą mu się brawa, gdyż pracę potraktował maksymalnie profesjonalnie i trudno byłoby komukolwiek stwierdzić na podstawie jego występu, że to "żółtodziób", dla którego utwory Subsignal stanowiły nie lada wyzwanie. Dokumentacja zapisu koncertu, w czasie którego skoncentrowano się przede wszystkim na muzyce, traktując takie elementy scenografii jak oświetlenie, wystrój sceny w kategoriach drugorzędnych. W sumie do rąk fanów autorzy oddali materiał wizyjny o objętości około 140 minut, z czego blisko 100 minut to przebieg koncertu, resztę stanowią wywiady, klipy TV oraz galeria zdjęć. Setlista obejmuje 13 nagrań plus intro "The Weight Of The Stone" oraz outro "Themeland". Gdybym miał najkrócej jak potrafię przedstawić swój pogląd na temat tego koncertu, to napisałbym następująco: Kwintet Subsignal w najwyższej formie! Jak do tego dodać doskonale i trafnie dokonany wybór nagrań, można by tylko westchnąć z tęsknotą w głosie "Szkoda, że nas tam nie było". Trudno ten spektakl nazwać show w pełnym tego słowa znaczeniu, ponieważ muzycy Subsignal nie należą raczej do grona scenicznych "zwierzaków" miotających się z kąta w kąt, szalejących i biegających we wszystkie strony i odstawiających co rusz jakieś popisówki indywidualne. Wręcz przeciwnie, każdy z nich zachowuje się raczej statycznie, skoncentrowani na perfekcyjnej realizacji powierzonych zadań. Zresztą nawet, jakby chcieli wnieść więcej ruchu, to od razu należy powiedzieć, że scena w obiekcie "7er Chlub" powierzchniowo wybiegiem dla tygrysów z pewnością nie jest, dlatego raczej wskazany jest w tym miejscu zdrowy rozsądek. Arno Menses sprawia wrażenie bardzo wyluzowanego faceta, który nawiązał świetny kontakt z publicznością, choć ta z kolei do "orłów" spontaniczności nie należy. Pomimo tego wokaliście udaje się dosyć regularnie pobudzić słuchaczy do żywszych reakcji na płynącą ze sceny muzykę. Szef artystyczny grupy Markus Steffen, niezwykle skupiony na grze na gitarze, czy to elektrycznej w przeważającej części koncertu, czy też akustycznej reprezentowanej przede wszystkim przez wersje unplugged "The Size Of Light On Earth" (6:13, zagrany świetnie na dwie gitary akustyczne) oraz "Eyes Wide Open" (utwór jeszcze z czasów istnienia Sieges Even i longplaya "Paramount", (4:43). Oczywiście także w pozostałych kompozycjach zespół korzysta z akustyki, zarówno gitarowej, jak też fortepianowej, ale czyni to bardzo wstrzemięźliwie. Subsignal prezentuje się jako grupa świetnie przygotowanych muzyków, doskonale współpracujących, dla których występ "na żywo" nie stanowi "odrabiania pańszczyzny" z obowiązkowym pójściem do kasy po stosowne apanaże. Widać wyraźnie, że cała piątka przeżywa ten koncert emocjonalnie, dokonuje wszelkich starań, żeby nie wkradły się żadne niedociągnięcia, co udaje się w każdym momencie. Przeciwnie koncertowe wersje utworów kwintet wykonuje brawurowo, energetycznie, dynamicznie, a w oczy "rzuca się" muzykalność artystów, ich umiejętności często stykające się z granicą wirtuozerii, swoboda wykonawcza. Różnic w porównaniu do materiału studyjnego jest sporo, ale zasadnicza polega na tym, że Subsignal "live" gra znacznie ciężej, ostrzej, z pazurem progmetalowym, niekiedy w miejscach, w których słuchacz w ogóle się takiej interpretacji nie spodziewa. Kapitalne umiejętności indywidualne powodują, że partie solowe
to sama radość i dla muzyków i dla publiczności. Nowy bębniarz nie żałuje sił i energii, żeby udowodnić, że nowa materia, z którą musi się zmierzyć to łatwizna. Markus Steffen to wytrawny gitarzysta, który potrafi zrobić doskonały użytek z całego pakietu swoich gitarowych talentów. To z jaką heavy metalową pasją "szyje" gitarowe riffy ostre jak brzytwa wywołuje zdumienie, tym bardziej, że za moment bez trudu znajduje się we fragmentach rockowej progresji, w których staje się malarzem dźwiękowych obrazów. Z lekkością przechodzi od fraz balladowych po te ekstremalnie mocne nie epatując przy okazji nadmiarem gestów, ekonomicznie, nawet oszczędnie, ale ze znakomitym efektem. O wokaliście wspomniałem już ciepło nieco wyżej, a chciałbym tylko dodać, że w niektórych partiach wspomaga go Julia Alsheimer, zarówno w chórkach, duetach, jak też jako lead vocal. Generalnie zespół prezentuje się znakomicie, a perfekcja wykonawcza dotyczy kompozycji krótszych, bardziej zwartych i jednorodnych, jak też tych kompleksowych, czasowo rozciągniętych, jak choćby tytułowych kawałek drugiego albumu "Touchstones", trwający ponad jedenaście i pół minuty. "Out There Must Be Something - Live In Mannheim 2012" to bardzo dobry wizyjny dokument działalności bandu Subsignal, w którym każdy na własne oczy może zobaczyć, jak przygotować muzyczny materiał, żeby zasłużyć na szacunek i potwierdzić swój profesjonalizm. Kwintet akcentuje siłę wszystkich swoich zalet, poczynając od potencjału melodycznego poszczególnych utworów, aż po precyzję i swobodę wykonania, nawet tych najbardziej skomplikowanych sekwencji. Odrzucając cały blichtr wielu koncertów, świecidełka i "kwadratowe jaja" oraz chwile, w czasie których oprawa i bodźce niemuzyczne wydają się być ważniejsze, Subsignal koncentruje się wyłącznie na ekspozycji muzyki, jej piękna, emocjonalności, pozytywnej energii. Z doskonałym skutkiem. Ta płyta DVD to obowiązek dla każdego fana rocka! (4,5)
Subsignal - Paraiso 2013 ZYX Music
Wprawdzie wartością podstawową na płytach muzycznych jest sama muzyka, ale w tym przypadku zacznijmy od okładki, która, moim zdaniem, jest bardzo pomysłowym projektem. Skojarzenia pomiędzy globusem traktowanym jako graficzny obraz kuli ziemskiej, czyli miejsce narodzin, życia i śmierci gatunku homo sapiens, a mózgiem, który decyduje o wielu najważniejszych aspektach ludzkiej natury i naszej egzystencji wydaje się być trafne. Ale ten obraz na okładce albumu nie jest tak oczywisty, ponieważ jego "scenografia" zmienia się w zależności od kąta padania naturalnego światła. Raz dostrzegamy zwykły globus znany z lekcji geografii, stojący na powierzchni mózgu. Ale wystarczy zmienić minimalnie ułożenie kartonika z płytą, a wcześniej określona wizja ulega przeobrażeniu jak za dotknięciem przysłowiowej czarodziejskiej różdżki, gdyż w pewnym momencie miejsce globusa zajmują skupione w kuli zwoje mózgowe oparte na podłożu, którym jest mapa świata. Rzadko mamy do czynienia z tak intrygującą i symboliczną wizją symbiozy człowieka z otaczającym go światem, przedstawioną na okładce płyty z muzyką rockową. Po
wydaniu dwóch albumów studyjnych od ostatniego "Touchstones" minęły raptem dwa lata - Subsignal postanowił zachować narzucony sobie cykl wydawniczy i w roku 2013 do rąk fanów trafiło wydawnictwo "Paraiso", w dwóch formach edycji, jako pojedyncza płyta CD, oraz jako wersja "Limited Edition" z dołączoną płytą audio, na której zamieszczono zapis koncertu w Mannheim z roku 2012. Praktycznie od inauguracji swojej działalności artystycznej kwintet Subsignal dał się poznać w świecie rocka jako grupa zachowująca się niezwykle profesjonalnie, dbająca o każdy, nawet najdrobniejszy szczegół czy to techniczny, czy graficzny, albo stricte muzyczny, dopracowując do granicy perfekcji wszystkie niuanse mające wpływ na jakość produkcji albumu fonograficznego. To wyjątkowo dobrze świadczy o zawodowstwie artystów, o ich szacunku do odbiorcy, o inteligencji i kreatywności. Niektóre z tych czynników, a nie wiem, czy czasem nie wszystkie, mają bezpośrednie przełożenie na jakość oferowanej sztuki muzycznej. Oczywiście słuchacza interesuje głównie kwestia ostatnia, czyli muzyka i jej zalety oraz właściwości artystycznego DNA Subsignal, na których opiera się styl ich sztuki muzycznej. W tym punkcie mogę wspomnieć o wszechstronności gitarzysty, kompozytora i songwritera w jednej osobie, Markusa Steffena, który umiejętnie potrafi zademonstrować kunszt instrumentalisty "obsługującego" gitarę elektryczną akustyczną i klasyczną. Nie każdy słuchacz rocka zdaje sobie sprawę, że artysta przeszedł solidną drogę edukacyjną, która pozwoliła dysponować całym pakietem umiejętności gry na gitarze, a także szeroką wiedzą w dziedzinie muzykologii. Wymienione czynniki wywierają niewątpliwie niebagatelny wpływ na kształt sztuki muzycznej prezentowanej na scenie przed publicznością oraz w studio nagraniowym, a połączone z emocjami i stosownym klimatem stanowią niezłą mieszankę "wybuchową". Przysłowiowym "strzałem w dziesiątkę" stało się także pozyskanie holenderskiego wokalisty Arno Mensesa, zarówno w kwestii jego osobowości jako członka zespołu, kolegi, przyjaciela, jak też wszechstronności wokalnej. Menses dba o rozbudowę harmonii wokalnych, a te stają się na kolejnych albumach coraz bardziej spektakularne i wyrafinowane. Świetnym wyborem okazał się być także kontrakt z klawiszowcem Davidem Bertokiem. Także w tym przypadku należy wskazać jeden istotny punkt, któremu "na imię" uniwersalność. Bertok doskonale wyczuwa klimaty Subsignal, preferuje raczej ciepłe brzmienie, ogranicza do minimum obecność dźwięków syntetycznych, stawiając priorytety raczej na pasaże organowe, wykorzystanie klasycznego fortepianu. Świetny basista Ralf Schwager, to nie tylko "drogowskaz" na ścieżkach rytmicznych, potrafi "pociągnąć" także linię melodyczną, balansować na granicy progrocka , metalu i jazzu. Ta wielostronność pozwala na konstruowanie bardzo bogatej faktury dźwięków, urozmaiconej i zmiennej. W porównaniu do dwóch poprzednich publikacji fonograficznych dokonano korekty jednego filaru brzmienia, na stanowisku perkusisty zasiadł Danilo Batdorf, związany uprzednio z kapelą Dreamscape. Album "Paraiso" to według mojej opinii wybitne osiągnięcie Subsignal, ponieważ to na tej płycie kulminację osiągnęły walory stylu niemieckiego kwintetu, wspaniała melodyjność, proporcje pomiędzy mocniejszymi, "zaostrzonymi" frazami rockowymi a tymi łagodniejszymi, "miękkimi", perfekcja na linii współpracy wszystkich instrumentalistów, traktując głos jako jeden z elementów, team spirit, kunszt wokalny, rewelacyjne aranżacje ze znakomitymi wstawkami symfonicznymi, oraz hipno-
SUBSIGNAL
103
tyczna nastrojowość, która swoim pięknem z lekkością uwodzi każdego odbiorcę muzyki. Te 53 minuty muzyki ze szczególną siłą działają, gdy zapewnimy sobie stosowne warunki jej odbioru, późna pora i słuchawki, dzięki którym każda "kropelka" dźwięku dociera do nas bez ograniczeń. W całym spektrum nastrojów króluje melancholia, sporo w przestrzeni unosi się fraz marzycielskich, malarskich. Generalnie ten 10-utworowy album prezentuje muzykę duszy, wślizgując się niepostrzeżenie do świata naszych zmysłów. Mówiąc o "muzyce duszy" mam na myśli przewagę akapitów niezwykle emocjonalnych, bardzo subtelnych, łagodnych i wyważonych, a mocniejsze odcinki generowane przez koalicję instrumentów porównałbym do przerywników, które "zaburzają" niekiedy błogą sielankę, wpływając stymulująco na odbiór. "Paraiso" to niski ukłon w stronę klasyki rocka progresywnego, ze sporadycznie występującymi fragmentami ze sfery progmetalu. Ale muzyka jest tak piękna, że mniemam, że nawet wielbiciele mocnych riffów i gitarowej eskalacji łatwo dadzą się uwieść urokowi kompozycji. Analizując program albumu "Paraiso" rozpocznę od wskazania utworu dla Subsignal dosyć nietypowego, bo niezwykle przebojowego, z "bujającą" melodią, wykonanego ślicznie przez duet Arno Menses - Marcela Bovio (odkrycie wokalne Arjena Lucassena, Stream Of Passion). Ta piosenka bardziej nadawałaby się do musicalu albo rock opery aniżeli do repertuaru Subsignal. Prosty rytm, dosyć schematyczny z typowym podziałem zwrotka - refren, może budzić podejrzenie flirtu z kiczem. Jeden składnik przemawia na korzyść tego songu, solowa partia gitary w części środkowej, szlachetna, piękna i wytrawna, a Markus Steffen pieści struny w manierze największych romantyków rockowej gitary, jak choćby Steve Rothery z Marillion. Ale uczciwie napiszę, że tylko w tym jedynym przypadku mam cień wątpliwości, czy tak skomponowany utwór pasuje do wizerunku stylistycznego Subsignal. Pozostała zawartość albumu to miodzio dla fanów progresywnie skrojonych dźwięków. Akurat tak się składa, że po wymienionym hicie następuje "The Colossus That Bestrode", który miażdży łagodność i ulotność poprzednika, bazując na konfrontacji czynnika lirycznego w motywie melodycznym z dobitnymi, ostrymi, mroczno-metalowymi riffami gitary elektrycznej. Pomimo takiego zestawienia nie dochodzi do brzmieniowej "kłótni", a wszystko jest w doskonały sposób zsynchronizowane. Znakomity "A Heartbeat Away" rozwija się proporcjonalnie krok po kroku, wychodząc od gitary akustycznej, akordów fortepianu, syntezatorowych plamek i basowego pomruku. Początkowo wszystkie znaki wskazują na typową balladę. Sukcesywnie przybywa potencjału dynamiki, energii, do muzycznej akcji wkracza z impetem elektryka gitary, bębny i gęsta partia organów. W sumie końcowy rezultat w formie interesującej mikstury złożonej z kruchości, delikatności brzmienia z jednej strony, oraz energetycznych, drapieżnych wejść gitary jest zadowalający. I jeszcze jedna uwaga. Arno Menses śpiewa wyraźnie w manierze Jona Andersona z Yes, z czasów albumu "90125", ze wskazaniem na znakomite utwory "Changes" i "Hearts". Pozytywne skojarzenia budzi również urozmaicony "The Sillness Beneath The Snow", w którym na zmianę występują "fale" akustyczne i elektryczne, wsparte wyśmienitą melodią. Bonusem tego utworu jest kapitalna wstawka M. Steffena na gitarze flamenco (około 4:15). Punkt kulminacyjny nadchodzi w finale w postaci prawie 8minutowego "Swimming Home", startującego z pozycji tradycyjnej ballady, leniwego fortepianu, czarującej melodii, jed-
104
SUBSIGNAL
nak z czasem rośnie tempo, krzywa dynamiki, pojawiają się dopracowane wielogłosowe harmonie wokalne, pasaże smyczkowe, sielankową atmosferę uzupełniają nieco mocniejsze partie gitarowe. Subsignal albumem "Paraiso" wspiął się o kolejny szczebel w hierarchii doskonałości w tworzeniu rockowych wizji budzących podziw elegancją wykonania, różnorodnością i elokwencją, czyli umiejętnością pięknego wysławiania się, bo piątka muzyków przekazuje swoje przemyślenia, opisuje stany emocjonalne, tworzy klimat wypowiedzi wprawdzie nie tylko słowami lecz głównie dźwiękami, co nie przeszkadza, żeby przy odrobinie tolerancji zaliczyć je do elokwentnych. Piękna płyta! (5,5)
Subsignal - The Beacons Of Somewhere Sometime 2015 Golden Core / ZYX Music
Subsignal, publikując w roku 2015 album "The Beacons Of Somewhere Sometime" konsekwentnie podąża drogą mini cyklu wydawniczego, co dwa lata jedna płyta długogrająca. Jak na dzisiejsze standardy to częstotliwość godna uwagi. A co warte dodatkowego podkreślenia, taka aktywność nie wiąże się z obniżeniem poziomu artystycznego edytowanych albumów, powiedziałbym, że raczej przeciwnie, każda kolejna płyta sprawia wrażenie bardziej dojrzałej, starannie dopracowanej, wypełnionej poruszającymi pomysłami melodycznymi realizowanymi przy zachowaniu perfekcji wykonawczej. Naturalnie takie szczegóły można zbyć lekceważącym wzruszeniem ramion, ale moim zdaniem odgrywają one o tyle istotną rolę, że w składzie grupy ponownie doszło do zmian. "Rusztowanie" tej pięcioosobowej formacji pozostało nienaruszone z filarami w postaci trio Steffen - Menses - Schwager, ale zmiany dotknęły dwóch dosyć newralgicznych stanowisk, na instrumentach klawiszowych gra Luca Di Gennaro, pochodzący z dwóch dosyć popularnych kapel, włoskiej Soul Secret oraz niemieckiej Seven Steps To The Green Door (kto nie zna muzyki tego zespołu, powinien najszybciej jak to możliwe uzupełnić braki), a na perkusji pojawił się Dirk Brand, 2012 w składzie hard rockowego Axxis (działa od roku 1989, kilkanaście albumów w dyskografii), pracujący także w zawodzie pedagoga muzyki na stanowisku wykładowcy niemieckiego uniwersytetu w Münster oraz Instytutu Muzyki w Gießen (w strukturze uniwersytetu założonego w roku 1607, ponad 30 tysięcy studentów). Brand to bardzo wszechstronnie przygotowany muzyk, który obok rocka para się również jazzem i jest absolwentem bardzo prestiżowego Percussion Institute of Technology (PIT) w Los Angeles. Widać z tego, że braki kadrowe uzupełniono wartościowymi muzykami, gwarantującymi odpowiedni poziom wykonawczy. O albumie, którego artwork podziwiać można powyżej (co symbolizuje, można się dowiedzieć z wywiadu z Markusem Steffenem na łamach HMP) można mówić tylko dobrze lub bardzo dobrze, ponieważ prezentuje, kolokwialnie pisząc, kawał dobrej muzy, solidny "kawał", bo blisko 66 minut podzielonych na osiem utworów. Podobnie jak na albumie "Paraiso" spektakl muzyczny otwiera forma intro w postaci instrumentalnego (1:38) "The Calm", natomiast
absolutnym punktem kulminacyjnym programu jest finałowa, potężna suita "The Beacons Of Somowhere Sometime", ponad 23 minuty muzyki, multum różnych wątków, doskonale zintegrowanych w jeden wspaniały, epicki organizm muzyczny. Nie będę ukrywał, że praktycznie od zawsze byłem i pozostałem fanem rozbudowanych form rockowych. Wyjaśnienie tego mojego "defektu" jest moim zdaniem dosyć proste, jestem człowiekiem już wiekowym i gdy w najlepsze trwała Złota Era Rocka Progresywnego czyli dekada lat 70-tych w dostępnych wtedy a naszym kraju rozgłośniach radiowych pewnym standardem była prezentacja kompozycji rockowych w całości, bez oglądania się na czas trwania. Dlatego dojrzewając, także muzycznie uważałem, że to coś normalnego, że moderator programu zapowiada utwór trwający grubo ponad 20 minut. Dzisiaj w radiu zjawisko już wymarłe, co nie znaczy, że nowe składy rockowe unikają rozbudowanych, wielowątkowych kompozycji jak ognia. Absolutnie nie! Suitą w wykonaniu Subsignal można się tylko zachwycać, bo to wspaniałe dzieło, majestatyczne, poruszające, z dziesiątkami, jak nie setkami bodźców muzycznych, podsyconych emocjami i zagranych na rewelacyjnym poziomie. Aby taką epopeję stworzyć trzeba dysponować praktycznie nieograniczoną siłą wyobraźni, oraz potrafić przełożyć teoretyczną koncepcję na język dźwięków. Kwintet Subsignal przy minimalnym, ale - to się nie wyklucza - znaczącym wsparciu gości, gitarzysty Kalle Wallnera z RPWL, a także saksofonisty altowego Marka Arnolda (między innymi w australijskim projekcie Unitopia) przedstawił znakomity dźwiękowy "obraz", wielobarwny, z mnóstwem odcieni, doskonale wyważony rytmicznie, z licznymi wpływami najróżniejszych stylistyk, wśród których prym wiodą progrock, art rock, jazz, rock symfoniczny, a momentami mocniejsze "tąpnięcia" rodem z hard rocka i progmetalu. Taka mieszanka, inteligentnie ułożona, której kolejne fragmenty wynikają z poprzedniego biegu zdarzeń muzycznych. Oczywiście nie jest to innowacyjne podejście do sztuki rockowej, raczej poszanowanie klasyki i tradycji, bez ekstrawagancji. Ale poziom partii instrumentalnych może wpędzić innych artystów w kompleksy. Melodyka wywołuje entuzjazm słuchacza, a selektywne i przestrzenne brzmienie wchłania odbiorcę bez reszty, powodując, że ten zapomina o otaczającym świecie. Magia i misterium! Warto to przeżyć! Skupiając się na tym jednym rozdziale albumu mimo woli odsuwam w cień pozostałe komponenty repertuaru Subsignal. Niesłusznie! Każdy z nich posiada własną muzyczną osobowość, określoną bądź to porywającym motywem melodycznym, bądź urokliwą nastrojowością, albo znakomitą aranżacją, spektakularnym występem solowym, rewelacyjnymi popisami wokalistyki. Wszystkie części zazębiają się w jedność, którą spaja konceptualna tematyka, krążąca wokół życiowych przegranych, niepowodzeń, związanych ze stratą kogoś bliskiego, rozstaniem, nostalgią, smutną refleksją nad własnym życiem, bolączkami ludzkości. Wprawdzie autorzy projektu zastrzegają, że nie należy albumu traktować w kategorii "concept-albums", ale wydaje się, że takie nastawienie to pewien rodzaj asekuracji, ochrony przed krytyką, że być może w niektórych miejscach problematyka wykazuje pewną niespójność. Ale to wszystko szczegóły, owszem ważne, ale nie decydujące. Zwracają uwagę doskonałe, kompleksowe aranżacje, bardzo pomysłowe, zestawiające w jedną sekwencję czynniki pozornie sprzeczne. Tak jest z konfrontacją ostrej gitary elektrycznej z charakterystycznym brzmieniem gitary hiszpańskiej. Podobnie wygląda sytuacja z wprowadzeniem
akcentów folklorystycznych i jazzowych (jazz rockowa gitara, sposób gry na perkusji, partie solowe saksofonu altowego). W tym bogatym, urozmaiconym świecie dźwięków dominują gitary, raz łagodniejsze i miękkie akustycznie, innym razem dynamiczne i drapieżne, jeszcze innym razem niesamowicie romantyczne, albo oszczędne i intymne. Podobnie ma się sprawa z paletą zagrywek perkusyjnych, gdy w wielu punktach słuchacz odbiera metal - drumming, po czym następuje kompletna metamorfoza i Dirk Brand zaznacza swoją obecność wyłącznie miotełkami "głaszczącymi" z uczuciem talerze. Tak gwałtowne zmiany, przeobrażenia wiążą się z kreowanym klimatem muzycznych wypowiedzi, z zawartością liryczną songów. Zaproszenie do podążania ścieżkami albumu jest niesamowite, bo "The Calm" w bardzo ascetyczny sposób buduje atmosferę wyczekiwania na coś niespodziewanego, pełnego tajemnicy. Po minutowym intro fortepianowym do pracy przystępują pazury gitar, które ostrymi riffami wprowadzają utwór na odpowiedni poziom dynamiki, do tego rewelacyjne struktury wielogłosowe intonujące przepiękną melodię. A w kolejnych odsłonach słuchacz przeżywa gwałtowne przemiany jak na rollercoasterze, raz wybucha dynamit, innym razem idylliczne, rozmarzone, pasaże tonują emocje. I który to już raz powtórzę słowo jak zaklęcie "Melodie, melodie, melodie". Kapitalne, niepowtarzalne, śliczne, niezależnie od faktu, czy wynikają z istnej burzy dźwięków, czy balladowego akapitu. I tak krok po kroku, aż do genialnego finału w postaci tytułowego poematu. Czy można jeszcze piękniej? Nie wiem. Słuchałem i wracam do tej muzycznej fiesty regularnie, dziesiątki razy, im częściej, tym mocniej odczuwam piękno emanujące z tych dźwięków, tym bardziej te muzyczne krajobrazy intrygują. "The Beacons Of Somoewhere Sometime", ekskluzywne źródło dźwiękowych delikatesów, na każdą porę, każdy czas, każdą sytuację. Moja intuicja podpowiada, że z muzyką Subsignal zaprzyjaźniłem się na lata, czuję to. Kilka lat temu, gdy ukazał się album Gazpacho "Tick Tock", też podskórnie wiedziałem, że to niezmierzone piękno nigdy się nie zestarzeje. I tak jest w rzeczywistości do dzisiaj. Taką samą refleksję mogę przytoczyć w przypadku tej płyty, bardzo wytwornej i zjawiskowej. A jak ktoś przy słuchaniu już pierwszych taktów nie zacznie odczuwać syndromu "gęsiej skórki", temu przydałby się już tylko defibrylator. (6) Włodek Kucharek
obszaru anglo-amerykańskiego. A tak między nami: nigdy nie byłem wielkim fanem krautrocka (śmiech)!
Powrót do przeszłości Pisząc słowo wstępne do wywiadu z Markusem Steffenem, współzałożycielem i gitarzystą zespołu, zastanawiałem się, jakim tytułem opatrzyć poniższy tekst. W sukurs przyszedł mi niejako sam interlokutor, który album Subsignal z roku 2013 nazwał "Paraiso", z hiszpańskiego "Raj". Trudno o bardziej trafną diagnozę zawartości nie tylko tego dysku, także pozostałych płyt w dorobku niemieckiej formacji. Oczywiście Markusowi przez myśl nie przeszło nawet przypuszczenie, że tytuł "Raj" może być adekwatny do rzeczywistej wartości muzycznej wydawnictwa, ponieważ współautor muzyki to osoba niezwykle skromna, czego dowodów dostarcza aż nadto w swoich wypowiedziach, traktujących raczej o muzyce globalnie, bez ograniczania się do tematyki ostatniego albumu "The Beacons Of Somewhere Sometime" z roku 2015 bądź "chirurgicznego" zagłębiania się we wnętrze kolejnych publikacji fonograficznych Subsignal. Prywatnie uważam, że całość dyskografii Subsignal, to jedno z najbardziej niedocenionych zjawisk na scenie rockowej, zespół, którego pięć wydanych do tej pory płyt, w tym dyski CD + DVD z koncertu, prezentuje absolutne wyżyny sztuki muzycznej. Pojęcie "sztuka" nie jest w moim mniemaniu żadnym nadużyciem, gdyż ten aktualnie, kwintet, to artyści w pełnym tego słowa znaczeniu. Artyści potrafiący "przekuć" świat niebywałych emocji podkreślonych nieskazitelnym pięknem w całą, niezmiernie bogatą paletę dźwięków. Mój partner w rozmowie, Markus Steffen, to osobowość, znakomicie wykształcony muzyk, dojrzały człowiek, świadomy celu, do którego dąży wraz z zespołem. Jego twórczy dorobek wraz z Sieges Even i Subsignal nie oszałamia ilością, ale na pewno budzi szacunek. A nie ilość a jakość czyni z jego twórczości wydarzenie godne uwagi. HMP: Przeczytałem w Twojej biografii, że gitara towarzyszy Tobie od 12 roku życia. Już wtedy byłeś przekonany, że w przyszłości będziesz zajmował się profesjonalnie muzyką? Jesteś "uzależniony" od muzyki? Markus Steffen: Nie, w tamtym czasie chciałem być po prostu taki jak Angus Young (śmiech). Wtedy nie byłem jeszcze świadomy, że będę chciał dokonać takiego zawodowego wyboru. Ale już wtedy byłem zakręcony na tle muzyki i opętany przez gitarę z jej różnymi aspektami. I może zabrzmi to trochę zbyt romantycznie: bez gitary nie byłbym tym, kim jestem. Mogę dodać, że tak dopiero w wieku 18 lat pojawiła się myśl, żeby muzyka stała źródłem zarobkowania. Co albo kto miał największy wpływ na Twoją decyzję, żeby grać na gitarze klasycznej i elektrycznej? Jak już powiedziałem, jako pierwszy był Angus Young. Nieco później pojawili się inni, przede wszystkim Alex Lifeson. Ale także tacy muzycy jak Alan Holdsworth czy Frank Gambale. Natomiast do gitary klasycznej przekonał mnie Brytyjczyk Julian Bream. Zafascynowało mnie jego nagranie 12 etiud Heitora Villa-Lobos, do tego stopnia, że od zaraz zacząłem grać na gitarze elektroakustycznej (koncertowej). Obecnie mogę powiedzieć, że oba rodzaje gitar mają dla mnie podobnie duże znaczenie. W kręgu Twoich autorytetów gitary spotkać można Angusa Younga (AC/DC), Alexa Lifesona (Rush), Joe Satrianiego czy właśnie klasyka Juliana Breama. Któremu z nich zawdzięczasz najwięcej? Trudno powiedzieć. Ale na pewno każdy z tych wymienionych (oraz wielu innych muzyków) był jednym z moich źródeł inspiracji. Współcześnie próbuję w dużej mierze tworzyć samodzielnie, czerpać twórcze idee z siebie, ale na początku mojej podróży muzycznej znajdowali się ważni dla mnie ludzie, których bardzo podziwiałem.
kiem, nie pod względem czysto technicznym, lecz pod kątem analitycznej metody postępowania. Ale abstrahując od tych aspektów, studia były niesamowicie interesujące. Według mnie należy być otwartym na wszystko. Twoja kariera muzyczna od wielu lat biegnie, że tak powiem, równolegle, a więc z jednej strony od roku 2014 jesteś dyplomowanym nauczycielem muzyki, z drugiej strony rozwijasz swoją działalność jako muzyk rockowy. Która z tych dziedzin aktywności jest Twoim zdaniem trudniejsza? A gdybyś musiał się zdecydować tylko na jedną z tych form, to wybrałbyś…? Trudne pytanie. Ale nie zrezygnowałbym z żadnej, bo obie sprawiają mi niezwykłą frajdę. Tak jak na każdym polu aktywności pojawiają się doświadczenia negatywne, ale one będą pojawiać się zawsze. Tak po prostu jest. Nauczając doszedłem do wniosku, że wielu moich kolegów muzyków robi to niechętnie, traktują ten rodzaj działalności jako zło konieczne. Dla mnie wygląda to zupełnie inaczej. Ja uważam, że dzięki pracy nauczyciela, nauczaniu zostałem lepszym muzykiem. Każdemu uczącemu mogę dać radę, żeby sam spróbował nauczać innych, to są najlepsze lekcje, z których można najwięcej nauczyć się samemu. Jest to także o tyle ważne, że nigdy nie chciałem się skupiać tylko na jednej rzeczy w życiu. Niemiecka scena rockowa należy od dziesiątków lat do wiodących na świecie. Przecież już w latach 60tych zaczął się krautrock. Starałeś się korzystać w trakcie swojej kariery z tego dziedzictwa kultury muzycznej? W każdym razie nie robiłem tego świadomie. Na mnie znacznie bardziej oddziaływały wpływy z rockowego
Byłeś jednym z założycieli Sieges Even. Pamiętasz jeszcze, dlaczego doszło w roku 2008 do rozwiązania tego znanego na arenie międzynarodowej zespołu? Przyczyną były, tak, jak to często bywa, różnice osobiste w zespole. Dla mnie i dla Arno (Arno Menses przyp. red) nie było innej alternatywy. Uważam, że te rozbieżności zaczęły wkrótce oddziaływać na muzykę. Byliśmy pod względem czysto muzycznym na dobrej drodze, także w aspekcie komercyjnym. Ale gdyby ucierpiała strona artystyczna, to byłby ciężki cios prosto w serce naszych fanów. Dlatego lepiej było zakończyć ten rozdział. Oczywiście nie przyszło nam to łatwo, przecież Sieges Even, jakby na to nie patrzeć, był ważną częścią naszego życia. Subsignal miał być projektem pobocznym Sieges Even. Dlaczego nagle stał się głównym kierunkiem Twojej działalności. Wyczerpała się formuła muzy czna Sieges Even, czy były inne ważne powody? Już krótko po rozstaniu z Sieges Even stało się jasne, że projekt "Subsignal" przekształci się w regularny band. Arno i ja jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, a muzycznie zawsze nadawaliśmy na tych samych falach. A więc była to logiczna konsekwencja tego stanu rzeczy. Na pewno była to trudna decyzja, ponieważ zaczynaliśmy praktycznie od zera. Ale uważam, że w dosyć krótkim czasie udało nam się stworzyć nowy band. Oceniając pod kątem stricte muzycznym, być może udałoby się nam coś jeszcze z Sieges Even osiągnąć, ale cena byłaby zbyt wysoka. W dyskografii Subsignal znajdują się cztery albumy nagrane w sześć lat. Dobry wynik! Jesteś zadowolony w takim samym stopniu z wszystkich albumów Subsignal, czy możesz wskazać, która z płyt w Twoim prywatnym rankingu zajmuje pierwsze miejsce? Lubię wszystkie albumy! Niezależnie od tego, że mają zupełnie różne brzmienie. Z każdym z nich związana jest pewna historia. Aktualnie jestem zajęty jeszcze oczywiście "The Beacons Of Somewhere Sometime", ale w głowie mam już koncepcję kolejnego albumu. Ale przygotowanie takiej listy rankingowej jest dla mnie niemożliwe, gdyż wszystkie te płyty są dla mnie zbyt bliskie. Jakie są źródła Twojej inspiracji w pracy kreatywnej jako muzyka? Są to dzieła innych muzyków, albo dzieła literackie, może doświadczenia zaczerpnięte z życia, albo na przykład teorie filozoficzne? Jak już wspomniałem, próbuję czerpać z siebie samego, z rzeczy, które postrzegam, przeżywam. Mój styl pisania jest bardzo osobisty. Także wtedy, gdy teksty opowiadają bezpośrednio o własnych doświadczeniach, piszę muzykę tak, żeby każdy słuchacz dostrzegał i słyszał w tym obrazy i historie z własnego życia. Takie stawiam sobie wymagania. Pod koniec lat 70-tych punk rock deklarował, że rock progresywny umarł. Ale ten kierunek muzyczny nic o tym nie "wiedział" i rozwija się do dnia dzisiejszego. Takim przykładem kreatywności rocka progresywnego są moim zdaniem wszystkie cztery longplaye Sub-
Czy możesz uzasadnić opinię, że oba warianty instrumentu, a więc gitara elektryczna i akustyczna, wzajemnie się nie wykluczają? No tak, to zawsze będą instrumenty strunowe. Istnieje wiele podobieństw i różnic. I właśnie te różnice "rajcują" mnie. Gdy rozpocząłem grę na gitarze elektroakustycznej, zauważyłem, jak ogromnie poprawiła się moja umiejętność pisania, tworzenia melodii. Jak zaczynasz granie od gitary elektrycznej bardziej myślisz na przykład o pozycjach, w których uczysz się swoich skal. W przypadku gitary elektroakustycznej już na starcie nauczyłem się grać na podstrunnicy z diagonalnym ułożeniem strun. A do tego naturalnie technika prawej ręki. Jasne, że są gitarzyści jak Mark Knopfler, którzy grają palcami, ale najczęściej naukę zaczyna się od gry kostką. Ale ja bardzo szybko zacząłem grać na gitarze elektrycznej palcami (fingerpicking). To pomogło mi także przy komponowaniu. Jesteś doskonale wykształcony muzycznie. To rzadki przypadek, żeby we współczesnej muzyce rockowej spotkać takie autorytety. Studia w dziedzinie muzykologii wywarły na Ciebie pozytywny wpływ? Na pewno! One mnie wzbogaciły. To świetne uczucie, gdy wiesz coś na temat historii muzyki, faktury muzycznej, kontrapunktu albo analizy harmonicznej. Uważam, że taka wiedza pozwala stać się lepszym muzy-
Foto: Subsignal
SUBSIGNAL
105
Czy współcześnie istnieje kierunek muzyczny, który wywołuje Twoją irytację? Jakie wymagania musi spełniać dobra muzyka? Znasz może jakieś polskie zespoły, który w ostatnim czasie wzbudziły Twoje zainteresowanie? Zasadniczo słucham dosłownie wszystkiego z różnych odmian, rodzajów muzyki. W dziedzinie progrocka uważam, że świetna jest ostatnia płyta Stevena Wilsona. Jego koncert, tutaj na miejscu, w Monachium, był zachwycający i zrobił wielkie wrażenie. Aktualnie słucham także muzyki angielskiego kompozytora Maxa Richtera. Ale czym jest dobra muzyka? To powinien każdy zdefiniować dla siebie. To, co mi się nie podoba w rocku progresywnym, to taka elitarna postawa wobec innych stylów muzycznych. Zresztą sądzę, że to całkowicie niestosowane, ustawianie jakościowej poprzeczki według skali czy stopnia opanowania gry na jakimś instrumencie. O czym to świadczy? Dla mnie w muzyce należy czuć duszę, a to jaką etykietkę przyklei się do muzyki, jest absolutnie obojętne. A w kwestii dotyczącej polskiej muzyki: niestety nie jestem tutaj na bieżąco. Ale przed kilkoma laty graliśmy z Riverside i było to bardzo interesujące.
Foto: Subsignal
signal. Piękne melodie, dojrzałe pasaże instrumentalne, wstawki orkiestrowe, granice konceptualne. Wszystkie wymienione składniki każdy słuchacz znajdzie w treści wszystkich albumów Subsignal. Zgadzasz się z przedstawionym tutaj poglądem czy możesz zaproponować inną definicję stylu? Zgadzam się z Tobą całkowicie. Myślę, najpiękniejsza w rocku progresywnym jest jego ponadczasowość. Generalnie jest tak jak w przypadku muzyki klasycznej albo jazzu: rock progresywny nie zużywa się, jest nie do zdarcia. Oczywiście nie jest tak, że nagle ktoś wymyśli w rocku progresywnym "koło", to znaczy, że realnych innowacji trudno oczekiwać. Widać to także po tym, że tacy artyści jak Steven Wilson czy Opeth świadomie próbują nawiązywać do lat 70-tych. Niekoniecznie jest to działanie progresywne. Ale być może nie jest to zbyt ważne kryterium. Decydującym elementem jest to, żeby ludzie tworzyli muzykę poruszającą, która jednocześnie będzie wysokiej jakości. A jak się ten proces nazwie, to tak naprawdę zupełnie obojętne. Najnowszy album "The Beacons Of Somewhere Sometime" zachwyca chwytliwymi melodiami, z jednej strony hymnicznymi, z drugiej melancholijnymi i emocjonalnymi pasażami z akcentami metalowymi. Czy jesteś świadomy, jak wielkie wrażenie robi na słuchaczach muzyka Subsignal, jak wielki potencjał emocjonalny zawiera w sobie? Gdy komponuję, w pierwszej linii robię to dla siebie. Uważam, że tylko wtedy możliwe jest wykreowanie prawdziwie szczerej muzyki. Ale mam także naturalnie nadzieję, że moje osobiste marzenia, doświadczenia i wytwory mojej fantazji spodobają się i zainteresują niektórych ludzi (śmiech). Czasami pojawiają się przecież reakcje i odczucia na muzykę i teksty. To ten moment, w którym człowiek sobie uświadamia, że własne marzenia, doświadczenia i fantazje nie są odosobnione, jak się wcześniej myślało. A to bardzo pozytywne uczucie. Udało się Tobie stworzyć artwork, który dokładnie odzwierciedla klimat, nastrój muzyki. Czarnego łabędzia można powiązać z wyobrażeniem piękna i dumy, a krajobraz zasnuty mgłą połączyć z pewną tajemniczością, mrokiem. Czy graficzny wizerunek, obraz albumu "The Beacons Of Somoewhere Sometime" ułatwia w pewnym sensie zrozumienie treści? Łabędź jest starym symbolem zdarzenia nieoczekiwanego. O to dokładnie chodzi na całej płycie. A fakt , że design, także w formie graficznej koresponduje z muzyką i tekstami, to już była kwestia odpowiedzialności naszego dyrektora artystycznego Thomasa Ewerharda. Wysłaliśmy mu tylko muzykę i teksty, co przyniosło taki właśnie dobry rezultat. Uważam, że wywiązał się ze swojego zadania znakomicie. Naturalnie można interpretować sylwetkę łabędzia, tak jak Ty to uczyniłeś. Każdy ma w tym zakresie swobodę. Jak mógłbyś opisać w krótkiej formie koncepcję tek stów? Odzywają się głosy, że album zawiera wiele cech dzieła konceptualnego, że songi poruszają się wokół tematyki straty kogoś bliskiego, rozstania. "Beacons..." nie jest albumem koncepcyjnym, w którym dominuje jedna zwarta historia. Znacznie bardziej teksty w zakresie ich problematyki zbliżają Siudo
106
SUBSIGNAL
kwestii utraty czegoś bądź kogoś, zdarzenia, na które nikt, nigdy nie jest przygotowany. I pod tym względem teksty są niczym innym, jak wariacją, różnym ujęciem tematu głównego. Gdy je tworzyłem przechodziłem właśnie nie najlepszy etap mojego życia i uważam, że nie da się tego ująć w ramy jednej spójnej historii. A więc utwory są swoistym opisem pewnych stanów emocjonalnych, uczuć, strachu i innych obaw. Po raz pierwszy Subsignal stworzył tak strukturalnie rozbudowaną kompozycję, punkt kulminacyjny albumu, "The Beacons Of Somowhere Sometime". Suita nawiązuje do tradycji rocka progresywnego lat 70tych. Jak czujesz się w procesie twórczym tak złożonych dzieł? Dosyć szybko stało się jasne, że tytułowy utwór będzie miał bardzo rozbudowaną formę. Naszym celem było jednak podzielenie go na cztery akty, ale o takim charakterze, żeby każdy z nich był autonomiczny, mógł istnieć samodzielnie, na przykład w czasie przekazu "na żywo". Generalnie jednak można powiedzieć, że song "napisał się sam z siebie". Istnieją takie utwory, w których w tworzenie inwestujesz mnóstwo pracy, a pomimo to wcale nie posuwasz się do przodu. Z "Beacons" było dokładnie odwrotnie, zresztą podobnie jak z całym albumem. Być może tego nie słychać, ale ten album w kwestii napisania songów był jednym z najłatwiejszych zadań. Jednak niekoniecznie tworzyliśmy pod wpływem stylistyki lat 70-tych, bardziej, szczególnie w kwestii struktury, inspirowaliśmy się barokową formą suity, a więc sekwencją kilku aktów wzajemnie w jakiś sposób ze sobą połączonych. Zaprosiliście niezwykle prominentnych gości, Kalle Wallnera (RPWL) i Marka Arnolda (Seven Steps To The Green Door). Czy poprzez wprowadzenie partii dodatkowej gitary, saksofonu altowego mieliście zamiar uszlachetnić brzmienie utworów? Tak, oczywiście! Wszyscy zaproszeni muzycy wykonali znakomitą robotę. Przy czym naszym celem nie było zaangażowanie tych ludzi tylko z powodu ich znanego nazwiska czy instrumentu, na którym grają. Wówczas, w czasie rejestracji albumu komponowane songi wymagały od nas wykorzystania przykładowo partii saksofonu w "And The Rain Will Wash It All Away". Albo partii solowej gitary Kalle Wallnera w "A Time Out Of Joint", w którym chcieliśmy podążyć w kierunku klimatu Davida Gilmoura. To były być może tylko drobne brzmieniowe akcenty, ale w globalnej skali niezwykle ważne. Wszystkie opublikowane do tej pory albumy Subsignal zostały zarejestrowane w studio. Kiedy nadejdzie najlepszy czas na granie płyty w wersji "Live"? Czy po wydaniu dysku "The Beacons Of Somewhere Sometime" planujecie organizację koncertów w Europie? Do tej pory opublikowaliśmy płytę DVD o tytule "Out There Must Be Something". W wersji CD płyta była dostępna tylko jako dysk bonusowy załączony do wydawnictwa "Paraiso". A więc trochę doświadczeń na tym polu już zebraliśmy. Zdecydowaliśmy także o rejestracji wszystkich następnych koncertów. Dlatego możliwe będzie wkrótce wydanie kolejnego albumu koncertowego. Jaką muzykę mógłbyś polecić swoim słuchaczom?
Masz już może jakiś pomysł, żeby zagrać z Subsignal w wersji unplugged? Rzeczywiście, myśleliśmy już o czymś takim. A w trakcie naszych ostatnich tournee graliśmy już kilka piosenek akustycznie. Ale mnie kusi jeszcze jeden pomysł, aby zaaranżować kilka songów na kwartet smyczkowy, gitarę klasyczną i wtedy to przedstawić. Czy nam się to uda, zapisano w gwiazdach, ale na pewno mamy ten aspekt w naszej podświadomości. Jesteś bogatym człowiekiem? W tym miejscu nie mam na myśli spraw czysto materialnych, lecz bardziej aspekt duchowy, emocjonalny? (Śmiech) Tylko na płaszczyźnie duchowej (śmiech). Dobra, żarty na bok. Odczuwam , że dostałem w życiu wielki dar, upominek, że mogę moje życie wypełnić muzyką. Myślę tak również wtedy, gdy nie bywa "różowo" na płaszczyźnie materialnej. Ale z tym trzeba i można żyć. Moje życie bez muzyki, bez sztuki samo w sobie byłoby dla mnie całkowicie niewyobrażalne. Jak mógłbyś scharakteryzować Markusa Steffena jako: a)człowieka, b)nauczyciela muzyki, c)gitarzystę rockowego i kompozytora? Wow, trudne pytanie. O to powinieneś raczej zapytać ludzi, z którymi gram, i którym daję lekcje gry na gitarze. Ale ja tych kwestii bym nie rozdzielał, ponieważ dostrzegam wiele dziedzin, w których pracuję i też ich nie traktuję oddzielnie. Jedna stanowi inspirację dla innej. Myślę, że na wszystkich tych polach należy być czujnym, zainteresowanym i otwartym. Wtedy można wyłowić dla siebie to, co najlepsze. W Europie istnieje wiele wyświechtanych stereotypów o Niemcach, że są bardzo zdyscyplinowani, porządni, pracowici. Czy wymienionych cech można się także doszukać w Twoim charakterze? One pomagają czy raczej przeszkadzają w życiu? Nie uznaję takich stereotypów, ale masz rację, w niektórych dziedzinach aktywności, szczególnie w zakresie kreatywności jestem bardzo zdyscyplinowany. W przeciwnym razie nie miałbym żadnych szans stworzenia takiego albumu jak "Beacons". Wykorzystuję praktycznie każdą minutę, żeby ćwiczyć i pisać teksty songów. Ale moim zdaniem nie ma to nic wspólnego z faktem, że urodziłem się w Niemczech (śmiech). Proszę o dokończenie następującego zdania: gdybym nie został muzykiem, to …? ...to "zajmowałbym się literaturą średniowieczną". Przecież faktycznie studiowałem ją i uzyskałem w tej dyscyplinie naukowej tytuł doktora. Ale zajmując się taką dziedziną zarabia się jeszcze mniej niż w przypadku muzyki (śmiech). Ale zasadniczo chciałem zawsze tylko jednego, muzyki! O czym marzy Markus Steffen? Czym interesujesz się poza muzyką? Marzę o domu nad morzem, w którym mógłbym mieć swoje własne studio (śmiech). A moje zainteresowania są wszechstronne, sztuka, kultura, natura… Ale przyznaję, że 95% mojego życia toczy się wokół gitary i muzyki. Bardzo dziękuję za wywiad. Życzę, aby spełniły się Twoje marzenia i życzenia! Mam nadzieję na spotkania z Subsignal w Polsce, na koncertach. Wszystkiego najlepszego od polskich fanów. Bardzo dziękuję. Podziękowania za interesujący wywiad! Włodek Kucharek
Sieges Even - Life Cycle 1988 Steamhammer
Dawno, dawno temu w dalekim Monachium powstał zespół muzyczny, zafascynowany karierą i osiągnięciami Kiss i Iron Maiden, oraz wszystkim tym, co działo się wówczas wokół szeroko rozumianego heavy metalu. Przyjął nazwę Sodom i od samego początku zderzył się z nieznaną wcześniej rzeczywistością. Okazało się, że nie są pierwszymi, którzy wpadli na pomysł nazwy "Sodom", gdyż niewiele wcześniej podobną koncepcję zrealizowali ich koledzy z Zagłębia Rury, którzy założyli thrash metalowy band. Nie było wyjścia, należało znaleźć inną nazwę, której nikt do tego czasu nie zdołał wykorzystać. "Padło" na Sieges Even, a uzasadnienie tej decyzji było dosyć naiwne, Sieges Even kojarzyło się młodym Bawarczykom z "fonetyczną elegancją". Wystartowali w roku 1985 jako kwintet, a początki, jak to zwykle bywa były bardzo trudne. Rotacja personalna w składzie nie sprzyjała postępom, brak zaplecza finansowego skutecznie utrudniał nagranie profesjonalnego materiału, dodatkowo młodzi muzycy zdawali sobie doskonale sprawę ze swoich niedoskonałości warsztatowych w opanowaniu gry na rockowych instrumentach. Pierwszą poważną próbą sprawdzenia biegłości instrumentalnej był materiał demo zatytułowany "Symphonies Of Steel", o bardzo ograniczonym zasięgu, trafił głównie do niemieckich fanzinów, amatorskich wydawnictw muzycznych, nie wywołując większego rezonansu. Następny krok postawił Sieges Even, już w czteroosobowym składzie, rok później publikując "Bootleg Kassette", którą ku zdumieniu muzyków oceniono bardzo ciepło, sprzedając cały nakład 400 kaset. Informacje o zespole upowszechniono także w prasie, spekuując jednocześnie na temat braku zainteresowania zespołem ze strony przemysłu muzycznego. Jednakże pomimo lokalnego rozgłosu sytuacja kwartetu nie uległa radykalnej zmianie aż do roku 1988, gdy wydano kolejne demo "Repression And Resistance", wyprzedane w ilości 500 egzemplarzy. Bardzo dobre przyjęcie zarejestrowanego materiału, oraz aktywne działanie producenta Kalle Trappa pozwoliło na podpisanie kontraktu z wytwórnią Steamhammer. Zespół ze zdwojoną energią zabrał się za pracę, której celem miało być wyprodukowanie regularnego albumu. Materiału do dyspozycji było mnóstwo, bo Monachijczycy postanowili wykorzystać swoje kompozycje z wersji demo, wprowadzając jednak zupełnie nowe aranżacje, poprawiając jakość techniczną w profesjonalnym studio, wykorzystując swoje doświadczenie instrumentalne, oraz załączając do całości dwie zupełnie nowe kompozycje. Album nosił tytuł "Life Cycle" i zawierał siedem utworów, w sumie ponad 43 minuty muzyki. Ale zanim przejdę do szczegółów programu płyty, wspomną jeszcze tylko o dwóch kwestiach. Pierwsza to zawartość publikacji, w której prym wiedzie
zdecydowanie, bardzo rozbudowana, grubo ponad 12-minutowa kompozycja "Straggler From Atlantis", w której muzycy zasygnalizowali swoje zainteresowanie bardziej złożonymi, multistylistycznymi formami, bo w ramach tego utworu wyróżnić można wiele wpływów i ówczesnych fascynacji muzyków. Ten fragment to prawdziwy punkt kulminacyjny debiutu fonograficznego Sieges Even. Obok niego miejsce znalazły bardziej jednorodne utwory, o zaskakująco mocnym, surowym brzmieniu, zagrane bardzo dynamiczne, z werwą i młodzieńczym entuzjazmem. Zwraca także uwagę spontaniczność i szczerość muzycznych wypowiedzi, które stanowią wykładnię ówczesnych umiejętności instrumentalnych, bezkompromisowego spojrzenia na muzykę rockową oraz admiracji wobec form skupionych na polu szeroko rozumianego heavy metalu. Dlatego debiut Sieges Even natychmiast zyskał miano klasyka i awansował do kanonu technicznego metalu. Analizując treść albumu wyraźnie można dostrzec jaką ewolucję stylistyczną przeszedł Markus Steffen, gitarzysta Sieges Even, jedyny członek formacji, który był inicjatorem założenia bandu, świadkiem jego rozwiązania i kontynuatorem tradycji w innym stylu, już z logo Subsignal. Od pierwszych taktów "Repression And Resistance" słychać wyraźnie, że mamy do czynienia z grupą, która nie chce pójść na łatwiznę. Ostre, ciężkie uderzenie z wyraźnie zaznaczoną pracą sekcji rytmicznej, karkołomnymi zmianami tempa, dysonansowymi pojedynkami gitarowymi, egzaltowanym wokalem Franza Herde, oraz tak zakręconymi aranżacjami, że błędnik słuchacza od razu dostaje głupawki. A jak do tego dodamy brak istnienia jakiegoś motywu melodycznego nawet w formie szczątkowej, jednorodną motorykę utworu i ponury, wręcz industrialny, odpychający klimat, wychodzi na to, że wkraczamy na wyjątkowo nieprzyjazne terytorium, otoczeni zewsząd wariackimi riffami, tnącymi przestrzeń bez litości na kawałki. Masakra. Czasami z tego pozornego chaosu wyłania się skrawek nadziei na przyjemniejszą sekwencję dźwięków, jak to ma miejsce dokładnie w punkcie 3:40, ale po kilkunastu sekundach miraż znika, a kakofonia dźwięków atakuje ze zdwojoną siłą. Uczciwe przyznam, że znam twórczość Sieges Even z końcowego etapu biografii i nie miałem bladego pojęcia, że debiut oznacza miażdżenie zmysłów słuchaczy gitarowo - perkusyjnym walcem. I przyznam, że pierwszy kontakt z niespełna 6-minutowym "Repression And Resistance" wywołuje delikatnie mówiąc konsternację i kompletne zaskoczenie. Być może zupełnie inaczej potraktują tę materię doświadczeni fani różnych odmian heavy metalu, ale ja na tak surowy i mroczny materiał nie do końca byłem przygotowany. No, ale jak mówi stare przysłowie "pierwsze koty za płoty". Także tytułowa kompozycja to wybitnie gitarowy utwór, z ostrymi riffami, masywną pracą bębnów i basu oraz skandowanym, "wrzaskliwym" wokalem. Kawałek wręcz "ocieka" surowizną, a około 3 minuty notujemy gwałtowny zwrot, gdy na planie pozostaje sama gitara w raczej balladowej scenerii. Stan taki utrzymuje się zaledwie przez kilkadziesiąt sekund, by wkroczyć na wcześniej wytyczony szlak potężnych riffów demolujących przestrzeń. Ciężka metalowa jazda kontynuowana jest także w
rozdziale trzecim albumu "Apocalyptic Disposition", któremu gwałtownością i morderczym tempem nie ustępuje czwarty na liście "The Road To Iliad". Jednak największe wrażenie robi najdłuższy song, ponad 12- minutowy "Straggler from Atlantis", który zaznacza swoje istnienie zgrabnym intro, zwiastującym progresywno-metalowe inklinacje autorów. W czasie jego trwania dochodzi wielokrotnie do przełomów rytmicznych. Wokal Franza Herde "wypruty" praktycznie z wszelkiej melodyjności, bardziej melorecytuje niż śpiewa. Nadal surowe, "kanciaste", wręcz odpychające grozą partie gitarowe przecinają elektrycznie kompozycję, a perkusista "produkuje" permanentnie całe sekwencje potężnych, bezkompromisowych beatów. Najbardziej spektakularny przewrót brzmieniowy następuje w punkcie 6:40, gdy na kilka sekund opada dynamika po to, aby zademonstrować fragment, w którym gitara wprowadza akcenty eksperymentu na polu brzmienia, odzywają się pogłosy, przestery, po czym całość powraca do normy, czyli kontynuacja demolki receptorów słuchaczy. Po wybrzmieniu ostatniego akordu odbiorca odczuwa zapewne bagaż zmęczenia intensywnością przekazu. W tym kontekście pewną niespodzianką jest akt końcowy albumu, miniatura "Arcane" trwająca niepełną minutę, oparta na motywie gitarowym w wersji half unplugged, z wyrazistą linią melodyczną, co moim zdaniem, jest w pewnym sensie zaprzeczeniem konwencji wykonawczej przyjętej na przestrzeni całej płyty. Ten drobiazg wyróżnia się niezwykłą urodą i balladową melodyjnością. Czyżby zapowiedź zmiany profilu stylistycznego na następnych longplayach? Nikt tutaj nie będzie prowadził szczegółowych analiz porównawczych stylu Sieges Even zaprezentowanego na płycie debiutanckiej w konfrontacji z albumem ostatnim "Paramount". Ale znając oba te wydawnictwa, które dzielą prawie dwie dekady, nie potrzeba być ekspertem, żeby stwierdzić, że kwartet przeżył bardzo wyraźną ewolucję od heavy metalowego wizerunku w stronę krainy z dopiskiem "progresywny", zarówno rock, jak też metal. Wszystkie albumy po "Life Cycle" to świadectwo rozwoju grupy Sieges Even, która w miarę upływu lat stawała się coraz bardziej wszechstronna, biegła instrumentalnie, stylistycznie wielowymiarowa. (4)
Sieges Even - Steps 1990 Steamhammer
W podsumowaniu tekstu przybliżającego Czytelnikom debiutancką publikację fonograficzną niemieckiej formacji Sieges Even zapisałem, że analiza całej dyskografii prowadzi do wniosku, że zespół sukcesywnie opuszczał jednorodne ramy heavy metalu na rzecz różnych, rockowych "wariacji" stylistycznych. Pierwszym, bardzo dobitnym sygnałem takiego postępowania jest niewątpliwie drugi album Sieges Even zatytułowany "Steps", a prezentujący nomen omen "kroki" w kierunku
bardziej rozbudowanych form muzycznych, bogatszych instrumentalnie i oczywiście o szerszym spektrum brzmieniowym. Wystarczy "rzut oka" do albumowej książeczki, żeby zauważyć obecność zaproszonych gości: Joe Pöhlmanna - fortepian, Norberta Beyerleina - instrumenty klawiszowe, Thomasa Hellhake - skrzypce oraz drugiego gitarzystę Michaela Morengę. Drugi szczegół to zestawienie utworów, a głównie otwierająca je 7częściowa kompozycja "Tangerine Windows Of Solace", trwająca, bagatela, ponad 26 minut. Ale nie tylko wymieniona suita świadczy o charakterze zmian. Także brzmienie, bogate aranżacje i różnorodność partii instrumentalnych to grupa czynników stanowiących dowód, że Sieges Even postanowił oddalić się od zimnego, surowego, techniczno-metalowego terytorium, wkraczając na obszar zmiennego, urozmaiconego i wirtuozerskiego w kwestii wykonawczej, progresywnego metalu. Przypominam, że gatunek ten na progu lat 90-tych dopiero raczkował i daleko mu było do współczesnej tożsamości i samodzielności. Kwartet Sieges Even przez minione od debiutu dwa lata okrzepł, poszerzył znacząco katalog indywidualnych umiejętności muzyków, a nabyte doświadczenie i wiedza pozwoliły na świadome budowanie własnego, autonomicznego fundamentu stylistycznego. Kompozycje są kompleksowe, złożone, wielowymiarowe, nasączone niespodziewanymi przełomami i atmosferycznymi pasażami, których ze świecą szukać na dysku z numerem jeden. Obok typowego dla muzyki rockowej, także tej o cięższym brzmieniu, instrumentarium, w składzie pojawiła się gitarowa akustyka i skrzypce. Sporadycznie, ale zauważalnie, wzbogacono utwory wpływami muzyki średniowiecza, co było wówczas zbieżne z zainteresowaniami Markusa Steffena. Zespół wykorzystał także w niektórych fragmentach wstawki o jednoznacznym , jazzowym pochodzeniu. Wokal porzucił surowe odcienie, stał się chwilami bardziej egzaltowany, wpadając niekiedy w stan kontrolowanej… histerii, niestety brakuje we frazach wokalnych naturalnej melodyjności, emocjonalnej zmienności, a paleta wokalnych odcieni przy prezentacji tekstów wydaje się zbyt jednorodna. Teksty natomiast nabrały charakteru tajemniczości, literackości, a powstanie utworu "Anthem" zainspirował poeta brytyjski z początku XX wieku, Wilfred Owen i jego poemat "Anthem For Doomed Youth"... Recepcja albumu "Steps" była bardzo dobra, zarówno w mediach branżowych, jak też wśród słuchaczy. Płyta jako klasyk zaliczana jest współcześnie do kanonu metalu progresywnego. A należy przecież pamiętać, że ten nurt muzyczny, o czym już wzmiankowałem powyżej, nie stanowił wtedy jeszcze wyodrębnionego kierunku rocka. "Steps" to także definitywne pożegnanie z brzmieniem heavy metalowym. Wprawdzie kwartet nie porzucił całkowicie swoich zainteresowań mocniejszymi formami brzmienia, ale od tego albumu zapomnieć należy o surowym, ciężkim i ponurym wizerunku fonograficznego poprzednika. Program "Steps" obejmuje tylko pięć tematów, w sumie ponad 55 minut muzyki. Akt pierwszy w postaci "Tangerine Windows Of Solace" jest powalający, skonstruowany według klasycznych wzorców struktury suity, a instrumentalne "Alba" i "Elegy" stanowią ciekawe brzmieniowo intro i
SIEGES EVEN
107
outro, w których to dominują zdecydowanie solowe partie skrzypiec, wykonane przez zaproszonego artystę, Thomasa Hellhake, któremu w tle akompaniuje gitara akustyczna Markusa Steffena. Trudno styl tych miniatur wiązać ściśle z muzyką rockową, znacznie bliżej im do muzyki klasycznej, co chyba nie powinno dziwić ze względu na pole zainteresowań naukowych i studia gitarzysty M. Steffena. Kompozycja jest kapitalna, odważna wykonawczo, powiedziałbym nawet, że antykomercyjna, bo wymagająca od słuchacza sporej dozy zaangażowania intelektualnego w śledzenie kolejnych rozdziałów utworu. Słuchając proszę zwrócić chociażby uwagę na pracę instrumentów perkusyjnych, które zarzuciły wyłącznie dyktowanie rytmu, a Alex Holzwarth łamie wielokrotnie ustaloną konwencję, która sprawdzała się w partiach heavy metalowych, natomiast tutaj stała się zbyt prosta, jednorodna. Perkusista Sieges Even wykorzystuje także obok zestawu bębnów tradycyjnych możliwości perkusji elektronicznej. W przestrzeni pojawiło się także sporo odcinków improwizowanych, chwilami nawiązujących do maniery jazz rockowej (Mahavishnu Orchestra). Odbiór suity nie należy do zadań łatwych, również z innego powodu, mianowicie instrumentaliści przeplatają fragmenty z wyraźnym konturem melodycznym z pasażami wręcz atonalnymi, w których na próżno szukać nawet zalążka czegoś, co można by nazwać melodią. Nie chciałbym w odniesieniu do "Tangerine Windows Of Solace" nadużywać atrybutów "trudny, skomplikowany, złożony", ale wydaje mi się , że rock zaproponowany przez kwartet Sieges Even w takim wydaniu i formie, ma charakter innowacyjny, nawet awangardowy, daleki od znanych stereotypów. Mylące byłoby także używanie w opisie przymiotników "piękny, nastrojowy", bo tego utworu nie można rozpatrywać w takich kategoriach. Wprawdzie sekwencje akustyczne dodają częściom suity uroku i lekkości, ale to zmiany krótkoterminowe, zachodzące we wnętrzu kompozycji. Chociaż muszę w tym punkcie zaznaczyć, że to co artyści demonstrują w akcie "An Essay Of Relief" emocjonalnie, klimatycznie oznacza absolutne mistrzostwo świata. Istne czary, magia, która paraliżuje wyobraźnię. Do jednego składnika płyty można się przyczepić. Chodzi o sferę wokalną. Jestem laikiem w tym zakresie i nie mam zamiaru wypowiadać się o plusach i minusach warsztatu wokalnego Franza Herde, ale ta barwa, tembr głosu, trochę aktorska, dramatyczna maniera wykonawcza pasowały do heavy metalowego wizerunku na płycie "Life Cycle", ale niestety kłóci się z nowym obliczem artystycznym Sieges Even. Ile razy na scene "wchodzi" głos, robi się chłodniej, mniej klasowo, tak jakby brakowało narzędzi wokalnych, które mogłyby pomóc w adaptacji do nowej sytuacji artystycznej. Franz Herde śpiewa… histerycznie, prezentując poza tym taki surowy, zdystansowany, wyzuty z emocji chłód. A wymagania wydają się inne, dlatego - to tylko niczym nie poparte przypuszczenieod następnej pozycji dyskograficznej nastąpiła zmiana na stanowisku frontmana. Pozostałe komponenty albumu Sieges Even z numerem "dwa" podtrzymują różnorodność inauguracyjnego "mamuta kompozycyjnego", choć mam wrażenie, że w niektórych elementach struktury można zidentyfiko-
108
SIEGES EVEN
wać cechy fascynacji Markusa Steffena, na przykład w tytułowym "Steps", który zawiera dosyć wyraziste odniesienia do stylu Rush. Na jeszcze jedną właściwość chciałbym zwrócić uwagę. W każdym utworze obserwujemy niesamowite, zupełnie zaskakujące przejścia pomiędzy kolejnymi frazami, stanowiącymi jak gdyby początek nowego pomysłu. Teoretycznie rezultatem takiej strategii powinien być kompletny chaos. Jak muzykom udaje się te puzzle dźwiękowe uporządkować i poskładać tak, że całość materiału stanowi monolityczny organizm, to już tajemnica architektów. Nie chciałbym używać wielkich słów, ale album "Steps" wprowadza rock na wyższy poziom, tworząc fundament dla rozwoju szeroko rozumianego metalu progresywnego. Jeżeli pojęcie "progresywny" traktować w kategoriach sztuki muzycznej promującej postęp i doskonalenie się, to trudno znaleźć lepszy przykład na takie zjawisko w muzyce rockowej jak płyta "Steps" Sieges Even. Na zakończenie chciałbym podzielić się osobistą refleksją. Powróciłem do tego albumu po wielu latach. Tak się składało, że CD "Steps" stał sobie na półce i czekał… na lepsze czasy. Dopiero po zachęcie Michała Mazura do przeglądu dyskografii Sieges Even nastąpiło "objawienie", o kurde, jakie to innowacyjne dzieło! Przy ocenie potrącę 0,5 punktu, wyłącznie za wokal, który charakterem niezbyt dobrze koresponduje z klimatem całej zawartości albumu. (5.5)
Sieges Even- A Sense Of Change 1991 Steamhammer/ SPV
Minął zaledwie rok z małym "hakiem", gdy Sieges Even miał gotowy nowy materiał i przystąpił do rejestracji pod bacznym okiem producenta Charlie Bauerfeinda. Ale już na początku pracy, w dotąd sprawnie funkcjonującej maszynce coś zaczęło zgrzytać. Zdiagnozowanie przyczyny nie było trudne, a słabym ogniwem okazał się wokalista Franz Herde. W wyniku kolegialnej decyzji musiał opuścić szeregi zespołu, a powody takiej decyzji przedstawił Markus Steffen na łamach Metal Hammer: "Gdy nagrywaliśmy partie wokalne na premierowy longplay, cały zespół solidarnie wyraził opinię, że to nie jest wykonanie, którego oczekiwali. Ta sytuacja spowodowana była kilkoma różnymi przyczynami, jednak główną był fakt, że Franz Herde był bardzo mocno zaabsorbowany swoimi innymi obowiązkami zawodowymi i dysponował bardzo ograniczonym czasem. Nie doszło do żadnych kłótni, ale wszyscy widzieli, że gdy pojawia się w studio, nigdy nie ma dość czasu, żeby zająć się nowymi utworami. Znaleźliśmy się w takim punkcie, że musieliśmy rozstrzygnąć ten problem, a decyzja została zaakceptowana przez obie strony". Harde postawiony przed dylematem, kariera rockowego wokalisty, czy praca w firmie z branży niemuzycznej, wybrał opcję z numerem dwa. I tym oto sposobem Sieges Even został bez wokalisty. Ale czysty przypadek pozwolił szybko zapełnić tę lukę, ponieważ nie wiadomo skąd pojawił się
Jogi Kaiser, nikomu nieznany wokalista śpiewający blues i jazz, czasami soul. Uczynił wszystko , żeby przekonać zespół do swojej osoby, między innymi w dwa dni nauczył się tekstów nowych utworów i zgłosił gotowość do rejestracji partii wokalnych w studio. Ryzyko, które podjęli Markus Steffen i koledzy okazało się opłacalne, gdyż nowa płyta także po 25 latach wokalnie prezentuje się okazale. Inaczej od tego, do czego wcześniej przygotowani byli fani grupy, ale to nie znaczy, że gorzej. Kaiser okazał się bardziej wszechstronnym śpiewakiem, stąd w jego wykonaniu pojawiły się "nutki" wskazujące na jazz, momentami soul, potrafił zademonstrować szerszą paletę głosowych odcieni, więcej ciepła oraz więcej melodyki. Zbiegło się to w czasie ze zmianą stylistyki muzyki uprawianej przez Sieges Even, która ulokowała się mocno na polu klasycznego rocka progresywnego, z akcentami metalowymi, przypominającymi dawne dzieje z biografii formacji. Brzmienie stało się bogatsze, straciło swoją surowość, poprzez wprowadzenie inteligentnych aranżacji. Sporo do "powiedzenia" zyskały instrumenty klawiszowe, ważny składnik instrumentarium, ale w żadnym wypadku dominujący, raczej pozostające na pozycji aktora drugoplanowego. Natomiast gitara Markusa Steffena stała się brzmieniowo czystsza, bardziej przejrzysta, a artysta uzyskał szansę zaprezentowania swoich nietuzinkowych umiejętności w grze na gitarach elektrycznej i akustycznej. Spoiwem trzymającym doskonale strukturę kompozycji pozostała oczywiście frakcja rytmiczna. I tak po poważnych perturbacjach powstał album znakomity, który także współcześnie robi doskonałe wrażenie, a słuchając, nawet myśl się nie prześlizgnie, że ten artystyczny twór dawno już osiągnął wiek dorosłości, brzmiąc oryginalnie, nowocześnie i oferując znakomitą muzykę. Program albumu składa się z ośmiu części, a napięcie rośnie od pierwszej minuty, osiągając swoją kulminację w kompozycji finałowej, blisko 10-minutowej "These Empty Places". Ale powróćmy na chwilę do otwarcia, bo na to w pełni zasługuje. Jest nim "preludium" "Ode To Sisyphus", nawiązujące do eseju filozoficznego Alberta Camus "Mit Syzyfa" z cytatem: "Wytrwałość i przenikliwość to najlepsi obserwatorzy gry nieludzkiej, w której absurd, nadzieja i śmierć wymieniają swoje repliki", wyrecytowanym przez nowego wokalistę Jogi Kaisera. Już w tym skromnym czasowo fragmencie gitara wychodzi na plan pierwszy jako ten członek instrumentarium, który "rozdaje karty". Dlatego chciałbym uspokoić słuchaczy znających dotychczasowy dorobek Sieges Even, że wprowadzenie keyboardów nie zmieniło priorytetów brzmieniowych, nadal to gitara jest dominatorem, chociaż w wielu miejscach płyty występuje bardzo interesująco brzmiąca wymiana ról pomiędzy gitarą elektryczną i akustyczną. Poza tym muzyka sprawia wrażenie, jakby nie istniały dla niej jakiekolwiek granice, wytyczając w każdym utworze multum ścieżek ze skrawkami rozwiązań melodycznych, "połamanym" rytmem, niekiedy niemiłosiernie splątanych, prowadzących jednak do klarownie wytyczonego celu. Jak oni się w tym znajdują, grając niezwykle swobodnie, na luzie, pozostanie tajemnicą artystów. Nie wracam do tego albumu często, choć to względne pojęcie, ale ile razy zdarzy mi się sytuacja, że
płyta "ląduje" w odtwarzaczu, to po wysłuchaniu tych niespełna 50 minut muzyki jestem zdumiony, że posiadam w swojej kolekcji taką perełkę. A moje zdumienie "wskakuje" na jeszcze wyższy poziom, że tak piękna i przemyślana muzyka w wyniku zbiegu nieprzyjaznych okoliczności wylądowała praktycznie na peryferiach ambitnego rocka, zamiast zająć poczesne miejsce w kanonie tej muzyki. Na pytanie "Dlaczego?" nie znam odpowiedzi. Tekstura kompozycji to także zbiór setek szczegółów, niuansów w zakresie brzmienia, nastrojowości, struktury rytmicznej czy tematów melodycznych tworzących zwartą i bogatą mozaikę, zmyślnie zaprojektowaną. Dlatego muzyka zarejestrowana na dysku "Seanse Of Change" zaczyna najpełniej wyzwalać u słuchaczy emocje przeżywania dopiero po kilkukrotnym uważnym przesłuchaniu. Motywy melodyczne, chodzące za odbiorcą jak cień, niezwykła różnorodność, zmienność wymagają uwagi. Doskonała integracja partii wokalnych z instrumentalnymi, w wyśmienity sposób potrafi podkreślić tę specyficzną, jedyną w swoim rodzaju melancholię, wywołującą "gęsią skórkę". Kwartet zaczyna od wysokiego "C", czyli "Prelude: Ode To Sisyphus" ze znakomitym solo gitarowym, które w towarzystwie basu i perkusji przypomina odrobinę styl Kanadyjczyków z Rush. Sieges Even zaczyna swoją wyrafinowaną wędrówkę w świecie dźwięków, przyspieszając lub spowalniając tempo swoich muzycznych wypowiedzi, nasączonych krótkimi, ale konkretnymi wstawkami solowymi, w których prym wiedzie Markus Steffen. Taki przebieg zdarzeń "obserwujemy" w "The Waking Hours". Także "Behind Closed Doors" to kompozycja niesamowicie zaplątana rytmicznie, co rusz to zwrot w innym kierunku, doskonała praca wokalisty, a wyczyny Alexa Holzwartha na perkusji to mistrzostwo. A później trafia w nasze receptory jak grom z jasnego nieba kryształ piękna w postaci songu "Change Of Seasons". W rolach głównych niesamowicie emocjonalny głos, z nostalgią i zadumą przekazujący tekst. A gdy do akcji włącza się dynamiczny kwartet smyczkowy (altówka, wiolonczela, dwoje skrzypiec), uzupełniany wokalem i krótkimi partiami gitary klasycznej powstaje genialny obraz wspaniałego dzieła muzycznego. Słuchacz długo nie może otrząsnąć się po takiej dawce magii. Kolejne odsłony spektaklu potwierdzają klasę wykonawców. "Dimensions" z rewelacyjnymi przemianami z fraz elektrycznych na akustyczne i na odwrót oraz wokalizą odwołującą się do muzyki latynoskiej. "Prime" o nieco jazz-rockowym odcieniu. Spokojny i atmosferyczny w przeważającej części "Epigram For The Last Straw" z gitarowymi pogłosami. No i korona albumu "These Empty Places", w którym od przeobrażeń dostać można zawrotu głowy, wspomnę tylko o wpływach flamenco, jazzu, rocka progresywnego, metalu, ballady. Album "A Sense Of Change" to według wielu głosów sympatyków zespołu i krytyków najlepsze dokonanie w dyskografii Sieges Even, porażające swoją różnorodnością, kapitalnymi partiami instrumentalno-wokalnymi, niesamowitym klimatem. W porównaniu do poprzedników płytowych muzyka na tym longplayu jest na pewno bardziej przystępna, mniej surowa i chropowata, ale chyba bardziej oryginalna. Jedynym małym minusem może być dosyć pła-
skie brzmienie. Jednak nie jest to czynnik, który mógłby odebrać grupie splendor. Sieges Even stworzył dzieło! (5.5)
Sieges Even - Sophisticated 1995 Under Siege
Po trzech pełnowymiarowych publikacjach fonograficznych wydawało się, że Sieges Even stał się pretendentem do najwyższej ligi rockowej. Pochwały za muzykę na płycie "A Sense Of Change" pokazywały, że zespół potrafił skumulować w jednym wydawnictwie swoje ambicje artystyczne z oczekiwaniami fanów i ocenami mediów. Ale życie, także to muzyczne, biegnie swoim torem, nie oglądając się na innych i nie zawsze zdaje się być racjonalne. Tak też stało się z karierą Sieges Even, która w połowie lat 90-tych stanęła nad przepaścią i groziło jej wielkie "Bum!". Najpierw trochę przypadkowo pozyska-ny wokalista Jogi Kaiser zadeklarował, że dalsze śpiewanie rockowych songów go nie interesuje i pragnie poświęcić się musicalowi. Nie minęło sześć miesięcy, dokładnie latem 1992, gdy motor napędowy zespołu i znakomity gitarzysta Markus Steffen zakomunikował, że z powodów osobistych musi zrezygnować z działalności w grupie Sieges Even. Dopiero po kilku latach wznowił swoje zainteresowania muzyczne i zrealizował kilka własnych projektów solowych, na przykład opublikował w roku 1999 audiobook "Klassische Gitarre exclusiv", założył także rok później maleńką wytwórnię płytową Calamus Records. Te wydarzenia spowodowały, że grupa w apogeum aktywności muzycznej "rozleciała" się w "drobny mak", a na zgliszczach tego, co pozostało stanęli ze starego składu tylko bracia Holzwarth, którzy postanowili rozpocząć budowę nowej konstrukcji pod tą samą nazwą, praktycznie od "parteru". Po kilku miesiącach intensywnych zabiegów zatrudnili nowego gitarzystę, Wolfganga Zenka, matematyka z dyplomem uniwersyteckim! Następnie rozpuścili wici w sprawie wokalisty, zamieszczając w prasie stosowne ogłoszenia. Z marnym rezultatem. Dopiero manager grupy Frank Hofmann, uczestnicząc w targach muzycznych w Berlinie, trafił na Amerykanina osiadłego w Niemczech (Kolonia), Grega Kellera. Ten wielce zdziwiony propozycją wyraził gotowość przystąpienia do prób, które miały dać jednoznaczną odpowiedź, czy kandydat na wokalistę to typowy "kot w worku", czy może wartościowy następca Jogi Kaisera. Próby zorganizowano w nowo założonej wytwórni Under Siege Records (własność Stefana Bauerfeinda, brata producenta Sieges Even). Po tych wszystkich perturbacjach zespół w sile kwartetu przystąpił do prac nagraniowych. Szybko okazało się, że nowy głos sprawdza się w repertuarze bandu, a gitarzysta radzi sobie z partiami instrumentalnymi, chociaż do wirtuozerii Markusa Steffena dosyć mu daleko. W maju 1995 rozpoczęła się praca, a jesienią tego samego roku ukazał
się album "Sophisticated". Do jego powstania swoją "cegiełkę" dołożyli także zaproszeni goście, między innymi autor niektórych partii klawiszowych, gitarzysta formacji Heaven Gate, Sasha Paeth, oraz Markus Grützner, także obsługujący klawiatury. Album ujrzał światło dzienne jesienią 1995 i w tym punkcie także spotkał zespół pech, bo w tym samym czasie do rąk słuchaczy trafiły zupełnie nowe longplaye Iron Maiden, Savatage i Waltari, czyli konkurencja była mocna. Program "Sophisticated" obejmuje 11 nagrań, jak na wcześniejsze przyzwyczajenia fanów Sieges Even dosyć krótkich, mieszczących się w granicach 4 - 6 minut. Już pierwszy utwór, "Reporter", wskazuje wyraźnie, że Sieges Even postanowił powrócić do korzeni, czyli czasów z debiutu grupy, gdy preferowanym kierunkiem muzycznym był "techniczny", surowy heavy metal. Prostsze rozwiązania rytmiczne, mniej wypieszczone i rozbudowane brzmienie, znacznie więcej metalowych zadziorów, ostrych riffów. "Brüder" - Holzwarth, którzy zostali automatycznie spadkobiercami dorobku formacji porzucili wcześniejsze inklinacje do tworzenia bardziej złożonych, rozbudowanych płaszczyzn dźwiękowych na rzecz masywnej podbudowy rytmicznej, prostoty, klarownego schematu zwrotka - refren, dosyć wyraźnych, jednorodnych tematów melodycznych, szybkiego tempa i zgrzebnej nastrojowości, pozbawionej ozdobników, odcieni klimatycznych, epatowania melancholią. Naturalną koleją rzeczy, każdy słuchacz znający poprzednika fonograficznego albumu "Sophisticated" zostaje sprowokowany do porównań. Rezultat takiego zabiegu nie stawia muzyki według nowej receptury Sieges Even w korzystnym świetle, chociaż należy nadmienić, że każdy odbiór muzyki zawiera pierwiastek subiektywizmu. Nowy gitarzysta, wspomniany już Wolfgang Zenk, jest dosyć jednostronnym instrumentalistą, solidnym, ale nic poza tym. Brakuje mu wszechstronności i emocjonalnego podejścia do gry, bo jego partie brzmią tak, jakby zostały na "chłodno" przekalkulowane. W.Zenk unika generowania rozległych przestrzeni dźwięku, raczej stawia na konkret, krótko, dynamicznie, szybko, energetycznie. Zniknęła magia, czarowanie, a zastąpiła je surowa "proza" gitarowego życia. Punktem drugim, który zwrócił moją uwagę, jest zupełnie inna charakterystyka nowego wokalisty, Grega Kellera. Facet dysponuje mocą, ale traktuje głos zgodnie ze standardami preferowanymi w heavy metalowej manierze. Interpretuje poszczególne utwory dosyć jednostronnie, chociaż bywają chwile, kiedy potrafi dowieść, że nie miałby kłopotu podejść do swoje roli bardziej emocjonalnie, z mniejszym dystansem , wyczuwalnym chłodem, jak chociażby w kompozycji "Middle Course", w której spokojniejsze, delikatniejsze pasaże o pochodzeniu balladowym przechodzą we frazy masywne, potężne i surowe. W ogóle "Middle Course" to fragment albumu, który wydaje się pochodzić z nieco innej planety niż większość proponowanych kawałków. Do tego poziomu zbliża się również bardzo dobry "Dreamer", z klawiszowymi dodatkami, licznymi przejściami stanowiącymi rodzaj pomostu pomiędzy udanymi partiami solowymi. Bonusem jest świetny, główny motyw melodyczny, z siłą zaakcentowany przede wszystkim w refrenie, który przyciąga uwagę słuchacza
swoją nietuzinkową urodą. Z tej samej "szkoły" pochodzi także najdłuższy na płycie, ponad 7-minutowy "Wintertime", z płynnymi przejściami od faz równowagi i spokoju do odcinków znacznie bardziej "elektrycznych", podnoszących poziom dynamiki, okraszony kilkoma sferycznymi, pięknie wystrojonymi pasażami klawiszowymi. Rozczarowaniem wydaje się być tytułowy, krótki 4-minutowy "Sophisticated", który preferuje "mięsiste" riffy, trochę zakręcone basowe intro i dalej już według recepty "równo, rytmicznie i na ostro". Podsumowując, można stwierdzić, że zawartość nowej płyty Sieges Even, po zmianach personalnych, jest bardzo homogeniczna, ale paradoksalnie jej jednorodność staje się słabością. Większość z jedenastu komponentów programu albumu "uszyta" została według przewidywalnego wzorca. Kwartet znalazł się na rozdrożu, gdyż nie skonfigurował na nowo tak do końca swojego poprzedniego profilu stylistycznego, czyli nie pożegnał się ostatecznie z wpływami rocka progresywnego, ale też nie wypracował jasnych kryteriów, według których chciałby istnieć dalej na rockowej scenie. Powstał taki trochę misz-masz, z deficytem świeżych pomysłów autorskich. Płyta "Sophisticated" sprawia może i solidne wrażenie, ale muzyce brakuje takiego błysku, który powodowałby, że po dwóch-trzech przesłuchaniach muzyka nie wtapiałby się w tło, nie pozostawiając wyraźniejszych śladów w umysłach słuchaczy. (3.5)
Sieges Even - Uneven 1997 Under Siege
Od płytowego debiutu Sieges Even "Life Cycle" do przedmiotu tej recenzji, albumu "Uneven" minęła prawie dekada. Dziesięć lat to tzw. "szmat czasu" w działalności rockowego bandu. A w przypadku niemieckiego kwartetu, konfrontując początki z czasem piątej publikacji fonograficznej nazwanej "Uneven" można chyba mówić o zupełnie innej rzeczywistości. Nowy wokalista, podobnie gitarzysta, potrzebowali tolerancji czasowej, żeby zintegrować się z zespołem. I ten czas potraktowali bardzo efektywnie pracując nad longplayem "Sophisticated", bardzo przeciętnym, takim trochę bez wyrazu, bez własnej tożsamości artystycznej, bez pieczęci stylistycznej Sieges Even. Tak naprawdę to na etapie "Sophisticated" nie można było pozwolić sobie na konstruktywne opinie i odpowiedź na pytanie, dokąd podąża formacja. Nowe wydawnictwo "Uneven", które przez pewien okres było niedostępne "handlowo" dla fanów, bo nakład uległ wyczerpaniu, brzmi znacznie bardziej metalowo, agresywnie, szybciej "biegną" riffy. Słychać wyraźnie, że dojrzał jako gitarzysta Wolfgang Zenk, którego gitara wielokrotnie decyduje o profilu kompozycji, inicjuje partie solowe, raczej krótkie i konkretne. Największy skok na drodze rozwoju wykonał niewątpliwie wokalista Greg Keller, którego głos na poprzedniej płycie przypominał trochę
"obce ciało" w kompozycji, które znalazło się tam przez przypadek, nie ma swojego miejsca i nie pasuje harmonicznie do obrazu całości. "Uneven" zmienił takie postrzeganie diametralnie. Keller zyskał na swobodzie wykonawczej, a ta z kolei pozwala mu zaprezentować całą paletę walorów, o których wcześniej nie było mowy. W ośmiu utworach wokalista pozwala sobie nawet na pewną dozę teatralności w interpretacji, nie odtwarza "bezpiecznie" tekstów, lecz kreuje brzmienie, wpływa na atmosferę przechodząc od fraz emanujących naturalnym ciepłem i intymnością po fragmenty drapieżne, nacechowane lodowatym chłodem, złością i agresją, jednym słowem potrafi "grać" emocjami. Sporo pochwał skierowanych do Grega Kellera, ale zapewniam, że zasłużonych. Dużo z własnego, artystycznego "Ego" wnosi, może nie "objętościowo", ale przede wszystkim jakościowo, brat Grega, Börk, grający na instrumentach klawiszowych, którego nazwisko widnieje w składzie w rubryce "Goście", ale taki zapis nie oddaje jego zaangażowania w realizacji poszczególnych rozdziałów, w których pojawiają się partie klawiszowe. Oczywiście jego rola nie polega na zdominowaniu innych, ale wiele razy brzmienie klawiatur tworzy tło, bywają też fragmenty, w których fortepianowe bądź organowe pasaże, pomimo swoje skromności, wyznaczają filary brzmienia. Klawiszowiec w heavyrockowo-metalowym zespole w ten sposób pojmujący swoją rolę, jako aktor drugoplanowy, to olbrzymi bonus dla wizerunku kompozycji. Każdy z ośmiu składników programu płyty posiada własny charakter, własną tożsamość, choćby poprzez umiejętnie zmienianą rytmikę, znakomitą melodykę, zmiany intensywności brzmienia, czego nie można było doświadczyć na poprzednim albumie. Okazuje się, że surowe brzmienie, racjonalne wykorzystanie ozdobników, rockowa moc potrafią znakomicie zespolić się z tematami melodycznymi i inklinacjami do eksperymentu, tworząc zgrabną, proporcjonalnie ułożoną jedność. Okazuje się także, że heavy metalowa stylistyka nie musi oznaczać postępowania "gaz do podłogi", wskaźniki decybeli na maksa i moc "ile fabryka dała". Różnorodność też jest w cenie, szczególnie wtedy, gdy zostanie z wyczuciem zaprojektowana i ujęta w ramy wcale nie nadmiernie rozbudowanych kompozycji. Najdłuższa, finałowa część "Love Is As Warm As Tears", nieco ponad 7 minut, oferuje kilka niebanalnych patentów rodem z rockowej progresji, akcenty jazzowe (praca perkusji), gitarowy hard rock gitary, zwroty rytmiczne, ciekawe wielogłosowe konstrukcje harmoniczne, tworzące urozmaiconą kombinację stylistyczną. O jakości rezultatu finalnego decydują także indywidualne umiejętności instrumentalne muzyków. I tak jak zakończenie zawiera wyraźne cechy rockowej progresji, tak start w postaci krótkiego, intensywnego "Disrepectfully Yours" zmiata speed metalowym ogniem, by później "przetoczyć" się przez fazę funky, kończąc na chropowatej, surowej sekwencji heavy. Podobać może się także utwór w pozycji z numerem dwa, "What If?", pozytywnie "zakręcony", prawdziwa fontanna rozmaitości. Trochę refleksyjne intro fortepianowe, stwarza pozory spokoju o nieco jazzowej proweniencji. Ale to dopiero wstęp do cyklu radykalnych przemian wewnątrz kompozycji. Po dwóch minu-
SIEGES EVEN
109
tach całość nabiera rosnącej z każdą sekundą dynamiki, a później metalowego poweru. Utwór balansuje na granicy jazzowości, hard rockowej hardości oraz klasycznej progresywności w części drugiej. Ten kawałek to także okazja wymarzona dla Grega Kellera, który dostarcza dowodów na tezę, w jak szerokim zakresie udoskonalił warsztat wykonawczy, jak płynnie, bezkolizyjnie potrafi przechodzić od subtelności po frazy "dotykające" growlu. Także kolejne odsłony albumu przynoszą multum rozwiązań, jak na mocną odmianę rocka, awangardowych, z dysharmonicznymi akordami fortepianu, funkującym basem, atakami riffów i kaskaderskimi przejściami rytmicznymi. W złożonej strukturze utworów świetnie znalazły się przemyślane pomysły melodyczne, które nazwać można wspólnym mianownikiem wszystkich ośmiu kawałków repertuaru na dysku "Uneven". Oceniając subiektywnie poziom "Uneven" ciągle mam w głowie rozczarowujące dźwięki z "Sophisticated", dlatego nowy album stanowi pozytywną niespodziankę. Wszystko w jego treści jest inne, lepsze, od partii instrumentalnych i wokalnych, po strukturę poszczególnych kompozycji, bardziej emocjonalny klimat, wielorodność dźwięków i melodie. "Uneven" sprawia wrażenie dzieła bardziej przemyślanego, mnie chaotycznego, stabilnego. Dlatego warto sięgnąć po płytę wytyczającą kolejne ścieżki w karierze Sieges Even, mając świadomość, że nie pozbawiona jest ona także potknięć. (4)
Sieges Even - The Art Of Navigating By The Stars 2005 InsideOut Music
Po edycji płyty "Uneven" wydawało się, że przyszłość Sieges Even rysuje się w "różowych" kolorach. Pięć albumów na koncie fonograficznym, dobre przyjęcie longplaya "Uneven", w planach dalekosiężnych nagranie płyty długogrającej zatytułowanej "Sieges Even spielt ELP", wyrazu hołdu dla swoich idoli z trio Emerson, Lake And Palmer. A na koniec tych zaszczytów niespodziewane zaproszenie jako suport w ramach cyklu koncertowego "Return Of The Manticore Tour", w czasie którego muzycy Sieges Even otrzymali niepowtarzalną okazję zaprezentowania się szerszej publiczności w czerwcu i lipcu 1997 w czasie występów "live" w Monachium. Wszystko wyglądało pięknie, zbyt pięknie! Trzy miesiące później, jesienią 1997 klawiszowiec Börk Keller zakomunikował, że cierpi na przypadłość zdrowotną zwaną w żargonie medycznym "przejściowe uszkodzenie słuchu", co wyklucza na czas nieokreślony jego aktywność muzyczną. O innych ewentualnych przeszkodach natury formalnej nic oficjalnie nie wiadomo, ale faktem stało się pod koniec 1997 zawieszenie działalności. Skład rozsypał się, basista Oliver Holzwarth zasilił na koncertach znany niemiecki band Blind Guardian, jego brat zasiadł za zestawem perkusyjnym nie mniej
110
SIEGES EVEN
znanego włoskiego Rhapsody, a po kilkunastu miesiącach obaj bracia przystąpili do metalowej grupy Paradox. A gitarzysta Wolfgang Zenk przejął kierownictwo w monachijskim Instytucie Gitary. Tak potoczyły się losy muzyków Sieges Even pod koniec lat 90-tych. Równolegle do nakreślonego przebiegu wypadków bracia Holzwarth powrócili do rozmów z Markusem Steffenem, inicjując wspólne próby. Udało się także pozyskać holenderskiego rockmana Arno Mensesa, który formalnie był perkusistą, ale zgodził się na nagranie partii wokalnych na dwóch już zarejestrowanych utworach odrodzonego Sieges Even. Po krótkim pobycie na festiwalu w Holandii, w roli co-headlinera, obok kapeli Watchtower, kwartet postanowił przystąpić do prac nad nowym albumem studyjnym, który zanim powstała muzyka miał już swój tytuł, "The Art Of Navigating By The Stars". Grupie udało się także pozyskać nowego sprzymierzeńca, mianowicie wytwórnię płytową InsideOut Music. Nowa publikacja fonograficzna Sieges Even ujrzała światło dzienne we wrześniu 2005 roku. Mroczny, tajemniczy, dosyć posępny nastrój. Echem odbijają się odgłosy, z których jedynie śmiech malutkiego dziecka łatwo zidentyfikować, pozostałe prowokują do skojarzeń, dziwne pomruki, które - taką interpretację znalazłem w jednym ze źródeł - przypominają akustyczne sygnały wysyłane w czasie komunikacji wielorybów. Ale czy tak jest naprawdę, tego nie wiem. Tylko takie dźwięki, niemuzyczne, wypełniają całe 30-sekundowe intro, po którym przez ciszę przebijają się motoryczny bas, perkusja i gitara, a po chwili dołącza do nich czysty, klarowny głos wokalnego debiutanta na scenie Sieges Even, Arno Mensesa ze słowami "The View from here - it is so frightening" i już wtedy wiadomo, że nowy nabytek to przysłowiowy "strzał w dziesiątkę". Od początku zwraca uwagę niesamowite brzmienie, umownie podzielone na wstępie na sektory zajęte przez gitarę elektryczną, gitarę basową i bębny, które po chwili separacji stapiają się w jedno, doskonale klarowne, czyste i spójne brzmienie. Mocny, stabilny i urozmaicony głos Arno Mensesa budzi sympatię słuchaczy swoją barwą. Program albumu, łącznie ponad 63 minuty muzyki, podzielono na intro, o którym już wspomniałem i osiem sekwencji, praktycznie ze sobą połączonych, z których każda otrzymała swoja nazwę/ tytuł. Zdecydowana większość z nich mieści się w czasowych granicach 7-10 minut, każda z sekwencji wyróżnia się swoim, "indywidualnym" charakterem, zawierając specyficzne dla siebie rozwiązania melodyczne, rytmiczne, perfekcyjne linie wokalne i partie instrumentalne. Wystarczy jedno przesłuchanie i już wiemy, że Sieges Even powrócił na wysoki poziom, poruszając się po terytorium przede wszystkim rocka progresywnego, oferując wyrafinowane wstawki z innych rockowych kategorii, bazując na graniu zespołowym, ale nie rezygnując z popisów solowych, które demonstrują całą paletę nietuzinkowych możliwości i umiejętności muzyków. Wprawdzie zespół odcina się od określenia tej płyty albumem koncepcyjnym, ale kto wie, czy tematycznie nie byłoby to usprawiedliwione. Bo "The Art Of Navigating By The Stars" przedstawia swoistą "kartografię" życia, taką mapę z zaznaczonymi biegunami wyznaczającymi ocean dźwięków. Stąd dziecięcy
głos w intro, symbolizujący narodziny życia, a później kolejne jego etapy z "przystankami" w postaci dziecięcej ciekawości, nadziei młodości, mądrości w wieku dojrzałym, refleksyjności wieku podeszłego, życie człowieka przedstawione jak rozległy ocean, z jego głębią i bezkresem, czasami spokojny, innym razem burzliwy. Niepoślednią rolę w kreowaniu tych "sekwencji" czyli ciągu zdarzeń układających się w strukturę odgrywa nastrojowość, bardzo sugestywnie wykreowana, z wieloma "wariacjami". Słuchacz nie ma w zasadzie kłopotu ze wskazaniem chwil radości, smutku, melancholii, bólu, nostalgii. Wystarczy, znając tematykę poruszoną w tekstach , wysilić trochę koncentrację i potrafimy bezbłędnie oznaczyć te wszystkie momenty. Podkreślałem już także siłę tkwiącą w liniach melodycznych, wspaniałych, ślicznych jak perły. Trudno pisać o kolejnych utworach, bo ich tytuły i zawartość stricte muzyczna to tylko "przystanki" na drodze poznania całości. Przejścia między nimi są płynne, trudno "namierzyć" przerwy, ponieważ następujące po sobie akty tej opowieści nie zostały podzielone ciszą. Niesamowite wrażenie sprawiają także skrajności, od balladowej akustyki, lekkiej, łagodnej po intensywną ostrość riffów gitary elektrycznej Markusa Steffena, od subtelności i pewnej dozy minimalizmu na polu brzmienia po epopeje, epickie, hymniczne, podniosłe. I każdy z członków zespołu wnosi swój wkład w dążeniu i osiągnięciu takich efektów, a jest to działanie celowe, programowo-świadome. Jedno jest pewne, Sieges Even po reaktywacji zaczyna się na tym albumie oddalać od stylistyki rygorystycznie heavy rockowej czy heavy metalowej, na rzecz lżejszych form progrockowych, chociaż bez trudu znaleźć można całe rozdziały, dla których żywiołem jest progmetalowe granie. Zresztą ciągłe kombinowanie, zestawianie rozwiązań ekstremalnych stanowi siłę tej muzyki. Tutaj nie ma czasu na nudę, przekaz wyróżnia się intensywnością, poszczególne "puzzle" doskonale do siebie pasują, tworząc monolit. Wydawnictwo, które na pewno można zarekomendować każdemu odbiorcy poszukującemu bardzo dobrej sztuki muzycznej bez podziału na style, kategorie, subgatunki. Bo wydaje się, że kwartet Sieges Even takimi formalnościami w ogóle się nie przejmuje, dla nich najważniejsza jest muzyka wyrażająca emocje i jej wpływ na nasze zmysły, wyobraźnię, a ten cel został w pełni osiągnięty. Z każdym kolejnym przesłuchaniem muzyka zyskuje na wartości, jej magia wciąga nas skłaniając do powrotu na jej ścieżki, stanowiąc świadectwo, że dobry artysta tworzy sztukę ponadczasową. Sieges Even udało się tego dokonać. (5) Sieges Even - Paramount 2007 InsideOut Music
Po wydaniu albumu "The Art Of Navigating By The Stars" oraz po serii koncertów z Deadsoul Tribe nastała w obozie Sieges Even pozorna cisza. Nie było żadnych deklaracji w kwestii terminu publikacji następnego longplaya, ale to nie znaczy, że muzycy popadli w marazm i lenistwo. Przeciwnie, ponieważ "goniły" ich inne zobowiązania, czasowo skoncentrowali się na pozostałych swoich polach działalności. Bracia Holzwarth aktywnie pracowali w składach Blind Guardian i Rhapsody Of Fire. Świeżo pozyskany
z Kraju Tulipanów wokalista Arno Menses zainicjował prace przygotowawcze nad debiutem fonograficznym swojego projektu pobocznego Bonebag, a gitarzysta i główny kompozytor repertuaru Markus Steffen poświęcił swój czas na studia teorii i historii muzyki. W kalendarzu obowiązków zawodowych znalazło się także sporo występów koncertowych, m.in. na szlaku europejskich festiwali rockowych. I tak po cichutku, bez medialnego szumu, praktycznie z niczego zespół wydał kolejny, siódmy już album studyjny "Paramount", stylistycznie logiczną konsekwencję dyskograficznego poprzednika. Ustabilizowany skład daje pewność, poczucie własnej wartości i sprzyja swobodzie tworzenia. Nowe wydawnictwo składało się z dziesięciu utworów, niezależnych od siebie muzycznie i tematycznie, chociaż analizując zawartość można je podzielić na dwie grupy: te bardziej melodyjne, "mainstreamowe", żyjące i uzależnione od wszechstronnych form preferowanych przez wokalistę, z harmoniami wielogłosowymi, chórkami, z punktem kulminacyjnym w postaci "Eyes Wide Open". Dlaczego zwracam uwagę na tę akurat kompozycję? Ponieważ to, jak mnie pamięć nie myli, pierwsza w historii zespołu, stuprocentowa, rasowa ballada, pięknie, melodyjnie zaśpiewana, pełna uroku "ogniskowego spotkania pod gwiazdami", zbudowana w znacznej części na pół-akustycznym fundamencie, kapitalnie nastrojowa. Oczywiście, ortodoksyjni fani Sieges Even zaczęli natychmiast "kręcić nosami" na tak miękkie, ciepłe, bez ostrych kantów brzmienie, chwytliwość, ale proszę uwierzyć, że ta blisko 6-minutowa piosenka nie ma w sobie nic z łzawej, łagodnej i stereotypowej ballady, gdyż w jej wnętrzu sporo się dzieje, a Markus Steffen potwierdza na każdym kroku wartość swojego talentu, mieszając akordy gitary akustycznej z riffami elektryki, które uzupełniają się w sposób perfekcyjny. Także harmonie wokalne, bogate i różnorodne "wpadają w ucho" natychmiast. Drugą grupę utworów stanowią te o charakterze progresywnym, o złożonej fakturze, z nieoczywistymi podziałami rytmicznymi. Wśród nich w czołówce "peletonu" znajdzie się niewątpliwie "otwieracz" "When Alpha And Omega Collide", z syntezatorowo-elektronicznym intro, rodem z dzieł ikony Sceny Berlińskiej, Tangerine Dream. Jednak po kilkunastu sekundach znika bezpowrotnie ta otoczka kosmiczna na rzecz dominacji potężnych uderzeń perkusji, basowego pulsu i mocno wyeksponowanej gitary. Do progresywności "przyznaje" się także finał, czyli utwór tytułowy, epicki, prawie 9-minutowy, powoli i majestatycznie podążający do napisu "The End". Można w nim wyselekcjonować sekwencje mocno przesiąknięte elektroniką, rozmyte, rozmarzone, "uciekające" od rzeczywistości, za które odpowiedzialność ponoszą syntezatory. Niespodzianką jest obecność, wprawdzie krótkotrwała, ale jednak, w części środkowej partii… saksofonu, co
jak na dotychczasowe standardy Sieges Even nie należy do normalności. Obok tych fraz egzystują te z wyraźną pieczęcią rocka progresywnego, mocno gitarowe, dynamiczne, ze znacznym potencjałem energii. Ta cecha artystycznej "osobowości" Sieges Even, czyli wykorzystanie brzmienia klawiszy, ale w bardzo powściągliwych dawkach, to znak rozpoznawczy kwartetu. Także tak urozmaicony "koktajl" zmienności, dźwięków z różnych "parafii" to w przypadku Sieges Even nic nadzwyczajnego. Świetnie wpasowany w strukturę albumu jest w całości instrumentalny - także ewenement dla Niemców "Mounting Castles In The Blood Red", z publicystycznym podkładem zaczerpniętym z przemówienia Martina Luthera Kinga ze legendarną sentencją "I have a dream". To w tym epizodzie notujemy dysharmonie, w których krótkie, "cięte" partie gitary stoją w opozycji do łagodnych, sielskich pasaży klawiszowych, a na ich tle słychać fragmenty przemówienia ze starych kronik i entuzjastyczną reakcję bezpośrednich świadków wydarzenia. Z kolei "Where Our Shadows Sleep" proponuje trochę melancholijne wprowadzenie, świetne harmonie wokalne oraz popisową partię gitary basowej. A propos chórków, to należy stwierdzić, że Arno Menses, twórca aranżacji, lubi, szczególnie w refrenach, korzystać z wokalnych nakładek i wielogłosów. W żadnej kompozycji nie spotkamy stagnacji, czyli fraz podobnych do siebie, albo jednorodnych, jednostajnych, ponieważ zespół rozwija jednocześnie kilka wątków, łącząc je umiejętnie w zgrabną całość, a przełomy, zwroty rytmiczne, wahania dynamiki i brzmienia, to swoista codzienność albumu "Paramount". Każdy z muzyków wnosi wiele z zasobu indywidualnych umiejętności, a najbardziej wszechstronnie prezentacja wypada w przypadku gitar Markusa Steffena, który najczęściej oczywiście wykorzystuje możliwości gitary elektrycznej, ale nie stroni także od akustyki oraz brzmienia o hiszpańskim rodowodzie, np. w "Tidal". Natomiast przykładem zastosowania taktyki trafnego łączenia rockowych riffów, metalowo drapieżnych, z partiami strunowej melancholii może być fragment "Leftovers". W resume mogę tylko w skondensowanej formie powtórzyć swoje opinie z powyższego tekstu recenzji. "Paramount" podtrzymuje wysoki poziom odnowionego wizerunku Sieges Even, który nabrał większych progrockowych odcieni. Katalog zalet tego albumu jest obszerny i obejmuje między innymi: ostrość i czystość gitarowych riffów, rewelacyjne melodie, złożone i konstrukcyjnie rozbudowane frazy z kanonu rockowej progresji, urokliwa i magnetyczna melancholia, szorstkie i chropowate partie w symbiozie z delikatnością akustyki, pełne dobrego smaku i wyczucia arpeggia instrumentów klawiszowych, powściągliwie wykorzystana elektronika , rewelacyjna praca wokalna, nośne tematy melodyczne. Piękna muzyka na dojrzale zaprojektowanej płycie, muzyka ponad granicami muzycznych kierunków. Sieges Even po raz kolejny dowiódł, że wypracował własny, autonomiczny, jedyny w swoim rodzaju styl komunikowania się dźwiękami. Niebanalna muzyka, daleka od sztampy i powtarzalności, daleka od powielania cudzych wzorców, finezyjnie i profesjonalnie "podana", o znakomitym, czystym selektywnym brzmieniu, co stanowi zasługę produkcji. (5,5)
Sieges Even - Playgrounds 2008 InsideOut Music
Słuchając instrumentalnej wirtuozerii, mnogości wariantów wykonawczych, umiejętności improwizacyjnych stanowiących wypadkową nietuzinkowych, świetnych zdolności technicznych oraz emocjonalnego podejścia do muzyki, zaangażowania, nie można oprzeć się wrażeniu, że Sieges Even ze swoimi, autorskimi kreacjami artystycznymi wspiął się na sam szczyt, pozostając jednak grupą europejsko i światowo mało znaną. Każdy słuchacz stawia sobie zatem rozsądne pytanie, na które trudno znaleźć odpowiedź: Gdzie leży przyczyna takiego stanu rzeczy? Jak to jest, że kwartet cenionych muzyków, posiadających autorytet w branży, dysponujących niepoślednimi walorami w zakresie gry na instrumentach rockowych, ograniczył swoją popularność do zaledwie kilku krajów w Europie (Niemcy, Holandia, Austria, Szwajcaria), cierpiąc na niezasłużony deficyt popularności i uznania w innych rejonach geograficznych? Nie czas i miejsce, żeby wymądrzać się w poruszonej kwestii, ale wydaje mi się, że muzyka Sieges Even okazała się na tamten czas zbyt trudna w odbiorze, a zespołowi zabrakło tzw. farta. Dźwięki, które tworzyli, w medialnych ocenach fachowców nazywano nawet "rockowym modernizmem". Perfekcja wykonawcza, ale jednocześnie muzyka z duszą, utwory o średniej długości, ale pomimo swojej melodyjności, bez zadatków na miłe dla ucha piosenki. Natomiast w stylu Sieges Even sporo elementów, które mogły łatwo zniechęcić poszukiwaczy "strawy duchowej", czyli liczne zmiany motywów melodycznych, często występujące breaki, wstawki polirytmiczne, przesunięcia metrum, zaskakujące przemiany w aranżacjach. Wszystkie te cechy tworzyły niepodrabialny styl grupy. I pomimo faktu, że dwa ostatnie albumy z dyskografii, "The Art Of Navigating By The Stars" i "Paramount", wydawały się bardziej przystępne i przyjazne dla mniej osłuchanych odbiorców, nie wywołały szerokiego rezonansu wśród rzesz muzycznej publiczności. Ale mówiąc o przystępności należy moim zdaniem wykazać się daleko idącą wstrzemięźliwością. Wielu krytyków akcentowało na początkowym etapie kariery Sieges Even inspiracje twórczością kanadyjskiego Rush, od których zespół w późniejszym okresie odszedł, ale w zamian pojawiły się dosyć luźne nawiązania do dzieł King Crimson. O muzyce Karmazynowego Króla można powiedzieć wszystko, ale nie to, że jest popularna i przystępna. Dlatego kwartet Sieges Even podążając taką samą drogą skazał się niejako na istnienie na peryferiach rocka. Mieszanie stylów, od thrashu, przez mathrock, po progmetal i progrock, oraz flirty z jazzem i muzyką fusion pozwoliło Niemcom zdobyć szacunek, ale dosyć wąskiej grupy sympatyków rocka. W latach 2007 - 2008 kwartet bracia Holzwarth - Markus Steffen - Arno Menses wystąpił na kilku europejskich festiwalach, a fono-
graficznym rezultatem tych koncertów było zarejestrowanie płyty długogrającej z materiałem "live", pierwszym i ostatnim w karierze grupy. Krótko przed edycją albumu "Playgrounds", 25 lipca 2008, było już oficjalnie wiadomo, że zespół zostanie rozwiązany z przyczyn, jak głosił komunikat, "różnic wewnętrznych". "Playgrounds" stanowi zatem ukoronowanie ponad 20-letniej działalności Sieges Even. Jest to "ukoronowanie" w pełnym tego słowa znaczeniu, gdyż materiał zarejestrowany "na żywo" wyróżnia się wysoką jakością, zarówno tą techniczną, jak też czysto muzyczną, do czego członkowie bandu zawsze przykładali dużą wagę. To wydawnictwo to także prezentacja dojrzałości artystycznej grupy i kwintesencja stylu formacji, chociaż w programie koncertów znalazły się w przewadze utwory z dwóch ostatnich płyt studyjnych. Okres pomiędzy debiutem "Life Cycle" a "Uneven" reprezentowały tylko dwa utwory z chyba najbardziej udanej płyty "A Sense Of Change". Pierwsza "koncertówka" Sieges Even, będąca jednocześnie pożegnaniem z fanami zawiera 10 nagrań, łącznie blisko 70 minut muzyki i jest dokładnie tym, czego publiczność mogłaby się spodziewać po tak doświadczonej formacji. Album brzmi perfekcyjnie, choć w żadnym wypadku sterylnie, ale to już "robota" producenta, który zadbał o to, żeby sound był naturalnie ciepły, przejrzysty, eksponujący zalety sekcji, gitary czy wokalu. Artyści potwierdzają w każdej sekundzie swoje mistrzostwo, osiągając na koncertowej scenie efekty znane wcześniej z pracy studyjnej, a żadne bariery natury technicznej nie wpływają negatywnie na siłę i jakość przekazu, no może tylko fakt, że utwory pochodzą z kilku koncertów, które zostały zgrabnie połączone, ale zapowiedzi wyciąć się już nie udało, stąd słychać wyraźnie, że muzycy definitywnie żegnają się już z publicznością, aby za moment grać dalej. Ale to taki drobny defekt, że nawet nie wart uwagi. Ważna jest przede wszystkim muzyka, a ta zachwyca, tym bardziej, że wykonawcy nie trzymają się sztywno ram, nakreślonych w wersjach studyjnych, dokonują korekt, wprowadzają nowe elementy, zmieniają strukturę partii instrumentalnych, a poprzez taki lifting nadają kompozycjom nowe oblicze, nowe odcienie brzmienia. Wszystkie utwory wykonano wręcz perfekcyjnie, ale mnie najbardziej przypadły do gustu longtracks, ponad 11-minutowy, brawurowo wykonany "The Weight", blisko 10-minutowy, niespokojny i rozedrgany "Unbreakable", czy wypełnione fragmentami o zmiennej, umiejętnie regulowanej rytmice i zwrotach akcji, ze ślicznymi motywami melodycznymi "These Empty Places" (9:06) i "Paramount" (8:14). Z zachowania głównych aktorów emanuje niesamowita energia, która udziela się zebranej publiczności. Podziwiać należy swobodę prowadzenia partii instrumentalnych, świetną współpracę sekcji rytmicznej, gitarowe eskapady Markusa Steffena, bogactwo wokalnych wariantów Arno Mensesa. Z globalnego przekazu bije moc i energia, radość z grania, entuzjazm słuchaczy. Bardziej oszczędne aranżacje nadają materiałowi naturalny, bardziej surowy i chropowaty wizerunek. Oczywiście można przy okazji tego wydawnictwa także trochę pomarudzić. Że wybór nagrań nie jest reprezentatywny dla całej dwudziestoletniej twórczości, większość z nich pochodzi z
okresu reaktywacji z ponownym udziałem gitarzysty Markusa Steffena, oraz sprowadzonym przez niego wokalistą. Formalnie rzecz biorąc należy się z taką opinią zgodzić, ale przecież Sieges Even wyruszył na koncertową rundę pod hasłem "Paramount 2007/ 2008" czyli z zamiarem przedstawienia repertuaru z ostatniej płyty. Dlatego żądanie retrospektywy wydaje się w tej sytuacji nieuzasadnione. Punkt drugi zarzutów to techniczne aspekty realizacji, a konkretnie reakcja publiczności. Ponieważ utwory są zapisem z kilku występów "na żywo" w kilku miejscach doszło do "przycięcia" oklasków i entuzjazmu publiczności, a ponieważ ingerencja w ten składnik albumu była dosyć, nazwijmy to bezkompromisowa, w kilku miejscach powstaje wrażenie, że niektóre fragmenty dosyć nieumiejętnie "posklejano". Ta uwaga nie dotyczy w ogóle samej muzyki, ale faktycznie w czasie słuchania może to wywoływać dezorientację. Ja innych uchybień nie dostrzegam. Te nieliczne i małej wagi giną pod naporem zalet, wspaniałych momentów, w których muzycy demonstrują cały swój kunszt, nadając kompozycjom "drugie życie". Łatwość, z którą kwartet interpretuje znany materiał, dokonując w nim na bieżąco spontanicznych zmian, wywołać może tylko podziw. Dlatego album "Playgrounds" uznać należy bez wątpienia za godne podsumowanie owocnej współpracy czterech artystów, którzy wspięli na artystyczne wyżyny realizując swoją autorską koncepcję postrzegania muzyki rockowej. I za to należy im się szacunek. A kto pogardzi 70minutami świetnie wykonanej muzyki, przez muzyków grających na luzie, potrafiących zaprezentować całą paletę indywidualnych umiejętności, postępujących zgodnie z trafnie zaprojektowanym scenariuszem, w którym od początku z każdym utworem rośnie wśród słuchaczy napięcie, osiągając punkt kulminacyjny w czasie rewelacyjnie wykonanego "The Weight", ten sam sobie winien. (4,5) Włodek Kucharek
SIEGES EVEN
111
Swoboda tworzenia Istnieją wskazania, żeby formację Headspace zaliczać do kategorii tzw. supegrup, czyli składów złożonych z wybitnych muzyków, którzy zjednoczyli się pod jednym szyldem najczęściej w celu wydania jednej bądź kilku płyt. Śledząc lineup kwintetu (Adam Wakeman - instr. klawiszowe, Damian Wilson - wokal, Pete Rinaldi - gitara, Lee Pomeroy - bas i Adam Falkner - perkusja) nikt nie powinien mieć raczej wątpliwości, że Headspace to gwiazdozbiór. Ale oczywiście same nazwiska nie grają, potrzebna jeszcze wspólna koncepcja realizacji projektu, musi zadziałać tak niewymierny czynnik, jak chemia pomiędzy artystami. Bywały już w historii muzyki rockowej przypadki, że grupa była "super" tylko w nazwie, kończąc swój artystyczny żywot marnie. Jednak przypadek Headspace oznacza wysoki poziom kreacji artystycznych, jakość wykonania i wszechstronność muzyków pozwalająca na przekraczanie granic wielu kierunków muzycznych. Dlatego trudno "zakotwiczyć" zespół na jednorodnym "akwenie", stąd w tytule tekstu określenie "swoboda tworzenia". Headspace proponuje rock progresywny, ale według własnych kryteriów, wizji, czerpiąc garściami z zasobu wiedzy i indywidualnych umiejętności jego członków. Czas nie pozwala na nadmiar aktywności fonograficznej (przez niespełna 10 lat tylko dwie duże płyty), ale jak już dochodzi do publikacji nowego albumu, to jest on wydarzeniem, nie sprawiając zawodu swoim sympatykom. Kto chce poczytać o karierze, sztuce rockowej, wyrażonych przez współzałożycieli Headspace, ten może zapoznać się z zawartością dwóch wywiadów, udzielonych HMP przez Adama Wakemana i Damiana Wilsona. Zapraszam do lektury! Wywiad z Adamem Wakemanem HMP: Można chyba powiedzieć, że Twoja kariera muzyczna rozpoczęła się w wieku 8 lat, gdy uczyłeś się gry na fortepianie. Wybór instrumentu związany był z profesją Ojca i wpływem atmosfery pełnej muzyki w domu rodzinnym, czy może zadecydowały o tym inne czynniki? Adam Wakeman: Zdecydowałem się grać na pianinie po obejrzeniu mojego ojca na koncercie. Moi rodzice byli w separacji od kiedy miałem 3 lata, więc tak naprawdę byliśmy wokół muzyki, kiedy go odwiedzaliśmy. Sławny Ojciec to balast czy znacząca pomoc na starcie do kariery? Kiedy zaczynałem jako profesjonalny muzyk, czułem, że było to przeszkodą, ale kiedy stawałem się starszy i moja kariera obrała własną ścieżkę czuję się zaszczycony mając takiego ojca. Po kilku latach grania zdałem sobie sprawę, że to naprawdę nie ma znaczenia, co ludzie myślą o tym, kim jest mój ojciec. Mogę wykonywać moją pracę na podstawie, której ludzie mnie zatrudnią, niezależnie kim jest mój ojciec.
Która z przedstawionych opcji charakteryzuje Twoją postać najlepiej: profesjonalista w każdym szczególe czy luzak, podchodzący do obowiązków zawodowych z pewnym dystansem? (Śmiech). Powiedziałbym, że żadna z nich. Nigdy nie uważałem się za luzaka w jakikolwiek sposób i myślę, że trzeba być elastycznym ze swoim pragnieniem doskonałości. Z pewnością jestem profesjonalistą, jeśli chodzi o moje występy oraz moje podejście do sposobu w jaki prowadzę swoją działalność, ale są chwile, gdzie, na przykład jamujemy z zespołem w barze po kilku drinkach, czego bym normalnie nie zrobił na profesjonalnym koncercie!
W jakim zakresie zmieniły się Twoje umiejętności, podejście do muzyki, wykonywanych obowiązków wraz z wydaniem pierwszego albumu w duecie z Rickiem Wakemanem? Nie sądzę, że się jakoś zmieniłem. Wiem czego "nie" grać i gdzie w muzyce można postawić pauzę. Jedynie moja nauka gry na gitarze ruszyła po nagraniu wspólnego albumu z tatą w 1992 roku (dość późno zacząłem się uczyć się grać na gitarze). Umiejętność gry na drugim instrumencie ułatwia pisanie i granie, nadaje to innej perspektywy utworowi.
Co możesz powiedzieć na temat Twojej działalności na polu muzyki filmowej, także współpracy z BBC i Sky, oraz innymi mediami? Dzięki The Perfect Music Library umieściliśmy muzykę na większości kanałów telewizyjnych, trochę mojej muzyki też pojawiło się w programach telewizyjnych na całym świecie, co jest świetne! Z Twojej dostępnej biografii wynika, że współpracowałeś już między innymi przy realizacji projektów Annie Lennox, Travis, Company Of Snakes, Strawbs. Także z Ozzy Osbournem. Muzyka którego z tych wykonawców jest Tobie najbliższa? Jak układa się współpraca Ozzym, osobą niezwykle kon trowersyjną? Jestem szczęśliwy, że pracowałem z tyloma wielkimi artystami i naprawdę każdy rodzaj muzyki, w który byłem zaangażowany, sprawia mi ogromną przyjemność. Gdybym musiał wybrać tylko jednego artystę, powiedziałbym, Ozzy, ponieważ jest jedynym, z którym współpracowałem długo! Poznałem Sharon Osbourne na koncercie Annie Lennox w Los Angeles w 2003 roku. Sharon zaproponowała mi pracę po obejrzeniu mojego występu.
Prowadzisz jeszcze Show On TotalRock Radio in London? Jakie gatunki muzyczne promujesz w audycji? Nie zrobiłem żadnej audycji radiowej przez ostatnie pięć lat! Myślę, że przez ten czas stacja zmieniła się także. Grałem na ogół progresywny rock i metal.
Foto: Ian Blissett
HEADSPACE
Skąd pomysł na prowadzenie od roku 2010 strony www.theperfectmusiclibrary? Jaki stawiasz sobie cel tego przedsięwzięcia? Zacząłem Perfect Music Library jako kolejną możliwość oferowania muzyki dla telewizji i filmu, nie tylko dla mnie, ale także dla utalentowanych kompozytorów, na których się natknąłem. Teraz współpracuje z nami ponad 50 kompozytorów. Moim celem jest, aby strona była postrzegana jako jedna z najlepszych bibliotek jakościowej muzyki dla telewizji i produkcji filmowych. Do tego roku działaliśmy tylko w Wielkiej Brytanii, ale teraz jesteśmy reprezentowani w większości krajów na świecie.
Czy pytanie skierowane do Ciebie o znajomość muzyki klasycznej to nietakt i bezczelność? W jakim stopniu znajomość dzieł muzyki tzw. klasycznej wpływa na Twoją autorską twórczość? Nie jestem pewien, czy dobrze rozumuję. Dorastałem zdobywając kolejne stopnie klasycznej gry na fortepianie i myślę, że to było bardzo ważne w kształtowaniu moich technik i wiedzy muzycznej. Muzyka klasyczna jest świetna, aby nauczyć się zasad muzyki, a potem... jak się je łamie...
Czy Rick Wakeman był Twoim pierwszym nauczycielem? Wymagającym? Nie, nigdy nie pokazał mi jak grać. Raz poprosiłem go, aby pokazał mi coś, wtedy dał mi kasetę i powiedział: "Idź i przesłuchaj to i rozgryź jak to zagrać". To była prawdopodobnie najlepsza rada jaką otrzymałem, ponieważ wyrobiłem sobie ucho w dość młodym wieku.
112
Prosisz czasami swojego Ojca o radę w kwestiach artystycznych? Która z jego płyt podoba się Tobie najbardziej? Joseph Strauss ojciec był wkurzony z powodu sukcesów syna Josepha. Jak wyglądają relac je między Wami? Tak, poprosiłem go o rady wiele razy w mojej karierze. Zawsze dobrze jest poprosić o radę, nawet jeśli zdecydujesz się ją zignorować! Mój ulubiony album ojca to "No Earthly Connection", który uważam za przełomowy dla tamtego czasu. Mam z nim fantastyczne relacje, zagraliśmy dosłownie tysiące koncertów przez ponad 25 lat, a ja kocham każdy z nich.
W roku 2006 założyłeś wraz z Damianem Wilsonem nowy band Headspace. Jak doszło do Waszego spotkania i jaki cel postawiliście sobie przy realizacji tego projektu? Formuła stylistyczna zespołu to efekt zbieżności Waszego rozumienia muzyki?
Headspace został założony w 2006 roku z moimi przyjaciółmi, którzy byli jednymi z najlepszych muzyków, jakich znałem. Zebraliśmy się razem i pisaliśmy muzykę, którą kochamy. Jesteśmy zespołem bezwstydnie grającym progresywny rock! Dwa albumy przez dziesięć lat nie świadczą o Waszej wyjątkowej aktywności! Jak Wam się współpracuje w ramach Headspace? Wszyscy jesteśmy zajętymi muzykami, więc znalezienie wspólnego czasu jest bardzo trudne. Mamy tendencję, że pracę nad nową muzyką rozpoczynamy z Pete'm, następnie Damian pracuje nad melodiami i tekstami, a na koniec każdy dorzuca coś swojego. Jesteś zadowolony z najnowszego albumu "All That You Fear Is Gone"? Co jest jego największą zaletą, a gdzie tkwią słabsze strony? Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego albumu, ale staram się nie myśleć zbyt wiele o procesie tworzenia. Po prostu tworzymy muzykę, której chcielibyśmy słuchać, a jeśli ludzie ją lubią i wytwarza to w nich pewne emocje, to jest dla nas bonusem! Muzyka na płycie "All That You Fear Is Gone" jest bardzo bogata aranżacyjnie, chwilami majestatyczna i podniosła. Lubisz takie klimaty? Tak, to nasz styl. Emocjonalny, raz ciężki, innym razem delikatny, z dużą ilością światła i cienia! Działacie antykomercyjnie. Niektórzy twierdzą, że ponad 72 minuty niełatwej w odbiorze muzyki to za dużo jak na możliwości współczesnego słuchacza. Też jesteś takiego zdania, czy w ogóle nie myślisz o takich aspektach, tworząc muzykę? Nie myślę o żadnej z tych rzeczy. Kończymy kawałki, kiedy czujemy, że się gotowe. Jeśli to oznacza 2, 33 lub 18 minut, to według nas w porządku. W chwili, gdy zaczynasz myśleć o tym, co "powinieneś" zrobić, to moment, gdy muzyka staje się mniej prawdziwa.
panuje wśród Was demokracja czy ktoś z Was bierze na siebie pełną odpowiedzialność? Gramy na kilku festiwalach latem, mamy też kilka koncertów w Europie w grudniu. Wszyscy nie możemy się już doczekać. Jako zespół jesteśmy demokratyczni, ale mam tendencję do zarządzania zespołem, ponieważ lubię w nim również tę stronę. Dziękuję za rozmowę. Życzę wielu sukcesów na różnych polach twórczości i mam nadzieję na spotkanie Adama Wakemana z polską publicznością. Wielkie dzięki! To była dla mnie przyjemność.
zawsze staram się być nawodniony i upewniam się, że moje ciało i głos są rozgrzane i gotowe do działania. Nie piję alkoholu na dzień przed koncertem, ani poranno-wieczornej kawy, gdy wiem że będę pracował. Jedyną rzeczą, która może mnie powstrzymać jest choroba. Wtedy niewiele mogę zrobić, aby tego uniknąć. Kiedy doszedłeś do wniosku, że Twój żywioł to rockowa wokalistyka? Czy ktoś bądź coś miało wpływ na Twoje decyzje? Zespoły i muzycy z którymi pracowałem prowadzili mnie do rocka.
Jakim człowiekiem jest Damian Wilson? Twoje najlepsze i najgorsze cechy charakteru to…? Moje najgorsze cechy są moimi największymi atutami.
Zdarzyło się w historii muzyki rozrywkowej, że Sting zaśpiewał w duecie z Pavarottim, Freddie Merkury z Montserrat Caballe słynny song "Barcelona". Zmierzyłbyś się bez oporu z takim zadaniem duetu w repertuarze rockowym i operowym? Opera to zupełnie inna dyscyplina w porównaniu do rocka. Wokal jest osadzony w inny sposób. Chociaż uważam, że głos jest bardzo wszechstronny, to myślę, że można tylko dobrze opanować jeden styl. Kiedyś zostałem poproszony aby wystąpić jako Rodolfo "La Boheme" Pucciniego, ale odmówiłem właśnie z tego powodu.
Damian Wilson jako wokalista i artysta rockowy czuje się artystą spełnionym? Jak myślisz, jesteś dobry w tym, co robisz zawodowo? Co sprawia Tobie najwięcej satysfakcji? Czuję się spełniony, ale zawsze jest coś, co chcę jeszcze osiągnąć. Jestem pewny siebie w tym co robię. Najwię-
Pamiętasz jako doszło do Twojego spotkania z Adamem Wakemanem i powstania w roku 2006 Headspace? Czy dotychczasowe dokonania Headspace spełniły Twoje oczekiwania? Poznaliśmy się przez wspólnego znajomego Fraser'a T. Smith'a. Graliśmy razem w Jeronimo Road, a później
Wywiad z Damianem Wilsonem HMP: Wielu fanów muzyki kojarzy Twoje nazwisko przede wszystkim z działalnością Threshold. Ale nie należy zapominać, że startowałeś do międzynaro dowej kariery w formacji Landmarq. Dlaczego postanowiłeś poświęcić swoje życie muzyce? Damian Wilson: Czuję, że to muzyka wybrała mnie.
Jedną z moich ulubionych kompozycji albumu jest "You Life Will Change", o zmiennej dynamice, z licznymi zmianami rytmu, rockową mocą graniczącą z subtelnymi partiami klawiszowymi, doskonałymi pomysłami melodycznymi. Scalenie w jednorodną strukturę tak różnych sekwencji to trudne zadanie? Myślę, że właśnie dlatego Headspace działa tak dobrze, kaliber muzyków potwierdza, że nasza twórczość jest bardzo bogata. Jak powstają te najbardziej złożone komponenty programu płyty, mowa o "The Science Within Us" i "Secular Souls"? Ty jesteś zwolennikiem krótszych form, czy właśnie takich rozbudowanych? Skąd czerpiesz inspiracje w pracy twórczej? Pete był pomysłodawcą muzyki do "The Science Within Us", a Damian napisał melodie i tekst, tak jak do wszystkich innych utworów. "Secular Soul" zostało rozpoczęte przeze mnie i Pete'a, z pomysłem dodania intro w wykonaniu chóru. Lubię przebywać z Petem w jednym pokoju, gdzie rozpoczynamy tworzenie od zera, bez konkretnych pomysłów, oddając pole naszej kreatywności. Częścią zabawy jest obserwacja, jak utwór muzyczny po prostu ewoluuje. W wielu utworach kreując partie instrumentalne korzystasz z instrumentarium charakterystycznego dla epoki lat 70-tych, mellotron, organy Hammonda, tradycyjny fortepian. Tworzą one atmosferę przyjaznego ciepła. Lubisz eksponować takie właśnie brzmienie? Uwielbiam sprzęt vintage. Moim ulubionym jest Hammond C3 z 1964 roku. Użyłem go wiele razy na płycie. Jest coś w "prawdziwych" instrumentach czego nie możesz uzyskać za pomocą plug in'u. Muzyków Twojej klasy nazywam "muzycznymi malarzami". Potrafią wyrazić swoje emocje zarówno w spokojnym pasażu stanowiącym tło, jak też zagrać bardzo emocjonalnie i dobitnie na pierwszym planie. W których formach czujesz się lepiej, w tych bardziej dynamicznych i intensywnych, czy może ilustracyjnych? Jednym z powodów dla których lubię Headspace jest możliwość robienia dokładnie tego o czym wspomniałeś, tam gdzie trzeba, jestem częścią tła, a gdy jest to wymagane, to robię krok do przodu na pierwszy plan. Jaką przyszłość planujecie dla projektu Headspace? Następny album? Koncerty? W takich kwestiach
Foto: Ian Blissett
kszą satysfakcję mam wtedy, gdy czuję, że mój potencjał został osiągnęły. Kochasz całą muzykę tego świata, czy jest też taka, której wprost nienawidzisz? Uwielbiam dobrą muzykę. Trudno mi tolerować muzykę, która nie komunikuje się ze słuchaczami. "Pożyczasz" swój niepowtarzalny głos w realizacji wielu projektów, m.in. Ayreon czy Maiden United. Czy każdy z tych projektów wymaga od Ciebie innego rodzaju sztuki wokalnej? Jakie argumenty mogą skłonić Cię do współpracy z rockowym składem? Jeśli czuję, że mogę dodać swój głos do projektu i zrobię to dobrze, to wtedy tę propozycję rozważam. Moje podejście do śpiewu wydaje się ciągle takie same, zawsze chodzi o wyrażanie muzyki, uczuć i interakcję. Dlaczego zgodziłeś się na firmowanie swoim nazwiskiem twórczości cover bandu Maiden United? Lubisz tworzyć "drugą duszę" znanych już utworów? Było to tak, że Ruud Jolie z Within Temptation przedstawił mi ten projekt, po wysłuchaniu tego, poczułem, że muszę to zrobić. Głos to wrażliwy instrument. Nie zawsze można go "naprawić". W jaki sposób dbasz o kondycję Twojego głosu? Zdarzył się już taki przypadek, że głos odmówił Tobie posłuszeństwa i nie mogłeś śpiewać? Po prostu słucham mojego ciała i go nie nadużywam. Nigdy nie staram się śpiewać, gdy jestem zmęczony,
z Rickiem Wakeman'em. Headspace pojawił się kiedy Adam zaproponował założenie zespołu dla przyjaciół. Headspace musi jeszcze osiągnąć swój pełny potencjał. Zespół ma jeszcze o wiele więcej do zaoferowania i osiągnięcia. Któregoś dnia to się stanie. Stylistycznie Headspace balansuje na granicy rocka progresywnego i progmetalu. Czy ta formuła odpowiada Tobie czy będziesz dążył do poszerzenia tego zakresu? Myślę, że te style pasują Headspace, ale mam nadzieję, że także wzbogacimy naszą muzykę o kolejne gatunki. Zaledwie dwa longplaye Headspace to skutek braku czasu czy może efekt braku weny twórczej? Jesteś pracowitym człowiekiem, czy lubisz czasami lenistwo? Headspace nie pracuje tylko według swojego harmonogramu. Osobiście nigdy nie doświadczyłem brak inspiracji twórczej, a lenistwo to po prostu brak motywacji. Z pewnością nie dotyczy to nas jako zespołu. W jakiej formie archiwizujesz swoje niewykorzystane pomysły muzyczne? Przydają się czasami czy zapominasz o nich na wieczność? Mam górę pomysłów na kasetach. Uważam, że są bardzo przydatne. Jesteś zadowolony z albumu "All That You Fear Is Gone"?
HEADSPACE
113
Oczywiście. Jako twórca jestem spełniony tak, jak tylko można sobie wyobrazić. Gdy patrzę wstecz też jestem w pełni zadowolony, choć kiedy słucham naszą muzykę, słyszę także błędy. W ramach Headspace w kwestiach artystycznych rządzisz Ty i Adam, czy panuje pełna demokracja w procesie twórczym? Niestety, prowadzimy zespół demokratycznie. Myślę, że wszyscy mamy swoje ustalone rejony i role. Zawsze preferowałem dyktaturę, jeśli chodzi o zespoły. Jak demokratyczny zespół może działać prawdziwie twórczo? Na płycie "All That You Fear Is Gone" prezentujesz całą paletę odcieni wokalnych, od fraz super delikatnych, wręcz intymnych, aż po partie agresywne i metalowo masywne? W której postaci czujesz się lepiej? Nie mam żadnych preferencji. Po prostu kocham śpiewać i staram się robić to jak najlepiej. 12 utworów, ponad 72 minuty muzyki. Podzielasz opinię niektórych odbiorców i twórców, że taka pojemność muzyczna jest zbyt wymagająca dla młodego pokolenia współczesnych słuchaczy? Czasami myślę, że jest to zbyt wymagające dla mnie. Sprawia mi wielką przyjemność, że istnieje wielu ludzi, którzy wybierają naszą muzykę, pochłaniają ją i w dodatku rozumieją. Jak znajdujesz się jako wokalista w tak rozbudowanych formach jak "The Science Within Us" i "Secular Souls"? Dostrzegasz jakąś różnicę roli wokalisty w takich rockowych poematach w porównaniu z bardziej zwartymi kompozycjami? Tu jest jak z malowaniem obrazu. Epickie utwory są po prostu większymi płótnami. Treść "Secular Souls" traktuje o Bogu. Także atmosfera utworu sprawia wrażenie sakralnej? Jaki jest Twój stosunek do wiary i religii w ogóle? Zdaję sobie sprawę, że wiara i religia są kluczowymi elementami w strukturze społeczeństwa. Pielęgnowanie i naprowadzanie na nią, inspiruje masy do zadowolenia w zbiorowości społecznej. Jak wyglądają najbliższe plany Damiana Wilsona? Chcę realizować swój potencjał, lub być tak blisko tego, jak tylko będę w stanie. Czy miałeś okazję poznać jakieś rockowe bandy z Polski, które zwróciły Twoją uwagę? Oczywiście. Wielu wielkich i wspaniałych muzyków. Trudno mówić o polskich zespołach z naszego gatunku, choć nie można zapomnieć o Riverside. Dziękuję za poświęcony czas i Twoją cierpliwość w udzielaniu odpowiedzi na pytania. Zapewne czasami masz dosyć wypowiadania się na podobne kwestie. Dlatego wybacz mi próbę "zanudzenia Cię na śmierć". Życzę w imieniu polskich fanów licznych sukcesów solowych i zespołowych. Do zobaczenia na scenach świata. Dziękuję tobie Włodku oraz czytelnikom za wsparcie i pasję do muzyki. Wszystkiego najlepszego. Włodek Kucharek Tłumaczenie: Marcin Hawryluk
Foto: Distant Past
HMP: Wasz wydawca jest przekonany, że "Rise Of The Fallen" to "kamień milowy w metalowym dziedzictwie Szwajcarii". Też czujecie i uważacie, że wasz piąty album można spokojnie postawić obok najlepszych dokonań: Black Angels, Carrion, Celtic Frost, Emerald, Gotthard, Krokus czy Samael? Adriano Troiano: Cóż, mam taką nadzieję. Nie było czegoś podobnego do "Rise Of The Fallen" pochodzącego ze Szwajcarii. I tak, stanie się to niesamowitym świadectwem tego, co szwajcarski zespół może zrobić. Distant Past nigdy nie podejmował tak ryzykownego i ambitnego projektu. Tak więc przy wsparciu szwajcarskiej Organizacji Metalu Chrześcijańskiego jesteśmy pewni, że zyskamy trochę uwagi na tej scenie. Mimo że jest rok 2016, a płyty CD nie są tym, czym były kiedyś, ściągnięcie naszego albumu z Internetu i przesłuchanie kilku pierwszych utworów nie wydaje się być sensowne. Potrzebna jest cała płyta dla uzyskania pełnego wachlarza doznań. Zdarzało się już wcześniej, że tworzyliście długie, rozbudowane kompozycje, jak np. czteroczęściowa "The Serpent With The Double-Edged Tongue" na recenzowanej przeze mnie przed kilku laty płycie "Alpha Draconis", ale z takim regularnym koncept-albumem zmierzyliście się chyba po raz pierwszy? Miałem kilka lat na stworzenie "The Serpent...", Okazało się to dość śmiałym posunięciem, aby nagrać 12sto minutowy epicki utwór i było to coś, co zawsze chciałem zrobić. Jeśli jako autor muzyki masz swobodę robienia tego, co chcesz, to można zaszaleć. Oczy-wiście ten utwór jest jak kilka piosenek w jednej. Koncepcją była także chrześcijańska historia, traktująca o tym, jak Biblia została przetłumaczona i błędnie interpretowana przez wieki. Regularny koncept-album ma zupełnie inne podejście, ponieważ każda pojedyncza nuta musi mieć sens i musi być związana z cała historią. Było dla mnie bardzo ważne, aby album był w pełni skończony, dzięki czemu można słuchać poszczególnych utworów bez zgubienia się. Kawałki muszą także działać na własną rękę. Znowu, jako autor, musiałem kopać głęboko w historii i bawić się przy tworzeniu ciekawego i atrakcyjnego dzieła sztuki. Co było pierwsze: zarys tej historii o odwiecznym konflikcie pomiędzy dobrem a złem, jakieś pierwsze teksty, czy może powstające instrumentalne utwory natchnęły was do stworzenia takiej właśnie opowieści? Zawsze zaczynam od pracy nad tekstem. Muszę wiedzieć, jakie utwory mam napisać dla części opowieści o której mowa. Teraz, kiedy Allen i Chris (starzy gitarzyści) prezentują mi utwór, ja decyduję która część historii może do niego pasować. Zdarza się, że historia przybiera całkowicie inny obrót, ponieważ muszę ją dopasować do koncepcji. Przede wszystkim powiedziałem chłopakom, czego oczekuję i tak właśnie zrobili. Początkiem pomysłu było to, że Thomas zaproponował mi swoją współpracę w zamian za nagrania które dla niego wykonałem. Zacząłem myśleć o historii, dobro kontra zło, Thomas kontra Jvo - miało to sens i było warte kontynuacji i odkrywania. Jeśli pracujesz z chrześcijańskimi symbolami i wartościami, może to wzbudzać kontrowersje, ale sama opowieść jest uniwer-
114
HEADSPACE
salna. Nie trzeba wyjaśniać, kto jest kim i co się stało, ponieważ większości ludzi zna zarys tej historii. Było ponoć kilka utworów, do których napisałeś już zupełnie inne słowa i musiałeś je zmienić? Tak, chciałem aby albumu był płynny i nie zbyt długi od strony zawartości, musiał też funkcjonować bez koncepcji. Więc utwory 1, 2 i 3 stały się kawałkami 1, 5 i 10, a potem musiałem dostosować ich teksty, aby pasowały do fabuły narracyjnej. Przypominało to trochę patchwork, ale było to także pełne zabawy wyzwanie. Zdarzyło się nawet kilka kawałków, z których zrezygnowaliśmy, ponieważ nie pasowały, czy nie zostały ukończone na czas, więc nie znalazły się na albumie. Kompozycja "Heroes Die" to utwór, który napisałem po utracie mojego bohatera, Ronniego Jamesa Dio. Chodzi o osobiste uczucia, gdy ukochany bohater odchodzi. Miałem ten utwór, ale nie wiedziałem czy go zrobimy. Potem musiałem go zmienić, aby można było go zinterpretować tak, jak byś był uczniem Jezusa w czasie kiedy nauczał, po czym Jezus odchodzi. Co jego przypadkowy podopieczny mógł wtedy pomyśleć? Ludzie nie wiedzieli przecież, że dziedzictwo Jezusa będzie trwać wiecznie, prawdopodobnie myśleli, że teraz wszystko się skończy i rewolucja jest stracona. To ciekawe pytanie, o którym nikt wcześniej nie pomyślał. Praca nad tekstami do takiej tworzącej zwartą całość historii to pewnie zupełnie inne doświadczenie, a przy tym spore wyzwanie, niemające porównania do pisania krótszych, powiedzmy "zwykłych" utworów? Najbardziej oczywistą różnicą jest to, że przy regularnym albumie, nie trzeba się martwić o kolejność utworów. Można zdecydować, który idzie pierwszy kiedy wszystkie utwory są jeszcze pomieszane. Z konceptalbumem musisz mieć pewność, że pierwszy utwór będzie naprawdę dobry, a bardziej skomplikowane i stonowane utwory będą dobrze rozmieszczone na płycie. Osobiście zresztą nie lubię koncept-albumów, które tworzą historię przez niekończące się fragmenty wierszy i tekstów. To wciąż album rockowy i musi czasami być wybuchowy, a czasami wyrafinowany. Paradoksalnie jednak uwinęliście się z pracami and tym albumem zaskakująco szybko, bo "Rise Of The Fallen" ukazał się niewiele dłużej jak dwa lata po pre mierze "Utopian Void", a miewaliście już przecież znacznie dłuższe, nawet pięcioletnie przerwy pomiędzy kolejnymi płytami? Głównym powodem tego stanu rzeczy było to, że rzuciłem Emerald, a pozostali członkowie nie mieli innego projektu lub odeszli ze swoich zespołów. Spokojnie mogliśmy więc skupić się na nowej płycie i na budowaniu odległej przeszłości naszego zespołu. Wiedziałem, że z "Utopian Void" weszliśmy z impetem, więc ważne było aby iść za ciosem i wyjść jak najszybciej z dobrym kolejnym wydawnictwem. Następnym powodem było to, że "Utopian Void" to pierwsze wydawnictwo Jvo po odejściu z Emerald. Była to świadoma decyzja, aby go wesprzeć i jak najszybciej odpowiednio umieścić sprawy w dalszej perspektywie. Gdy "Utopian Void" się ukazała pracowałem już ciężko nad "Rise Of The Fallen". Zanim zapytasz, czy będę ciężko pracował nad następnym krążkiem: postanowiłem nadal budo-
koncert w naszym rodzinnym mieście: z ludźmi na których mogę polegać, z ludźmi z poprzednich zespołów. Później jesteśmy otwarci na wszystko. Możemy kontynuować ten pomysł, ale może będzie kolejny nowy początek, albo w ogóle nic. Kto wie?
Uniwersalna opowieść Szwajcarzy z Distant Past zaszaleli na całego, przygotowując koncepcyjny album "Rise Of The Fallen". Jak podkreśla lider grupy, basista Adriano Troiano w historii szwajcarskiego metalu nie było jeszcze takiego wydawnictwa i nie są to tylko czcze przechwałki, bowiem nie brakuje na tej płycie robiącego wrażenie epickiego/tradycyjnego heavy, dopełnionego w dodatku elementami speed czy thrash metalu, a sama opowieść też jest spójna i dopracowana: wać zespół i realizować kilka innych projektów.
kami zespołu.
Od razu było jasne, że Jvo Julmy wcieli się w rolę symbolizującego zło Upadłego Anioła, a Thomas Winkler w jego adwersarza i zbawcy ludzkości, Bożego Syna, czy też ta koncepcja narodziła się w czasie prób, kiedy okazało się, że ci bohaterowie powinni różnić się warunkami głosowymi? Było jasne, że mogę wykorzystać Thomasa jako gościnnie występującego wokalistę. Wpadłem na pomysł zrobienia tego projektu na temat walki szatana z Jezusem. Oczywiste było, że Jvo zaśpiewa główny wokal, ten zły. Dodatkowo zaśpiewa część dotyczącą ludzkości. Mamy trzech głównych bohaterów w "Rise Of The Fallen". Protagonista, Syn Boży wciela się w niego Thomas Winkler, Antagonista, upadły anioł, za tę rolę odpowiada Jvo Julmy i Contagonist, głos ludzkości, tu zaangażowany jest także Jvo. Na początku planowałem rolę Boga, ale w końcu nie przemawia. Jest w centrum uwagi, ale go tam nie ma. W bardzo wczesnych etapach planowałem również kobiecy głos, ale to nigdy się nie urzeczywistniło.
W dodatku ta epicka opowieść zaskakuje też w warstwie muzycznej, bo obok tradycyjnie metalowych czy wręcz progresywno-symfonicznych partii nierzadko łoicie thrashowo, jak np. w "The Road Of Golgotha" czy "Masters Of Duality"? To tylko kompozycja. Temat utworu i co się tam dzieje. Kiedy więc Jezus zostaje przybity do krzyża, muzyka staje się brutalna, jak thrash metal. Kiedy wisi tam i rozmawia z ojcem przybiera subtelne i smutne tempo. Nigdy nie byłem w stanie zrobić albumu w tym samym
Dostrzegam tu jednak pewien problem, bowiem Thomas Winkler też wydał niedawno płytę ze swoim obecnym zespołem Gloryhammer, tak więc mogą być problemy z jego dostępnością. W takiej sytuacji Jvo Julmy będzie śpiewać wszystkie partie, czy też znajdziecie, obdarzonego podobnym głosem, zastępcę Thomasa? Thomas wyraźnie zaznaczył, że wykonywanie tych utworów na żywo nie jest dla niego. Jvo wykonywał dema wszystkich kompozycji ale na żywo będzie śpiewał swoje kawałki. Nie będziemy przedstawiali całego albumu, zaledwie cztery utwory, więc nie widzę żadnych problemów. Płyta już zbiera świetne recenzje, może więc jednak spece od marketingu z Pure Steel tym razem nie mylili się, a wy pewnie dołożycie wszelkich starań, by kolejna płyta Distant Past była równie udana? Oczywiście "Rise Of The Fallen" jest ważnym punktem w mojej karierze. Swobody tworzenia tak epickiej i skomplikowanej muzyki nie można porównać z niczym. Co do następnego albumu, jeśli się nie pojawi, mogę umrzeć szczęśliwy. Teraz będzie dłuższa przerwa. Natomiast, jeżeli następny album się pojawi z pe-
Ich partie, a szczególnie duet "By The Light Of The Morning Star" robią wrażenie - nagrywali razem w studio, czy było to miksowane z oddzielnie rejestrowanych partii? Niestety nie zaśpiewali razem. Chciałem mieć ich obydwu w tym samym czasie w studiu, ale to nigdy nie zdarzyło się. Harmonogram Thomasa nie pozwolił nam na to. Biedny Jvo musiał nagrać wszystkie dema wokali sam, a następnie Thomas przerobił niektóre z ich elementów, aby wszystko pasowało. Jvo nie był z tego powodu zadowolony, ale musieliśmy to tak zrobić. Osobiście uważam, że Thomas mógłby wykonać to lepiej, gdyby poświęcił więcej czasu. Ale tak się nie stało. Macie też na płycie innych gości, bo pojawiają się też gitarzysta David Luterbacher i perkusista Geri Baeriswyl - mieli dodać coś odmiennego, czy też były bardziej prozaiczne powody? David jest znakomitym gitarzystą solowym, wystarczy tylko posłuchać, co dodał na "Heroes Die" i "Die As On". Jest bardzo utalentowany i myślę, że poprawia jakość utworów. Geri doszedł na końcu. Miał być naszym nowym stałym perkusistą, więc dałem mu szansę dodania czegoś do albumu, dlatego też włączyłem "Heroes Die" do płyty. Al Spicher bębnił na wszystkich utworach na długo zanim te zmiany miały miejsce. Niestety, Geri nie mógł zostać, więc jego włączenie jest raczej bezcelowe, ale nie włączenie "Heroes Die" też byłoby błędem, w utworze tym doświadczamy przecież melancholii wokalu Jvo i gitarowe solo Davida. To skład o tyle nietypowy, że aż trzech z was grało kiedyś - bądź jak Al Spicher gra nadal - w Emerald, zaś wspierający was gościnnie Thomas Winkler też niegdyś śpiewał w tym zespole. Wygląda na to, że bez Emerald nie byłoby pewnie ani Distant Past, ani "Rise Of The Fallen" w takim kształcie? (śmiech) Al zgodził grać na bębnach w moim projekcie studyjnym Distant Past, zanim dołączył do Emerald. Nigdy nie wiadomo, jak to wszystko będzie wyglądało na końcu. Zawsze był i jest moim wielkim przyjacielem i wspiera Distant Past swoimi umiejętnościami, nie tylko na perkusji, ale także graficznie. Przy takim projekcie potrzeba ludzi, na których można polegać, a ja mogę polegać na nim. Jak już mówiłem, gdyby nie oferta pomocy ze strony Thomasa, projekt nigdy nie doszedłby do skutku. Dlatego zawsze znajdzie się ktoś do pomocny, kto chce się przyłączyć i tak właśnie się to kształtuje. Niektórzy przyłączają się jako goście, inni są stałymi sprzymierzeńcami i pełnoprawnymi człon-
Foto: Distant Past
stylu. To zawsze zależy od tego, co reprezentuje dany utwór. Zabawne, kiedy wszyscy mówią, że na moich albumach jest mieszanka wielu stylów. Ja tego nie widzę w ten sposób - album musi być różnorodny, w przeciwnym razie stanie się nudny po pewnym czasie, nawet jeśli muzyka jest dobra. Z drugiej strony, gdy chcę posłuchać takiego zespołu jak UFO, nie chcę słyszeć jak eksperymentują, chcę usłyszeć to brzmienie i styl, który reprezentuje dla mnie ten zespół.
wnością produkcja będzie zoptymalizowana, a także jego ogólna jakość będzie jeszcze lepsza. Teraz "Rise Of The Fallen" stoi o własnych siłach i mam nadzieję, że ludzie odkryją tę płytę, a także poprzednią "Utopian Void" i zaczną rozpoznawać Distant Past. Ten projekt jest wspaniałym wynikiem pracy, która musi być dostrzeżona i wspierana. Dziękuję bardzo za rozmowę i wasze nieustające wsparcie! Wojciech Chamryk & Marcin Hawryluk
Nie unikacie też nawiązań do surowego speed met alu ("Die As One"), są fragmenty powermetalowe ("Sciptrural Truth"), wygląda więc na to, że zależało wam na tym, by nie tylko warstwa tekstowa "Rise Of The Fallen" była jak najbardziej urozmaicona? Nie unikamy jakichkolwiek odniesień. Jeśli utwór opowiada o ziemi pod rządami Lucyfera to musi być szybki i szalony, a jeśli przedstawia cierpienie Chrystusa, musi być melancholijny i smutny. Muszę przyznać, że "Scriputral Truth" brzmi trochę jak "22 Acacia Avenue". Zawsze tekst kompozycji jest pierwszy, wtedy próbujemy dobrać odpowiednią melodię do nastroju utworu. Skoro nagraliście tak rozbudowaną formalnie płytę, to aż prosi się o koncertowe prezentacje tego materiału w całości - planujecie takie koncerty? Więc tak, ludzie zaangażowani w to wszystko, są w jakiś sposób rozdzieleni i jest to w tej chwili bardzo skomplikowane. Z pewnością planujemy zagrać jeden
DISTANT PAST
115
Relacja z Wacken 4 VIII-6 VIII 2016 Niewątpliwie tegoroczny festiwal Wacken Open Air upłynął pod znakiem bardzo wielu dobrych koncertów. Były takie dni, że trudno było znaleźć chwilę na przerwę na przysłowiowego pulpeta ze słoika. O ile rok temu przyciągnęły nas petardy w postaci nieistniejącego już dziś w zasadzie Savatage, rzadko grającego w Europie Trans Siberian Orchestra czy rzadko grającego w ogóle Running Wild, tak w tym roku w zasadzie proporcje były odwrócone. Na celowniku mieliśmy jedną petardę - Metal Church, który powrócił z legendarnym wokalistą, Mike'm Ho-
pierwszy koncert pod nową nazwą. Wcześniej zwali się Phil Campbell's All Starr Band, ale jak sam Phil Campbell orzekł w trakcie konferencji - "jakie tam gwiazdy!". Synowie dużo bardziej pasują. Co ciekawe Campbell zapowiedział, że nazwę zmienili chwilę temu, podczas gdy na koncercie wisiał już banner z nowym logotypem, a muzycy nosili podobne naszywki na katanach. Widocznie "chwila" miała znaczenie metaforyczne, a my daliśmy się złapać. Koncert odbył się wieczorem, o 23.05. Bardzo fajnie, że tata Campbell "ogarnął" swoje dzieci niejako wyprowadzając je z garażu na dużą scenę, ale niestety słychać, że to "młodzieńczy zespół - przez cały koncert miałam wrażenie, że jestem w małym klubie na jakimś lokalnym koncercie, po którym rozpocznie się rockoteka. Słychać, że chłopaki muszą się jeszcze mocno ograć, żeby ich koncerty wypadały lepiej, zwłaszcza, że nieuchronnie będzie nad nimi wisieć piętno zespołu ich ojca. Od tego zresztą Phil Campbell and the Bastard Sons się nie odcina, pośród wielu coverów, jakie zagrano, znalazły się także utwory z repertuaru Motörhead. 4 VIII (czwartek) Wszyscy piszący relacje zaczynają opisywanie czwartku od tego samego wydarzenia. Od wielu lat koncerty na Wacken Open Air rozpoczyna "gwiazda" pierwszych edycji Wacken, czyli cover band - Skyline. Jeśli nikt nie zaczął relacji od błota, to zapewne zaczął ją właśnie od tego zespołu. Występ był bardzo podobny do tego zeszłorocznego i podobnie wtedy, jego ozdobą był głos Henninga Basseego, który szczególnie oczarował w coverze Rainbow "Stargazer". Zaraz po Skyline na scenie pojawił się Saxon. Cieka-
Zupełną niespodzianką było to, że na metalowym festiwalu wystąpił wiekowy, amerykański rockowy band Foreigner. Co prawda nie udaliśmy się na ten występ, jednak przechodząc przez teren festiwalu usłyszeliśmy nic innego jak właśnie ich najsłynniejszy numer - "Cold as Ice". Immolation czy Whiteskane, Whitesnake czy Immolation, co tu wybrać? Na Wacken Open Air jest tak duży wybór koncertów, że nieraz, dwa upodobane występy trafiają się w tym samym czasie. Koniec końców poszliśmy na sensowny kompromis, jedna osoba poszła obejrzeć Whitesnake, druga na Immolation. Marcin Książek: Mając do wyboru Whitesnake na głównej scenie lub Immolation w pakiecie z przebijaniem się przez tłum i błoto, najpierw w kierunki namiotu mieszczącego Headbangers Stage i W.E.T. Stage, a następnie w drodze powrotnej, na Iron Maiden, postanowiłem posłuchać klasycznego hard rocka. David Coverdale nie zmienia się od lat. Obowiązkowa koszula, najpierw biała, później czarna, i nieodłączne "here's one for you" przed kolejnymi utworami. Co ważne, również wokalnie nie odstaje od tego, co prezentował dekadę temu, gdy miałem okazję oglądać go po raz ostatni. Potrzebuje jedynie więcej przerw na oddech, w związku z czym w secie znalazły się aż cztery solówki. Devin mnie przekonał, Hoekstra szczególnie nie zmęczył, popisy Beacha i Aldridge'a przemilczę. W secie wyłącznie utwory z lat 80. z naciskiem na albumy "Slide It in" oraz "Whitesnake". Na początek "Bad Boys", a dalej m.in. "Love Ain't No Stranger", "Fool for Your Loving", "Here I Go Again" oraz odegrany na do widzenia "Still of the Night". Z takimi hitami, nawet przy kilku niepotrzebnych dłużyznach, koncerty bronią się same. Strati: Klasycy amerykańskiego death metalu zagrali pod namiotem na Headbangers Stage nie zgromadziwszy wielkiej frekwencji (perspektywa przedzierania się przez błoto na Iron Maiden sprawiła, że większość ustawiła się już w mniej lub bardziej dogodnych miejscach przed koncertem Brytyjczyków). Mimo, że zespół zagrał w tercecie (bez Billa Taylora) występ Immolation wydawał się zagrany doskonale. Odnoszę wrażenie, że nawet dzięki brakowi drugiej gitary, łamańce Roberta Vigny były jeszcze lepiej wyeksponowane. To właśnie precyzja jego riffów i spektakularny sposób ich wykonywania wydaje się być największą wartością Amerykanów. O ile to drugie było widoczne od początku, o tyle to pierwsze, a więc "precyzja riffów" były przez pierwsze chwile występu zagrożone. Trudno nie zauważyć, że to w przypadku 45-minutowego koncertu jest bardziej niż ważne. Dopiero po dwóch kawałkach dźwiękowiec naprawił dudnienie uwalniając cięte błyskawice riffów Vigny. Mimo trudności z nagłośnieniem i mimo niepełnego składu muzycy wyszli z tego z klasą. Jak zawsze zagrali dynamicznie, bez dłuższych przerw, skromnie przedstawiając się, że są "Immolation z Nowego Yorku", zupełnie jakby chodziło o jakiś dopiero robiący karierę support.
Foto: Marcin Książek
we'm i bardzo wiele koncertów, które może odrobinę mniej nas ekscytowały ze względu na dostępność zespołów, ale za to było ich bardzo, bardzo wiele. Dość wspomnieć, że pierwszego dnia festiwalu zagrały niemal pod rząd same wielkoformatowe gwiazdy, takie jak Saxon, Whitesnake czy Iron Maiden. 3 VIII (środa) Nasza przygoda z Wacken 2016 rozpoczęła się jednak od "dnia zerowego", a wiec środy. Tego dnia już tradycyjnie odbywają się mniejsze koncerty na np. Wackinger Stage (do tej scenki jeszcze powrócimy) czy w namiocie "Bullhead Circus", zwieńczone jednym nieco większym występem. Rzeczywiście tego dnia atrakcją był gitarzysta Motörhead, Phil Campbell, który pojawił się najpierw na konferencji, a potem na koncercie swojej grupy - Phil Campbell and the Bastards Sons. Rzeczywiście jest to zespół złożony z byłego muzyka Motörhead, jego synów i jednego "bękarta" czyli wokalisty, który nie należy do rodziny. Był to
116
WACKEN OPEN AIR
we jest to, że Brytyjczycy zazwyczaj grają na tym festiwalu jako gwiazdy, wieczorem, z bogatą scenografią i w pełnym wymiarze czasu. Widocznie managementowi grupy pasował tylko czwartek, a że ten dzień należał do Iron Maiden, widocznie nie dało się inaczej zestawić programu. Cóż, gwiazda Wacken musiała zagrać o… 16.00. Zarówno my jak i zaprzyjaźnieni panowie z Metalside.pl odnieśliśmy wrażenie, że nie był to najlepszy dzień dla Saxon… Brytyjczycy zazwyczaj dają dużo lepsze, bardziej energetyczne koncerty. Na koniec ekipa Byforda zagrała to, co gra zawsze, a więc "Wheels of Steel", "Crusader" czy "Princess of the Night" i po raz kolejny wywołała we mnie podobne wrażenie: te ich klasyki, będąc w zasadzie hard rockowymi kawałkami są mniej ciekawe niż te mocniejsze, grane na koncercie wcześniej. Jednak z racji statusu hitu wywołują największy entuzjazm pod sceną. Rzecz się tyczy szczególnie rozwlekanego do granic możliwości (choć przeciąganie refrenu z samą tylko sekcją rytmiczną trwało tylko 3,58 minut, czasem Saxonom zdarza się dłużej rozwlekać tę część) i prostego "Wheels of Steel", bo "Princess of the Night" ratuje kapitalny riff, a "Crusader" sam fakt, że jest świetnie skomponowany.
Marcin Książek: Nie widziałem Iron Maiden we Wrocławiu. Nie będąc fanem ich ostatnich dokonań, po warszawskim koncercie z 2008 roku w ramach trasy Somewhere Back in Time w ogóle miałem ich już nie oglądać. Uwzględniając set, oprawę oraz bezlitosny czynnik czasu, nie miałem najmniejszych wątpliwości co do tego, że dalej może być już tylko gorzej, a ja wspomnienia chciałem zachować możliwie najlepsze. W postanowieniu wytrwałem 6 lat. Złamałem się przy drugiej odsłonie Maiden England. Czy żałuję? Raczej nie, ponieważ, chociaż oczywiście było gorzej, podstawowy wniosek po opuszczeniu poznańskiego stadionu był taki, że na koncertowe powroty do przeszłości mimo wszystko warto chodzić. Na pewno natomiast nie żałuję, że nie oglądałem ich koncertów w ramach regularnych tras promujących "A Matter of Life and Death" i "The Final Frontier". Tym razem nowy materiał też najchętniej bym odpuścił, ale, że nie było innej opcji, przyszło mi się z nim zmierzyć. Cóż, "If Eternity Should Fail" ani mnie nie zmęczyło, ani nie specjalnie nie przekonało, a "Speed of Light", gdybym tylko mógł, błyskawicznie bym pominął. "Tears of a Clown" ma w sobie coś, ale to coś bardziej pasowałoby mi do solowej twórczości Bruce'a Dickinsona z pierwszej połowy lat 90. niż do Iron Maiden. Od "The Red and the Black" z kolei wolałbym usłyszeć "The Wicker Man", a największą atrakcją "Death or Glory" był Bruce rzucający bananami. Ogólny obraz poprawiło nieco tytułowe "The Book of Souls", ale, nawet
gdybym bardzo chciał, nie potrafię traktować go inaczej jak zło konieczne. A co w klasycznym repertuarze? Mam wrażenie, że czynnikiem decydującym o jego odbiorze, jest ilość wysokich dźwięków, które Dickinson chce wyciągnąć. I autentycznie boli mnie, że wciąż mając kawał głosu, tak często zamiast eksponować swoje mocne strony, obnaża niedostatki. Przy słabszej emisji, a zachowanym odruchu osuwania mikrofonu od ust w momencie wchodzenia na wysokie dźwięki, głos Bruce'a regularnie ginął zagłuszany przez resztę instrumentów. "Powerslave", "Wasted Years", nawet poprzedzony długą przemową "Blood Brothers", gdyby tak śpiewał przez cały czas, cieszyłbym się jak dziecko. A tak, mimo całego powyższego marudzenia, cieszyłem się jedynie jak dorosły facet. Z tego, że nadal grają, że wciąż sprawia im to radość i że nawet na W:O:A, gdzie każdy Iron Maiden oglądał najpewniej co najmniej kilka razy, ich występ to nadal wielkie święto. O pozostałych muzykach nie piszę, bo ci wypadli jak zwykle, czyli każdy wie jak. O ile nie z pierwszej ręki, to przynajmniej z któregoś z kilkudziesięciu DVD. Up the Irons! Strati: W normalnym wypadku po koncercie Iron Maiden, człowiek pełen emocji i wyczerpania wraca do domu. Na festiwalu nie dość, że już "wystany" na poprzednich koncertach, pełen wrażeń po Maiden, idzie jeszcze obejrzeć coś innego. Na przykład Blue Öyster Cult. Legenda rocka grała w namiocie Bullhead Circus 40 minut po zakończeniu koncertu Maiden. Stanęłam sobie z tyłu, ze sceny płynęły pierwsze kawałki "Dominance and Submission" i "Me 262", kiedy nagle wokół mnie zaczęło się zagęszczać. Kiedy się obróciłam, przez uchylone wejście do namiotu zobaczyłam rzęsistą ulewę. Niewątpliwie na deszczu muzycy Blue Öyster Cult zyskali, bo wiele osób, które wpadło przeczekać deszcz, zostało na koncercie do końca. Nic dziwnego! Ja również zastanawiałam się czy będę miała ochotę obejrzeć występ do końca, zważywszy, że niekiedy stare klasyki rocka nie trafiają w mój gust, głównie przez słyszalne w muzyce "hipisowskie" naleciałości. Tym razem, podobnie jak oczekujący na rozpogodzenie, zostałam do końca, bardzo dobrze się bawiąc. Koncert "Ostrygi" był szalenie dynamiczny, mocny, a do tego klarownie nagłośniony. Zespół zagrał osiem kawałków, wieńcząc występ swoim hitem "Don't Fear the Ripper", który oczywiście wywołał największy entuzjazm publiki. Moje wrażenie było podobne do tego, jakie wywołują na mnie hity Saxon - utwory grane we wcześniejszej części koncertu były dla mnie zdecydowanie ciekawsze niż wspomniany przebój.
później cywilizacji anglosaskiej. Co ciekawe, to czerpanie z cudzych doświadczeń świetnie słychać w muzyce Loudness. Mimo, tego, że panowie wyglądali na scenie bardzo barwnie (wokalista w katanie z patriotycznymi motywami czy perkusista wyglądający jak wojownik, nic tylko mu pałeczki na szable zamienić), w ich muzyce można było niemal wytypować konkretne inspiracje Judas Priest, Accept, Motörhead czy nawet w jednym utworze Manowar. Dzięki charakterystycznemu, wrzaskliwemu głosowi wokalisty Minoru Niihara i przewadze inspiracji grupą Judas Priest, całość brzmiała jednak bardzo spójnie. Niewątpliwie warto ich było zobaczyć jako sympatyczną ciekawostkę. Axel Rudi Pell dość często gra na festiwalach i za każdym razem robi na mnie dobre wrażenie, głównie za sprawą przemocarnego głosu Joey'ego Gioelli'ego. Rzeczywiście i tym razem ten przedstawiający się pełnym imieniem - Giovanni Giuseppe Baptista Gioeli - wokalista perfekcyjnie połączył magiczne, przestrzenne linie wokalne z typowym dla siebie szaleństwem na scenie. Patrząc na niego, trudno uwierzyć, że z tego biegającego z krańca na kraniec sceny faceta, wydobywa się głos jak dzwon. Wydaje się nie mieć w ogóle zadyszki. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie sam repertuar. Panowie postawili na utwory z nowej płyty i
Franka Becka, (dla tych, którzy coś przegapili - od zeszłego roku w Gamma Ray śpiewa druga osoba, żeby odciążyć struny głosowe Hansena na żywo) w tak osobliwy sposób, jakim było danie mu do zaśpiewania… "Victim of Fate". Aż szkoda, ze nie wykorzystano faktu, iż mógł zaśpiewać go Hansen, będący oryginalnym wokalistą w tym utworze. Najciemniejszym punktem występu były zaś utwory z wokalistką Visions of Atlantis, która dobrze spełniała się w roli chórzystki, ale kawałek pisany "pod nią" tekstem i melodią nie wykraczał poza poziom pościelówki na gimnazjalnym balu. Stylistycznie, jak można się domyśleć, większość kompozycji zaprezentowanych przez Hansena to żywiołowe utwory, którym blisko do Gamma Ray. Spośród nich najlepsze wrażenie zrobił numer "Contract Song", który pozytywnie zaskoczył nie tylko błyskotliwym tekstem, ale przede wszystkim stylistyką zbliżoną do złotej ery Gamma Ray. Pod koniec koncertu powoli przenieśliśmy się pod scenę obok, żeby ustawić się w dobrym miejscu na czas występu Blind Guardian. Rzuciwszy okiem na sąsiedni telebim uznałam, że nie mam czego żałować. Pod koniec występu XXX na scenie znów pojawiła się wokalistka "Visions of Atlantis". Blind Guardian to jeden z niewielu znanych, niemieckich zespołów heavymetalowych, który nie wpadł w
5 VIII (piątek) Maraton czas zacząć! Na dobry początek poszliśmy na koncert inaugurujący Party Stage. Trochę nas zmoczyło, bo właśnie na Orden Ogan wystąpiła ulewa dnia, koncert jednak zrekompensował nam nieprzyjemności. Na korzyść występu Niemców działał fakt, że dwa tygodnie wcześniej widzieliśmy ich występ na Masters of Rock - z dużo gorszym nagłośnieniem. Wtedy ten feeryczny i pełen rozmachu zespół zabrzmiał bardzo surowo, zupełnie nie eksponując tego, co dlań charakterystyczne. Tym razem, do runningwildowych riffów dołączyły typowe dla Orden Ogan, dobrze słyszalne blindguardianowe chóry i staronightwishowe klawisze. Dopisała także publika. Poza granicami Niemiec Orden Ogan nie jest szalenie znany, choć wszystko wskazuje na to, że niedługo będzie. Jego estetyka nawiązująca do tego, co obecnie robi największą karierę, czyli choćby Powerwolf z łatwością trafia w szerokie gusta. I choć Orden Ogan póki co trzyma się jeszcze ciekawych riffów (w przeciwieństwie do Powerwolf, który od nich ucieka na rzecz kabaretu z gitarami) wizualnie chyba nieco inspiruje się tym, co w Niemczech sprawdzone. Na scenie stały bannery-dekoracje, muzycy ubrani byli w sceniczne stroje, a ich choreografia, zwłaszcza spacer gitarzystów, którzy niemal na hasło zamieniali się miejscami, żywo przypominała tę znaną z koncertów Powerwolf. O 14.15 wreszcie mieliśmy okazję zobaczyć coś, czego wcześniej jeszcze nie udało nam się zobaczyć - rzadko koncertujący w Europie Loudness. Bez problemu ustawiliśmy się blisko barierki. Ani godzina, ani średnia popularność Japończyków nie przyciągnęła tłumów. Szkoda, bo niewątpliwie to, co prezentowali panowie było ciekawe - jednocześnie egzotyczne i jednocześnie swojskie. Nie od dziś wiadomo, że kultura japońska jest swojego rodzaju kompilacją innych, umiejętnie zapożyczonych. Pierwotnie przetwarzała kulturę Chin,
Foto: Marcin Książek
tak obok klasycznej "Mystica" i "Nasty Reputation" zabrzmiały długie i nie do końca udane kawałki z "Game of Sins". Efekt potęgował fakt, że wydawało się wręcz, iż koncert był zdominowany przez ballady (fakt faktem, pojawiła się nawet ballada stworzona z utworu, który balladą nie jest). Nie ma w tym nic dziwnego, że Pell chciał promować płytę i zaprezentować coś innego. Szkoda tylko, że nie wykorzystał koncertowego potencjału jaki drzemie w tym zespole. Kai Hansen jest znany i lubiany. Nie tylko w Niemczech. Zapewne jednak umieszczenie jego nowego projektu na plakacie małą czcionką i wyekspediowanie go na mniejsza scenę - Party Stage, sprawiło, że koncert XXX (Kai Hansen and Friends) nie przyciągnął tylu ludzi, ile mógłby przy odrobinie większej promocji. Nazwa projektu pochodzi od 30-letniej obecności Hansena na scenie. Nie ma w niej nic dziwnego, ten znany niemiecki muzyk będzie w nim opowiadał o… swoim życiu. Rzeczywiście, pierwszy utwór jaki zaprezentował (zarówno na koncercie jak i w Internecie) opowiadał o jego dorastaniu w Hamburgu, niemal stolicy niemieckiego heavy metalu. Jednak nie cały koncert przebiegł pod znakiem bajania o życiu Hansena. Części jego muzycznego żywota mogliśmy doświadczyć bardziej namacalnie, ponieważ Kai zaprezentował garść klasycznych utworów Helloween, w tym w duecie z Michaelem Kiske. Te utwory, nie tylko przez wzgląd na wciąż znakomity wokal Michaela, stanowiły najjaśniejszy punkt koncertu. Zdziwiła mnie za to chęć promowania drugiego wokalisty Gamma Ray,
sidła rutyny nakazującej powielanie płyt z przeszłości, tyle, że w gorszej wersji. O ile choroba tego rodzaju rutyny toczy niejedną niemiecką formację, o tyle Blind Guardian poszedł swoją drogą. Oczywiście nie każdy ją akceptuje - progresywność i brak wyraźnego pomostu z przeszłością, to główny zarzut przeciwników "własnej drogi Blind Guardian". Nie było tego jednak widać na koncercie. Publika zapełniła festiwalowe pole szczelnie (wyobrażacie sobie coś takiego w Polsce na polskim zespole?), a występ, mimo, że był wypadkową starych i nowych utworów porwał publiczność bezgranicznie. Obowiązkowe śpiewanie "Bards Song" nie jest li tylko typowe dla Polaków. Niemcy i uczestnicy z innych krajów śpiewali ów utwór na całe gardła roztaczając iście magiczny klimat. Minusem setlisty był eksploatowany przez zespół już od dobrych kilku lat "Fly". Blind Guardian nawet wśród ostatnich kilku płyt ma dużo lepsze utwory mogące pretendować do miana hitów. Odnoszę wrażenie, że grupa po prostu uparła się na wykreowanie z tego kawałka przeboju tak, żeby mógł godnie reprezentować okres po wydaniu "A Twist in the Myth". Drugim słabszym ogniwem tego znakomitego koncertu był "Twilight of the Gods" z płyty "Beyond the red Mirror", z której pochodzi całe stado dużo lepszych koncertowo kawałków. Mimo tych drobiazgów występ Niemców zrobił fantastyczne wrażenie. Nagłośnienie było znakomite, nie za głośne, selektywne, dobre; klasyczne światła i co najważniejsze - zespół w świetnej formie, na czele z Hansim, który bez wysiłku używał swoich najbardziej mocnych rejestrów. Blind Guardian należy do zespo-
WACKEN OPEN AIR
117
łów, który zdobył popularność nie tylko świetnymi riffami ale też atmosferą, którą zjednał nie tylko miłośników fantasy. Co ciekawe, nie na każdym występie klimat ten przebija się przez gęstwinę brzmienia koncertu. Tutaj nastrój zapanował niepodzielnie. Świetne nagłośnienie, wypoczęty zespół (nie był w trasie ani tournee po festiwalach), wdzięczna publika stworzyła kapitalny klimat. Mimo znakomitego show Blind Guardian, piątkowy dzień na Wacken był spod znaku Hansena. Zaraz po zakończeniu koncertu Guardian udaliśmy się powrotem na Party Stage, żeby posłuchać Unisonic. Hansen akurat zdążył wypocząć (nie sądzę, żeby oglądał występ kolegów z Blind Guardian), żeby poczęstować nas kolejną porcją utworów Helloween. Dzięki zdublowanemu występowi Hansena mogliśmy posłuchać dużo większą porcję dyniowych klasyków niż zazwyczaj. Rzecz jasna zespół wykonał też lwią część kawałków z własnej działalności, czego wisienką na torcie była ballada "Over the Rainbow", przy której Michael Kiske oczarował nas nie tylko swoją fantastyczną formą wokalną, ale też luzem, która pozwoliła mu niemal położyć się na deskach sceny. Siedzący na skraju sceny Hansen i Kiske wyczarowali kameralny klimat recitalu. Wydawać by się mogło, że unosił się nad nimi ten sam duch, który pond 30 lat temu powiązał muzyczne ścieżki obu panów. Ten występ dał nam szczyptę wyobrażenia, jak mogły wyglądać koncerty Helloween w czasach, kiedy obaj panowie należeli do jego szeregów. Zamiast sztucznej "choreografii", mogliśmy zobaczyć sympatyczne, swobodne zachowanie obu muzyków. Mimo późnej pory, drobnego deszczu i ciężaru zmęczenia po poprzednich koncertach, odebraliśmy Unisonic bardzo pozytywnie. 6 VIII (sobota) Sobota, podobnie jak piątek przywitała nas krótką, ale rzęsistą ulewą, tym razem wzbogaconą o burzę z grzmotami. Chwilę później prażyło już jednak słońce i w takiej atmosferze odbył się nasz pierwszy koncert, którym był występ Amerykanów z Symphony X. Byliśmy bardzo pozytywnie nastawieni po warszawskim występie w marcu. Pewnie miłośnicy "starego" Symphony X byliby tym występem (podobnie jak warszawskim) zawiedzeni, ale dla mnie, miłośniczki głównie trzech ostatnich płyt, ten koncert był skrojony na miarę, bo z dawniejszej ery grupa zagrała jedynie kilka utworów. Siłą tego zespołu jest wielka charyzma Russela Allena połączona z jego genialnym wokalem; idealna kompilacja ciekawych riffów z przebojowością i mocą. Kto kojarzy dawny, neoklasyczny Symphony X i nie jest doń przekonany powinien zainteresować się, w jakiej odsłonie gra ten zespół teraz. A jego współczesna stylistyka sprawdza się na żywo doskonale. Dodatkowym atutem grupy jest sceniczny prezencja: przekaz utworów jest "wzmacniany" używaniem masek przez Allena i jego teatralne gesty. Niestety drugi filar mocy tej formacji, a więc znakomite riffy Michaela Romeo, brzmiące raczej jak zrytmizowane solówki niż riffy, tym razem były schowane w tle przez kiepskie brzmienie. Mitem jest fakt, że na Wacken wszystko jest znakomicie nagłośnione. Niestety Symphony X, w którym każdy detal jest szalenie ważny, nie mogło cieszyć się dobrym nagłośnieniem, co obniżyło wartość tego występu. Grupa zresztą była przygotowana na krótszy czas grania, o tym, że ma grać jeszcze 15 minut dowiedziała się pod koniec. Muzycy w lekkim popłochu szukali rozwiązania zapełnienia tych dodatkowych minut, na które pierwotnie nie mieli planu. Allen zrzucił winę na zmianę czasu i szybko wybrnął z problemu nawiązując do tytułu utworu "Set the World on Fire" ("What time is it? It's time to set the world of fire!), który znakomicie wypełnił część dodatkowego czasu. Marcin Książek: Metal church, the only, don't you know the time is right… Czas się dopełnił, a Metal Church wraz z powrotem Mike'a Howe'a nie oglądając się na nikogo cofnęli kalendarz o 20 lat. Najpierw nagrywając "XI", a następnie ruszając w trasę. Ten koncert nie mógł rozczarować, co do tego nie miałem wątpliwości od pierwszych dźwięków "Fake Healer". Nie z takim repertuarem i nie z Howe'em w dyspozycji mogącej sugerować, że ktoś tam w Stanach Zjednoczonych już w latach 90. opanował proces hibernacji ludzkich komórek. Głos ten sam, energia ta sama, jedynie młodzieńczej grzywy brak. Drugi w secie "In Mourning" skomplikowały nieco problemy techniczne, przez które Kurdt Vanderhoof zamiast na grze musiał skupić się na walce ze wzmacniaczem, ale sytuacje udało
118
WACKEN OPEN AIR
się skutecznie opanować i dalej było już idealnie. "Start the Fire", "Gods of Second Chance", "Date with Poverty", "Watch the Children Pray", "No Friend of Mine", "Beyond the Black" - zagrali wszystko, co zagrać powinni i co zagrać mogli, mając do dyspozycji dokładnie 75 minut, umiejętnie wplatając między klasyczne kompozycje świeże "No Tomorrow" oraz "Killing Your Time" i wieńcząc występ genialnym "Badlands" oraz tytułowym "The Human Factor". Więcej takich powrotów! Strati: Po raz drugi w życiu miałam okazję specjalnie udać na się występ pod Wackinger Stage - rok temu w "zerowym" dniu, na Gentle Storm oraz w 2016 roku na Elvenking. Mimo, że nie był to dzień "zerowy", a Elvenking nie jest małym zespołem, organizatorzy podjęli decyzję, żeby Włochów wyekspediować na tą malutką scenkę. Powodem był fakt, że miejsce te dedykowane jest folkowym zespołom i mieści się w "wikińskiej wiosce", która ma taki właśnie charakter. Choć jest to jedna z mniejszych scen na Wacken, zgromadziło się pod nią bardzo dużo osób. Na wysokości zadania stanęło też dobre i bardzo głośne (!) brzmienie, którego nie spodziewałam się po tej wielkości scenie. Dekoracyjności dodawał ogień płonący obustronnie na szczycie sceny. Sam koncert, choć krótki, był znakomity - Elvenking jest obecnie po prostu w świetnej formie. Koncert był żywiołowy, dynamiczny, a kapela wraz ze swoim folkowym wizerunkiem idealnie pasowała do małej, ale stylizowanej na "drewnianą" sceny. Setlista była tradycyjna, oparta raczej na ich bardziej "skocznych" utworach niż tych z mniej folkowej ery 2007-2010. Wyjątek stanowił "Divided Heart", moim zdaniem słaby utwór, który został przez zespół wypromowany na największy przebój i który na każdym koncercie zabiera miejsce bardziej wartościowym kawałkom. Bardzo dobre wrażenie robią zaś nowe kompozycje, które stylistycznie nawiązują do początków kapeli - "Pagan Revolution" czy "Elvenlegions". Wydaje się, że są promowane przez Elvenking jako koncertowe przeboje, dzięki czemu jest szansa, że zostaną w setliście na dłużej. Nie udało się Elvenkingom zmieścić kilku wyczekiwanych przeze mnie utworów typu "Through Wolf's Eyes", ale czas koncertu zwyczajnie na to nie pozwolił. Takie prawa Wackinger Stage. Twisted Sister dostał zdecydowanie za dużo czasu. 2 godziny na zespół, który ma w stałym repertuarze grane zawsze te same kawałki, to zdecydowanie za długo. Ale za to, cóż to za kawałki! Proste, szalenie przebojowe i nie tyle zachęcające, co wręcz zmuszające do zabawy. Tak śpiewającą na Wacken publikę i przybyłą w takiej ilości ostatnio widziałam na… Rammstein. Wszyscy, chyba bez wyjątku śpiewali "I wanna rock". Kiedy Dee Snider po długaśnym przeciąganiu choćby "We're not gonna Take it" zakończył utwór, publika wzbudzała utwór na nowo, na co zespół reagował zagraniem refrenu jeszcze raz. Gdyby nie sprytne zwrócenie uwagi przez Dee Snidera na coś innego, pewnie karuzela śpiewania nie miałaby końca. Trzeba przyznać, że wokalista Twisted Sister to urodzony showman i jego konferansjerka między utworami nie sprowadzała się li tylko do banalnych "jak się macie", ale była częścią kabaretowego show, dzięki któremu publiczność co chwilę wybuchała salwami śmiechu i oklaskami. Podejrzewam, że do legendy Wacken przejdzie jego wzbogacone przekleństwem zaskoczenie na widok wielkiego, drewnianego jelenia z ogniem buchającym z poroża, reklamującego Jägermeistera, zwłaszcza, że było wplecione w początek jakiejś zapowiadającej się na poważną wypowiedzi. Do legendy może przejść głównie dlatego, że był to ostatni koncert Twsited Sister w Niemczech. Dee Snider zapowiedział, że zespół kończy działalność… tak, już słyszę komentarze, że niejeden zespół ją kończył, a potem wracał jak gdyby nigdy nic. Te same komentarze zapewne nie raz słyszał i on, dlatego wypowiedź od razu skomentował, że jego grupa ma jaja i nie zrobi ani tak jak Judas Priest ani jak Scorpions. Czas pokaże. Grupa zresztą miała już wcześniej zakończyć karierę, jednak spotkała ich śmierć długoletniego perkusisty i nie chcieli, żeby wyszło tak, że jego odejście zaowocowało rozwiązaniem Twisted Sister. Dali więc sobie jeszcze rok lub dwa, a za bębnami zasiadł sam Mike Portnoy, który swoją drogą, pewnie nudził się tam przeokropnie. Zatrudnienie znanego perkusisty było jednak świetnym medialnie i godnym wielkiej grupy posunięciem. Strati: Koncert Twisted Sister nie zakończył sobotniego maratonu, przed nami były jeszcze trzy zespoły, w tym Arch Enemy, które niestety pokrywało się czę-
ściowo z Serious Black. Dwa lata temu na Wacken widziałam ten zespół w ciągu dnia, z dużo mniejszym udziałem publiki. To było niedługo po premierze ostatniej płyty i zastąpieniu Angeli przez Alissę. Koncert AD 2016 był ze wszech miar większy. Zarówno od strony festiwalu - organizatorzy dali im główny czas "antenowy", publiczności jak i samego zespołu, który postarał się o oszałamiającą oprawę sceniczną, która miała związek z kręceniem DVD. Skąd taka zmiana? Zapewne wpływ na ten wielki, medialny skok Arch Enemy miało "odciążenie" muzyki na rzecz niemal heavy metalu oraz sama Alissa, która okazała się bardziej "medialna" niż Angela. Jej wszechstronne wokalne umiejętności doprowadziły ją np. do śpiewania gościnnie w Kamelot nie tylko "growlem", ale też czystym głosem. To niewątpliwie wpłynęło na jej popularność. Dziś "War Eternal" ma już ponad 6 mln odsłon na youtube - liczbę godną gwiazd pop! Ten klimat wciąż rosnącej popularności świetnie widoczny był podczas ich występu, Arch Enemy oglądało się jak megawiazdę w świecie metalu. Światła, wizualizacje, nagłośnienie, ubiór Alissy połączony z jej ruchami dawał piorunujący efekt świetnie korespondujący z muzyką. Niestety nie udało nam się obejrzeć całego występu. Zwabieni genialnym wokalem Urbana Breeda, udaliśmy się na Serious Black. Po chwili jednak żałowaliśmy, że nie zostaliśmy na Szwedach. Marcin Książek: Godzina 1:25. Ostatni koncert w namiocie. Akustyk albo już pojechał do domu, albo śpi, bo w przerwach między utworami nie ma komu wygasić wokalnych efektów. Jak w tej sytuacji brzmi koncert, nietrudno sobie wyobrazić, co na swój sposób wpisuje się to w pasmo rozczarowań pod tytułem Serious Black. Rozczarowali przeciętnym debiutem, rozczarowali niestabilnością składu, w konsekwencji której już na starcie z zespołem pożegnali się Roland Grapow i Thomen Stauch, i rozczarowali na żywo. Urban Breed wokalistą bywa genialnym, ale nawet on w takich warunkach w pojedynkę Serious Black nie uratuje. Może wyglądałoby to trochę lepiej, gdyby na gitarze wspomagał go Bob Katsionis, ale jego, mimo że oficjalnie figuruje w składzie, na scenie zabrakło. Widocznie taka tradycja. Po kilkudziesięciu minutach walki ze ścianą dźwięku i dotrwaniu do najlepszego na "As Daylight Breaks", "I Seek No Other Life" uznałem, że wystarczy. Urban, wracaj do Trail of Murder. Występ Dio Disciples zgodnie z zapowiedziami organizatorów a także samej Wendy Dio miał uświetnić wyjątkowy gość. Zaczęli standardowo, od "Kill the King" i "Holy Diver", ale skłamałbym, gdyby napisał, że porwali publiczność. Pomijając Tima Owensa, któremu maniera stylizowana na Ronnie'ego Dio wy0jątkowo służy, zabrakło w tym wszystkim życia. Obsadzanie weteranów po 2. w nocy to nie jest pomysł z gatunku najszczęśliwszych. W "I" miejsce Owensa za mikrofonem zajął Oni Logan, jak dla mnie zupełnie niepotrzebnie, tym bardziej, że ogólnego obrazu występu specjalnie nie zmienił. Więcej energii pojawiło się dopiero w wykonanym na dwa głosy "The Last in Line", w dalszym ciągu jednak nie był to choćby ułamek tego, czego mogłem doświadczyć oglądając występ Dio w tym samym miejscu 12 lat wcześniej. I podobnie było już do końca, gdy ze sceny rozbrzmiewały kolejno "Egypt (The Chains Are On)", "Stargazer" oraz "Rainbow in the Dark". A co z wyjątkowym gościem? Pojawił się na bis i nie sposób nie przyznać, że był to widok niecodzienny, ponieważ w "We Rock" zespół pokusił się o hologram Ronnie'ego. Motyw ten został błyskawicznie zmiażdżony przez krytykę, w większości ze strony osób, których na miejscu nie było i którym umknął jeden ważny szczegół. "We are here for one reason - to celebrate Ronnie James Dio!" krzyczał pół godziny wcześniej Owens. Nikt nie reklamował koncertu hologramem. Przeciwnie, do ostatniego momentu został on utrzymany w tajemnicy. Czy w tym kontekście można mówić o przekroczeniu jakiejkolwiek granicy? Katarzyna "Strati" Mikosz, Marcin Książek
Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna potańczyć flamenco, to jest to dość dobry wybór. Ode mnie (4).
Hurt is Gone". Polecam fanom thrashu, a szczególnie fanom zespołu - bo z tego co miałem okazję usłyszeć i porównać, nie będziecie zawiedzeni.
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Advermix - Pandeathmic 2016 Born of Chaos
Hmm... Advermix działa od 2006, jednak musiała minąć cała dekada, aby ten zespół wypuścił coś poważniejszego. Po dwóch EP'kach, splicie i singlu, wydawanych od 2011 roku, w 2016 opublikował wreszcie swój duży debiut. No i mamy całkiem fajny, staro-szkolny album, który można przesłuchać przy półgodzinnym posiedzeniu. Szczerze powiedziawszy, pierwsza rzecz którą czuć na albumie to, że śpiewa to jakiś latynos (utwór tytułowy najlepszym przykładem, ale do tego można jeszcze dorzucić "The Power of the Perfect Line"). No i w sumie plus za oryginalność, minus za to, że wokalizy czasami brzmią na wymuszone (np. "Manhate Philosophy"). Skoro już zaczęliśmy o tych nacjach, to może trochę o inspiracjach, które narodowość mają różnoraką, od amerykańskiej, czyli Slayer ("Messenger of Death"), Forbidden, przez niemiecką, Sodom (czuć wietnamskie piekło riffów z "Agent Orange" i "M16" na "Pandeathmic") aż do szwajcarskiej, gdzie troszeńkę dorzucono Coronera... albo pewnie znowu przesadzam. Za to wiem, co nie ma tak uwypuklonej narodowości. Gruzowaty dźwięk basu, dobrze zgrana sekcja perkusji, ciężko brzmiąca sekcja gitarowa... oraz jeszcze ta nierówność utworów. Świetne kawałki takie jak "Pandeathmic", "The Power of the Perfect Line", zmieszane z średniakami takimi jak "Manhate Philosophy" (kawałek został przeniesiony z wcześniejszych płyt) czy "Inside The Wall". A, zapomniałem wspomnieć o przeciętnym, trochę przesłodzonym intrze, które zapowiada całkiem porządny nawał thrashu. Jednak muszę zwrócić honor, wstęp ten łączy się z kolejnym utworem. Ogółem zastosowano tutaj sztywne połączenia, przykładowo pomiędzy kawałkami "The Power of the Perfect Line" i "Panje". Zsumujmy to: mamy całkiem porządny, staro-szkolny, fajny brzmieniowo thrash, w średnich tempach, teksty m.in. o społeczeństwie - ba znalazło się miejsce na sztampowy kawałek o thrashu samym w sobie, część utworów jest ze sobą złączona pewnymi motywami i mamy także średniego wokalistę, którego wokal gdyby mógł, to by próbował brać udział w corridzie. Ale riffy mają odpowiednią ciężkość. Jednak nie są zbyt rozbudowane. Natomiast zwrotka "We Fall" śmiesznie brzmi. I to jeszcze jak, jakbym słuchał grindcore. A zapomniałem o solówkach, są całkiem w porządku, jednak nie są to nadmiernie skomplikowane motywy, które możemy usłyszeć (i zobaczyć na koncertach) m.in. u Coronera. Chociażby w "Panje". Sumując, całkiem dobry, aczkolwiek nie rewelacyjny album w średnich tempach. Lekkie wpływy nowoczesności na stare kamienie podwaliny thrashu. Jeśli chcesz posłuchać thrashu, a następnie
ADX - Non Serviam 2016 Season Of Mist
"Non Serviam" to już 10 album paryskiego ADX, a jak dotąd nie udało im się zdobyć należnego rozgłosu poza granicami Francji. Może jest to "zasługa" francuskich tekstów? Możliwe, bo muzyka zawsze była na wysokim poziomie. Nowy, wydany własnym sumptem krążek po prostu wyrywa z butów i jest w ścisłej tegorocznej czołówce. Muzycznie mamy tu do czynienia z power/speed metalem osadzonym z jednej strony w latach '80, a z drugiej ubranym we współczesne, potężne brzmienie. Jest tu wszystko czego oczekuję po takim graniu. Rozrywające riffy, rytmiczne zwolnienia, przy których nie można przestać machać banią, a do tego jeszcze fantastyczne melodie. Tak, właśnie te melodie są dla mnie najjaśniejszym punktem albumu. Nie ma w nich nawet krztyny cepelii, są w 100% heavy metalowe i sprawiają, że chce się słuchać tej płyty zapętlonej w kółko. Posłuchajcie choćby takich wałków jak "La Mort en Face", "B-17 Phantom" czy "L'irlandaise", po prostu coś pięknego. Bardziej thrashową twarz reprezentują "La Complainte du Demeter" i "Les Oublies", z których i tak ten pierwszy jest cholernie melodyjny. Wokal Phila Grelaud jest mocny i lekko zachrypnięty co sprawia, że język francuski zupełnie nie drażni, a wręcz dodaje charakteru tym dźwiękom. "Non Serviam" słucha się doskonale jako całość, ale każdy numer z osobna także broni się świetnie. Francuzi nie tylko potrafią bardzo dobrze obsługiwać swoje instrumenty, ale są też rewelacyjnymi kompozytorami. Jestem przekonany, że ze wsparciem jakiejś większej wytwórni mogłoby być o tym krążku głośno, a tak niestety pewnie zostanie doceniona jedynie przez wiernych fanów i ludzi siedzących głęboko w podziemiu. Zresztą tak naprawdę w dupie mam to czy ktoś tego będzie słuchał czy nie. Ważne, że mi było dane poznanie tego krążka i tylko to się liczy. Jak dla mnie "Non Serviam" to album niemal doskonały w swojej kategorii, bezbłędny zarówno od strony kompozytorskiej jak i brzmieniowej. Oby ADX jeszcze nie raz w przyszłości uraczyli nas muzyką na tym poziomie. (5,8) Maciek Osipiak After All - Waves of Annihilation 2016 NoiseArt
Kojarzony przez fanów belgijskiej sceny metalowej zespół, After All niedawno wydał swój kolejny album, "Waves of Annihilation". Jest to już druga płyta długogrająca z świeżymi muzykami: wo-
kalistą i basistą, pierwsza ze zupełnie nowym perkusistą. Sam zespół powstał na przełomie lat 80. i 90. pod nazwą Crap Society, by następnie przemianować się na After All. Najbardziej rozpoznawalny album moim zdaniem? "Mercury Rising", do którego zespół nagrał trzy teledyski. Z nowszych, przed zmianą wokalisty, to "Cult of Sin". Tyle tytułem wstępu. Wracając do najnowszego albumu. Pozwolę najpierw odnieść się bardzo krótko do okładki: Ed, znowu to samo, fajnie że odniosłeś się tym statkiem do "Mercury Rising", ale wciąż to nie to, co sprawia, że oczy zaczynają płakać pod wpływem oryginalnego piękna. Trochę takie "(Just) Fall in Line"... Wracając już do wrażeń słuchowych, "Waves of Annihilation" to thrash. Jaki dokładnie? Riffy to taki miks: trochę Kreatora, troszkę Demolition Hammer (wstęp do "Rejection Overruled"), trochę Slayera ("First Class Terror", jak wam to brzmi?) i trochę Megadeth. Myślę, że nie ma zbyt dużej różnicy w porównaniu z poprzednim albumem, z tego co słyszałem. Wokalnie? Maniera wokalu sama w sobie nie zmieniła się znacznie, jedynie wysokość głosu, którym operuje nowy wokalista jest większa. Nie wiem do czego ją porównać, trochę mi ona przypomina stare Heathen. Solówki? Są, jeszcze jak. Czy są jakoś rewelacyjne? No nie powiedziałbym tak o większości. Ale to głównie kwestia ich wypozycjonowania, gdzie obecnie w większości tego typu muzyki solówki wrzuca się pomiędzy resztę kompozycji, daje im się podobną głośność jak pozostałym sekcjom, zamiast skupić na nich uwagę. Przynajmniej takie są moje wrażenia. Jednak jedna z kilku solówek przykuła moją uwagę. A nie tyle sama solówka co motyw, z "After The Hurt is Gone". Fajnie wykorzystany motyw suspensu (trochę... przypominający "Necronomicon ex Mortis" Hexenhaus), który przeplata pomiędzy sobą sekcję basu i gitarową. Jest ten motyw poprzedzony solówką, która ma swego rodzaju uczucie, przypominające dzieła Tommy Barona. Inną solówkę, o której pragnę wspomnieć, jest w "Fall in Line", gdzie przeplatała się z chórkami. Co do brzmienia? Staroszkolne, typowo thrashowe, gdzie wszystkie instrumenty są słyszalne i posiadają swoje momenty. Sekcja rytmiczna - perkusja, tu jest wszystko w porządku, tak jak zresztą z basem. Spełniają swoje zadanie. Gitary? Czasami wypozycjonowane tak, że riff zlewa się z solówką. Poza tym, czuć tu pewną odtwórczość, która już jest charakterystyczna dla tego gatunku muzyki. Moje ulubione utwory z tego albumu, wcześniej wymieniony "After The Hurt is Gone" i "Rejection Overruled". Ważąc to wszystko i oceniając moje nastawienie do tego albumu, otrzymuje on ode mnie (4,5) - i to głównie za motyw "After The
Almanac - Tsar 2016 Nuclear Blast
Wygląda na to, że rozstanie wyszło na dobre zarówno Peterowi Wagnerowi, jak i Victorowi Smolskiemu. Peavy sformował bowiem nowy skład Rage i ostro dołożył do pieca albumem "The Devil Strikes Again", a białoruski wirtuoz gitary też powrócił z tarczą dzięki płycie "Tsar" swego nowego projektu Almanac. Doszły w nim do głosu jego symfoniczno/powermetalowe fascynacje, których raczej nie mógł realizować w Rage. W dodatku dobrał sobie do tego doborowych kompanów, bo nie tylko doświadczonych muzyków,a le przede wszystkim wokalistów: Jeannette Marchewka (Linqua Mortis Orchestra), Andy'ego B. Francka (Brainstorm) i Davida Readmana (Pink Cream 69). Jak widać śmiało można tu mówić o prwdziwej supergrupie, a zawartość "Tsar" dorównuje firmującym tę płytę nazwiskom. Nie licząc instrumentalnej miniatury "Darkness" i nie przekraczającego pięciu minut "Nevermore", nawiasem mówiąc ostrego numeru z chwytliwym, chóralnym refrenem, reszta utworów trwa od ponad pięciu do nawet ośmiu minut. W takich ramach czasowych jest więc sporo miejsca zarówno na symfoniczno-chóralne partie, klawiszowe pasaże i solówki, patetyczne refreny, jak i coś z bardziej metalowego arsenału aranżacyjnych środków. A to, że Victor Smolski gitarzystą jest nie lada jakim potwierdzają nie tylko wyśmienite solówki, ale też liczne riffy. Mnie najbardziej spodobały się te z tytułowego openera, tęgiego rockera "Children Of The Future" i nad wyraz ostrego, jak na powerową konwencję,"Hands Are Tied", ale zwolennicy takiego grania znajdą dla siebie na "Tsar" znacznie więcej. (5) Wojciech Chamryk
Ancient Myth - Aberration: Pt 2016 Fastball Music
Manga to pomysł rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni. W dużym uproszczeniu charakteryzuje się specyficznymi przerysowanymi postaciami. Ogólnie Ja-
RECENZJE
119
pończycy mają tendencje do przerysowywania. Tak dzieje się z Ancient Myth, który powiela wszystkie możliwe wzorce kapel, które parały się graniem melodyjnego, symfonicznego power metalu w Europie. W dodatku z śpiewaczką za mikrofonem. W muzyce Japończyków niczego nowego nie usłyszymy, jedynie poprawnie napisane i zagrane kompozycje. Fakt muzycy starają się ciekawie zbudować utwory ale kurczowo trzymają się standardów, a raczej wyobrażeń, jak te normy powinny wyglądać. Daje to efekt przeciętny, a nawet słaby. W tym nastroju trzeba podejść także do wokalistki, która ma słabiutki i bezbarwny głosik. Nie pomagają nieliczne wsparcia operowym kobiecym głosem, męskim skrzekiem czy zwykłym śpiewem. Poza tym nagrania są wyłagodzone, prawie bez dynamiki, mocno przypominające, to co wymyślił swego czasu włoski Skylark, a ci przecież startowali jeszcze w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku. Takie słabe japońskie przywiązanie do "tradycji". Europa w większości nauczyła się, że była to droga do nikąd. Mam wrażenie, że Japończycy są mocno zafascynowani takim graniem, symfonika, neoklasyka, to jest to, co działa im na wyobraźnie. I właśnie na "Aberration" najfajniejsze są te momenty, gdy do głosu dochodzą orkiestracje, które czasami przykuwają uwagę, jak chociażby te a'la barokowe w "Shade In The Dusk". Z tego powodu w Japonii działa kilka takich zespołów, w dodatku ma wsparcie wśród znaczących wytwórni. Nie bardzo jednak rozumiem czemu niemiecka firma postanowiła promować Japończyków na Europejskim rynku. Tak w ogóle na nowo można zaobserwować pewną wzmożoną aktywność kapel z pod znaku melodyjnego power metalu. Może do kolejny bum tej muzyki? Nie mam nic przeciwko melodyjnemu power metalowi, ale jak to mają być takie produkcje jak "Aberration" Ancient Myth, to ja grzecznie dziękuję. Jak wielokrotnie pisałem, aby zaistnieć w tym stylu trzeba wznieść się bardzo wysoko. W tym wypadku zadziwia jedynie wytwórnia, która wypuściła album w trzech wersjach. W ten sposób mamy wersję anglojęzyczną, w języku japońskim i w wariancie mieszanym. W zależności od rodzaju, do tytułu dodane są symbole, kolejno Au, Ag i Pt. Aby nie było tak zupełnie ponuro zwrócę uwagę, że są pewne symptomy, które wzbudzają pewną nadzieję na przyszłość. Czasami pojawia się ostry riff, najmocniej słyszane są w "Raven Neamhain Sight", może ktoś im wytłumaczy, że warto iść w tę stronę. Niezła też jest grafika zdobiąca książeczkę. Taka bliska wspomnianej na początku mangi. Jednak jest to za mało aby docenić starania Japonczyków W moim mniemaniu jest słabo. (2,7) \m/\m/
Ancient Spell - Forever in Hell 2015 - Minotauro
Nazwa zespołu iście pasuje do kapeli, która wykonuje doom metal. Chociaż w ich przypadku, jest to doom połączony z thrashem i blackiem, wykonywany
120
RECENZJE
przez kwintet złożony z dwóch gitarzystów, wokalistę, basistę i perkusistę (taki standard). Siedem kawałków, utrzymanych w podobnym tempie i stylu, nasączonych smołą i siarką, wwiercających się w z mózg. Jak inaczej by zobrazować ich muzykę? Powiedzmy że inspirujemy się Candlemass i Saint Vitus, następnie zmieniamy trochę to brzmienie i dodajemy wokal charakterystyczny dla black metalu (troszkę może przypominać Bathory z pierwszego ich okresu) bądź death metalu. Dodajemy parę motywów inspirowanych takim quasi arabską muzyką, utrzymujemy całość w dość wolnym, marszowym tempie i mamy tak o to "Forever in Hell". O czym ten album jest? Poza tym, co wskazuje tytuł, jest o upadku człowieczeństwa, rytuałach i tym podobnych. W tej materii (i w materii wokalnej) trochę się różni od wcześniej wymienionego Saint Vitus. Brzmienie? Jest przyzwoite. Technicznie są tez w miarę w porządku. Wada? Powtarzalność pewnych motywów i jednostajność. Album dla fanów doom/thrash metalu. Osobiście nie podszedł mi ten album, chociaż przypadły mi do gustu kawałki: "Fall of Humanity", "Black Flame Ritual" i "March To Your Grave". Kto będzie zainteresowany, to poświęci te półgodziny na przesłuchanie. Inni oprócz, klimatu, paru chwytliwych riffów i solówek, nie straci wiele. Ode mnie (3,9). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
ków. Muszę też wspomnieć o śpiewającym gitarzyście, ponieważ Jerry Razors ze swoim wokalem rozdaje tutaj karty. Jego twardy, gardłowy głos dodaje jeszcze więcej mocy i siły przekazu muzyce Angel Sword. Mi jego barwa najbardziej przypomina połączenie młodych Marka Sheltona i Rolfa Kasparka, ale jest też w niej coś unikalnego. Po kilku przesłuchaniach znam tę płytę niemal na pamięć, a mimo tego nie odczuwam, ani chwili znużenia podchodząc do niej po raz kolejny. Jest to jeden z tych krążków, które z pewnością zostaną ze mną na długo. Angel Sword zdobył oddanego fana, a ja jeden z najlepszych debiutów jakie słyszałem na przestrzeni dość długiego czasu. Gdyby ten krążek powstał w '82 to dziś byłby jednym z klasycznych podziemnych wydawnictw. Może powiecie, że się za bardzo podnieciłem, ale ujeżdża mnie to. "Rebels Beyond the Pale" rządzi. (5,5) Maciej Osipiak
Angerhead - Fueled By Rage 2016 Self-Released
Angel Sword - Rebels Beyond the Pale 2016 Underground Power
Niesamowitą podróż w czasie zafundowali nam Finowie z Angel Sword. Ich debiut "Rebels Beyond the Pale" brzmi jak jakiś dopiero co odnaleziony diament z najgłębszych otchłani heavy metalowego podziemia wczesnych lat '80, a nawet późnych '70. Kuźwa, w tych dźwiękach nie ma nawet promila nowoczesności (choć inne z pewnością są obecne). Bardzo klasyczny, pierwotny wręcz heavy metal, brzmiący niczym nagrany w jakimś obskurnym lochu lub zatęchłej piwnicy to w dzisiejszych czasach, zdominowanych przez wymuskane produkcje raczej rzadkość. Z jednej strony szkoda, bo chciałoby się jak najwięcej takiej muzyki, a z drugiej to czy wtedy załogi jak Angel Sword robiłyby aż takie wrażenie? Może oni akurat tak, bo poza radykalnie oldskulowym klimatem jakim emanują mają również do zaoferowania znakomitą muzykę. Pierwsze skojarzenia to takie nazwy jak stary Judas Priest, Manilla Road czy Heavy Load. Oczywiście można by wymienić jeszcze kilkadziesiąt innych, ale myślę, że te akurat idealnie oddają ducha tych dźwięków. Wszystkie numery po prostu niszczą, a jest to przede wszystkim zasługa umiejętności kompozytorskich muzyków co wbrew pozorom nie jest wcale takie oczywiste. Świetnie napisane kawałki sprawiają, że każdy z nich posiada własny charakter, i na długo zostaje w głowie, a jest to sprawką między innymi zajebiście przebojowych refrenów. Ewidentnie ci goście mają talent i metal we krwi co słychać w każdej sekundzie trwania "Rebels...". Szczerość i pasja wylewają się wręcz z głośni-
Ten amerykański kwartet regularnie co dwa lata wydaje kolejną EP-kę. Wcześniejszych nie słyszałem, ale na "Fueled By Rage" panowie - nie są to bowiem żadne małolaty, ale doświadczeni muzycy - łoją brutalny thrash co się zowie, momentami ocierający się nawet o death metal. Jakoś po wysłuchaniu tych trzech autorskich numerów nie wróżę im wilekiej kariery czy nawet podpisania kontraktu, z drugiej strony jednak pewnie Angerhead mają to dokładnie w dziobie, bo grają to co chcą i na własnych zasadach. Blasty w openerze "So Cold"? No problem. Melodyjne solo w "Face The Fear"? Jasne, graj stary co ci pasuje. Basowe intro na początek "Legacy Of Hate", a potem sample i generalnie nieco bardziej urozmaicony niż w dwóch pierwszych numerach, charakter utworu? Oczywiście, kombinujmy i zobaczymy co z tego wyjdzie. A może coś z crossover na koniec? Taa, dajmy czadu w "Take Me As I Am"! Mamy tu jeszcze niezłą wersję "Iron Fist" Motörhead - nie wiem czy to teraz będzie taka moda na hołdy dla Lemmy'ego i jak długo ona potrwa, ale Angerhead zagrali ten numer z pazurem i konkretnie. Brzmi to też całkiem nieźle, bo producentem "Fueled By Rage" był Juan Urteaga (Machine Head, Testament), tak więc kto lubi takie łojenie wiele nie zaryzykuje sprawdzając tę EP-kę. (3,5) Wojciech Chamryk
Anthrax - For All Kings 2016 Nuclear Blast/Megaforce
Jak dla mnie Anthrax już dawno stracił swój urok i strawność. Po genialnym
"Fistful of Metal" z 1984 roku następne albumy były już cienkuszami, na których pojawiało się co prawda kilka fajnych hitów jak "Indians", "Madhouse", "Medusa" czy "I am the Law" (oraz wałki skomponowane jeszcze za czasów składu z "Fistful…": "Armed and Dangerous" i "Gung-Ho", jednak które nie dorastały debiutowi do pięt). Wiele osób może się ze mną nie zgodzić, bo przecież "State of Euphoria", bo przecież "Among the Living" i tak dalej, ale to już była równia pochyła. Z biegiem czasu i przemijaniem kolejnych dekad nie widać było poprawy. "For All Kings" dalej się wpisuje w ten schemat. Przeciętny, choć z trudem, i nie wyróżniający się niczym thrash z hardcore'owymi dodatkami. W końcu Scott Ian i Charlie Benante są wieloletnimi fanbojami sceny hardcore'owej z New Jersey, czego zresztą nigdy nie kryli, więc po pozbyciu się z zespołu takich złych thrasherów jak Lilker, Turbin czy Spitz, w spokoju mogli wstawiać te swoje panczurskie podskakujki do utworów Anthrax. Pół biedy, gdyby to robili na modłę crossoverowców czy kapel w stylu Mentors. Ale nie. Także jeżeli jakimś trafem napotka się ciekawy motyw na "For All Kings", to na bank zostanie on zepsuty porytym spektaklem zrakowaciałych patentów rodem z nowoczesnej sceny core'owej lub zwyczajnie nudnym gitarowym klekotem. Na "For All Kings" dominuje nuda i siermięga. W nowoczesne neothrashowe brzmienie opakowano zestaw cienkich jak żebro dżdżownicy pioseneczek. "Evil Twin", "All of them Thieves" - choć ten ma fajne i klimatyczne choć proste przejście w środku -, "This Battle Chose Us", który stara się naśladować styl Megadeth udajacego Def Lepard na "Super Colliderze"... tak można całą tracklistę oblecieć. "Suzerain" zmęczy nas jeszcze synkopami, nudnymi riffami i monotonnym tempem, a zbędne intro w postaci "Breathing Out", które wrzucono z dupy i które w ogóle nie pasuje stylem ani klimatem do reszty, dobije gwoździa do trumny. "Zero Tolerance" na chwilę sprawiło, że miałem nadzieję na coś dobrego na tym albumie. Okazało się jednak, że szybki tremolowany riff na pustej strunie w stylu "S.D.I" Violent Force przeradza się w festiwal spierdoleństwa w refrenie i w przejściach. Tu zawodzi wszystko - od riffów, przez wokale po perkę. Irytuje też brzmienie wokali. Nie wiem jakiej techniki użyto do obróbki ścieżek wokalnych Belladonny, ale brzmi on jakby darł się do metalowego garnka niedomytego z resztek wczorajszego bigosu. Zresztą, tak jak w przypadku innych albumów Anthrax z Belladonną gość ze świetnym wokalem jest wrzucony do muzyki, do której w ogóle nie pasuje. Nie żeby jego forma nadal przypominała tą choćby z "Among the Living", bo teraz gość jest raptem cieniem siebie sprzed lat. W studio jakoś to jeszcze brzmi, ale na nagraniach live widać, że typek się już kończy. Plus, za który ta płyta nie dostaje najniższej oceny, to solówki. Wiadomeczka, Ian jest tak zajebisty że nie będzie się zniżał do grania leadów, w końcu on koncentruje się na wymyślaniu super odjechanych thrashowych riffów. Tak naprawdę to nie i nawet Spitz go na fejsie za to zjechał. W każdym razie brzemię solówek spadło na najnowszy narybek w postaci Jonathana Donaisa, który sobie z tym naprawdę dobrze poradził. To należy docenić, że w tym szambie ktoś potrafił wykrzesać z siebie jakiś kreatywny artyzm, który potrafi błysnąć szelmowską nutą i nie męczy buły. Okładki nie będę komentował. Po co sobie strzępić ryja? Nie od dzisiaj wiadomo iż Ian z Bena-
ntem cierpią na megalomanię i cerebrofallozę. Słowo na koniec? Fani Anthrax, a raczej fanboje, którym mokną cewki moczowe na sam widok okładek do "Persistence of Time", "Sound of White Noise" czy "We've Come For You All", będą w pełni ukontentowani i będą krzyczeć swoimi mutującymi gardziołkami że "płyta roku, seba, płyta roku!". Fani thrashu, którzy jednak cenią swoja godność i dbają o jakość dzieł kultury, z którymi mają do czynienia, będą mieli "For All Kings" za album średni i taki o którym się niemal od razu zapomina. Za to ci, którzy są wyczuleni na raka w muzyce, zaorają ten album z szybkością trzyletniego brajanka krzyczącego o mamę, po zrobieniu kupy. W sumie Anthrax nie rozczarował - nagrał słaby album, tak jak to było do przewidzenia. Polecam. (2) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
my popisy wokalne, które z każdym kolejnym utworem zaczynają męczyć. Na albumie mamy miks speed metalu z thrashem czego czystym przykładem jest "Spinning Towards Doom" i "Artificial Slavery". Album przepełniony jest szybkimi solówkami oraz melodyjnymi refrenami ("Without Days, Without Years" i "Phantom Warrior"). Ostatnim utworem na płycie jest trwający ponad 9 minut "Space Marauders" zaczynający się wręcz balladowo, a rozwijający się w szybką jazdę bez trzymanki. Album jest zróżnicowany i, jak na debiut, udany. Widać, że gothenberdzka szkoła melodyjnego grania odcisnęła swoje piętno na tym zespole. Ciekaw jestem, co chłopaki pokażą na kolejnych wydaniach i mam nadzieje, że będzie to jeszcze szybsze i jeszcze bardziej melodyjne. Mam tylko jedną prośbę - niech wokalista przestanie się tak popisywać swoimi zdolnościami. (3,5)
Arkham Witch - I Am Providence
Kacper Hawryluk
2015 Metal on Metal
Mając w pamięci niezły poziom "Legions Of The Deep" aż zatarłem ręce widząc, że najnowszy album Arkham Witch zawiera aż 20 kompozycji. Mina co prawda nieco mi zrzedła kiedy zorientowałem się, że w większości trwają one przeciętnie w granicach dwóchtrzech minut, a już całkowite rozczarowanie miało miejsce gdy wyszło na jaw, że ten fenomenalnie odświeżający formułę mrocznego heavy/doom metalu zespół gra teraz... punk rocka. I chociaż nie mam nic przeciwko punkowym kapelom, to jednak tak diametralna zmiana stylu nie wyszła chyba Arkham Witch na dobre, bo najzwyczajniej w świecie nie czują tego stylu. Tacy przykładowo The Exploited, Sex Pistols czy The Ramones mają takie granie we krwi, a w wydaniu Arkham Witch brzmi to niczym niezamierzona parodia prawdziwego punka, w dodatku w połączeniu ze stricte metalowymi solówkami gitar i mrocznymi, klawiszowymi, instrumentalnymi miniaturami. Jest też ballada "The Rats In The Walls" z udziałem wokalistki Joanne Pybus, która udziela się też w chórkach kilku kolejnych utworów, czasem brzmiących nawet jak pop punk... Na szczęście teksty to wciąż stary, dobry Lovercaft, także metalowy charakter "From Beyond" czy "And What Man Knows Kadath?" pozwala zachować nadzieję, że "I Am Providence" to jednorazowy eksperyment młodego zespołu poszukującego wciąż swego stylu. (2) Wojciech Chamryk Armory - World Peace... Cosmic War 2016 High Roller
Gothenburg wszystkim metalowcom kojarzy się ze stolicą melodyjnego, czasem przesłodzonego death metalu, lecz nie samym melo deffem człowiek żyje. I właśnie w tym mieście do życia powołany został Armory, speed/thrashowy zespół, który w 2016 roku zadebiutował kosmiczną wojną. Album rozpoczyna się złowrogim intrem przechodzącym w bardzo melodyjny i szybki "Cosmic War". Utwór ten bardzo kojarzy mi się z folkiem - już od samego początku ma-
Artillery - Penalty by Perception 2016 Metal Blade
Nie wiem czego się spodziewałem po nowym Artillery, ale postanowiłem dać mu szansę. Głównie przez wzgląd na klasyczne dokonania tej kapeli, które stanowią ścisłą czołówkę świetnego thrash metalu. "Terror Squad" oraz definiujący charakterystyczny, nieco orientalny styl Artillery "By Inheritance" są jednymi z najlepszych płyt jakie kiedykolwiek powstały w thrash metalu. Debiutancki "Fear of Tomorrow", choć odstaje od "dwójki" i "trójki" także jest mocarną płytą, pełną tajemniczych i niepokojących zakamarków muzycznych. Forma "odrodzonego" Artillery po 2009 roku (pomijam "B.A.C.K." z 1999, który miał być comebackowym albumem) jest jednak zupełnie inna. O ile "When Death Comes" ma jeszcze swoje momenty jak się przymknie oko na dość irytujące wokalne popisy, to reszta jest najzwyczajniej w świecie zwyczajnie nudna. I tak kolejna już, która to - ósma? - płyta Artillery wychynęła swym plugawym obliczem na światło dzienne, dalej kontynuując niechlubny pochód słabych wydawnictw Duńczyków. Powiem od razu na wstępie - rzeczone "Penalty by Perception" jest zwyczajnie nudne. Ja wiem, że w informacjach prasowych bracia Stutzer będą się spuszczać, że to najlepsza płyta Artillery do tej pory i najlepsze utwory i w ogóle mistrzostwo świata. W praktyce okazuje się, że same utwory są zwyczajnie nudne. Zarówno pod względem brzmienia jak i kompozycyjnym. Riffy usypiają, a to raczej nie jest dobra oznaka, w końcu thrash metal ma wciskać w żyły zastrzyki potwornych ilości energii. A tutaj mamy jakieś tam małorolne
plumkanie na strunniczkach. Nie ma tutaj tego fajnego drygu orientalnych melodii jakie znamy z "By Inheritance" i które jeszcze czuć było na "When Death Comes". Te niemrawe próby, które się pojawiają między innymi w "Sin of Innocence" są śmiechu warte i wręcz wrzeszczą o pomstę do nieba. Wieje nudą i koszmarną sztampą. O samym brzmieniu można tutaj licencjat wręcz napisać. Znowu na fotelu producenta usiadł Soren Andersen - gość który czuwał nad ostatnimi czterema płytami Artillery, czyli wszystkimi wydanymi po 2009 roku. Było więc do przewidzenia, że brzmienie "Penalty by Perception" będzie tak samo gówniane jak na poprzednich albumach. Tak też jest w istocie. To już "Terror Squad", rachityczny i karkołomny thrash metal ze środka lat osiemdziesiątych ma więcej przestrzeni i selektywności niż te zamulone zbasowane pseudodźwięki z rozklapciałą i płaską perką. Artillery brzmi jakby były nagrywane u wujka Staszka na laptopie podczas wycieczki na wieś o ile nie gorzej. Ale to co kładzie już po maksie nową płytę to wokal. Tak jak na uprzednim "Legions", tak i teraz za mikrofonem stanął gość z najnudniejszym wokalem ever czyli Michael Bastholm Dahl - kuc, który nie umie śpiewać. Znaczy umie, bo nie fałszuje, ale ma tak irytującą i nużącą barwę głosu, że należy mu się za to specjalna plakietka od lokalnego harcmistrza. Gość cały czas w sumie jedzie na jednym dźwięku, oszczędzając przy tym swoje siły, bo w ogóle nie pakuje w swe wokale żadnej energii ani ognia. Co to ma być? Karaoke w lokalnym ultra rockersowym pubie czy jednak płyta legendy undergroundowego thrashu, która swojego czasu była prawdziwym innowacyjnym pionierem gatunku? A teraz trochę, tak dla równowagi, pozytywnych odczuć po przygodzie z tym albumem. Tego da się słuchać, o ile będziecie sobie to porcjować po jednym kawałku. Jeden utwór cztery godziny przerwy - jeden utwór pięć jakiś dobrych kawałków innej kapeli, i tak dalej. Wtedy to da się przełknąć. Jednak naraz, tak by zamknąć się tylko z tą płytą, to już wyższy masochizm. Dawkując sobie ten album tak po małych kęsach, to nawet można doszukać się jakiś fajnych motywów w "Live by the Scythe" czy w "Mercy of Ignorance". Ale to naprawdę jest widoczne dopiero po wnikliwym szukaniu tutaj czegokolwiek. Nie dostaniemy tutaj tego charakterystycznego klimatu Artillery, nie otrzymamy kolejnego hitu na miarę "Khomaniac" czy chociaż "The Almighty", nie uświadczymy nawet ciekawej muzycznej płyty. Naprawdę, smutne jest to "Penalty…". Po co ja się w ogóle łudzę, że Artillery nagra jeszcze coś na miarę swojej nazwy? (2) PS. nie wspominam już nawet o tej brzydkiej okładce, bo mi witki opadają od tego jaki poziom prezentuje ten album.
Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Assassin - Combat Cathedral 2016 Steamhammer
Chyba nie ma thrashera który by nie kojarzył "The Upcoming Terror", nie? Jak nie, to zapraszam choćby na You
Tube, by szybciutko nadrobić zaległości (bo warto). Assassin to legenda niemieckiego thrashu z lat osiemdziesiątych. Co prawda kapela została rozwiązana w 1989 roku, po tym jak skradziono im sprzęt (możliwe, że kogoś rozczarowała ich "dwójeczka", która była średnią, choć ciekawą płytą), ale od kilkunastu lat znów srogo łoi. Co prawda kolejne pełniaki spod znaku Assassin w postaci "The Club" z 2005 roku i "Breaking the Silence" z 2011 nie urywały części witalnych, ale już najnowsze ich dzieło, zatytułowane "Combat Cathedral" to już konkret większego kalibru. Nie jest to jakieś nieśmiertelne arcydzieło, lecz całkiem dobrze wykonany i rzetelny album metalowy. Najnowsze wydawnictwo Niemców to także debiut nowego wokalisty - Ingo Bajonczaka. Zastąpił on za mikrofonem oryginalnego gardłowego Assassin. Wygląda na to, że Ingo jest godnym następcą, bo jego wokale są potężne i czuć w nich duże pokłady mocy oraz silnej osobowości. Album zaczyna się potężnie. Brzmienie jest monumentalne. W tym wszystkim bryluje perkusja, która jawi się niczym młot spuszczany z mocą na kowadło. Czuć w tym wszystkim agresję i pazur. Jest nowocześnie, to fakt, ale brzmienie jest lepsze od, dajmy na to, ostatniego Exodusa, Death Angel czy Slayera. Kompozycje naprawdę mnie zadowoliły. Sporo tutaj dobrego thrashu, choć i znalazło się nieco irytujących motywów. "Cross the Line" ma tak fatalną hardcore manierę w refrenie, że w najlepszym razie przypomina Panterę, a w najgorszym jakieś popłuczyny po Hatebreed. Trochę to dziwnie wygląda obok takich dorodnych thrashowych wałków jak "Back From the Dead" i "Frozen Before Impact". Podejrzewam, że miało to być jakiś moment wprowadzający pewne urozmaicenie, ale efekt wyszedł bardzo mizerny. No, bo na przykład w rzeczonym "Back From the Dead" tez jest trochę delikatnie synkopowanych momentów w refrenie, a jednak to dobrze zostało dopasowane do thrashowej otoczki. Z kolejnych takich akcji można wyróżnić "Servant of Fear" i "Whoremonger". "Servant of Fear" jest bardzo smacznym ścigaczem. Naprawdę, z przyjemnością się słucha tej nawałnicy riffów… aż do refrenu, który nie wiadomo dlaczego dziwne zwalnia i serwuje nam funkujące zaśpiewy a la Faith No More. "Whoremonger" to już w ogóle składa się z tak porytych motywów, że aż nie wiem od czego zacząć. Obok mocarnego refrenu i fajnego riffu takiego w stylu amerykańskiego thrashu postawiono nudną pierwszą zwrotkę, która brzmi jak każdy przeciętny neothrash. A ten motyw z samym basem i wokalem rodem z "Reload" Metalliki czy "Left for Dead" Laaz Rockit to jak na mój gust lekkie nieporozumienie. Nie osładza tego nawet dobra, choć prosta solówka. Na analogiczne patenty natrafimy także w "Red Alert". Możemy też łatwo wskazać najlepszy utwór na płycie. O ile znajdziemy tutaj porządną porcję agresywnych thrashowych walczyków jak "Word", "Frozen Before Impact" (albo "bajfor", biorąc pod uwagę jak Ingo wymawia środkowe słowo z tytułu) i "Slave of Time", tak najbardziej w tym wszystkim błyszczy wypełniony furią "Undying Mortality". Ta kompozycja to prawdziwy cios w miałkich stulejarzy. W dodatku oprócz zabójczych thrashowych riffów włożono do niej fajne przejścia, urozmaicenia kompozycyjne i śmiertelny atak solówkowy. Jak widać można się przyczepić do paru rzeczy. To odróżnia "Combat Cathedral" od klasyków - w ich przypadku nie ma nawet do czego się przyczepić na siłę. Nie sprawia to
RECENZJE
121
Ayreon - The Theater Equation 2016 InsideOut Music
O koncertowym wydawnictwie Ayreon "The Theater Equation", którego edycja ukazała się w czerwcu 2016, można wyrażać się tylko z ogromnym podziwem. Pomysłodawca, producent, kompozytor materiału muzycznego, także jeden z wykonawców-wprawdzie tylko w końcowym epizodzie, który zgrabną klamrą spina widowisko - holenderski muzyk Arjen Anthony Lucassen lubi wyzwania pozornie na granicy niemożliwego. Arjen lubi również spełniać marzenia, nie tylko swoje, także fanów muzyki rockowej. Już raz porwał się na realizację projektu z rodzaju "mission impossible", czyli koncertu Star One. Wtedy wypaliło, to dlaczego nie spróbować jeszcze raz? Lucassen podjął się wykonania potężnego zadania z wieloma niewiadomymi, które należy rozpatrywać nie tylko w kategoriach stricte muzycznych. Kto wie, czy znacznie ważniejszym aspektem nie była logistyka przedsięwzięcia. Zaplanowanie w najdrobniejszych szczegółach takiego spektaklu jak widowisko "The Theater Equation" wymagało rozciągniętej w czasie, wręcz tytanicznej pracy. Ale się opłaciło, bo efekty są olśniewające, oszałamiające, a staranność wydawnicza osiągnęła perfekcję. Publikacja tego wielkiego przedstawienia teatralno-musicalowo-rockowego obejmuje cztery formaty: A. deluxe: 48-stronicowa książeczka plus blu-ray, 2 DVD's i 2 CD's; B. special edition: digipack- DVD plus 2 CD's; C. Blu-ray; D. 2 CD's. A niespodziewanym bonusem, przynajmniej dla mnie, okazało się zamówienie albumu bezpośrednio u wydawcy, InsideOut Music, ponieważ na kartoniku płyt swój autograf uwiecznił Autor, Arjen Lucassen. Sam "rzuciłem" się na wersję specjalną, tę z dwoma dyskami audio i jednym DVD i moją ocenę, którą się podzielę z Państwem w tym tekście, oparłem na analizie materiału zawartego na wymienionych nośnikach. Nie ma potrzeby uruchamiania potencjału wyobraźni, żeby na podstawie przedstawionego wyżej składu wokalistek i wokalistów oraz instrumentalistów, zaangażowanych w tym przedsięwzięciu, dojść do racjonalnego wniosku, że zebranie w jednym miejscu grona tak zacnych artystów rockowych graniczy z wizją surrealistyczną. W przypadku tego dokumentu fonograficznego doszło jeszcze wiele dodatkowych elementów, o których musieli pomyśleć organizatorzy, na przykład znalezienie odpowiedniej sceny. Przecież w trakcie tego przedstawienia bywa i tak, że przed publicznością występuje kilkadziesiąt osób. Sam The Epic Rock Choir liczy 19 śpiewaków z siedmiu krajów. Na okładce płyty można także wstępnie obejrzeć scenografię, platformę na dole i górną, schody, stojący samochód marki mercedes, łóżko,
122
RECENZJE
rekwizyt ściśle związany w przebiegiem akcji, meble stanowiące wyposażenie pokoju i wiele innych przedmiotów codziennego użytku tworzących w sumie scenografię. Ta Arjenowska wizja mogła się urzeczywistnić dzięki dobrej woli wielu ludzi, przede wszystkim artystów występujących na scenie, a tworzących prawdziwą konstelację gwiazd. Nie będę "rozbierał" tej materii na szczegóły, ale wystarczy "rzucić okiem" na informację zamieszczoną powyżej, żeby docenić skalę trudności zebrania tak wybitnych artystów pod jednym dachem Theater Nieuwe Luxor w Rotterdamie (prawie stuletni budynek z około 1000 miejsc). Impulsem dla Arjena Lucassena do podjęcia tak ogromnego wysiłku organizacyjnego, finansowego i artystycznego było często stawiane w wywiadach pytanie: "Czy kiedykolwiek ruszysz z projektem Ayreon w trasę?". Cytat z jednej z wypowiedzi: "Najpierw, gdy pomyślałem o możliwości występu "live" Ayreon, wydawało się, że to może być jakiś logistyczno-finansowy koszmar. Ale myśl o finalizacji takiego pomysłu prześladowała mnie przez cały czas. Początkowo odrzucałem samą istotę tej idei organizacji występu Ayreon przed publicznością, ale coraz częściej kusiło mnie, żeby zmierzyć się z tym problemem, wbrew zdrowemu rozsądkowi". Proszę sobie uświadomić w pełni wagę faktu, że Ayreon to projekt zgodnie z założeniami głównego architekta, studyjny, który nie dysponuje stałym składem, a każdy artysta zaangażowany w pracę nad kolejnymi wcieleniami Ayreon pełni tutaj rolę wyłącznie gościa, który w swojej zawodowej rzeczywistości zajęty jest głównie własnymi koncepcjami artystycznymi. Artyści, których nazwiska można przeczytać na wykazach załączonych do albumów studyjnych, pracują rozrzuceni po całym świecie, tysiące kilometrów od Holandii i pozornie wydaje się, że zebranie ich wszystkich w jednym terminie i jednym miejscu to abstrakcja. A dochodzą do tego przecież próby, bo nie da się wystąpić spontanicznie, z marszu, zbyt duża odpowiedzialność, współpraca z innymi uczestnikami spektaklu, a dodatkowo nie należy zapominać, że Arjen to perfekcjonista i nie pozwoliłby na taką prowizorkę. W trakcie dwuletniej pracy rodziło się setki nowych pytań, wątpliwości, na które należało znaleźć odpowiedź. Przykładowo, jak przygotować w wersji "na żywo" re-aranżacje, czyli jak to przeprojektować i dostosować do występu teatralnego. Czy wszystko w jednym formacie? Jak znaleźć kompromis w zakresie harmonogramu zaproszonych artystów? Jak już nadmieniłem planowanie i przygotowania trwały dwa lata! Większość czynności wykonała zatrudniona firma zewnętrzna, zajmująca się produkcją widowisk teatralnych. Sprawami muzycznymi kierował Joost van den Broek (Star One, Ayreon, After Forever). Już na początku okazało się, że partie orkiestrowe z wersji studyjnej "The Human Equation" są zbyt rozbudowane, należy znaleźć kompromis polegający na pewnym uproszczeniu fragmentów orkiestrowych. Także niektóre partie rockowo-instrumentalne poddano solidnemu liftingowi. Następny krok to casting, szczęśliwy, gdyż prawie wszyscy artyści odgrywający role wokalne przed ponad 10 laty, zgłosili gotowość występu, łącznie z największymi
"gwiazdami" jak James LaBrie (Dream Theater), Irene Jansen (Star One, Karma), Devon Graves (Deadsoul Tribe, Psychotic Waltz, The Shadow Theory), Magnus Ekwall (The Quill). Zabukowano także terminy wynajmu sali na trzy wieczory 18,19 i 20 września 2015. Pierwotny plan przewidywał trzy spektakle, ale wszystkie zostały błyskawicznie wyprzedane. Ponownie konieczny był kompromis, bo twitterowe konto Arjena po jednym dniu "pękało w szwach", należało więc spróbować zminimalizować rozczarowanie ludzi. Pojawił się czwarty termin występu, późnym wieczorem 19 września. Artyści potwierdzeni, terminy ustalone, bilety sprzedane, czas na produkcję, która zabrała następne 18 miesięcy. Próby wokalne chóru, próby inscenizacji, rozpoczęły się już latem 2014. Natomiast zawodowi śpiewacy potrzebowali tylko kilku podejść, żeby zgłosić pełne przygotowanie. A należało dopiąć takie detale jak przymiarka kostiumów, fryzury, testy make-up, sesja fotograficzna, światła, brzmienie, efekty specjalne, ekrany projekcyjne, wszystko pod presją czasu. I w końcu premiera i wielka nagroda dla pomysłodawcy i twórców-szalony entuzjazm publiczności. Sen stał się rzeczywistością! Proszę także nie zapominać, że "The Human Equation" nie stanowi zbioru luźno powiązanych piosenek, przeciwnie, jego istotą jest wątek fabularny, mocno osadzony w realiach życia codziennego. Pisząc o tym aspekcie zwracam uwagę na fakt, że obok muzyki na równych prawach funkcjonuje treść poszczególnych songów. Autor widowiska postanowił przy wsparciu wydawcy ułatwić odbiór międzynarodowym odbiorcom przekazu w ten sposób, że oglądając tę wspaniałą opowieść na płycie DVD możemy dokonać wyboru opcji, czyli napisów przygotowanych w siedmiu językach (niestety bez polskiego). Ściąga dla widzów i słuchaczy nie znających fabuły. Po zagadkowym wypadku samochodowym (doszło do niego czy też nie?) poszkodowany, mężczyzna po trzydziestce, trafia do szpitala w stanie śpiączki. Wiemy o nim tyle, że przed wypadkiem należał do grona wpływowych biznesmanów, odnosił liczne sukcesy na polu zarządzania firmą, ale znany był także z tego, że bez skrupułów doprowadzał swoich konkurentów do upadku. W końcu sam znalazł się w pułapce, budowanej przez siebie samego przez lata, więzieniu, którym stał się dla niego własny świat przeżyć duchowych. Rolę strażników w tym więzieniu pełnią emocje, niektóre z nich przyjazne bohaterowi, inne wrogie. Każda z emocji posiada własny plan, niektóre chcą naszego protagonistę oszukać, inne zdobyć nad nim władzę, jeszcze inne pocieszyć albo zainspirować, bądź dodać nadziei. Ale wszystkie mają jeden cel wspólny, przeciwstawić się demonom przeszłości i dojść do prawdy, którą bohater do tej pory ignorował, mianowicie kim on jest w rzeczywistości, jak żył. W tej emocjonalnej wojnie próbują zwyciężyć strach, nienawiść, udręka, miłość, namiętność, duma, rozsądek. Dwoje ludzi sprawuje nad nim opiekę, żona i najlepszy przyjaciel. Mają nadzieję, że mężczyzna powróci do stanu świadomości i wyjaśni tajemnicę "wypadku". Dwadzieścia dni trwają opisane zdarzenia, a każdy dzień śpiączki to jeden song. Rezultat
końcowy? Rewelacja!!! Pod każdym względem. Brzmienie bez zarzutu, cyfrowo zarejestrowane, 5.1 mix. Muzyka przepiękna. Nawet malkontenci mają niewielkie szanse znalezienia w tych blisko 110 minutach słabych punktów. Show czaruje od początku do końca, powoduje , że zapominamy o upływającym czasie. Świetną pracę wykonali wszyscy bez wyjątku wokaliści, którzy nie są przecież aktorami. Każda z dam i każdy z panów wykazuje niezwykłe zaangażowanie w interpretacji tekstów, przekazując emocje nie tylko w słowach, także w gestach, mimice, sposobie zachowania na scenie. Współpraca pomiędzy "aktorami" na najwyższym poziomie, wymienność ról i kwestii śpiewanych bez zarzutu. Marcela Bovio śpiewa tak, że cierpnie skóra, Heather Findlay wkłada w swoje partie tyle uczucia, że wzrusza, krystalicznie czysty głos Anneke van Giersbergen zachwyca. A to tak na gorąco tylko kilka luźnych uwag, bo w zasadzie należałoby wygłosić same "ochy i achy" na temat wszystkich ról kobiecych. Podobnie sprawa wygląda z gentlemanami. Niewiarygodny power w interpretacji Magnusa Ekwalla jako "Pride" jest bardzo przekonujący, butny i władczy. Dialogi duetu James LaBrie ("Me") Devon Grave ("Agony") ścierają się ze sobą jak w jakiejś grze o duszę człowieka, w której każdy z nich próbuje przeforsować własne argumenty. Świetny Mike Mills w podwójnej roli "Rage" i "Father". Agresja w jego wykonaniu dominuje na scenie, jego deklamacje posiadają wyrazisty charakter i brzmią bardzo prawdziwie. Słuchacze skrupulatni, którzy zdecydują się na porównanie partii quasi operowych z tym znanymi ze ścieżek albumu studyjnego, dojdą w niektórych fragmentach do przekonania, że niekiedy pojawiają się powtórzenia, dzięki którym, np. lekarz otrzymuje sposobność wykazania swoich umiejętności artystycznych w kilku frazach wokalnych, dotyczy to także matki głównej postaci dramatu, oraz chóru, który prezentując wystawnie zaaranżowane pasaże, uhonorowany zostaje niesamowitym aplauzem publiczności. Zresztą ta nie potrafi usiedzieć na miejscu, wyrażając co rusz swoją aprobatę do występów artystów, a największy zgiełk uznania dosłownie wybucha w punkcie programu, gdy na estradzie pojawia się w finale Arjen Lucassen, niesamowicie fetowany, gdy wychodzi z tajemniczej machiny "Dream Sequencer". Instrumentalnie przez cały czas kłębią się różne dźwięki, ścierają się różne opcje, akustyka walczy z heavy metalowymi sekwencjami, wspaniałe motywy celtyckie sąsiadują z odcinkami quasi operowymi, pioruńsko ciężkie i ostre riffy ulegają wyciszeniu i łagodzeniu przez partie fletu. Blisko 110 minut absolutnych rarytasów, wspaniałości zapierających dech. Idealna jedność muzyki, dramaturgii aktorstwa, gry świateł, scenografii, brzmienia. A ponieważ nie dane nam zapewne będzie obserwowanie spektaklu "na żywo" zafundujmy sobie namiastkę przeżyć skumulowanych w czasie tych wieczorów i wybierzmy jedną z wersji edycji "The Theater Equation" projektu Ayreon. (6) Włodek Kucharek
jednak, że najnowsze dzieło Assassina jest złe, co także zostało tutaj wykazane. To dobry album i na pewno warto się z nim bliżej zaznajomić. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Assassin's Blade - Agents of Mystification 2016 Pure Steel
Pamiętacie jeszcze Jacques'a Belangera? Tak, to ten gość od zajebistych wokali na takich płytach Exciter jak "The Dark Command" czy "Blood of Tyrants". Od tamtej pory było o nim cicho, ale na szczęście postanowił wrócić na metalową scenę i wspólnie z dwoma Szwedami, Peterem Svenssonem (bas) i Davidem Stranderudem (gitara) w 2014 roku powołał do życia Assassin's Blade. Rok później skład uzupełnił bębniarz Marcus Rosenkvist i w takim składzie zespół przystąpił do nagrywania swojego debiutanckiego krążka. "Agents of Mystification" pojawił się na rynku w tym roku nakładem Pure Steel records i spełnił moje oczekiwania i to z nawiązką. Assassin's Blade gra wypadkową klasycznego heavy i amerykańskiego poweru z domieszką speed metalu, a to wszystko obleczone epicką atmosferą. Jakieś nazwy? Proszę bardzo: Exciter (a jakże), Mercyful Fate, Metal Church, Helstar etc. Utwory oparte są na raczej prostych i surowych, ale jednocześnie potężnych riffach nad którymi unosi się potężny głos Belangera. Momentami mam wrażenie jakby były nagrywane na setkę dzięki czemu brzmią bardzo naturalnie i tworzą gęsty i mroczny klimat. Nie ma tu tej cyfrowej sterylności, która często zabija ducha w heavy metalu. Każdy z kawałków ma swój indywidualny charakter i nie ma mowy o zlewaniu się w jedną papkę. Nie są też zagrane na jedno kopyto, więc nudy tu nie uświadczymy. Z jednej strony mamy speedowe "The Demented Force" i "Transgression", a z drugiej wolniejsze, nastawione na epicki klimat "League of the Divine Wind". Są też heavy metalowe, pełne znakomitych melodii "Crucible of War", "Agents of Mystification" czy rewelacyjny, marszowy "Dreadnought". Pozostałe nie wymienione, nie są wcale gorsze. Jest moc, atmosfera, melodie, a więc dokładnie to czego chciałem. Assassin's Blade pojawił się praktycznie bez większego szumu i pozamiatał swoim debiutem. Jeśli na kolejnym krążku uda im się przebić "Agents..." to porozstawiają po kątach większość konkurencji. Na razie jednak polecam zapoznanie się z tym materiałem, gdyż każdy fan klasycznych odmian metalu na pewno znajdzie tutaj coś dla siebie. Kolejny znakomity album wydany w tym roku, więc nie pozostaje nic innego jak tylko słuchać i cieszyć się z tego faktu. (5,5) Maciej Osipiak August Redmoon - Drums of War 2016 Self-Released
Pamiętacie amerykański zespół Eden? W latach osiemdziesiątych wydał jedną płytę, która obecnie przez wzgląd na swoją unikalność, zyskała status perełki. W rzeczywistości Eden nie był taką efemerydą, jak się wydaje. Pod innymi
mianami, Terracuda i August Redmoon funkcjonował z przerwami przez całe lata. Ta ostatnia nazwa jest jednocześnie ich pierwszą, pod nią zespół wydał w 1981 roku swoje pierwsze demo, "Fools are Never Alone". Choć dziś z oryginalnego składu zostało tylko dwóch muzyków (basista Gary Winslow i gitarzysta David Young), August Redmoon kontynuuje tradycje sprzed 30 lat. Podczas gdy wiele reaktywujących się zespołów gra inną niż dawniej muzykę, August Redmoon garściami czerpie z tego, co wypracował choćby jako Eden. Muzyka Amerykanów brzmi tradycyjnie, żeby nie napisać "rodem z lat osiemdziesiątych". Jest w niej zarówno szczypta kroczącego metalu Manowar jak i garść hard'n'heavy Leatherwolf (choćby refren w "Survival of the Fittest"). Prawdę powiedziawszy moje najbliższe skojarzenia idą w kierunku takich grup jak Burrning Starr, Axel Rudi Pell czy właśnie Leatherwolf. Jest to muzyka przebojowa, po amerykańsku nośna, a jednocześnie oparta na heavymetalowych riffach i obdarzona przyjemnym, mięsistym brzmieniem. "Drums of War" łączy wszystko co w amerykańskim heavy metalu najbardziej charakterystyczne. Nie jest to płyta szalenie odkrywcza ani wybitna. Jest jednak dobrze zrobiona, naturalna i bardzo przyjemnie się jej słucha. Szkoda, że została wydana własnym sumptem - zespołowi będzie trudno się przebić do osób, mogących się nimi zainteresować. Tym bardziej zachęcam miłośników wyżej wymienionych zespołów do posłuchania. Nie powinniście się zawieść. (4) Strati
Auron - Auron 2015 Metal Scrap
Pierwsze dźwięki openera "Obssessions" wyjaśniają nam, że mamy do czynie z melodyjnym power metalem zbliżonym do europejskich odmian. Zaś kolejne kompozycje objaśniają, że chodzi o dobrze zagrany power metal, nie rzadko z bardzo ambitnym podejściem, innym razem o power metal ocierający się o progresję. Bardzo dużą rolę odgrywają tu gitarzyści Roman Lepaev i Nikolay Bogov, których umiejętności stawiają ich wśród znakomitych shredder'ów i zwolenników neoklasyki. Kompozycje są tak skonstruowane, żeby jasno ukazać niemałe umiejętności gitarzystów. Całe szczęście ego Romana i Nikolaya nie przeważają i swoje umiejętności wtłaczają w muzykę, a nie w indywidualne popisy każdego z nich. Po prostu potrafią zachować umiar. Nikolay Bogov jest również posiadaczem całkiem niezłego głosu, dzięki czemu narracja muzyki jest bardziej niż przyzwoita. Brzmienia instrumentów i ogólnie pro-
dukcja jest również na dobrym poziomie. Niestety muzycznie zespół pozostaje jedynie w przyzwoitych rejonach. W dzisiejszych czasach dla tego rodzaju muzyki jest to zbyt mało aby zaistnieć szerzej. Trzeba mieć trochę szczęścia i błysku talentu, a tego jak na razie Rosjanom brakuje. Auron skupia muzyków o sporych umiejętnościach i talencie, generalnie ma w sobie sporo potencjału. W takiej odsłonie jak zaprezentował się na swoim dużym debiucie ma szanse być jedynie jedną z wielu kapel. Nie wiem czy taki stan rzeczy im odpowiada, choć nie jest to nic ujmującego. Jednak gdyby chcieli od losu znacznie więcej, musieliby postarać się bardziej i liczyć na erupcję swoich zdolności, która by wywindowała ich zespół na wyższe szczeble kariery niż w tej chwili. Debiut Auron to album na dobry start. Wszystko leży w umiejętnościach i talentach muzyków. Myślę, że w najbliższym czasie trzeba będzie przyjrzeć się poczynaniom Rosjan, aby przekonać się dokąd zawędrują. (3) \m/\m/
Avenger of Blood - On Slaying Grounds 2016 Times End
Avenger of Blood istnieje od 2002 roku i gra thrash/speed metal. Wydali dwie pozytywnie oceniane płyty przez krytyków i fanów. Jak jest z wydanym w tym roku albumem "On Slaying Grounds"? Przekonajmy się. Na albumie otrzymujemy dziewięć kompozycji dających nam 35 minut muzyki. Album rozpoczyna się od "On Slaying Grounds", kompozycja ta posiada ponury, mroczny post-apokaliptyczny wstęp przeradzający się w thrashowy utwór utrzymywany w średnim tempie. Większość kawałków na płycie posiada szybkie lub średnie tempo. Bardzo dobrze do całości płyty pasuje agresywny thrashowy wokal, który nie próbuje być ani trochę melodyjny. W tej muzyce słychać bardzo inspirację starym Kreatorem, Sodomem. Chłopaki również są fanami Whiplash. Album przez cały czas trwania trzyma dokładnie taki sam poziom co, może dać złudzenie, że jest on po prostu monotonny. Dla mnie największą wadą tego wydawnictwa jest brak pokazania oryginalności mimo tego, że jest to już trzeci studyjny album chłopaków. (4,5) Kacper Hawryluk
Balflare - Downpour 2016/2012 Fastball Music
Balflare to działający od 2004 roku japoński zespół, który bezgranicznie oddany jest melodyjnemu power metalowi. Do tej pory wydali cztery albumy, które były znane jedynie w Japoni. Prawdopo-
dobieństwo tego stanu rzeczy jest duże, bo nie pamiętam aby, ktoś u nas pisał o tym zespole. "Downpour" został wydany w 2012 roku przez Black-listed Productions. Teraz, w 2016 wznawia go niemiecka wytwórnia Fastball Music. Hmmm... tylko po co? Muzyka Japończyków jest głównie rozpędzona (raz wolniej, raz szybciej), melodyjna, pełna neoklasycznych odniesień. Kojarzy mi się z połączeniem Stratovarius z Dragonforce. Utrzymana jest na przyzwoitym poziomie, lecz czuć w niej kalkę europejskich dokonań, co uwidacznia się głównie w przerysowanych zaletach/ wadach tego gatunku. Standardowa sekcja rytmiczna, typowe plamy klawiszy, charakterystyczne gitary, choć niekiedy zdecydowanie ponad przeciętność. Na szczególne wyróżnienie zasługują sola. Także pewien ukłon w stronę gitarzystów Leo Yabumoto i Syuta Hashimoto. Za to całkiem przyzwoite są melodie i aranżacje kompozycji. Gdyby więcej przyłożono się do produkcji, to być może odbiór ich muzyki byłby inny. Jest owszem przyzwoita, mieści się w standardach ale w tych bardziej z początku lat 2000-nych. No, ale można powiedzieć, że jest tak oldschoolowo. Całkiem niezły jest wokalista Eijin Kawazoe, choć na kolana nie powala. Jego tembr przypomina trochę Timop Kotipelto, czasem D.C. Cooper'a. "Downpour" to taki album niespodziewany, nie ma w nim czegoś wyróżniającego, ale o dziwo właśnie dzięki temu może coś zwojować, bo jest bardzo oddany tradycji tego gatunku. Jednak jeżeli zostaną nadal przy swoich wypracowanych normach nie wróżę im wielkiej kariery. (3,5) \m/\m/
Barbarian - Cult of the Empty Grave 2016 - Hells Headbangers
Włochy. Niby taki niepozorny kraj w tej dziedzinie muzyki, ale jak coś z niego wyjdzie na szersze wody to nie ma zmiłuj (i nie chodzi o kolejną kopię thrashu z Bay Area). A chociażby o dzisiaj omawiany Barbarian. I powiem wam, z nazwą wstrzelili się jak ulał. Zespół na swoim koncie ma parę albumów, które zamiatają swoim klimatem, np. debiut "Barbarian" z 2011 roku. Czy "Cult of the Empty Grave" się różni się od poprzedników? Trochę zmienionym brzmieniem, jednak masa rzeczy pozostaje niezmienna, widoczne inspiracje Celtic Frost'em i Hellhammer'em, rytmiczne, utrzymane w średnim tempie wałki (będące apoteozą tego co w heavy metalu najlepsze) obok szybkich kompozycji. Trochę inspiracji Running Wild ("Whores of Redemption"), spora porcja Manowar, i to wszystko polane gęstym brzmieniem, wzmocnionym pozycjonowaniem. Tak się to w krótkim zarysie przedstawia. Po pięciu minutach słuchania krążka przychodzi refleksja, czy to na stare lata Tom uznał, że stworzy kolejny zespół i zacznie cisnąć z nimi brutalny i szybki metal, aby przywrócić sławę gatunkowi? Nawet jeśli nie ma go w tym zespole, to jest jego słynne "ough", będące wyraźną inspiracją i motywacją do dalszego tworzenia dla tego zespołu. Podobną jak suszenie głowy chrześcijanom, tworzenie
RECENZJE
123
kolejnych obrazów pożogi i śmierci, skupisk czaszek pod stopami brutala. "(Yyygh,) Absolute Metal", na tym kawałku, widać że chłopaki lubią o poranku orać pozerów srogim black/thrashem. Zresztą podobnie jak na poprzednich, czyli "Bridgeburner", "Whores of Redemption" czy tytułowym "Cult of the Empty Grave". Brzmienie? Jest gitarową apoteozą łamanych kości pod toporem, basowym najazdem na wszelkiego rodzaju formy życia, perkusyjnym gradem ciosów i wokalnym hymnem do wszystkiego co w black/thrashu stoi. Wokal współgra z instrumentami, nie wysuwając się zbytnio na przód. Wszystkie instrumenty są słyszalne. A sound wyciągnięto prosto z lat 80. Ciężko tutaj cokolwiek napisać więcej, odsiew pozerów dokonany na wysokich obrotach. Z pewnością zostanie on na dłużej z fanami porządnego thrash/black/speed metalu. Nie ma co przedłużać recenzji, warto poświęcić te półgodziny na ten album. Ode mnie tyle (5,4), zapraszam do ich poprzednich płyt i czekam na kolejną.
pełną furii solówką rozrywa słabowitków z kogucimi klatami, a "Condemner", mimo swoich nieco nowofalowych zaśpiewów i irytująco urwanej solówki w końcówce, chętnie idzie mu w sukurs zapalczywymi riffami i bezlitosną perkusją. Trochę gorsza formę prezentuje "Ritual Fool", którego niektóre momenty brzmią jak odrzuty z sesji Toxic Holocaust. Niemniej ten basik, który w nim szaleje jest boski. Te chóry pod koniec, choć pojawiają się w sumie na moment, też prezentują się godnie. Za to "You Die" i wałek tytułowy wypadły w porządku jednak bez jakiś przesadnych fajerwerków. "Wings of Chains" pozostawia pewien niedosyt. Wszystko jest cacy, ale dostaliśmy dużo starego odgrzanego na nowo i mało świeżynek. Trio składające się z muzyków znanych z Volture, Toxic Holocaust i D.R.I. dostarczyło nam jednak towar godny. I na szczęście nie słychać tutaj prawie w ogóle wpływów ich innych kapel, więc jeżeli nie macie raka gustu i mierzi was Toxic Holocaust, to spoko, spoko tutaj tego nie uświadczymy. (4,5)
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Bat - Wings of Chains 2016 Hells Headbangers
Bernhard Welz - Stay Tuned
Brudny heavy/speed metal z punkowocrustowym grynszpanem. Silnie inspiracje Venom, Gehennah i Motorhead są wyraźnie słyszalne. Taki rodzaj wyziewu dobrze znanego nam z takich bezkompromisowych band jak Whipstriker, Speedwolf, Witchgrave czy Midnight. Bat także się wpisuje krwawą ścieżką w ten szlak. Muszę przyznać, że ich demówka "Primitive Age" oraz singiel "Cruel Discipline" zrobiły na mnie wrażenie i z niecierpliwością czekałem na studyjniaka. No i się doczekałem. Muszę jednak przyznać, że spodziewałem się czegoś zdecydowanie lepszego. Tymczasem Bat nagrało na nowo swoje dotychczasowe wałki z "Primitive Age" i "Cruel Discipline", dorzucając sześć nowych kompozycji. To nie jest dużo, bo warto zauważyć, że przeciętna długość trwania kawałka u Bat to jakieś dwie minuty. Nie zalewam. Cała płyta składająca się z dwunastu utworów nie trwa nawet pół godziny. Wiadomo, że taka stylistyka nie sprzyja długim popisom, ale Bat i tak strasznie prędko "ucina" swoje kawałki. Momentami wręcz irytująco wcześnie, więc słuchając "Wings of Chains" często będziemy mieli do czynienia z fajnymi motywami czy solówkami, które nagle zostają bezceremonialne ucięte. Na "Wings of Chains" dostaniemy miłą dla ucha prcję surowego heavy. Znane z poprzednich odsłon "Bat", "Code Rude", Venomowy "Cruel Discipline" czy hiciarski "Rule of the Beast" nie zawiodły. Niestety, "Total Wreckage" wyszedł o wiele cieniej niż na "Primitive Age" gdzie przecież zabijał. Sam kawałek "Primitive Age" wypadł średnio, jadąc nieco nową falą thrashu, ale na demówce z 2013 roku też nie zachwycał, będąc najgorszym wałkiem z tamtego wydawnictwa. Nowsze numery też dały radę, zwłaszcza otwierający płytę "Bloodhounds", który pryska dookoła wściekle swym jadem. Nie jest to jedyny hit. Rozpędzony "Master of the Skies" z
124
RECENZJE
2016 Pure Rock
Pure Steel Records podsyła swoje materiały systematycznie i to od dziennikarza zależy co weźmie na swój warsztat. W wypadku "Stay Tuned" promocja przebiega troszkę inaczej. Działania Pure Steel nosiły znamiona pewnej natarczywości. Wzbudziło to moje zdziwienie ale i zainteresowanie. Zaciekawienie spotęgowało się gdy zerknąłem na listę współpracowników Bernharda Welza. Pan Welz to wykształcony muzyk po konserwatorium, nauczyciel muzyki, producent, kompozytor, uczestnik wielu tzw. klinik perkusyjnych, mocno powiązany z muzykami Deep Purple. Współpracuje/współpracował z zespołami No Bros, Waterloo, Schubert In Rock, Zelman itd. Szczególną uwagę zwróciłbym na Schubert In Rock, które podobnie jak projekt Welza składa się z wielu gwiazd rocka/metalu. W większości powtarzają się na liście współpracowników Bernharda. W wypadku "Stay Tuned" naliczyłem ponad trzydzieści nazwisk, w tym jedna pozycja to orkiestra symfoniczna Nota Bene z Zurychu. A jakiej klasy są to muzycy wystarczy wymienić: Dan McCafferty (Nazareth), Tony Martin (Black Sabbath), Bill Byford (Saxon), Neli Murray (Whitesnake), nie wspominając praktycznie o całym współczesnym składzie Deep Purple (bez Ian'a Gillan'a). A to tylko ludzie związani z środowiskiem har'n'heavy. Są też muzycy zdecydowanie z opcji popularnej i rozrywkowej, ale o ambitnym odcieniu np. Mark King (Level 42) Steve Lukather (Toto). Album rozpoczynają organy Hammonda ich potęga w tym wypadku brzmi ich absolutną pełnią. Niedawno opisywałem płytę francuskiego Berserkers, chwaliłem ich za brzmienie, ale organy na "Stay Tuned" brzmią wręcz perfekcyjnie. Wracając jednak do sedna, do openera tego krążka, czyli do kompozycji "Traffic Night". Znakomity, dynamiczny hard rockowy kawałek,
którego moc podkreśla świetne wyciszenie w końcówce, które przeradza się w fortepianową solówkę. Takie smakowite kąski klasycznego hard rocka odnalazłem jeszcze w postaci utworów "I Don't Belive That Rock'N'Roll Is Out", "Young Free And Deadly", "Secred Land" i "Wanna Give You My Lovin". Wszystkie są utrzymane w klimatach purpurowej rodziny, czyli można odnaleźć wpływy nie tylko Deep Purple ale Rainbow, Whitesnake, itd. W tym wypadku można odnaleźć inspiracje innymi tuzami hard'n'heavy, chociażby Black Sabbath. Jeżeli chcielibyście je odnaleźć posłuchajcie przede wszystkim głównych riffów "Young Free And Deadly". Ten kawałek oprócz świetnych partii gitarowych zawiera też popis na harmonijce - niestety krótki - ale smakuje wyśmienicie. Chociaż każdy z tych dynamicznych hard rockowych kompozycji zasługuje na wyróżnienie, ja proponuję abyście zwrócili uwagę na "Secred Land" z hipnotyzującym motywem orientalnym. Palce lizać. Niestety te wszystkie rockowe skarby przeplatane są kompozycjami o orientacji wolnoballadowej skierowanych do zwolenników rocka radiowego, inaczej AOR. Fani takiego grania będą zachwyceni bowiem utwory z tego bloku są równie na wysokim poziomie wykonawczo-artystycznym. A takie "Fading Away", "Let The Star Shine On You", "Always Behind You" czy "Belive Me" długo im nie pozwolą o sobie zapomnieć. Jest ciut bardziej dynamiczny "It's Just A long Way" ale to chyba w ramach przenikania się wpływów. Podobnie można powiedzieć, że w takim "Wanna Give You My Lovin" jest sporo naleciałości AOR. No cóż mimo solidnej jakości tego bardziej wyłagodzonego nurtu nie podoba mi się jego obecność, która wręcz równoważy mocne oblicze Welza. Ten jego klasyczny, potężny charakter zdecydowanie bardziej mi pasuje. Niestety to nie tylko te elementy rozbijają wartość tego krążka. Bernhard dorzucił nam jeszcze na koniec krótkie solo na perkusji, wykonanie utworu Deep Purple "Child In Time" oraz utwór Paula McCartney'a "Maybe I'm Amazed" poświęcony Lindzie, żonie Paula. W obu tych ostatnich kompozycjach brał również udział Bernhard Welz. Dla mnie zachowanie absolutnie bez sensu. W żaden sposób to nie podniosło wartości tego albumu. Dla mnie ten postępek spowodował wręcz odwrotną sytuację. Na początku pisałem o brzmieniu organów Hammonda. W ogóle brzmienie i produkcja całego albumu jest perfekcyjna. Tak gdzie instrumenty mają brzmieć mocno brzmią mocno, tam gdzie łagodnie są łagodne. Wszystko jest wywarzone, czyste, klarowne, wypieszczone. Bardzo dobrze pasuje to do wolniejszych utworów utrzymanych w stylistyce AOR. Mniej, gdy chodzi o te dynamiczne hard rockowe kawałki. Tak jak w wypadku organów chwaliłem, tak w wypadku całego brzmienia wolę jednak to z albumu Berserkers, które ma trochę tej szorstkości i brudu potrzebnego dla ciężkiego grania. Minusy, które zawiera "Stay Tuned" to w sumie niuanse, ale w ostatecznym rozrachunku sporo ujmują wartości całego krążka. To przez zbyt wymuskane brzmienie, zbyt wiele wolnych AOR'owych kawałów, uszczęśliwianie na siłę dodatkowymi nagraniami, z resztą od czapy (no może opróćz coveru Deep Purple "Child In Time") mogę postawić tej płycie jedynie dobrą ocenę. Gdyby Bernhard Welz zdecydował się na większą ilość kompozycji dynamicznych, równie dobrych jak te co znalazły się na "Stay Tuned", odpuścił sobie większą część kawałków
wolnych i bonusy, płytę oceniłbym znacznie wyżej. (4) \m/\m/
Berserkers - Lock & Load 2016 Self-Relased
Berserkers to francuski zespół hard rockowy, który działa od 2009 roku. Jego założycielami są wokalista i basista Julien "Julius" Logeais oraz klawiszowiec Julien "Judy" Rosello. Do muzyków dołączyli jeszcze gitarzyści Julien "Pix" Lamy i Arthur Orsini oraz perkusista Leo Calzetta. W kwietniu 2013 roku zespół opuszcza jeden z założycieli Julien "Judy" Rosello. Jest to dość ważny moment, bowiem na jego miejsce przychodzi Valentin "Val" Sarthou, który na stałe wprowadza charakterystyczne brzmienie organów Hammonda. W październiku 2014 roku dochodzi do kolejnej zmiany. Od kapeli odchodzi dotychczasowy gitarzysta Julien "Pix" Lamy, który wybiera własna drogę kariery. W dyskografii Berserkers znajdziemy EPkę "The End Is Night" (2013), i dwa duże albumy "Berserkers" (2014) i "Lock & Load" (2016). Okładka "Lock & Load" mocno kojarzy się z zespołami, które aktualnie są popularnie, a chodzi mi o takie kapele jak chociażby: Kadavar, Wolfmother, Scorpion Child czy Orchid. Całe szczęście Berserkers nie ma nic wspólnego z tymi zespołami. Nic ich nie łączy też z kapelami taki jak Chickenfoot, Velvet Revolver, Black Country Communion. Rozpoczynający album "Lock & Load" utwór "Outlaw", jest szybki, dynamiczny, z charakterystycznymi orga-nami Hammonda i wprowadza nas w krainę klasycznego hard rocka. Brzmi on współcześnie, w tym sensie, że muzycy nie szukają na siłę starego brzmienia z lat siedemdziesiątych, a w pełni wykorzystuje współczesną technikę. Dzięki temu w ich muzyce pobrzmiewa również trochę heavy metalu. Drugi kawałek "Blind Taste" to pulsujący hard rock z leciutkim trąceniem funky. Zdecydowanie najlepsza kompozycja na albumie. "Vampiere Lady" wchodzi swingująco aby osadzić się w znakomitym dynamicznym hard rocku o lekkim bluesowym zabarwieniu. Trzy wyśmienite utwory od razu na początek płyty mocno punktują słuchacza. Kolejne utwory to wypadkowa i wariacje tego, co Francuzi zaprezentowali na początku, z tymże każdy z nich ma jakiś pomysł, riff, zagranie, melodie, klimacik, coś co zawsze absorbuje słuchacza. W sumie dobre granie ale troszkę gorsze od elektryzującego początku. Tak dochodzimy do końca, do dziewiątego kawałka "Hangoverhead". Kompozycja długa, ponad dziewięciominutowa, lecz nie liczcie na jakieś progresywne arcydzieło. Zaczyna się wolnym hard rockowym tematem, mocno osadzonym w bluesie, płynie powolnie i chmurnie, ciągle prąc do przodu. Poczym, gdzieś około czwartej minuty, rusza z kopyta, rozpędzając się w hard rockowo/heavy metalową szarżę, gdzie do pieca głównie dokłada gitara i organy Hammonda, przy samym końcu dopiero wyhamowując. Bardzo dobry finisz bardzo dobrej płyt. Od dawna szukałem takiej muzyki, a przy-
padek zadecydował, że trafiłem właśnie na Berserkers. Świadczy to o tym, że ogólnie ciężko trafić na młody zespół, który teraz gra dobrego klasycznego hard rocka. Zdecydowanie popularniejsze są inne, współczesne frakcje tej muzyki, o których wspominałem na początku recenzji. Fajnie byłoby aby był to zaczątek większej eskalacji grania nawiązującego do klasyki gatunku. Już wcześniej napomknąłem, że dużą rolę w muzyce Francuzów odgrywają organy Hammonda. Na płycie brzmią świetnie, a obsługujący je Val Sarthou robi to ze smakiem i dużym kunsztem. Na uwagę zasługują również gitarzysta Arthur, a szczególnie jego popisy solowe. Sekcja rytmiczna jest bardzo solidna. Klasyczny hard rock z lat siedemdziesiątych jest znany ze swoich niesamowitych wokalistów. Niestety ta epoka to coś unikatowego i jak do tej pory rzadko trafiają się godni zastępcy tych wspaniałych śpiewaków. Julien Logeais śpiewa dobrze i klasycznie, ale trudno go porównywać nawet do Tony Martin'a czy też Doogie White'a. Niemniej "Lock & Load" słucha się wybornie. Liczę, że Berserkers swoimi kolejnymi albumami tylko umocni swoja pozycję. (4,7) \m/\m/ Black Swamp Water - Chapter One 2016 Mighty Music
Rozglądając się za młodym zespołem grającym dobrego hard rocka natknąłem sie na duński Black Swamp Water, który dopiero co wydal swój duży debiutancki album "Chapter One". Zawiera on jedenaście różnorodnych kompozycji, które oparte są na masywnej sekcji rytmicznej, mocnych, szorstkich i heavy-metalowych riffach, ostrych solówkach, hard rockowych schematach i strukturach, melodyjnym i wyrazistym śpiewie. Muzycy nie silą się na old-
schoolowe brzmienie, jest ono współczesne, pełne i soczyste. Być może dla tego zespół chętnie sięga również po nowoczesne granie groove. Takie są pierwsze utwory, ale już w drugim "Hamrless" możemy wyłowić zwolnienie, zaś trzecia kompozycja "World In Fire" ma czytelną dodającą oddechu hard rockową budowę. Muzycy wiedzą, że jak zbyt mocno przygniotą słuchaczy brzmieniem i intensywnością, to po prostu ich znudzą. Z pewnością dlatego następne "Interlude" to fortepianowa miniatura muzyczna. Również każdym kolejnym utworem zespół stara sie nas zaskoczyć, i tak, "Into The Fire" mamy kalejdoskop nastrojów. Od spokojnego, akustycznego wstępu przeradza się mocny i wyrazisty utwór. Po czym korzysta z zwolnień czy też jeszcze mocniejszego fragmentu groove. Tytułowa, a zarazem sztandarowa kompozycja "Black Swamp Water" to wręcz klasyczny i wysmakowany doom metal. Jest także "The Only Road", który zaczyna się jak kawałek Johnny Cash'a, po czym przeradza się w kompozycję opartą na klasycznych pomysłach hard rockowych. Jednocześnie wśród tych utworów znalazł się balladowy "Run". Duńczycy nie zapominają o mocnych czy masywnych kawałkach zagranych szybciej czy też wolniej ("Life Is Pain", "Efuckingnough", "Let It Go"). Bardzo solidnie przedstawia się debiut Black Swamp Water. Muzycy wykazali się sporą
pomysłowością, inwencją oraz biegłością warsztatową. Całość albumu jest dobrze wyprodukowana, a muzyka może się podobać. Wszystko to nawią-zuje jakoś do Black Sabbath, Black Label Society, Zakk'a Wylde'a, czy też do bardziej nowoczesnych Monster Magnet, Pantera. Wokalista o klasycznym rockowym drivie czasami łapał manierę John'a Bush'a (tak jakoś mi sie skojarzyło). Generalnie wzorce i analogie zacne. Jest jednak jedno, bardzo poważne - ale. Black Swamp Water to bardziej nowoczesne spojrzenie na hard rocka. Ja jednak wolałbym band, który mocniej zadeklarował swoją fascynację dla klasyki z lat siedemdziesiątych. Takich też muzyków poszukuję, niestety, jak na razie bez rezultatów. (3,7) \m/\m/
Blizzen - Genesis Revered 2016 High Roller
Po raz kolejny mamy zespół, który uskutecznia takie delikatne, dziewczęce, ugrzecznione granie - coś w stylu Enforcer, White Wizzard, Cauldron, Vanderbuyst. Blizzen to właśnie kapela tego pokroju. Nie wiem jak to jest, że te kapele grają taką miałką wersję heavy metalu. Jakoś Air Raid, Iron Kobra, Rocka Rollas czy Dexter Ward udało się pokazać, że nowa twarz heavy metalu może mieć w sobie energię, jad i ogień. Jak to jest, że Blizzen i inne bli-
źniacze mu kapele są takie bez wyrazu? Nawet nie chodzi tu o lekkość, bo taki Amulet czy Helvetets Port nie dokładają ton ciężaru do swojej muzyki, a i tak brzmią lepiej i czuć, że ich twórczość jest pełna charyzmy i charakteru. Pierwszy kontakt z Blizzen miałem w 2015 roku przy okazji premiery ich EP "Time Machine". Zanudziła mnie na śmierć swą monotonnością i zażenowała swą filigranową delikatnością. Nie żeby nie było na niej kilku dobrych pomysłów, bo jest tam trochę fajnych riffów, ale całość zdecydowanie leży. Nie spodziewałem się więc wiele po debiutanckim pełniaku. I miałem rację. Fani Enforcera będą ukontentowani. Wszyscy inni mogą nawet nie czuć zawodu lecz po prostu zaorać grubą knagą to nagranie. Naturalnie nie wszystko tutaj jedzie miernotą - tak jak w przypadku EP z 2015 roku natrafimy na kilka fajnych zagrywek. No i co z tego jak całość leży zarówno pod kątem brzmieniowym jak kompozycyjnym? Metal z wyrwanymi szponami i kłami oraz z urwanymi jajami. Najlepsze jest to, że wokalista tego całego cyrku nawet umie śpiewać. Słychać to na przykład w takim dość hiciarskim "Pounded For Good". Szkoda tylko, że jego barwa głosu jest irytująca, a z jego krtani nie wydobywa się ani krztyna ognia. Także nie ma tutaj czym się ekscytować. Można wyciąć sobie kilka motywów z całości "Genesis Reversed" jak początek do kawałka tytułowego, główny riff "Gone Wild" (który wcale się nie kojarzy z "Back in the Day" Megadeth), samo akustyczne intro do płyty i jeszcze kilka innych, i je sobie posklejać - słuchanie czegoś takiego oszczędzi nam zażenowania słuchania całości "Genesis Reversed". Die hard fani Enforcera się ze mną nie zgodzą, ale kogo interesuje ich zdanie. Niech umierają z twarzami w szambie. (2,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Bombus - Repeat Until Death 2016 Century Media
Od wydania "The Poet And The Parrot" nie upłynęło jeszcze tak wiele czasu, a tu chłopaki z Bombus szybciutko przygotowali kolejną, jeszcze lepszą płytę. Spore znaczenie miał tu pewnie fakt, że trzon zespołu od początku jego istnienia nie uległ zmianie, a w tym składzie grają już od czterech lat, ale nie zdałoby się to na przysłowiowy funt kłaków bez dobrych utworów i ich świetnego wykonania. W dodatku zespół zdecydowanie okrzepł, pewnie za sprawą intensywnego koncertowania, stając się monolitem i reprezentatywnym wręcz przedstawicielem skandynawskiego heavy rocka. Bombus wciąż gra ostro i szybko, tak jak w openerze "Eyes On The Price" z bardzo agresywnym śpiewem, chętnie cofa się też do przełomu lat 70. i 80., choćby w "Rust" czy "Horde Of Flies", czerpiąc przede wszystkim od Black Sabbath, ale też niekiedy i Led Zeppelin, przywołanym w orientalnym klimacie "Get Your Cuts". Kąsa też numer tytułowy, rzecz na styku szaleńczo rozpędzonego Motörhead i punk rocka, równoważony ciut bardziej melodyjnymi "Deadweight" i "You The Man", mamy też balladowe granie, w tym "I Call You Over (Hairy Teeth, Pt. II)" z fortepianowym wstępem i mocarnym rozwinięciem oraz "Shake Them For What They're Worth", z tym razem mroczniejszą końcówką. Jeśli Bombus nadal będzie rozwijać się w takim tempie - wielka kariera naprawdę przed nimi. (5,5) Wojciech Chamryk
Bonfire - Pearls 2016 UDR
Nie mnie oceniać dlaczego jakiś czas temu rozeszły się drogi Clausa Lessmana i Hansa Zillera. Fakt jest taki, że to ten drugi jest założycielem Bonfire i zwerbowawszy kolejnego wokalistę Davida Reece'a (m.in. Accept) kontynuuje działalność niemieckiej formacji. W ubiegłym roku ukazał się więc premierowy album "Glorious", a teraz Bonfire świętują podwójną kompilacją "Pearls" 30-lecie na metalowej scenie. Oczywiście to data umowna, bowiem grupa istniała wcześniej kilkanaście lat jako Cacumen (świetny LP "Bad Widow" z 1983 roku) ale OK, ich zespół, ich zasady. Nie rozumiem jednak na jakiej zasadzie dobrano materiał na "Pearls", szczególnie pierwszą płytę tego zestawu, gdzie trafiły mocniejsze kompozycje. No bo jaki to jubileuszowy best i jaki jest sens nagrywać na nowo utwory praktycznie tylko z dwóch albumów, to jest "Fuel To The Flames" z 1999 roku i "Strike Ten" z 2001? Owszem, mamy tu co prawda "Sweet Obsession" i "Ame-
126
RECENZJE
rican Nights" z dwójki "Fire Works", ale gdzie inne numery z wczesnych płyt? Reece fajnie śpiewa też "Sweet Home Alabama" Lynyrd Skynyrd, fajną niespodzianką jest też sięgnięcie po "Loaded Gun" jego poprzedniego zespołu Bangloire Choir, ale jak dla mnie ten wybór to nieporozumienie. Lepiej jest na drugiej płycie z bardziej klimatycznymi utworami, nagranymi w akustycznych wersjach z udziałem smyczków Symphony Ensemble, bo tu mamy już "You Make Me Feel", "Who's Foolin' Who", "Give It A Try" i wiele innych. Zważywszy jednak to, co napisałem wcześniej, mimo naprawdę wysokiego poziomu tego materiału i dobrej formy nowego wokalisty, lepiej sięgnąć też po jakiś przekrojową składankę Bonfire, bo "Pearls" to zaledwie wycinek, interesującego przecież, dorobku tej formacji. (3) Wojciech Chamryk
Booze Control - The Lizard Rider 2016 Inferno
Niemiecki heavy metal ma się jak zawsze świetnie. Booze Control, mimo dość kiczowatej nazwy, podnosi jego pochodnie, niosąc ją śmiało naprzód. Choć z brzmienia raczej przypominają szwedzko-kanadyjski atak, to i tak ich muzyka prezentuje bardzo interesujące i miłe dla ucha podejście do heavy metalu. Skoro już zaczęliśmy mówić o brzmieniu - trzeba nadmienić, że zostało bardzo fajnie wymodelowane na "The Lizard Rider". Ciepłe, skoczne gitary, dudniący basik, wyraźna, jaskrawa perkusja i mocny wokal. Sam wokalista mi nieco przypomina gardłowego Skelator w swej manierze i barwie głosu. Oprawa więc jest godna - i jak się okazuje, zawartość, która się w jej ramach znajduje, także stoi na wysokim poziomie. Orzeźwiający zastrzyk wysokooktanowego heavy metalu i megawaty mocy wybrzmiewające z riffów i patentów serwowanych nam przez cały zespół - to znak firmowy "The Lizard Rider". Niezależnie od tego czy jest to "Vile Temptress", "The Wizard" czy "Metal Frenzy" słuchanie tej płyty jest bardzo satysfakcjonującym przedsięwzięciem. Czuć w tych utworach iskrę, która idzie w parze z metalową brawurą. Goście z Booze Control wypakowali ją po brzegi znakomitymi hitami! To, co mi nieco strzykało na "The Lizard Rider" to fakt, że kilka riffów i motywów w różnych utworach trochę zbyt oczywisto nawiązuje do klasyków Jag Panzer. Nie będę tutaj punktował ich kolejno, ale trochę tego jest. Na szczęście, kompozycje wszystkich kawałków są na tyle dopracowane, że jest to tylko mały zgrzyt. (4,8) Aleksander "Sterviss" Trojanowski Braindamage - The Downfall
jedyncze zbitki, ale równoważniki zdań i zdania... A co oni w ogóle grają? Techniczny death metal? Nie, prędzej progresywny thrash metal. I powiem, grają go dobrze. Weźmy sobie na przykład "She Can Smell the Blood of a Surrendering Race". Czuć odpowiednio wyważoną ciężkość w walcowatym tempie, pewnego rodzaju beznadzieję w solówce, melancholię w refrenie - i nie jest ona na tyle pretensjonalna, aby ją odrzucić. Oczywiście mamy też wariację na tematy religijne i nuklearne. Ba, mamy je nawet złączone razem w "God Granted Your Prayers Through Nuclear Warheads". Tak samo, jak mamy pewne motywy inspirowane Slayerem i Watchtowerem, również złączone w tym samym kawałku. A, wracając już tak do początku. Na wstęp dostajemy trochę Coronera (okres "Grin" i późniejszych kompilacji). I przeskakuję do czwartego kawałka, "I Owe You a Billion Years of Terror", gdzie uznaję, że warto coś powiedzieć o manierze wokalu - mocnej, wkurwionej - przeplata się ona z pewnym rodzaju motywem kojarzącym się z Rammstein (i bynajmniej nie jest to wada!) i trochę spokojniejszą, melancholijną wstawką. No i w sumie nie dość że świetny utwór, to można jeszcze to zadedykować wszystkim typkom, którzy wkurzają. Dwie pieczenie na jednym ogniu. "Subhuman's Towns Merciless Obliteration" - w sumie jest w porządku. Następnie kolejny utwór, mający pewnego rodzaju mroczny klimat wyciągnięty wprost z American McGee Alice i stopiony w nową jakość - walcowatego utworu, w którym wybrzmiewają echa "Grin" (być może troszkę za bardzo - jednak dla mnie to plus). Tematyka? W sumie to widać nawet po tytułach, takich jak: "Last of the Kings, First of the Slaves". Przy czym warto zauważyć. że jest to także świetny utwór. Następnie "The Shadow That I Cast Is Yours, Not Mine", który ma riff będący takim miksem Coronera z ery "Grin" i "Punishment of Decadence". Potem kolejne dwa kawałki, które kontynuują stylistykę pozostałych utworów. Czyli, porządne, ciężkie brzmienie, rozbudowane motywy przeplatane z prostymi riffami, gęsty niczym smoła klimat. Perkusja porządnie współpracuje z basem. Co utwór są jakieś nowe smaczki, zawarte w utartym sposobie tworzenia utworów i stylu brzmieniowym - przez co nie ma dysonansu pomiędzy utworami. Wielu wad nie ma. Braindamage to już weterani w swojej dziedzinie, nie widzę rzeczy, do której mogę się przyczepić. Na osobną pochwałę zasługuje także bardzo fajnie wykonana okładka płyty, zabawa iluzją na tle grzyba nuklearnego - to nie zdarza się codziennie. O czym możemy mówić więcej - fani progresywnego thrashu powinni przesłuchać "The Downfall" i sami ocenić. Natomiast ode mnie (5).
2016 My Kingdom Music
Włosi z Braindamage lubią długie tytuły. Przynajmniej polubili od ich ostatniego albumu. "Subhuman's Towns Merciless Obliteration" to zawierający najmniejszą ilość wyrazów w sobie tytuł. No, nie mówię, że zaczęli kopiować całe teksty swoich piosenek na tytuły, jednakowoż na tyle albumu królują nie tyle po-
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak Budderside - Budderside 2016 UDR
Nie przepadam za nowoczesnym hard rockiem, wręcz jestem zdziwiony, że w takiej formie ta muzyka ma swoich odbiorców. Oczywiście ma, w dodatku
muzycy i fani preferujący ten odłam mają się bardzo dobrze. Mnie pozostają klasyki z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku i nieliczne współczesne kapele, odwołujące się bezpośrednio do wzorców tamtej epoki, którym niestety nie wiedzie sie najlepiej. Budderside niewątpliwie ma związek z nowoczesny hard rockiem. Jego założycielem jest wokalista Patrick Stone, który swego czasu współpracował z kapelami Quiet Riot, Velvet Revolver i Adler (nie mam pojęcia przy czym). Muzyka jego kapeli ma wiele elementów hard rocka, rocka, rock'n'rolla, bluesa, post punk'a, grunge, funky itd. W każdym z tych kawałków jest wiele melodii, także komercyjne stacje rockowe na zachodzie z chęcią będą puszczały je w swoich audycjach. Tym bardziej, że podchodzą pod gusta współczesnej młodzieży słuchającej rocka czyli jest bardziej alternatywna, nowoczesna i w miarę uniwersalna. W ten sposób spokojnie trafia nie tylko do fanów współczesnego hard rocka, ale także rocka alternatywnego, post punka czy też ogólnie rocka. Po prostu przemawia do młodych ich językiem. Wszystko jest to w miarę ciekawie napisane, zagrane i nagrane. Nie ma co się czepiać. A na uwagę zasługuje jeszcze Patrick Stone. Jego wokale są fajnie wymyślone, wpadają w ucho itd. ale potrafi tak wyartykułować słowa, że człowiek ma odczucie kolejnej zabawy, co jest niewątpliwie atutem kapeli. No cóż, debiut Budderside jest dla wielbicieli współczesnego rocka czy hard rocka, niech oni zajmą się oceną tego albumu, tradycjonaliści raczej nie mają czego tu szukać. (-) \m/\m/
Buffalo Summer - Second Sun 2016 UDR
Walijczycy z Buffalo Summer nie spieszyli się chyba szczególnie z wydaniem swego drugiego albumu, jednak warto było poczekać na "Second Sun". Buffalo Summer hołdują bowiem starej szkole rocka - teoretycznie można by wrzucić ich do tego pojemnego i wciąż powiększającego się wora z napisem "retro rock", jednak Andrew Hunt, Johnny Williams, Darren King i Gareth Hunt zdecydowanie odstają od innych licznych kapel parających się takimi dźwiękami. Słychać bowiem, że to nie jest chwilowe zachłyśnięcie się czymś modnym, ale że ci goście spędzili wiele lat na słuchaniu płyt Led Zeppelin, Deep Purple, Free, Lynyrd Skynyrd, The Black Crowes, ale też Alice In Chains czy Jacka White'a, a te różnorodne inspiracje potrafią w dodatku przekuć w całkiem interesujące kompozycje. Czasem pobrzmiewają w nich również echa dokonań młodszych reprezentantów szlachetnego, rockowego
grania w rodzaju Wolfmother (opener "Money"), jednak przeważają klimaty totalnie oldschoolowe, jak choćby w "Heartbreakin' Floorshakin'" łączącym wszystko co najlepsze z Free, Aerosmith czy Zeppelinów, "Make You Mine" i "As High As The Pines" to też żywcem Page i spółka, szczególnie w konstrukcji riffów i partiach perkusji, chociaż pierwszy z nich pobrzmiewa też melodyką Scorpions z lat 70. Równie archetypowe są "Light Of The Sun" czy "Into Your Head" z dudniącym potężnie basem i surowym riffowaniem, chociaż nie brakuje też momentów ożywiających nieco tę programową surowiznę, jak chóralne, całkiem melodyjne refreny. Fajnie brzmi też blues "Levitate" z oszczędną aranżacją i partią slide, nie brakuje też na "Second Sun" ballad w rodzaju "Priscilla", albo numerów z akustycznymi partiami pomiędzy elektrycznym czadowaniem, jak w finałowym "Water To Wine". Co istotne wokalista Andrew Hunt zdaje się czuć w tej stylistyce niczym przysłowiowa ryba w wodzie: śpiewa pewnie, mocnym, wyrazistym głosem o dość wysokiej, też kojarzącej się z latami 70., barwie. Taki heavy rock w 2016 roku? Postarali się chłopaki, warto więc to docenić. (5) Wojciech Chamryk
Burning - Nightmares 2016 Self-Released
Burning to zwolennicy horrorów i tradycyjnego metalu, łączący te dwie pasje w założonym przed trzema laty zespole. Ich debiutancki, wydany nie tylko na CD, ale też na LP, album ,może i nie porywa, bo nie ma w sumie ani jednego dźwięku, którego nie słyszało się już wcześniej, ale też i nie rozczarowuje. Słychać bowiem, że muzycy mają ogromna frajdę z grania tych właśnie dźwięków, wokalista Hugo Koch nie znalazł się za mikrofonem przez przypadek, a utwory też są niczego sobie. Z bonusowym, pierwotnie wydanym na 7" singlu "Something Is Lurking In The Dark" jest ich raptem siedem, ale "Anthem For The Lost Souls" nieźle tu wydłuża czas płyty, trwa bowiem prawie 13 minut i nie ma co kryć, zyskałby po pewnym skróceniu. Ale już taki sabbathowo monumentalny, nawet zaśpiewany trochę w manierze Ozzy'ego "Trials Of 1613", galopujący niczym w 1983 roku numer tytułowy czy surowy, wykorzystujący też orientalne brzmienia "No Remorse" to kawał solidnego grania, więc, tak trochę na zachętę, trochę z sympatii za podtrzymywanie takiego grania przy życiu: (4) Wojciech Chamryk Cadaveric Poison - Cadaveric Poison 2016 Metal on Metal
Kiedy zacząłem słuchać tej płyty - oczywiście z promocyjnych plików - ryk wokalisty wydał mi się dziwnie znajomy. W dobie internetu sprawdzenie kto zacz nie trwało długo i okazało się, że Cadaveric Poison to nowy projekt muzyków thrashowego Witchburner, Simona Seegela i Felixa Darniera oraz samego Paula Speckmanna, znanego choćby z Master. Ta legenda sceny
death metalowej, pomimo przekroczonej już 50-tki, wciąż jest aktywnym i ciekawym wyzwań muzykiem. Dlatego też chętnie odpowiedział na zaproszenie niemieckich muzyków, co zaowocowało powstaniem kolejnego, międzynarodowego projektu. Cadaveric Poison zadebiutował siedmiocalowym singlem "Fight For Evil", by po półtora roku dorzucić do niego eponimiczny długograj. Oczywiście z tymczasem trwania nie ma tu przesady, jak na dobre standardy death czy thrash metalowe przystało album trwa raptem 35 minut, ale przy tak intensywnej muzyce jest to długość jak najbardziej wystarczająca. Nikt tu nie bawi się bowiem w jakieś niuanse czy subtelności: Cadaveric Poison wymiata old school death/thrash metal kojarzący się bez dwóch zdań z przełomem lat 80. i 90.: ostry, surowy, brutalny i zwykle tak szybki, jak to tylko jest możliwe. Gdyby nie miarowe wstępy niektórych kompozycji oraz mocarny, utrzymany w średnim tempie "Bombs Away" czy króciutkie instrumentale "Cadaveric" (intro) i "Poison" (outro), to można by śmiało określić tę płytę mianem speed metalowej. Rozpędzone "The Few", "Rollover", "Never Put All Your Stones In One Basket" czy "Violence Breeds Violence" brzmią doprawdy fenomenalnie, przypominając w najbardziej dobitnej formie czasy świetności takiego grania - prostego, ale tak nabuzowanego energią, że głośniki ledwo wytrzymują tę dawkę sonicznej agresji. Podkreśla to jeszcze nowoczesne, ale w żadnym razie nie przeprodukowane czy przeładowane cyfrowymi efektami brzmienie, a obrazu całości dopełniają bardzo melodyjne, efektowne solówki udzielającego się tu gościnnie Michaela Franka z Witchburner. I efekt całościowy jest dość zaskakujący, bo to nowa płyta, a brzmi jak klasyka. (5) Wojciech Chamryk
Candlemass - Death Thy Lover 2016 Napalm
Mats Levén współpracował już w przeszłości z Candlemass, wspierał też Roberta Lowe'a w chórkach na ostatnim, jak dotąd, albumie grupy "Psalms For The Dead". Kiedy więc szwedzka legenda doom metalu ponownie stanęła przed problemem braku wokalisty zaprawiony w bojach i znany już muzykom, również z Krux i Abstrakt Algebra, Levén wydawał się idealnym kandydatem. Potwierdza to debiutanckie wydawnictwo Candlemass z Matsem za mikrofonem, EP-ka "Death Thy Lover". Jeśli te cztery utwory są zapowiedzią kolejnego albumu grupy to można tylko przyklasnąć, bowiem panowie są w świetnej formie i aż trudno sobie wyobrazić, że Candlemass jest obecny na scenie już od wczesnych lat
80., bo w żadnym razie nie jest to materiał bazujących na przeszłości, wypalonych weteranów. Wręcz przeciwnie, zespół nabrał chyba z nowym frontmanem przysłowiowego wiatru w żagle, brzmi potężnie, świeżo i dynamicznie. Już majestatyczny tytułowy opener wgniata w fotel, a ponieważ trwa ponad siedem minut, to z czasem nieźle przyspiesza, pojawia się też akustyczne zwolnienie. Levén śpiewa znacznie niżej od swych poprzedników, co dodaje muzyce mroku i specyficznej atmosfery, szczególnie w demonicznym "Sinister N Sweet". Poprzedzający go "Sleeping Giant" jest równie posępny, to Candlemass w najwyższej formie, znanej jeszcze z płyt wydanych w latach 80. Wieńczy dzieło instrumentalny "The Goose", kolejny dość melodyjny i sięgający nie tylko do skarbnicy Black Sabbath, ale generalnie hard rocka siódmej dekady XX wieku. Wygląda więc na to, że warto czekać na kolejny album Candlemass, słuchając sobie w tzw. międzyczasie tej próbki możliwości zreformowanego składu zespołu. (5)
docenić również same utwory. Na plus można zapisać, że w wersji koncertowej "Shitting Bricks" nie ma wkurzającej syreny. W sumie całkiem udany album, z pewnością solidny, z kilkoma wpadkami, za to dobrze zagrany i zarejestrowany. Z tego co się zorientowałem, całość nagrał sam Chris Holmes z pomocą perkusisty Phil'a Taylor'a. Aha, są tacy co mają za złe, że Chris rozdziawia paszczę, bardzo mocno sugerując aby tego więcej nie robił. Mnie jakoś nie zirytował, swoją manierą przypomina mi typowe amerykańskie, rockowe śpiewanie. "C.H.P" jest na przyzwoitym poziomie, i można byłoby sobie życzyć, aby Holmes postarał się utrzymać tę klasę. Nie sądzę aby kiedykolwiek powrócił do poziomu artystycznego z W.A.S.P., nawet gdyby ponownie nawiązał współpracę z Lawless'em. (3,7) \m/\m/
Wojciech Chamryk
Crimson Day - Order Of The Shadows 2015 Iron Shield
Chris Holmes - C.H.P 2016 Mighty Music
Chris'a Holmes'a znamy głównie z działalności w W.A.S.P. To on jest współzałożycielem, a także współautorem największych sukcesów tej kapeli, czyli pierwszych czterech studyjnych albumów i jednego koncertowego (były to lata m/w 1982 - 1990). Powrócił do W.A.S.P. w latach 1996 - 2001, poza tym grywał z różnymi muzykami, m.in. z byłym kolegą z W.A.S.P., czyli z Randy Piper'em w Animal czy też z inną śmietanką rockowo metalowych muzyków w Where Angels Suffer, itd. Jednak około 2012 roku skupił się na solowej karierze, gdzie "C.H.P" jest jego trzecią autorską płytą. Zawartość tego albumu to znajomy heavy metal z dużymi wpływami klasycznego hard rocka oraz podlany wpływami amerykańskiego grania, czyli blues'a czy też southern rocka. Na albumie dość często wykorzystana jest gitara slide, chociażby w moim ulubionym "Down In The Hol". Kompozycja na poły akustyczna, lecz z dynamicznym walcowatym podkładem, sporo w tym schematów, ale kompleksowo powstała z tego wyrazista kompozycja z pewnym drivem. Całkiem udanym utworem jest, "Shitting Bricks", jest najbardziej dynamiczny i heavy, a także ma niewielkie wpływy punk rocka. Pod koniec jego trwania użyto sygnału "koguta" policyjnego, jest ogólnie go zbyt dużo, trochę więcej i rozłożono by naprawdę niezły kawałek. Mniej szczęścia miały dwa pierwsze utwory, "Loser" i "They Lie And They Cheat". W pierwszym użyto jakieś szumy, w drugim gadkę, co rozwaliło zupełnie te kawałki. W zasadzie płyta zaczyna się od trzeciego w kolejności utworu, "Way To Be". Do całkiem udanych kompozycji można zaliczyć jeszcze, "Get With It", "Born Work Die", no i może "Let It Roar". Nie wiem po co dodano do albumu wersje live "Shitting Bricks" i "Get With It". Jakością te nagrania nie zachwycają, trudno przez to
Zaczęli przed trzema laty od EP "Crimson Day", a po jej dość życzliwym przyjęciu skoncentrowali się na debiutanckim albumie, wydanym jesienią ubiegłego roku przez Iron Shield Records "Order Of The Shadows" ukazuje ekipę z Tampere jako niepoprawnych miłośników, piewców wręcz, metalowej tradycji rodem z lat 80. Owa fascynacja stała się punktem wyjścia do stworzenia owszem, archetypowych, ale też tętniących życiem i energią kompozycji, więc o żadnych archeologicznych znaleziskach nie ma mowy. Jest cios, uderzenie, potęga - również brzmieniowa, o co zadbał Jussi Kulomaa, w dodatku klawiszowiec Masterstroke, więc słyszymy go na "Order Of The Shadows" również w tej roli. Weźmy taki "Stormborn": piekielnie szybki, ale też i chwytliwy, dzięki fajnej melodii i chóralnemu refrenowi, Valtteri Heiskanen zdziera też głos w ostrym wrzasku, a całość wieńczy solówka. "Sandstalker" jest równie dynamiczny i melodyjny, ale tu dla odmiany mamy aż trzy sola, a przedziela je bardziej miarowy "And Then Came Death". W utworze tytułowym zaczyna się od klimatycznej ballady, a kończy na ostrej, powerowej jeździe, również "Fatal Destination" to ballada taka, bez której metalowa płyta w latach 80. nie mogła się obejść. Zespół proponuje też mroczniejsze ("Far From Serenity") i dłuższe, bardziej rozbudowane kompozycje ("The Gathering"), a "Order Of The Shadows" praktycznie nie ma słabych punktów. Tym bardziej ciekawi mnie, jak muzycy poradzą sobie po odejściu tak charakterystycznego wokalisty, bo chociaż jego następca Lassi Landström nie jest amatorem to wiadomo, że zmiana na stanowisku frontmana to poważna sprawa. (5) Wojciech Chamryk Critical Solution - Sleepwalker 2015 - Punishment 18
Critical Solution dość późno zaczęło swoją fonograficzną aktywność, dopiero sześć lat po powstaniu, wraz z EPką
RECENZJE
127
"Evidence of Things Unseen". Następnie wypuścili duży debiut "Evil Never Dies", potem EPkę "The Death Lament" i obecny album, "Sleepwalker". Można powiedzieć, że od roku 2011, zaczęli pracować intensywnie, wydając dosyć regularnie swoje albumy. "Sleepwalker" jest ich drugim pełnometrażowym krążkiem, w którym są zawarte utwory znane m.in. z EPek. Smaczku niech doda fakt, że nagrywali w Sonic Train Studios, które jest studiem Andiego LaRocque'a, znanego chociażby z działalności w zespole King Diamond. Ale to nie koniec ciekawych powiązań, jednak o tym później. "Sleepwalker" to mieszanka heavy metalu z thrashem, w dość oszlifowanym, nowoczesnym brzmieniu, jest ono całkiem w porządku. Tak samo jak zawartość tego albumu, chociaż tutaj są pewne zastrzeżenia, o nich także później. Do albumu wprowadza nas krótka kompozycja, "The Curse", zwiastująca to co będzie na albumie. Mamiąc nas, że raczej nie będzie to zwykły, prosty thrash/heavy metal, ale ten bardziej wysublimowany i skupiający się na emocjach. Po wprowadzeniu, nadchodzi utwór tytułowy, który przeczy temu, brzmiąc jak przeciętny przedstawiciel nowej fali thrashu... w pewnym momencie wchodzi breakdown, spowolnienie utworu i refren, wraz z zmianą maniery wokalu na bardziej zawodzącą. Co do wokalu, jest on prowadzony w średnich pasmach, czasami zahacza o średnio-wysokie rejestry. Jego charakter jest bardziej wysublimowany, określiłbym go jako dość emocjonalny. Wracając do utworu "Sleep-walker". Po dwukrotnych powtórzeniu schematu zwrotka-refren wchodzi motyw gitarowy, który przeradza się w solówkę, po czym wraca do głównego tematu. Po średniej tytułowej kompozycji w iście "slayerowskim" stylu rozpoczyna się "Welcome To Your Nightmare". Wreszcie otrzymujemy to, co idealnie charakteryzuje ten album, zagrany z werwą thrash, posiadający masę dodatkowych efektów dźwiękowych, bardziej zwarty i z krótką solówką. Wydaje mi się, że utwór był inspirowany "Koszmarem z Ulicy Wiązów". Ogółem, teksty udanie dotykają m.in. klasyki kina grozy, klimatu rodem z powieści detektywistycznych (przykładem "Evidence Of Things Unseen"), itd. Kolejny na płycie to "Blood Stained Hands". Można się tu doszukać inspiracji Metalliką, ale inspirowanie się nią to już chleb powszedni wśród nowej fali thrashu. Ogólnie to powolny, marszowy i długi utwór, trwający 7 minut. Outro w nim pokazuje kunszt produkcyjny, idealne ustawienie brzmienia w tym perkusji i gitar. Potem mamy kawałek instrumentalny, z wykorzystaniem gitary akustycznej. Kolejny przykład zabawy motywami dźwiękowymi. Klawisze, skrzypiące drzwi, grająca swój motyw gitara akustyczna, powoli zaznaczająca swoją obecność gitara elektryczna i jej wejście w centrum muzyki. Dołącza bas i perkusja. Riff zaczyna pędzić, gitara wycina solo, efekt dźwiękowy sztyletowania i spowolnienie oraz wyciszenie sekcji rytmicznej. Następuje wstawka iście na wzór Buckethead'a, wśród akustycznych brzmień. Sound tego albumu jest cał-
128
RECENZJE
kiem w porządku, nie mam nic osobiście do zarzucenia. Jest raczej nastawione na heavy/thrash metal. Po instrumentalnej kompozycji wchodzi "Evidence Of Things Unseen", z mocnym riffem, oraz motywem gitarowym, brzmiącym niczym syrena radiowozu. Muszę powiedzieć, że urozmaicenie, jakim poddają swe kompozycje członkowie zespołu jest całkiem, ale to całkiem na plus. Solówki może nie są idealne, jednakże dobrze pasują do całokształtu muzyki zespołu. Następne w kolejności są "Lt. Elliot" i "Dear Mother", trochę przydługie kawałki. "Lt. Elliot" jest utrzymywany naprzemiennie w średnio-szybkich i wolnych tempach, natomiast "Dear Mother" głównie w wolnym tempie. "Lt. Elliot" jest bardziej thrashowe, natomiast "Dear Mother" bardziej heavy metalowe, z pewnymi wpływami doom metalu (niewielkimi). W tej części albumu część słuchaczy odczuje, że zespół zaczyna powoli "męczyć bułę". Jednak kolejny utwór, "Death Lament", utrzymany w iście thrashowym stylu, stara się przywrócić szybkość i klimat albumowi. Solówka w nim zdecydowanie na plus. W końcowym utworze "Back from the Grave" wzięli udział Michael Denner i Hank Sherman czyli gitarzyści Mercyful Fate. Zaczyna się on jasnym, dość radosnym motywem na gitarze akustycznej, wchodzi solówka i jazda fajniutki thrash/heavy - kolejne parę dobrych solówek i wyciszenie instrumentów. I tak się to zakończyło. Ale w jakim stylu. "Back from the Grave" i "Welcome To Your Nightmare" są moimi faworytami z tego albumu. Dla kogo ten album? Nie jest to czysty thrash, nie jest to brutalny thrash. Jest on bardziej skierowany do fanów thrash/heavy, których interesuje tematyka grozy, horrorów i powieści detektywistycznych. Do tych co lubią delektować się muzyką, oraz którym nie przeszkadza od czasu do czasu "męczenie buły". Gdybym miał zaproponować podobny album do "Sleepwalker", to bym powiedział słówko o Alas Negras i ich drugim albumie "Bella Morte". No i oczywiście o którymś z krążków Mercyful Fate, mimo iż dokonania tych zespołów raczej mijają się. Być może coś bym tam jeszcze szepnął o Rigor Mortis, mając na myśli zespoły, które wykorzystywały tematykę filmów grozy. Ode mnie (4,7). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Dark Forest - Beyond The Veil 2016 Cruz Del Sur Music
Cruz Del Sur Music z dumą głoszą, że Dark Forest, najlepszy angielski zespół HM, powrócił właśnie ze swym najciekawszym albumem i faktycznie coś jest na rzeczy. Nie dość bowiem, że "Beyond The Veil" to wciąż tradycyjny, inspirowany w głównej mierze tymi mroczniej grającymi zespołami NWOB HM, jak Witchfinder General czy AIIZ, metal, ale zespół jeszcze śmielej sięga też po folkowe, czy wywiedzione z muzyki dawnej wpływy. Nie ma już śladu po pewnej nieporadności czy surowości z debiutanckiego "Dark Forest", zreformowany przed trzema laty obecny skład grupy Christiana Hortona jest bez dwóch zdań u szczytu formy, za-
równo wykonawczej, jak i kompozytorskiej. Potwierdza to niemal każdy z utworów składających się na ów długi, trwający ponad 73 minuty materiał. Co ciekawe zespół ze sporą swobodą zaczyna łączyć typowo metalowe patenty aranżacyjne z rozwiązaniami których prędzej można by spodziewać się po zespołach takich jak Jethro Tull czy Fairport Convention ("The Wild Hunt", "Where The Arrow Falls"), potrafi też pójść w patetycznym, bardziej epickim ("The Undying Flame") czy wręcz progresywnym kierunku (trwający ponad 13 minut, wyraźnie inspirowany długimi utworami Iron Maiden "The Lore Of The Land". A nie są to przecież jedyne atuty tego wydawnictwa, bo mamy tu przecież jeszcze galopujący "Autumn's Crown", rozkręcający się stopniowo "Blackthorn" czy surowego tytułowego rockera z żeńskimi wokalami. Nie wiem ile Cruz Del Sur liczą za ten album jako 2LP, ale wygląda na to, że będzie wart swojej ceny. (5)
wienie, że czasami jego głos przypomina mi Sean'a Peck'a, który próbuje śpiewać pod Kinga Diamonda. Hmmm... chyba przeszarżowałem, ale niech będzie. Album jest bardzo równy, trudno wyróżnić którąś z kompozycji. Niemniej najbardziej przypadły mi kawałki ze środka płyty. Rozpędzony, dynamiczny, z fajnym riffem i refrenem, "Duality" oraz utrzymany w podobnym tempie, z super solami i unisonem gitar, "Blinded By Darkness". Nie ma co ukrywać "Never Surrender" sprawia dobre i solidne wrażenie, pod wszystkimi względami, z produkcją włącznie. Zwolennicy dynamicznego melodyjnego power metalu rodem z Europy powinni zainteresować się tym krążkiem. (4) \m/\m/
Wojciech Chamryk
Darker Half - Classified 2016 Fastball Music
Darker Half - Never Surrender 2016/2014 Fastball Music
Coś mi sie wydaje, że australijski Darker Half był na łamach naszego magazynu. Głowy nie dam sobie uciąć, ale być może, ktoś z redakcji recenzował ich poprzedni duży album "Desensitized" z 2011 roku. Nie jestem pewien obecności tego zespołu, tym bardziej nie pamiętam co było napisane w ewentualnej recenzji. "Never Surrender" pierwotnie ukazał się w 2014 roku, wydany własnym sumptem przez zespół. Aktualnie został przypomniany przez niemiecka firmę Fastball Music, która wydała również świeżutką EPkę tej kapeli, "Classified". Muzycznie album bardziej kojarzy mi się z niemieckim power metalem w stylu Angel Dust (z końca lat 90-tych). Są jednak również elementy, które mogą kojarzyć się z amerykańskim power metalem (jest coś z pierwszych płyt Cage), trochę z thrash metalem (solówki Megadeth z okolic albumu "Rust In Peace") czy z klasycznym heavy metalem (Judas Priest z okresu "Painkiller", innym razem z Iron Maiden). Generalnie cała paleta porównań, z pewnością do końca przeze mnie nie wykorzystana. Kompozycje głównie utrzymane w szybkich tempach, choć rotacja ekspresji jest swobodnie wykorzystywana. Dzięki temu utwory są bardzo dynamiczne. Muzycy starają się budować kawałki ciekawe, różnorodnie skonstruowane i ciekawie zaaranżowane. Współgra to z atrakcyjnymi, a zarazem melodyjnymi tematami muzycznymi. Przez co album nie nudzi się. Główną rolę w muzyce Darker Half odgrywają intensywne gitary i ich solowe popisy, które wsparte są energiczną i ciekawą sekcją rytmiczną. Czasami pojawiają się klawisze, dosłownie dwa-trzy razy i jako ornamenciki. Najbardziej słyszalne są w ostatniej kompozycji, "Anthem For Doomed Youth", w formie Hamondów. Narrację prowadzi przyzwoity wokalista. Trudno było mi określić z jakimi innymi śpiewakami go porównać. Za dowód, że naprawdę jest zacnym fachowcem niech posłuży zesta-
Wraz z związaniem się Darker Half z Fastball Music, tak jakby ich kariera nabrała tempa. Może w końcu zostaną zauważeni, chociaż przez ciut większą publikę. Dwa pierwsze kawałki z najnowszej EPki, "Aliens Exist" i "Heaven's Falling" zawierają wszystkie wypracowane przez lata cechy zespołu, czyli są to szybkie kompozycje z ciętym riffem, przyswajalnymi melodiami oraz iskrzącymi solówkami. Zaskakujący jest za to środkowy utwór, "The Deal". Dość długaśny i monotrony, mający swój klimat, z pulsującym tematem na klawiszach, niosący pewne elementy progresji, które zderzają się z typowym Darker Half. Ot, ciekawostka. Kolejne dwie kompozycje "Voice Of The Dead" i "Genesis/ Genocide", to powrót do właściwego oblicza zespołu. Oczywiście z pewnymi wariacjami, ale bez szaleństw, jak w wypadku niedawno wywołanego, "The Deal". Prawdopodobnie "Classified" jest zapowiedzią czegoś większego ze strony Australijczyków. W dodatku jest udanym zwiastunem. Ostatnio nie wiele jest dobrych propozycji z pogranicza melodyjnego, dynamicznego heavy i power, dlatego z przyjemnością odnotowuję, że w świecie Darker Half dzieje się dobrze, że kapela ma kondycje i pewną powtarzalność, która gwarantuje w miarę na stałe produkt w dobrej jakości. Na EPce jest ciut inne brzmienie, lepsze, bardziej wypolerowane, co nie wszystkim może się spodobać. Ja wolę to brzmienie z "Never Surrender", bardziej szorstkie, nie dużo ale zawsze. Nie zmienia to mojego podejścia do zespołu i jego muzyki. Będę czekał na ich kolejny album (3,7) \m/\m/ Dead By Wednesday - The Darkest of Angels 2016 - EMP
Nie chcę recenzować tego albumu. Nie rozumiem go. Nie rozumiem czemu ktoś stwierdził że to "heavy metal". Nie rozumiem fenomenu, który sprawił że ludzie, tacy jak Eric AK czy Rob Dukes wzięli w tym udział. No cóż, wstęp był całkiem w porządku. Zresztą jak i koncept albumu, w którym zespół chciał poruszyć temat nałogu, (który dręczył byłego wokalistę, założyciela zespołu)...
Ale "Live Again" mnie zagięło. Brzmi patetycznie, głupio, nadmierna modulacja i maniera wokalu mnie śmieszy. Sama kompozycja może by się jeszcze broniła - ale sposób, w którym została potraktowana strona tekstowa (a konkretniej sposób wypowiadania słów) sprawia, że nie - odpada. Nawet solówka, która jest całkiem w porządku, nie ratuje tego kawałka. Świetna solówka. Niszczą ją momenty, które nie pasują, głupie nowoczesne maniery, które wtłacza się do kompozycji. A zapomniałem wspomnieć, praktycznie każdy utwór jest napisany przy współpracy z jakimś znanym nazwiskiem. Ale nie zamierzam ich przedstawiać. Kolejny kawałek. Znowu darcie ryja. Patetycznie. Jednak jest lepiej - "Donner's Pass" to jeden z lepszych wałków. Następnie "Self-Medicate". Ktoś powie że czuć emocje? Owszem. Ale są wygłoszone w taki sposób, że odbieram je w sposób inny niż zamierzony. Niepotrzebne wtrącenia, które sprawiły że ten album z dobrego, być może bardzo dobrego, stał się nierówny. To darcie ryja w tle przy końcu "Self-Medicate", czemu miało ono służyć? Przedstawieniu bólu osoby uzależnionej? Dalej kolejny utwór, który już całkiem sprawił, że nie nazwałbym go heavy metalem. Prędzej rapcore'm. Przejdźmy do następnej kompozycji, "Darkest of Angel". Przynosi inną, bardziej stonowaną, wyższą manierę wokalu. I dobrze. Ale powiewa to tak raczej nowoczesnym hard rockiem puszczanym w mediach mainstreamowych... Następnie utwór akustyczny, całkiem przyjemnie przeciętny. Po tym wchodzi całkiem pokręcony riff. I tak dalej. Kończy się utworem "Break When I'm Dead", w którym śpiewa Eric AK. Thrashowo-heavy metalowy średniak w modernistycznym brzmieniu. Bez oceny. Dlaczego ten brak oceny? Nie czuje się kompetentny aby ocenić ten krążek. Z jednej strony posiadamy w miarę spójny i poparty doświadczeniem członków zespołu temat, do którego zaangażowało się spore grono osób. Posiadamy całkiem dobre brzmienie, wyważone pozycjonowanie instrumentarium, dobre solówki i średnie kompozycje. Z drugiej natomiast wielu wokalistów (niepotrzebne), burzące imersję wstawki, nazbyt emocjonalne potraktowanie tematu przerodziło się w egzaltację, która utrudnia odbiór albumu. Kolejną rzeczą jest to, że nie mam doświadczenia* z wszystkimi tymi nazwiskami, wymienionymi w albumie, które pozwoliłoby mi dokładnie ocenić każdego wokalistę pod kontem jego wkładu. Poza tym nie lubię tego sposobu tworzenia i stylu muzyki. Ten album mi nie przypadł do gustu, jednak doceniając wcześniej wymienione zalety nie wystawiam oceny. Tak więc nie oceniam krążka ale również nie stwierdzam, dokładnie komu mógłbym to polecić. Jeśli ktoś chce sprawdzić, jak wypadł jego ulubiony muzyk - droga wolna - może spodoba się tobie ten bądź tamten utwór. Mi się nie spodobało... *czytaj, nie przesłuchałem tyle ich autorskich utworów, aby ich oceniać. Nie wspominając że recenzja stała by się przez to niepotrzebnie dłuższa, przez wskazanie wszystkich wad i zalet każdego z artystów.
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Death Angel - The Evil Divide
głoby się wydawać, że z racji młodego wieku muzyków będziemy mieć tu raczej z nienajlepszą imitacją czy nieudolną stylizacją, to nic z tych rzeczy. Jest stylowo, konkretnie i nad wyraz solidnie - najciekawiej w łączącym surową melodykę wczesnych Running Wild z thrashowym wygarem "Cut Your Down", wściekle Kreatorowym "Terrible Disgrace" i zróżnicowanym rytmicznie "Deathroned". (4)
2016 Nuclear Blast
Mam problem z tym albumem. Nie jest to dobra płyta, jednak nie jest to jednoznacznie słabe wydawnictwo. Od razu na starcie mogę powiedzieć, że jest zdecydowanie lepsza od dwóch ostatnich dokonań Death Angel. To, co ją kładzie, o co się nietrudno domyśleć widząc nazwisko Jasona Suecofa jako producenta muzycznego w booklecie, to brzmienie. Wszystkie płyty wyprodukowane przez Suecofa brzmią jak metalcore'owe popłuczyny w stylu Trivium i Caliban. Tak samo jest z "The Evil Divide" Death Angel. Standard brzmienia wpisuje się w ideologię tzw. Loudness war, której metodykę jak widać wyznaje także Jason Suecof. Poszczególnie instrumenty nie mają swojego miejsca w miksie i nie budują przestrzennego brzmienia, lecz wszystko jest odkręcone na maksa, by było tak głośne jak tylko się da. Paradoksalnie, zamiast potężnego brzmienia, Jason uzyskał w ten sposób mało czytelną papkę, która jest niezwykle płaska, mało selektywna i pozbawiona przestrzeni. Nagranie ma tak skompresowaną dynamikę, że tego niemal nie da się słuchać. Szkoda, bo same kompozycje są nawet całkiem w porządku. Nie jest to super interesujący thrash metal, którego będziemy słuchać z wypiekami na twarzy, ale dobrze zaaranżowane kompozycje, w których pojawiają się także gdzieniegdzie ciekawe motywy. Death Angel na "The Evil Divide" potrafi zaskoczyć, jednak zdarzają się też słabsze momenty, które trochę wprawiają w zażenowanie. Największym jednak spośród minusów tego albumu jest przekombinowane brzmienie. Suecof już od trzech albumów niszczy Death Angel doszczętnie. Szkoda, bo goście z Death Angel to sympatyczne typki, którym nieobce jest pojęcie kreatywności i ciężkiej pracy. Na pewno więc zasługują na to by ich twórczość miała bardziej pasującą do thrashu oprawę. (3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Wojciech Chamryk
Deathstorm - Blood Beneath the Crypts 2016 High Roller
Czas na staroszkolny thrash z Austrii. Deathstorm uderza ze swoja drugą płytką po tym jak trzy lata temu uraczyli nas swoim debiutanckim "As Death Awakes". Najnowsze dzieło Austriaków na szczęście wyrasta ponad poziom do jakiego przyzwyczaiły nas mierne wydawnictwa Nowej Fali Thrashu. "Blood Beneath the Crypts" jest naprawdę niezłe, Mamy tutaj do czynienia z klimatami w stylu Blood Feast, Devastation, Hypnosia, Assorted Heap jednak najbardziej maniera Deathstorm przypomina Kreatora z okresu "Pleasure to Kill" i "Terrible Certainty". Zwłaszcza ten rozpaczliwie szaleńczy wokal wzmaga to skojarzenie. Tu należy od razu nadmienić ,że jest to jednak lepsza jakość grania niż u innych zespołów "wzorujących się" na Kreatorze - Suicidal Angels, Bio-Cancer czy Havok. Wspólnie z dobrze zaaranżowanymi kompozycjami, ciekawymi riffamii klimatycznymi motywami (między innymi ta gitara klasyczna w krwawym "Verdunkelt"...) idzie dobrze dobrane brzmienie, które nie odstręcza swą sztucznością i chłodem. Ciepła mięsna żyleta rozbrzmiewa w niszczycielskim stylu. Dzięki temu takie buty na ryj pokroju "Deathblow", wyróżniającego się swoją mistyczną atmosferą "Enter the Void / Dunwich", "I Saw The Devil", "Immortalized Sinner" czy uświetnionego fantastycznymi solówkami "I Conquer" brzmią naprawdę zacnie. Godne polecenia, zwłaszcza jeżeli uważacie, że w thrashu nie można stworzyć już nic ciekawego i jednocześnie brzmiącego naturalnie. Te osiem kilerów błyszczy swą furią i barbarzyńską agresją. (4,8) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Deathroned - The Curse of Power 2016 Self-Released
W 2012 roku czterech młodziaków z Paryża postanowiło pograć trochę surowego thrash metalu w stylu wczesnych dokonań Kreator, Sodom czy Destruction. Jeden szybko dał sobie spokój z taką muzyką, ale Arno, Dave i Julien nie dość, że wydali - na kasecie demo "Fallen In Vain", koncertowali gdzie się da, ale też weszli do studia by nagrać debiutancką EP-kę. "The Curse of Power" wstydu swym twórcom nie przynosi - to 17 minut ostrego i bezkompromsowego thrashowego łojenia na najwyższych obrotach. I chociaż mo-
Deja Vu - Ejected 2016 Inferno
Mimo aktywności od "ledwie" dziesięciu lat, Deja Vu to zespół swoimi początkami sięgający lat 80. Co ciekawe, poza "nowym", bo dokooptowanym w 2000 roku basistą, Deja Vu tworzą dawni członkowie. Zespół ominęły burzliwe losy splatające go z wieloma mniej lub
bardziej znanymi muzykami tak zwanej "niemieckiej sceny", głównie dlatego, że nie jest to grupa z "tej"(!) niemieckiej sceny. Panowe z Deja Vu są Bawarczykami, a więc pochodzą nie tylko z innego regionu geograficznie, ale też muzycznie. Heavy metal z tej części Niemiec wymyka się wyobrażeniu o "typowym niemieckim, topornym heavy metalu". Dość wspomnieć, że z tego terenu pochodzi oryginalny Solemnity czy poetycki Atlantean Kodex. Deja Vu na pewno nie należy do formacji poetyckich czy oryginalnych, a jego brzmienie jest po prostu uniwersalne. Takie granie mogłoby pochodzić zarówno z USA jak i dowolnego kraju w Europie. Muzycznie jest to tradycyjny heavy metal, momentami skręcający w kierunku hard'n'heavy, momentami w kierunku thrashu ("Rise from Within"). Słychać w Deja Vu echa i Skid Row, i Accept, i Iron Maiden, a nawet Death Angel. Choć muzyka jest banalna, Deja Vu posiada zaletę w postaci organicznego soundu i bardzo naturalnie, rockowo brzmiącego wokalu, czasami uciekającego w dickinsonowe nuty. "Ejected" to ten typ płyty, która nie zachwyca wybitnie żadną kompozycją, ale której słucha się bardzo dobrze. Jest to dobrze skomponowana, solidnie nagrana płyta, pełna dynamiki, mocy i jednocześnie melodii. (3.8) Strati
Denner/Shermann - Masters Of Evil 2016 Metal Blade
Po dobrej EPce/demie z reguły ma się apetyt na więcej. Wyczekujemy na pełnoprawny, debiutancki album. W tym przypadku tak jest, ale czy kogoś to dziwi skoro mamy do czynienia z albumem zespołu założonym przez dwójkę legendarnych gitarzystów, którzy po kilku latach działania na własny rachunek znów łączą siły i serwują nam klasyczny heavy metal. Michael Denner i Hank Shermann te nazwiska mówią wszystko. Mercyful Fate w końcu zna każdy, kto choć trochę orientuje się w tematyce heavy metalu i zespołach priestopodobnych. Każdy, kto słuchał zeszłorocznego mini-albumu wie, że to wciąż soczysty kawałek gitarowego grania, pokaz starej szkoły tworzenia utworów i ducha Mercyful Fate. Dlatego też debiutancka płyta była jedną z wyczekiwanych płyt bieżącego roku. Przeze mnie również, bo od lat jestem fanem wszystkiego, co muzycy Mercyful Fate i Kinga Diamonda wypuszczą w świat i z tego powodu recenzowanie tej płyty to zarówno stres jak i nobilitacja. W końcu jak ocenić obiektywnie ludzi, których produkty chłonie się jak gąbka i nie umie się na nich spojrzeć krytycznym okiem? Wtem przypominam sobie, że w końcu mamy też do czynienia z innym wokalem niż ten, który od lat wywoływał skrajne emocje, więc będzie, co oceniać zwłaszcza, że Sean Peck nie dość, że jest fanem twórczości Mercyful Fate i Kinga Diamonda to sam zapędza się kilkukrotnie w górne rejestry, ale o tym za chwilę. Jakby ktoś jeszcze miał jakieś wątpliwości czyja to płyta wystarczy, że spojrzy na okładkę, która je rozwieje. Autorem jest Thomas
RECENZJE
129
Holm, twórca kilku okładek obu zespołów, z czego jednymi z najbardziej rozpoznawalnych są "Melissa" i "Don't Break The Oath". Już na pierwszy rzut oka widać, bardzo duże nawiązanie do okładki tych dwóch płyt. Pan Holm chyba dostał zadanie uchwycić na nowo magię Mercyfuli i przenieść to do obecnych czasów. No i przeniósł, tylko niczym "13" Black Sabbath trochę za bardzo, ponieważ okładka "Masters of Evil" wygląda niczym autoplagiat, no, ale zajmijmy się tym, co najważniejsze, czyli muzyką. Ta tutaj nie zawodzi, ale i nie zaskakuje. To czyste Mercyful Fate, bez względu na to czy Panowie grają w standard E, C# czy innym stroju, to po prostu słychać i czuć. Znajdziemy tutaj wszystko, za co pokochaliśmy muzykę tworzoną przez dwójkę Duńczyków. Mocarne riffy - są, melodyjne solówki - są, donośne unisona niczym w Judas Priest - są, choć tu na wiele tych elementów przyjdzie nam trochę poczekać, bo początkowy "Angel's Blood" zaczyna się powoli i dostojnie, co przypomina styl prezentowany przez tę dwójkę w Force of Evil i w sumie cały utwór jest utrzymany raczej w umiarkowanym tempie. Zainteresowani wiedzą, że otwieracz jest również singlem promującym krążek, ale był to raczej średni wybór, bo w porównaniu z singlem z EPki, tytułowym "Satan's Tomb" wypada on blado. Całościowo kawałek mimo, że sprawia wrażenie lekko sennego i zagubionego, co słychać po niepewnych solówkach Michaela, jest jednak w porządku i po kilku przesłuchaniach potrafi pozostać w głowie, lecz wciąż nie jest to na co czekamy i o ile zwykle pierwszy numer ma rozpędzić tempo, tak ten bardziej przygotowuje nas na to co będzie dalej. Drugi w kolejce, jak i drugi promotor albumu wypada dużo lepiej i przypomina nam, dlaczego muzykę Ghost zwłaszcza na pierwszym albumie często porównuje się do Mercyful Fate i Kinga Diamonda. "Son of Satan" wita nas chóralnym wstępem, który szybko przywodzi na myśl "The Oath" z drugiego krążka legendarnej grupy, by potem rozpędzić się i dać czadu, ale warto pamiętać, że są tu też zmiany tempa, więc nie można narzekać, że jest nudno. Bardziej można się przyczepić do tego, że w okolicach piątej minuty po solidnym szybkim tempie nagle wracamy do intra, co sprawia wrażenie zatracenia spójności, ale zdecydowanie taki syn Szatana jak najbardziej jest bardzo intrygującym dzieckiem i warto obserwować jak będzie się rozwijał i prezentował, gdy dorośnie i zaprezentuje się na scenie koncertowej. Następnie "The Wolf Feeds At Night" rozpoczyna się typowym do bólu riffem, tak w razie gdyby komuś się zapomniało, kto gra i jaki rodzaj muzyki tworzy. Z początku może nam brakować wyrazistego refrenu, ale to, co się dzieje chwilę później rekompensuje nam to, ponieważ oprócz doskonałych solowych popisów gitarzystów mamy do czynienia z fragmentem gdzie wokalista Sean Peck brzmi jak Ozzy Osbourne z naciskiem na okres lat siedemdziesiątych. Szczerze wątpię, aby to był wokal Seana. Prędzej uwierzę w to, że do gościnnej współpracy zaproszono samego Księcia Ciemności albo skorzystano z jakichś starych sampli z jego wokalizą, ale jeśli się mylę to chylę czoła przed wokalistą Cage'a i Death Dealera, że potrafi ze swojego gardła wycisnąć takie dźwięki. W "The Pentagram And The Cross" refren już jest porządny, choć gitary tu pokazują pazura i motyw grany w nim jest o wiele bardziej interesujący od prostego tekstu stanowiącego tytuł piosenki. Tytułowe utwory w karierze tych muzyków zawsze wypadały bardzo dobrze, regular-
130
RECENZJE
nie były najlepszymi na krążku i równie często zaczynały się od pewnego schematu, znaku firmowego - wolnej, sentymentalnej solówki Michaela Dennera, której akompaniuje wolny podkład, by potem nabrać tempa i już do końca nie zwalniać lub bawić się ową prędkością utworu i nie inaczej jest tutaj. "Masters of Evil" to po prostu klasyk, napisany według klasycznego wzorca, który ci gitarzyści powielają zawsze, gdy grają razem i ponownie im się to udaje. Otwieracz drugiej części płyty to jeden z najbardziej wyróżniających się elementów tego wydawnictwa i bez cienia wątpliwości będzie grany na koncertach. "Servants of Dagon" i "Escape From Hell" to kolejne przykład, że to zespół założony przez gitarzystów, bo znowu to gra instrumentalna jest najważniejsza mimo niezłych refrenów to ona napędza całą tą machinę. "The Baroness" to najbardziej nowatorski jak na tą dwójkę kawałek. Najlepiej pokazuje jak prawdopodobnie brzmiałby Mercyful Fate dostosowany do XXI wieku. Stare szaty w odświeżonej odsłonie zmieszane troszkę z stylem solowego Kinga. Pojawia się dawno niesłyszana u tych Panów gitara akustyczna wprowadzająca odrobinę romantycznego klimatu, a przygrywa jej bardzo subtelna solówka, która jest najbardziej oryginalną partią solową na tej płycie i na długo zostanie nam w pamięci. Od strony lirycznej to po raz kolejny historie o tematyce satanistycznej, okultystycznej, ergo wcale nie trzeba mieć w zespole demonicznego Kinga Diamonda, aby napisać o tym dobre lirycznie utwory. Jak już wspominałem z racji, że to nie jest Mercyful Fate, to po raz kolejny Panowie pracują z innym wokalistą. Sean Peck sam siebie zaoferował i trzeba przyznać, że naprawdę daje radę. Zwłaszcza, że momentami jak np. w "The Baroness" brzmi jak Diamond z ery "In The Shadows" i późniejszej. Bez żadnego problemu korzysta z falsetu i słychać też wpływy Roba Halforda. Gdyby ktoś inny miał zostać wokalistą Mercyfuli, Sean by się nadawał idealnie, bo nie dość, że podoła wysokim dźwiękom to ma też możliwości operowe i dysponuje niezłym growlem, przez co potrafi wytworzyć niesamowity klimat jak chociażby robi to w "Son Of Satan". Jego głos zdecydowanie bardziej pasuje niż skrzeczący Martin Steene, którego mogliśmy posłuchać w utworach Force of Evil. Diamond to nie jest, ale zdecydowanie można odczuć przyjemność słuchając wokalu Pecka. Słowa uznania oczywiście też należą się Snowy'emu Shaw'owi, który udowadnia, że granie na perkusji to nie tylko wybijanie jak robot beatu czy blastów, ale bębny są w stanie nadać charakteru i melodyki piosence, trzeba tylko mieć wyobraźnie i umiejętności. Niestety tego samego nie mogę powiedzieć o Marku Grabowskim, który oprócz kilku momentów jest praktycznie nie widoczny i nie jest to wyłącznie wina mało eksploatowanego w miksie basu, ale po prostu pan basista odgrywa to samo, co gitary, stosuje to, co jest obiektem żartów o tych instrumentalistach, a każdy doskonale wie, że basiści w Mercyful Fate i Kingu Diamondzie nie ograniczają się wyłącznie do grania ciągłej linii basowej, ale potrafią niczym Cliff Burton czy Steve Harris dyktować poniekąd warunki jak ma iść dana melodia czy riff. Michael Denner i Hank Shermann to muzycy, którzy wpisali się na stałe do annałów heavy metalu i nie muszą nic udowadniać, a jednak zdecydowali się znów zejść i pokazać jak powinno się grać rasowy metal. "Masters of Evil" może nie dysponuje tak przebojowością jak demo zespołu, ale materiał broni się sam. Kieru-
nek zmieniony, postawiono na ciężar i moc instrumentów, a i tak płyta zasługuje na wyróżnienie w liście najlepszych płyt 2016 roku. (5) Grzegorz Cyga
Deraign - Purity in Violence 2015 Dead Center
Widzicie tę okładkę? Co możecie o niej powiedzieć? Jakiś kataniarz z bejsbolem pośród zwłok, samochodu i jakiegoś radioaktywnego syfu, palącego się niczym trawy na wiosnę. Czy jakoś tak. Już łypiąc oczami na nią, ogarniasz ten widok - i już wiesz - kolejny typowy thrash metal. I tym razem, nikt Cię nie wyprowadzi z błędu. Deraign zamieściło na swojej debiutanckiej EPce pięć stricte thrashowych kawałków, chociaż mających pewne malutkie rozwiązania wyjęte z innych gatunków. Pierwsze dźwięki. Wchodzi wokal, młodzieńcza buńczuczność i wkurw wyrastający niczym włosy z brody basisty owego zespołu. Pisałem już, że jest także wokalistą? Zespół pozwala sobie urozmaicać typowe thrash metalowe kompozycje dodając parę motywów na wzór death metalu ("Shellshocked") i black metalu (koniec "Purity in Violence"), bądź spowalniając kompozycje i uzupełniając bardziej rozbudowanymi solówkami ("All is Lost"). Ale to tylko urozmaicenia, tego thrash metalowego rollercoastera. "Broken Trust" crossover pełną gębą. "Pit of Misery" słyszę Exodus przewijający się w riffach. Utwór tytułowy? Obudowany kilkoma motywami utwór, w średnich i wolnych tempach. Technicznie? Nie przyczepiam się, to tylko thrash, żadnych rażących błędów nie ma. No być może wokalista wchodzi nierówno w "Pit of Misery" podczas końcowego motywu. Brzmienie? Mogło być lepsze, trochę się zlewa wszystko ze sobą, jednak gitary i wokale są na tyle klarowne, by dało się je ogarnąć. Ciężko się tu rozpisywać na temat utworów, są w porządku, idealne dla fana spragnionego prostego thrashu. Tematyka? Nic ponad przeciętność. Kompozycje? W miarę przemyślane, nie zlewają się w nieczytelny miss masz. Nie ma o czym więcej mówić, jest dobrze. Album jest na tyle krótki, że prościej będzie go przesłuchać. i ocenić samemu. Ode mnie (4). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Destruction - Under Attack 2016 Nuclear Blast
Niezła inba jest z tym nowym Destruction. Mirki, seryjnie - tak mieszanych odczuć na temat jakiegoś nagrania to dawno nie miałem. Z jednej strony fajne riffy i naprawdę porażająca praca perkusji, z drugiej strony miernota i masa irytujących elementów. No, ale jedno jest pewne - "Under Attack" jest zdecy-
dowanie lepszym nagraniem niż "Spiritual Genocide". Zacznijmy od samych riffów, bo te tłuką niesamowicie. W większości utworów spotkamy miażdżące thrashowe zagrywki naprawdę wysokich lotów. Nie żeby były jakieś super hiper, ale godnie reprezentują thrashową szkołę grania metalu. Mike tutaj znowu popisuje się swoją kreatywnością. To, co możemy usłyszeć w "Second To None", "Stand Up For What You Deliver", "Generation Nevermore" czy w kawałku tytułowym to naprawdę świetne gitarowe ataki, często na old-schoolową modłę. Szkoda tylko, że zostało to spieprzone w najprostszy (i najbardziej irytujący sposób) - poprzez nudę. W kawałkach niewiele się dzieje, a pomysły na fajne riffy zostają zajechane do porzygu poprzez małą ilość urozmaiceń i ciągłe bliźniacze powtórzenia tych samych motywów. Do tego obok naprawdę ostrych thrashowych gitarowych szturmów Mike umieszcza czasem wręcz metalcore'owe zagrywki (jak w "Pathogenic"). Nie wpływa to dobrze ani na dynamikę albumu, ani na jego odbiór. Szkoda, że aranżacja kompozycji została tak położona. Kuleją też solówki - jedna z mocniejszych rzeczy na klasycznych albumach Destruction, wyróżniająca ten zespół na tle innych thrashowych tuzów. Na "Under Attack" leady są wyjątkowo płaskie i mdłe. Zdarza się kilka lepszych momentów, ale ani nie zapadają w pamięć, ani nie rozpalają żaru pasji u słuchacza. Takie tam pipczenie gdzieś pod gitarą rytmiczną. A, gdy już wpadnie nam w ucho dobry lead - tak jak w utworze tytułowym - to zostaje ucięty niemal natychmiast. No co jest? Przykryta w miksie też jest perkusja. Szkoda, bo Wawrzyniec pałuje bębny niemiłosiernie wręcz. Tak dobrej pracy perkusji to ja dawno nie słyszałem w Destruction. Nie wiem jak to się stało, że na "Spiritual Genocide" nie wycisnął ze swojego bębnienia tyle co na "Under Attack", ale fakt faktem, jego gra na beczkach jest aktualnie najmocniejszym elementem Destruction. Dlaczego więc perkusja została tak schowana? Naprawdę, tych wszystkich smaczków, akcentów, naprzemiennych ataków na bańki i talerze, trzeba się na siłę dosłuchiwać. Na nowym Destruction obok fajnych kawałków znalazły się też utwory słabe - wspomniany "Pathogenic" - oraz średnie: "Elegant Pigs", "Conductor of the Void", "Dethroned" (który ma swoje momenty) i "Getting Used To Evil". Te lepsze ilościowo przeważają, należy jednak pamiętać, że nawet one cierpią na wszystkie dolegliwości, o których już wspominałem - nudne aranże, cienkie solówki i (o czym za chwilę) fatalne teksty. Choć wokale Schmiera nie powalają, to prezentują się akceptowalnie. Jednak, już to jak wyglądają teksty kawałków, to zupełnie inna bajka. Teksty Destruction powinna pisać inna osoba. Już pomijam fatalny "Second to None", o którym większość zainteresowanych już słyszała jaki to rak, ale inne utwory także mają bardzo nudne i nieinspirujące teksty, w których ewidentnie twórca nie miał pomysłu. O samym "Second to None" to można pierdyknąć niezły esej, tak zły jest tekst do tego utworu. Już sama idea tego kawałka jest upośledzona. Pisać thrashowy kawałek, w którym pró-buje się zwyzywać internetowych trolli? Zrozumiałym jest iż thrash metalowy artyści próbują odnieść się do bieżących problemów społecznych, politycznych czy światowych. Generalnie w mojej opinii jest to chybiony zamysł, bo muzyka raczej stanowi ucieczkę od takich zagadnień, ale rozumiem, że komuś może tak to leżeć na wątrobie, że musi się wygadać. Jednak trolle interne-
towe i "cyberprzemoc" nie jest tematem ani ważnym, ani odpowiednim dla muzyki heavy metalowej. Podejrzewam, że taka tematyka została podjęta przez Destruction, bo ktoś w Internecie zjechał totalnie ich ostatni album (zresztą słusznie) i sprawił, że Schmierowi zaczęła drgać warga od z trudem hamowanego łkania. No sorry, gościu - jesteś artystą, a częścią artystycznego warsztatu i etyki pracy jest to, że jeżeli idziesz z jakimś dziełem do ludzi, by im pokazać jak dobra jest sztuka w twoim wykonie, to potem siedzisz cierpliwie przy swoim dziele i słuchasz opinii innych na jego temat. Także tych nieprzychylnych, bo jeżeli stworzyłeś coś słabego, to nie oczekuj, że inni będą cię za to klepać po jajkach i głaskać po główce mówiąc jaką to dobrą robotę odwaliłeś, zwłaszcza że żądasz jeszcze za to pieniędzy. Każdy ma prawo do opinii i krytyki (lub chwalenia) otaczającego go świata oraz dzieł kultury, które napotyka - to elementarna składowa wolności każdego człowieka. Teraz jednak każdego, kto ma jakieś "ale", jakiegoś "wąta" lub po prostu każdego, kto nie rozpływa się w peanach na twój temat, nazywa się "hejterem", "trollem" i gnoi się go do granic możliwości, próbując wytartymi sloganami zamknąć mu usta. Sama koncepcja cyberprzemocy jest zresztą sztucznie nadmuchanym tworem ponieważ sama w sobie cybeprzemoc nie istnieje. Internet jest przestrzenią, w której znajdujemy się z własnej woli. Nikt nas do tego nie zmusza. To nie jest chodnik, którym musisz iść by kupić bułki, by nie zdechnąć z głodu. To nie jest tak jak ze szkołą, do której jesteś zobowiązany prawnie uczęszczać do pewnego wieku. Tam musisz się znajdować i jeżeli ktoś cię tam prześladuje, to nie masz jak od tego uciec. I to jest problem. Nikt cię jednak prawnie nie zobowiązuje do udzielania się na Facebooku, Instagramie, Youtube czy forach internetowych - to twój kaprys, twoja zachcianka, że tam przebywasz. Jeżeli spotyka cię tam coś, co cię obraża, rani, czy zwyczajnie ci nie pasuje - masz w zanadrzu ultymatywny instrument, który sprawi, że ten problem od razu zniknie - możesz po prostu i bez żadnych konsekwencji wyjść. Jednym przyciskiem zamknąć przeglądarkę lub oglądaną stronę. To nie jest przemoc jeżeli można się tego pozbyć w tak prosty sposób. Nazywanie czegoś takiego przemocą jest równie adekwatne do nazwania muszki owocówki, która lata ci koło ucha, "strasznym chuliganem i groźnym prześladowcą" i agitowania do zdelegalizowania jej ustawą. Przemocą to jest to, że się nachalnie pchasz tam gdzie cię nie chcą i jeszcze domagasz się lepszego traktowania, odwołując się do takich wypaczonych już pojęć jak "tolerancja". Inną kwestią jest naturalnie sprawa, gdy ktoś np. zrobi ci fotki jak trzepiesz kapucyna i wrzuci je do Sieci. Sieć jest jednak w takim przypadku jedynie środkiem do kolportowania zdjęć zrobionych de facto "w realu". Ktoś równie dobrze może je wywołać i rozdawać ludziom na ulicy lub obkleić nimi jakiś dobrze wyeksponowany billboard, a jednak pojęcie "billboardoprzemocy" w jakiś magiczny sposób nie istnieje. Przestańcie promować postawę ofiary. Gdyby problem z "Second to None" leżał tylko w chybionym koncepcie, to jeszcze byłoby to pół biedy. Schmier jednak tak topornie podszedł do tematu jak tylko się da. Ten tekst jest tak słaby, że aż szkoda słów. Naprawdę, nazywanie ludzi szkalujących cię w Internecie "MacGyverami" miałoby ich jakoś obrazić? W ogóle, skoro tak niechętnie patrzysz na zjawisko "trolli" i "mądrali"
("backseat drivers" - kolejne bardzo "mocne" określenie z "Second to None"), to dlaczego sam się w nich bawisz, drogi Schmierze, i sam się bierzesz za obrażanie i szykanowanie ludzi, którzy ci nie pasują? Jakaś moralność kalego? Jak ciebie obrażają to źle, ale jak ty zwyzywasz kogoś od zer i hejterów, to już cacy? Jestem ciekaw czy ktoś w ogóle Niemców (i Polaka) z Destruction poinformował o tym, co w ogóle oznacza sformułowanie "second to none" po angielsku. Jest to idiom, który nie oznacza kogoś równego zeru lub beznadziejnego chwasta. Określeniem "second to none" opisuje się kogoś niezrównanego, najlepszego, nie mających sobie równych. Pół biedy, gdyby to zostało użyte w tym utworze w kontekście ironicznym. Wiecie, hehe, nie macie sobie równych, wy padalce, męty, macgyvery - ale ostra szpila sarkazmu, nie? Jednak z tekstu jasno wynika, że Schmier chyba nie znał poprawnego znaczenia tego zwrotu, myśląc że to jakaś obelga, która pokazuje tym niecnym hejterom i trollom jak to mało znaczą, sowizdrzały jedne. Ciekawe swoją drogą czy swoje poranne balasy nazywa "bezcennymi", no bo w końcu ceny nie mają. "Under Attack" pozostawia po sobie niesmak. Choć to jeden z lepszych albumów Destruction w ostatnich dwóch dekadach, to zawiera bardzo wiele irytujacych i żenujących elementów. Nie da się jednak nie docenić koronkowej pracy perkusji, która naprawdę zadziwia, oraz fajnych pomysłów na riffy, aczkolwiek ich wykorzystanie można było lepiej wykonać. Mnogość mniejszych i większych ogniw, które zawiodły na "Under Attack" może przytłaczać. Nie jest to dobrze wyważona płyta, jednak zdecydowanie jest to krok w dobrym kierunku od tego, czego mogliśmy doświadczyć na ostatnim, potwornie marnym, albumie Destruction. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie już tylko lepiej. (3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Dexter Ward - Rendezvous with Destiny 2016 No Remorse
Manolis Karazeris jest już dość znaną osobistością w metalowym undergroundzie. Jest to człowiek, który stał za Battleroar i ich albumami aż do roku 2011, organizuje także kultowy festiwal Up The Hammers, który w małym ateńskim klubie gromadził podczas swych edycji takie zespoły jak Virgin Steele, Manilla Road z line-upem z "Crystal Logic", Paradox, Omen, Jag Panzer, Adramelch, Liege Lord, Crimson Glory, Ostrogoth czy muzyków z legendarnego Heavy Load. Manolis oprócz tego udziela się w Dexter Ward, zespole który swą muzyka składa hołd klasycznemu US Power Metalowi. "Rendezvous with Destiny" jest długowyczekiwanym następcą mającego premierę w 2011 roku debiutanckiego "Neon Lights". W dodatku jest to pełnowartościowy produkt metalowej sceny - dobrze wyprodukowany, świetnie brzmiący i zawierający bardzo dorodną materię muzyczną. Jest melodyjnie i mięsiście. Tłuste riffy toczą brudną pianę z pyska, leady krzyczą żywym
ogniem, a w tym wszystkim bryluje ostry głos wokalisty, pasujący do całości idealnie. Dzięki temu wszystkiemu "Rendezvous with Destiny" jest godną kontynuacją stylistyki charakterystycznej dla gatunku amerykańskiego power metalu, mimo iż wywodzi się z basenu Morza Śródziemnego. Można śmiało rzec, że każdy miłośnik tradycyjnego power metalu znajdzie tutaj coś dla siebie, czy to będzie monumentalny "Stone Age Warrior", jadący nieco klimatami Brocas Helm (i te kiczowate liryki o tych wszystkich pradawnych potworach - poezja!), melodyjny utwór tytułowy, "Ballad of the Green Berets" czy też epicki "These Metal Wings". Nie ma tutaj porażających ścigaczy i skrajnej szybkości, ale i tak jest bardzo przyjemnie i naturalnie. Kompozycje są świetnie wyważone. Mają dobrze skonstruowane solówki, których się przyjemnie słucha, dobrze napisane riffy oraz rzetelną aranżację poszczególnych elementów. Całość dobrze gra z głośników. A na żywo to już w ogóle ten materiał broni się idealnie. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
pechowcy, albo perfekcjoniści, pomyślałem. Jednak po wysłuchaniu "The Condemnation" nie mam szczególnej ochoty na zagłębianie się w koleje losu tej holenderskiej ekipy, bo grających thrash kapel są setki, jak nie tysiące, a Disquiet czyni to wyjątkowo nieprzekonywująco, proponując 10 długich, nudnych i wtórnych numerów, zwykle niepotrzebnie rozwleczonych, nawet do 67 minut, wlatujących jednym, a błyskawicznie ulatujących drugim uchem. Czasem nowocześniejszych, z wyrazistym groove, kiedy indziej bardziej w stylu black/thrash, ze skrzekiem Seana Maia i blastami. To wszystko jest jednak tak bezbarwne i bezpłciowe, nie tylko z racji plastikowo, a w tych najszybszych partiach wręcz karykaturalnie brzmiących bębnów, że nawet voivodowe łamańce w "IDK" niczego nie są tu w stanie zmienić. (2) Wojciech Chamryk
Diamond Head - Diamond Head 2016 Dissonance
Pewnie mało kto przypuszczał, że ta legenda nurtu New Wave Of British Heavy Metal zdoła jeszcze nawiązać do lat dawno minionej chwały. Targany zmianami składu, szczególnie uciążliwymi na stanowisku wokalisty, zespół dowodzony przez gitarzystę Briana Tatlera zdołał jednak złapać drugi oddech, nagrywając jedną z najlepszych płyt w swym dorobku. Fakt, nie jest on szczególnie imponujący, bo to raptem siedem albumów studyjnych, a poprzedni ukazał się, bagatela, dziewięć lat temu, ale dobrze, że zespół powrócił w takiej formie. Pewnie nie byłoby to możliwe gdyby nie nowy wokalista Rasmus Andersen - to ponoć głównie dzięki niemu Tatler raz jeszcze uwierzył w zespół i postanowił dać mu kolejną szansę. Fakt, ten młody człowiek ma naprawdę kawał głosu, Sean Harris zyskał wreszcie godnego następcę. Muzycznie też jest zacnie, bo tętniący energią tradycyjny metal ("Shout At The Devil" i kilka innych, równie dobrych utworów) został tu niekiedy podrasowany a to thrashem ("Shout At The Devil"), a to bardziej progresywnymi patentami z wykorzystaniem syntezatorów (mroczny, na poły balladowy " All The Reasons You Live"). Bardzo efektownie wypadają też numery inspirowane dokonaniami Led Zeppelin, zwłaszcza "Bones" i finałowy "Silence", rzecz na poziomie legendarnego "Kashmiru", a jako niesamowity powrót do korzeni zespołu i całego nurtu NWOBHM jawi się archetypowy "Diamonds". Nie mam oczywiście pojęcia jak potoczą się dalsze losy zespołu, ale nawet gdyby mieli zakończyć karierę płytą tak udaną jak "Diamond Head", byłby to koniec imponujący. (5,5) Wojciech Chamryk Disquiet - The Condemnation 2016 Soulseller
16 lat stażu i dwie płyty na koncie - albo
Divine Weep - Tears of the Ages 2016 Total Metal
Na początku zespół wytłoczył ją własnym sumptem i wydał w digipacku. Trochę później swoją wersje wydała mała ale prestiżowa amerykańska wytwórnia Stormspell Records. A teraz młoda i prężna wytwórnia z Ukrainy, Total Metal Records. A któż to się tak stara aby wypromować tę polską grupę? No cóż, chyba w tym momencie powinno zakrzyknąć: brawo menago! W ten o to sposób Divine Weep trafia pod strzechy, a o to właśnie chodzi. Tym bardziej cała akcja cieszy, bo warto aby o tym białostockim zespole wiedziała, jak największa rzesza fanów. Nie tylko w rodzinnych stronach ale także za granicami naszego pięknego kraju. "Tears of the Ages" to zbiór znakomitych dziesięciu kompozycji utrzymanych w stylistyce klasycznego heavy/power metalu. Wszystkie dynamiczne, świetnie "skrojone", znakomicie zagrane i perfekcyjnie nagrane. Mnie najbardziej przypadły do gustu, szybki "Fading Glow", potężny i klasyczny w swym brzmieniu "Last Breath", motoryczny "Never Ending Path" oraz najbardziej epicki "Age of the Immortal". Mam nadzieję, że w zespole jest tyle pasji, że powalczą, aby przynajmniej na rynku polskim Divine Weep stał się rozpoznawalną marką i została na stałe zapisana w annałach polskiego heavy metalu. Prawdopodobnie bez problemów się nie obejdzie, bo już w zespole doszło do zmian, wokalistę Igora Tarasewicza zastąpił Kamil Budzyński. Życzę chłopakom aby nigdy się nie poddali, aby w swej karierze takich albumów, jak "Tears of the Ages", mieli jak najwięcej. A menadżerowi, aby miał jeszcze więcej pomysłów na promocję zespołu nie tylko tu w Polsce. Ci co mienią się fanami klasycznego heavy meta-
RECENZJE
131
lu, a nie poznali jeszcze omawianego albumu, niech zrobią wszystko aby go zakupić! (5) \m/\m/
Dynazty - Titanic Mass 2016 Spinefarm
Dynazty nie tylko grają i wyglądają jak jakieś 30 lat temu, ale z powodzeniem nawiązują też do ówczesnych standardów wydawniczych - "Titanic Mass" jest piątym albumem tej szwedzkiej grupy wydanym w ciągu ostatnich ośmiu lat, co obecnie nie zdarza się zbyt często. Kiedy słucham neopowerowej sztampy w "The Beast Inside", pędzącego donikąd "Free Man's Anthem" czy dziwnie syntetycznego, niesionego nowoczesnym rytmem "Break Into The Wind" zastanawiam się co prawda, czy nie lepiej byłoby trochę zwolnić tempo i dawać na płyty najlepsze i naprawdę warte upublicznienia utwory, jednak nie brakuje tu również właśnie takich kompozycji. "Untamer Of Your Soul" to szybki, surowy numer z melodyjnym refrenem i wejściami klawiszy, "Roar Of The Underdog" jest bardziej miarowy, a Nils Molin po raz pierwszy, ale nie ostatni raczy słuchaczy swym szponiastym, zadziornym śpiewem - równie ostro wokalnie jest w utworze tytułowym czy dramatycznej balladzie "The Smoking Gun". Wystarczyłoby więc przeprowadzić selekcję materiału przygotowanego na płytę, odrzucić ze dwa-trzy słabsze numery i "Titanic Mass" prezentowałby się znacznie efektowniej, choć i tak nie jest źle (4) Wojciech Chamryk
Elm Street - Knock 'Em Out…With A Metal Fist 2016 Massacre
Za dawnych czasów często trzeba było sugerować się okładką przy wyborze płyty. Odsłuch, szczególnie w warunkach giełdowo-polowych czy nawet w niektórych sklepach nie był możliwy, internetu w komóreczce nie było, tak więc często okładka decydowała o zakupie. Gdybyśmy zastosowali tę przedwieczną zasadę przy okazji drugiego albumu Australijczyków z Elm Street o błędzie nie byłoby mowy, bowiem ten widniejący wyżej cover stworzył sam Ken Kelly, autor nie tylko książkowych, ale też płytowych okładek dla Rainbow, Kiss czy Manowar. I faktycznie muzyka z "Knock 'Em Out…" uderza z siłą stalowej pięści, nie pozostawiając żadnych niedomówień - to tradycyjny, klasyczny w każdym calu heavy metal. Fajnie, że młodzi ludzie z taką klasą i zaangażowaniem grają te, wydawałoby się dawno już passé, dźwięki, a wdodatku poznała się na nich
132
RECENZJE
Massacre Records. Oczywiście przeważają tu numery utrzymane w duchu lat 80., jak: "Face The Reaper", "Will It Take A Lifetime?", "Heavy Mental" czy "Heart Racer", ale nie brakuje też takich pokroju "Sabbath" albo "Next In Line" z jeszcze bardziej wściekłymi wokalami Bena Batresa, wyraźnie inspirowanymi tymi ekstremalnymi odmianami metalu. Elm Street udowadniają też na swej najnowszej płycie, że nie interesuje ich tylko jednowymiarowe łojenie, przy którym co bardziej wybredny słuchacz skrzywi się z leckeważeniem, bo po instrumentalnej miniaturze/intro "S.T. W.A." zapodają najpierw blisko 12-minutowy "Blood Diamond", iście epicki, fajnie zróżnicowany numer, by zakończyć, też nie najkrótszą, balladą "Leave It All Behind". W takim czystym śpiewie Batres akurat nie sprawdza się najlepiej, słychać, że przed nim jeszcze wiele pracy by dorównać najlepszym, ale nie jest to w zadnym razie jakaś duża wtopa, tak więc: (4,5) jak najbardziej zasłużone. Wojciech Chamryk
Enertia - Piece Of The Factory 2015 Divebomb
Spędziłem z czwartym długogrającym albumem Enertii spory kawałek czasu i dalej do końca nie wiem co o nim mam myśleć. Z twórczością tego zespołu nie spotkałem się wcześniej, także ciężko coś powiedzieć o poprzednich albumach i podchodzę do tego na spokojnie, na świeżo, bez żadnych oczekiwań. Także odpalam swój odtwarzacz i daję się pochłonąć dźwiękom. I z początku jest dobrze, powiedziałbym, że nawet bardzo dobrze. Pierwszy w kolejce "Do It Again" zwłaszcza od strony instrumentalnej jest bardzo solidną robotą, wpada w ucho, ale trochę brakuje mu zapamiętywalnego refrenu. Niby jest, ale nie ma takiej siły przebicia, żeby zostać w głowie. Owszem da się go zanucić, ale zdecydowanie lepiej w tej materii wypada "Demons of Silence". Tu wszystko idealnie ze sobą współgra, przez co otwierający płytę utwór kompletnie nam wypadnie z głowy, albo zleje się z tym, bo tamten brzmi trochę jak wstęp do Demonów Ciszy. Trzeci na liście "The Hardest Sorrow" też trzyma poziom i to dosłownie, bo do samego końca nas buja i potem jeszcze długo zostaje w pamięci. Zdecydowanie numer pozostawia po sobie jak i nas samych w pozytywnym nastroju. Tak samo jest w przypadku wieńczącego stronę A płyty "Beside You, Beside Me ", którego refren z powodzeniem sprawdziłby się jako czołówka jakiegoś japońskiego serialu anime. I tutaj wraz z końcem pierwszej części albumu kończą się pozytywy. Niestety druga część płyty nie wypada już tak dobrze. Większość zawartości to zapychacze. O ile takiego "An Old Fashioned Beating" słucha się nieźle, o tyle po skończeniu płyty go nie pamiętamy, a za kolejnymi powtórnymi odtworzeniami albumu przeleci nam mimowolnie koło ucha, jakby go w ogóle nie było. Jedynie "Can't Breathe" nawiązujący do Megadeth jeszcze daje radę, choć ma ciekawszą solówkę niż refren, który jest po prostu słaby. Największym minusem
tej płyty są jednak te najdłuższe kompozycje trwające po 6 minut. Nie mówię, że są całkowicie złe i nie da się tego słuchać, wręcz przeciwnie są bardzo przyjemne, mają śpiewne refreny, całkiem nieźle napisane riffy, nienajgorsze solówki. W takim układzie co tu nie gra pewnie zapytacie? Otóż największym problemem jest długość kawałka, ponieważ w takim "Hard to Follow" czy zamykającym wydawnictwo "Letting Go" czuć, że jest to wydłużane na siłę i w obu przypadkach winne są tu solówki i zbyt dużo razy powtarzany refren, gdyby skrócić te piosenki o połowę, dostalibyśmy naprawdę bardzo dobre songi. Inaczej ma się jednak "Piece Of The Factory" - tytułowy numer, który również dobija do sześciu minut, on jest po prostu najzwyczajniej w świecie nudny, z całego albumu najmniej wyrazisty. Naprawdę byłbym w stanie dać temu albumowi mocne 4, wybaczając uczucie deja vu, bo słychać, że Panowie czerpią garściami z Whitesnake'a, Dio (wokalista najbardziej, który wręcz imituje głos byłego wokalisty Black Sabbath), Black Label Society, Pantery (którego początkowo Enertia była tribute bandem) czy nawet hiszpańskiego Avallanch. To naprawdę dobrze napisany kawałek heavy i power metalu, niestety zgubiła go ambicja, gdyby wydali pierwsze pięć utworów jako EPkę to byłbym całkowicie ukontentowany (choć osobiście jeszcze boli mnie potraktowanie po macoszemu basu, którego poza kilkoma momentami w ogolę nie słychać), a tak stoję w rozkroku, bo nie jest to słaby album, ale brakuje mu jednak trochę do tytułu dobrego. Dlatego ocena jest jaka jest i basta. (3.5) Grzegorz Cyga
Evil Whiplash - Beyond Dimensions 2015 Iron, Blood & Death
Kolumbia, thrash i wszystko jasne: wiadomo, że w Ameryce Południowej ekstremalne odmiany metalu cieszą się ogromną popularnością, jego tradycyjne formy też mają wciąż sporo zwolenników. Evil Whiplash jest gdzieś pośrodku, grając siarczysty thrash z odniesieniami do bardziej tradycyjnego heavy lat 80. Brzmi to wszystko spójnie i o tyle fajnie, że thrash metal prezentowany przez grupę podany jest tu w formie najbardziej oldschoolowej z możliwych, zakorzenionej w dokonaniach Destructon, Sodom czy wczesnego Onslaught ("Moon Shadows", "Break Those Chains"), nie brakuje też wycieczek w stronę bardziej brutalnego grzania w stylu Possessed czy nawet black/ thrashu z blastami ("Possessed", "Reincarnation", "Ultimate Void Of Chaos"). Z kolei riffowanie i melodie części kompozycji to już tradycyjny heavy, tak jak niekiedy maidenowo rozpędzony opener "Flight Of Satans Whores", mocarny, z sabbathowym riffowaniem i dudniącym basem "In The Name Of The Ancient Empire" czy mający w sobie sporo z motoryki "Holy Diver" Dio "Blood Rivers". Nie do końca przekonuje mnie za to trwający prawie dziewięć minut instrumetalny "I Still Remember", bo najzwyczajniej w świecie dzieje się w nim zbyt mało jak na tak długi czas
trwania, ale ma on - podobnie jak kilka innych utworów - fajny haczyk w postaci balladowego wstępu granego na gitarach klasycznych. (4) Wojciech Chamryk
Ex Animo - Neverday 2016 Metal Scrap
W power metalu z domieszkami, symfoniczno-gotycko-progresywnymi z kobietą za mikrofonem, wokalistka z założenia musi zawodzić. Tak jakoś się przyjęło. Mam wrażenie im bardziej taka kobieta lamentuje tym ładniej i emocjonalnie śpiewa. Przynajmniej w odczuciu fanów tej stylistyki. Prawdopodobnie w ten sposób tłumaczą sobie także same śpiewaczki, muzycy, a także włodarze wytwórni zainteresowani wydawaniem takiej muzyki. Zadziwia mnie także olbrzymia wiara, że kolejny taki zespół znowu przyciągnie wielu odbiorców. W ten sposób mamy do czynienia z całą masą mało strawnych zespołów. Przynajmniej w moim mniemaniu. Ex Animo to kapela pochodząca z Ukrainy założona w roku 2000 w Kijowie przez Victora Kotlyarova i Andriya Lunko. W początkowej fazie zespół działał jako duet i parał się graniem doom metalu. Jest to na tyle ważne, że wpływy tego odłamu nadal czuć w dokonaniach zespołu. Tą część działalności zamyka wydany własnym sumptem album "Solitary" z roku 2004. W 2008 roku muzycy nawiązują współpracę z Yulią Zhukovą, aktualnie przedstawiającą się jako Julia Orewell. Nakręciło to spiralę ewolucji czego aktualnie wyrazem jest gotycki metal (powiedzmy) grany przez Ex Animo. W między czasie grupa wypuściła EPkę "Soulglass" (2010) i singiel "Shattered Universe" (2015). Julia w pełni wywiązuje się z wyobrażeń o wokalistce w takim ansamblu. Jej stopień zawodzenia i lamentu jest bardzo wysoki. Aby podkreślić jej piękno śpiewu skrzeczy jeszcze bestia w osobie Andriya Lunko. Zabieg aktualnie równie mocno oklepany, co pomysł na ślicznie śpiewające panie w metalowej kapeli. Ogólnie wokale mocno nasuwają na myśl estetykę gothic czy też dark metalową. Nie obca jest także odłamom symfonicznym czy melodyjnego power metalu. A odsuwając otoczkę czy też moją niechęć do takiego śpiewania, to Julia i Andrew wywiązują się z zadań bardziej niż poprawnie. Muzykę można także potraktować jako gotycką. Sprawa jest jednak bardziej złożona. Wyjściem do konstrukcji utworów są przeważnie doomowe riffy lub temat muzyczny charakteryzujący się doomowym klimatem. Nie są to jedyne tematy i klimaty przewijające się przez kompozycje. Sporo w nich elementów symfoniki, power metalu czy też progresywnego metalu, przez co trudno powiedzieć, że kawałki są proste i konwencjonalne. Wszystko jest bardzo dobrze zaaranżowane i zagrane. Kompozytorzy i muzycy nie muszą się niczego wstydzić. Z resztą jak w wypadku większości kapel z tej stylistyki, starania songwriterów przeważnie niweczone są przez kiepsko wymyślony sposób ekspresji wokalnej. Minusem muzyki na "Neverday" jest to, że mimo różnorod-
ności kompozycji to każda z nich ma podobny, ponury i przygnębiający klimat. Co w zestawieniu całego albumu może lekko nudzić. Muzycy wyśmienici, z wyobraźnią i wyczuciem, tam gdzie ma być ostro jest ostro, tam gdzie mają czarować łagodnością to nią czarują. Na wyróżnienie zasługuje klawiszowiec. Nie epatuje swoją obecnością, za to pojawia się tam gdzie musi być i wybiera takie brzmienia, że trudno go posądzić o kicz. Na koniec jeszcze parę słów o Julii Orewell. Odpowiada ona również za teksty, niebanalne, wpasowane do konwencji oraz za szatę graficzną, pełną symboli i osadzoną w estetyce fantasy, co bardzo pasuje do tego albumu. Fani gothic, power, symphonic, progressive metalu z panią jako wokalistką nowy album Ex Animo oceni raczej dobrze. Na mnie takie granie niestety nie sprawia wrażenia, a krążek "Neverday" ustawię wśród przeciętnych acz obiecujących. (3,5) \m/\m/
den", ale nie cover legendy NWOBHM, lecz nawiązujący muzycznie do jego dokonań własny utwór Flotsam And Jetsam, najbardziej tradycyjnie metalowy na tym albumie i właściwie hołd dla ekipy Steve'a Harrisa. (5,5) Wojciech Chamryk
Wojciech Chamryk szczególnie gdy ciężar gitarowych riffów sąsiaduje z partiami dud, liry korbowej, drumli czy piszczałki (utwór tytułowy, "Hednaland", "Glöd"), albo jak folkowoakustyczne granie wysuwa się w aranżacji na plan pierwszy ("Svart"). Nie brakuje też całkiem udanych melodii ('Vintergnatt"), niekiedy pojawiają się efektowne solówki ("Trolldom", "Glöd"), brzmienie też jest konkretne, mięsiste i w żadnym razie nie razi nowoczesnym sznytem. Myślę, że każdy zwolennik takich dźwięków znajdzie na "Trolldom" coś dla siebie, mnie jednak szczególnie zainteresował "Bed för din själ" - mocarny, mroczny numer wywiedziony z folkowej ballady, gdzie Patrika Rimmerforsa wspiera wokalnie Linn Katrin Oygard z Bergtatt: do niej należą zwrotki, refren śpiewają wspólnie, w końcówce mamy zaś jej wokalizy, ale nie z oczywistym akompaniamentem, bo towarzyszy im perkusyjna nawałnica, bardziej kojarząca się z blackiem niż folkiem. (4,5) Wojciech Chamryk
Extrema - The Old School 2016 Punishment 18
Staż te włoskiej kapeli naprawdę robi wrażenie, bowiem grają pod różnymi nazwami szmat czasu, a pod obecną 30 lat. Nie wiem co prawda jaka jest pozycja grupy w rodzimych Włoszech, ale zawartość tej najnowszej EP-ki do rewelacyjnych nie należy. Jest oczywiście zawodowo - może poza nadmiernie surowym, typowo demówkowym brzmieniem - ale nic ponadto, tym bardziej, że thrash w wydaniu Extrema jest mocno podszyty wyrazistym groove, ma wyraźnie nowoczesny sznyt, co też jakoś nie wzbudza mego entuzjazmu. Takie mocarne, intensywne, ale w sumie oklepane granie z ostrym niczym brzytwa wokalem słyszy się często, ale generalnie nic z tego nie wynika. Z pięciu utworów studyjnych najciekawiej brzmią "Tribal Scream" z wyrazistym rytmem, szaleńczymi przyspieszeniami i efektownymi solówkami oraz instrumentalny "M.A.S.S.A.C.R.O.", który rozwija się niespiesznie, aż do brutalnej, bardzo intensywnej końcówki. Są też dwa utwory koncertowe: krótszy o prawie minutę od wersji studyjnej, wściekle intensywny "Life" oraz poprawnie zagrany "Ace Of Spades" Motörhead. Wygląda niestety na to, że śmierć Lemmy'ego wywołała prawdziwą lawinę tego typu hołdów, ale bez części z nich moglibyśmy się spokojnie obyć - tak też jest w przypadku wykonania Extrema. (3) Wojciech Chamryk Fejd - Trolldom 2016 Dead End Exit
Szwecja, folk i metal to nader popularna ostatnio fuzja, tak więc Fejd idzie właściwym kursem, wydając właśnie czwarty album. Bracia Rimmerfors w niezłym stylu łączą na "Trolldom" wpływy szwedzkiej muzyki ludowej, co podkreśla jeszcze użycie rodzimego języka, akustyczne brzmienia i folkowe instrumentarium z solidnym, metalowym uderzeniem. I chociaż kompozycje Fejd nie są szczególnie oryginalne, to jednak słucha się ich całkiem przyjemnie,
lu ("Hail To The King"). Nieźli są również w mocnych numerach z patetycznymi refrenami ("The Glorriors") czy balladach z folkowymi wpływami ("End Of The Night"), tak więc nie ma co sugerować się niezbyt udaną okładką, bo kryje ona całkiem niezłą płytę. (4,5)
Flotsam And Jetsam - Flotsam And Jetsam
Gallower - Witch Hunt Is On 2015 Self-Released
Black/Thrash stał się ostatnio bardzo popularnym gatunkiem i coraz więcej zespołów zaczyna grać właśnie w takim stylu. Nie inaczej było z trójką młodych maniaków ze śląska. Przed wami recenzja ich demka "Witch Hunt Is On". Polowanie składa się z intra oraz sześciu petard co daje łącznie 22 minuty muzyki. Na sam początek dostajemy bardzo dobry numer w postaci "King of the Ashes" a po nim mój ulubiony jak do tego momentu "Necromancer". Brzmienie całego albumu jest bardzo surowe i słychać, że nagrywane było w jakimś garażu. Nie jest to jednak minus, a raczej plus całego wydawnictwa, dzięki temu to demo dostaje dodatkową ilość siarki. Płyta kończy się "Burning Redemption", genialnym utworem. Całość brzmi jak mieszanka starego Sodom, Sabbat, Bathory i Kreatora. Nie ma co się dziwić, bo chłopaki są wielkimi fanami tych grup, a na koncertach wykonują covery tych dwóch pierwszych. Polecam przesłuchanie, a nawet zakup tego dema. Przed tym zespołem rozciąga się ogromna przyszłość w podziemiu i oby polowanie nie skończyło się przed wcześnie. (4,5)
2016 AFM
Konia z rzędem temu, kto spodziewał się jeszcze po tych amerykańskich weteranach thrashu tak udanej płyty. Większość fanów metalu pamięta pewnie przełomowy debiut grupy "Doomsday For The Deceiver", może nie tak odkrywczy, ale też niezgorszy "No Place For Disgrace", ale później Flotsam And Jetsam zanotowali znacznie więcej wpadek niż spektakularnych sukcesów, mimo tego, że ich dyskografia rozrosła się o dalszych 10 albumów studyjnych. "Flotsam And Jetsam" jest 13 z kolei i bez dwóch zdań była to dla ekipy z Arizony szczęśliwa cyferka, z kolei tytuł wydawnictwa sugeruje powrót do korzeni i tak też jest w istocie. Aż dziwne, że przez tyle lat panowie miotali się w bezsilnych próbach nagrania płyt mogących sprostać rynkowym modom, zamiast stworzyć to, co zawsze wychodziło im najlepiej: piekielnie intensywny, techniczny, ale inspirowany melodyką tradycyjnego metalu, thrash. Ano, lepiej później niż wcale, tym bardziej, że wśród tych 12 numerów nie ma jakichś niepotrzebnych wypełniaczy, to numery najwyższego sortu. Przeważają wśród nich szybkie kompozycje z perkusyjnymi kanonadami i szaleńczymi zrywami, a nawet jeśli "Verge Of Tragedy" czy "Monkey Wrench" zaczynają się nieco wolniej to bez obaw, rozkręcą się, rozkręcą. Ciekawie urozmaicają też ten materiał bardziej melodyjne, inspirowane hard rockiem utwory z przebojowymi, chóralnymi refrenami, jak "Creeper" i "Time To Go", mamy też "Iron Mai-
Kacper Hawryluk
Gloryful - End Of The Night 2016 Massacre
Ilość niemieckich kapel parających się tradycyjnymi odmianami metalu rośnie w tempie wręcz niewyobrażalnym. Jedną z nich jest Gloryful z NadreniiWestfalii, grupa założona przez kilku doświadczonych muzyków (w składzie choćby gitarzysta Night In Gales Jens Basten), grających jednak wcześniej mocniejszą muzykę. W Gloryful proponują klasyczny heavy w duchu lat 80., a "End Of The Night" jest ich trzecim albumem. Pierwsze na co zwróciłem uwagę to konkretny sound, z brzmieniem perkusji włącznie, bo od razu słucha się lepiej takiego archetypowego grania bez syntetycznych dodatków. Muzycznie też jest całkiem nieźle Gloryful bazując na tradycyjnym metalu (kojarzący się np. z Helloween "Rise Of The Sacred Star") umiejętnie wplatają weń również inne wpływy, uderzając ze speedmetalową mocą ("This Means War", "God Against Man"), czasem zaś idąc wręcz w stronę thrash/power meta-
Goatsodomizer - The Curse Rings True 2016 Iron Shield
Goatsodomizer. Ta nazwa mówi, że raczej to nie będzie grzeczny metal dla poważnych chłopców, słuchających w wolnych chwilach Dream Theater. W sumie nie pokuszę się tu nawet o szerszą analizę i nie zapytam się o powody przyjęcia tej nazwy. Zauważę tylko, że kapelka wystartowała w roku 1995, wydając jedynie dwa demka, w 2000 i w 2002, po tym przerwa. Poczym po 14 latach wyskakują z ponad trzydziestoma minutami materiału. Okładka może wskazywać na jakiś black metal. E tam, to tylko śmieszkowy thrash metal z naleciałościami Slayer'a, Anthrax'a oraz paru crossoverów, połączony z bluesowymi motywami oraz z paroma wstawkami na banjo. Przynajmniej tak myślę, że to banjo. Zacznijmy od tematyki: na początek wymienię wszystkie utwory zawierające w tytule motyw grobowy: "Graveyard Bitch", "Tombstone Riot", "Scum of The Underworld", "Raping My Graveyard", "Into The Crypt". Prawie połowa z kompozycji albumu ma coś, co związanego jest z truposzami. Poza tym jeszcze są m.in "U.V.G.S", "Iron Casket" i "Die Screaming". Razem będzie z 12 dość krótki wałków, utrzymanych w szybkich tempach. Nie będę się rozpisywał o tekstach, nie powalają swoją złożonością, jednak idealnie pasują do konwencji. Czyli jest humor, grób i gwałt, oblany gęsto thrashowymi riffami, z paroma dodanymi odwołaniami do szatana. Brzmieniowo jest całkiem w porządku, chociaż nie jest ono wypucowane na błysk, raczej spowite w mrokach grobowca, oświetlane jedynie światłem księżyca (no nie licząc żagwi tych wszystkich krzyżowców gwałtu*, którym przygrywa harmonijka podczas ich misji). Wszystkie instrumenty całkiem dobrze słychać, jakość nagrań może pozostawiać trochę do życzenia ale... to przecież thrash w klimatach lat 8090. Każdy kawałek zawiera w sobie pewne zmiany względem poprzedniego, różne smaczki, które sprawiają, że z tym albumem przyjemnie spędza się czas. O dobrych albumach ciężko dużo pisać, trzeba je przesłuchać. "The Curse Rings True" jest takim albumem. Bluesowe wstawki wśród thrashowej pożogi, banjo wśród mrocznych kawałków o prostych lirykach, być może nie jest to nic odkrywczego, ale cholernie chwyta. Mam tylko nadzieje, że nie zostaną zespołem debiutu, tylko będą tworzyć coraz lepszą muzykę. Recenzja Goatsodomizer dopełniła się. (5). *Jakich krzyżowców? Zapraszam do przesłuchania w takim razie.
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
RECENZJE
133
Grave Forsaken - The Fight Goes On 2015 Soundmass
Walka wciąż trwa! Chwyćcie za gitary i niech Bóg będzie z waszymi riffami. A na pewno jest z tymi Australijczykami. O ile istnieje. Chrześcijański metal? Nie mówmy o zmianie poglądów na stare lata (wiemy o kogo chodzi), ale o tym, o czym są wszystkie albumy Grave Forsaken. Przynajmniej tak w dużym skrócie. "God Is With Us (Psalm 46)", ten tytuł jeszcze przed włożeniem krążka do odtwarzacza jasno sugeruje z czym będziemy mieli do czynienia. Zwykle rzeczy inspirowane tematyką chrześcijańską są mierne, nudne, nieciekawe i robione na siłę (szczególnie na tą przypadłość cierpią gry). Nie tym razem. Od tego zespołu dostajemy 34 minut porządnego thrashu, inspirowanego m.in Megadeth. Osobiście słyszę jeszcze trochę Razora ("Duluth Airbase Intruder"), Metalliki ("Strike The Oppressor") oraz Exodusa. Kompozycji słucha się całkiem przyjemnie, a takie "Four Creatures", "The Fight Goes On" są czołowymi kawałkami. Głównie ze względu na chwytliwe refreny. Utwór tytułowy jest też idealnym pretekstem aby przestudiować pozycjonowanie instrumentów. Bas jest słyszalny, choć nie jest wysunięty do przodu, w przeciwieństwie do gitar i perkusji, chociaż tutaj wiedzie prym wokal z pewną zachrypniętą i lekko zawodzącą manierą. W utworach odnajdziemy masę chwytliwych, acz często prostych riffów (przykładem "Politics of Popularity"). Solówki w iście "megadethowym" stylu. Część kawałków w powolnym, stadionowym tempie, część w średnim tempie (czasami przyspieszają). Bardzo fajnym utworem jest wieńcząca całość kompozycja "Glimpse Of Armageddon". Technicznie nie słyszę żadnych większych mankamentów, no może ten wokal czasami wchodzi nierówno. Tekstowo? Chrześcijaństwo, walka ze złem, Bóg jest z nami itd. itd. Być może jest to zbyt wydumane, ale z drugiej strony, miła odmiana po typowej tematyce dla tego stylu, która jest zwykle obierana przez adeptów thrashu, którzy myślą, że dzięki temu ich kompozycje będą odpowiednio ciężkie. Tym razem, nie tylko największy chrześcijański masochista przesłucha "The Fight Goes On", ale także statystyczny fan metalu. Ode mnie tak (4,5). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Green Death - Manafacturing Evil 2016 EMP
pomiędzy heavy a thrashem z pewnymi elementami progresywnymi. Po utworze tytułowym przychodzi kolejny... gdzie wstęp jest inspirowany Kreator'em... Mogę już napisać, że będziemy mieli do czynienia z thrashowym albumem. Choć zauważę, że ten album poza faktem, że łączy nowoczesność z starym graniem - trochę w stylu nowej fali - to do tego posiada dość zróżnicowany styl aranżacji, gdzie jednak parę utworów zostało wykonanych w sposób odbiegający od typowego thrashowania. Wracając do utworu tytułowego, pierwszą rzecz jaką zauważamy, to dość wysokie rejestry wokalów, które jak dla mnie średnio pasują do wstępu... jednak dalej jest coraz lepiej - wokal na plus, coś ala Heathen. Choć nie ukrywam, czasami jego egzaltacja wprost przeszywa słuchacza... Większość kawałków jest opatrzona tą manierą wokalu... jednak dziwnym trafem czasami dochodzą inne wokale, które zwykle słyszy się w kapelach death metalowych, bądź black metalowych. Bez wątpienia wokalizy z "Through the Eye" i "Demons" skojarzyły się z serialem "Metalocalypse". W sumie trochę jak całość utworu. Mhm, nie do końca taki thrash. W tym tyglu także dochodzą bardziej spokojne, rockowe motywy, takie jak chociażby w kawałku "Soulless". Co do tempa kompozycji, to dominuje średnie, zdarzają się jednak szybsze kompozycje, takie jak "Manufacturing Evil" i "Through the Eye", oraz wolniejsze, jak wcześniej wspomniane "Soulless". Wcześniej wspomniałem też o "Demons" i "Through the Eye", to one sprawiają, że nie powiem, że to jest heavy/thrash metal. Gdyż obie zawierają w sobie elementy, właściwe dla death metalu - co więcej - ta wstawka wyszła całkiem świetnie. Jednak już zapowiedź tego motywu była wcześniej - na "Gates of Hell". Zaryzykowali, wrzucając kompozycje tak odmienne od całości, jednakowoż parafrazując takiego jednego właściciela muszki, ten kto nie ryzykuje, ten nie gra. A oni grają całkiem dobrze. Chociaż mają za dużo wolnych, jednostajnych i nadużywających lekkiej egzaltacji kawałków. Chociażby zamykający "One with the Flame". Brzmieniowo - nowocześnie, jednak brak przesadnej szklanki. Solówki - świetnie, chociażby na kawałku tytułowym. Pozycjonowanie? Bas schowany przy dźwięku gitar i perkusji. Lirycznie? Demony, diabły, zło, dusza... takie tam. Zapewne też trochę o człowieku - o strachu, zobrazowanym przez obraz piekła, retoryczne pytanie czy walczyć o siebie, czy pozwolić swej duszy, swojemu ja umrzeć. Przynajmniej jest to część z tego co zrozumiałem - o ile tematycznie nie jest już to nic nowego, tak wykonane zostały całkiem przyzwoicie. Moje ulubione? Tytułowy i "Through the Eye" (którego wstęp trochę brzmi jak Cannibal Corpse, hmm). Ode mnie (4,2) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Gutter Sirens - Phantom Pains 2015 Self-Released
Akustyczne intro z elektronicznymi (stylizowanymi na sekcję smyczkową) wstawkami, które poprzedza utwór tytułowy... sam utwór tytułowy i już pierwsze dźwięki zwiastują, że będzie to coś
134
RECENZJE
Ostatnim czasem spotkało mnie parę niespodzianek. Jedną z nich jest nowy album Gutter Sirens zatytułowany "Phantom Pains". Poprzedni krążek
"Horror Makers" wydali w 2006 roku. Także bardzo długo kazali nam czekać i to w wielkiej niepewności, czy w ogóle cokolwiek nowego usłyszymy z obozu Gutter Sirens. Myślę, że bardzo wielu przychylnych im fanów zapomniało, że ten zespół jeszcze istnieje. A tu proszę, możemy posłuchać melodyjnego power metalu w polskiej odsłonie. Tak, zespół ciągle oddany jest temu gatunkowi, którego korzenie sięgają dokonań Stratovarius. W ich muzyce jest również wiele elementów z Savatage, ale podanych bardzo subtelnie i z wyczuciem. Już intro "In Foreign Currents" w prowadza nas w nastrój całego albumu, który jest mroczny i posępny z zaledwie paroma przebłyskami optymizmu. W ogóle muzyka i zespół sprawiają wrażenie bardziej dojrzałych, co mocno eksponują dopracowane, a zarazem błyskotliwie zagrane kompozycje. Ich trzon stanowią mocna sekcja i heavy metalowe gitary z wypasionymi solami. Uzupełniają je klawisze, doskonale budując tło, jak i grając pierwszoplanową rolę. Jest ich sporo i o rozmaitych barwach. Najbardziej odpowiadają mi te klasyczne brzmienia, typu pianino czy fletnia Pana. Muzyka nigdzie nie spieszy się, choć raz jest wolniejsza i wyciszona, innym razem mocniejsza i szybsza. Każdy dźwięk wybrzmiewa po prostu w odpowiedniej chwili. Konstrukcje utworów są zróżnicowane, choć z pewnością nie tak zagmatwane, jak to bywa w progresywnym metalu. Wiele w nich ciekawych niebanalnych motywów, a przede wszystkim melodii. Jak już zaznaczyłem wszystkie utwory są dopieszczone muzycznie ale także pod względem klimatu jak i treści. Momentami zaczynam wierzyć, że trzeba było aż tyle czasu aby uzyskać taki efekt. Całość domyka szata graficzna. Do tej pory okładki zespołu były dość pstrokate i pełne symboli, tym razem obrazek jest również wymowny, ale znakomicie koresponduje aurą z dźwiękiem i słowem. Nad wszystkim góruje głos Doman'a. Nie należy on do panteonu wokalistyki power metalowej, ma swoje ograniczenia, ale doskonale zdaje sobie z tego sprawę i te swoje niedoskonałości umie przekuć na swoją korzyść. Nie jest to żadne usprawiedliwienie wokalisty bo on śpiewa po prostu dobrze, a to że zna swoje walory, to świadczy tylko o jego profesjonalizmie. Doman też stoi za koncepcją albumu oraz za samymi lirykami. Jak nadmieniłem słowa mocno wplecione są w muzykę tego albumu, wręcz koegzystują ze sobą, wzajemnie obdarzając się energią. Radzę wsłuchać lub wczytać się w teksty i odkryć je dla samego siebie. Żeby nie gmatwać, ogólnie sprawa tyczy etyki postępowania człowieka, kwestii wyborów i ich konsekwencji. "Phantom Pains" to dobra pozycja i to nie tylko na krajowym podwórku. Ciężko teraz jakiejkolwiek power metalowej ekipie zrobić coś wyróżniającego się. Wielu chce powielić najlepsze patenty tego stylu grając je z werwą, entuzjazmem, wirtuozerią, próbując nadać w ten sposób pewnej świeżości. Przeważnie wychodzi to marnie, a nawet żenująco. Muzycy Gutter Sirens nikogo nie naśladują, robią wszystko po swojemu, według dawno obranych koncepcji. Wyszła im płyta może nie wybitna ale bardzo solidna i dobra, ze znakomitą muzyką. Jedynie trzeba mieć nadzieję, że na następną nie będziemy czekać aż tak długo, a muzyka będzie kontynuacją tego co usłyszeliśmy na "Phantom Pains". (4,5) \m/\m/
Hällas - Hällas 2016 The Sign
Pięciu młodych Szwedów daje na swej debiutanckiej EP-ce dowody swej nieprzemijającej fascynacji muzyką przełomu lat 60. i 70., kiedy to hard rock i wszelkie odmiany progresywnego rocka były ekscytującą nowością i wyrazem artystycznych poszukiwań. Od tamtego czasu powiedziano już chyba w tego typu muzyce wszystko, nie można jednak Hällas odmówić tego, że spróbowali spojrzeć na wyeksploatowany do cna nurt z pewną świeżością. Zdają się też pochodzić do tych dźwięków z ogromnym entuzjazmem i pietyzmem, co sprawia, że nie jest to kolejny sezonowy zespół z modnego ostatnimi czasy nurtu retro rocka, ale ekipa zakorzeniona pod każdym względem w tej stylistyce. Opener "Autumn In Space" i najdłuższy na płytce, zamykający ją "Hällas" kojarzą mi się z dokonaniami Faithful Breath z okresu pierwszych, stricte progresywnych albumów tej formacji: gitarowe i klawiszowe pasaże, wysoki, melodyjny śpiew są tu bardzo charakterystyczne, chociaż muzycy sięgają też do innych wpływów, choćby Genesis. "Insomnia" i "Tale Of A Tyrant" są bardziej hard rockowe, łącząc urzekające, nierzadko akustyczne melodie spod znaku Wishbone Ash z mocniejszym, riffowym uderzeniem oraz chóralnymi partiami wokalnymi i symfonicznym rozmachem spod znaku Yes. Jeszcze nie zawsze brzmi to wszystko jak należy, vide amatorskie przejścia perkusji w tym pierwszym utworze, ale początek został zrobiony w całkiem niezłym stylu. (4) Wojciech Chamryk
Hammercult - Legends Never Die 2016 SPV
Początek tej płyty ubawił mnie setnie. Otóż jako intro do "Fast as a Shark" zamiast niemieckiej przyśpiewki "Haidi Haido..." dostajemy żydowskie "Shalom Aleichem". Jednak potem aż tak wesoło już nie było. Izraelski Hammercult gra thrash/death ubrany w nowoczesne brzmienie i najbliżej jest im chyba do tego co prezentuje Legion of the Damned. Po trzech pełnych albumach, tym razem postanowili wydać EPkę, na której program składa się pięć coverów i trzy numery własne, po jednym z każdego krążka i do tego nagrane na nowo. Jak już wspomniałem na początku, całość rozpoczyna się od kawałka Accept, który w wykonaniu Izraelczyków stracił cały swój klimat. Jest szybko, ostro, ale brakuje w tym wszystkim duszy. Do tego wokal Yakira Schochata zupełnie mi nie podchodzi. Jednowymiarowy, monotonny rzyg pozbawiony jakiejkolwiek indywidualnej cechy,
Haken - Affinity 2016 InsideOut Music
Pochodzą z Londynu, a w roku 2010 stali się, przynajmniej według opinii autora niniejszego tekstu, prawdziwym objawieniem na scenie zupełnie nie-komercyjnego rocka. Wiele oczu sympatyków szeroko pojmowanej rockowej progresji zwróciło się w kierunku debiutanckiego wydawnictwa "Aquarius" wydanego pod egidą Sensory Records, a byli też tacy, którzy określając styl bandu posłużyli się atrybutem "nowa fala progrocka". Czy współcześnie, grający w sile sekstetu Haken, zasłużył na taką wręcz atencję i spełnił rozbuchane nadzieje fanów? Odpowiedzi na tak sformułowane pytanie udzielić miały następne płyty w dyskografii, a także "nieuchronnie" zbliżające się koncerty, które miały stanowić okazję egzaminu weryfikującego klasę wykonawczą muzyków. Z perspektywy roku 2016 reakcja licznych słuchaczy w całej Europie na poruszone wyżej kwestie brzmi "Tak". Na pewno artystycznie, oceniając globalnie jakość wszystkich czterech dotychczas wydanych albumów studyjnych, muzycy podołali oczekiwaniom. A chcąc ten osąd nieco wzmocnić, można się śmiało podeprzeć recenzjami z występu Haken na Ino-Rock Festival stosunkowo niedawno, bo w roku 2014. Londyńczycy mogli poczuć się dumni słysząc zewsząd pochwały, od których może uderzyć "sodówka" do głowy. Powtórzmy niektóre z nich: "awangarda gatunku", "innowacyjne oblicze stylu", "zjawisko na progresywnej scenie", "perfekcyjny warsztat muzyczny", "niespotykana wirtuozeria" i wiele, wiele innych podobnych w tonie. Przesada? Pomyłka? A może fałszywa chęć promocji? Nic z tych rzeczy. W tych licznych punktach oceny panuje, również po wydaniu "Affinity", wyjątkowa zgodność pomiędzy ludźmi branżowo zajmującymi się rockiem i, tak jak niżej podpisany, zwykłymi słuchaczami, którzy z niejednego "rockowego pieca chleb jedli". Bo członkowie formacji solidnie na te pozytywy zapracowali. Ale tak, jak doszlifować można umiejętności indywidualne, tzw. warsztat, to talentu i otwartej głowy przy projektowaniu kolejnych albumów nie da się z mozołem wypracować, to coś, co trzeba mieć w sobie, w charakterze twórczym, w inteligencji. A Haken konsekwentnie buduje swój wizerunek rozwijając się harmonijnie i dowodząc, że potencjał jakim dysponuje pozwala na przekraczanie kolejnych granic gatunkowych i łamanie stereotypów. Uffff! Ale laurka! Zgoda! Ale sprawiedliwa, zgodna ze stanem faktycznym. Tym bardziej, że zespół potrafi doskonale łączyć artyzm swoich muzycznych wypowiedzi z naturalnością i autentycznością tych prezentacji. To rzadka symbioza perfekcji technicznej z ciepłem, emocjami, spontanicznością, nastrojowością muzyki, prostoty konkurującej ze złożonością kompozycji. Ciekawe, że przy takiej mnogości przymiotów, Haken nie należy do ulubieńców mediów, promowanych za każdy riff , żel we włosach czy pierdnięcie na scenie. Mam swoją "teorię", która wyjaśnia, dlaczego tak się dzieje. Uważam,
że szumowi medialnemu nie służy wyrafinowana wielowątkowość kompozycji. I chociaż większość utworów grupy posiada niesamowity potencjał melodyczny, to złożona struktura nie daje się ująć w jednowymiarowe ramy, wymaga cierpliwego poznania, bo powierzchowne słuchanie prowadzi na manowce i do kompletnego niezrozumienia. W warstwie instrumentalnej ich utworów każdy "mięsisty", zbliżony energią do metalowego, riff, ma swój cel i zostaje wygenerowany z konkretnym zamiarem, każda partia solowa służy ogólnej koncepcji, nie stanowi areny do popisów biegłości bądź sztuki dla sztuki. Dlatego po wysłuchaniu albumów Haken mamy nieodparte wrażenie, że nie spotykamy na nich zbędnych dźwięków, nie będziemy mieli wrażenia przerostu formy nad treścią. Niezwykle mocną stroną wszystkich czterech pozycji dyskograficznych Haken jest również niespotykany eklektyzm treści muzycznych. Artyści traktują mało ostre granice między kierunkami, subgatunkami rocka czysto umownie, przekraczając je swobodnie, dlatego ich muzykę trudno wcisnąć do jedynej słusznej przegródki stylistycznej. To tylko kilka luźnych refleksji, które mogą stanowić punkt odniesienia recenzji ostatniego dzieła grupy "Affinty". Zespół założyło w roku 2007 trzech szkolnych kolegów, Richard Henshall, Ross Jennings i Matthew Marshall (gitarzysta opuścił szeregi grupy po nagraniu demo "Enter The 5th Dimension", 2008). W tym samym roku doszło do publicznego debiutu muzyki Haken w jednym z londyńskich klubów. Odzew, szczególnie w sieci, był niesamowity. Zmusił członków bandu do zaplanowania dalszych występów, tym razem w wyprzedanej sali The Peel-Kingston nad Tamizą, "najlepszym miejscu do prezentacji muzyki na żywo". Kolejny sukces lokalny zataczający coraz szersze kręgi. Ta, traktując moje słowa z pewnym dystansem, "Hakeno-mania" szybko przekroczyła granice Londynu i dosłownie rozlała się po obszarze całego Zjednoczonego Królestwa. A młodzi, nieco oszołomieni popularnością muzycy kontynuowali swoje dzieło koncertowe, pracując jednocześnie nad nowymi nagraniami, które sukcesywnie wprowadzali do programu koncertów. Jedna z premierowych kompozycji, "Black Seed" trafiła na drugie wydanie kompilacji periodyku "Classic Rock presents Prog", dysk, który dotarł do rąk zainteresowanych w czerwcu 2009. Ale nie wszystko ułożyło się tak, jakby sobie młodzi muzycy życzyli, a nieco kolokwialnie pisząc "Żarło, żarło i zdechło!". Haken przeżył istną zawieruchę personalną w roku 2008, która dopro-wadziła prawie do katastrofy, jednak usilne poszukiwania nowych instrumentalistów zakończyły się sukcesem, bo tak należy ocenić wydanie pierwszego longplaya, epickiego albumu konceptualnego zatytułowanego "Aquarius" (2010). Płyta umocniła pozytywne opinie o młodej grupie, co zaowocowało zaproszeniami na trasy koncertowego. Jeszcze "nieopierzone" "orły" otrzymały okazję do występów w Europie i za Oceanem obok bardzo znanych rockowych składów, między innymi Karmakanic, Agents Of Mercy, Shadow Gallery, Threshold czy Vanden Plas. Aktualnie wydany album "Affinity" (29 kwiecień 2016) zarejestrowany został w sześcioosobowym składzie z epizodycznym udziałem dwójki zaproszonych gości. Jest to chronologicznie czwarta oficjalna publikacja fonograficzna grupy, ponad 60 minut muzyki podzielonej na dziewięć części. Fani zespołu zdążyli
się już przyzwyczaić do tego, że wśród utworów znajdą różne kategorie rozpiętości czasowej, od miniatur "żyjących" jako forma intro kilkadziesiąt sekund, tutaj "affinity.exe", aż po dwucyfrowe, rozłożyste jak historyczny dąb Bartek kolosy, o tak wielowątkowym wymiarze stylistycznym, że próba ich jednoznacznej klasyfikacji kończy się fiaskiem. Łatwiej żartobliwie powiedzieć, jakich składników nie znajdziemy, wskazując w tej kwestii na hip hop, disco polo czy trance. Z tego właśnie powodu powinniśmy dać sobie "święty spokój" z kategoryzacją, a zamiast tego skupić się na wielowymiarowej muzyce, świetnie ze sobą zintegrowanej, pomimo faktu, że często balansuje na granicy gatunkowego szaleństwa. Jednak, żeby ukierunkować myśli odbiorców nieznających twórczości Haken, czuję się w obowiązku podać w formie zwykłych pytań kilka punktów orientacyjnych. Czy spotkamy na ścieżkach tego albumu typową rockową progresję? Naturalnie, a obok niej egzystuje wiele jej pochodnych, od tych z bardzo długą "brodą" czyli retroproga, aż po zupełnie współczesne akcenty, określane niekiedy jako "neo". Ze skarbnicy klasycznych patentów muzycy Haken, świadomie bądź nie czerpią inspirację ze źródeł, którymi są dzieła częściowo zapomnianego i bardzo niedocenianego bandu Gentle Giant, z jego muzyką trudną dla wielu do akceptacji ze względu między innymi na jej wielowymiarowość, a nawet wielokulturowość z jej zróżnicowaniem. Kto zna płyty Gentle Giant wie, że znajdzie tam wpływy jazzu, muzyki klasycznej, proga, nawet modernizmu, rozwiązania polifoniczne i dysonanse to chleb powszedni, a wykorzystanie techniki kontrapunktu, rzadko stosowanej w muzyce rockowej, nawet tzw. progresywnej, stało się cechą wyróżniającą i identyfikującą ich styl. Pytanie drugie: czy dźwięki rodem z metalowych spiżarni zakłócają ten porządek (Użyłem słowa "zakłócają" mając na myśli nie naruszenie lub zburzenie pewnej struktury, lecz obecność np. riffów przypisywanych heavy metalowi)? Jak najbardziej! Hard rockowe czy mocniejsze progmetalowe wisty, to w dokonaniach Haken codzienność. A na longplayu "Affinity" artyści poruszają się nader często po zakamarkach tych mrocznych odmian metalu, death and black, gdy pojawiają się wcale nie sporadycznie fragmenty, w których wokal growluje, a koalicja gitar plus bębny masakruje przestrzeń, by za chwilę przejść w stan pozornej hibernacji. Fachowcy od skrajnie mocnego brzmienia wskazują na odważnie dozowane wpływy hardcore i math rocka. Reasumując, niezła gimnastyka dla komórek mózgowych słuchaczy. Najważniejszy aspekt jest jednak taki, że pomimo tej mozaikowej różnorodności, często w ramach jednej kompozycji, wcale nie rozciągniętej czasowo, nie dochodzi do chaosu, kakofonii, a poszcze-gólne dźwięki w żaden sposób się nie kłócą, zapewniając stabilne, przejrzyste brzmienie. Na tym polega też wielkość talentu muzyków, że oni potrafią spoić nawet najbardziej ekstremalne komponenty w jeden sprawnie zaprojektowany konstrukt. Wartością dodaną muzyki sekstetu jest jej nowoczesność, w której tradycja łączy się z inklinacjami nawet do rockowej awangardy. Nazwałbym całość mądrym eklektyzmem, w którym brak dominacji jednej linii programowej, zamiast tego obserwujemy ciągłe zmiany, cytaty, fragmentaryzację, ironię, wieloznaczność, świadomy brak ciągłości, ustawiczne rozbieżności, kombinacje najbardziej ryzykownych idei. Tak wygląda dosyć
pobieżna charakterystyka fundamentu muzycznego Haken, potwierdzonego i perfekcyjnie wykonanego także na albumie "Affinity". Nie zajmuję się analizą poszczególnych części składowych programu albumu, gdyż uważam, że w tym przypadku takie postępowanie byłoby bezcelowe. A żeby tego dokonać, należałoby się wczuć w rolę rockowego laboranta i pod mikroskopem "rozebrać" każdą kompozycję na czynniki pierwsze, a je tego nienawidzę i jestem kiepski w takim sposobie działania. A w przypadku songów Haken trzeba podzielić materię utworu na niekiedy kilkunastosekundowe sekwencje, gdyż sąsiadujące bezpośrednio ze sobą różnią się radykalnie. Folkowy powiew - w latach 1968-1972 istniała formacja Affinity, grająca tak zakręconą muzykę fusion, z odniesieniami także folkowymi, że głowa boli - potrafi w kreacjach Haken przejść niespodziewanie w symfoniczną retroprogresję, ta z kolei, ocierając się o jazz wkracza dynamicznie na pole odjechanego Tool albo King Crimson, po czym następuje powrót do czegoś, co brzmi jak new artrock, by za moment "przyładować" energią w manierze Dream Theater. Sugestia, że są to jakieś "zrzynki" lub innego rodzaju "ściągawki" jest fałszywa, bo to czysto autorskie patenty Haken. Komu rodzaj sztuki muzycznej zespołu jest zupełnie obcy, ten może przebyć przyspieszone szkolenie w tej dziedzinie słuchając uważnie najdłuższego kawałka na dysku, blisko 16-minutowego "The Architect". W jednym akapicie "rąbanka" riffów totalna, jazgot i szturm decybeli, który przechodzi płynnie w taki wiodący motyw melodyczny, przy selektywnym brzmieniu, że każdemu szczęka opada do samej podłogi. Po takim nagromadzeniu intensywnych impulsów dźwiękowych do "salonu" wkracza łagodniejszy "Earthrise", ze świetną melodyką i zmienną intensywnością. Po nim jeszcze bardziej subtelnie, wręcz intymnie w doskonałej piosence "Red Giant". Najbardziej klasycznie progrockowy charakter ma niewątpliwie zamykający całość zestawu utworów "Bound By Gravity", chociaż i w nim muzycy w części finałowej trochę elektronicznie pomajstrowali. Muzyka z płyty "Affinity" jest bardzo emocjonalna, zaangażowana, ciężko się od niej oderwać, tak mocno zaciska swoje macki. A koncentracja bodźców, kaskaderskie zwroty muzycznej akcji wyczerpują siły "słuchaczowskiego" intelektu. Dlatego nic dziwnego, że po wysłuchaniu czujemy się "wyprani". Ale po jakimś czasie każdy słuchacz wyruszy zapewne na kolejne eksploracje wnętrza albumu "Affinity". Naszą uwagę wydawnictwo to potrafi wynagrodzić swoją wyszukaną estetyką. (5.5) Włodek Kucharek PS. Płyta pojawiła się na rynku w dwóch wersjach, standardowej czyli z jednym dyskiem audio, oraz poszerzonej obejmującej dwa kompakty. Na drugim usłyszymy opracowania wszystkich utworów w wersji instrumentalnej. W przypadku Haken konfrontacja songów z wokalem z utworami bez niego przynieść może ciekawe rezultaty.
RECENZJE
135
przez który zespół sporo traci. Może z innym śpiewakiem (nie rzygaczem) byłoby lepiej, ale na to raczej nie ma szans, gdyż Yakir ostatnio przeprowadził się do Niemiec i jest jedynym obecnie stałym członkiem zespołu. Wracając do zawartości płytki to równie słabo wypadł "Soldiers of Hell" z genialnej jedynki Running Wild. Tutaj już w ogóle nie ma co porównywać obu tych wykonań, bo już samo to byłoby obrazą dla Kasparka. Zero klimatu, rzygany refren, takie wykonanie na odpierdol. Lepiej jest w szybszych i bardziej agresywnych utworach czyli "Ace of Spades" i "Die by the Sword". Słychać, że jest to stylistyka zdecydowanie bliższa Hammercult i nawet wokale już tak nie kalają narządu słuchu. Z coverów najlepiej wypadł według mnie "No Rules" GG Allina. Ten punkowy wałek został tutaj mocno zmetalizowany dzięki czemu naprawdę kopie mocno po zadzie. Na koniec trzy autorskie numery, które podczas słuchania sprawiają wrażenie konkretnego wpierdolu, by jednak chwilę później nie pozostawił na nas nawet małego zadrapania. Najlepszy z nich jest "Steelcrusher", a w szczególności klimatyczne intro kojarzące się z deathowym Nile. Słychać, że muzycy potrafią posługiwać się instrumentami, ale brakuje im umiejętności pisania charakterystycznych zapamiętywanych numerów. Ogólnie jest raczej przeciętnie. Covery wyszły w sumie pół na pół, ich własne wałki również nie wychylają się ponad średnią, tak więc ocena taka, a nie inna. (3,5) Maciej Osipiak
Harm - October Fire 2016 Battlegod
Początkowo myślałem, że to jakaś młoda kapela, tym bardziej, że "October Fire" to raptem drugi album tego fińskiego tria. Biografia wyprowadziła mnie jednak z błędu, bo panowie łoją thrash już prawie od 20 lat. Tak więc albo mieli w tzw. międzyczasie jakąś przerwę, bądź też nie należą do pracusiów spędzających każdą wolną chwilę w sali prób. Nie ma to jednak w sumie większego znaczenia, bo "October Fire" to 40 minut ostrego, bezkompromisowego i nad wyraz agresywnego grania. Co istotne brzmienie tego materiału jest nad wyraz soczyste i konkretne, bez żadnych "podrasowanych" cyfrą perkusyjnych bajerów, co tylko dodaje poszczególnym numerom mocy i jeszcze większego kopa. Zresztą już opener "Devastator" faktycznie masakruje zarówno bębenki uszne, jak i głośniki, uderzając siarczystym thrashem z blastowymi przyspieszeniami oraz histerycznym wrzaskiem Steffana Schulze, a jeśli nawet, tak jak w kolejnych numerach "Executioner" i "Trying To Grow Wings", wszystko zaczyna się od nieco spokojniejszego, miarowego riffowania, to i tak prędzej niż później wszystko wchodzi na najwyższe obroty. Są też oczywiście utwory nie tak szaleńcze, z pewną dozą melodii, jak mocarny, utrzymany w średnim tempie "Red Stone Souls" czy od połowy szybki, ale wcześniej kojarzący się bardziej z doom metalem (ten riff!) niż thrashem "Shadow And The Slave",
136
RECENZJE
są też mroczne momenty jak choćby "Bad Omen", jednak szybkie strzały w rodzaju "In These Moments", rządzą tu niepodzielnie. Konkret, bez dwóch zdań. (5) Wojciech Chamryk
Hawkwind - The Machine Stops 2016 Chery Red
Hawkwind jest niekwestionowaną legendą space rocka, a albumy tej nietuzinkowej formacji wydane w latach 1971-1975 to już kanon progresywnego rocka. Istniejący jednak od 1969 roku zespół miewał też na koncie nie tylko artystyczne wzloty, wydając również sporo słabszych płyt. Na tle tego niezwykle bogatego dorobku najnowsze wydawnictwo "The Machine Stops" jawi się jednak jako powrót do niezłej formy. Być może wpływ na taki stan rzeczy miały kolejne zmiany składu, może wzięcie "na tapetę" następnego konceptu, bowiem płyta w warstwie tekstowej opiera się na opowiadaniu E. M. Forestera z początków ubiegłego wieku, ale fakt faktem, że ekipa niestrudzonego Dave'a Brocka dawno nie brzmiała tak świeżo. I chociaż zespół nie uniknął przynudzania w końcówce "Living On Earth", poprzedzający go "Hexagone" pasowałby zaś bardziej do repertuaru jakiegoś synth popowego zespoliku z lat 80. niż Hawkwind, ale na 14 numerów takich wtop jest tu na szczęście niewiele. Sporo mamy za to numerów archetypowych wręcz dla stylu zespołu, zakorzenionych w jego dokonaniach z lat 70., by wymienić tylko "The Machine", "Synchronized Blue", "Living On Earth" czy "A Solitary Man". Są też numery bardziej klimatyczne, czerpiące z New Age ("Thursday"), mroczniejsze, pasujące do danej części tej opowieści ("King Of The World") czy nowocześniejsze, łączące współczesny ambient z elektronicznym pulsem ("Lost In Science"). Pojawiają się też instrumentale ("Kattie"), bądź utwory z głosami potraktowanymi stricte instrumentalnie, w dodatku z dość zaskakującymi partiami, jak "Yum-Yum" z jazzującą partią fortepianu czy solowo wywijającym w końcówce "Tube" basem. Podsumowując: udana płyta weteranów w odmłodzonym składzie. (4)
cym w pamięć skandującym refrenem, jest prawdziwą perełką płyty. Śmiało można powiedzieć, że zapowiada atmosferę całego albumu: znajdują się na nim zarówno kompozycje rozpędzone jak i klimatyczne oraz bogate w ciekawe pomysły gitarowe. Fakt, faktem, Helstar zapowiedział, iż dzieło AD 2016 będzie nawiązywać do "Nosferatu" AD 1989 i faktycznie, "Vampiro", zwłaszcza w drugiej połowie, wraca do klasycznego brzmienia Helstar. Choć agresja i gęstość to wyznaczniki tego zespołu, inaczej ta agresja rysowała się w okolicach "Nosferatu", a inaczej - nieco bardziej surowo - na "Glory of Chaos" i "The Wicked Nest". Słuchając najnowszego dzieła Amerykanów można odnieść wrażenie, że nie tylko tytuł i tradycyjna okładka nawiązują do "Nosferatu". Na płycie można odnaleźć zarówno dosłowne doń odniesienia (choćby motywy akustyczne) jak i ogólne nawiązania w postaci występowania bardziej heavy-metalowych niż thrashowych kompozycji. Choć zespół utrzymał tempo i moc, dorzucił też dużą garść nastroju, która tak umiejętnie wplata się w kawałki, że nie odbiera im agresji. Dobrym przykładem jest choćby "Blood Dust" , który na początku zapowiada się na rozpędzoną sieczkę, a później rozpieszcza nas zwolnieniami, teatralnymi wokalami czy ciekawymi, melodyjnymi riffami. Podobnie rzecz się prezentuje, jeśli chodzi o instrumentalny "Malediction", który gna w zastraszającym tempie prawie na oślep, ale gna w stylu galopad końca lat osiemdziesiątych, co więcej gna z wplecionymi "chórami" i finezyjnymi gitarami. To muzyczne zróżnicowanie pojedynczych utworów odbija się także na samej strukturze płyty. Z jednej strony mamy na niej rozpoczynający się niemal blackmetalowo rozgniatacz "To Dust You will Become", a z drugiej strony, walcowaty, masywny, obdarzony orientalnymi riffami "Abolish the Sun", który nastrojem i sposobem śpiewania Jamesa Rivery przypomina utwór Sanctuary. Niektóre kawałki, takie jak "To Their Death Beds They Fell" są wręcz skomponowane na modłę tych tradycyjnych z końca lat osiemdziesiątych. To żadna nowość, że Helstar gra jednocześnie agresywnie i kunsztownie. Jednak na "Vampiro" to zderzenie stylistyk jest po pierwsze bardzo słyszalne, a po drugie bardzo dobrze zharmonizowane. Dzięki temu płyty słucha się świetnie, a dodatkowym plusem jest dobre, mięsiste brzmienie, które trafnie eksponuje zarówno sekcję jak i solówki. Nic, tylko słuchać, słuchać i słuchać - czysta przyjemność. (5) Strati
Wojciech Chamryk
nie technicznie zagrana oraz z pierwszoplanowymi znakomitymi melodiami. To otwieracz "Face The Agony". Tak oto wkraczamy w progresywny, a zarazem ambitny power metal Snu Heretyka, który swoje siedziby ma w dwóch stolicach, Rzymie i Londynie. Tych naleciałości w muzyce tego zespołu jest zdecydowanie więcej, są chociażby elementy hard rocka, współczesnych zespołów rockowo-metalowych jak i tych bardziej alternatywnych. Drugi w kolejności "Pilgrim" to ciut wolniejszy utwór, który dość wyraźnie dzieli klimat między tym mocarnym, a tym wyciszonym. Oczywiście zachowuje wszystkie inne walory, które wymieniłem przy okazji pierwszego kawałka. Po prostu muzycy znają się na swoim fachu. Za "Pilgrim" mamy "Master Your Demons". Jest to bardziej konwencjonalny utwór z porą dozą elementów balladowych. Sednem jego wartości są jazzujące gitary oraz swingujące tematy muzyczne. Wyborna rzecz. "Soul Driven" na powrót wprowadza nas w dynamiczne oblicze zespołu. Kawałek wita nas bardzo mocnym riffem, brzmiącym nieco jak nowoczesne zespoły lecz wszystko inne utrzymane w stylu zespołu. Na "Hide Yourself" muzycy trochę przyśpieszają, sekcja galopuje, gitara szaleje ale w sensie melodyjnego power metalu. Chyba najbardziej typowy i przewidywalny kawałek. Broni go jedynie znakomite wykonanie. Kolejne utwory to różne wariacje stylu, który dochrapał się Heretic's Dream, także cały album słucha się wyśmienicie i nie ma poczucia nudy. Instrumentaliści, kompozytorzy postawili wysoko poprzeczkę dla zespołu, w dodatku bardzo dobrze wywiązali się ze swoich obowiązków. Produkcja jest również udana i nie ma co się nad nią rozwodzić. Ten kto lubi dobry melodyjny progresywny metal i power metal powinien sięgnąć po "Floating State Of Mind". W tym wszystkim jest jeden szkopuł. Za mikrofonem stoi wokalistka Francesca Di Ventura. Jak to już wszyscy wiedzą nie przepadam za kobietami za mikrofonem. W przypadku takich zespołów jak Heretic's Dream wokalistki brzmią podobnie i starają się dopasować do wypracowanej konwencji. Nie inaczej jest z Francescą, jej głos i umiejętności można spokojnie porównać do Pań z zespołów, które parają się paraniem melodyjnego power metalu, czy to bardziej gotyckiego, progresywnego czy też symfonicznego. Francesca stara się śpiewać czysto i ładnie. Jest jednak w niej jakiś charakter, który wypływa być może z jej talentu (oby) lub muzyka kapeli jest na tyle interesująca, że nawet typowe kobiece śpiewanie nie jest w stanie jej popsuć. Czasami Francesce Di Venture wspomaga wrzaskliwy głos męski - np. w wspominanym już "Pilgrim" - nie wpływa to jednak na podniesienie walorów damskiego głosu. Może jedynie jako kolejne urozmaicenie. Po prostu wokal nie przeszkadza, raczej próbuje się wpasować i podkreślić wartość muzyki. Ogólnie jest dobrze. (4) \m/\m/
Heretic's Dream - Floating State Of Mind 2015 Sliptrick
Helstar - Vampiro 2016 EMP
"Repent! In Fire!" - ten okrzyk zostaje na długo w głowie po wysłuchaniu nowej płyty Helstar. Rzeczywiście, kawałek o takim tytule zdobi drugą połowę płyty i ze swoim galopującym tempem, teatralnym klimatem, niemal neoklasyczną gitarą w przedrefrenie i zapadają-
Najpierw wyciszony niewyraźny riff, później kocioł dźwięków, znowu niewyraźny riff ale potężny i coraz wyraźniejszy, który przeradza się w wielowymiarową kompozycję w średnim tempie, wykorzystującą zderzenie wielu pomysłów muzycznych, klimatów, zwolnień i przyśpieszeń, ogólnie wyśmienicie absorbuje dźwiękowymi kontrastami. W dodatku wybornie zaaranżowana, świet-
Highlord - Hic Sunt Leones 2016 Massacre
Jeśli ktoś słyszał którąkolwiek z wcześniejszych płyt tej włoskiej ekipy, to "Hic Sunt Leones", poza napuszonym tytułem, raczej niczym go nie zaskoczy. Highlord są bowiem wciąż niezmordowanymi zwolennikami współczesnego power metalu, co potwierdzają na wydawanych od 1999 roku płytach. "Hic Sunt Leones" jest ósmą z kolei - być może dla fanów grupy jest to nawet jakieś wydarzenie, kolejny krążek na
półce dopełnia jej powiększającą się dyskografię, ale dla kogoś takiego jak ja, kojarzącego power metal ze znacznie mocniejszym i zadziorniejszym graniem, nic z tego nie wynika. Włosi ugrzęźli niestety w schematach kompozytorskich, aranżacyjnych i brzmieniowych, dlatego większość utworów brzmi tu bardzo zachowawczo, wręcz do bólu konwencjonalnie. Obowiązkowe galopady, melodyjne refreny, patetyczne zwolnienia, gitarowe i syntezatorowe solówki - wszystko jest niby OK, ale nie porywa. W części utworów nie podoba mi się też barwa głosu Andrei Marchisio sytuację ratuje gościnny udział Apollo Papathanasio (Firewind, Spiritual Beggars) i Linnéi Vikström (Therion). Uznałbym więc tych prawie 47 minut poświęconych na słuchanie "Hic Sunt Leones" za czas całkowicie stracony, gdyby nie nieliczne, ciążące w stronę tradycyjnego i znacznie mocniejszego metalu, numery: "Let There Be Fire", "Wrong Side Of Sanity", a przede wszystkim najbardziej udany z nich, rozpędzony "I've Chosen My Poison" z drapieżnym śpiewem. Szkoda, że nie ma tu więcej takich numerów, bo ocena byłaby wtedy wyższa: (3) Wojciech Chamryk
Hitten - State of Shock 2016 No Remorse
Debiutancki krążek Hitten "First Strike with the Devil" z 2014 roku bardzo udanym dziełem, a jak na debiutantów wręcz rewelacyjnym. Dlatego też moje oczekiwania wobec drugiego albumu były bardzo duże. Hiszpanom udało się je zaspokoić w stu procentach. "State of Shock" nie przynosi na całe szczęście żadnej stylistycznej zmiany i w dalszym ciągu jest to speed heavy metal według najlepszych wzorców. Jednak teraz jest on jeszcze bardziej energiczny, bardziej dopracowany i lepiej skomponowany. Poza średnią balladą "Chained to Insanity" praktycznie każdy kawałek jest hitem. Takie "Victim of the Night", albo "Rites of the Priest" z pewnością porwą każdego heavy maniaka. W ostatnim "Eternal Force" gościnnie głosu użyczył Todd Michael Hall, obecny wokalista m.in. Riot i Jak Starr's Burning Starr i co chyba nie jest zaskakujące ten numer kopie dupę niemiłosiernie. Hitten posiedli znakomitą łatwość tworzenia zajebistych melodii, które nie wypadają od razu drugim uchem, ale da się je nucić jeszcze długo po skończonym odsłuchu. W recenzji poprzedniej płyty chwaliłem duet gitarzystów. Jednak Dani Argiles opuścił skład przed nagrywaniem płyty, więc był lekki niepokój czy nowy wioślarz zdoła godnie go zastąpić. Na szczęście wszelkie obawy okazały się płonne i Johny Lorca okazał się świetnym na-
bytkiem i wspólnie z Danim M odwalił wspaniałą robotę. Należy też wspomnieć o wokaliście Aitorze Navarro, po którym słychać, że poprawił jeszcze swój warsztat i śpiewa pewniej i w sposób bardziej urozmaicony. Jeśli Hitten będą rozwijać się w takim tempie to ich kolejny album może być naprawdę dużym wydarzeniem. "State of Shock" otrzymuje moją pełną rekomendację i jak dotąd jest to jeden z lepszych tegorocznych heavy metalowych krążków. (5,2) Maciej Osipiak
Hobbs' Angel Of Death - Heaven Bled 2016 Hells Headbangers/High Roller
Peter Hobbs po 11 latach postanowił wreszcie wydać nową plugawą płytę. "Heaven Bled", bo o niej mowa posiada dwanaście kompletnie nowych utworów. Od pierwszych sekund album uderza w słuchacza siłą riffów, wściekłością oraz genialnymi wokalami. Nie wiem, jak on to robi, że po tylu latach jego wokal brzmi lepiej niż kiedyś. Dostajemy na tym albumie rozpędzone kawałki jak "Walk My Path", "Son of God". Utwór tytułowy swoim intrem przywodzi na myśl nieśmiertelną kompozycję Slayera "Raining Blood". Zresztą cała twórczość Hobbsa opiera się na miłości do amerykańskiego Zabójcy. Warstwa liryczna albumu nie zaskakuje, jest diabeł, piekło i przemoc. Czego więcej można chcieć w metalu. Album jest bardzo solidny i warto było na niego czekać. Może nie jest tak genialny, jak pierwsza kultowa już płyta, ale ma swoją moc. Jego siłą są genialne riffy oraz mocny wokal. Pozycja obowiązkowa dla każdego fana starego thrashu. Oby na kolejne płyty nie trzeba było tyle czekać. (4,5) Kacper Hawryluk
Holy Dragons - Civilizator 2016 Pitch Black
Który zespół powstały w 1995 roku ma na koncie 17 płyt? Trudno uwierzyć, ale tak sprawa przedstawia się w kazachskim Holy Dragons. Tak, w zespole grającym w kraju, w którym w zasadzie heavy metalu się nie gra. A jak się gra, wydaje się raptem trzy płyty. "Civilizator" to płyta wydana jak ostatnio przez Pitch Black Records i nagrana w pięcioosobowym składzie, który w miarę stabilnie utrzymuje się od lat (choć jedyną osobą będącą w zespole od początku jest gitarzystka, Chris Cane). Kazachowie prezentują granie mocne, z "rozdartym" wokalem, wydające się czerpać z zarówno z amerykańskiego heavy metalu jak i NWoBHM. Płyta jest jednocześnie melodyjna i surowa. To drugie słowo w pełnym jego znacze-
niu: brzmienie płyty, mimo pojawiających się z rzadka klawiszy, jest ascetyczne i ostre, a wrzaskliwe wokale Alexandra Kuligina tylko je podkreślają. Większość utworów łączy podobna stylistyka (poza akustycznymi interludiami i "skocznym" "Secret Friend"), jest to jednak inna płyta niż melodyjne, obdarzone spokojnym wokalem początki tego kazachskiego bandu. Na płycie znajdują się naprawdę mocne i pełne agresji utwory, takie jak choćby tytułowy "Civilizator", "My Fear" czy judaspriestowe torpedy takie jak "Blossoming Sakura". Co ciekawe, zespół względem pierwocin rozwinął się także kompozycyjnie i technicznie. Kto pamięta pierwsze płyty i ma o nich pobłażliwe zdanie, mógłby się zaskoczyć słuchając obecnego wcielenia Kazachów. Starając się patrzeć "obiektywnie", trudno nie zauważyć, że Holy Dragons nie jest wyjątkowo wybitnym zespołem, "Civilizator" po latach istnienia zespołu wciąż odrobinę brzmi jak "lokalny band", co jest w dużej mierze zasługą realizacji płyty. Z drugiej jednak strony, trudno pisać źle o zespole, który jest w swoim kraju niemal sam na "placu boju", dzielnie od lat nagrywa płyty i ma grono własnych fanów. Niestety wciąż jest sprowadzany u nas do rangi ciekawostki, egzotycznego zespołu z egzotycznego kraju. Szkoda, warto zobaczyć co teraz Kazachowie grają. (3,8)
całe 41 minut. W dodatku Inferior nie ogranicza się tylko do podążania śladami Slayer czy Kreator, bo w ich utworach słychać też echa death metalu czy współczesnych zespołów grających brutalny death/thrash, w rodzaju Legion Of The Damned. Stąd też kompozycje Inferior cechują się ogromną dawką agresji, pędzą niczym na złamanie karku: najeżone brutalnymi riffami, ultraszybką perkusją o krok od blastów i niskim, kojarzącym się z growlem rykiem Kristiana Karlssona. Mamy też chwile wytchnienia, bowiem w utworze tytułowym mamy partie gitary akustycznej i instrumentalny pasaż, "Divine Spectres" opiera się na basowym pochodzie, "Innocence Denied" ma w sobie sporo melodii, a "Above The Surface" jest nieźle zakręcony w warstwie rytmicznej. Szkoda tylko, że syntetyczne, na wskroś współczesne brzmienie odziera przynajmniej z części mocy takie numery jak choćby "Own Your Honour", "Continuous Resentment", "Divine Spectres" czy "Innocence Denied", ale tego pewnie już się nie uniknie... Wojciech Chamryk
Strati
Infinight - Apex Predator 2015 Self-Released
Ice War - Battle Zone 2015 Iron Bonehead
Po rozłamie w dwuosobowym Iron Dogs (recenzowaliśmy przed laty ich album "Cold Bitch") Jo Capitalicide założył nowy projekt i od kilku miesięcy działa pod nazwą Ice War. Od grudnia ubiegłego roku wydał aż cztery single i EP-ki, z których "Battle Zone" wyszedł również na winylu. Strona A to rozpędzony numer tytułowy, co dodatkowo podkreśla jeszcze galopujący rytm. Nie da się też niestety nie zauważyć, że to utwór bardzo schematyczny i prościutki, nawet jak na standardy heavy/speed metalu, a solo i krzykliwy śpiew lidera jeszcze to wrażenie pogłębiają. Znacznie ciekawszy jest "This Was Our Home" ze strony drugiej. To też niewiele ponad trzy minuty muzyki, ale znacznie ciekawszej, pełnej mocy, surowej i agresywnej, z efektowniejszą solówką i pewniejszym, schowanym nieco za instrumentami, śpiewem. Jeśli ktoś lubi takie podziemne kapele, może posłuchać, ale nad zakupem tej 7" bym się zastanawiał. (2,5)
Skleroza coraz bardziej daje mi się we znaki, ale chyba nigdy wcześniej nie słyszałem tego zespołu. Przypuszczam jednak, a każdy kolejny utwór z ich trzeciego albumu "Apex Predator" tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu, że niczego w związku z tym nie stracłem. Infinight jest bowiem jednym z tych 37127312734273 zespołów metalowych, bez muzyki których zarówno świat, jak i nawet najbardziej zagorzali fani takich dźwięków, mogliby się spokojnie obejść. Oczywiście nie ma tu mowy o jakimś absolutnym niewypale, panowie grać potrafią, brzmienie jest konkretne, ale ten metal w ich wydaniu jest jakiś niewydarzony, monotonny i dziwnie niemrawy. Nie potrafią też chyba zdecydować się, mimo 15-letniego stażu, co chcą grać, miotając się między klasycznym heavy/thrashem, a bardziej nowoczesnym, podbitym elektronicznymi brzmieniami metalem, co też nie nastawia mnie w stosunku do nich zbyt pozytywnie. (2) Wojciech Chamryk
Wojciech Chamryk Inferior - The Red Beast 2016 Big Balls
Słychać, że ten szwedzki kwartet gra już od 10 lat, zresztą wcześniej muzycy grupy też udzielali się tu i ówdzie, nabierając umiejętności i doświadczenia. Nie spieszyli się też z debiutancką płytą, wydając "Unsoiled" dopiero w 2013 roku, a teraz powracają z następcą tego krążka. "The Red Beast" to faktycznie thrashowa bestia, dziewięć numerów na najwyższych obrotach, trwających nie-
Inglorious - Inglorious 2016 Frontiers Music Srl
"Young Deep Purple"?! Może nie aż tak, ale bez dwóch zdań coś jest na rzeczy i ta młoda angielska kapela naprawdę zaczęła swą karierę od wysoko zawieszonej poprzeczki. Panowie pogrywają klasycznego rocka, inspirowanego zarówno klimatami hard, jak i progresywnymi.
RECENZJE
137
Wykorzystanie instrumentów klawiszowych, szczególnie brzmień organowych, rzeczywiście przywodzi na myśl ekipę Iana Gillana i spółki (długie intro miarowego openera "Until I Die", końcówka czerpiąceg z bluesa "Holy Water", szybszy i bardziej surowy "Inglorious"), ale nie brakuje na tej płycie również innych odniesień. Pięknie płynący "High Flying Gypsy" to kaszmirowe klimaty Led Zeppelin, ostry "Warning" ma w sobie z kolei sporo tego zadziorniejszego wcielenia zespołu Page'a i Planta, od motorycznej sekcji, poprzez riffowanie, aż do ostrego wrzasku Nathana Jamesa. Frontman Inglorious zasługuje zresztą na nieco więcej uwagi niż tylko li gwiazda telewizyjnego show, bo faktycznie ma imponujące warunki głosowe, a najbliżej mu chyba do młodego Davida Coverdale'a (ballada "Bleed For You", mocarny, kojarzący się trochę z AC/DC "You're Mine"). Bardziej progresywne ciągoty zespołu ujawniają się zaś w inspirowanym muzyką klasyczną "Unware" z klimatycznymi partiami fortepianu oraz finałowym, po części wręcz folkowym, "Wake". Mocny debiut, wart uwagi. (5) Wojciech Chamryk
InnerWish - InnerWish 2016 Ulterium
Grecy z InnerWish wrócili z dalekiej podróży - ich poprzedni album "No Turning Back" ukazał się przecież ładnych kilka lat temu, a kolejna zmiana wokalisty nie wróżyła zespołowi naj-lepiej. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze, a George Eikosipentakis okazał się naprawdę godnym następcą Babisa Alexandropoulosa, zaczynając tym samym kolejny etap w dziejach ateńskiej formacji. Jak dla mnie George śpiewa nawet lepiej od swego poprzednika, dysponuje bowiem naprawdę kawałem głosu. Może niekoniecznie sprawdza się on w power metalu ocierającym się wręcz o nijaki pop, jak choćby w openerze "Roll The Dice", sztampowym "My World On Fire" czy podszytym drażniącym patosem "Zero Ground", ale mamy też jeszcze na "InnerWish" kilka znacznie lepszych kompozycji. Takich jak dynamiczny "Modern Babylon" z drapieżnym i mrocznym, kojarzącym się z Tony'm Martinem w najwyższej formie śpiewem i znacznie mocniejszym brzmieniem niż nie najwyższe standardy p2p2, albo równie udany "Needles In My Mind" z tej samej półki. Surowe rockery też niezgorsze: "Machines Of Fear" wciąga mrocznym klimatem rodem z płyt Black Sabbath, "Serenity" mógłby spokojnie powstać w latach 80., a "Through My Eyes" ma w sobie sporo z najlepszych dokonań Dio z tamtych lat. W bardziej symfonicznej ("Rain Of Thousand Years"), balladowej ("Time The Seven Seas") czy przebojowo-powerowej formule ("Sins Of The Past") InnerWish też radzą sobie całkiem nieźle, tak więc (4) całkiem zasłużone, mimo wspomnianych wcześniej trzech gniotów. Wojciech Chamryk
138
RECENZJE
Instigator - Bad Future 2015 Gates of Hell
Szwecja, rok 2010. Instigator wypuszcza demówkę "Future Shock". Pięć lat później wychodzi EPka "Bad Future". I w sumie tyle informacji podaje Encyclopeadia Metallum. A zapomniałbym. Ich twórczość określają tam, że niby to jest heavy/speed metal. Słuchając "Bad Future" nie zgodziłbym się z tym do końca. Raczej powiedziałbym, że jest to taki thrash z dużymi wpływami punku i pewnymi (małymi) naleciałościami blacku i doom metalu w średnich tempach. EPka zaczyna się utworem "Anabolic". Krótka wstawka dźwiękowa, że niby przyszłość już przyszła, czy coś. No i ten motyw. No po prostu to nie brzmi. Czy to celowy zabieg - nie wiem - ale raczej nie jest to chwytliwe. Potem wchodzi coś "vektorowatego". Ogółem cała EPka jest jakby popłuczyną po Vektorze. Inspirowane nim są wokale, tematyka i brzmienie gitar (demko Vektora, "Demolition"). Potem zaczyna się ciekawiej. Klaruje się temat. No ale ten natłok dźwięku i ten nudny, irytujący motyw. Brrrrr. Cholera, chce to być Vektorem, ale jest grane na jakieś jedno kopyto. Trudno się w to wczuć, gdyż ten natłok nut, który miał w pierwotnym założeniu brzmieć klimatycznie, pochłaniać nas, brzmi komicznie i jest raczej parodią twórczości Vektor'a. Jakieś rzężenie agonalne i wstawki, że niby nie jest człowiekiem, a maszyną. Nie, to nie pykło. Kolejny utwór, następny pokaz średnich punkowo/thrashowych riffów, dalsze egzaltacje wokalne na wzór Vektor'a. Jakieś fajniusie podciągnięcie. Brzmieniowo raczej stara szkoła. Byłoby na plus, gdyby nie było to najebane motywami, nie mającymi większego ładu i składu. Miały być klimaty kosmiczne, ale raczej mamy parodię tego tematu. Dalszy utwór. "Black Magic". Jak oryginalnie. Mroczne zakamarki ziemi, których człowiek nawet w najczarniejszych koszmarach sobie nie wyobraża. Lovecraft uronił w tym momencie łzę. Co do kompozycji. Na początku trochę zaleciało mi Destruction, następnie punk rock, zaś skrzeki wokalisty wypełniają resztę będącą apoteozą thrash/blacku. Hurr durr, nie możemy kontrolować społeczeństwa. Ludzkość stoi na krawędzi samozagłady. Takim komentarzem zaczyna się "Undetectable". Taki misz masz wstawek dźwiękowych, paru punkowych motywów, wrzasków wokalisty... przynajmniej technicznie są w porządku. Wokalista, niejaki Hiroshima, daje radę, jeśli chodzi o wrzaski i skrzeki, które na myśl przywodzą sami wiecie co. Widać też, że chłopaki mają jakiś pomysł na granie, ale nie mogą zebrać tego do kupy. Nie potrafią ogarnąć suspensu, który sprawia, że Vektor i Obliveon są tak ciekawymi technicznymi thrashami o kosmicznej tematyce. Przez to muzyka Instigator stała się przez to żenującą parodią. Panowie! Dzięki za podjętą próbę, jednak popracujcie nad rozbudowaniem kompozycji, zmniejszcie ilość wstawek dźwiękowych, które zamiast budować klimat, są gwoździem do trumny dla waszej muzyki. Wśród tego zalewu thrashu inspirowanego jedynie Metalliką, Slayerem, Exodusem czy tam powie-
dzmy Megadeth'em wasza muzyka jest jednak jakimś powiem oryginalności. Weźcie przykład chociażby z Vexovoida, bądź wielokrotnie wspomnianego Vektora. Skoro już czerpiecie z ich brzmienia, klimatów i pewnych (choć nielicznych) schematów kompozycyjnych, postarajcie się zrobić to dobrze. Gdyby to było demo, to może bym to łagodniej potraktował, bo słychać, że testujecie pewne motywy. No cóż, z fartem ziomki. Mam nadzieje, że poprawią te wszystkie wady. Wtedy do zobaczenia na debiucie Instigator'a, mam nadzieje, że wydanie go nie zajmie im kolejnych 5 lat. (2,5) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Internal Quiet - When The Rain Comes Down 2016 Self-Released
Nazwa Internal Quiet obiła mi się raz czy drugi o uszy, szczególnie w kontekście ich koncertów z Turbo, jednak nie słyszałem dotąd muzyki tego zespołu. Co się jednak odwlecze, etc. i tak oto trafił do mnie debiutancki album formacji z Aleksandrowa Łódzkiego. "When The Rain Comes Down" to ponad 40 minut hard'n'heavy na wysokim poziomie, z pewnymi nawiązaniami do symfonicznego i power metalu. Instrumentalne intro "When The Rain Comes…" wprowadza nie tylko w następujący zaraz po nim singlowy, dynamiczny, pełen mocy numer "Chase Your Dreams", ale też w klimat całego albumu, jest to bowiem zwarta całość, a poszczególne utwory są ze sobą połączone, przechodząc płynnie jeden w drugi. Co istotne mimo takiego zabiegu słucha się "When The Rain Comes Down" doskonale, a to dzięki zróżnicowaniu poszczególnych utworów, ciekawym aranżacjom i sprawnemu wykonawstwu - po raz kolejny okazuje się, że lepiej trochę poczekać i zadebiutować w dobrym stylu, niż wydawać płytę na tzw. "chybcika", raptem po kilku miesiącach prób. Internal Quiet równie efektownie wypadają więc w dłuższych, bardziej progresywnych formach ("So Cold"), surowym heavy ("Going Good"), na poły balladzie z fortepianowymi partiami, ale też sporą dawką czadu ("Energy") czy też delikatnej, onirycznej kompozycji bez perkusji ("Reaching The Stars"). Partii akustycznych mamy tu zresztą więcej i równoważą one idealnie moc i dynamikę choćby "Last Breath" czy rozpędzonego "Rain". Dynamiki nie brakuje też bonusowemu "Time To Fight", w którym Maciej "Rocker" Wróblewski (ex Titanium, Wolf Spider) nader dobitnie udowadnia, że jest obecnie jednym z najlepszych wokalistów polskiej sceny, zaś Sławomir Papis oraz Dawid Roźniakowski nie odstają nawet na jotę w gitarowych solówkach i klawiszowo/organowych pasażach. Póki co wydana nakładem zespołu "When The Rain Comes Down" jest dostępna poprzez stronę zespołu i w czasie liczącej ponad 40 koncertów trasy z Turbo, zdziwiłbym się jednak bardzo, gdyby już niebawem nie pojawiła się na rynku z logo jakiejś liczącej się firmy. (5) Wojciech Chamryk
Iron Savior - Titancraft 2016 AFM
Gdybym dostała tę płytę nie znając poprzednich dokonać ekipy Sielcka, pomyślałabym, że to takie zupełnie sympatyczne, proste, niemieckie granko inspirowane Gamma Ray. Pewnie ucieszyłabym się ze zgrabnych melodii, nośnej dynamiki i świetnego dopracowania brzmienia. Pewnie posłuchałabym kilka razy i wracała raz na kilka lat. Tymczasem dostaję płytę Iron Savior. Zespołu, który u swojego zarania był fuzją pomysłów trzech pełnych zapału muzyków. Zespołu, który miał koncept na siebie ze swoją tematyką SF, który miał coś do przekazania i pokazania. Zespołu, który nie brzmiał tak doskonale jak dziś, w którym wokaliście daleko było od perfekcji. Mam wrażenie, że największy atut Iron Savior - jego sens i koncepcja została zastąpiona przez inny atut - dobrą produkcję. Wydaje mi się jednak, że to pierwsze, jako, że jest unikatowe i trudne do osiągnięcia, ma większą wartość niż solidna produkcja. Od kilku płyt w twórczości Iron Savior to właśnie atut drugiego rodzaju przeważa. "Titancraft" absolutnie nie jest płytą złą. W kategorii banalnych, niemieckich, heavymetalowych płyt jest zupełnie przyzwoity, słucha się go przyjemnie, melodie wpadają w ucho, klasyczne riffy precyzyjnie nadają dynamiki utworom. W kategorii płyty zespołu, który miał swój własny klimat i charakter, "Titancraft" może rozczarować. W samej orbicie tekstów jest dość ubogo, nie wszystkie dotyczą flagowej tematyki Iron Savior, a te które dotyczą, mają raczej zabawowy charakter niż mający na celu przekazanie czegoś (dość wspomnieć o pierwszych słowach "Way of the Blade"). Muzycznie, jest to kompilacja wszelkiej maści patentów wykorzystywanych w europejskim metalu. Słychać na "Titancraft" zarówno pełne rozmachu refreny w stylu Iron Savior jak w przypadku "Brothers in Arms", tradycyjnie rock'nrollowe jak "Rebellious", jak i te szalenie śpiewne, zaczerpnięte wprost z Gamma Ray jak w przypadku "Beyond the Horizon". Poza "Brothers in Arms", najbardziej w stylu starego Iron Savior wydaje się trzymający tempo zarówno w sekcji rytmicznej jak i refrenie oraz długiej solówce "Strike Down the Tyranny". Wachlarz stylistyki płyty jest jednocześnie bardzo typowy dla niemieckiej sceny, a z drugiej strony bardzo szeroki, jeśli chodzi o czerpanie z całego jej bogactwa. Jednak w zestawieniu razem, brzmi po prostu banalnie. Nie zmienia to jednak faktu, że dopracowanie tej płyty, sprawia odbiorcy przy dużą przyjemność. Świetnie się słucha mocnych wokali Sielcka, zestawienia chórów w refrenach, przejrzystego i mięsnego brzmienia. Być może rozczarowanie ostatnimi płytami Iron Savior to efekt zbyt wysokich oczekiwań. Czy nie mamy jednak prawa ich mieć? (3,8) Strati Jaded Heart - Guilty By Design 2016 Massacre
To co proponują na swym najnowszym albumie Jaded Heart określa się teraz mianem hard rocka, jednak zawartości
"Guilty By Design" zdecydowanie bliżej do melodyjnego metalu lat 80. czy niekiedy nawet Adult Orientated Rock. Takie granie odkąd pamiętam cieszyło się w Niemczech czy Szwecji dużą popularnością, tak więc nie jestem specjalnie zaskoczony faktem, że pochodzący z tych państw muzycy tak dobrze czują się w tej stylistyce. Może nie zawsze odpowiada mi wygładzone, wręcz zbyt wypolerowane brzmienie "Guilty By Design", ale przecież w ósmej dekadzie XX wieku też pod tym względem bywało różnie, na szczęście jednak Erik Mlrtensson nie przesadził, wysuwając w wielu utworach na plan pierwszy potężne brzmienie perkusji i solidne riffy. Wszystko to jednak jest tylko dopełnieniem i swoistą podstawą do wyrazistych melodii, przebojowych refrenów i gitarowo-klawiszowych popisów, co szczególnie efektownie wypada w singlowym "Rescue Me", "Remembering" z balladową zwrotką, powerowej galopadzie w stylu Helloween "Godforsaken" czy zadziornym "Torn And Scarred". Ostrzej robi się z kolei w tych bardziej gitarowych, ciążących w stronę tradycyjnego metalu i mroczniejszych numerach jak: "Salvation" czy "Watching You Die", surowe i dynamiczne są też dwa bonusy z wydania digipack: "My Farewell" z organowymi partiami oraz "My Own Way Down", świetną robotę robi też na "Guilty By Design" wokalista Johan Fahlberg - jego rasowy, zadziorny głos ratuje też te słabsze numery w rodzaju "Seven Gates Of Hell" czy "So Help Me God". (4,5) Wojciech Chamryk
Jorn - Heavy Rock Radio 2016 Frontiers
O tym, że Jorn Lande fenomenalnie wypada w cudzym repertuarze wiadomo już od czasów zespołu The Snakes, potwierdził to też na swych wcześniejszych płytach z coverami, zwłaszcza "Dio" z roku 2010. Na "Heavy Rock Radio" norweski wokalista zmierzył się jednak z bardziej różnorodnym repertuarem, sięgając nie tylko do skarbnicy heavy metalu, ale też komercyjnego rocka, popu czy ambitniejszych utworów. Efekty są różne, bo Lande najzwyczajniej w świecie nie czuje się za dobrze w części z nich, a metalowe riffy też niezbyt pasują do "Running Up That Hill" Kate Bush czy legendarnego evergreenu "Hotel California" The Eagles. Razi też wysilony, forsowany śpiew w "Don't Stop Believin'" Journey, równie nijaka jest też przeróbka "Rev On The Red Line" Foreigner. Na szczęście znacznie lepiej prezentują się dwa inne popowe szlagiery: fajnie zaaranżowany mega przebój "You're The Voice" Johna Farnhama i "I Know There's Something Going On" Fridy, jednak Jorn prawdzi-
wą klasę pokazuje dopiero w świetnej wersji "Killer Queen" Queen i zaskakującym "Live To Win" wokalisty Kiss Paula Stanley'a. Prawdziwym uderzeniem są jednak dopiero trzy ostatnie utwory: trudno sobie bowiem wyobrazić album Jorna z coverami bez numerów Dio i Black Sabbath z jego ery, tak więc mamy tu porywające wykonania "Rainbow In The Dark" oraz "Die Young", równie klasyczny "Stormbringer" Deep Purple oraz najmłodszy w tym gronie, ale niezgorszy "The Final Frontier" Iron Maiden, dowód na to, że Jorn nie zamyka się na najnowsze utwory swych ulubieńców. Całość może więc nie porywa, ale to w sumie tak jak z radiem: nie wszystko co na antenie, musi nam się podobać. (4) Wojciech Chamryk
J.T.Ripper - Depraved and Terrifying Horrors 2016 Iron Shield
Trzech młodych metalowców z Niemiec postanowiło wykorzystać wizerunek i złe imię Kuby Rozpruwacza, żeby powołać zespół mający się stać jednym z najbardziej chorych na świecie. Niedawno wydali debiutancki album, na którym łączą thrash, black, speed z punkowym duchem. Album już na wstępie wyróżnia się ponurą cmentarną okładką, a po jego odpaleniu do uszu słuchacza płynie złowieszcze, ponure intro przeradzające się w szybki ponury black/thrashowy wałek z ciekawym agresywnym wokalem (,,Black Death"). Jakoś w połowie drugiego numer "Seven Comandments" mam bardzo fajne zwolnienie z ciekawą linią basu. Cały album jest genialnym graniem w duchu starego thash/black metalu. Najlepszymi numerami na albumie są "Human Coffin", "Buried Alive" i "Darkest Minds". Płyta przepełniona jest prostymi, ale trafiającymi riffami, fajną perkusją, agresywnym wokalem oraz tekstami opowiadającymi o śmierci, wojnie i zombie. Jest to jeden z najlepszych debiutów, jaki słyszałem w ostatnim czasie i nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć ten zespół na żywo. (5,5)
psze jest to, że każdy z nich wypadł znakomicie. No i w brzmieniu na żywo, co zresztą mogłem także zweryfikować osobiście na koncercie Judasów, brzmią o wiele lepiej niż w wydaniu studyjnym. Zwłaszcza "Dragonaut". Z klasycznych utworów Priest na płycie pojawiają się nieśmiertelne "Metal Gods" i "Breaking the Law", "Electric Eye" razem z wprowadzającym "The Hellion", "You've Got Another Thing Coming", "Jawbreaker" i "Hell Bent For Leather". Miłą niespodzianką jest obecność "Devil's Child" i przepięknej ballady "Byond the Realms of Death". Najstarszy okres twórczości zespołu reprezentuje tutaj genialny "Victim of Changes" z tym swoim dystopijno-dysharmonijnym wprowadzeniem, a sam krążek konkluduje epicki "Painkiller". Jak widać jest godnie i, jak wiadomo - Judas Priest ma szeroką gamę klasyków z których może wybierać - ale jak dla mnie nie zabrakło tutaj niczego istotnego. Brzmienie zostało bardzo fajnie ukręcone - nie dziwota, Judas Priest to już instytucja, za którą po trasie szwenda się cały sztab ludzi. Każdy detal został dopracowany, więc wyraźnie słychać wszystkie instrumenty i każdy z nich ma swoje miejsce na nagraniu. Brzmienie jest przestrzenne i potężne słychać to zwłaszcza na dużych kolumnach. Basy i wysokie tony zostały wyprofilowane perfekcyjnie. Końcówka "Metal Gods" w tej odsłonie potrafi zatrząść posadami fundamentów waszych domostw! Dobrze też prezentuje się wokalna forma Roba Halforda. Gość jest grubo po 60-tce a nadal wymiata. Nadal potrafi wydobyć ze swego gardła wysokie zaśpiewy, może już nie w takiej bezbłędnej formie jak na klasycznych albumach Priest, ale nadal robi to godnie. "Battle Cry" to naprawdę dobra koncertówka. Może trochę szkoda, że zawiera raptem 15 ścieżek, ale ja nie narzekam, bo ilość tutaj jest nadrabiana jakością. W booklecie znalazł się komplet zdjęć z koncertu, spis sprzętu na jakim grał zespół (jednak bez wskazania konkretnych modeli wzmacniaczy czy gitar), podziękowania dla całej obsługi trasy europejskej (masa ludzi…) i, na samym wstępie, podziękowania dla samych fanów. Z nich dowiemy się, że ta płyta została zadedykowana nam wszystkim - fanom Judas Priest. Nie no, jak dla mnie, to bardzo miły i dżentelmeński akcent. Nie pozostaje mi nic innego jak polecić tę płytę. Naprawdę. Dobre koncertówki, zwłaszcza tych starszych zespołów, to nie jest coś, co spotyka się na co dzień. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Kacper Hawryluk
przejść, ale wszystko to sprawia wrażenie zlepku mniej lub bardziej przypadkowych pomysłów, a nie dopracowanych, zwartych utworów. Weźmy taki "Crash Down": toporne, surowe granie z refrenem wywiedzionym wprost z pop music, albo niewiele ciekawszy, łączący wpływy Queensryche i... Scorpions "Far Too Long". Nawiązań do dokonań Queensryche jest tu zresztą więcej, szczególnie w aranżacji "I Am Change" czy wokalach "The Search For Control", jednak jak dla mnie najlepszą kompozycją na "Resurrect The Insurgence" jest instrumentalny "Get Awesome", czerpiący nie tylko z progresywnego metalu, ale też jazzu i prog rocka - może gdyby Dustin Mitchell i spółka poszli bardziej w tym kierunku wyszłoby to tej płycie na zdrowie? (3) Wojciech Chamryk
Krossfire - Shades Of Darkness 2016 Pure Steel
Bułgarzy z Krossfire w materiałach promocyjnych dumnie obwieszczają światu, że grają ni mniej, ni więcej, a power prog metal. Ładnie, pomyślałem trzeba nam przecież utalentowanej młodzieży w tej dziedzinie, bo przecież muzycy Helloween czy Dream Theater przecież nie młodnieją, więc następcy przydadzą się, a jakże. Niestety, pomimo niezłych tzw. "momentów" i generalnie wysokiego poziomu wykonawczego, całość drugiego albumu Krossfire nie porywa. Za dużo tu niestety schematycznych, niekiedy wręcz banalnych rozwiązań harmonicznych czy aranżacyjnych zapożyczonych gdzie się dało niestety, kopiować też trzeba umieć, szczególnie kiedy porywa się na długie kompozycje. Plusy "Shades Of Darkness" to te bardziej surowe, kojarzące się z tradycyjnym metalem numery w rodzaju szybkiego "The Last Ride" czy mocarnego "Rule The Dark", fajnie brzmi też melancholijne "Farewell" z partiami wiolonczeli i wyeksponowanymi klawiszami i to by było na tyle. W dodatku Dimo Petkov nie ma mocnego czy jakiegoś wyjątkowo oryginalnego głosu - może dlatego tyle w tych utworach chóralnych partii i gościnny udział wokalistki Violety Kushevej. Można posłuchać tej płyty, ale generalnie jest taka sobie. (3) Wojciech Chamryk
Katagory V - Resurrect The Insurgence Judas Priest - Battle Cry 2016 Sony Music
Na krążku znajdziemy zapis koncertu Judas Priest z festiwalu Wacken Open Air 2015. Brytyjska legenda metalu zagrała na nim w ramach europejskiej trasy promującej ich ostatni krążek studyjny "Redeemer of Souls". Album zawiera trzynaście kompozycji (i dwa intro) głównie starych klasyków, obok których znalazły się także siłą rzeczy numery z najnowszej płyty: "Dragonaut", "Halls of Valhalla" i "Redeemer of Souls". Najle-
2015 Self-Released
"Resurrect The Insurgence" to pożegnalny album tego amerykańskiego kwintetu. Coś było na rzeczy już wcześniej, bo piąty materiał Katagory V rodził się w bólach w latach 2010-2011, zespół długo i bez skutku szukał wydawcy, by w końcu rozpaść się przed dwoma laty, a płytę wydać już po tym smutnym fakcie. W sumie to jakoś wcale mnie to nie dziwi, bo ten progresywny power metal ekipy z Salt Lake City niczym nie porywa. Dużo tu dźwięków,
Lanfear - The Code Inherited 2016 Pure Legend
Tak jak działalność podstawowych firm takich jak Pure Steel Records nie zbudza moich większych sprzeciwów, bo nietrafione pozycje katalogowe trafiają się tam rzadko, to z jej oddziałem Pure Legend Records jest już gorzej. Słu-
RECENZJE
139
cham bowiem właśnie po raz kolejny "The Code Inherited" Lanfear i zastanawiam się czym przekonali szefostwo tej firmy do wydania tej płyty. Owszem, zespół to doświadczony, istniejący od 1993, a niniejsza płyta jest ich siódmym długogrającym wydawnictwem, ale dawno nie słyszałem tak bezpłciowego (bębny!) i sztampowego współczesnego poweru. Jest to w dodatku ponoć progresywny power metal - jak widać wystarczy mieć w składzie klawiszowca, który tu i ówdzie zapoda organowe brzmienie czy jakieś pseudo symfoniczne wtręty i voila, progres pełną gębą. Niestety jednak te rozbuchane aranżacje, pełne patosu refreny i nierzadko rozwleczone do granic wytrzymałości numery tytułowy trwa ponad 11, a zespołowa "norma" to często 5-6 minut - nie są w stanie ukryć tego, że pod względem muzycznym dzieje się tu naprawdę niewiele. Nie udało się też żartobliwe nawiązanie do Bryana Adamsa w "Summer Of '89" - taki przebojowy pop rock też trzeba umieć pisać... (2) Wojciech Chamryk
Lee Aaron - Fire And Gasoline 2016 Big Sister
W 1984 roku obwołała się królową metalu - może nieco na wyrost, ale LP's "Metal Queen" i "Call Of The Wild" dawały ku temu pewne podstawy. Jednak już w 1987 roku odeszła od tradycyjnego heavy metalu, proponując utwory bardziej komercyjne, coraz wyraźniej ciążące w stronę błahego popu. W latach 90. było już tylko gorzej, a kolejną dekadę fani Lee Aaron, wokalistki rockowej, mogą już uznać całkowicie za straconą, nie tylko z racji znikomej ilości jej wydawnictw, ale też flirtu z muzyką alternatywną, bluesem czy jazzem, do których zresztą nie ma odpowiednich warunków głosowych. Wydana niedawno, po 12 latach milczenia, płyta "Fire And Gasoline" miała być powrotem Aaron do bardziej rockowego brzmienia i klimatu lat 80. Być może takie były założenia, ale po posłuchaniu tego krążka, mówiąc kolokwialnie, opadły mi ręce. Blisko 54-letnia kobieta próbuje bowiem przypodobać się najmłodszej publiczności, naśladując swą rodaczkę Avril Lavigne czy Hayley Williams z Paramore, proponując coś, co z prawdziwym rockiem czy metalem ma niewiele wspólnego. "Powala" już singlowy opener "Tom Boy": marniutko zaśpiewany, z solistką udającą w teledysku nastolatkę w gronie dziewczęcego zespołu gimnazjalistek, w tym własnej córki. Utwór tytułowy jest równie słaby wokalnie, z bardziej deklamacją niż śpiewem, podobnie sztampowy i zaśpiewany słabym, steranym wiekiem głosem jest rock'n'rollowy "Wanna Be"; następujący po nim "Bitter Sweet" to z kolei coś, o czym kiedyś by pewnie napisano w miesięczniku Rock 'N' Roll: "głośniki zwymiotowały ohydnym plastikiem". Dalej nie jest lepiej, bo "Bad Boyfriend" brzmi niczym parodia wspomnianej już Avril, "Nothing Says Everything" to jakieś popłuczyny po 4 Non Blondes, zaś "If You Don't Love Me Anymore" wypada niczym najbardziej tandetna imitacja utworu Cher. Są też melodyjne,
140
RECENZJE
nieco tylko lepsze od w/w "Popular" i "Heart Fix", a od nazwania "Fire And Gasoline" totalnym nieporozumieniem powstrzymują mnie tylko dwa utwory: czerpiący z bluesa "50 Miles" i balladowy "Find The Love" - gdyby cała płyta była zaśpiewana w ten sposób... (1) Wojciech Chamryk
Lizzies - Good Luck 2016 The Sign
Pomimo niezliczonej ilości heavy metalowych kapel przewijających się przez scenę w dalszym ciągu niezbyt często spotyka się te składające się z samych lasek. Oczywiście nie brakuje takich z wokalistkami, a wręcz jest ich ostatnio co raz więcej, ale w 100% żeński skład to w dalszym ciągu jest rzadkość. Dlatego Lizzies już na samym starcie wzbudzają spore zainteresowanie. Cztery młode dziewczyny z Madrytu zadebiutowały właśnie krążkiem "Good Luck", na który składa się dziesięć kawałków tradycyjnego heavy metalu ze sporym naciskiem na brytyjską nową falę i z wyraźnym hard rockowym sznytem. Skojarzenia z Girlschool czy z Rock Goddess są nieuniknione. Natomiast nazwa to zdecydowanie nawiązanie do Thin Lizzy i byłbym zdziwiony, gdyby jej geneza była inna. Krążek przesiąknięty jest klimatem przełomu lat 70/80 i brzmi bardzo autentycznie dzięki czemu nie czuć tu silenia się na bycie retro. Wszystkie numery charakteryzują się dobrymi melodiami, świetną grą gitarzystki Patricii i charakterystycznymi, momentami nawet trochę punkowymi wokalami Eleny. Ciężko wybrać spośród nich jakiegoś faworyta, gdyż wszystkich słucha się jednakowo dobrze. Jeśli ktoś chce Lizzies sprawdzić to może obejrzeć klip nagrany do utworu "Viper", który jest znakomitym reprezentantem albumu. Krążek jest krótki, bo dziewięć kawałków trwa zaledwie niecałe 32 minuty, ale to właśnie dlatego słucha się go tak dobrze i ma się ochotę do niego wracać. Czuć tu tę młodzieńczą werwę i pasję grania, której brakuje dzisiaj wielu większym nazwom. Można się przyczepić do brzmienia i trochę zbyt cichych gitar, ale jak dla mnie to właśnie dzięki temu jest tak oldschoolowo. Dziewczyny wysmażyły bardzo udany debiut, na który warto zwrócić uwagę nie tylko jak na ciekawostkę, ale po prostu kawał porządnego staroszkolnego heavy metalu. (4,5)
niem i barbarzyńskimi riffami odzwierciedlały klimat "Branded and Exiled" czy "Under Jolly Roger", o tyle późniejszym płytom bliżej jest do "Death or Glory" czy nawet "Pile of Skulls". Oczywiście trzymamy kciuki, żeby z czasem panom z Lonewolf nie udzielił się nastrój trzech ostatnich krążków Running Wild. Miejmy nadzieję, że to odległa przyszłość, tymczasem możemy delektować się bardzo fajnym heavy metalem garściami czerpiącym z tej niemieckiej formacji. Czasem bardziej w stylu bardzo starych dziejów ekipy Rolfa, jak w przypadku szybkiego i surowego "Demon's Fire" oraz "Rise to Victory", częściej w stylu nieco późniejszych jego krążków. Do tych ciekawszych z drugiej kategorii zalicza się niemal żywcem wyjęty Rolfowi z gardła… to jest z "Black Hand Inn" kawałek "Keeper of the Underworld" czy posiadający ciekawy, "dryfujący" riff "When the Angels Fall" (swoją drogą przez ten riff właśnie, czuję w tym numerze potencjał coverowania go przez Wolf). Co ciekawe, tu i ówdzie surowy styl Lonewolf uzupełniają bardzo subtelne plamy syntetycznych dźwięków w tyle (są tak delikatne, że nie śmiem pisać "plamy klawiszy"). Słychać je szczególnie w "The Birth of Nation". Konstrukcja tego kawałka i dynamika przywołują na myśl dalekim echem… Powerwolf, co być może ma swoje podstawy, ponieważ miksowaniem i masteringiem płyty zajął się Charles Greywolf, gitarzysta tej niemieckiej grupy. Choć da się wychwycić różnice między początkami Lonewolf a czasami obecnymi, nie ulega wątpliwości, że jest to już zespół rozpoznawalny. Początkowo widziany niemal wyłącznie w kontekście Running Wild, dziś po wydaniu ośmiu długogrających krążków, Lonewolf stał się jednym z flagowych zespołów francuskiej sceny. Wbrew pozorom, nie tylko dzięki charakterystycznemu, chropawemu wokalowi Jensa Börnera, ale dzięki trzymaniu się wypracowanej estetyki. Coś, co początkowo wydawało się tylko "kopiowaniem starego Running Wild", okazało się kluczem do wypracowania własnego stylu. Rzecz jasna bazuje on na wspomnianej formacji, ale uległ pewnym adaptacjom, które dziś śmiało można nazwać "stylem Lonewolf". "The Heathen Dawn" jest typową płytą dla ostatnich lat Lonewolf - energiczną, gęstą, skontrastowaną szorstkimi wokalami z całkiem przejrzystym brzmieniem, bardzo klasycznie heavymetalową i pełną dobrych melodii. Taki ogon, jaki ma Lonewolf, można zjadać! (4) Strati
Maciej Osipiak
Lord Vicar - Gates Of Flesh 2016 The Church Within
Lonewolf - The Heathen Dawn 2016 Massacre
Francuski Lonewolf wydaje się rozwijać w rytmie Running Wild. O ile pierwsze dwie płyty ze swoim brudnym brzmie-
Ozdobiony klasycznym dziełem Williama Adolphe'a Bouguereau "Nimfy i satyr" album "Gates Of Flesh" to trzeci krążek doometalowego Lord Vicar. Kimi Kärki, Gareth Millsted i Chritus Linderson nie wymyślają tu w żadnym razie na nowo prochu, zresztą nie było to pewnie ich zamiarem. Proponują za to najbardziej surowy, depresyjny i mroczny doom metal jak to tylko możliwe, czerpiący nie tylko z tak oczywistych
źródeł wpływów jak legendarni protoplaści takiego grania Black Sabbath, ale też Trouble, Witchfinder General, Pentagram, The Obsessed, Saint Vitus czy Count Raven, w których zresztą swego czasu udzielał się Chritus. Siedem składających się na ten materiał numerów bez trudu można podzielić na dwie grupy. Pierwsza to dłuższe, bardziej rozbudowane i ciut bardziej złożone pod względem formalnym numery, takie jak: "Birth Of Wine", "Breaking The Circle", "A Woman Out Of Snow" oraz przede wszystkim trwający ponad 10 minut finałowy kolos "Leper, Leper". Na nieco innym biegunie są krótsze, bardziej piosenkowe numery, z których najkrótszy "A Shadow Of Myself" jest w znacznej mierze akustyczny, zaś "The Green Man" i "Accidents" utrzymane są w klimacie nie tylko doom metalu, ale też heavy rocka przełomu lat 60. i 70. I chociaż "Gates Of Flesh" to płyta nie dla każdego, to jednak fani takich dźwięków nie powinni jej przegapić. (4,5) Wojciech Chamryk
Lucifer's Hammer - Beyond the Omens 2016 Shadow Kingdom
Lucifer's Hammer to kapelka, która uderzyła znienacka w 2013 roku swoim kaseciakiem "Night Sacrifice". Jego zawartość wzmogła apetyt na więcej muzyki od Chilijczyków, gdyż tak dobrej jakości materiału, natchnionego old-schoolem, nie spotyka się codziennie. No i proszę, mamy w końcu przed sobą ich debiutancki krążek - "Beyond the Omens". Zawartość tętni klasyką. Trochę jest tutaj brytyjskich naleciałości rodem z Tokyo Blade, Judas Priest, Traitors Gate, Saxon i Iron Maiden, które zostały wymieszane z amerykańską szkołą tradycyjnego power metalu spod znaku Liege Lord, Warlord, Omen i Riot. Znajdziemy tutaj także nieco innych inspiracji. Nie kryłem zdziwienia, gdy w środku "The Hammer of Gods" - świetnego otwieracza swoją drogą - wyskoczył riff "Calico Jack" Running Wild. Same patenty znane z kapeli Rolfa Kasparka pojawiają się w większości utworów, jednak już w postaci nieco mniej oczywistej. Na "Beyond the Omens" składa się osiem utworów, a cały krążek trwa równo 40 minut. Przez ten czas zostaje nam zafundowana interesująca przejażdżka po dobrym, klasycznym metalu, w którym znalazło się wszystko to, co powinno się w nim znaleźć - mięsiste riffy, galopki, melodie, harmonie, przejścia, perkusyjne bastonady, ogniste solóweczki i pełne pasji wokale. Wszystko to bez zbędnego cukrzenia czy udziwniania. Tradycyjny metal jak się patrzy i to bez żenuncji rodem ze Skull Fist czy Enforcera. Cieszy mnie fakt, że "Beyond the Omens" jest płytą zróżnicowaną i temat klasycznego metalu został tutaj uchwycony z wielu różnych stron. Dzięki temu sama płyta jest też niezwykle interesująca i perspektywiczna. W Chile potrafią grać metal. Oprócz Lucifer's Hammer udowadnia to także inny tegoroczny debiut z tego kraju - Iron Spell. A czy w Polsce ktokolwiek umie porwać się na taką formę sztuki i nie
zrobić z tego spektaklu żenującej kicz tandety i miałkiej papki? (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Madame Mayhem - Now You Know 2016 Metalville
Madame Mayhem to jedno osobowy projekt, która do współpracy nakłoniła Billy Sheehan'a, aktualnie znanego z działania w Winery Dogs, wcześniej zaś z Talas i Mr. Big. Wraz Sheehan' em przygotowała muzykę, a do tego Billy wziął się za produkcję debiutanckiego albumu, a także zagrał na basie i gitarze. Dzięki niemu namówiono do współpracy kolejnego basistę Corey'a Lowery znanego z Saint Asonia i Stuck Mojo, który wspomógł Madame Mayhem również przy ogarnięciu dwóch kompozycji. Do grupy dołączyli również perkusista Ray Luzier (KoRn, KXM) oraz gitarzyści Ron "Bumblefoot" Thal (Guns N' Roses) i Russ Parrish (War & Peace, Fight, Steel Panther). Madame Mayhem wygląda jak kolejne dziewczę parające się graniem gotyckiej czy też innej mrocznej muzyki. Jednak na debiucie "Now You Know" znalazł się nowoczesny melodyjny hard rock z różnymi współczesnymi naleciałościami typu groove, grunge czy alternatywny rock. Co raczej nie dziwi, gdy zerknie się na dopiero co wymienioną listę współpracujących muzyków. Album otwierają trzy bardzo mocne nowoczesne kawałki, gdzie Madame Mayhem nie tylko wplata melodyjne i łatwo wpadające w ucho melodie ale także nieraz musi nieźle pokrzyczeć. W kolejnych trzech kawałkach jest trochę lżej ale ciągle dynamicznie, gdzie bez problemu wyśpiewuje swoje melodie liderka projektu. W samym środku znajduje się power ballada "Better Days", w której nawet instrumenty smyczkowe brzmią mocno. Tak sobie myślę, że gdyby ten kawałek zaaranżować w klasyczny hard rockowy sposób byłby z niego zacny utwór. Później następują kolejne kompozycje, które stanowią swoisty misz-masz stylu całego projektu, czyli wspomniany nowoczesny hard rock, w kilku odcieniach, tak bardzo chętnie emitowany w amerykańskich stacjach radiowych. Jedynie sam koniec trochę zaskakuje. "Anyone Who Had A Heart" kojarzy mi się z klasycznym pop-rockiem z lat sześćdziesiątych z pewnym swingowym drajwem. No cóż, wolę takie granie od nowoczesnego hard rocka. Madame Mayhem ma mocny czysty głos, nie sili się na jakieś zawodzenie. Za co jej chwała. Muzycy zapewnili bardzo wysoki poziom kompozycji, jak i brzmienia, także jak ktoś lubi współczesnego hard rocka z pewnością z chęcią przytuli "Now You Know". Ja w takich wypadkach, jak już wielokrotnie wspominałem, cieszę się, że mam do wyboru klasyki z lat siedemdziesiątych. (-) \m/\m/ Marauder - Bullethead 2016 Pitch Black
Jest taka stara świecka tradycja zgodnie z którą greccy heavy metalowcy z Marauder co cztery lata wydają nowy krą-
żek. W przypadku "Bullethead" było tak samo. Zresztą nie jest to zespół, na którego płyty czekam z niecierpliwością. Po prostu jak wypuszczą coś nowego i nadarzy się okazja by tego posłuchać to z niej korzystam. Zawsze uważałem ich za poprawny band, ale nic ponadto. "Bullethead", szósty już album tej ekipy, również nie zmieni mojej opinii o nich. Jest to nieskomplikowany tradycyjny heavy metal z jak to na Greków przystało epickimi naleciałościami. Utwory z tej płyty możemy podzielić na dwie kategorie. Pierwszą z nich tworzą rockery w postaci "Spread Your Wings", "Tooth N Nail" czy "Predators". Rozpędzone, melodyjne i z chwytliwymi refrenami. Natomiast druga grupa to te bardziej epickie utwory, do której należą choćby najdłuższy, zresztą otwierający album "Son of Thunder", marszowy, z refrenem kojarzącym się trochę z Sabaton, a trochę z Grave Digger "Dark Legion" oraz chyba mój ulubiony "The Fall". Jak już pisałem wcześniej muzycy nie tworzą jakichś skomplikowanych struktur, stawiając na bezpośrednie uderzenie co w takiej muzyce sprawdza się bardzo dobrze. "Bullethead" z pewnością nie wyniesie Marauder na szczyty heavy metalu, ale jest po prostu dobrym kawałkiem muzyki, którego słucha się bez bólu. Co prawda oryginalności tu nie uświadczymy, ale chyba nikt kto zna twórczość tej załogi nie oczekiwał jej od nich. Nie jest to zespół, który dokona jakiejś muzycznej rewolucji. Słucha się go bardzo fajnie, ale cały czas ma się wrażenie, że pewnego pułapu nigdy nie uda im się osiągnąć. Podejrzewam zresztą, że muzycy Marauder mają to w dupie i grają po prostu taki heavy metal jaki lubią i nie myślą raczej o podbijaniu scen. Podejrzewam, że za cztery lata, przy okazji ich kolejnego materiału recenzja będzie wyglądała dokładnie tak samo. (4,2) Maciej Osipiak
Martin Turner - Written In The Stars 2015 Dirty Dogs Discs
Rok 1972, pojawia się winyl z charakterystycznym wojownikiem na okładce, to było ówczesne marzenie wielu fanów hard rocka i progresywnego rocka. "Argus", bo o trzecim albumie Wishbone Ash jest właśnie mowa. Niektórzy do tej pory uważają go za najlepszy w dorobku tej kapeli, a przecież są jeszcze krążki "Wishbone Ash", "Pilgrimage" i "Wishbone Four". Ogólnie podejrzewam, że o tym zespole pamiętają jedynie nieliczni z równolatków muzyków. Młodym adeptom rocka nazwa Wishbone Ash pewnie nic nie mówi. Zapewne nie skojarzą również samego Martina Turnera, czy też charakterystyczną sylwetkę wojownika wtopi-
oną w logo na okładce "Written Un The Stars". Bez wątpienia dla nich jest ten podpis pod nazwiskiem: "Założyciel grupy Wishbone Ash", choć tym starym też trzeba było przypomnieć w czym rzecz. Bodajże jeszcze w 2010 roku Martin używał nazwy Martin Turner's Wishbone Ash. Na tą chwilę może jedynie posługiwać się swoim nazwiskiem, bowiem prawo do nazwy pozostało przy innym członku-założycielu, Andy Powellu. "Written In The Stars" to pierwsza od osiemnastu lat studyjna sesja Martina Turnera. Tak jak zakładałem, zanim odsłuchałem całość krążka, zawiera on muzykę, która jest zbliżona do tego co robił Martin w swojej macierzystej grupie. Album zaczyna intro, a następnie równie krotki utwór instrumentalny. Jest w nich coś z space rocka, co jest wprowadzeniem do tego, co będzie działo się w końcowej fazie albumu. Trzecia kompozycja to już normalny kawałek, dynamiczny z charakterystycznymi elementami dla Wishbone Ash, dwugłos gitarowy i dwugłos wokalny. Niemniej ów tytułowy utwór bardziej kojarzy mi się z tym, co robił zespół w latach osiemdziesiątych, czyli muzyka była wtedy prostsza i dynamiczniejsza. Kolejny kawałek wyłamuje się najbardziej z całości albumu. "Lovers", to po prostu hicior w stylu melodyjnego rocka. Natomiast od "Vapour Trail" rozpoczyna się to, co może mocno kojarzyć się z tym, co Martin Turner wyczyniał wraz z kolegami w latach siedemdziesiątych, choć zapewne teraz, trudno było mu w pełni idealnie wypracować klimat z tamtych czasów. Martinowi nie śpieszy się nigdzie na tym krążku, w tej części album jest zdecydowanie bardziej nostalgiczny i balladowy, choć nie unika tych dynamiczniejszych elementów. Specyficzny klimat, swoiste harmonie wraz z dialogiem gitar i wokali to podstawowe cechy muzyki kreowanej przez Martina i kolegów. Czego punktem kulminacyjnym zdaje się znakomity utwór "Falling Sands". Jakkolwiek jeszcze bardziej uwiodła mnie finałowa i najdłuższa kompozycja "Interstellar Rockstar", w której zderzyły się melancholijne wpływy Wishbone Ash z wzorcami znanymi z wspomnianego space rocka oraz z przemykającymi w tle subtelnymi aranżacjami symfonicznymi. Martin Turner choć już bez starych kolegów nie stoi na przegranej pozycji. Obecnie ma niebagatelną pomoc w nowych towarzyszach. Wspierają go znakomici gitarzyści Danny Wilson i Misha Nikolic oraz perkusista Tim Brown. Chociaż z tego co się zorientowałem to, za to charakterystyczne brzmienie duetu gitar prowadzących na "Written Un The Stars" odpowiedzialni są w głównej mierze Danny Wilson oraz Ray Hatfield. Najwidoczniej życie zmusiło Hatfielda do opuszczenia kapeli i to w nagły sposób, bowiem Nikolic uzupełniał nagrania w trzech kawałkach. Nie można pominąć świetnego brzmienia albumu, nawiązuje ono lat siedemdziesiątych zeszłego wieku ale nagrane w sposób współczesny bez silenia się na zupełny old-school. Ogólnie muzyka na "Written In The Stars" jest doskonała, wyśmienita, elegancka, stylowa i wysmakowana. Martin Turner nie mógł lepiej przypomnieć o sobie, jak i o swojej muzyce. (4,7) \m/\m/ Martina Edoff - Unity 2015 MRM
Lata osiemdziesiąte miały swoje silne kółko pań z pod znaku hard'n'heavy. Doro Pesch, Joan Jett, Lita Ford, Lee
Aaron, Pat Benatar itd. Martina Edoff najwidoczniej zafascynowana minioną epoką chciałaby chociaż na chwilę przywrócić jej niegdysiejszy czar i blask. Robi to od około 2014 roku, wtedy wydała debiutancki album "Martina Edoff", a omawiany krążek "Unity" ujrzał światło dzienne rok później. Martina to już doświadczony muzyk, jednak na początku swoją praktykę zdobywała wśród artystów popowych typu; Dr Alban, E-Type czy Ace Of Base. Dopiero z czasem weszła w świat melodyjnego rocka i metalu. Takie są już właśnie jej solowe albumy. Tytułowy kawałek "Unity" to bardzo udane, dynamiczne połączenie rocka i metalu. I choć ten element jest w każdej kolejnej kompozycji tego krążka, to większość utworów ma więcej fragmentów AOR czy rocka. Duży wpływ na ogólny odbiór mają też linie melodyczne, które są bardzo melodyjne, wpadające w ucho i słychać, że Martina miała doświadczenie z popową estetyką. Jednak jej głos jest mocno osadzony i ma swoją moc, jak na rock przystało. Trochę przypomina mi Ann Wilson z Heart. W ogóle muzycznie propozycje Martiny kojarzą się z takim specyficznym połączeniem wpływów wspomnianego Heart i The Poodles lecz w współczesnej produkcji. Różnie można to ocenić. Z pewnością nawiązanie do produkcji z lat osiemdziesiątych przyciągnęłoby wszystkich tych sentymentalnych i stetryczałych rockerów. Natomiast umiejętna fuzja starego z nowym daje możliwość skuszenia współczesnych fanów radiowego rocka. Muzyka na krążku "Unity" jest bardzo nośna, po trosze ma klimat lat osiemdziesiątych, a przede wszystkim ma bardzo dużą szansę na częstą gościnę w radiowym eterze. Na tą chwilę Martina Edoff jest bliższa mianu, którym niektórzy już ją tytułują, czyli "Królowej rocka z północy", niż "Metal Queen" jak od czasu do czasu zwali wspomniane na początku panie. Mimo wszystko Martina warta jest zapamiętania wśród fanów damskiej rockowej wokalistyki. (3,7) \m/\m/
Matthias Steele - Question of Divinity 2016 Minotauro
Ten pochodzący z Rhode Island band zawsze tkwił w głębokim podziemiu, pomimo tego, że jego dwa pierwsze krążki "Matthias Steele" (czasem traktowany jak demo) z 1987 roku i "Haunting Tales of a Warrior's Past" z 1991 to znakomite materiały będące prawdziwymi perłami amerykańskiego metalu. Natomiast ich najnowsze dziecko "Question of Divinity" to pierwsze co dane mi było od nich usłyszeć od czasu powrotu, o którym nawet nie wie-
RECENZJE
141
działem, że nastąpił. Z tego co wyczytałem nagrali też płytę "Resurrection" w 2007 roku, ale nie miałem do tej pory pojęcia o jej istnieniu, więc nie odniosę się do jej zawartości. A jaka jest "Question of Divinity"? Poprawna i bardzo surowa. Przede wszystkim nie ma tu zbyt wielu fajerwerków, żaden numer nie stanie się hitem, ani też nie będzie się do nich wracało z wypiekami na licu. Muzycznie to klasyczny amerykański power z doomowymi elementami. I chyba właśnie te wolniejsze fragmenty wypadają tu najlepiej. Przede wszystkim najmocniejszy cios w tym gronie, epicki "The Boatman", który jednak po wolnym początku później fajnie się rozwija zdecydowanie przyspiesza. Drugim takim wałkiem jest "No Solutions", w którego początkowej fazie wokale Anthony'ego Lionetti'ego do złudzenia przypominają Marka Sheltona. I właśnie te dwa utwory to jedyne z tego krążka, do czego ewentualnie, choć nie pewno, kiedyś będę miał ochotę wrócić. Z reszty to może jeszcze "Freedom" w miarę wyrył mi się w pamięci". Pozostałe ani mnie grzeją ani ziębią. Słucha się tego ok, ale nic z tego nie wynika. Poza 8-oma nowymi numerami w programie znajdują się też dwa koncertowe, jednak w dość chujowej jakości i tak naprawdę mogłoby ich nie być. Podejrzewam, że chodziło o przedłużenie czasu trwania krążka. Napisałem wcześniej, że "Question of Divinity" jest surowa. Chodziło przede wszystkim o to, że jej brzmienie jest tak radykalnie oldskulowe, że brzmi ona jak jakiś zaginiony materiał demo z lat '80 znaleziony u kogoś w piwnicy pod warstwą kurzu. Jestem ciekaw czy był to zamierzony efekt czy wpływ na to miał zwyczajnie brak lepszych warunków. Jednak z drugiej strony ich muzyka jest tak mocno zakorzeniona w tamtej dekadzie, że z nowoczesnym brzmieniem mogłaby utracić cały swój urok. Wydaje mi się, że nawet gdyby "Question..." ukazała się te 30 lat temu to nie sądzę by zyskała status kultowej, zdecydowanie odstaje od choćby pierwszych albumów Matthias Steele, nie mówiąc już o całej masie innych wybitnych bandów. Ogólnie rzecz biorąc jest to całkiem sympatyczna rzecz, ale większych emocji u mnie nie wzbudza. Raczej tylko dla maniaków (3,6) Maciej Osipiak
Mayfair - My Ghosts Inside 2016 Pure Prog
Progressive metal? Oj, metal chyba jednak niekoniecznie... Lepszym tropem jest tu fakt, że kolejny po reaktywacji, a generalnie piąty od 1993 roku, album tego austriackiego kwartetu firmuje Pure Prog Records. Z tym progresem to też lekka ściema, ale brzmi to już nieco bardziej prawdopodobnie, tym bardziej, że w muzyce od ładnych kilku lat mamy totalne pomieszanie z poplątaniem i dotyczy to również wszelkich odmian rocka i metalu. Generalnie jednak świat mógłby się w zupełności obyć bez "My Ghosts Inside", bo to wtórne, nijakie i pozbawione jakichkolwiek atutów granie. Zwykle rockowe ("Blinded By Your Light", "Andermal"), a czasem
142
RECENZJE
nawet pop rockowe ("Boom"), z rzadka zaciekawiające jakimś zapadającym w pamięć rozwiązaniem (orientalizujący "Desert", post-rockowy "Schrei Es Raus"). W tym ostatnim i w kilku innych utworach wokalista Mario nawet udatnie naśladuje manierę Serja z SOAD, jednak już na coś bardziej oryginalnego pomysłów nie starczyło (surowy growling w utworze tytułowym, fatalnie zaśpiewany "When Angels And Demons Meet"). Po zespole obijającym się po europejskich scenach od 1989 roku spodziewałem się jednak czegoś lepszego. (2)
Merciless Death - Taken Beyond 2016 High Roller
Pierwsze dźwięki najnowszego albumu Megadeth mogą budzić skojarzenia z megapopularnym w Polsce tureckim serialem "Wspaniałe Stulecie". Jednak to tylko kilka sekund, po których za sprawą świetnego, agresywnego riffu gitarowego w utworze "The Threat Is Real", nie mamy już wątpliwości, że to wracająca w dobrej formie ekipa Dave'a Mustaine'a. Mocny thrashowy numer na początek, następnie znakomity utwór tytułowy, zahaczający o terytoria heavy metalowe za sprawą ultra-melodyjnego, najeżonego świetnymi solówkami gitarowymi refrenu, stanowią interesujące preludium. Zaczynający się niczym walec "Fatal Illusion", to popis basowy Dave'a Ellefsona przechodzący w rasowy, naszpikowany wymianami solówek numer Megadeth. Trzeba przyznać, że za sprawą nowego nabytku, gitarzysty Kiko Louriero, partie solowe robią bardzo dobre wrażenie. Nie rzuca na kolana przeciętny "Death From Within" z refrenem śpiewanym zespołowo, jednak zaraz po nim zespół rehabilituje się znakomitym, energetycznym "Bullet To The Brain", w którym gitarzyści uwijają się, jak w ukropie. Podobać się może także wzbogacony ciekawymi partiami gitarowymi w mostku "Post American World", gdzie Mustaine wplata także stylowe zwolnienie tempa. Akustyczny wstęp "Poisonous Shadows" bynajmniej nie zapowiada smętnej ballady, lecz kolejny rasowy, bliższy klasycznemu heavy, numer. Świetne są tu epickie wstawki z żeńskimi wokalami i zaskakujące, fortepianowe zakończenie. Chwilę oddechu od thrashowego łojenia zespół oferuje w instrumentalnym "Conquer Or Die", podzielonym jakby na dwie części, akustyczną i mocną, gitarową. "Lying In State" to już Megadeth na pełnych, gitarowych obrotach. Sporą dawkę przebojowości za sprawą riffu i refrenu przynosi energetyczny "The Emperor". Tak więc, jednoznacznie thrashowy, mocny materiał z kapitalną, dynamiczną sekcją rytmiczną i jakże charakterystycznym rwanym riffowaniem. Rudzielec kolejny raz pokazuje kolegom ze słynnej kapeli na M środkowy palec, jednak uczciwie trzeba przyznać, że "Dystopia", nie namiesza w hierarchii najlepszych płyt Megadeth. (4.6)
Instrumentalny wstęp, "Creation", mnie nie powalił. Czułem, że już to gdzieś słyszałem - choć nie pamiętam już gdzie. W każdym razie, intro jest dość klimatyczne, ale wieje już pewną odtwórczością. Pół minuty później, po wstępie wchodzi riff rozpoczynający "The First Tempation" (tak naprawdę wstęp jest połączony z utworem w postaci "Creation / The First Tempation") zagrany na modłę Slayera. Zresztą jak cała płyta, która poza Slayerem, miesza również wpływy Protectora, Exodus i Demolition Hammer. Oczywiście w różnych, czasami śladowych ilościach. Następnie niczym rozpędzona lokomotywa wjeżdża "Manifestation", by w połowie zatrzymać się na przystanku, a następnie ruszyć ponownie. Kolejny utwór, kolejne zmieszanie teutonicznej szkoły thrashu ze Slayerem, doprawione Dark Angel. Ogółem cały album jest utrzymany w thrashowym, brutalnym, pesymistycznym stylu. Przytłaczająca sekcja rytmiczna, ciężkie brzmienie gitar, podwójna stopa i ogólny nawał perkusyjny. Kolejny utwór ("Baptism At The Skull") tylko utrzymuje ten styl. Solówka w tym utworze umieszczona trochę z tyłu, a jej brzmienie przypomniało mi o Celtic Frost. W sumie wokal też przypomina trochę Toma Warriora, jednak bez jego specyficznych wstawek. Następnie pojawia się w wolniejszym tempie, posiadający brudny riff, "Oath Of Revenge", który z biegiem czasu się rozpędza. Tutaj nawet bardziej czuć Celtic Frost niż wcześniej. Potem kolejny kawałek "The Evil Of The Night". Początkowo utrzymany w wolnym tempie, po czym znowu się rozpędza... Przy czym warto zauważyć, że większość utworów na tym albumie to dość krótkie kawałki, od 2 do 5 minut. Następnie "Christians of Gomorrah". Utwór wkomponowujący się do tematyki albumu, bowiem odnosi się głównie do satanizmu i antyteizmu. No i to zakończenie utworu. Dalej "Convictions". Powiem, że sekcja perkusyjna odwala na tym albumie kawał świetnej roboty. Chociaż trochę brzmienie stopy na tym utworze pozostawia do życzenia. Ostatni kawałek, "Prepare The Soul/ Taken Beyond" posiada o wiele lepszy, mniej odtwórczy wstęp. Sam utwór świetnie kończy album. Wady? Brzmienie stopy, które da się zauważyć głównie na dwóch ostatnich utworach, kiepski wstęp, względna odtwórczość i iluzyjne odczucie, że każdy utwór brzmi tak samo... Jednak wystawiam "Taken Beyond" ocenę (4,8), a to ze względu na to, że jest to świetny, jeden z brutalniejszych albumów ostatnich lat, utrzymanych w prawdziwie staro-szkolnym, siarczystym stylu i jednocześnie bardzo klarownym. Komu polecam? Myślę że fani thrashu, chociażby od Demolition Hammer nie będą zawiedzeni, w przeciwieństwie, do dość przeciętnego moim zdaniem Condition Critical (o którym też pisałem bodajże już na łamach gazety).
Tomek "Kazek" Kazimierczak
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Wojciech Chamryk
Megadeth - Dystopia 2016 Universal Music
Messenger - Starwolf - Pt. II: Novastorm 2015 Massacre
Moja ostatnia styczność z Messenger, tak gdzieś przed 10 laty, utwierdziła mnie w przekonaniu, że grają solidnie, ale nie aż tak dobrze, by oszaleć na ich punkcie - zresztą to już nie te czasy, kiedy tydzień po tygodniu poznawało się przełomowe płyty i świetne zespoły. Jednak wydany pod koniec ubiegłego roku album "Starwolf - Pt. II: Novastorm" to kawał konkretnego grania i kolejny koncept w dorobku grupy. Może tylko nie do końca przekonują mnie - owszem, udatne - ale jednak mało oryginalne próby kopiowania Helloween w "Warrior's Ride" i bonusowym "Keep Your Dreams Alive", ale OK, każdy ma swoich mistrzów i wzory do naśladowania. Cała reszta jest już jednak bez zarzutu: "Sword Of The Stars" to bombastyczny, symfoniczny power metal z patetycznym refrenem, a miejscami taki bardziej powerowy Runnig Wild,takich podniosłych partii nie brakuje też w "Captain's Loot" i "Pleasure Synth". Z kolei "Novastorm", "Fortress Of Freedom" czy "Wild Dolly" mają w sobie bezkompromisową moc tradycyjnego metalu lat 80., nie brakuje też typowych dla tego okresu ballad: "Frozen" jest bardziej romantyczna, a drugi bonus "In Morgan We Trust" rozwija się do ostrego przyspieszenia z równie drapieżnym śpiewem. Nie da się zresztą ukryć, że Francis Blake to niezwykle mocny punkt Messenger, wokalista dysponujący czterooktawowym głosem, równie wyśmienity w typowo metalowych, jak i subtelniejszych partiach. (4,5) Wojciech Chamryk
Metal Church - XI 2016 Nuclear Blast/Rat Pak
Metal Church - kapela legenda, która swoim demo "Red Skies" pokazała na czym polega idea thrash metalu zanim w ogóle taki jeden James Hetfield z drugim Larsem Ulrichem założyli tę swoją padaczną Metallicę. Żeby było śmieszniej, to Lars nawet swojego czasu był na przesłuchaniu w Metal Church i bardzo szybko mu tam podziękowano. Sam debiutancki album Metal Church to kwintesencja power/thrashu z USA legenda i pomnik. Jego następcy w postaci "The Dark" i "Blessing in Disguise" utrzymali poziom debiutu, porażając genialnym metalem, który rozsiewał barbarzyńska agresję i dziką furię. Jak ostatnio rozmawialiśmy z Metal Church, chłopaki się zarzekali, że nie mają kontaktu z Mike'em Howe i że gość już dawno zrezygnował z bawienia się w muzykę. A tu proszę, nagle wielki powrót legendarnego wokalisty i
w ogóle. Po nieodżałowanym Davidzie Wayne'ie to właśnie Mike Howe, znany z genialnych wokali na "Blessing in Disguise" (a także "The Human Factor" i "Hanging in the Balance") był najbardziej kojarzonym wokalistą z klasycznego okresu Metal Church. "Badlands", "The Spell Can't Be Broken" i epicki "Fake Healer" to hymny, które na stałe wpisały się w dziedzictwo Metal Church i samego heavy metalu i to między innymi dzięki jego porażającym wokalom. Nie tylko sam Mike Howe, którego głos okazał się być zachowany w świetnym stanie, jest atutem nowego albumu Metal Church, ale też fakt, że w magiczny sposób Kurdt zaczął pisać riffy w klimacie Metal Church. Nie ma już tutaj tych marnych wysrywów rodem z "Generation Nothing", lecz prawdziwa old-schoolowa praca gitary, która potrafi zaakcentować swoje szlachetne pochodzenie. Od pierwszych klasycznych riffów rozpoczynających otwierający album "Reset" czuć, że ta płyta stanowi krok w stronę jakości i solidnego warsztatu. Zwłaszcza w porównaniu do "Generation Nothing" - poprzedniego albumu studyjnego. Metal Church idealnie złączył ze sobą wszystkie swoje charakterystyczne elementy mocny i charyzmatyczny wokal, mięsiste gitary, nieustępliwy atak bębnów oraz płomienne solówki. Riffy naprawdę jadą starym Metal Church, z tym że jednak zespół nie stara się pisać na nowo swoich dawnych zagrywek jak to uczyniło Riot na "Unleash the Fire", lecz tworzy nowy materiał w klasycznym klimacie i duchu. Wyszło to naprawdę przednio, zwłaszcza w parze z tymi błyskotliwymi leadami. "Reset", "Killing Your Time", gnający do przodu "No Tomorrow", mocarny "Signal Path" z tą ciekawą klasyczną gitarą na początku - Metal Church przygotowało nowe wydawnictwo w sposób naprawdę godny. Te utwory to dopiero jednak sam początek. Na "XI" składa się jedenaście utworów. Nie dostaniemy tutaj żadnych słabych numerów, co biorąc pod uwagę kondycję albumow Metal Church z ostatnich dwudziestu lat, jest nie lada osiągnięciem dla tego zespołu. "XI" spełnia pokładane w nim oczekiwania nie tylko na samym swym początku. "Needle and Suture", dość ciekawie zakończony takim wyciszeniem w trakcie ostatniego refrenu, stanowi dobrze dobrane ucieleśnienie esencji Metal Church z przełomu lat 80. i 90.. Dodatkowe warstwy artyzmu dodaje "Shadow", które szczodrze kipi naokoło klimatem, oraz muskularny "Soul Eating Machine". Nawet dość nietypowy "Suffer Fools" z tym swoim dysonansowym głównym riffem rozwija godną formę tego wydawnictwa. Nie ma tutaj nachalnego gnania do przodu, nawet te szybsze kawałki mają jakiegoś rodzaju uzdę, która uniemożliwia im rozpętać maksymalnej dzikości i chaosu. Mimo to z albumu nie spływa na nas senna nuda i uporczywa sztampa (patrz: CETI), a szybkość i tak jest odczuwalna. Zapewne to zasługa umiejętnych aranżacji poszczególnych elementów i składowych w kompozycjach. Wszystko jest w nich ze sobą pozszywane bez żadnych zgrzytów. Z "XI" naprawdę czuć klimat "The Dark" i (zwłaszcza) "Blessing in Disguise". Nie wiem jak to się udało, znaczy ja rozumiem - Mike Howe i w ogóle, którego głos brzmi niemal tak samo jak prawie trzydzieści lat temu, ale mimo wszystko jestem naprawdę pod wrażeniem. Oby więcej takich albumów metalowych, które tak umiejętnie potrafią przedstawić klasykę i tradycję w sposób nowoczesny i aktualny. (5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Midnight Eternal - Midnight Eternal 2016 Inner Wound
Ciekaw jestem, czy włodarze Inner Wound mają jakieś przecieki o nadchodzącej kolejnej fali popularności melodyjnego power metalu. Tak przynajmniej można wnioskować po ich ostatnich wydawnictwach. Owszem wiadomo jest, że szwedzka wytwórnia preferuje taki rodzaj muzyki, ale zawsze cechowała ją pewna ambicja. Przeglądając informacje o nowych tytułach z katalogu Inner Wound, rzucają sie w oczy cechy, które powinny je wyróżniać, niestety w zderzeniu z rzeczywistością roztrzaskują się w pył i nikną, w ten sposób dostajemy najzwyklejszy, oklepany melodyjny power metal. Amerykański Midnight Eternal idzie także tą drogą. Muzycznie można go umiejscowić przy dokonaniach Stratowariusa, Sonata Arctica itd. Tak jak w wypadku Finów, także Amerykanie umieją po profesorsku napisać, zagrać i nagrać swoje utwory. Jednak to Finowie budowali ten styl, zaś muzycy z Midnight Eternal jedynie precyzyjnie potrafią odtworzyć tę muzykę. Być może ta zdolność, oraz niesamowity warsztat muzyczny i techniczne umiejętności muzyków, miały przekonać nas, że mamy do czynienia z czymś ambitnym. Prawie im się udało, ale jak to niesie reklamowy slogan, że "prawie" to przeważnie stanowi dużą różnicę. Debiut Midnight Eternal oferuje nam standardową sekcję rytmiczną, typowe klawisze, charakterystyczne gitary, niezłe sola. Słuchanie samej muzyki przynosi sporo radości, nie tylko spełnia standardy ale także przykuwa uwagę ciekawymi melodiami. W sumie faktycznie umiejętność odwzorowania norm melodyjnego grania rodem z Europy oraz nieprzeciętne umiejętności muzyków, może stawiać Amerykanów w roli młodej nadziei. Czy jednak są wstanie wskoczyć o jeszcze jeden pułap wyżej? Trudno odpowiedzieć, tym bardziej, że za mikrofonem znowu stoi panna i w typowy sposób zawodzi sobie. Niestety nie cenie takiej wokalistyki, a nawet twierdzę, że wybór takiego stylu śpiewu ciągnie zespół mocno w dół. Oczywiście to tylko moje zdanie. Midnight Eternal w przeciw wadze ma jeszcze dobra produkcję. Co bardzo się chwali, bo nagrywali u siebie w lokalnym studio, a jedynie masteringiem zajął się nie kto inny jak Tommy Hansen. Wspólnie z Inner Wound zapewnili także niezłą ale w typowej estetyce grafikę. Najbliższy czas dla tej kapeli będzie bardzo trudny, a zarazem bardzo ważny. Od tego co będą mogli zaoferować, będzie zależało czy nazwa Midnight Eternal zostanie zapamiętana na dłużej, czy przepadnie w odchłani przeciętności. (3,5) \m/\m/ Millennium - Caught In A Warzone 2016 No Remorse
Po wznowieniu przed kilku laty debiutanckiego i zarazem jedynego albumu z 1984 roku Brytyjczycy z Millennium doczekali się kolejnego wydawnictwa nakładem No Remorse Records. Wygląda na to, że ta grecka wytwórnia staje się coraz większą konkurencją dla High Roller Records, przypominając nie tyl-
ko amerykańskie, ale też europejskie zapomniane perełki. Jedną z nich jest, istniejąca w połowie lat 80. i od niedawna znowu aktywna, grupa Millennium. Kiedy ukazywał się ich pierwszy LP nurt Nowej Fali Brytyjskiego Metalu był już właściwie przeszłością, zresztą zespół określano już wtedy mianem post-NWOBHM, a "Millennium" cieszy się obecnie statusem jednego z klasycznych wydawnictw tamtego okresu. Mimo tego twórcom tej płyty nigdy nie było dane zakosztować sukcesu czy nawet jakiegoś większego powodzenia, a po roku 1984 było już tylko coraz gorzej: kolejne demówki przechodziły bez echa, co skończyło się nieucronnym w tej sytuacji rozpadem zespołu w 1988 roku. Po latach okazało się jednak, że w zespołowych archiwach ocalał drugi, nigdy nie wydany album "Caught In A Warzone", zarejestrowany podczas kilku sesji w połowie lat 80. Teoretycznie są to nagrania demo, lecz ich jakość może poza trzema ostatnimi numerami - nie odstaje zbytnio od tego, co w tamtym okresie trafiało do tłoczni, tak więc śmiało można tu mówić o pełnoprawnym wydawnictwie, tym bardziej, że tych 12 utworów muzycznie też trzyma poziom. Owszem, jest ciut więcej melodii niż na debiucie, ale to wciąż rasowy, szlachetny brytyjski metal. Najczęściej szybki, dynamiczny i wspaniale zadziorny, jak w openerze "Princess Of The Light" z wyżyłowanym śpiewem Marka Duffy'ego, "Gambling Fever" z chóralnym refrenem czy "Rock Cliche", numerze melodyjnym, ale i mającym w sobie sporo pazura. Fajnie rozwija się też numer tytułowy: początkowo balladowy i niezbyt mocny, aż do szybkiej kulminacji i ponownie balladowego zakończenia, miarowych, mocarnuch rockerów w rodzaju "When Midnight Falls" czy "The Dance Of The Dragonfly" też na tej udanej płycie nie brakuje. A ponieważ zespół w ubiegłym roku wznowił działalność to kto wie, może doczekamy się trzeciego albumu Millennium? (5,5) Wojciech Chamryk
Minotaur - Beast of Nations 2016 High Roller
Twórcy kultowego "Power of Darkness" stanowczo za długo nie dawali znaku życia. Przecież ich ostatni i drugi w ogóle pełny album "God May Show You Mercy... We Will Not" ukazał się już siedem lat temu. Niestety "Beast of Nations" to tylko czteroutworowa EPka, ale trzeba się cieszyć z tego co jest. Tym bardziej, że te kawałki to thrashowe petardy zagrane w tradycyjnym germańskim stylu. Możecie się więc spodziewać bezpośredniego pierdolnięcia bez zbędnych wygibasów i instrumentalnej masturbacji. Momenta-
mi jest wręcz punkowo, ale właśnie ta prostota stanowi o sile przekazu Minotaur. To jest dokładnie taki thrash jaki powinien być i jaki nasi zachodni sąsiedzi opanowali do perfekcji. Słychać tu przede wszystkim wierność korzeniom i podziemnemu metalowi. Nie macie co szukać tutaj jakichkolwiek innowacji ani wizjonerstwa. To nie o to chodzi w Minotaur. Tutaj liczy się tylko pierwotna thrashowa siła. Główne drogowskazy, jakby ktoś nie wiedział to stary Kreator, Protector, Exumer, Necronomicon czy nawet Iron Angel. Jak już wspominałem wcześniej szkoda, że "Beast of Nations" trwa tylko niecałe 15 minut, ale myślę, że wtajemniczeni nie będą długo zastanawiać się nad nabyciem tego materiału. Radzę się pospieszyć, bo High Roller wypuściła go w limicie 500 winyli i tyle samo CD. Mam nadzieję, że na ich trzeci krążek przyjdzie nam poczekać zdecydowanie krócej. (5) Maciej Osipiak
Mob Rules - Tales From Beyond 2016 SPV
Power metal w Niemczech to prawdziwa instytucja, jednak Mob Rules nie inspirują się dokonaniami Helloween czy innych rodzimych gigantówgatunku, zdecydowanie czerpiąc inspiracje od zespołów pokroju Stratovarius. Na ich ósmym albumie nie jest inaczej, przeważają tu więc szybkie, bardzo melodyjne i chwytliwe numery w rodzaju "Somerled", "My Kingdom Come", "Dust Of Vengeance" czy "The Healer". Panowie nie unikają też patentów kojarzących się z Iron Maiden, co dodaje "Dykemaster's Tale" i "On The Edge" mocy i drapieżności - szkoda tylko, że zalatująca dźwiękowym plastikiem perkusja jest na zupełnie innym biegunie niż tłuste, mocarne brzmienie gitar. Czasy świetności tradycyjnego metalu przypomina też bonusowy, surowy "Outer Space", ale najciekawszym utworem na "Tales From Beyond" jest trzyczęściowa kompozycja tytułowa. Mob Rules już od czasów swego debiutu lubują się w takich dłuższych formach, ale muszę przyznać, że tą suitą Klaus Dirks z kolegami wysoko zawiesili poprzeczkę. I tak "A Tale From Beyond (Part 1: Through The Eye Of The Storm)" to część bardziej progresywna, z licznymi partiami klasycyzująco-orkiestrowymi, a chórki brzmią niczym, wypisz-wymaluj, Styx z najlepszych lat. "A Tale From Beyond (Part 2: A Mirror Inside)" jest bardziej balladowa, chociaż Dirks zdziera tu nieźle gardło, zaś "A Tale From Beyond (Part 3: Science Save Me!)" czerpie z tradycyjnego metalu, ożenionego z typowo powerową melodią. (4,5) Wojciech Chamryk Mortalicum - Eyes Of The Demon 2016 Metal on Metal
Okładka ozdobiona XIX-wiecznym obrazem skrywa nie mniej klasyczną płytę. Szwedzi z Mortalicum od dobrych 10 lat jawią się jako piewcy doom/ hard rocka i ich najnowszy, już czwarty studyjny album, nader dobitnie po-
RECENZJE
143
brzmi to znacznie lepiej. (3)
===speed metalowym stylu, by przejść do demonicznego metalu w stylu Jex Thoth, zaś na końcu Fernanda prezentuje w zwolnieniu niski, ale czysty śpiew, który skojarzył mi się z samą Janis Joplin - istna perełka na koniec świetnej płyty. (6)
Wojciech Chamryk
Wojciech Chamryk twierdza ów stan rzeczy. Czasem aż naprawdę można zacząć zastanawiać się, jakim cudem w 2016 roku można tworzyć tak zakorzenioną w przeszłości, a jednocześnie tak świeżą i porywającą muzykę. Mocarny doom z przepotężną sekcją i takimiż riffami perfekcyjnie łączy się tu z klasycznym hard rockiem z początku lat 70., dochodzą do tego mniej oczywiste, jakże dopełniające to wszystko, wpływy i feeling psychodelicznego rocka. W sumie to zespół już wcześniej nagrywał naprawdę dobre płyty, ale od momentu gdy zaczęli grać we trzech ich muzyka stała się niewiarygodnie udana - coś naprawdę musi być w teoriach głoszących, że power trio to wymarzony skład do tworzenia takich dźwięków już od czasów Cream. Potwierdza to zawartość "Eyes Of The Demon", bo słabego numeru na tej płycie nie uświadczymy, a rozpędzony "King Of The Sun", tytułowy oraz równie mocarny "Iron Star", przebojowy w duchu "Paranoid" "The Dream Goes Ever On" czy bardziej epicki "Onward In Time" to w swej dziedzinie prawdziwe mistrzostwo świata. (5,5) Wojciech Chamryk
Mortillery - Shapeshifter 2016 Napalm
To już trzeci album tej kanadyjskiej grupy na przestrzeni ostatnich pięciu lat, jednak nie pamiętam, czy słyszałem wcześniejsze. Oczywiście nie świadczy to jeszcze o niczym, tym bardziej, że płyt ukazuje się tyle, że nie idzie tego ogarnąć, swoje robi też wszechogarniająca skleroza. Jednak w kontekście zawartości "Shapeshifter" coś musi być na rzeczy, bowiem to płyta najzwyczajniej w świecie wtórna i niczym nie porywająca - może na wcześniejszych było podobnie? Ekipa z Edmonton łoi oldschoolowy, wywiedziony z lat 80. thrash i czyni to na tyle solidnie, by nie skreślić jej od razu, jednak "Shapeshifter" nie wyróżnia się niczym szczególnym w powodzi tego typu wydawnictw. Fakt posiadania w składzie dwóch kobiet (basistka Miranda Wolfe, wokalistka Cara McClutcher) może zwracać uwagę, ale eksploatująca ponad miarę histeryczne wrzaski jednostajna maniera frontmanki zaczyna nużyć już w połowie płyty, tym bardziej, że zawarte na niej utwory do najkrótszych nie należą. Muzycznie niby jest lepiej, ale wszystko to już kiedyś słyszałem, w dodatku w znacznie lepszym wykonaniu. Owszem, sporo tu przebłysków, nawet ciekawych rozwiązań (nie tak szaleńczy jak cztery wcześniejsze utwory "Black Friday", bardziej urozmaicony aranżacyjnie numer tytułowy), ale generalnie to szybka łupanka na jedno kopyto i płyta w całości jest po prostu nużąca i niestrawna - w dawkach po dwa-trzy utwory
144
RECENZJE
Motörhead - Clean Your Clock 2016 UDR
"Clean Your Clock" to w dyskografii Motörhead płyta szczególna - została nagrana w Monachium 20 i 21 listopada ubiegłego roku, a 38 dni później Ian "Lemmy" Kilmister już nie żył. Jest to więc najprawdopodobniej jeden z ostatnich, jeśli nie ostatni, album koncertowy zespołu z ubiegłego roku, chociaż nie wykluczone, że istnieją też zapisy grudniowych występów i one też się kiedyś ukażą. O tym, że Lemmy był już wtedy bardzo chory powszechnie wiadomo, tak więc nie ma tu oczekiwać jakichś artystycznych wzlotów - jeśli ktoś chce posłuchać koncertowego wydania Motörhead w najwyższej formie, powinien sięgnąć po kultowe "No Sleep 'til Hammersmith" (1981), albo "Everything Louder Than Everyone Else" (1990) bądź "Better Motörhead Than Dead - Live At Hammersmith" (2007). "Clean Your Clock" jest jednak pozycją obowiązkową dla fanów Motörhead, ukazuje bowiem Lemmy'ego jako człowieka, dla którego scena jest czymś najważniejszym i pozostał na niej niemal do ostatnich dni życia. Dlatego nie ma co patrzeć na to, że nie śpiewa tu tak dobrze jak wcześniej: jego głos jest często bez mocy, jakby zmęczony, tym bardziej, że z każdym kolejnym utworem jest pod tym względem lepiej. Muzycznie bowiem panowie są w formie, dają konkretnego czadu, a Lemmy udowadnia też raz po raz swoje specyficzne poczucie humoru w zapowiedziach czy hasłach rzucanych do fanów. Wśród 16 utworów przeważa Motörowa klasyka: zaczynają od "Bomber", "Stay Clean" i "Metropolis", są też oczywiście "No Class", "Ace Of Spades" i długa wersja "Overkill" na bis. Pojawiają się też utwory mniej oczywiste, chociaż równie zacne, takie jak: "Over The Top", "Rock It", "Orgasmatron", "Just 'Cos You Got The Power" oraz dedykowany, zmarłemu 10 dni wcześniej perkusiście Philowi Taylorowi, "Doctor Rock". Mamy też bluesowy "Whorehouse Blues", w którym Lemmy gra na harmonijce, a Phil Campbell i perkusista Mikkey Dee towarzyszą mu na gitarach akustycznych, zaś z nowości "When The Sky Comes Looking For You" z ubiegłoroczej "Bad Magic" oraz "Lost Woman Blues" z wcześniejszej "Aftershock". Szkoda, że nie będzie już kolejnych, poza materiałami archiwalnymi, płyt Motörhead, jednak Lemmy pożegnał się z nami z klasą i trzeba to docenić. (5) Wojciech Chamryk National Suicide - Anotheround 2016 Scarlet
National Suicide to Włosi, tak więc wiadomo, że jeśli nie grają power metalu, to pewnie łoją thrash. I tak jest w istocie, a zespół doczekał się właśnie drugiego albumu. "Anotheround" nie przynosi rzecz jasna żadnych zaskoczeń, bo to już nie te czasy, zawiera jednak sporo siarczystego metalu. Jest to zresztą thrash łączący wpływy sceny
amerykańskiej i niemieckiej, a do tego muzycy nie unikają też wycieczek w kierunku speed czy tradycyjnego metalu, dodając do tego niekiedy szczyptę punkowej surowości. Z tych dziewięciu numerów na wyróżnienie zasługują: rozpędzony "I Refuse To Cry" z dwiema solówkami i nieoczekiwaną zmiana riffu, surowo/punkowy numer tytułowy, "Fire At Will" - początkowo szybki, ale ze zwolnieniem w chóralnie skandowanym refrenie i "Second To None", łączący thrash z zadziornością punk rocka i wpływami Accept. Echa dokonań tego niemieckiego zespołu są zresztą słyszalne na "Anotheround" częściej, bowiem Stefano Mini brzmi niczym korzystający z wyższych rejestrów sam Udo Dirkschneider - chwilami, jak choćby w "No Shot Bo Dead" brzmi to nieco karykaturalnie, jednak z czasem można się do tej charakterystycznej maniery przyzwyczaić. (4) Wojciech Chamryk
Nervosa - Agony 2016 Napalm
Minęły raptem dwa lata z niewielkim hakiem i Brazylijki z Nervosa uderzają ponownie. Już na debiutanckim "Victim Of Yourself" świetne radziły sobie z granym na najwyższych obrotach thrashem w niemieckim stylu, ale na "Agony" doszły już w tej dziedzinie właściwie do perfekcji. Potencjał grupy dostrzegli też szefowie Napalm Records, bowiem album został zarejestrowany w USA pod okiem doświadczonego producenckiego duetu Brendan Duffey/Sylvia Massy, więc zacnie jest nie tylko pod względem muzycznym, bo brzmienie dosłownie wyrywa z butów. Thrash tria z Sao Paulo stał się jeszcze brutalniejszy, a jednocześnie utwory stały się dłuższe i bardziej dopracowane. Tak więc "Arrogance" uderza zdublowaną siłą wczesnego Destruction i Kreator, do czego Pichu Ferraz dodaje blasty, a filigranowa Fernanda Lira wściekły, też inspirowany black czy death metalem, wrzask. Równie intensywne są "Theory Of Conspiracy", "Deception", "Cyber War", "Hostages" czy, czerpiący trochę ze Slayera, "Hypocrisy". Z kolei "Intolerance Means War" ma w sobie coś z zadziorności punk rocka, zaś "Failed System", "Devastation" oraz "Surrounded By Serpents" są nawet, mimo tej całej brutalności, całkiem melodyjne. W sumie trochę szkoda, że Prika Amaral rzadziej gra tu solówki niż na "Victim Of Yourself", ale pewnie takie było założenie - ostrzej, brutalniej i cały czas do przodu, tak jak w śpiewanym po portugalsku "Guerra Santa". Mamy też numer jak na Nervosa wręcz eksperymentalny, bo finałowy "Wayfarer" nie dość, że trwa ponad sześć minut, to zaczyna się bardziej w tradycyjnym/
Ninja - Into the Fire 2016/2014 Pure Steel
Primo, po zespole z taką nazwą spodziewałam się jakichś młodzików grających speed metal. W każdym razie nie dojrzałych panów, którzy wyruszyli ponownie na podbój niemieckiej sceny po wieloletnim niebycie. Wszak grupa Ninja została założona jeszcze w 1986 roku i przed "Into the Fire" zdążyła wydać trzy płyty. Zgadza się to, że nazwę Ninja wybrały młodziki, bo w chwili zakładania zespołu, panowie Urlich Siefen i Holger vom Scheidt (obaj z pierwszego składu Ninja) bardzo dorośli nie byli. Secundo, po płycie pod tytułem "Into the Fire" spodziewałabym się mocnego otwarcia. Tymczasem rozpoczynający płytę "Frozen Time" zaskakuje nie tylko tytułem, ale też średnim, niemal snującym się tempem i bardzo subtelną dawką energii. Zakładam, że to celowe, odważne działanie, jako, że na krążku znajdują się utwory o różnorodnej, także tej zupełnie dynamicznej, tradycyjnie heavymetalowej ("Thunder" i "Sledgehammer") stylistyce, niekiedy zahaczającej o Accept (riff i wokale w "Supernatural"). Poza nimi i kroczącym, "epickim" "Master-piece" to, co znajduje się na "Into the Fire" to hard rock, niekiedy inspirowany klasyczną stylistyką AC/DC, niekiedy wpadający w estetykę pierwotnego heavy metalu. Prawdę powiedziawszy jest to płyta bardzo prosta, amatorska i banalna. Serce mi się jednak kraje, kiedy myślę, że muszę ją nisko ocenić. Ci panowie naprawdę nie musieli powracać. Coś ich jednak tknęło do tego, żeby znów, w średnim wieku skompletować brakujący skład, zacząć komponować i wydać płytę własnym sumptem. Pozostawię recenzję zatem bez oceny, a Was zachęcam do odkopania starych płyt zespołu. Może to jakieś zapomniane perły z lamusa? (-) Strati
Nuclear Detonation - Living Dead, Sons of the Lobotomy 2015 Iron Shield
Nuclear Detonation? Megadeath? Tak, te skojarzenia są w jakiś sposób uzasadnione, ale o tym słowo później. Najpierw coś o zespole. Młody band z Włoch, mający na koncie jedynie singla "Down To Hell", w 2015 roku zadebiutował swoim pierwszym, pełnym,
studyjnym albumem, na tej tak mocno zatłoczonej scenie. Wypuścili "Living Dead, Sons of the Lobotomy" na CD i kasecie. Pierwsza rzecz, która przykuwa wzrok to, okładka wykonana w stylu science fiction przemieszanym z typowym obrazem pożogi. Użyto kontrastu sytuacji z postacią, która sobie najwyraźniej śmieszkuje z tego, że nadzoruje operacje, która jest przeprowadzana wśród gruzów, gdzie w ścianie jest szczelina, z idealnym widokiem na palące się i walące budowle. Otwieramy opakowanie, wsadzamy nośnik i raczymy się openerem "Down To Hell", utrzymanych w średnich i szybkich tempach, grany w stylu Destruction. Dalej kolejne utwory, inspirowane m.in. Nuclear Assault ("Hang The Poser"), Megadeth ("Nuclear Detonation") czy po raz kolejny Destruction (instrumentalny utwór "A.T.A,/Another Thrash Attack"). Kawałki w większości trwają 3-4 minuty, są wyjątki w postaci wymienionego wcześniej "Hang The Poser" (znacznie krótszy) i "Living Dead" (znacznie dłuższy). Album dostarcza solidnej, inspirowanej klasykami porcji thrashu, z całkiem staroszkolnym brzmieniem, z pewną młodzieńczą werwą (wokal), z dość oklepaną tematyką. Osobiście wokal średnio mi odpowiada, jeśli chodzi o jego agresywność, to stawiałbym go trochę powyżej Anthraxu i Metalliki, jeśli chodzi o melodyjność, to poniżej Paradoxu ("Heresy"). Nie kupił mnie. Ogólnie jest w porządku. O technice, brzmieniu nie mam wiele do powiedzenia, czyli nie ma żadnych większych wpadek, wokal, gitary wysunięte do przodu, bas i perkusja trochę z tyłu, ale spokojnie da się je usłyszeć, riffy są okej, ale nic ponad to. Ogólnie to (3.9). Komu polecam? Fanom thrashu inspirowanego klasykami. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Nuke - Nuke 2016 Hells Headbangers
Zespół z Detroit uchwyciło klimat Zony z serii gier "S.T.A.L.K.E.R". No dobra, trochę przesadzam, aliści, pierwsze wrażenie jest takie, że brzmi i widzi się to jak "nuklearny" (biorę z tytułu albumu) thrash/speed metal, którego pełno. No bo wszelako Toxic Holocaust, Municipal Waste, Nuclear Assault, Megadeth(?)... Choć nie do końca taki nuklearny ten album, jak to mówi nazwa. Chociaż z pewnością wstępniak jest ym, nuklearny - "Nuke Me Baby". Przechodząc dalej, możemy usłyszeć trochę brudnego, speed/heavy metalowego grania okraszonego mocnym wokalem, który pomimo swoich potknięć, brzmi bardzo autentycznie. Co do brzmienia albumu to tutaj okładka może już coś mówić - jest ono brudne, szorstkie, posiadające staro-szkolny posmak. Chociaż kompozycyjnie czasami można dojrzeć motywy m.in. z Agent Steel z lat 80tych (połowa "Hellrider"). No dobra, dochodzi jeszcze Running Wild, na "Dead Space". Odniesień jest więcej, chociażby można jeszcze wymienić Heathen ("Metal Inferno"). Wady? Charakterystyczna maniera wokalu, która nie każdemu przypadnie do gustu, poza tym prawie nic. Ale w sumie to
jeden z tych albumów, o których mało piszę, gdyż łatwiej odesłać do odsłuchania. A jest co słuchać - fani szybkiego speed/heavy (może jeden, dwa kawałki są ciut wolniejsze) metalu o staro-szkolnym brzmieniu, z rockowymi popisami solówkowymi, świetną, dynamiczną sekcją perkusyjną, dość charakterystycznym wokalu (jedni pokochają, drudzy poszkalują, tak to jest) no i z kilkoma różnymi odniesieniami do klasyki metalu chociażby do wcześniej wymienionego Running Wild, ale znajdzie się także szlagier w stylu Motorhead / Tank ("Murder Troops") - drodzy fani speed metalu do słuchania, ode mnie (4,7). Namawiam do odsłuchania, do przeznaczenia niecałe trzy kwadranse na obcowanie z tym albumem. Moje ulubione utwory? "Marching Undead" i "Nuke Me Baby", choć wszystkie kawałki mają podobny, dobry poziom.
można postawić w setliście obok klasycznych kompozycji tej kapeli. Dwa słowa jeszcze warto powiedzieć o brzmieniu gitary i basu - o ile brzmienie perkusji i wokalu jest fatalne, o tyle właśnie wiosła gadają bardzo sprawnie i miło dla ucha. Gitarki i delikatny basik stanowią jedną z mocniejszych stron "Hammer Damage". Czuć z nich bijące ciepłe organiczne mięsko. Szkoda, że ich magię ucina komputerowe brzmienie perki i ten nieszczęsny wokal. Gdyby nie to, ten album byłby naprawdę dobry, barbarzyński i polecenia godny. (3) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Orden Ogan - The Book Of Ogan 2016 AFM
Omen - Hammer Damage 2016 Pure Steel
Chciałbym napisać, że nowy album Omen jest dobry. Naprawdę chciałbym. Czekaliśmy na niego praktycznie dziesięć lat. Ciągłe zmiany wokalisty, przeciwności losu w postaci zalanego studio i zniszczeń spowodowanych przejściem huraganu, wpływały na ciągłe przedłużanie się czasu nagrywania tej płyty. Gdy w końcu ujrzała światło dzienne, daleko jest od zachwytów. A co jest w tym albumie nie tak? Dwie rzeczy pierwsza to perkusja. Bębny brzmią jak komputerowy ślad z jakiegoś darmowego programu tworzącego podkład perkusyjny. Walić już ich brak przestrzeni, to brzmi tragicznie samo w sobie - kliknięcia i puknięcia. Nie jest to godny podkład do kompozycji jednej z największych legend epickiego metalu jaką jest Omen. Ich pierwsze trzy albumy - "Battle Cry", "Warning of Danger" i "The Curse" stanowią ostrą szpicę tradycyjnego metalu i na zawsze zapisały się w annałach klasyki muzyki metalowej. Szkoda, że ich następcy nie stanowią nawet w połowie tak dobrego materiału. Drugą rzeczą, która kładzie "Hammer Damage" to wokalista. Wiadomo, że nikt godnie nie zastąpi nieodżałowanego J.D. Kimballa, którego głos uświetnił pierwsze trzy albumy Omen. Gość, choć nie miał jakiegoś zdumiewającego głosu, to jednak swym gardłem potrafił dokonać bardzo charakterystycznych i charyzmatycznych zaśpiewów, których nie sposób pomylić z czymkolwiek innym. O ile Kevin Goocher, aktualny wokalista Omen, podobno na żywo nawet daje radę, to na "Hammer Damage" brzmi fatalnie. Ściska gardło, nie trafia w klimat utworów i generalnie brzmi bardzo słabo i płasko. Wokal i perka to dwa istotne mankamenty, które strasznie przeszkadzają w pełnym odbiorze muzyki na "Hammer Damage". Szkoda, bo same kompozycje, choć nie mają startu do materiału z "The Curse" czy "Battle Cry", to spokojnie go uzupełniają. Takie "Hellas", "Caligula" i instrumentalny "A.F.U." stanowią niezły konkret i czuć w nich dogłębnie esencję Omen. Koncertowo te wałki na pewno spokojnie
20-lecie działalności niemieccy powermetalowcy z Orden Ogan uczcili okolicznościowym boxem. Składa się on z czterech płyt. Podwójnego DVD nie omówię, bo nie widziałem go na oczy, ani też żadnego, nawet fragmentu, składających się nań koncertów. Wspomnę tylko, że zawiera ono film dokumentalny o zespole, teledyski, dwa festiwalowe koncerty z ubiegłego roku oraz jako bonus kilka innych koncertowych rejestracji. Na dwóch płytach audio mamy zaś 21 utworów. Dysk pierwszy "All These Dark Years - The Best of 2008 - 2015" wypełnia reprezentatywny wybór utworów Orden Ogan z płyt "Vale", "Easton Hope", "To The End" i "Ravenhead" - dających dobre wyobrażenie o stylu zespołu. Rarytasów ani ciekawostek nie ma wśród nich żadnych, ale taką perełkę kryje CD nr 2, bo to debiut Orden Ogan "Testimonium A.D." sprzed dwunastu lat, przez niektórych klasyfikowany jako demo, przez innych jako pierwszy album. Jak zwał tak zwał, rzecz ukazała się w minimalnym nakładzie i od dawna była poszukiwanym przez kolekcjonerów rarytasem, tak więc jeśli kogoś nie skusi pierwsze oficjalne DVD w dorobku grupy, to "Testimonium A.D." pewnie przeważy szalę. Warto przy okazji wspomnieć, że nie jest to pierwsza kompilacja w dyskografii Orden Ogan, bowiem przed sześciu laty ukazał się przekrojowy album "Nobody Leaves", dodatek do polskiego pisma "Hard Rocker". (4) Wojciech Chamryk
Paradox - Pangea 2016 AFM
Niemieccy thrashers z Paradox świętują najnowszym albumem 30-lecie działalności. I chociaż przydarzyła im się w tzw. międzyczasie pięcioletnia przerwa, to dorobili się owych płyt aż siedmiu, nie licząc kompilacji z nagraniami demo. "Pangea" pokazuje zespół Charly' ego Steinhauera w wyśmienitej formie
- każdy, kto kiedyś katował pirackie kasety z "Product Of Imagination" (1987) i "Heresy" (1989) pewnie chętnie sięgnie po ten materiał, a i młodsi słuchacze mogą zainteresować się tym bezkompromisowym graniem z elementami power i speed metalu. Wszystko zaczyna się jednak od ostrego, aczkolwiek niepozbawionego melodii, łojenia w "Apophis" i "Raptor", dopiero trzeci z kolei "The Raging Planet" to bardziej tradycyjny heavy metal, ale z powerową galopadą w końcówce. I tak jest do końca tej długiej, ale w żadnym razie nie nudnej, płyty. Szaleńczy thrash z histerycznymi wokalami ("Ballot Or Bullet", "Alien Godz", tytułowy "Pangea") przeplata się tu więc z bardziej rozbudowanymi, zróżnicowanymi kompozycjami ("Manhunt"), są numery niepokojące, mroczne i bardziej miarowe ("Cheat & Pretend", "El Muerte"), zaś pod ósmym indeksem kryje się równie mroczna, ale całkiem klimatyczna ballada "Vale Of Tears". Wygląda więc na to, że wzmocniony dopływem świeżej krwi (Kostas Milonas i Gus Drax z Sunburst oraz udzielający się w wielu zespołach Tilen Hudrap) weteran Steinhauer nie przespał ostatnich 18 miesięcy poświęconych na przygotowanie i nagranie tej płyty. I chociaż mam pewne zastrzeżenia do syntetycznie brzmiącej perkusji, to jednak oby zawsze stara gwardia była w stanie nagrywać płyty tak dobre jak "Pangea". (5) Wojciech Chmaryk
Paul Gilbert - I Can Destroy 2016 earMusic
Po raz pierwszy usłyszałem o tym gitarzyście dzięki "Street Lethal" Racer X. Miał wtedy raptem 20 lat i mnóstwo pomysłów, tak więc za tym udanym LP poszły kolejne, a gdy zespół rozpadł się, Gilbert miał już posadę w Mr. Big. Gra w nim do dziś i trudno wyobrazić sobie sukcesy tej formacji z przełomu lat 80. i 90. bez jego udziału, wydaje też liczne płyty solowe. "I Can Destroy" jest najnowszą z nich i prezentuje Gilberta jako totalne zaprzeczenie wymiataczashreddera pokroju Y. J. Malmsteena, generującego z prędkością światła bliźniaczo podobne do siebie solówki. Paul Gilbert stawia na soczyste, bardzo tradycyjne hard rockowe granie, w którym gitara solowa jest elementem poszczególnych kompozycji, wysuwając się na plan pierwszy tylko w uzasadnionych momentach. A numery z tej płyty też są udane. Opener "Everybody Use Your Goddamn Turn Signal" czerpie z soulowych klimatów lat 70., numer tytułowy to taki trochę mocniejszy Kiss, a "Knocking On A Locked Door", "Gonna Make You Love Me" i "Am Not The One..." mają w sobie wiele z przebojowości i surowości rock 'n' rolla. Równie tradycyjny, bliższy lżejszym utworom Bonamassy czy Thin Lizzy, jest "One Woman Too Many", akustyczny "Love We Had" to klimaty southern rocka, zaś "Woman Stop" to już archetypowy hard rock z początku lat 70., podobnie jak bardziej klimatyczny "I Will Remembered" z doprawdy fenomenalnymi solówkami. Równie dopracowany, co najmniej trzyminutowy,
RECENZJE
145
popis wieńczy bluesujący "Adventure And Trouble", jednak dowodem na prawdziwe mistrzostwo Gilberta w tej dziedzinie jest "Blues Just Saving My Life" - numer klimatyczny, oszczędnie zaaranżowany, poruszający też warstwą tekstową. W dodatku Gilbert równie dobrze sprawdza się w roli wokalisty, towarzyszą mu sprawni instrumentaliści - godzina tej bardzo stylowej muzyki mija naprawdę szybko. (5) Wojciech Chamryk
Percival Schuttenbach - Strzyga 2016 Sony Music
Percival Schuttenbach to zespół, który przeżywa swój najlepszy okres w karierze. Najpierw rok temu zasłynęli na cały świat współtworzeniem ścieżki dźwiękowej do "Wiedźmina 3: Dziki Gon" - jednej z najlepszych gier komputerowych ostatnich lat, potem wydali bardzo udany krążek nawiązujący do świata Sapkowskiego, pt. "Mniejsze zło", a niedługo potem podpisali kontrakt z dużą wytwórnią Sony Music Polska. Czegóż chcieć więcej? A skoro jest w posiadaniu umowa z tak znaczącym wydawcą to wypadałoby coś wydać, by to uświetnić, a najprościej mówiąc - składankę największych przebojów. I taka myśl niewątpliwie przemknęła przez umysły muzyków Percivala, nagranie nowej płyty było wiadome od dłuższego czasu, zwłaszcza że trzeba kuć żelazo póki gorące, lecz najwyraźniej decydenci postawili sprawę na tyle jasno, że trzeba zarobić i w efekcie dostajemy album, na którym mamy sporo starych piosenek plus kilka całkowicie nowych lub wcześniej niewydanych albo mało znanych szerszej publiczności. Zacznijmy od tego, co jest już dobrze znane. Otóż stare utwory zostały ponownie nagrane i to zdecydowanie wyszło im na dobre. Gitary i perkusja brzmią potężnie, jakość wokalu nareszcie nie drażni (dla porównania posłuchajcie sobie głosu Mikołaja w "Gdy rozum śpi" w wersji z "Reakcji Pogańskiej" lub tej z teledysku), ale przede wszystkim więcej uwagi poświecono gitarze basowej. Dzięki dojściu do składu basisty dolne partie w końcu są zauważalne, do tego przeszły pewien lifting i w takich numerach jak "Sokol mi leta vysoko" nie jest tylko bezmyślnym uderzaniem w strunę. Jednocześnie nie są specjalnie wyeksponowane, przez co znów czasami zapominamy, że w Percivalu jednak jest jakiś bas, ale w odpowiednich momentach dobitnie zaznacza swą obecność. Do tego niektóre piosenki doczekały się kilku zmian aranżacyjnych, np. w "Rosie" dodano klawisze, które najpierw stanowią za akompaniament, by potem przerodzić się w porozrzucane w eterze dźwięki niczym pierwsze lekcje dziecka, które dopiero, co uczy się gry na owym instrumencie (swoją drogą w tle faktycznie słychać śmiech jakiegoś malucha i tupot małych stóp), "Gdy rozum śpi" otwierają nam klimatyczne partie skrzypiec, a "Miesiac" dostał nowe partie gitarowe, co wydłużyło go do sześciu minut. Wbrew pozorom muzycy naprawdę przyłożyli się, by te odgrzewane kawałki miały świeższą woń, choć niektóre jak np. metalowy "Lazare" pra-
146
RECENZJE
wie niczym nie różni od tej, którą mieliśmy na debiutanckiej płycie Schuttenbacha z 2009r. Konstrukcja została ta sama, jedynie brzmienie jest dużo cięższe i wycięto słynny zaśpiew wokalistek, który był zarówno w wersji mocniejszej jak i tej folkowej, a zastąpiono go partiami fletu, co jest intrygujące, choć tym co znają oryginał może być ciężko się przestawić. Podobnie "Sargon" znany jest wszystkim miłośnikom trzeciej gry o Wiedźminie, jednakże tu został odziany w metalową skórę, by pokazać go w trochę innym wcieleniu. Efekt tego taki, że jest to interpretacja dość podobna do "Lazare", gitary stanowią tło, jednocześnie będąc idealnym uzupełnieniem całej konstrukcji. Nie zmieniono go jakoś bardzo znacząco, ale ten prosty podkład dodaje tej kompozycji jeszcze większego charakteru. "Strzyga" oferuje nam też rzeczy, które wcześniej nie były na oficjalnych wydawnictwach, a jednak w gronie fanów były one dobrze znane. Mowa tu o "Bubie" i "Rodzanicach". Są one bardzo dobre, aż szkoda że wcześniej nie cieszyły się na tyle dużym uznaniem, by znaleźć się na LP. Ich szkielet jest praktycznie taki sam jak na "Demie 2011", które możemy znaleźć na Youtube, ale w tej odsłonie dodano im kilka smaczków, przearanżowano pewne rzeczy, przez co oba dostały solidnego pazura i mają szanse wyrosnąć na naprawdę świetne przeboje sprawdzające się na koncertach. Widać, że to były demówki i po prostu nie zostały dokończone. No i teraz przyszedł czas na danie główne, "creme de la creme" tego krążka, czyli nowe utwory. Niestety na płycie są jedynie dwa, pt. "Marysia" i tajemniczo brzmiącym "Alhambra". Są to numery, które spokojnie znalazłyby swoje miejsce na poprzednim dziele Percivala, jednakże na "Strzydze" doskonale pokazują, jaką drogą przeszedł talent kompozytorski muzyków, w porównaniu np. z "Lazare", który jest bardzo prosty, mamy tu do czynienia ze szczytem Mount Everestu. Zmiany tempa, dłuższe intra, zwrotki czy subtelne crescenda w "Alhambrze" to dowód, że zespół z biegiem czasu dojrzewa i się rozwija. Siedemnaście lat działalności widoczne są tu jak na dłoni. Bonusem jest jeszcze cover grupy Braci Figo Fagot pt. "Wóda zryje banię", który od dłuższego czasu gościł w setliście na koncertach Percivala. Tutaj kapela poszła na całego, to metal najwyższej próby, owszem są obecne instrumenty takie jak flet czy skrzypce, lecz tutaj czad gra główną rolę. Jak dla mnie wzorcowy cover, zachował imprezową atmosferę pierwowzoru, jednakże dołożono do niego folk - metalową duszę Percivala Schuttenbacha. Podsumowując "Strzyga" to materiał dobry, aczkolwiek bardzo bezpieczny i jeszcze bardziej wzmagający apetyt po "Mniejszym źle" z zeszłego roku. Trzeba jednak oddać honor i szacunek ludziom, którzy dłubali nad tą produkcją, bo faktycznie nie jest to zwykłe przeklejenie utworów do nowego albumu. Te starocie nabrały nowych barw i brzmią o niebo lepiej od swych macierzystych wersji. (5) Grzegorz Cyga Poverty's No Crime - Spiral Of Fear 2016 Metalville
Jestem ciekaw, czy jakiś fan progresywnego metalu spodziewał się, że Poverty's No Crime w 2016 roku wyda swoją nową płytę. Ja w ogóle tego się nie spodziewałem. Ta informacja, że będę mógł przesłuchać "Spiral Of Fear" przyszła niespodziewanie. Poprzedni album Niemców, "Save My Soul", wy-
szedł w 2007 roku, czyli przerwa trwała prawie dziewięć lat. Przez ten czas zdążyliśmy zapomnieć o tej kapeli. Oczywiście jakby ktoś zapytał mnie, to przypomniałbym sobie ich nazwę, może nawet któryś tytuł płyty. Jednak nie ma co oszukiwać, przez ten czas nie zdarzyło się abym sięgną po krążek tej kapeli. Poverty's No Crime nie była anonimową kapelą. Poznałem ich przy okazji "Slave To The Mind", płyty którą wydała InsideOut Music w 1999 roku. Właśnie to, że krążki Niemców wydawało InsideOut powodowało, że co jakiś czas mówiło się o nich. Ich muzyka nie powalała na kolana ale jak to w progresywnym metalu bywa, była na tyle interesująca, że z chęcią słuchało się każdego kolejnego albumu. Jednak te dziewięć lat niebytu zrobiło swoje, w pamięci nie pozostało wiele wspomnień o muzyce Poverty's No Crime. Na "Spiral Of Fear" mamy do czynienia z muzyką opartą na mocnych riffach i sekcji rytmicznej, zmiksowaną z rockową progresją, gdzie przewodzą pejzaże malowane przez nastrojowe klawisze - z fortepianem na pierwszym planie - oraz emocjonalny wokal Volker'a Walsemann'a. Oczywiście jest wiele innych atrybutów znanych z progresywnego grania. Ciekawe i rozbudowane kompozycje, z wieloma wątkami i motywami muzycznymi, niejednokrotnie ustawione do siebie na zasadzie kontrastu, nie pozbawione znakomitych melodii, przeplatająca się przez nie cała gama doznań i emocji. Wszystko to zagrane przez muzyków z wyśmienitym warsztatem oraz z ewidentnym talentem. Te dwa atrybuty pozwoliły na zgromadzenie na "Spiral Of Fear" ośmiu kompozycji utrzymanych na równym, wysokim poziomie. No może ta ostatnia, "Wounded" ma fragmenty, gdzie człowiek zastanawia się, czy zespół nie spuścił z tonu. Tak jak przed laty Niemcy absorbują, intrygują, frapują, wzbudzają zainteresowanie ale ogółem dają muzykę, której na progresywnej scenie nie brakuje. A jak to bywa są zespoły, którym w tym samym momencie udaje się bardziej zainteresować słuchaczy, a nawet wgnieść w fotel. Także Poverty's No Crime jest ciągle jednym z wielu kapel progresywnych proponujących muzykę na dobrym acz nie porywającym poziomie. Nie sądzę abym miał czas na ponowne odkrycie wcześniejszych albumów ekipy z Twistringen głównie na obowiązki redakcyjne - nie mniej ich muzyka zasługuje na to, żeby słuchać jej często do czego namawiam was drodzy czytelnicy. (4) \m/\m/ Psychoprism - Creation 2016 Pure Steel
Lethal jakoś zamilkli i nie nagrywają od wielu, wielu lat, Queensryche wiadomo, też nie za bardzo mogą dojść do dawnej formy po zawirowaniach personalnych, a Crimson Glory bez nieodżałowanego Midnighta to też już nie to samo. Na szczęście w Stanach Zjednoczonych nie brakuje młodych kapel próbujących podjąć pałeczkę po dawnych mistrzach i jest wśród nich Psychoprism. Ten kwintet z New Jersey debiu-
tuje co prawda niniejszym albumem, ale tworzą go w większości doświadczeni muzycy, majacy za sobą staż choćby w Cypher Seer czy Gothic Knight, ale też grających bardziej ekstremalnie zespołach. W Psychoprism grają za to US power metal w wycieczkami w rejony wymienionych w pierwszym zdaniu zespołów i muszę przyznać, że wychodzi im to niezgorzej. Oczywiście platikowe brzmienie perkusji to już "standard" i nie ma chyba innej możliwości jak przywyknąć do tego smutnego stanu rzeczy, jednak cała reszta tej muzycznej mozaiki pt. "Creation" jest już znacznie ciekawsza. Szybkie strzały w duchu lat 80. ("Shockwaves", "Defiance") sąsiadują tu z równie długimi, ale bardziej rozbudowanymi kompozycjami ("Creation", "Chronos", "The Wrecker"), jest też power ballada ("Friendly Fire"). Gitarowe struktury fajnie dopełniają tu klawiszowe tła, słychać też, że gitarzyści, pomimo sporych umiejętności też nie chcą błyszczeć za wszelką cenę, chociaż oczywiście wirtuozowskie zagrywki czy efektowne sola są tu słyszalne. Dobrą robotę robi też wokalista Jess Rittgers: facet nie dość, że ma parę i głos młodego Geoffa Tate'a, to jeszcze potrafi też ryknąć niżej i potężniej. Może te quasi growle nie do końca pasują do klasycznej zawartości "Creation", ale pojawiają się na tyle rzadko, że nie psują obrazu tej udanej płyty. (4,5) Wojciech Chamryk
Rabid Bitch Of The North - Green Eyes 2016 Alone
Triumfalny powrót winylowych krążków do łask masowej publiczności może być swego rodzaju zaskoczeniem dla tzw. niedzielnych słuchaczy, ale siedzący od lat w alternatywnej i podziemnej muzyce wiedzą doskonale, że winylowe single, EP-ki i kasety w metalu, punku czy hardcore nigdy nie odeszły do lamusa. Irlandczycy z Belfastu od 10 lat grający pod wdzięczną nazwą Rabid Bitch Of The North też zdają się darzyć te nośniki szczególnym sentymentem, dlatego przeważają one w ich dyskografii. Wydany jesienią ubiegłego roku "Green Eyes" jest jak dotąd najnowszym wydawnictwem tego trio, lubującego się w arachetypowym i tradycyjnym heavy metalu. Z zamieszczonych na tym singlu utworów wynika, że lubią szybkie, oldschoolowe granie, pełne energii i brzmieniowej surowości. Utwór tytułowy jest krótszy, a jeśli zwalnia to tylko po to, by niemal od razu jeszcze bardziej przyspieszyć. "You're Misery" jest znacznie dłuższy, bo trwa prawie 6 minut i znacznie bardziej zróżnicowany, w dodatku jeszcze bardziej eksponuje różniące się znacznie głosy obu wokalistów. Jak na moje
ucho Rabid Bitch Of The North są już na tyle kompletnym zespołem, że spokojnie mogą brać się za debiutancki album, ale to pewnie zależy od wielu czynników, przede wszystkim finansowych. Tak więc kupujcie ich wydawnictwa, to może chłopaki uzbierają na nagranie i wydanie LP. (4) Wojciech Chamryk
Rampart - Codex Metalum 2016 Iron Shield
Jeśli idzie o bułgarską scenę heavy metalową to nie jestem jej wielkim znawcą, a wręcz można by rzec, że nie wiem na jej temat prawie nic. Rampart, o którym tutaj będzie mowa powstał w 2002 roku w stolicy kraju Sofii, a najnowszy krążek dumnie zatytułowany "Codex Metalum" jest ich czwartym pełniakiem. Nazwa zespołu obiła mi się już o uszy przy okazji debiutu "Voice of the Wilderness", który z tego co pamiętam zbierał przyzwoite opinie, ale szczerze mówiąc to nawet nie pamiętam nawet czy go w końcu przesłuchałem. Przechodząc do zawartości "Codex..." to jest ona raczej przeciętna. Po pierwszym numerze "Apocalypse or Theatre" myślałem, że będzie to straszne gówno. Nudny, bez mocy, zagrany jakby na siłę i co najistotniejsze z koszmarnymi wokalami Marii. To co ona wyprawia w tym wałku to jakaś masakra. Wyje, fałszuje, sepleni i ogólnie męczy niemiłosiernie. Później na szczęście jest już trochę lepiej i można przesłuchać płytę do końca, jednak w dalszym ciągu jej głos jest najsłabszym elementem kapeli. Co najciekawsze to jest ona najstarszym stażem muzykiem Rampart. Niebywałe, choć z drugiej strony tłumaczy czemu reszta jeszcze się jej nie pozbyła. Muzycznie natomiast mamy do czynienia z heavy/power metalem w europejskim wydaniu ze szczególnym naciskiem na Niemcy. Słyszalne wpływy to Grave Digger, Blind Guardian, ale nie brakuje też ducha brytyjskiej nowej fali. Utwory są zagrane poprawnie, ale niezbyt porywają i nie sądzę, żeby ktokolwiek poza najbliższym otoczeniem kapeli zapamiętał na dłużej którykolwiek z nich. Może z innym wokalistą miałyby większego kopa i ich odbiór byłby zdecydowanie lepszy. Słychać, że ci kolesie potrafią grać. Najlepszym tego przykładem są "Diamond Ark" i "Of Nightfall", które naprawdę mogą się podobać, przynajmniej jeśli mowa o samej muzyce. Na koniec dostajemy jeszcze jeden z moich ulubionych numerów ślepego strażnika, a mianowicie potężny "Majesty". Niestety w wykonaniu Rampart stracił wiele ze swojej siły i magii, a mimo tego i tak jest to chyba najjaśniejszy moment albumu. Nie sądzę, żebym jeszcze wrócił do tej płyty, ani czekał z mokrymi gaciami na kolejny krążek. No chyba, że zmienią osobę stojącą za mikrofonem. (3,5) Maciej Osipiak Ravenia - Beyond The Walls Of Death 2016 Inner Wound
Inner Wound to wytwórnia, która preferuje zespoły grające melodyjny
heavy/power metal. Wśród tych zespołów wybiera te, które wyróżniają się pomysłowością czy ambicją. Ravenia pochodzi z Finlandii i gra melodyjny symfoniczny power metal. Wyróżnia się tym, że na stałe w skład wpisany jest kwintet smyczkowy. I to na tyle, jeśli chodzi o innowacje. Większość zespołów symfonicznych nie stać na orkiestrę, te bardziej popularne mogą od czasu do czasu pozwolić sobie na zaproszenie takiej do studia, ale i tak pod wieloma rygorami. Występy z orkiestrą to pojedyncze wypadki. W tej kategorii Ravenia ma przewagę. Niestety tej przewagi nie wykorzystuje. Większość zespołów buduje orkiestracje na syntezatorach i innym sprzęcie elektronicznym. Najlepsi doszli do perfekcji kreując niesamowite rozbudowane i potężne aranżacje symfoniczne i nie ustępują najlepszym muzycznym produkcjom filmowym. W wypadku Ravenii brakuje tej potęgi i mocy. Owszem przez cały czas towarzyszy nam granie wspomnianego kwintetu ale jest ono bardziej tłem do bardzo mdłej melodyjnej muzyki Finów. Utwory są długie, rozbudowane, różnorodne, na podobnym poziomie. Niestety klimat ich jest również porównywalny, co na dłuższą metę powoduje uczucie nudy. Wrażenie zwiewności, ulotności i po prostu nijakości, podkreśla wokalistka, która śpiewa subtelnie, delikatnie i melancholijnie. Na pewno są fani, którzy preferują takie granie, jednak na pewno zaprowadzi to zespołu do nikąd. Aby Ravenia zaistniała w świadomości fanów w większym wymiarze, zespół musi podejść zupełnie inaczej do komponowania oraz zmienić klimat swoich utworów. Finowie mają potencjał w postaci kwintetu smyczkowego. Nie jest to orkiestra ale z niego też można wycisnąć moc. Muzycy nie powinni bać się odcisnąć na swojej muzyce charakteru. Jeżeli zdołają to uczynić będą mieli moje zainteresowanie, jeżeli nie, raczej zapomnę o kapeli. Na tą chwilę na więcej nie zasługują, choć pozostałe aspekty albumu tj. produkcja, grafika itd. mają utrzymane na bardzo dobrym poziomie. (2,5) \m/\m/
Rage - The Devil Strikes Again 2016 Nuclear Blast
Diabeł uderza ponownie... w struny gitar zespołu Rage i wychodzi z tego całkowicie przaśny i porządny speed/power metal, który wraz z głosem Petera, pokazuje, że można wciąż po ponad 30 latach i ponad 21 albumach grać dobrze. Drugą rzeczą jest fakt, że jest to pierwszy długograj, który wyszedł po rozstaniu Petera z dwoma, dość istotnymi członkami zespołu. Powiedzieć można, że to dobry powrót, w erze po-
wrotów czołówek metalowych. Jednak to by zapewne uraziło ludzi z Rage, gdyż oni nie opuścili tego świadka, rozpadając się, lecz tworzyli album za albumem, raz lepszy, raz gorszy, ale zwykle przynajmniej dobre. Co znajduje się na ponownym uderzeniu? Dziesięć kawałków, w standardowym instrumentarium (w odstawkę odeszło rozbudowane instrumentarium, choć może w pewnym sensie to dobrze), trwających po 5 minut. I najważniejsze, utrzymane w stylu, który w pewien sposób znamy z poprzednich albumów. Jednak wciąż czuć tu moc i świeżość, którą nie powstydziłyby się kolejne rodzące się pierdoły zainspirowane Blind Guardian, Halloweenem i Gamma Ray, tworzące kolejne, dwudzieste appregio w utworze, śpiewając w wyższych rejestrach o "wyższych" tematach, o brzmieniu szklanki i wokalu potrafiącym te szklanki tłuc... Wiele z tego, na szczęście (moje) nie znajdziecie. Ale znajdziecie całkiem porządny, prosty kompozycyjnie (choć nie aż tak), wciągający power/speed z elementami thrash, gdzie wokalista potrafi wyciągnąć co wyższe rejestry... Powiedzmy jeszcze o zawartości albumu... Tytułowy utwór, zaczynający się thrashowym najazdem, gdzie rzeczywiście czuć przysłowiowego diabła. Potem z thrashowego wejścia przechodzi w power/speed metalowy riff o thrashowym brzmieniu - i mogę to powtarzać jeszcze parę razy - pasuje to świetnie! Przyjemnie się słucha tych motywów zagranych w ten sposób. "My Way", wprowadza akustyczny motyw, przeplatający się z thrashowym riffem. "Back On Track" sprawia swoim wydźwiękiem (brzmieniem) lekki uśmiech na twarzy. "The Final Curtain" jest utrzymany w bardziej klimatach power/speed. "War" wraca do thrash/speed metalowych motywów. "Ocean Full of Tears" jest tematycznie pewną kontynuacją poprzedniego utworu. Następnie przebojowy "Deaf, Dumb And Blind" i heavy/speed metalowy "Spirits of The Night". Na koniec jeszcze utrzymany w wolniejszym tempie niż reszta kompozycji, "Times of Darkness". Na koniec potężnie zamykające krążek "The Dark Side of The Sun". Część utworów przypominała mi muzykę Megadeth, aczkolwiek w dobrym tego słowa znaczeniu. Brzmienie? Dla mnie nic do zarzucenia, odpowiednio zbalansowane, klarowne i czytelne. Pozycjonowanie? Wydaje mi się, że bas trochę za cicho - lecz to nie jest praktycznie żadna wada. Tematycznie? Nic specjalnego, jednak teksty są dobre - np. "War". Ogółem? To jest ich droga w tworzeniu muzyki. To jest kolejny etap w ich działalności. To jest wynik wieloletnich starań i prac basisty oraz wokalisty, żeby utrzymać ten zespół w ryzach, by wydawał kolejny album za album, który zostanie zaakceptowany przez audiencję. I znowu im się udało. Oni wrócili na właściwe tory ("Back On Track"), jak to sami śpiewają. Czy jest to przełom w muzyce ciężkiej? Nie i niech do cholery nikt nie ocenia go pod tym kontem. Ale niech ocenią mą rzetelność, gdy stwierdzę, że jest to dobry, zasługujący na (5) album. Wad nie stwierdzam. Polecam fanom speed/ power, oraz tym, którzy chcą pokazać swoim kolegom, że nowy EU Power to nie tylko te zespoły, rosnące jak grzyby po deszczu i tworzące przeciętną, nazbyt egzaltowaną muzykę (Carnal Agony również się do tego nada). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak Reabilitator - Global Degeneration 2016 - Metal Race
Syreny... wchodzi riff zaczynający
"Mechanical Devastation". Następne 30 minut. Kończy się utworem tytułowym. No i w tym momencie zadaje sobie jedno pytanie: Czym "Global Degeneration" nie jest na pewno? Na pewno nie jest wyznacznikiem nowych standardów w muzyce, nie jest przełomem, nie jest także czymś oryginalnym. Ale nie jest również kiepskim albumem, pomimo (a może raczej właśnie dlatego) brania garściami z dokonań zespołów takich jak Overkill, Exodus czy nawet Gammacide (choć tu nie wiem czy świadomie, ale "Self-extinction Of Mankind" brzmiało mi trochę jak kawałki z "Victims of Science"). Z odniesień do zespołów to jeszcze to, że wokalista brzmi trochę jak wokaliści Violatora i Vektora razem wzięci. A smaczku doda fakt, że zespół pochodzi z Ukrainy... co w sumie może potwierdzać kawałek "Chernobyl". Skoro już mówimy o utworach, to jest ich w liczbie 10 sztuk - lirycznie obracających się od wydarzeń historycznych, poprzez teorie spiskowe aż do typowych, przaśnych piosenek o thrashowaniu. Zawarto również dość przeciętny utwór instrumentalny, być może troszkę przypominający "The Marshall Arts" od Razora... Troszkę to właściwe słowo. Jak czytacie - nic specjalnego. Ale jest to podane z całkiem przystępnej, staroszkolnej i odtwórczej formie. Mimo odtwórczości, słucha się tego lepiej, niż muzyków którzy na siłę próbują wprowadzić nowe brzmienie, które jest pozbawione zupełnej klarowności, siły, czy po prostu sensu. Utwory są utrzymane w szybkich tempach, posiadają dość klarowne brzmienie (ale zupełnie nie czuć tutaj szkła, które często można odnaleźć w zespołach nowej fali), gdzie sekcja rytmiczna często nadmiar energicznie obudowuje kompozycję (tutaj znowu mogę powiedzieć o "Gammacide"). Sumując, nie ma co się wiele rozpisywać o zespole - półgodzinny szybkiego thrashu, który trochę odstaje od brzmienia nowej fali. Album z bardzo kiczowatą i odtwórczą okładką, ale jednak w miarę porządną zawartością... Plusy? Dobrze utrzymywane tempo kompozycji, prędkość, staroszkolne brzmienie. Minusy? Głos wokalisty jest specyficzny, nie każdemu spasuje; album nie jest przesadnie nowatorski. Dla kogo? Dla fanów thrash metalu w stylu granym przez m.in. Violatora. Ode mnie (4). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Redemption - The Art Of Loss 2016 Metal Blade
"The Art Of Loss" to już szósty album Redemption, ale ta amerykańska grupa nie cieszy się jakąś oszałamiającą popularnością, mimo tego, że jej frontmanem jest sam Ray Adler (Fates Warning), to-
RECENZJE
147
warzyszą mu zaś równie wyśmienici instrumentaliści. Nad zespołem zwisło jednak ostatnio jakieś fatum, bowiem Nick Van Dyk od kilku lat walczy z rakiem, a u Berniego Versaillesa wykryto tętniaka. Tym większy szacunek, że w takich okolicznościach grupa zdołała przygotować i nagrać kolejny album. Nieobecni zyskali na nim nie lada zastępców, bowiem gościnnie udzielają się na "The Art Of Loss" nie lada wymiatacze: we wszystkich utworach zagrał Simone Mularoni (DGM), w siedmiu Chris Poland, w dwóch jego następca w Megadeth, Marty Friedman, zaś w jednym kolejny były gitarzysta tej formacji, Chris Broderick. Jest więc czego posłuchać, tym bardziej, że repertuar składający się na płytę to utwory dwojakiego rodzaju: uporządkowane, wręcz piosenkowe (balladowy "That Golden Light", miarowy "The Center Of The Fire") oraz bardziej zakręcone, o typowo powerowo-progresywnej strukturze (tytułowy opener, "Slouching Towards Bethlehem", "Thirty Silver"). Mamy też pierwszy cover w dorobku Redemption, "Love Reign O'er Me" z repertuaru The Who - mocarny, riffowy numer z gościnnym wokalnym udziałem Johna Busha (Armored Saint, Anthrax). Najciekawsze muzycy zostawili jednak na koniec: to trwający ponad 22 minuty epicki "At Day's End', rzecz z najwyższej półki, perfekcyjnie łącząca wpływy progresywnego i epickiego metalu, z kolejnymi solówkami Mularoniego i Polanda. Tylko za ten utwór należy się Redemption: (5), a reszta płyty jest równie dobra, więc: (5,5). Wojciech Chamryk
Resurrection Kings - Resurrection Kings 2016 Frontiers
Obrodziło nam ostatnio zespołami z dawnymi muzykami Dio w składzie, ale większości z nich do emerytury przecież daleko, więc są aktywni, a to, że odwołują się do czasów swej największej świetności też w sumie nie dziwi. I tak panowie Bain (R.I.P.), Campbell, Schnell i Vinny Appice stworzyli Last In Line czerpiący z pierwszych LP's Dio, zaś Craig Goldy, również wspierany przez Vinny'ego, Resurrection Kings, nawiązujący do czasów, kiedy to on był gitarzystą Ronniego Jamesa Dio. W sumie Goldy po rozstaniu z Dio niezbyt zaznaczył swą obecność na muzycznej scenie: LP "Hidden In Plain Sight" z Craig Goldy's Ritual, dwa solowe albumy, gościnny udział w kilku projektach typu tribute czy gościnne udziały, np. na płycie dawnego kumpla z Giuffria, Davida Glena Eisley'a to nie było to, a po ponownym rozstaniu z Dio w połowie minionej dekady i okazjonalnych występach w charakterze wynajętego muzyka, chociażby na trasach Budgie, gitarzysta umilkł niemal całkowicie. "Resurrection Kings" na pewno nie jest jakimś spektakularnym powrotem w wielkim stylu, ale to solidna płyta. Nie tylko dla fanów Dio, chociaż jego wpływy są na niej najbardziej słyszalne, zwłaszcza w "Silent Wonder", "What You Take", "Path Of Love" czy "Had Enough" - tych gitarowo/syntezatorowych pasaży i charak-
148
RECENZJE
terystycznych riffów nie można pomylić z kimś innym. Nie wszystkie utwory są równie udane, wypełniacze w rodzaju "Fallin' For You" też są ale nawet jeśli numer jest słabszy, to Goldy rekompensuje to swym gitarowym kunsztem, zaś sekcja Appice - Sean McNabb (Dokken, Quiet Riot), też wymiata. Najtrudniejsze zadanie miał tu wokalista Chas West (Thrust, Lynch Mob), ale sprostał wyzwaniu, a szczególnie efektownie brzmi w "Had Enough" i "Distant Prayer". Jeśli więc ktoś z dyskografii Dio szczególnie lubi "Dream Evil", to "Resurrection Kings" nie odstaje od tego materiału. (4) Wojciech Chamryk
Rezet - Reality Is a Lie 2016 Mighty Music
Rzeczywistość to kłamstwo. Sofiści zacierają rączki, widząc takie tytuły albumów. Bo skoro rzeczywistość jest kłamstwem, to liczy się tylko sposób argumentacji i erystyka. No i Schopenhauer już zaciera rączki z grobu na wieść o swojej pośmiertnej (przewidzianej przezeń) sławie, widząc swymi martwymi oczętami, jak ludzie tłumnie sięgają po jego broszurę, wyczytując o takich rzeczach jak "ad hominem", "ad personam" i tak dalej... Z kraju Schopenhauera również jest ten zespół, który tytułem swojego albumu postawił znów tą tezę. No, oczywiście są też z kraju zespołów takich jak Sodom, Deathrow, S.D.I, Darkness i Violent Force. Co zresztą potwierdzają, nagrywając cover kawałka tego ostatniego... Oczywiście ten najbardziej popularny ("Dead City") - i przyznam, że wyszedł im całkiem dobrze, choć prawdę mówiąc, ciężko go sknocić. Ale wracając do sedna, przed sobą mamy prawie godzinny album, z 12 kawałkami o dość średnim brzmieniu, które zaginęło w latach 90. Kompozycyjnie jest to speed/heavy/ thrash w różnych proporcjach. Tutaj mogę powiedzieć, że jest tu trochę teutonicznego thrashu, jednak jest też trochę amerykańskiej myśli, wyszarpniętej chociażby od wczesnego Hallows Eve i Whiplash (na "Madmen" czy "Fight For Your Life"). Znajdzie się też trochę Megadeth (na tytułowym "Reality Is A Lie"), Razor i Vendetta. Nie zabraknie również bardziej ciężkiego thrashu, chociażby na kawałku "Dying By The States" czy "Checkmate (War Is Hell)". Tematycznie? Polityka, społeczeństwo, rola jednostki... No i prawdę mówiąc, odniesienie do Schopenhauera na początku nie było znowu takie bezzasadne. Można jeszcze coś wyłonić z tematyki albumu, chociażby na "To Smart To Live". Tutaj śmieszne obrazki oparte, o mityczne poglądy Artura Schopenhauera (wynikające z niezrozumienia istoty jego filozofii). Wracając do muzyki Rezet: raczej bym scharakteryzował na speed/thrash o staro-szkolnym brzmieniu, wokalu trochę przypominającym coś pomiędzy Angel Witch i Attacker, zalatująca wczesnym Destruction. Wady? Nieznaczne, takie jak "wtórność". Ode mnie (4,6). A co do jeszcze inspiracji... Wstęp "Like A Wolf" brzmi podobnie do jednego z utworów Liege Lorda. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Running Wild - Rapid Foray 2016 SPV
Bardzo łatwo zachłysnąć się tą płytą. Nareszcie po plastykowej "Rogues en Vogue", hard rockowym projekcie Toxic Taste, nietęgim powrocie Running Wild w postaci "Shadowmaker" brzmiącym podobnie do rzeczonego projektu i takiej sobie "Resilient" - Rolf Kasparek nagrał dobrą płytę. Kontrast jest tak uderzający, że łatwo z rozpędu wrzucić "Rapid Foray" do tej samej skrzyni, w której spoczywają takie skarby jak "Black Hand Inn". Ludzki umysł wszak łatwo tworzy opinie na podstawie tego, co czuje, nie tego co wie. Słuchając "Rapid Foray" odnoszę wrażenie, że pan Kasparek wreszcie przejrzał na oczy, zauważył w jakich patentach tkwi siła jego dawniej znakomitego zespołu. Siła rozpędu rzeczywiście pcha skojarzenia do wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Tymczasem odpalenie wspomnianego "Black Hand Inn" czy nawet "Masquerade" studzi emocje. Porównując "Rapid Foray" z tym krążkami, najnowsze dzieło Rolfa nie wypada aż tak jasno, jak mogło to wyglądać na pierwszy rzut ucha. Jednak syndrom syna marnotrawnego i chęć ujrzenia światła w tunelu wciąż każe się jednak płytą "Rapid Foray" troszkę pozachwycać. Przede wszystkim do Running Wild wróciło tempo. Nie są to rzecz jasna ściany riffów rodem z "The Privateer" czy "Death or Glory", ale dość gęste gitary tnące w żywiołowym tempie. Słychać je w "Black Skies, Red Flag", które urzeka nade wszystko liniami wokalnymi rodem z Running Wild przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych oraz mnogością niemal klasycznych motywów gitarowych - od riffów po piękną solówkę. Momentami można odnieść wrażenie, że Rolf wygrzebał patenty na ten kawałek w zakurzonej szufladzie. Wspomniane gęste gitary słychać także w "Warmongers", który mógłby zasilać szeregi numerów na "Masquerade"; na "Black Bart", który wydaje się być niemal bliźniakiem "Jennings' Revenge" oraz na "Blood Moon Rising", który mimo melodyjnego refrenu wydaje się być forpocztą powrotu do mocniejszego grania. Drugą kategorię, po tych "gęstoriffowych" stanowią kawałki szybkie, ale riffowaniem bardziej przypominające niektóre numery z "The Rivalry" czy "Victory". Należy do nich niewątpliwie skoczny i zapadający w pamięć "Into the West" czy tytułowy "Rapid Foray" z okrzykiem "o-o-o", być może mającym wywoływać skojarzenia z "Bad to the Bone". Ten pierwszy utwór zresztą Rolf zaprezentował podczas zeszłorocznego koncertu na Wacken Open Air, mimo tego, że wypadł gorzej niż na płycie, słychać było, że brzmi lepiej, niż zagrane wtedy kawałki z dwóch poprzednich krążków. Trzecia kategoria to utwory, które niestety częściowo powielają ostatnie zainteresowania Rolfa hard rockiem, jego zaangażowanie w Toxic Taste i częściowo kontynuują "Shadowmaker" oraz "Resilient". Do nich należą "Stick to your Guns" i "By the Blood in Your Heart". Czwartą kategorię stanowią dwie perełki, prosty, choć pięknie budujący nastrój instrumental
"The Depth of the Sea - Nautilus" oraz tradycyjny kolos zamykający krążek, "Last of the Mohicans". Już poprzedni końcowy tasiemiec "Bloody Island" wywoływał pozytywne skojarzenia. "Last of the Mohicans" przewyższa go jednak samą bardziej złożoną strukturą, ciekawszymi riffami, nastrojem i… brzmieniem. To kluczowe słowo dla płyty "Rapid Foray". Running Wild w zasadzie od "Victory" boryka się z trudnością w załapaniu dobrego, naturalnego brzmienia. Gwoździem do trumny były sztuczne bębny nie kryjące swojego odhumanizowanego pochodzenia i bzyczące brzmienie gitary, zabijające magiczny "feeling" Rolfa, którym jego gra zawsze była obdarzona. Albumu "Rapid Foray" nie okrasza brzmienie idealne, ale niewątpliwie jest ono bardziej naturalne niż ostatnio, nie jest suche jak pieprz, pobrzmiewa w nim wręcz pewna "miękkość", której dawno brakowało zespołowi Rolfa, a jego gitara wreszcie odzyskała atmosferę, która zagubiła po "Victory". Być może Rolf przejrzał na oczy, być może przetarł je jego inżynier dźwięku, Niki Nowy. Na temat perkusji trudno się wypowiedzieć. Ostatnie sztuczne bębny Rolfa brzmiały sztucznie, a przecież dzisiejsza technika pozwala niemal imitować prawdziwego perkusistę. Dlatego i tym razem nie wiem, kto zasiadł za "garami". Rolf utrzymuje, że w jego zespole jest Matthias Liebetruth, jako skład koncertowy podaje Michaela Wolpersa. W notce prasowej nie dostaliśmy jednak odpowiedzi, kto nagrał perkusję. Wszystko jest możliwe, prawdziwy perkusista też, zwłaszcza biorąc pod uwagę dzisiejszą "cyborgizację" nagrywania. Ewenementem jest fakt, że Rolf po raz pierwszy od dawna prezentuje cały zespół jako oficjalny wizerunek Running Wild. Nie wiadomo czy ten image, dodatkowo zdobiony strojami inspirowanymi kostiumami z ery "Blazon Stone" (muzycy wystąpili w nich na koncercie,) to tylko wizualny sentymentalizm, podobny do tego, który każe nowoczesnym kobietom przypinać wiklinowe kosze z kwiatami do rowerów. Może kryje się za nim coś więcej. Może Kasparek zauważył w czym tkwiła największa moc i, co za tym idzie, największy sukces jego zespołu. Dodatkowym świadectwem takiego toku myślenia jest także sama okładka, która nie tylko pokazuje to, co najbardziej charakterystyczne dla Running Wild, ale także jej forma, która w założeniu miała udawać realistyczny obraz. Zupełnie jak "Rapid Foray", który stylem i formą krzyczy, że klasyczny Running Wild wrócił. (4,3) Strati
Rusted Brain - Demo 2016 2016 Self-Released
W 2013 warszawiacy wypuścili swój debiut "High Voltage Thrash". Wydawało się wtedy, że startuje niezły przedstawiciel nowej fali thrashu z Polski. Oczekiwałem, że może co roku otrzymamy na dobrym poziomie pełno energetyczny album z staro-szkolnym thrashem. Niestety zespół dorwały problemy typowe dla młodych kapel, czyli zmiany personalne i generalnie brak
chęci do wzmożonej pracy itd. Efekty widoczne są gołym okiem. Mamy już rok 2016, a panowie wysilili się jedynie na trzy-utworowe demo. Owszem przez ten czas kapela sporo koncertuje, lecz to nie jest wytłumaczeniem dla tak krótkiego demo wypracowanego przez ten trzyletni okres. Muzycznie zespół praktycznie się nie zmienił, to nadal thrash w starym stylu mocno nawiązujący do pierwszych lat Metalliki, ze znakomitymi solówkami. Warszawiacy dalej idą wybraną przez siebie drogą, nie eksperymentują, ani nie próbując nawet trochę - urozmaicić swojego stylu. Po prostu wiedzą co chcą grać i dążą do tego na ile starcza im talentu i umiejętności. I niech tego się trzymają. Mam nadzieję, że opisywane demo to przygrywka do czegoś większego, w dodatku czegoś, czym będziemy cieszyli się za niedługi czas. Nie wiem czy ktokolwiek z fanów chciałby czekać kolejne trzy lata. Nawet na duży album. Także panowie zawijać rękawy i do roboty! (-) \m/\m/
Sabaton - Last Stand 2016 Nuclear Blast
Dobre, ale gdzieś już to słyszałem. W ramach trasy dla prasy promującej nowy album Szwedów z Falun miałem okazję posłuchać albumu nim się on pojawił. Choć wy czytając te słowa już też będziecie mogli ten album usłyszeć. Na podstawowy album składa się 11 utworów i trwa on trochę ponad 30 minut. Trochę mało, ale w każdym utworze jest mocna jazda bez zbędnych nut. Utwory mają energię od początku do końca. Plus taki, że więcej utworów można będzie usłyszeć na koncertach (miejmy nadzieję), minus taki, ze niektóre utwory są ciekawe i aż prosi się o rozwinięcie, bo zostaje pewien niedosyt, że to tak krótko, ale powiedzmy, że marudzę. Jednak coś w tym jest, bo poprzednie płyty były jednak dłuższe, bądź było na nich mniej utworów, ale coś za coś. Ciekaw jestem jak ten kompromis rozwinie się na następnych płytach. Wracając do muzyki - z pierwszymi dźwiękami, jakie wpadły mi do ucha z otwierającym album utworem "Sparta" na ślepo mógłbym strzelać, jakiego zespołu słucham. Chłopaki grają to, co umieją najlepiej, a z każdym albumem w melodiach słychać coraz więcej nowych rzeczy to dobrze zespół się cały czas rozwija i eksperymentuje, jednak baza została ta sama. I tak mówiąc o tym, to w utworach: "Sparta", "Winged Hussars" czy tytułowym "Last Stand", to bardzo dobrze słychać, mamy tam coraz lepsze, bardziej dopracowane chórki, ale też słychać dźwięki wyraźnie wyjęte z poprzednich albumów. Zresztą na ten temat miałem rozmowę z Pärem Sundströmem i Joakimem Brodénem i można się z nią zapoznać na łamach HMP. Dalej, co do tego eksperymentowania, to ciekawy jest utwór trzeci, czyli "Blood of Bannockburn". Wytrwałym proponuje porównanie go do "Battle of Bannockburn" Grave Diggera. Jak dla mnie, ten utwór jest zbyt "taneczny" jak na poruszany temat niemniej, jest to wyraźnie inna, nowa melodia, nie bę-
dąca standardowo sabatonowa. Jakbym miał usłyszeć tylko podkład muzyczny to nie byłbym taki pewny, jaki to zespół. Eksperymentem jest też kolejna piosenka "Lost Batallion", gdzie nie ma perkusji jako takiej, tylko jest automat mający imitować odgłosy wybuchów czy wystrzałów. Dobrze to nawiązuje do tragedii, jaką przeżywali żołnierze w okopach 1WŚ, gdzie siedząc na dnie słyszeli tylko szczekanie karabinów maszynowych czy eksplozje pocisków artyleryjskich. Elementem, który wprowadza słuchacza w nastrój "Lost Batallion" jest intro "Diary of an Unknown Soldier" gdzie narrację prowadzi Jon Schaffer z Iced Earth. Następne cztery utwory to klasyczny Sabaton w nowych aranżacjach. "Hill 3234" nawiązuje swoim brzmieniem do "Panzer Batallion" i "Into the Fire", co ciekawe wszystkie te utwory są o wydarzeniach po 2WŚ i dzieją się na kontynencie azjatyckim. "Shiroyama" pięknie opisuje konflikt nowego ze starym, bazując na ostatnim powstaniu samurajów walczących o swoje, tradycyjne przywileje w "modernizacji" Japonii. Zresztą polecam nawet krótką lekturę o tym wydarzeniu z Wikipedii. No i przychodzi czas na najbardziej nas interesujący "Winged Hussars" jak dla mnie obok tytułowego utworu chyba najlepsza piosenka na tym albumie. Zespół rzeczywiście jak najlepiej starał się oddać "ten moment", gdy ważyły się losy bitwy, gdy męstwo, heroizm, poświęcenie czy honor poszczególnych żołnierzy decydował o wyniku starcia. Płytę kończy ostatni utwór o jednej z ostatnich potyczek 2WŚ, którą amerykański dowódca nazwał "kompletnie zwariowaną imprezą", utwór, co prawda aż tak zwariowany nie jest, ale świetnie kończy album. Podsumowując, po zmianie składu widać, że zespół bardziej eksperymentuje, rozwija się. Płyta jest świetnie dopracowana pod każdym względem. Album polecam wszystkim fanom i tym, którzy do tej pory nie przepadali za zespołem, może ten album odmieni ich zdanie. Oby z następnymi płytami chłopaki nie zwalniali tempa. Choć w tym przypadku zabójcze może być wydawanie płyt co dwa lata, bo w pewnym momencie takie tempo może dać bardzo negatywny efekt. Moja ocena (5,5). Lucjan Staszewski
Salvación - Way More Unstoppable 2016 Heaven & Hell "Way More Unstoppable" to zdecydowanie pozycja dla miłośników Night Demon i Enforcer w jednym. Jest to płyta jednocześnie garściami czerpiąca z NWoBHM i jednocześnie wpisująca się w nurt klasycznego heavy metalu wydawanego ostatnimi laty. Krążek tej amerykańskiej formacji jest w rzeczywistości drugą wersją płyty z 2011 roku - lepiej nagranej i wyprodukowanej z naciskiem na specyficzny "retro" nastrój. Salvación w umiejętny sposób łączy lekkość i pewną miękkość wczesnobrytyjskich płyt z nieco mocniejszym niż w 1980 roku brzmieniem - dzięki temu zespół unika cech, które odrzucają wiele osób od NWoBHM. Płyta jest szalenie energetyczna, galopuje przez całe swoje
pół godziny, zmieniając riffy, tempa i motywy, a jej przebojowość nie polega nawet na chwytliwych melodiach, ale na rock'n'rollowej aranżacji. Mimo tej z pozoru prostej stylistyki, trudno odmówić "Way More Unstoppable" różnorodności - dzieje się na niej wiele, zarówno w kwestii kompozycji jak i samych składowych płyty: riffów czy solówek. Całość spina "szczeniacki", luzacki wokal Eliota Madre. Dzięki niemu, ale też dzięki swobodnej grze pozostałych muzyków, Salvación brzmi bardzo naturalnie i szczerze. Co ciekawe, nie jest to kolejny zespół wykrojony od szablonu w fabryce heavy metalu. Salvación ma pomysł na swój wizerunek. Korzysta z hiszpańskiej nazwy, a na prawie wszystkich okładkach pojawiają się motywy związane z konkwistą. Być może taka estetyka wiąże się z latynoamerykańskim pochodzeniem niektórych muzyków? Słuchanie tej płyty sprawia naprawdę dużą przyjemność. Sympatyczna i bardzo "kompaktowa" dawka witalnego heavy metalu! (4) Strati
Sanktuary - Winter's Doom 2016 Spread The Metal
Nie mam bladego pojęcia ile wiosen liczą sobie chłopaki z Sanktuary, ale sądząc ze zdjęć to w czasach największej prosperity tradycyjnego heavy metalu albo nie było ich jeszcze na świecie, albo też byli raczkującymi oseskami. Tymczasem tych czterech Kanadyjczyków wymiata tak siarczysty power/thrash, jakby zajmowali się tym od niepamiętnych lat, talentu też im nie brakuje. Gdyby nie to, że w niektórych utworach, np. tytułowym czy "Wild Is The Wind" Alan Binger atakuje agresywanym, niemal skrzekiem czy niższym, brutalnym śpiewem, to mógłbym przysiąc, że to jakieś zapomniane nagranie z drugiej połowy lat 80. Tym bardziej dziwie mnie, że ten świetny, chociaż podziemny w każdym calu materiał, zespół firmuje samodzielnie - wiadomo, że większe firmy pokroju Metal Blade czy Nuclear Blast mają inne priorytety, nie brakuje też jednak innych, mniejszych, głównie niemieckich wytwórni, przygarniających takie zespoły bez cienia wahania. Szaleńczy opener "Space Race", równie dynamiczny, choć niekiedy ciut zwalniający "Wild Is The Wind", tęgi riffowiec "Vermin Lord", rozpędzający się stopniowo tytułowy "Winter's Doom", thrashowa petarda "Open Your Eyes", łączący thrash z tradycyjnym heavy "Corpse Blockade" i na finał szybki, ale melodyjny, "Maximum Authority" to obecny stan posiadania Sanktuary, bez dwóch zdań zasługujący na: (5,5) Wojciech Chamryk Savior From Anger - Temple Of Judgment 2016 Pure Steel
Płyt słucha się jako całości. Ocenia się też jako całość. Trzymając się tej zdroworozsądkowej zasady mam ochotę bezradnie nad Savior from Anger rozłożyć ręce. Krążek brzmi jak klasyczny amerykański power. Nic dziwnego,
mimo tego, że zespół jest włoski, już samą nazwą nawiązuje do US poweru (nazwa pochodzi od tytułu Vicious Rumors), a za mikrofonem stoi Bob Mitchell znany z Attacker. Nie dlatego jednak rozkładam ręce, lecz właśnie mimo tego. "Temple of Judgment" to garść zupełnie dobrych kompozycji utrzymanych w rzeczonym stylu, ale niestety położonych brzmieniowo. Złożoność kompozycji i klimat są po prostu wyprasowane mocno rozgrzanym żelazkiem. Przy tak płaskim, nieprzestrzennym brzmieniu, cały potencjalny urok tej płyty ginie. Szkoda, bo na krążku jest czego słuchać. Spotykają się na nim niemal speedowe numery takie jak "The Eyes Open Wide" z masywnymi i ciężkimi, takimi jak "In th Shadows". Proste, często grane jak "na tarce" riffy spotykają finezyjne linie melodyczne i niemal progresywne solówki, a wokale momentami oscylują w granicach subtelnych jak w niemal hardrockowym "Bright Darkness" i drapieżnych jak w "Thunderheads". Niemal można w ciemno strzelać, że ma się do czynienia z płytą amerykańską. To ciekawe, bo Savior from Anger startował jako zupełnie włoski zespół. Dopiero dziś prezentuje się jako formacja wielonarodowościowa. "Temple of Judgment" jest to niewątpliwie płyta urozmaicona, ciekawa, która wymaga spokojnego, skoncentrowanego słuchania. Szkoda tylko, że zespół nam tego skoncentrowania nie ułatwił serwując bardziej przestrzennego i soczystego brzmienia. (3,8) Strati
Saxon - Battering Ram 2015 UDR
Saxon faktycznie jest takim taranem Nowej Fali Brytyjskiego Metalu, uderzającym z bezlitosną precyzją. Po komercyjnym okresie z drugiej połowy lat 80. i lekkiej zadyszce z początku następnej dekady grupa 20 lat temu odzyskała najwyższą formę, co potwierdza na każdym następnym albumie. "Battering Ram" jawi się na tle wcześniejszych wydawnictw jako płyta cięższa i potężniej brzmiąca. Oczywiście nie brakuje na niej bardziej melodyjnych utworów, nawiązujących wprost do dokonań zespołu z lat 80., takich jak: "Destroyer", "Hard And Fast" czy jakby wywiedziony z "Princess Of The Night", równie chwytliwy "Top Of The World", ale tym razem Biff Byford i spółka postawili na znacznie mroczniejsze utwory. Już tytułowy opener wgniata w fotel, a później z każdym kolejnym utworem jest jeszcze lepiej. Niekiedy zespół posiłkuje się udziałem melodeklamującego Davida Bowera (mroczny, rozpędzony "The Devil's Footprint" z wejściami syntezatorów, jeszcze bardziej zaskakujący,
RECENZJE
149
oparty na minimalistycznym, syntetycznym podkładzie, hipnotyczny "Kingdom Of The Cross", w którym recytacje składajacego się na tekst poematu harmonizują z partiami Biffa), gościnnie udzielają się też synowie muzyków: Seb Byford (chórki) i Jamie Scarratt (moog w zadziornym "Stand Your Ground"). Do klimatu albumów takich jak choćby "Metalhead" czy "Killing Ground" nawiązują z kolei bardziej progresywny "Queen Of Hearts" z partiami chóru i mocarny "Eye Of The Storm", na ich tle nie odstaje również surowy, archetypowy "To The End". Na wersji limitowanej jest też bonusowy "Three Sheets To The Wind (The Drinking Song)" jeśli ktoś lubi takie żartobliwe numery w rodzaju "Party Til You Puke", to i ten skoczny rock 'n' roll go zainteresuje. Mocne (5), weterani NWOBHM wciąż w formie! Wojciech Chamryk
Scarblade - The Cosmic Wrath 2016 No Remorse
"The Cosmic Wrath" to debiutancki krążek grecko-szwedzkiego zespołu z hellenistycznej urody babeczką na wokalu. Zespół funkcjonował wcześniej pod nazwą Ruthless Steel jednak wokalistka i basista przenieśli się z Grecji do Szwecji i dokoptowawszy nowych lokalnych ziomeczków do składu, przechrzcili kapelę właśnie na Scarblade. Ciągle się zastanawiam czy można coś dobrego powiedzieć o tym albumie. Ma kilka fajnych utworów, zwłaszcza gdyby się wycięło klawisze i zmieniło wokalistkę. Nie żeby była jakaś tragiczna. Aliki umie śpiewać, ale ma przeciętną barwę głosu. W ogóle nie zapada w pamięć, ani nie wyróżnia się niczym charakterystycznym. Czasem jej też brakuje jej mocy, ale - jak już wspomniałem - tragedii nie ma. Nie ma się też nad czym spuszczać, Scarblade to straszny przeciętniak. Robią jednak swoje i choć nie jest to ani nic przyjemnego, ani koszmarnego, to jednak prą do przodu w miarę dobrym kierunku. Nie brzmią tak kiczozwato i plastikowo jak, dajmy na to, rakowe Battle Beast, brakuje im jednak pazura i temperamentu takiego Wild Witch czy Sign of the Jackal. Na "The Cosmic Wrath" nic właściwie nie przykuwa uwagi. Jedyny moment, gdy się może słuchacz ożywić, to w momencie gdy wchodzą te cholerne parapety. Klnie się wtedy na czym stoi świat, gdyż syntezator w Scarblade pasuje jak koza do ceremonii koronacji królowej angielskiej - można go spokojnie wyciąć z tej całej imprezy. Ale niestety jest. I wkurza swoimi rozciapcianymi przesłodzonymi patentami. Na szczęście nie robi tego zbyt często. Po którymś tam przesłuchaniu można w końcu odróżnić, które kawałki są nieco lepsze od innych i niosą w sobie jakąś krztynę dobrego grania. Należą do nich - "Live Wire", "Die in the Night" i "Power of Hate". No, może dorzuciłbym do tego jeszcze "Evil War", bo ma Warlockowe aspiracje mimo iż brzmi bardziej na niebezpieczny odchył w stronę europoweru. Jak widać trzeba się troszeczkę namęczyć, by dostrzec tutaj cokolwiek wartego jakieś głębszej uwagi. Nadal je-
150
RECENZJE
dnak warto bardziej odpalić debiutancki krążek Scarblade niż cokolwiek Battle Beast. Pozdrawiam. (3,5) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
osiągnąć, to przy kolejnej płycie warto zainwestować w lepsze studio, dysponujące warunkami do lepszego zarejestrowania perkusji, nie jest też najlepszym rozwiązaniem upychanie na płytę tak dużej ilości utworów - lepiej 9-10, ale zdecydowanie najciekawszych. (3) Wojciech Chamryk
Scythia - Lineage 2016 Self-Released
Międzynarodowy skład, w nim doświadczeni muzycy, image łączący wpływy glam, epickiego i black metalu, a muzycznie jakaś dziwna hybryda różnych odmian metalu oraz folku - tak w największym skrócie można opisać czwarty album Scythia. Najwięcej tu power metalu we współczesnym wydaniu, niestety bardzo wtórnego i nijakiego ("Eternal Oath", "Laugh Of The Tsar", "Lineage"). Już znacznie ciekawiej wypadają numery czerpiące z epickiego (dwie części Loremaster") czy ekstremalnego ("The Sacrifice") metalu, jednak nawet tutaj muzycy nie odmówili sobie "przyjemności" wplecenia tandetnych, pseudo folkowych melodyjek. Chyba najciekawiej grupa wypada w patetycznych, balladowych i pełnych specyficznego klimatu utworach w rodzaju "Soldiers Lament", niezłe momenty ma też "Barbarian", ale całościowo "Lineage" jest bardzo średni i trafi raczej tylko do zagorzałych fanów Kanadyjczyków. (2) Wojciech Chamryk
Seven Steps Of Denial - From Ashes 2016 Audio Ferox/Paige
Seven Steps Of Denial cierpią na przypadłość trapiącą wiele współczesnych zespołów metalowych: grają nieźle, czujnie i z pazurem, ale syntetyczne brzmienie perkusji w większości z tych 14 wypełniających ich debiutancką płytę utworów odziera je z mocy. Oczywiście nie jestem jakimś bezkrytycznym wielbicielem tego wszystkiego co powstawało w latach 80. i zdaję sobie sprawę z tego, że na wielu wydanych wówczas płytach sound bębnów również nie jest najlepszy, ale to jednak były inne czasy. Nie było też takich możliwości technologicznych, triggerów, etc., a perkusista zwykle rejestrował swoje partie grając dany utwór w całości, chociaż zdarzały się - nawet u nas - przypadki oddzielnej rejestracji talerzy, stóp i poszczególnych bębnów. Tak czy siak, Seven Steps Of Denial tracą od razu na starcie, bo dynamiczny i melodyjny opener "Depleted Soul" zdecydowanie niedomaga pod względem brzmienia perkusji. Później bywa różnie, zdarzają się nawet utwory brzmiące nieco lepiej, co w połączeniu z ich sporymi walorami, jak w przypadku szybkiego "Contractor" z drapieżnym śpiewem Marcela Paardekoopera, kąśliwego "Last Days" czy rozpędzonego "Gemini" naprawdę robi wrażenie. Generalnie jednak, jeśli zespół chce coś
Seventh Calling - Battle Call 2016 Self-Released
Tak na wysokości debiutanckiego "Monuments" sprzed dziesięciu lat i jego następcy "Epidemic" (2010) Seventh Calling wypadali całkiem korzystnie, grając solidny, surowy, nie pozbawiony też pewnej dozy melodii i inspirowany hard rockiem, tradycyjny heavy metal. Minęło jednak sześć kolejnych lat i niewiele z tego wszystkiego pozostało, co nader dobitnie potwierdza trzeci longplay tej amerykańskiej grupy. Już sam fakt, że zespół musiał wydać go samodzielnie, bo tym razem nie znalazł się żaden zainteresowany tym materiałem label, mówi już wiele, a zawartość krążka udowadnia, że coś było na rzeczy. Dawno nie słyszałem bowiem tak sztampowego, wtórnego, nudnego i pozbawionego wszelkich emocji grania jak pierwszych pięć utworów z "Battle Call". Opener "Perfect Silence" brzmi niczym muzykowanie kółka muzycznego pensjonariuszy domu spokojnej starości, kolejne numery, w tym tytułowy czy "B.I.H." są nieco bardziej energiczne, ale i tak kładą je na przysłowiowe łopatki nijakie partie wokalne Lance Lange miał jednak kawał głosu, którego, terminujący dotąd w chórkach, Steve Handel po prostu nie posiada. Nieco ciekawiej robi się w drugiej części płyty: "Fight For Your Life" ma wreszcie odpowiednią dynamikę i wokalny power, "Deliverance" i "Lost In Time" też nabierają konkretnych przyspieszeń, finałowy rocker "Say Your Prayers" również jest niezgorszy. Nie zmienia to jednak faktu, że wielu słuchaczy nie dotrwa do tych ciekawszych utworów, bo przebrnięcie przez te wcześniejsze to naprawdę spore wyzwanie. "Battle Call" jest więc płytą dla zagorzałych fanów Seventh Calling i ewentualnie dla maniaków lubiących kupić CD dla raptem kilku udanych utworów, które powinny trafić na EP-kę czy inny MCD. (3) Wojciech Chamryk Shivers Addiction - Choose Your Prison 2016 Revalve
Gitarzysta Gino Pecoraro jest aktywny na włoskiej scenie metalowej od początku lat 80., udzielając się obecnie w ponownie reaktywowanym, thrashowym Nuclear Simphony oraz tradycyjnie metalowym Shivers Addiction. Druga płyta tej formacji to tradycyjny heavy typowy dla ósmej dekady XX wieku: ostry, surowy, ale i melodyjny. Nie słyszałem debiutanckiego krążka zespołu nagranego z wokalistką Olgą Pezzali, ale jej następca Marco Cantoni zdecydowanie daje radę, zarówno w wyższych, jak i niższych rejestrach. Pecoraro jako kompozytor preferuje
średnie tempa i kroczące, osadzone na niskim pulsie basu i mocarnych riffach, rockery (świetny "Money Makes The Difference", równie udany, momentami przyspieszający "The King And The Guillotine"), ale radzi też sobie z szybkim, zadziornymi numerami, w rodzaju "We Live On A Lie". Mamy też instrumentalną miniaturę "La mort qui danse" w klimatach muzyki dawnej, zespół nagrał też drugą wersję "Painted Arrow" z udziałem wokalistki Evelyn i ten duet w końcówce utworu brzmi naprawdę zacnie. Szkoda, że nie mogę powiedzieć tego samego o nijakim "Against We Stand" oraz zdecydowanie za długim, pozbawionym mocy "Eternal Damnation", ale dwa słabsze utwory na jedenaście to jeszcze nie jest tak źle, więc: (4) Wojciech Chamryk
Shotgun - Live Down Decadencia Drive 2016 Livewire/Cargo
Był sobie kiedyś zespół Shotgun Messiah. Zamarzyła się owym Szwedom kariera na miarę Bon Jovi, Poison czy Cinderelli, tak więc przeprowadzili się do USA, gdzie pomiędzy 1989 a 1993 rokiem nagrali trzy, dość popularne, ale niezbyt porywające płyty. Grunge grać nie umieli bądź nie chcieli, tak więc zamilkli na długie lata, by powrócić niedawno pod skróconą nazwą. Zdecydowali się jednak postawić na sprawdzony repertuar, nagrywając niemal w całości brakuje tylko instrumentalnej popisówki "The Explorer" - debiutancki "Shotgun Messiah". Może i w kręgach fanów grupy czy glam/hair metalu lat 80. jest to płyta nawet i kultowa, ale mnie osobiście dziwi fakt trzeciego już odgrzewania (Kingpin, Shotgun Messiah, Shotgun), tego w sumie dość przeciętnego albumu, jednak panowie zagrali go na koncercie i wydali na "Live Down Decadencia Drive". Dziwne, że nie wpadli na pomysł nagrania znacznie ciekawszej "Second Coming", albo dopełnienia materiału z debiutu najciekawszymi numerami z dwójki, bo zawartość "Live Down Decadencia Drive" naprawdę nie porywa. Brzmienie jest bootlegowe, co pewnie było zamierzone, ale w samych utworach nie ma potęgi, mocy i rock'n'rollowego szaleństwa. Jest za to wtórne, nudne granie - nawet robiące kiedyś wrażenie "Don't Care 'Bout Nothin'" i "Shout It Out" wypadają niczym jakieś popłuczyny po oryginalnych wersjach, a tragiczne chórki tylko dopełniają ten obraz nieszczęścia i rozpaczy. Może na koncercie taki rozciągnięty do ośmiu minut "Dirt Talk" robił jakieś wrażenie, ale w wersji płytowej w żadnym razie tak nie jest, a honoru tej, z konieczności bardzo krótkiej, płyty bro-
nią raptem dwa numery: "Nowhere Fast" i "Nervous"; ciekawostką jest też gościnny udział dawnego wokalisty grupy J.K. Knoxa. Całościowo jednak: (1,5) Wojciech Chamryk
Sinbreed - Master Creator 2016 AFM
Wpadła mi w ręce płyta tego zespołu, o którym nic wcześniej nie słyszałem, więc zawsze takie pierwsze odsłuchy są ciekawe, bo wpierw słucham a dopiero potem czytam, żeby się nie uprzedzić tym, co może być napisane. To co znalazło się na tym (trzecim jak się potem dowiedziałem - przyp. red.) krążku mogę skwitować: ja to już chyba gdzieś słyszałem. Ale w bardzo pozytywnym znaczeniu, bo słyszałem, podoba mi się i wpada mi w ucho. Zespół oscyluje swoim brzmieniem czy wokalem gdzieś między Helloween, Blind Guardian, Brainstorm, Grave Digger czy nawet Avantasia i czerpie raczej z tych lepszych stron owych zespołów. Zresztą, co do Blind Guardian to łączy ich więcej, bo i perkusista Frederik Ehmke to raz, a dwa gitarzysta Marcus Siepen. Co prawda ten drugi był obecny przy poprzednim albumie, to nie mogę się oprzeć pokusie, że na pewno też miał wpływ i na ten album. Zresztą po parokrotnym przesłuchaniu tego albumu złapałem za ich poprzedni album, czyli "Shadows" a to chyba najlepsza rekomendacja dla zespołu, jaką mogę dać. Ale trzymając się "Master..." widać, a właściwie słychać, że muzycy wiedzą, co robią i nie robią tego pierwszy raz, a przede wszystkim mają pomysł na to, co tworzą. No i wykonanie rytm, perkusja, riffy, wszystko jest bardzo dobrze dopracowane. Do tego dochodzi niezła skala i barwa wokalu Herbiego Langhansa czego potwierdzeniem jest to, że udziela się on w wielu innych zespołach, w tym w Avantasi. Do tego dochodzą jeszcze z głową wkomponowane chórki, które tu i tam dopełniają energii, jaką poszczególne utwory ze sobą niosą. Zresztą prawie każdy utwór jest przepełniony dobrą dawką energii, która rusza i jak dla mnie extra pasuje do jazdy samochodem, tu najbardziej polecam utwór "Last Survivor" czy "On The Run". Ogólnie rzecz biorąc - dobry klasyczny niemiecki power metal. Polecam miłośnikom gatunku, bo jak pisałem każdy usłyszy coś znajomego i znajdzie coś dla siebie. Dla szukających czegoś nowego... mogą się zawieść, bo tego tu raczej nie znajdą. Niemiecka czy światowa scena power metalowa jest mocno obsadzona i rzadko się pojawia coś świeżego i nowego, co nie jest w jakiś sposób kopią czegoś, co już powstało. Owszem zdarzają się płyty z ciekawymi eksperymentami, ale to nie ta. Czy to dobrze czy źle zostawiam pod ocenę słuchaczy. Moja to (4,5) Lucjan Staszewski Skeletoon - The Curse Of The Avenger 2016 Revalve
Myślę, że debiutancka płyta tej włoskiej ekipy mogłaby bez żadnego problemu nosić tytuł "The Curse Of The
Helloween", bowiem w większości znajdujących się na niej utworów słychać przede wszystkim patenty zespołu z Hamburga. I nie chodzi tu już nawet o jakieś wpływy, zapożyczenia czy generalnie klimat, ale przede wszystkim o fakt, że "Heavy Metal Dreamers", "Heroes Don't Complain", numer tytułowy, "Timelord" czy "What I Want" brzmią niczym wyciągnięte z klasycznych LP's Helloween, chociaż to oczywiście nie ta klasa. W dwóch pierwszych udziela się zresztą gościnnie były gitarzysta tej formacji Roland Grapow, co może być swego rodzaju ciekawostką dla die hard fanów Helloween czy kolekcjonerów, ale jak dla mnie Skeletoon to nic więcej, niż zawodowo grający klon niemieckiej grupy. Szkoda o tyle, że w z hiszpańska brzmiącej balladzie "Hymn To The Moon", mocarnym "Joker's Turn" z niższym śpiewem i częściowo w "Bad Lover" zespół udowadnia, że jednak potrafi uwolnić się od wpływu Helloween i stać go na coś bardziej oryginalnego. Może na kolejnej płycie? (2)
wkłada w śpiew tyle emocji, że w muzykę zespołu wpuszcza trochę odświeżającego powietrza. "In The Circle Of The Universe" nie jest jedynie zbiorem pojedynczych kawałków, każdy z utworów łączy się w całość tworząc tzw. koncept-album. Ogólnie cała muzyka jest bardzo wyrównana, choć ja mam swojego faworyta w postaci kompozycji "Ikana (New Awareness)". Bardzo wiele starań, dużo pracy przy tekstach i muzyce, w odegraniu jej, w studio oraz przy opracowaniu odpowiedniej oprawy graficznej, przyniosły bardzo porządny rezultat. Nie sądzę aby ze swoim pomysłem na muzykę zaszli daleko, ale w żaden sposób nie można im odmówić rzetelności. Docenić trzeba również oddanie wzorcom i dokonaniom klasycznego rocka, hard rocka i heavy metalu, bez oglądaniem się za nowoczesnymi brzmieniami. (3,7) \m/\m/
Soul Collector/Reanimator - In Union We Thrash 2016 Defense
Wojciech Chamryk
Sons Of Sounds - In The Circle Of The Universe 2016 Fastball Music
Sons Of Sounds to niemieckie power trio złożone z braci, które gra progresywny metal. No proszę, ciekawostka... Niestety w muzyce Niemców nie słyszę czegoś, co by się kojarzyło z Rush czy z jakimś innym zespołem grającym progresywny rock czy metal. No chyba, że bierze się pod uwagę świetne techniczne granie i warsztat braci Beselt. Kultura grania, smak, wyczucie, umiar, wirtuozeria to tylko część określeń, które przychodzą do głowy, gdy słucha się "In The Circle Of The Universe". Muzycy Sons Of Sounds są naprawdę znakomici, w dodatku grają bardzo gęsto i intensywnie. Ogólnie na krążku mamy do czynienia z dynamicznym heavy metalem, wciśniętym w skorupę nieco skostniałych kompozycji typowych dla hrard/heavy rocka. Muzyka zagrana jest na luzie, z pewna werwą ale również z specyfiką znaną z rockowych tercetów. Bracia nie tylko wkładają serce w granie ale także w komponowanie. Ciężko jest coś zrobić ciekawego w muzyce, którą grają różni muzycy i to przez kilka dekad. Wszystko zostało wymyślone, a oni mimo wszystko próbują zrobić coś z głową. Raz im to wychodzi lepiej, innym razem gorzej. Ich kompozycje są długie, różnorodne, lecz jest ich trzynaście co daje 74 minut muzyki, więc nie dziwi nic, że w niektórych momentach siada klimat, czasem zaś słuchacz może odczuwać znużenie. Na dodatkowe wyróżnienie zasługuje jeden z braci - basista Roman - który choć nie ma klasycznego rockowego głosu, to
Nie jestem jakimś wielkim zwolennikiem splitów. Zdecydowanie wolę, jak każdy z zespołów wydaje samodzielną EPkę. Oczywiście lepiej mieć w garści split niż jakieś pliki na dysku w komputerze. Dlatego dobrze, że "In Union We Thrash" w ogóle ukazał się na srebrnym krążku. Brawo Defense! Radość z tego wydania, jest tym większa, iż nasz Soul Collector zaprezentowało się bardzo dobrze. Rybniczanie umieścili świetne kawałki utrzymane w klimacie staroszkolnego thrash metalu. Wiele tu z Exodusa, ale nie tylko. Znakomitą muzę okraszają świetne riffy, żywiołowe sola oraz kąśliwe wokale. Brzmienie wyśmienite, a nagrywano m.in. w Go Records, w studio powoli zdobywającym popularność. Generalnie szacun i liczę, że za niedługo do tych trzech kawałków (plus intro), dołączą kolejne, które wypełnią kolejny duży studyjny album Soul Collector. Drugą część splitu wypełniają nagrania kanadyjskiego Reanimator. W tym momencie komuś trzeba pogratulować, bo do współpracy zaprosił dwa zespoły, których punktem wyjścia do tworzenia muzyki jest Exodus. Z tego powodu "In Union We Thrash" jest bardzo spójny. Tym bardziej, że Reanimator przygotował pięć wysoko energetycznych thrashowych kompozycji, które mimo jasnych inspiracji niosą znamiona własnego stylu. Ci co śledzili losy Kanadyjczyków, nie od dziś wiedzą, że to kawałki z ich ostatniej płyty "Horns Up" i poprzedzającej jej EPki "Great Balls". Także bardzo mocno zachęcają do poznania dotychczasowych wydawnictw Reanimator'a. "In Union We Thrash" to mocny punkt wśród pozycji nowej fali thrash metalu, a losy Soul Collector i Reanimator trzeba śledzić, bo być może, z któregoś z nich wyrośnie coś konkretnego. (-) \m/\m/ Stormy Atmosphere - Pent Letters
jednak pewne przeczucie, że korzenie tych muzyków sięgają którejś republiki byłego Związku Radzieckiego. Niestety pewności nie mam. "Pent Letters" swoją premierę miała we wrześniu w 2015 roku i jest to druga z kolei płyta długogrająca tej kapeli. Pierwszą wydali w 2009 roku a była nią "ColorBlind". Na "Pent Letters" muzycy zebrali piętnaście różnorodnych kompozycji, które utrzymane są w konwencji progresywnego metalu lecz z mocnym rockowym przesłaniem. Co bardzo kojarzy się chociażby z ostatnio słyszaną przeze mnie płytą "The Beacons Of Somewhere Sometime" niemieckiego bandu Subsignal. Nie trzeba być wielkim znawcą progresywnych odmian aby pochylić się i oddać respekt umiejętnościom kompozytorskim dla klawiszowca Edi'ego Krakov'a, który w tym wypadku jest głównym kompozytorem. Z pewnością ten Pan nie musi wstydzić się swoich muzycznych pomysłów. Bardzo wiele dają również instrumentaliści, którzy znakomicie odgrywają partie muzyczne, nadające konkretną atmosferę oraz brzmienia poszczególnym utworom. Najlepiej odnajduję się w kompozycjach, gdzie utrzymany jest kanon rockowo / metalowy z pewnymi naleciałościami np. inspiracji jazzowych, tak jak w "Historical Adventure". W struktury utworów wplatane są również pewne elementy symfoniki. Nie są to moje ulubione pomysły na tym krążku. Wynikają one głównie z dwugłosu, który wymyślili sobie muzycy Stormy Atmosphere. Bowiem obok męskiego głosu Teddy Shvets'a odnajdziemy wokal Diny Shulman, która często uderza w tony śpiewaczki operowej. O dziwo, to nie wokal Diny jest tu kulą u nogi, a zupełnie zwyczajny i bez charakteru śpiew Shvets'a. Nie zmieniają tego wrażenia gościnne wokalne wsparcie różnych muzyków czy instrumentalistów kapeli. Ich różne głosy są dodatkiem do bogatej muzyki, ale nie potrafią oderwać uwagi od bezbarwności narracji Teddy Shvets'a. Jest to największe wyzwanie przed Stormy Atmosphere, bo muzycznie zespół ma bardzo wiele do zaoferowania. A odpowiednia narracja wokalna pozwoliłaby tej kapeli jeszcze mocniej zaznaczyć swoje istnienie na scenie progresywnego rocka/metalu. Co w dzisiejszych czasach nie jest takie oczywiste. Pewne mankamenty można wytknąć jeszcze brzmieniu "Pent Letters". Od pierwszych dźwięków z tego albumu wyczuwamy różnicę w produkcji, która odbiega od typowej realizacji europejskich zespołów progresywnego rocka czy metalu. Jest to jednak element, z którym band z łatwością, może sobie poradzić. Niestety odpowiedni wokalista nie jest czymś powszednim. "Pent Letters" nie jest płytą, która zdecydowanie wciąga fana progresywnego rocka/ metalu, lecz przedstawia się na tyle interesująco, że następna propozycję Stormy Atmosphere wysłucham z pewnym zainteresowaniem. Oby do tamtej pory znaleźli swój sposób na intrygujące i ciekawe wokale. (3,7)
2015 Total Metal/Metal Scrap
\m/\m/
Stormy Atmosphere to rock/metalowy progresywny ansambl z Izraela. Mam
RECENZJE
151
Striker - Stand in the Fire 2016 Record Breaking
Stylistyczny powrót do lat 80. nie musi oznaczać brzmienia spod szafy i trzęsącego się z zimna werbla z pogłosem. Kanadyjski Striker udowadnia, że można uderzyć w "sentymentalne" tony w inny sposób. Brzmienie "Stand in the Fire" jest przestrzenne, pełne rozmachu i przede wszystkim naturalne. Muzycznie zaś, zespół zabiera nas w podróż do złotych lat takich kapel jak Leatherwolf (chóry w refrenach są niemal żywcem zeń wyjęte), Skid Row (linie wokalne!), a nawet - choć w mniejszym stopniu do W.A.S.P. czy Dio. Ogromnym plusem Strikera jest to, że nie zostawia słuchacza jedynie z samymi melodiami. Jego muzyka, mimo wielkiego potencjału melodyjności i całego wora przebojów, jest jednocześnie mocna, dynamiczna, momentami niepozbawiona agresji, a przede wszystkim ciekawa gitarowo. Przez "Stand in the Fire" przewijają się atrakcyjne riffy, bogactwo harmonii gitarowych i błyskotliwe solówki. Dzięki temu muzyka Striker sprawia wrażenie interesującej muzycznie, w której bardzo chwytliwe melodie są tylko pozytywnym dodatkiem. Zespół potrafi z hard rockowego rozkołysania wyrzucić słuchacza do judaspriestowego, riffowego tempa. Dzieje się za zarówno na przestrzeni różnych utworów jak i w przestrzeni pojedynczego kawałka, jak w przypadku "Locked in". Ta druga cecha jest zresztą wielką zaletą płyty. Tempo i motoryka krążka sprawiają, że z przyjemnością słuchamy płyty od początku do końca i mamy ochotę włączyć jeszcze raz. Myślę, że jest to doskonałe remedium zarówno na banalne hard 'n'heavy, jak i na płyty dynamiczne, które gubi brak pomysłów na kompozycje i linie melodyczne. Przyjemność słuchania potęguje fakt, że nic tej płyty "nie zakłóca" - jest i dobre brzmienie i miks, i to, co słychać na pierwszy rzut ucha, czyli świetny wokalista. Dan Cleary śpiewa czysto, mocnym głosem mogącym się kojarzyć zarówno z Sebastianem Bachem jak i odrobinę z Urbanem Breedem (zwłaszcza w refrenie "Locked in"). Jego silny głos potęgują dynamiczne linie wokalne i podbite chórami refreny czy często pojawiające się skandowania w zwrotkach. Jest czego na tej płycie słuchać! (4,8) Strati
Suicidal Angels - Division of Blood 2016 NoiseArt
Jak patrzę na okładkę "Division of Blood" to się zastanawiam - czy ten gość w ogóle się jeszcze stara? Ed Repka, znaczy. Wygląda to tak, jakby już odcinał kupony od faktu, że jest twórcą
152
RECENZJE
wielu ikonicznych okładek sprzed dwudziestu kilku lat. Jego prace dla Suicidal Angels są zresztą jednymi z jego najgorszych. O ile na pierwszych swych grafikach dla Suicidali starał się, by ten trupi anioł, który na nich gości, miał jakieś fizyczne cechy, które odróżniałyby go z albumu na album - tak teraz główna postać to niemal kopiuj-wklej z okładki poprzedniego albumu Suicidali - "Divide and Conquer". Dodatkowej porcji żenady dodaje ten kiczowaty tłum w zombiaków w niemieckich mundurach (ale bez oznaczeń, żeby nie było!), trzymający przypominające pepesze rury z kolbami. No, karabiny to nie są, bo nie mają spustów. A te wklejone w programie graficznym czołgi, nie wblendowane do końca w otaczające ich tło? Wieje amatorszczyzną jak halnym na jesień. Tak swoją drogą, jak ktoś się zamierza pultać, że jak to - Repka taki świetny, nie wolno złego słowa powiedzieć, najlepsze grafiki w metalu i inne tego typu utarte slogany, to spieszę z wyjaśnieniem - tak, jego prace dla Massacre, Megadeth czy Sanctuary były naprawdę świetne i są legendarne. Było to jednak na przełomie lat 80tych i 90tych - teraz gość tworzy maszynowo grafiki wręcz na odwal się. Jak nie wierzycie, to porównajcie ze sobą okładkę debiutu Hell's Domain i "Operational Hazard" Condition Critical. Myślę, że bez trudu znajdziecie wspólny element, który został po chamsku skopiowany i wklejony. No dobra, a jak wygląda forma muzyczna "Division of Blood"? Tu nie ma niespodzianek - to jest Suicidal Angels, tu wszystko brzmi tak samo jak na poprzednim, tu wstaw nazwę dowolnego albumu Suicidali, krążku. Jedynym ich naprawdę dobrym albumem, do którego jakoś nie chcą nawiązywać, był debiutancki "Eternal Domination". Wszystko, co po nim nastąpiło, było już przeciętnym thrashem, lecącym na hypie nowej fali. "Division of Blood" tego stanu rzeczy nie zmienia. Spotkamy się na tym albumie ze średnim, przeciętnym i nudnawym metalem, bez polotu, bez ognia i bez emocji. Zarówno kompozycyjnie jak i brzmieniowo. Uważam, że nawet taki typowy, nieinnowacyjny thrash metal także trzeba umieć grać. W każdym gatunku, grając "według podręcznika", nawet poprzez naśladowanie starych mistrzów, da się stworzyć coś wspaniałego. Dlatego tym bardziej nie rozumiem dlaczego Suicidal Angels, które usilnie stara się pozować na klasykę gatunku w młodszym wydaniu, zawodzi po całości. To nie jest tak, że ich kompozycje są skrajnie fatalne. Grecy potrafią stworzyć ciekawe momenty i riffy, jednak nie potrafią zachować ciągłości jakości - i to nie tylko na całej płycie, ale chociaż w jednym kawałku. Nie ma jednego kawałka, o którym można rzec, że jest dobry - tak od początku do końca. Nawet nie, że jest hitem, szlagierem czy oszałamiającym kilerem - po prostu, że jest dobry. Najbliżej do tego jest otwierającemu "Capital of War", ale ten wałek też potrafi zamęczyć bułę. "Division of Blood" jest kolejnym nijakim i nieciekawym thrash metalowym albumem. Brakuje w nim mocy, pasji, energii, swady i generalnie tej iskry, która by sprawiła, że ta płyta miałaby w sobie "to coś". Nie da się odmówić naturalnie Suicidalom tego, że włożyli wiele wysiłku w ten album i dopracowanie riffów, solówek czy samego brzmienia (choć to jest jak dla mnie trochę zbyt "unowocześnione"). Poświęciłem temu nagraniu bardzo wiele czasu i uwagi, licząc że może tym razem nowe wydawnictwo Suicidal Angels jakoś do mnie trafi. Nie trafiło. Ma momenty, ale więcej na nim braków niż ciekawego con-
tentu. Na koncercie pewnie ten materiał, jak i sam zespół, wypadnie zapewne lepiej - ale równie dobrze może tego dokonać każda inna dowolna kapela thrash metalowa. (2,8) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Tarja - The Brightest Void 2016 earMusic
Tarja pracując nad nowym albumem "The Shadow Self" zorientowała się, że nie ma możliwości aby wszystkie nagrania trafiły na ten album. Postanowiła aby przed głównym daniem wypuścić jeszcze jeden krążek, który byłby zapowiedzią "The Shadow Self", ale także miał walory samodzielnego longplaya. "The Brightest Void" rozpoczyna wersja singlowa utworu "No Bitter End", który właśnie promuje nadchodzącą właściwy krążek. Wyróżnia go mocny, nowoczesny riff, ale pozostała część utworu wydaje się typowa do dokonań Tarji. Takie połączenie melodyjnego rocka, poweru i metalu z pewnymi elementami symfoniki. Kolejny kawałek, który bezpośrednio związany jest z "The Shadow Self", to "Engel Eyes", w którym gościnny udział wziął Chad Smith. Ale "The Brightest Void" ma więcej niespodzianek, chociażby czadowy "Your Heaven And Your Hell" z gościnnym udziałem Michael'a Monroe, czy utwór Within Temptation "Paradise (What About Us)" w miksie Tarji. Na krążku znalazła się także piosenka Sir Paula McCartney'a "House Of Wax" w opracowaniu Tarji i jej zespołu oraz jej wersja tematu znanego z filmu o Jamesie Bondzie, "Goldfinger" który swego czasu wykonywała Shirley Bassey. Na "The Shadow Self" nie znalazło się miejsce jeszcze dla dwóch bardzo melancholijnych utworów "An Empty Dream" i "Witch Hunt" oraz jednego dynamicznego "Shameless". Tak słucham sobie tego krążka i nie bardzo mi pasuje jako całość, bardziej spełnia wymagania EPki, która pełni rolę promującą ten właściwy album. Jest singiel promujący "The Shadow Self", są utwory, które są ciekawostką, są też niepublikowane wcześniej kompozycje, które jednak nie przykuwają mocno uwagi. Także "The Brightest Void" to jedynie prolog tego co może nastąpić. (3) \m/\m/
Tarja - The Shadow Self 2016 earMusic
Tarja Turunen rozstała się z Nightwish po albumie "Once" z 2005 roku. Później wyszedł jeszcze wspominkowy album koncertowy i Tarja kontynuowała swoją karierę jako solistka. Nie powiem, mimo że Tarja działa prężnie i dość regularnie wydaje albumy, to jej
nagrania jakoś do mnie nie trafiały. Owszem, jakaś pojedyncza kompozycja obiła się o uszy ale nie dopingowało mnie to do zapoznania się z pełnym albumem. Głosu Turunen lubiłem słuchać i nic w tym temacie się nie zmieniło. Powiem więcej. Mimo, że od bumu na Nightwish i Tarję Turunen minęło sporo czasu i przez ten okres pojawiło się bardzo wiele wokalistek, to mówiąc kolokwialnie, żadna z nich Tarji nie podskoczyła. Mało tego, wszystkie inne Panie dość mocno obrzydziły mi i styl muzyczny oraz samą manierę kobiecego śpiewania wykorzystywanej w tej odsłonie muzycznej. Z Turunen jest inaczej, może już jej głos nie zachwyca, po prostu przyzwyczaiłem się do jej śpiewu, ale jej kultura i estetyka muzyczna ciągle daje odbiorcy satysfakcje. Wsłuchując się w "The Shadow Self" nie znajdziemy niczego nowego jeśli chodzi o muzykę. Tarja i jej zespół ciągle tkwi w melodyjnym power metalu podanym na modę symfoniczną z elementami melodyjnego rocka, progresji itd. Niczym nowym są także elementy nowoczesnych brzmień, głównie wykorzystywanych w partiach gitar. "Innocence" rozpoczyna się dźwiękami fortepianu niczym w koncercie fortepianowym Chopina czy Czajkowskiego, poczym wchodzi mocny, nowoczesny riff , który jest wstępem do głównego tematu muzycznego. Jednak na pierwszym planie ciągle jest fortepian, który ostatecznie w środkowej części wybucha faktycznym koncertem fortepianowym, aby na koniec wrócić do głównego tematu muzycznego. Na prawdę całkiem niezły utwór. W podobny sposób przygotowany jest "Love to Hate", lecz nie ma tu aż tak wielkiego fortepianowego szaleństwa, jak i gitarowego groove. W tej kompozycji mocniej postawiono na typowe rozwiązania powerowej symfoniki z różnymi odniesieniami, typu orientale ozdobniki. Drugi w kolejności utwór rozpoczyna się funkową gitarą i sekcją rytmiczną, poczym przeradza się w temat, gdzie prym wiedzie mocny, nowoczesny riff. Potem zaś główny motyw muzyczny. W mocnych fragmentach Tarję w tle wspiera skrzeczącogrowlujący męski wokal. W środku gdzieś, na moment muzycy powracają do motywu funky. "No Bitter End" to kawałek, który promuje omawiany album. Wykorzystany jest w nim nowoczesny riff, ale cały utwór utrzymany jest w konwencji typowej dla stylu, który reprezentuje Tarja. Charakteryzuje się on piękną, łatwo wpadającą w ucho melodią. Kompozycje numer pięć, to zagrany na nowoczesno-tradycyjny sposób cover zespołu Muse, "Supremacy". "The Living End" i "Diva" to utwory konwencjonalne utrzymane w stylu symfonicznym, oczywiście z wszystkimi innymi grzechami, w tym z pięknymi melodiami na czele. Do tego bloku można dołączyć jeszcze "Undertaker" i warunkowo "To Many". Choć takich stereotypowych muzycznych szablonów z pewnością wielu z w miarę uznanych zespołów pozazdrościłoby Tarji Turunen. Ósmy w kolejności "Engel Eyes", to znany nam już kawałek, w którym gościnny udział wziął Chad Smith. Tym razem to kompozycja z pewnym stopniu wykorzystanymi riffami groove, co na tym albumie jest pewnym standardem. Odnajdziemy to także w "Calling from the Wild" czy w ukrytym finale "To Many", który raczej jest pewnym żartem muzycznym. Tak jak pisałem nie znajdziemy tu niczego co nas zaskoczy, jednak jest to na tyle dobre muzycznie, że "The Shadow Self" zadowoli fanów wszelkich odłamów melodyjnego symfonicznego power metalu. Tym bardziej, że pod względem wykonawczym i pro-
ducenckim krążek jest bez zarzutów. Pani Turunen dość sporą wagę przykłada do tekstów, trudno jednak tą część omówić gdy ma się zupełnie "gołe" dyski promo. Miejmy nadzieję, że w tym temacie nie zawiodła swoich fanów. "The Shadow Self" ma ukazać się też w specjalnym wydaniu z dodatkowym dyskiem DVD. Nie mam pojęcia co tam się znajdzie, ale myślę sobie, że jak wytwórnie szaleją i wydają tytuł w różnych opcjach, to wydawca Tarji powinien się zastanowić i przeboleć mniejsze wpływy i wydać album w dwupłytowej wersji, gdzie na drugim dysku znaleźlibyśmy muzykę poznaną na "The Brightest Void". Takie postawienie sprawy byłoby uczciwsze. Sumując "The Shadow Self" zasługuje na (4). \m/\m/
Tendonitis - Stormreaper 2016 Self-Released
"Stormreaper" to drugi album tego szwajcarskiego zespołu, ale jak podkreślają muzycy, pierwszy profesjonalnie wyprodukowany, dzięki akcji crowdfundingowej. Przyznam, że nie spodziewałem się po Tendonitis niczego specjalnego, ale zważywszy na kilkunastoletni staż grupy i sporą liczbę wcześniejszych pomniejszych wydawnictw, oczekiwałem czegoś znacznie ciekawszego. Tymczasem "Stormreaper" to dziewięć owszem solidnych, ale niczym niewyróżniających się na tle konkurencji, utworów. Utrzymanych zwykle w stylistyce tradycyjnego heavy metalu, chociaż zdarzają się tu również thrashowe przyspieszenia, liczne balladowe partie oraz czasem nawet niespodzianki, jak lekko jazzujące solo w "Ballad Of The Need". Generalnie jednak po dwóch przesłuchaniach tego materiału zapamiętałem surowe, nierzadko zbyt toporne kompozycje, niezłego wokalistę i nieliczne w całości udane utwory, jak "Mindless Voids" czy "Satan's Seven Sinners". Promocyjny pakiet MP3 zawiera też skrócone wersje radiowe "Ballad Of The Need" i "Ship Of Fools", nie sadzę jednak by przebiły się one gdzieś poza lokalnymi stacjami radiowymi ze Szwajcarii, tak samo jak z dystansem traktuję stwierdzenie, że Tendonitis "create their own kind of heavy metal". (2,5) Wojciech Chamryk
The Answer - Rise - 10th Anniversary Edition 2016 SPV
Dziesiątą rocznicę wydania swego debiutanckiego albumu The Answer uczcili okolicznościową, aż dwupłytową edycją tego materiału. Oczywiście to nie pierwsza rozszerzona wersja "Rise", bo mo-
żna chyba jeszcze bez problemu kupić edycję 2CD sprzed kilku lat, ale ta najnowsza zawiera znacznie więcej dodatków. Nie ma co ukrywać, że są one atrakcyjne przede wszystkim dla najbardziej zagorzałych fanów grupy i maniakalnych kolekcjonerów, bo zwykłym słuchaczom wystarczy jednopłytowe wydanie. Daniem głównym jest tu jednak podstawowy materiał w wersji zremasterowanej. Jak dla mnie to nieco bez sensu poprawiać utwory powstałe w sumie tak niedawno, kiedy to technika nagraniowa stała już na naprawdę wysokim poziomie i nawet mający niespełna 20 lat młodzi debiutanci też mogli z niej korzystać. Ale OK, kto zechce, będzie porównywać nowe i stare wersje, wnikając w szczegóły, że tu jest nieco głośniej, etc. Dysk drugi to aż 13 utworów z lat 2004-2006. Pierwszy to jeden z najbardziej znanych numerów The Answer, "Under The Sky" w nowym miksie i z nagranymi na nowo partiami wokalnymi i gitarowymi, dodanymi do alternatywnej wersji sprzed lat. Zabieg dyskusyjny, bo w sumie znacznie ciekawsze byłoby chyba upublicznienie tej nieznanej wersji bez poprawek, ale dostajemy też sporo takich perełek sprzed lat. Przeważają wśród nich nagrania demo sprzed 12 lat, kiedy to zespół dopiero kształtował swój styl jeszcze trochę surowe, naiwne, ale pozwalające prześledzić ewolucję pierwszych utworów The Answer. A jeśli ktoś nie słyszał dotąd o tym zespole, to duma Irlandii Północnej gra siarczystego hard rocka, czerpiąc przy tym z bluesa i klasycznego rocka lat 60./70. jeśli ktoś lubi Led Zeppelin, Free czy The Black Crowes to warto sprawdzić "Rise" bądź którąkolwiek z późniejszych płyt zespołu, np."Raise A Little Hell". (5) Wojciech Chamryk
The Order - Rock 'n' Rumble 2016 Massacre
To już piąta płyta tego szwajcarskiego kwartetu, grającego od 12 lat coś na styku tradycyjnego metalu i melodyjnego hard rocka. "Rock 'n' Rumble" jakoś mnie nie znokautował, ale też nie rozczarował. Instrumentaliści znają swój fach, komponować potrafią, a wokalista Gianni Pontillo też najwyraźniej nie trafił za mikrofon z łapanki. W dynamicznym openerze "Play It Loud" raczy więc słuchacza niższym, zdartym głosem w manierze Krokus czy AC/DC, potrafi też zaśpiewać wyżej, melodyjniej, tak jak choćby w "Reason To Stay". To numer zakorzeniony w stylistyce lat 80. i jest takich kompozycji na "Rock 'n' Rumble" znacznie więcej: rozpędzone "Rock 'n' Rumble (1984)" i "Wild One", miarowy "Womanizer", sabbatowy "Turn The Pages" z ery Martina czy chyba jednak za bardzo kojarzący się z "The Deeper Of Love" Whitesnake - "No One Can Take You Away From Me" na pewno przypadną do gustu fanom takich dźwięków. Może "Fight" w ich sąsiedztwie wydaje się nieco zbyt nowoczesny, ale rock'n'rollowy "Gimme A Yeah" z chóralnym refrenem to już granie tradycyjne jak to tylko jest możliwe. W "Fight" gościnne solo gra Thom Blunier (Shakra) w finałowym
"Karma" mamy zaś duet, bo słychać w nim też głos V.O. Pulvera, znanego choćby z Carrion. V.O. Śpiewał już kiedyś w chórkach na debiucie The Order, był też zresztą producentem wszystkich wcześniejszych albumów tej formacji. Jak więc widać scena metalowa w Szwajcarii jest zwarta, a jej uznani przedstawiciele wspierają swych młodszych kolegów - oby zawsze z tak dobrym skutkiem jak na "Rock'n'Rumble". (4) Wojciech Chamryk
The Temple - Forevermourn 2016 I Hate
"Made by doom fans, for doom fans" takim to zgrabnym sloganem I Hate Records reklamuje debiut greckiego kwartetu The Temple. I faktycznie, słychać, że zespół tworzą prawdziwi pasjonaci posępnych i melancholijnych dźwięków, dzięki czemu "Forevermourn" jest jedną z lepszych doomowych płyt, jakie ostatnio miałem okazję słyszeć. Jak na starych wyjadaczy i koneserów gatunku Father Alex i spółka nie ograniczają się przy tym do najbardziej oczywistych wpływów Black Sabbath czy Candlemass, chętnie i z klasą sięgając też do innych źródeł, w dodatku okazując się zwolennikami nagrywania na tzw. "setkę". I tak monumentalny "The Blessing" ma w sobie sporo z klasycznego hard rocka lat 70., podobnie jak nieco bardziej melodyjny, momentami wręcz klimatyczny, "Qualms In Regret". "Remnants", oczywiście jak na tę stylistykę, jest znacznie bardziej dynamiczny, to już doom wywiedziony w prostej linii z lat 80., a Father Alex po raz pierwszy nieco mocniej akcentuje swą obecność patetycznym, dramatycznym śpiewem, czego efekt potęguje jeszcze chóralna partia. W podobnej stylistyce jest też utrzymany "Mirror Of Souls", ale przedziela je mroczny kawałek funeral doomu "Death The Only Mourner" - rzecz tak posępna i mocarna, że po jego wysłuchaniu mniej odpornym na takie dźwięki depresja grozi na pewno. Końcówka płyty to znowu ciut bardziej szybki "Beyond The Stars" z pięknie wybrzmiewającymi unisono riffami oraz finałowy "Until Grief Reaps Us Apart". Ten trwający dwanaście i pół minuty kolos w zasadzie niczym nie zaskakuje, bo aranżacja jest wręcz minimalistyczna, tempo miarowe, czasem tylko mocarne riffowanie przechodzi w delikatne, balladowe granie, ale klimat jest tu naprawdę niesamowity i słucha się tego doskonale, podobnie jak i wcześniejszych utworów. (5) Wojciech Chamryk Them - Sweet Hollow 2016 Empire
Powszechnie wiadomo, że King Diamond jest tak zapracowanym człowiekiem, że od dziewięciu lat nie ma czasu by nagrać nową płytę, o reaktywowaniu Mercyful Fate nie wspominając. Na szczęście są ludzie, którzy grali z Diamondem jak Denner/Shermann, zespoły będące pod wpływem jak Portrait, Ghost czy tribute bandy jak
Them, którzy chcą nam przypomnieć o tej muzyce. Tak, Them na początku był zespołem odtwarzającym twórczość Mistrza i już wtedy przekładało się to na wizerunek zespołu, bo doskonale odtwarzali makijaż czy scenografię Kinga, co docenili Mike Wead i Hal Patino występując gościnnie na ich koncertach. Jednak po trzech latach muzycy wrócili do swoich macierzystych zespołów, co dało Troyowi czas na napisanie swojego materiału. I teraz Them powraca do tego z takimi tuzami w składzie jak Mike LePond z Symphony X, Kevin Talley z legendarnego Suffocation czy Markus Johannson, który współpracował m.in. z gitarzystą Kinga Diamonda Andy'm La Rocque. I od samego początku słychać, z czym mamy do czynienia, wpływy Duńczyka są aż nadto widoczne, zarówno dźwięki intra jak i pierwszego utworu, który znalazł się na krótkiej EPce pokazują, że porównania są w pełni zasłużone. Organy, harmonie, falsety doprawione przebojowymi refrenami - odnajdzie się tu każdy miłośnik pierwszych pięciu albumów Diamonda. "Forever Burns" jest tego świetnym przykładem. Słychać, co prawda też echa Arch Enemy, ale jakby nie patrzeć ten numer to hit, idealne otwarcie płyty. Podobnie jest na następnych dwóch trackach, choć w "Ghost In The Graveyard" mamy ciekawy przerywnik narzucający klimat flamenco, co może się kojarzyć z "Insanity" z "The Eye", tyle, że tu mamy jeszcze dołożony damski głos. Jednak prawdziwą zmianą klimatu i wyraźnie zarysowaną inspirację twórczością Petersena mamy w "The Quiet Room", który brzmi niczym "The Wedding Dream" zmieszany z "Phone Call" i "Broken Glass", czyli połączenie piosenek z najbardziej sztandarowych historii Kinga. "Dead of Night" to z kolei ukłon w stronę pierwszego albumu Ghosta. Swoją drogą Troy nieźle imituje barwę Papy Emeritusa, że przez chwile miałem wrażenie, że naprawdę słucham "Elizabeth" z "Opus Eponymous". Podobnie jest z "FestEvil", doskonale by pasował na album Ghosta, ma naprawdę hipnotyzujące tempo, chóralny refren niczym "Monstrance Clock", do tego ma bardzo interesujący wstęp, przez który mamy wrażenie jakbyśmy byli świadkami widowiska cyrkowego. "The Crimson Corpse" i "Blood from Blood" mogą się wydać słabsze, niepasujące do tego albumu i jest w tym wiele racji. Oba tytuły to taki typowy współczesny thrash, jest nieźle, ale poza refrenami w wysokich tonach i ciut wolniejszym tempie to niczym szczególnym się nie wyróżniają. No i powoli zbliżamy się do końca , ponieważ zostały nam tylko trzy piosenki. Pierwsza z nich "The Harrowing Path To Hollow" jest dobra, choć z początku brzmi jak "Funeral" z "Abigail", a potem wchodzi riff, który kojarzy mi się z ostatnim albumem Suffocation, a dokładniej z "As Grace Descends", ale refren wszystko wyjaśnia, że to nie ta kapela. Przedostatnia pozycja "Salve" to klimatyczna miniatura, choć moim zdaniem powinna zostać usytuowana albo w połowie debiutu lub na jego końcu, ponieważ ewidentnie się wyróżnia i czuć, że jej zadaniem jest pod-
RECENZJE
153
budować klimat (wyraźne nawiązanie do "At The Graves" z repertuaru Duńczyka), tymczasem wytrąca słuchacza z niego tym bardziej, że po niej następuje ostatni dość przebojowy kawałek "When The Clock Struck Twelve", który do tego trwa prawie osiem minut, przez co zapominamy, że to koniec i mamy wrażenie jakby materiał został urwany, a poprzedzająca go kompozycja spisałaby się jako koda. Reasumując debiutancki album Them jest zdecydowanie wart polecenia przede wszystkim tym, którzy tęsknią za nowymi rzeczami od Kinga Diamonda, dla tych, którzy preferują jego twórczość z końca lat 80. To naprawdę solidna metalowa muzyka z elementami teatralnymi i wpływami współczesnego melodic death metalu. Warto obserwować Them, jeśli wcześniej o nich nie słyszeliście, a brakuje wam porządnego horror metalu. (5)
im pola basista Fabian (solo w "Smoke & Soot" to nie jedyna jego popisówka), drummer Przydep, który jawi się tu bez dwóch zdań jako jeden z najlepszych metalowych perkusistów w kraju, chociaż takiej muzyki właściwie nie słucha i fenomenalny wokalista Trzeszcz - jeśli ktoś ma co do tego jakiekolwiek wątpliwości, nich zapoda sobie "Zombie Lover" czy "Fairyland". Płyta kompletna, zakup więcej niż obowiązkowy! (6) Wojciech Chamryk
Grzegorz Cyga Thornbridge - What Will Prevail 2016 Massacre
Thermit - Saints 2016 Self-Released
Już EP-ka "Encephalopathy" dobitnie sygnalizowała, że Thermit ma spory potencjał, jednak zawartość jego debiutanckiego albumu pokazuje, jak ogromne postępy poznański zespół zrobił przez te trzy lata. Jak widać opłaciło się długie szlifowanie nowych utworów i niezliczone koncerty, bowiem "Saints" powala w każdym aspekcie. Począwszy od formy wydania - wiele firm fonograficznych nie zrobiłoby tego w efektowniejszej formie, aż do każdego dźwięku mamy tu do czynienia z płytą perfekcyjną. Żeby było ciekawiej muzycy w żadnym razie nie wymyślili niczego nowatorskiego, ale ich spojrzenie na thrash i tradycyjny heavy metal oraz dorzucenie szczypty hard rockowych czy nawet bluesowych wpływów dało bardzo ciekawe efekty. Chłopaki nie poszli też na łatwiznę, decydując się na włączenie do programu debiutanckiego długograja tylko dwóch starszych numerów. Pierwszy to rzecz jasna sztandarowy "Zombie Lover" z EP-ki, kolejny "Mr. Two-Face" z demo, ale w znacznie szybszej i lepiej brzmiącej wersji. Pozostałe utwory w niczym im nie ustępują - powiem więcej, dawno nie słyszałem tak dojrzałego i pełnego energii grania, jak w rozpędzonym "Lady Flame", bardziej thrashowych "Perfect Plan" i "The Last Meal Of The King" czy zróżnicowanym utworze tytułowym. A nie są to bynajmniej jedyne perełki z bogatej talii zespołowych asów, bowiem "Smoke & Soot" to mocarny, kroczący rocker, "Fairyland" - teoretycznie ballada - też nieźle rozkręca się w tych ponad ośmiu minutach trwania, zaś chwilę oddechu w tym iście piekielnym muzycznym tyglu gwarantuje krótki instrumental "The Story About Bird & Snake". Mamy też cover, który de facto nim nie jest. Thermit przearanżował bowiem "Luizę" Miry Kubasińskiej, numer z jej debiutanckiej solowej płyty "Mira" wydanej, bagatela, 45 lat temu i to tak, że powstał właściowie zupełnie inny utwór - "Louise". O kwestiach oczywistych, jak krystaliczne, zawodowe brzmienie, popisowy gitarowy duet Jendras / Młody, często nie ustępujący
154
RECENZJE
Ale nam Massacre Records niespodziankę zrobiło. Thornbridge to istna podróż do przeszłości. Nie, nie do vintage'owych oparów z końca lat siedemdziesiątych. Ten młody stażem niemiecki zespół zabiera nas w podróż do końca lat dziewięćdziesiątych. Ktoś mógłby się zdziwić tą opinią, wszak w muzyce Thornbridge pobrzmienia i stary Helloween i środkowe Blind Guardian. Owszem, jednak to, co zespół podaje na "What Will Prevail", brzmi jak zespoły z przełomu wieków, które się rzeczonymi kapelami inspirowały. I tak obok tytułowego "What Will Prevail" brzmiącego momentami jak Blind Guardian z "Imaginations from the Other Side" znajduje się choćby "Coachman's Curse" mogący stawiać w szranki z Hammerfall czy "Neverwinter Nights" pasujący jak ulał do Wizard. Wrażenie potęguje nie tylko sama stylistyka kawałków, ale też przejrzyste, wygładzone brzmienie rodem z przełomu XX i XXI wieku oraz melodie. Te ostatnie oscylują swoją przebojowością na granicy melodii Stratovarius skandowania á la Wizard. Ciekawi mnie kto będzie odbiorcą takiego grania. Obecnie taka estetyka nie cieszy się dużą popularnością, a jej miłośnicy raczej pławią się w sentymencie do jej pionierów niż palą się do poznawania następców swoich ulubionych kapel. Być może promocji płyty pomoże umieszczenie jej przez wytwórnię w całości na Youtube. Dla nas ciekawostką może być fakt, że wokalista i jednocześnie gitarzysta nazywa się Patrick Rogalski i niewątpliwie ma polskie pochodzenie. Niedawno śpiewał także w chórkach w Orden Ogan (może stąd te nawiązania do Blind Guardian?). Cóż, "What Will Prevail" to płyta ładnie, "okrąglutko" zrobiona, niesie ze sobą wiele odniesień do znanych, głównie niemieckich zespołów. Można spróbować, tym bardziej, że Massacre zamieściło ją na wspomnianym wcześniej Youtube. (3,5) Strati Throaat - Black Speed 2015 Invictus
Wydać trzy płyty w ciągu jednego roku to nie lada wyczyn. Szanse, że okażą się one dobre to dziś prawdziwa rzadkość. Jednak dziś mówimy o EPkach, a nie longplayach takich jak "Black Sabbath" i "Paranoid" a wiadomo, że takie wydawnictwa opierają się zazwyczaj na maksymalnie pięciu utworach, czyli teoretycznie takich mini płyt można wypuszczać za każdym razem, gdy mamy
jakieś gotowe numery. Takiego wyczynu dokonał w 2015 młodziutki zespół ze Stanów Zjednoczonych - Throaat, który swoje debiutanckie demo wypuścił już w pierwszym roku swego istnienia i było ono moim zdaniem całkiem niezłe. Teraz chłopaki postanowili się porwać z motyką na Słońce i wyrzucić z siebie wszystko, co mają w głowach i efekt jest taki, że dostaliśmy od nich w sumie trzy EPki i omówimy sobie jedną z nich mianowicie "Black Speed". Od samego początku rzuca nam się w oczy (czy może raczej w uszy) inspiracja takimi zespołami jak Darkthrone, Mayhem czy przede wszystkim Venom. Naprawdę riff w "The Tortures" może się podobać i kojarzyć z pierwszym z wymienionych przeze mnie zespołów. Podobnie jest w "Rampage", który co ciekawe już pojawił się na poprzednim wydawnictwie "Bloodfucking Freaks" w dokładnie takiej samej formie. Wersja z "Black Speed" nie została w żaden sposób zmieniona. Niemniej jednak trzeba przyznać, że riffy, które ci Panowie piszą mają potencjał i mogą wpaść w ucho. Na tej krótkiej płycie nie zabrakło też momentów bardziej klimatycznych. Mowa tu o "Her Altar Needs More Blood (Sign of the Coven)", który może nie jest jakoś specjalnie przebojowy, ale swoim mrocznym klimatem i partiami klawiszowymi, które gdzieniegdzie się pojawiają potrafią wywołać dreszcze i możemy poczuć się jakbyśmy słuchali klasyków Immortal. Niestety na tym pozytywy się kończą. Największym problemem jest nieporadność muzyków, którą najbardziej słychać w solówkach, które momentami faktycznie sprawiają przyjemność jak np. w "The Tortures", ale w większości przypadków są one strasznie niechlujne, niesprecyzowane, jakby były posklejane z kilku różnych miksów, co najbardziej da się odczuć w "Her Altar Needs More Blood (Sign of the Coven)". Do tego dochodzi fakt, że perkusja czasami gra szybciej niż reszta i słychać, że muzycy albo nie umieją grać równo lub są ze sobą niezgrani. Kolejnym minusem są właśnie te wolniejsze utwory. W pierwszym z nich wkrada się już od pierwszych dźwięków nuda i monotonia (pomimo niezłego klimatu, o którym mówiłem wcześniej). Mamy wrażenie jakbyśmy słuchali nieudanej próby nagraniowej, jakby muzycy kompletnie nie mieli pomysłu na rozbudowanie klimatu, czego apogeum doznajemy w "Explode from Living Flame", który od samego początku do końca brzmi jak pozmieniany "For Whom The Bell Tolls" riff, linia melodyczna jest identyczna i gdyby zaprosił do tej piosenki Jamesa Hetfielda nikt by nie pomyślał, że jest to utwór z założenia blackmetalowy. Również bolączkę znajdziemy w najlepszych utworach, czyli w "The Tortures" i "Rampage". Owszem jak mówiłem motyw przewodni mają naprawdę niezły, ale niestety zespół oparł całą kompozycję o te motywy i po kilku chwilach po prostu mamy dość, kawałki nas nużą. Byłbym zapomniał na "Black Speed" znajdziemy też cover sztandarowego utworu "In League With Satan", ale o nim za wiele powiedzieć się nie da. Jest po prostu poprawnie odegrany i tyle. Nie ma w nim żadnych innowacji,
żadnych zmian. Jedynie, co jest widoczne w tej wersji, to, że wokal po prostu jest średni i nie ma w sobie takiej mocy jak Cronos, przez co cover mimo dobrego odegrania, nie ma w sobie tej magii, jaka towarzyszy nam za każdym razem w oryginale. Koniec końców, Throaat nagrało EPkę, która ma niezłe momenty, ale to zdecydowanie za mało, by wrzucić to na pełnoprawne wydawnictwo. Niestety chęć wydania trzech płyt ich zgubiła, przez co mamy do czynienia z niewykorzystanym potencjałem plus ewidentną potrzebą doszkolenia swych umiejętności kompozytorskich jak i czysto instrumentalnych. (3) Grzegorz Cyga
Thunder Lord - Prophecies of Doom 2016 Iron Shield
Zespół Thunder Lord chyba postanowił wydawać kolejne krążki co cztery lata, bo takie są przerwy między ich pełnymi albumami. Z poprzednich niewiele zapamiętałem, jedynie tyle, że nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia. Jak jest w przypadku trzeciego krążka Chilijczyków? Ano też Rubikonu nie przekroczyli. Przeciętny heavy metal w ich wykonaniu nie porywa mnie nic a nic. Pomimo, że znajdziemy tu i szybkie, rozpędzone numery, jak i wolniejsze, bardziej ciężkie wałki, to jednak mimo tych urozmaiceń wieje tu momentami nudą. Utwory mają prostą konstrukcję opartą na oklepanych riffach i tylko solówki nadają im odrobinę charakteru. Dlatego przydałoby się tu przede wszystkim więcej rasowego pierdolnięcia, z którego słyną choćby ich krajanie z zajebistego Battlerage. Tym bardziej, że z założenia miał to być jak podejrzewam barbarzyński atak na słuchacza, a niestety tego nie uświadczymy. Tutaj wszystko brzmi mało zdecydowanie, a czasem wręcz anemicznie. Z pewnością do takiego odbioru tej muzy przyczynia się też nijaki i mało przekonywujący sposób śpiewania wokalisty. Pomimo tylu zarzutów nie jest to jakiś totalnie beznadziejny krążek. Jest po prostu przeciętny. Brakuje jakichś konkretnych hitów, takich przy których ma się ochotę unieść w górę pięść i śpiewać wspólnie z zespołem lub opętańczo napierdalać dyńką. Kilka fajnych motywów się tu jednak znajdzie. Weźmy choćby taki "Winds of War" z ciekawymi melodiami, który chyba jest moim ulubionym numerem z krążka. Można kilka razy przesłuchać ten materiał, ale nie sądzę, żebym mógł się z nim na dłużej zaprzyjaźnić. Oczywiście wolę i stawiam Thunder Lord zdecydowanie wyżej niż wiele popularnych dzisiaj nowomodnych gówien. Szanuję ich podejście do heavy metalu i wierność prawdziwemu duchowi tej muzyki co dla mnie jest bardzo ważne. "Prophecies of Doom" posiada zarówno wady jak i zalety, ale sądzę, że nie zagości na długo w mojej pamięci. Więcej mocy, lepszy wokalista i ciekawsze riffy, a może w przyszłości będzie lepiej. (3,5) Maciej Osipiak
Thunderstone - Apocalypse Again 2016 AFM
Rick Altzi to wyśmienity wokalista, co udowadniał wielokrotnie na płytach At Vance, Masterplan czy nawet gościnnie w szeregach naszego Crylord Bogusława Balceraka. Z Thunderstone nagrał jednak raptem tylko jeden album "Dirt Metal", po czym przed trzema laty do zespołu powrócł oryginalny wokalista Pasi Rantanen. I tak jak wielu fanów nie wyobraża sobie Priest bez Halforda czy Maiden bez Dickinsona, to z kolei zwolennicy Thunderstone mają podobnie w przypadku tego, faktycznie obdarzonego świwrtnym głosem, śpiewaka. Już opener "Veterans Of The Apocalypse" nie pozostawia żadnych wątpliwości co do tego, że Rantanen jest dla Thunderstone frontmanem idealnym, bowiem jego ostry, zadziorny głos pasuje tu doskonale, dodając całemu numerowi niesamowitego, nomen omen, poweru. Pojawiają się tu rzecz jasna symfonicznoklawiszowe akcenty, nawet solówki bo przecież Jukka Karinen nie jest tylko statystą ("The Path", "Through The Pain", "Barren Land"), jednak szóstka Thunderstone to płyta zdecydowanie gitarowa, co w całej okazałości potwierdzają "Higher", gdzie riff wybrzmiewa z organowym akompaniamentem, "Wounds" czy wspomiany już opener. A z ostrym niczym brzytwa głosem Rantanena nawet te typowe powerowe melodyjki w rodzaju "Fire And Ice" czy "Days Of Our Lives" wypadają całkiem znośnie, gdyby jeszcze tylko bębny brzmały nieco mocniej... (4) Wojciech Chamryk
Toseland - Cradle The Rage 2016 Metalville
Aktualnie jest bardzo wiele tytułów około hard rockowych, w tym takich nawiązujących do głównego kanonu hard rocka. Nie bardzo rozumiem tej sytuacji. Owszem rynek zawsze reaguje tak, że gdy coś choć trochę wzbudzi zainteresowanie, w miejsce jednej propozycji proponuje nam tysiące podobnych. Jednak w wypadku, gdy pewien kierunek nie za bardzo potrafi przekonać do siebie jakiejś grupy fanów, to dla mnie taka reakcja rynku jest nie zrozumiała. Dotyczy się to głównie artystów nawiązujących do klasycznego i melodyjnego rocka. Rzadko kiedy trafiają do nas płyty, które wzbudzają bardzo duże zainteresowanie. Jednak zachód bardzo chętnie inwestuje w takie granie, a szczególnie Niemcy. Niemiecka wytwórnia Metalville w 2016r. wydaje już drugi w kolejności album brytyjskiego zespołu Toseland, którego liderem jest James Toselasnd. Hmmm... General-
nie James jest znanym brytyjskim sportowcem, osiąga dość znaczące wyniki w sporcie motorowym. Jego żoną jest Katie Melua, która jest znaną wokalistką ambitnego popu/rocka. Podejrzewam, że Toseland to też taki celebryta, który ze względu na sukcesy żony postanowił udowodnić jej, że też umie śpiewać. Nie dość tego, Jamesa wspiera ktoś z rodziny Katie, a mianowicie gitarzysta Zurab Melua. Jednak nie plotkujmy, zostawmy to brukowcom, zajmijmy się samym zespołem. Ze względu, że Toselasnd to zespół brytyjski, to jego muzykę można porównywać do takich bandów jak Thunder czy Little Angels, ale najbardziej przekonuje mnie zestawienie do Kanadyjczyka Bryana Adamsa. Choć, żeby zasłużyć na takie przeciwstawienie Brytyjczycy muszą zainwestować w siebie jeszcze więcej pracy. Nie mniej mają taki potencjał. Aktualnym ich grzechem jest zbytnia schematyczność, ale pojawiają się w tym pewne przebłyski własnej świadomości oraz talentu, co przynosi konkretny efekt. I tak, "Livin' A Lie" to przebojowa dynamiczna kompozycja posiadająca w sobie znane elementy dla fana hard rocka, lecz potraktowanie tych dźwięków przez ich własny pryzmat, przy okazji z dużym luzem, doprowadziła do tego, co można nazwać własnym stylem. Nie wspominając, że spokojnie ta kompozycja może być częstym gościem radiowego eteru. Oczywiście tego, który preferuje melodyjnego acz czadowego rocka. Ich własne piętno odnajdziemy także w wolnym utworze "Fingers Burned". Pewnie co niektórzy powiedzą o niezłej power-balladzie. Na pewno dość mocny punkt tego albumu. Tytułowy kawałek "Cradle The Rage" zaczyna się riffem, który po trosze kojarzy się z Led Zeppelin z "Whole Lotta Love", choć bardzo szybko porzucają go i zmieniają w całkiem zgrabny, dynamiczny i przebojowy utwór. Pozostałe kompozycje zdają się bardziej typowe, choć z pewnością cały czas w ich muzyce jest ich pazur i styl. Bez marudzenia i smęcenia. Niemniej trzy wyróżniające się kawałki to zbyt mało aby wybić się w jednak dość dużej masie podobnych zespołów. Lecz tak jak zaznaczyłem mają potencjał i w sumie nie wiele im brakuje aby balansować wokół pierwszej ligi. Tym bardziej, że muzycy mają znakomity warsztat, ich umiejętności bardzo dobrze sprawdzają się w takiej muzyce. James Toselasnd, abstrahując od jego celebryckiego epizodu, ma dobry, mocny i w miarę charakterystyczny głos. Generalnie jest bardzo dużym atutem zespołu. Produkcja jest znakomita. Odpowiada za nią niejaki Toby Jepson znany chociażby z wymienianego już Little Angels. Nie wiem dokąd podąża moda na takie hard rockowe granie. W Niemczech czy Szwecji zainteresowanie takim graniem jest. W Polsce zupełnie tego nie widzę, choć fani hard rocka w naszym kraju od dawna nie mieli tak dobrego klimatu. Wydaje mi się, że powinni sięgnąć po propozycje Toselasnd, ich muzyka ma swój poziom, jest bardzo solidna i konkretna, z kilkoma ale udanymi przebłyskami. Myślę, że są w stanie utrzymać taką formą, świadczy o tym ich poprzedni, debiutancki album "Renegade". (3,5) \m/\m/ Tulsadoom - Barbarian Steel 2012 Nihilistic Empire
Nazwa Tulsadoom brzmi mrocznie i ciężko, prawda? Zespół powstał 9 lat temu, ale dopiero w 2012r. wydaje swój pełnoprawny album debiutancki, więc
wypadałoby się czegoś o nich dowiedzieć, skąd są, kim się inspirują itd. Pierwsze, co rzuca się w oczy to to, że zespół jest z Austrii, a pierwsze najbardziej znane skojarzenie muzyczne z tym krajem pada na Belphegor, który tworzy naprawdę porządne płyty takie jak chociażby ostatnie "Conjuring the Dead" czy "Pestapocalypse VI", z którego pochodzi mój ulubiony numer "Chants for the Devil 1533". Także po Tulsadoom oczekiwałem dostać coś równie dobrego i mocarnego. Jednak sporym dla mnie zaskoczeniem było, gdy zobaczyłem okładkę "Barbarian Steel". Miałem wrażenie, że gdzieś już coś takiego widziałem i bardzo się nie pomyliłem, bo jedną z inspiracji zespołu jest Manowar, który robi w podobnym stylu okładki. Zatem pojawiły się pierwsze obawy, że to będzie równie cukierkowy i wesoły metal, co twórczość zespołu, który ostatnio ogłosił, że wyrusza w swą ostatnią trasę wieńczącą 36 lat działalności. Ale jak to mówią nie oceniajmy książki po okładce i cieszę się, że w ten sposób pomyślałem, bo już na samym początku album funduje nie tylko zaskoczenie, ale i ewidentny opad szczęki. Pierwszy kawałek to porządna dawka thrashowego grania, do tego ze zmianą tempa, a to wszystko jest doprawione solidną solówką. Normalnie nie wierzę własnym uszom, ale jest dobrze. Następny kawałek i zmiana klimatu. Słychać orkiestrację, ognisko, walkę na miecze i coś, za co Tulsadoom podziwiam i szanuję, czyli wysunięcie basu do przodu i nadanie mu roli, by to on rozpoczynał główny motyw i napędzał cały utwór, a to coś, czego dziś, zwłaszcza w młodych kapelach mi brakuje, ponieważ w większości bas gra to samo, co gitara, to jeszcze partie basowe są chowane mocno do tyłu, że często zapominamy, że w zespole jest basista. Dalej mamy rasowe granie, choć tu już słychać klimat Manowaru, jest podniośle, ale nie jest pompatycznie i to się chwali. Trzeci kawałek zbacza z drogi i kieruje się w stronę black metalu spod znaku Venoma, chociaż z początku słyszymy dość typową młóckę, ale nie jest ona męcząca, wręcz przeciwnie, ma w sobie to coś i napędza klimat. Czwarty song to jeden z mocniejszych, o ile nie najmocniejszy punkt na płycie. Z początku sprawia wrażenie jakby wyszedł spod ręki śp. Lemmy'ego i spółki, ale potem klimat się zmienia, choć riffy dalej pędzą na złamanie karku. Trochę słychać w tym Darkthrone, a nawet nasze polskie Acid Drinkers. "Doomrider Madness" ma refren, który może się skojarzyć z "I Mean Acid (Do Ya Like It)" ale również cała konstrukcja utworu sprawia, że ten utwór Tulsadoom, mógłby spokojnie znaleźć swe miejsce na debiucie Acidów. W "Barbarian Beer Attack" mamy do czynienia z jednym z najbardziej nośnych refrenów. No i w końcu dotarliśmy do najdłuższego i najbardziej monumentalnego utworu na płycie. W "The Hammer of Thorgrim" najwyraźniej czuć inspirację Manowarem, klimatyczne dźwięki wykuwanego żelaza przygotowują nas na rwące riffy i majestatyczne refreny. Ze słuchawkami na uszach z tym utworem można spokojnie iść na wojnę i z
czystym sumieniem odnieść zwycięstwo. Po tej soczystej dawce power metalu. Znów przenosimy się w rejony Ciemności, bo oto mamy przed sobą "Barbarian Bitchfuck", który budzi we mnie uczucie dość patriotyczne, ponieważ w tym kawałku słyszę ewidentnego ducha naszego polskiego Behemotha, ale oczywiście to nie wszystko, bo są też obecne zwolnienia rodem z Black Sabbath, a zmian tempa w tym utworze trochę jest, przez co momentami czuć w tym wszystkim rękę Samaela z czasów "Ceremony of Opposites". "Virgin Penetration" to wypisz wymaluj stary Sodom z czasów "In The Sign of Evil" tyle, że jeszcze doprawiony elementami klasycznego heavy a la Judas Priest. Szkoda tylko, ze refren kuleje, a sam kawałek po jakimś czasie zaczyna nużyć, ale nie jest tak źle, by przewijać kawałek do następnego. Muzycy dość ambitnie podchodzą do swojej twórczości, ponieważ już drugi raz na tej płycie po "The Glory of Tulsadoom" nadają piosence tytuł nawiązujący do ich nazwy. "Tulsaride" jest już jak na ten album bardziej spokojny, momentami kojarzy mi się z ostatnio odświeżoną płytą Kata "666" i utworem "Diabelski Dom cz.3", ale w sumie nic dziwnego skoro zarówno Kat jak i Tulsadoom czerpali jak jeden mąż z tradycji black metalu i znów wyraźnie słychać w tym wszystkim Venoma. Przedostatnim utworem jest bardzo klimatyczny "The Gateway". Sympatyczna symfoniczna miniatura stanowi intro do wieńczącego krążek "Enter The Snake Cult", który ma z początku riff dość podobny do linii melodycznej z refrenu "Barbarian Beer Attack", co przyczynia się też do tego, że koniec płyty trochę nuży. Podsumowując Tulsadoom zaprezentował na początek bardzo dobry album, który odwołuje się do klasyki gatunków, jednakże robi to w sposób ciekawy i nośny, bo każdy z tych utworów, choć nie powala od strony lirycznej to ma w sobie sporo przebojowości. Każdy z nich buduje swój klimat, swoją tożsamość, czego dziś bardzo brakuje, a to wszystko jest oprawione w bardzo dobre brzmienie, gdzie każdy instrument słychać i czuć, że wykonano dobrą robotę. (5) Grzegorz Cyga
Tulsadoom - Storms of the Netherworld 2015 Nihilistic Empire
Przyznam się szczerze, że podszedłem do twórczości Tulsadoom trochę na opak. Bo mając obie płyty tą i ich debiutancką zacząłem od właśnie tej, a dopiero później odkryłem, że mam też do odsłuchania "Barbarian Steel", o którym również napisałem kilka słów. "Storms of the Netherworld" praktycznie z miejsca mnie kupiło. Jest to o wiele bardziej różnorodna i jeszcze bardziej klimatyczna płyta niż poprzednia. Debiut skończył się klimatycznie, to teraz dla kontrastu drugi krążek otwiera się dźwiękami, które nasuwają skojarzenie z legendarnym Bathory, by potem przejść w basowy riff kojarzący się z głównym motywem pewnej równie znanej gry komputerowej o tytule "Doom". Widać, że Panowie poszerzyli swoje spektrum zainteresowań, bo słychać trochę
RECENZJE
155
Sabatona. Pierwszy numer miażdży, a to przecież dopiero początek. Drugi na liście "Skulls" podobnie jak "Riders of Doom" znajdujący się dwa numerki dalej czerpie z ostatnich dokonań Darkthrone'a. Swoją drogą ciekawe, że czwarty kawałek ma podobny tytuł do utworu z pierwszej płyty, który również został ulokowany na czwartej pozycji. I już można stwierdzić, że na "Storms of the Netherworld" jest o wiele więcej zmian tempa i urozmaiceń niż na debiucie. Chyba tylko taki "Nightwind" ze strony A, który ma najbardziej oczywisty i najbardziej ograny riff w historii metalu jest praktycznie jednostajny. "Shadows over Lemuria" to taki klasyczny Immortal, choć wstęp jest bardziej psychodeliczny i teoretycznie nie pasuje do późniejszej części tego siedmiominutowego kolosa. "Tyrantfall" bezsprzecznie sięga po dziedzictwo Judas Priest i sprytnie miesza to z Darkthronem. Warto zwrócić uwagę na "Stormride", który rozpoczyna się na hiszpańską nutę, a w tle słychać szum morskich fal, już nie wspomnę o cudownej sekcji basowej, która solidnie daje do pieca i to reszta instrumentów dotrzymuje jej kroku, a nie na odwrót. Sam utwór ma melodie mocno kojarzące się z ostatnią płytą Arch Enemy. Widać, że "War Eternal" odcisnął swoje piętno nawet na pozornie mroczniejszych zespołach od melodic death metalu. "Dustlands" to mój absolutny faworyt. Jest około trzy razy dłuższy niż miniatura z poprzednika, a jest tak bardzo klimatyczna, że nie sposób przy niej nie dać się porwać do tańca. Słychać klimaty takie jak Steve Vai czy Gary Moore. Normalnie coś pięknego, po prostu brak słów. Tego trzeba posłuchać. Podobnie jak debiut, nowy krążek Tulsadoom ma swoje ciemne strony, w przypadku debiutu był to ostatni, a tutaj są dwa kawałki poprzedzające ostatni numer i podobnie jak tam, brzmią jak brzydsza młodsza siostra wcześniejszych utworów. Niby są w porządku, ale już coś podobnego słyszeliśmy kilka utworów wstecz, w tym przypadku będą to "Riders of Doom" i tytułowy otwieracz płyty i są one po prostu lepsze, choć jeśli komuś wymienione utwory nie przypasują to zawsze może posłuchać sobie właśnie tych, które są praktycznie na końcu płyty. A sam koniec płyty w odróżnieniu do "Barbarian Steel" jest bardzo dobry. "Final Cataclysm" to gigantyczny kop, taka przysłowiowa wisienka na torcie. Kawałek jest rozpędzony do granic możliwości, choć oczywiście nie stroni od zwolnień i innych urozmaiceń, pokazuje jak powinien brzmieć prawdziwy black metal, a do tego ma świetny refren i genialny krzyk, który brzmi prawie identycznie jak Tom Araya w "Angel of Death", a w samym utworze czuć ducha Slayera, także wszystko jest na swoim miejscu. Podsumowując Tulsadoom zrobiło o wiele lepszy, o wiele bardziej zróżnicowany od debiutu i jest jeszcze bardziej przesycony przebojami, bez cienia wątpliwości polecam ten album każdemu, bo tu jest sporo zawartości dla każdego miłośnika ciężkich brzmień. Do tego produkcja jest ewidentnie lepsza i jeszcze bardziej słychać bas czy perkusję. (6) Grzegorz Cyga Tyfon's Doom - Yeth Hound 2016 Gates Of Hell
Debiut Tyfon's Doom w żadnym razie nie porywa, ale jest w "Yeth Hound" jakiś specyficzny urok, tchnienie, wydawałoby się, dawno minionych czasów. Tommy Varsala kultywuje bowiem najlepsze tradycje klasycznego metalu
156
RECENZJE
sprzed lat, inspirując się NWOHM z Iron Maiden na czele, Mercyful Fate czy wczesnym Metal Church i w dodatku czyni to w pojedynkę. Czyli od razu plus za brzmienie bębnów, bo jeśli jest to automat, to nieźle zaprogramowany, chociaż sound tej płyty tak generalnie taki bardziej demówkowopiwniczny, nawet jeśli pewna surowość brzmienia była zamierzona. Muzycznie zaś Tommy proponuje pięć archetypowych, typowych dla przełomu lat 70. i 80. ciężkich i jednocześnie melodyjnych numerów. Nie ma w nich żadnych fajerwerków, sola są dość proste, przejścia też takie bardziej na jedno kopyto, ale jest to bezpretensjonalne, szczere i do bólu prawdziwe - tak jak kiedyś, kiedy zespoły przez twórcę tej płyty dopiero zaczynały swe wielkie kariery. W "Gate To New Reality" Varsala zmierzył się nawet z dłuższą, stricte epicką kompozycją - Bathory czy Manilla Road to nie jest, ale o wtopie też nie ma mowy. Zawartość EP-ki dopełniają cztery numery z "Demo'15", jeszcze bardziej surowe i archaiczne w porównaniu z materiałem podstawowym, potwierdzające, że to w przypadku ich twórcy żadna sezonowa moda, ale dobrze czuje się w takiej stylistyce i obrał ją w pełni świadomie. (4) Wojciech Chamryk
Universal Mind Project - The Jaguar Priest 2016 Inner Wound
Universal Mind Project (w skrócie UMP) to projekt muzyczny powołany przez Michael'a Alexander'a (gitary, growl). Do zespołu Michael zaprosił jeszcze Eline Laivera (śpiew), Henrik'a Bath'a (śpiew) z Darkwater oraz Alex'a Landenburg'a (perkusja) z Luca Turilli's Rhapsody. Michael Alexander oraz Elina Laivera odpowiada za całą muzykę, dodatkowo za teksty sama Elina. W ogóle, Pani Laivera ma za sobą niebagatelne doświadczenie muzyczne, skończyła studia muzyczne, brała udział w działalności kapeli Seduce the Heaven, oraz w paru innych projektach scenicznych. Natomiast Pan Alexander takiego doświadczenia nie ma. Do udziału w pracach przy projekcie muzycy zaprosili jeszcze: Emanuele Casali z DGM, który nagrał całość klawiszy, a także brał udział przy miksach i masteringu. Johan'a Reinholz'a z Andromedy, który zagrał solo w utworze "The Force Of Our Creation". Mike'a Le Pond'a z Symphony X, który nagrał ścieżki basu w "Truth" i "The Force Of Our Creation". Alessandro Bissa z Vision Divine, który nagrał połowę bębnów na albumie (zagrał w "Dreamstate", "Anthem For Freedom", "Awakened By The Light", "The Bargain Of Lost Souls"
oraz "Truth"). W sesji wzięła także spora gromadka wokalistów: Nils K Rue (Pagan's Mind) zaśpiewał w "The Bargain of Lost Souls", Mark Jansen (Epica, Mayan) poryczał w "Anthem For Freedom", "Truth" i "Dreamstate", Charlie Dominici (ex. Dream Theater) wspomógł wokalnie w "The Jaguar Priest" i na końcu Diego Valdez (Helker) nagrał linie wokalne w dwóch kompozycjach "Awakened By The Light" oraz "Seven". Wstępne przesłuchania nie zrobiły na mnie najlepsze wrażenia. Dopiero kolejne pozwoliły odkryć bogactwo muzyki UMP. Otwieracz "Anthem For Freedom" został napisany w stylu melodyjnych kawałków zespołów power/symfonicznych z kobietą na wokalu, typu Within Temptation. Bardzo melodyjny z wpadającym w ucho tematem. Te melodie podkreślane są przez krótkie momenty gitarowego groove oraz growlowe wokale. Jednak na pierwszym planie słyszymy ciepły wokal Eline, który czasami wspomaga Henrik Bath oraz wspomniany ryczący Mark Jansen. W ten przebojowy power metalowy hit wplecione są także progresywne elementy, które w tym wypadku bardziej stanowią tło. Wraz z "Truth" pozostajemy w klimacie melodyjnego power metalu ale takiego rozpędzonego z przytupem. Owszem nadal wplatane są inne motywy, chociażby te progresywne, jednak kawałek nie gubi swej energii. Nadal góruje wokal Eline Laivera, a jej walory podkreśla growl Jansen'a, gdzieniegdzie usłyszymy glos Bath'a. Wraz z "The Bargain of Lost Souls" wkraczamy w poważniejsze klimaty. Kawałek rozpoczyna się nastrojowym intro i z automatu przechodzi w dość mocny, o powolnym tempie, heavy metalowy kawałek z progresywnym klimatem. W tym wypadku króluje wokal Nils K. Rue. Od razu robi się zacnie, a to tylko facet śpiewa. Sporadycznie pojawia się growl, tym razem w wykonaniu lidera Michael'a Alexander'a i jeszcze w mniejszych ilościach głosu Pani Laivera. Nie pisałem do tej pory, ale na albumie, cały czas świetnie wywiązuje się z gry na gitarze wspomniany Alexander. Jego tyrady rytmiczne, subtelne granie czy też sola, można spokojnie skonfrontować z różnej maści wirtuozami. Wraz z "Dreamstate" wchodzimy w klimat mocnego progresywnego power metalu, z pewnymi zmianami nastroju, zgrabnie wymyślonego i zagranego na niezłym poziomie. Wokalnie w roli głównej panowie Bath (normalny śpiew) i Jansen (growl). "Awakened By The Light (Universal Mind)" to jeden z najdłuższych utworów - osiem minut - w którym pozostajemy przy umiejętnych zmianach klimatów ale w zdecydowanie bardziej subtelnej odsłonie. Muzycznie też wielce ciekawie, bowiem misternie połączono i rozwinięto kilka motywów muzycznych. W tym utworze po raz pierwszy słyszymy Diego Valdez'a, którego głównie wspomaga Laivera. "A World That Burns" to ballada zagrana na fortepian - niewiele smyków też sie pojawiło - oraz zaśpiewana przez Eline Laivera. Ładna pieśń ale typowa. Wraz z "Seven" powracamy do dynamicznej progresywno powerowej stylistyki. To dość gęsto, technicznie i zgrabnie zagrany kawałek z męskim wokalem na pierwszym planie (tu też pożegnaliśmy Pana Valdez'a). Chociaż Elina Laivera też zaznaczyła swoją obecność. W podobnym stylu utrzymany jest w "The Jaguar Priest", choć zdecydowanie ciekawszy pod względem pomysłów muzycznych i melodii (zdecydowanie najdłuższa kompozycja). Całe szczęście dominują tu głosy męskie, w tym Charlie' go Dominici. To drugi - po "The Bargain of Lost Souls" - najważniejszy mo-
ment na tym albumie. Ostatnie dwie kompozycje "The Force Of Our Creation" i "Xibalbba" to ciągle misz-masz w stylu UMP, czyli dynamiczna mieszanka klimatów i muzyki powerowej z progresywną, tym razem z większym nieznacznie - naciskiem na ten pierwszy. Wokalnie w tych utworach rządzą Laivera i Bath. Jak wspominałem Alexander na albumie jest niesamowity, w nim wielka nadzieja. Elina Laivera nie drażni mnie tak bardzo, jak inne panie, ale to jednak ta idea wokalistyki mocno nadwyrężyła moją cierpliwość. Wystarczy przytoczyć mój zapał w momencie gdy za śpiewanie zaczęli odpowiadać panowie. Z gości należy jeszcze wymienić perkusistów Alessandro Bissa i Alex'a Landenburg'a, którzy wykonali znakomitą robotę. Nie można zapomnieć o Emanuele Casali, którego klawisze były w zasadzie wszędzie, co nie zawsze mi pasowało. Całe szczęście działał z pewnym umiarem, bardziej go było słychać, tam gdzie mógł wyjść na bliższy plan oraz doskonale dopasował brzmienie, także przynajmniej tym nie wzbudzał rozdrażnienia. Jak chyba zdołałem opisać, muzycy położyli mocno nacisk na różnorodność swojej muzyki, dość umiejętne zbudowali kompozycje. Bardzo mocno napracowali się aby w intrygujący sposób sprzężyć ze sobą kilka głosów. Ogrom pracy włożono w produkcję i nagranie całej sesji. Nie poskąpiono też przy grafice, choć jak dla mnie za bardzo wpada ona w klimat fantasy. W sumie powinienem bić pokłony z zachwytu. Niestety tak nie jest. Czy to zbyt duży rozrzut stylistyczny mimo wszystko - sporo damskich wokali lub zbyt mocne skojarzenia z słyszaną do tej pory muzą... Na prawdę trudno mi sprecyzować, dlaczego "The Jaguar Priest" mnie nie zachwyca. Dopóki nie pozbędę się tego uczucia będę traktował ten album jak coś standardowego. (3) \m/\m/
Vampyromorpha - Fiendish Tales Of Doom 2016 Trollzorn
Nemes Black (wł. Fabian Schwarz) to gitarzysta i multiinstrumentalista, znany choćby z Tyran' Pace, Stormwitch czy Paradox oraz wokalista, a od niedawna również hammondzista, Jim Grant (wł. Michael Imhof, ex Final Breath) poznali się w zespole Runamok. Musieli nieźle się dogadywać, skoro przed dwoma laty założyli swój własny projekt Vampyromorpha. Debiutancki album najpierw wydali samodzielnie, jednak Trollzorn Records szybko wznowiła "Fiendish Tales Of Doom" i było to całkiem dobre posunięcie. Oczywiście panowie nie grają tak dobrze jak wymieniane przez nich jako główne źródło inspiracji takie zespoły jak: Pentagram, Candlemass, Witchfinder General, Saint Vitus, Death SS czy Pagan Altar, ale z drugiej strony mroczny i obskurny heavy/doom metal w ich wykonaniu to kawał solidnego grania. Surowego, bardzo dynamicznego, opartego na gitarowych riffach i organowych pasażach. Czasem mocarny doom metal wychodzi w nich na plan pierwszy ("Deliver Us From The Good",
"Peine Forte Et Dure"), gdzie indziej to bardziej heavy rock ("Häxanhammer", "Bacchus") czy szybszy hard rock ("Metuschelach Life Cycle"). Z kolei w najdłuższym na płycie "Satan´s Palace" oprócz typowo metalowych patentów pojawia się wręcz jazzowe zwolnienie, ale ten akurat numer bardzo zyskałby skrócony o minutę bądź półtorej, jest bowiem zbyt rozwlekły i najzwyczajniej monotonny. Nie da się za to tego powiedzieć o bonusowym "I'am So Afraid". Już oryginalnie ten numer Fleetwood Mac z płyty wydanej w 1975 roku był dość mroczny i wyróżniał się na tle innych piosenek, dlatego też może trafił na sam koniec albumu, ale w wykonaniu Vampyromorpha nie dość, że nie stracił tego demonicznego klimatu, to jeszcze zyskał na mocy i surowości. Solidny debiut. (4) Wojciech Chamryk
Vandallus - On the High Side 2016 High Roller
Znacie, lubicie amerykański black/ speedowy Midnight? Jeśli tak to powinien was zainteresować taki fakt, że dwaj członkowie tego bandu (Shaun Vanek i Steve Dukuslow) stanowią 2/3 składu Vandallus. Trio uzupełnia główny założyciel zespołu Jason Vanek. Muzycznie jest to odmienne od Midnight granie, jednak wspólna cecha w postaci ogólnego oldschoolowego klimatu też jest tutaj obecna. Vandallus gra zdecydowanie lżej i melodyjniej. W biografii napisali, że jest to wypadkowa wczesnego Dokken i Scorpions i muszę przyznać, że coś w tym faktycznie jest. Wyczuwalny mocno jest tu klimat wczesnych lat '80. Świetnie się tego słucha, a chyba właśnie o to chodzi w tej muzyce. Jason, który stworzył większość tej muzyki jest znakomitym kompozytorem Cały materiał prezentuje równy i wysoki poziom, utwory są przebojowe i bardzo melodyjne dzięki czemu od razu wchodzą do głowy. Słychać, że krążek został zrobiony bez żadnej spiny i silenia się na cokolwiek. Panowie po prostu spotkali się, pograli dla przyjemności to na co mieli w danym momencie ochotę, a efektem jest "On the High Side". Na tę chwilę do moich faworytów zaliczył bym trochę AOR-owy "Who's Chaising Me", balladowy "Running Lost", czy bardzo amerykański "On the Top of the World" przywołujący kapele w stylu Warrant czy Skid Row. Pomimo tego, że bardziej do mnie trafia chamski i diabelski speed metal w wykonaniu Midnight to Vandallus również przypadł mi do gustu i z pewnością nie zakończę przygody z nimi od razu po napisaniu tej recenzji. Tym bardziej, że z każdym przesłuchaniem podoba mi się bardziej, a ocena końcowa wciąż rośnie. Zwolennicy lżejszych heavy rockowych klimatów będą zachwyceni tym krążkiem, a i pozostałym nie zaszkodzi sprawdzić. Jest to po prostu bardzo dobra muzyka. (4,8) Maciej Osipiak Vardis - Red Eye 2016 SPV
Szczerze mówiąc nigdy nie było mi po
drodze z Vardis. Owszem, słyszałem kiedyś coś tam, ale nie przysiadłem do tej kapeli na dłużej. "Red Eye", czyli ich czwarty w ogóle, a pierwszy po reaktywacji w 2014 roku pełny album, jest pierwszym ich wydawnictwem, które przesłuchałem od deski do deski. Zresztą przesłuchałem już wiele razy i w dalszym ciągu mam dziwny stosunek do tej muzyki. Z jednej strony wiem, że jest to naprawdę dobry krążek zawierający dojrzałą heavy rockową muzykę tkwiącą korzeniami w latach 60/70. Wyraziste hard rockowe riffy często grane z bluesowym feelingiem, do tego mocna sekcja i rasowy głos wokalisty. Słychać inspiracje takimi dinozaurami jak choćby Led Zeppelin z tym, że tutaj gitary brzmią ciężej. Pojawiają się też klasycznie rock 'n rollowe wałki jak "Livin out of Touch" czy nawet motywy country w "Hold Me". Można wyczuć, że muzycy nie ograniczali się żadnymi ramami, po prostu nagrali te utwory bez żadnego spięcia i na totalnym luzie. Właśnie takie powinno być podejście do rock'n'rolla. Vardis jest zaliczany do NWoBHM jednak ich obecna muzyka odwołuje się do jeszcze wcześniejszego okresu. Choć nową falę też można usłyszeć choćby w takich wałkach jak "Lightning Man", "I Need You Now" (tutaj też wyczuwam nutkę Thin Lizzy) czy też "The Knowledge". Tych 12 naprawdę niezłych numerów, mimo że bez żadnego wybijającego się hitu, słucha mi się bardzo ok i po wszystkim nie mam poczucia zmarnowania czasu. Jednak jest też druga strona medalu. Gdybym nie poznał "Red Eye" to też z pewnością nic bym nie stracił. Nie jest to płyta, która cokolwiek wniosła do mojego życia i prawdopodobnie po napisaniu tej recenzji zakończy się moja przygoda z nią. Tym bardziej, że to nie do końca moje dźwięki, a jeśli już mam ochotę na tę stylistykę to wybiorę klasyków. Jednak summa summarum stwierdzam, że jest to z pewnością udany powrót tej powstałej przed prawie 40-stu laty załogi. (4) Maciej Osipiak
Vektor - Terminal Redux 2016 Earache
DiSanto ze swoją załogą dostarczyli swój trzeci album. Długo wyczekiwane nagranie ujrzało w końcu światło dzienne. Forma i renoma Vektor sprawiła, że oczekiwania były wysokie. Po prawdzie trudno było nawet określić, czego można by się spodziewać po tym zespole. Z jednej strony ich styl jest niezwykle pionierski i idzie o wiele dalej niż w takim Obliveon czy Sadus, z drugiej strony - czyż nie wyczerpali go z naddatkiem na poprzednich dwóch albumach? Czy można jeszcze stworzyć coś podobnego, co jednak nie będzie
autoplagiatem? Szybko okazało się, że tak. Już w pierwszym utworze, który trwa bagatela dziewięć minut, wiele się dzieje. Wieloaspektowość i wielowymiarowość kompozycji sprawiają, że kompozycje są płynne i naturalne. Vektor, jak zwykle zresztą, stawia wysoko poprzeczkę w kwestii techniki i poziomu skomplikowania swych motywów. Ich muzyka jednak jest przy tym niezwykle naturalna. Nie jest to sztuczne i wymuszone popisywanie się brandzlowaniem instrumentami, lecz przemyślana inicjatywa, w której wyczuwa się dbałość o artyzm i sztukę. "Terminal Redux" brzmi inaczej niż "Outer Isolation" czy genialny "Black Future". I dobrze Vektor nie zjada własnego ogona, lecz dalej rozwija niszę, w której się znalazł. Ich styl jest jedyny w swoim rodzaju. Choć wyraźnie bazuje na dorobku takich zespołów jak Obliveon, Chemical Breath i w małym stopniu Voivod, to jednak ich muzyka wznosi się zdecydowanie ponad te swoiste fundamenty, poszerzając granice takiej stylistyki w sposób wręcz pionierski. Na "Terminal Redux" pojawiają się nowe elementy (jak te plemienne chóry pod koniec "Charging the Void" czy zaskakująco czyste zaśpiewy w "Collapse") i rozwinięto także motywy, które gościły w pewnym stopniu na poprzednich płytach - lekkie wpływy jazzowe, blackowe i progresywne. Nadal jest to jednak thrash metalowy techniczny łomot wzbijający się w bezkresy nieujarzmionej ekspresji. Nie zabrakło także przeszywających chrapliwych wrzasków samego DiSanto, którego wokale nie straciły swej magii i barbarzyństwa. A ekspresja jest tu bardzo istotna, gdyż "Terminal Redux" jest w końcu albumem koncepcyjnym - opowiadającym interesującą historię. Warstwa muzyczna w albumach koncepcyjnych musi odzwierciedlać wszystkie niuanse opowieści, którą snuje. Muzyka Vektor na "Terminal Redux" spełnia ten wymóg w sposób tak fantastyczny, że niemal go redefiniuje na nowo. No i te teksty. Wszystkie utwory obfitują w bardzo rozbudowaną warstwę liryczną, tworząc swoisty epos science fiction - zwłaszcza, że fabuła jest zdecydowanie lepsza niż nowych Gwiezdnych Wojnach na ten przykład. Szata liryczna jest przy tym tak dobrze skrojona, że nie uświadczymy tutaj stałej bolączki concept albumów - nadmiaru miałkich i nudnych opisów. Tekstu jest sporo, ale jego zaletą jest przede wszystkim jakość i dobre dopasowanie do muzyki i konkretnego nastroju, który panuje w danym momencie w kompozycji. Opisywanie poszczególnych kompozycji nie ma sensu mnogość elementów, zmian, motywów, wymiarów jest tak bogata iż mijałoby się to z celem i przerodziło w niepotrzebne lanie wody. Zwłaszcza, że kompozycje Vektor nie są jedynie zlepkiem riffów, a pełnymi emocji uwerturami prawdziwego kunsztu. Właściwości tego dzieła są niezwykle indywidualne i genialne. "Terminal Redux" z łatwością może porwać słuchacza w wędrówkę po astralnych bezmiarach. Czy jest to najlepszy album Vektor? Tutaj wahałbym się szafować wyrokami. Nadal moją najbardziej ulubioną płytą jest "Black Future". Czas zweryfikuje jak na jej tle prezentuje się "Terminal Redux" - płyta o wiele bardziej bogata w różnorodność motywów i wątków, a należy pamiętać, że "Black Future" też stanowiła ich nieprzebrane wręcz źródło. Jedno nadal pozostaje pewne - Vektor potrafi dostarczyć muzykę niezwykle skomplikowaną i złożoną w taki sposób, że się jej słucha tak samo przyjemnie, łatwo i prosto jakby wcale nie była tak zawiła i
wielopłaszczyznowa. (6) Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Vicious Rumors - Concussion Protocol 2016 SPV
Vicious Rumors po raz kolejny zmienił wokalistę. Tym razem w ślad za zmianą, poszła drobna odmiana klimatu płyty. Panowie zdecydowali się na krok prawie radykalny. Zespół składający się z dojrzałych muzyków (sam Geoff Thorpe jest po pięćdziesiątce) zaprosił do współ pracy zaledwie… 24-letniego Nicka Hollemana. W czasie, gdy Vicious Rumors wydawał swoje najsłynniejsze płyty, Nicka nie było jeszcze na świecie. Nie czas tu jednak roztrząsać czy Nick czuje się w zespole jak w muzeum czy też nie, warto wspomnieć, że wniósł do zespołu powiew świeżości. Wbrew pozorom nie chodzi o jego młodość, ale wielobarwny sposób śpiewania. Chłopak śpiewa czasem tak, jakbyśmy mogli się spodziewać: szczeniackothrashowym wokalem, czasem intonuje głębszym głosem podobnie jak czyni to Stu Block z Iced Earth (słychać to w "Chemical Slaves"), zdarza mu się nawet szaleńczo piać, co daje się wychwycić choćby w "Take it or Leave it". Fakt, że obraca się raczej w górnych rejestrach wywołuje wrażenie "nowego" Vicious Rumors. Jego wokale nie są wszak ani tak specyficzne jak te Jamesa Rivery, ani tak mocne jak Briana Allena. Jako, że na płycie dominują jednak te "celowo szczeniackie" wokale typowe dla wielu młodych thrash metalowych zespołów efekt jest taki, że zespół nastrojem zbliżył się do tej pełnej energii fali nowych, młodych zespołów inspirujących się klasykami heavy i thrash metalu. Myślę, że ten subtelny niuans wyszedł Vicious Rumors na dobre. A przecież muzycznie zespół się nie zmienił. Na płycie dominują kawałki szybkie, potężnie brzmiące, oparte na surowych, topornych riffach. Wśród nich zaplątał się też masywny, walcowaty "Victims of a Digital World" utrzymany nieco w klimacie "Black" z "Razorback Killers". Jednak najciekawsze jest to, że na "Concussion Protocol" znalazły się także utwory na wskroś heavymetalowe, tym bardziej dające się zauważyć, że podkreśla je pasujący do takiej stylistyki wokal Hollemana. O ile "Take it or Leave it" posiada refren żywcem porwany Accept, o tyle "Last of our Kind" posiada nie tylko szalenie acceptowy refren, ale nawet zwrotki i całą rytmikę utworu jakby zapożyczoną od tego zespołu. Vicious Rumors czuje się jednak nade wszystko częścią tradycji amerykańskiego heavy metalu. Słychać to zarówno w drobnym smaczku jakim jest fragment "Bastards" przed solówką brzmiący jak hołd dla Savatage, jak i w całym "Circle of Secrets". Ten kawałek to niemal cześć oddana amerykańskiemu heavy metalowi z przełomu lat 80 i 90 balladowy początek, dynamiczne rozwinięcie, budujące narrację linie wokalne i piękne solówki. Takie perełki wspaniale urozmaicają klasyczny Vicious Rumors, którego obecnie główną kanwą są jednak gęste i szybkie utwory o skandowanych refrenach. Zespół mimo ciągłych zmian w składzie trzyma się w
RECENZJE
157
bardzo dobrej formie. A może właśnie dzięki nim? (4) Strati
Vulture - Victim To The Blade 2016 High Roller
To się nazywa tempo: w styczniu wydali kasetowe, w dodatku debiutanckie demo, a już w czerwcu ten sam materiał ukazał się, dzięki High Roller Records, na MLP i MCD. Nie dziwi to jednak zupełnie w kontekście jakości tego materiału, tym bardziej, że Vulture tworzą doświadczeni muzycy. W innych zespołach grali jednak bardziej ekstremalnie, by tu powrócić do korzeni speed/ thrash/tradycyjnego metalu. Słychać więc, że tacy Agent Steel, Slayer, Dark Angel, Razor czy Venom wciąż są dla Vulture mistrzami i bogami, ale Niemcy dodają do tego szczyptę prawdziwego szaleństwa, nieokiełznanej energii i tego czegoś trudnego do nazwania, co sprawia, że słucha się tych utworów z ogromną frajdą, że o sentymentalnym powrocie do szczenięcych lat nie wspomnę. Speedowy opener "Vulture", szaleńczy "D.T.D. (Delivered To Die)" czy najbardziej rozbudowany, łączący wszystkie wspomniane nieco wyżej elementy "Victim To The Blade" to naprawdę kawał solidnego metalu, a mamy tu przecież jeszcze "Rapid Fire" Judas Priest, ale tak podkręcony, że w wydaniu Vulture trwa niewiele ponad trzy minuty jak speed to speed, żartów nie ma. (5) Wojciech Chamryk
Mockery. Wrażenia potęguje też produkcja, która pomimo ewidentnie oldschoolowych wpływów muzycznych jest utrzymana w dzisiejszych standardach, a odpowiada za nią sam zespół. Praktycznie całość utrzymana jest w bardzo szybkich tempach z wyjątkiem dwóch wolniejszych, umieszczonych pod koniec "Evil Inn" oraz "Into the Crypt". Dzięki temu mamy trochę urozmaicenia, bo nieustanny napierdol przez 54 minuty mógłby w pewnym momencie być trochę męczący, choć tego też tak do końca nie udało im się uniknąć. Jedną z wad jest moim zdaniem zbytnie podobieństwo większości wałków do siebie. Pomimo tego, że zajebiście słucha mi się tego krążka to ciężko jest mi sobie później przypomnieć konkretne numery. Może ewentualnie "Watchtowers" ze względu na pewne skojarzenia z zespołem Schuldinera. Jednak nie zmienia to faktu, że siła rażenia "Scavengers" jest ogromna i mało, która thrashowa załoga potrafiła tak wytarzać mną podłogę ostatnimi czasy. Tak na szybko mogę wymienić w tej chwili tylko Exumer i Protector. I właśnie w tym towarzystwie najbardziej bym widział Warfect. Tak więc Szwedzi nagrali świetny, mocno kopiący jaja thrashowy wyziew i bardzo chętnie dałbym im wyższą notę, jednak pewna delikatna nutka monotonni i bardzo wyraźne inspiracje muszą niestety skutkować małym minusem. (4,8) Maciej Osipiak
czym z automatu, więc może to i lepiej. Ale riffy gitarowe wcale nie są jakieś bardzo ambitne, co najbardziej słychać po pierwszych dwóch i ostatnich dwóch utworach, które brzmią do siebie bardzo podobnie, a same utwory są oparte na dość prostym schemacie - "mamy riff, powtarzamy go około cztery razy, wchodzi zwrotka, refren, potem bridge, w którym przez ponad minutę wałkujemy jeden motyw, bo nie mamy pomysłu jak go rozwinąć", przez co utwór po kilku chwilach niemiłosiernie nudzi, nawet jeśli słuchamy materiału pojedynczo. Czasami pojawiają się solówki, ale są one takie sobie, nic nadzwyczajnego, ani to bardzo melodyczne, ani jakoś strasznie techniczne. Do tego dochodzi wokal - który najbardziej drażni, brzmi on strasznie gardłowo, niczym Nattramn z SIlencera tyle, że w tamtym przypadku to było zamierzone i jakoś dało się to znieść, a tu mamy do czynienia z czymś pomiędzy growlem a chrypą, przez co brzmi to jakby wokalista zdzierał sobie struny głosowe, a niestety nasze uszy tego długo nie zniosą. Także z pominięciem wokali tego dzieła da się wysłuchać, ale koniec końców jest to dobry przykład, dlaczego nie powinno się robić muzyki naprędce, by pokazać światu, że coś się ma. Mimo niezłych koncepcji, mamy do czynienia z przewidywalnym do bólu materiałem, ale moim zdaniem nie wszystko jest stracone, po prostu zespół potrzebuje czasu, ogrania i porządnego doszlifowania umiejętności. Na chwilę obecną, rzeczy od Warfield powinno się słuchać raz lub maksymalnie dwa. (2,5) Grzegorz Cyga
Warfield - Call To War 2014 IMM
Warfect - Scavengers 2016 Cyclone Empire
Warfect to szwedzkie thrash metalowe trio pochodzące z miasta Uddevalla. Powstali w 2003 roku jeszcze pod nazwą Incoma, by w 2008 zmienić szyld na obecny. Na swoim koncie mają dwa dema nagrane jeszcze pod starym mianem i trzy pełniaki w tym ten najnowszy, tegoroczny "Scavengers". No i właśnie przechodząc do sedna, czyli ostatniego krążka Warfect, to jest to konkretny thrash metalowy wpierdol. Zespół wzoruje się na klasykach tej brutalniejszej frakcji gatunku, czyli przede wszystkim sceny niemieckiej w postaci Sodom, Kreator, Destruction, Exumer plus do tego oczywiście Slayer. Do tego dodajmy trochę Death (zarówno zespołu jaki i gatunku w ogóle) i mamy pełen obraz muzyki jaka atakuje nas z głośników po odpaleniu płyty. Materiał jest bardzo intensywny, nastawiony na nieustanny soniczny atak naszych organów słuchowych. Zresztą nie ma co się dziwić tych bardziej brutalnych wpływów, gdyż muzycy Warfect grali wcześniej, bądź nadal grają w takich kapelach jak Lord Belial czy Bestial
158
RECENZJE
Niemcy słyną z dobrej muzyki, również tej metalowej. Zawsze możemy liczyć na ciężkie mięsiste brzmienie, ale posiadające też sporo melodyjności. Wymieniać kapele, które są z Niemiec i wpisały się na stałe do annałów metalowej muzyki można by przez długi czas: Scorpions, Rammstein czy Kreator. Do tego panteonu chętnie dołączyłby m.in. taki młodziutki Warfield, który z resztą czerpie inspiracje z ostatniego z wymienionych przeze mnie zespołów. Zaraz po narodzinach w 2012r. wydali pierwsze demo, by dwa lata później zaprezentować debiutancką EPkę, o której zaraz Wam opowiem. Owe wydawnictwo zawiera 5 utworów, które razem dają prawie 18 minut grania. Od pierwszych dźwięków jawi nam się dość klarownie porządny głód grania. Pierwszy, tytułowy utwór ma całkiem niezły riff, mimo dość oczywistej konstrukcji potrafi skłonić do potrząśnięcia głową. Podobnie jest "Terror Will Prevail". Młodzieńcza agresja i bunt aż wypływa z tego krążka i tego chłopakom nie można odmówić, że czują potrzebę wyra-żenia siebie, głód grania. Jeszcze w ostatnim "Martyr" można znaleźć nieźle bujającą melodię i refren. Niestety błędy młodości są na tej EPce dość spore i wyraźne. Po pierwsze produkcja - brzmienie albumu jest strasznie płaskie, do tego nierówne jakby każdy instrument chciał pokazać siebie i często jest próba zagłuszenia siebie nawzajem i w taki sposób gitara plus wokal przysłaniają wszystko, chociaż z drugiej strony partie perkusyjne są strasznie proste ni-
Wastage - Slave To The System 2015 Sliptrick
Polityka to temat często wykorzystywany na kolejnych krążkach thrash, hardcore czy crossover. Rola jednostki w społeczeństwie, jej alienacja, negatywna rola władzy, wszystkie te okropieństwa powodowane przez politykę, oraz inne tematy około polityczne znajdą swe ujście w tej muzyce. Przykładem tego może być "Slave To The System", thrashcore'owy album słowackiego Wastage. Gdy zwykle irytuje mnie maniera wokalistów tego gatunku, często wsiurskie podejście do tematu, tak Wastage zrobiło całkiem fajną robotę z wokalem. Zresztą z brzmieniem instrumentów też. No i kompozycyjnie okej. Choć nie oszukujmy się, nie są to skomplikowane gitarowe struktury, a jedynie parę porządnych, prostych, rytmicznych motywów, które mogą spodobać się fanom takiego grania. Zespół zapożycza z thrashu, chociaż motywy wykorzystuje na swój modernistyczny sposób. Wracając do brzmienia instrumentów, przeważają niskie tony, niskie i średnie brzmienia, "gruzowaty" bas, który czasami wysuwa się na pierwszy plan. Choć zwykle współgra na równych warunkach z perkusją i gitarami elektrycznymi, robiąc tło dla wokali. Album ma usystematyzowane brzmienie, parę solówek wplecionych w krótkie kompozycje, parę breakdownów i liryki, nadające charakteru muzyce. W tekstach jest trochę o odrębności ("I Walk Alone"),
trochę o państwowości... jak wcześniej napisałem, tematyką głównie polityka i społeczeństwo. Moim ulubionym utworem z albumu jest "Let Me Go". Osobiście daje krążkowi (3,8) porządnie napisany, prosty, nieprzesadzony, przekonał mnie do siebie (mimo, że rzadko słucham thrashcore'a). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak
Wicked Maraya - Lifetime In Hell 2016 Massacre
Widziałem gdzieś informację o reaktywacji przed kilku laty tego amerykańskiego zespołu, tak więc wieść o premierze albumu "Lifetime In Hell" mnie nie zaskoczyła. Okazało się jednak, że jest to swoista ciekawostka, bowiem wliczając dwa krążki wydane pod nazwą Maraya - to de facto debiutancki album grupy ukazał się jako czwarty. "Lifetime In Hell" został nagrany przecież jeszcze w 1991 roku i od tamtej pory czekał na publikację - udało się dopiero teraz, a do dziewięciu numerów zarejestrowanych przez Jima Morrisa w Morrisound Recording dodano dwa premierowe, nagrane wiosną 2014 roku: "Fall From Grace" i "Suicidal Dawn". Dlaczego ta płyta nie ukazała się wtedy nietrudno sobie wyobrazić, bo szanse na jakikolwiek rynkowy sukces US power/ tradycyjnego metalu w 1991 roku, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, były bliskie zeru. Nie ma też co ściemniać, że jest to jakieś arcydzieło, bo taki "Seizure" czy "River Runs Black" to dziwnie kanciaste, pozbawione mocy numery, nie zawsze też przekonuje mnie zduszony głos Lou Falco, choćby w "Sounds Of Evil", utworze skądinąd konkretnym. Na szczęście w siarczystym utworze tytułowym - kłania się stary Metal Church - jest już znacznie lepiej, w podobnym stylu, chociaż nie tak mocne brzmieniowo są ostry rocker "Tomorrow's Child", mroczny "The Calling" czy rozpędzony, bardziej surowy "Blackout"; mamy też balladowy - do pewnego mo-mentu - "Johnny". Nowe utwory na tle staroci jakoś bardzo na minus nie ostają. Szybszy z nich "Fall From Grace" wydaje mi się z nich ciekawszy, ale nie jest to na tyle dobre, bym zaryzykował kupienie płyty z w pełni premierowym materiałem Wicked Maraya. (4) Wojciech Chamryk
Wildhunt - Descending 2016 Metal On Metal
No proszę, nawet teraz można zadebiutować w takim stylu, że szczęka opada raz po raz, a ręce same składają się do oklasków. Tym bardziej godne podkreślenia wydaje mi się przy tym fakt, że austriackie trio tworzą naprawdę młodzi ludzie, prezentujący nie tylko wyborne
muzyczne rzemiosło, ale też dopracowane, dojrzałe kompozycje. Wildhunt gra thrash metal, tak więc forma i treść są przy takim wyborze niezwykle istotne, tym bardziej, że Wolfgang Elwitschger, Lukas Roth i Benjyi Breeg wzięli się za bary z techniczną odmianą tego nurtu. W tych długich, rozbudowanych i wielowątkowych kompozycjach (tylko "Erlkönig" trwa cztery minuty, reszta zamyka się w 5-9) twórczo przetwarzają więc dokonania takich mistrzów jak: Coroner, Heathen, Despair, Deathrow, Paradox czy Metalliki z czasów drugiego i trzeciego albumu. Osobiście preferuję tu fenomenalny opener "Age Of Torment", bardziej szaleńczy "Lifeless Birth" i na poły balladowy "The Wild Hunt", ale każdy z tych dziesięciu utworów (może poza nieco monotonnym "Thrill To Kill") aż skrzy się od przejść, zmian tempa, basowych pochodów, błyskotliwych solówek, zaś nad tym wszystkim góruje wysoki, histeryczny, ale nierzadko też czysty śpiew Wolfganga. Do końca 2016 jeszcze sporo czasu, ale za sprawą "Descending" objawił się nam jeden z kandydatów do miana debiutanta roku. (5,5) Wojciech Chamryk
Wishing Well - Chasing Rainbows 2016 Inverse
Ta hard rockowa ekipa z Helsinek gra całkiem sympatyczną, wpadającą w ucho, nieźle skomponowaną i tak też brzmiącą, muzykę. Mamy tu zresztą pełny przegląd tego, co w melodyjnym ciężkim rocku było na topie w siódmej dekadzie XX wieku, tym bardziej, że Peter James Goodman, Anssi Korkiakoski i Rip Radioactive czerpią zarówno od zespołów brytyjskich, jak i amerykańskich. Stąd obecność tak przebojowych numerów jak: tytułowy opener, "Luck Is Blind" i "Fire In My Soul" oraz mocniejszego grania w szybszym ("Science Fiction", "Sands Of Time"), ale też miarowym wydaniu ("Sacrifice", "Holy Mountain"). Nie mogło też zabraknąć, nieco progresywnej w klimacie, ballady "I'll Never Let You Go", ale pewnie dla wielu miłośników takich dźwięków prawdziwą wisienką na tym kawałku całkiem smakowitego kawałka muzyki będzie lekko psychodelizujący rocker "Hippie Heart Gypsy Soul" z gościnnym udziałem Grahama Bonneta, znanego z kariery solowej, Rainbow, Michael Schenker Group czy własnego Alcatrazz. Jeśli ktoś lubi hard rocka "Chasing Rainbows" raczej go nie rozczaruje, ale czy Wishing Well zdołają przebić się w istnej powodzi zbliżonych stylistycznie grup? (4) Wojciech Chamryk Wolf Hoffmann - Headbangers Symphony 2016 Nuclear Blast
Wolf Hoffmann jest kojarzony przede wszystkim z legendą niemieckiego metalu Accept, w którym to zespole gra od 1976 roku. Gitarzysta nie od dziś fascynuje się też muzyką klasyczną, chętnie też łączy ją z metalem - nie tylko w utworach macierzystej formacji, ale też
nego, rockowego głosu. Jest więc klimatycznie, delikatnie i taka chwila oddechu pomiędzy thrashem, a czymś równie ostrym przyda się na pewno każdemu. (4) Wojciech Chamryk
na płytach solowych. Pierwszą była "Classical" z 1997 roku, na której Hoffmann nagrał własne wersje dzieł Bizeta, Griega, Czajkowskiego, Ravela, Smetany, Beethovena i autorską "Western Sky". W momencie premiery rzecz przeszła jednak właściwie bez echa, ale z "Headbangers Symphony" będzie pewnie inaczej, bo obecnie pozycja tradycyjnego metalu, Accept i samego Hoffmanna jest znacznie lepsza. Już tytuł płyty wyjaśnia wiele, bo mamy tu orkiestrowe aranżacje 11 klasycznych dzieł, ale nierzadko w metalowym sztafażu. "Scherzo" z dziewiątej symfonii Beethovena uderza mocarnym riffem i brzmieniowym ciężarem, ciężkie riffy i klimatyczne, bliskie oryginału orkiestrowe partie mamy też w "Night On Bald Mountain" Mussorgskiego, a "Symphony no. 40" Mozarta to szybka, riffowa jazda z wyeksponowaną na tle smyczków perkusją. Są też utwory mroczne, jak choćby "Swan Lake" Czajkowskiego czy "Double Cello Concerto in G Minor" Vivaldiego z ostrą, dynamiczną solówką, ale swe niezrównane mistrzostwo Hoffmann przeentuje przede wszystkim w tych lżejszych, klimatycznych utworach. "Je Crois Entendre Encore" Bizeta bliżej wręcz do klasycznej miniatury niż jakiejkolwiek odmiany rocka, liryczne "Adagio" Albinoniego jest równie delikatne, mając w sobie coś z klimatu Pink Floyd, fragment opery "Madame Butterfly" Pucciniego jest równie melodyjny, podobnie jak "Pathétique" Beethovena (smyki + klimatyczna solówka) i "Meditation" z opery "Thais" Masseneta, gdzie z kolei podkład solówce zapewniają smyczki i fortepian, na finał mamy zaś oniryczną "Air On The G String" J. S. Bacha. Jeśli więc ktoś przed laty pokochał Accept dzięki "Metal Heart", numerowi z cytatami fragmentów dzieł Czajkowskiego i Beethovena, po "Headbangers Symphony" sięgnie z ukontentowaniem. (5) Wojciech Chamryk
Woslom - Near Life Experience 2016 Punishment 18
Dwoma poprzednimi krążkami Brazylijscy thrashers zawiesili sobie poprzeczkę bardzo wysoko i nie ukrywam, że nie byłem przekonany czy uda im się ją przeskoczyć. Po kilkukrotnym przesłuchaniu "Near Life Experience" wciąż nie jestem pewien czy jest to najlepszy ich materiał, ale z pełnym przekonaniem mogę stwierdzić, że jest co najmniej tak samo zajebisty jak poprzednik. Woslom należy traktować już jak pewniaka, bo ciężko mi sobie wyobrazić, że mogliby wypuścić spod swoich rąk jakieś chujostwo. Tutaj bezapelacyjnie rządzi thrash metal. Mniej słyszalne tym razem są wpływy Metalliki i Megadeth, natomiast teraz szala przeważyła się bardziej w kierunku Exodus, Death Angel czy nawet Heathen. Powalająca jest motoryka i dynamika tych numerów powodująca mimowolne, obłąkańcze machanie banią. Idealnym tego przykładem jest wałek tytułowy, chyba na tę chwilę mój ulubiony, czy też następujący po nim "Brokenbones". Zresztą wszystkie są doskonale skomponowane i każdy z nich urywa mosznę. Znakomite melodie potęgują jeszcze to dobre wrażenie i sprawiają, że chce się do "Near Life Experience" często wracać. Całość uzupełniają i ozdabiają rewelacyjne solówki, ale to też nie jest zaskoczeniem w tym przypadku. Moc tych dźwięków została podkreślona przez potężne, ale też przestrzenne i selektywne brzmienie. Nie ma sensu dłuższe rozpisywanie się i analizowanie każdej nuty. Tego trzeba słuchać i delektować się jego zajebistością. Woslom nagrał kolejną już płytę, która prezentuje najwyższy poziom i w chwili obecnej jest jednym z moich ulubionych bandów prezentujących tę bardziej melodyjną formę thrashu. Polecam wszystkim, nie tylko thrasherom zapoznanie się z tym materiałem, a gwarantuję, że siła muzyki granej przez tych czterech herbatników z Sao Paolo zmiecie wam dyńki z karków. (5,3) Maciej Osipiak
Womack - Strays 2016 Inverse
Womack są z Finlandii i na swej najnowszej płycie grają akustycznego rocka. Sporo tu wpływów Led Zeppelin ("Morning Brew", orientalizujący "Flight To The Sun", "Fuck Yeah"), ale chłopaki nie odżegnują się też od czarnego bluesa ("Ain't No Thing", "Low Road", utwór tytułowy z partią zagraną slide), folku ("Strumble On") czy onirycznej ballady w stylu lat 60. ("Devil On Both Shoulders"). Czasem robi się też nieco mocniej, bardziej hard rockowo, nie tylko za sprawą często wykorzystywanych organów Hammonda ("Snakebites", dynamiczny "Light Up The Stage", a wokalista Henrik Haarlo ma kawał solid-
Xenophile - Systematic Enslavement 2016 Self-Released
Xenophile to dość dziwna nazwa jak dla amerykańskiego zespołu. Zwłaszcza jak w logu zespołu pojawia się gwiazda, półksiężyc i nawiązania do islamu. Muzycznie prezentują progresywne podejście do thrash metalu. Album posiada,
dość dziwną i niepokojącą okładkę co stanowi jego plus. Na samym początku dostajemy intro, które jest ukradzione od Kreatora. Zespół nawet nie próbował, go zmieniać co stanowi dla mnie ogromny minus wydawnictwa. Podczas godziny doświadczamy masy różnych, czasem sprzecznych dźwięków. Mamy tu szybie thashowe kawałki takie jak "Scorching the Skies" i "Suffer unto Tyranny" oraz dziwnie brzmiące pseudo ballady, wolne kawałki "In the Ruins" i "Absolution". Wszystko to jest przepełnione do porzygu melodią. Najsłabszym punktem całego albumu jest wokal. W każdym kawałku wokalista stara się brzmieć inaczej od słodkiego po agresywny śpiew, ale nie traci przy tym swojej wkurzającej maniery wokalnej. Po godzinie słuchania tego ,,śpiewu" będziecie po prostu znudzeni. Płyta nie tworzy spójnej całości, a tylko daje wrażenie, że zespół nagrał dziesięć losowych kompozycji i umieścił je na szybko na płycie. Brzmienie i mix są zrobione na przyzwoitym poziomie, ale nie ratują tego dość słabego albumu. Jeśli ktoś jest wielkim fanem melodii i dziwnych manier wokalnych niech poświęci tę godzinę. Fanom prawdziwego agresywnego thrashu odradzam, chyba że chcecie usypiać dzieci. (1,5) Kacper Hawryluk
Zarpa - Dispuesto Para Atacar 2016 Pure Steel
W 1875 roku ujednolicono system miar, a wzorce kilograma i metra przechowywane są od tamtej pory w Sevres pod Paryżem. I traf chciał, że niemal równo sto lat po tym fakcie w pobliskiej Hiszpanii powstał zespół, który do dnia dzisiejszego jest wzorcem heavy metalu w tym kraju. Zarpa nie ustrzegł się oczywiście pewnych kryzysów czy przerw w działalności, jednak od 1999 roku już nieprzerwanie kontynuuje są misję, wydawszy aż 17 albumów studyjnych, plus liczne składanki, koncertówki, a i single czy inne pomniejsze wydawnictwa też się im trafiały. Na "Dispuesto para atacar" Vicente Feijóo, lider grupy i jedyny muzyk w jej składzie nieprzerwanie od 1977 roku, proponuje więc to wszystko, z czym fani kojarzą Zarpa od lat: szybkie, dynamiczne, archetypowe, ale w żadnym razie nie brzmiące niczym przedwieczne wykopalisko, numery. Czasem bardziej hardrockowe ("Tropas Del Bien Y Del Mal", "Soldados De La Fe"), ale częściej znacznie mocniejsze, surowsze, tak jak szybki, ostry, ale bardzo melodyjny "Yo Quiero Más", równie rozpędzony "Corazón eléctrico", też nieźle dokładający do pieca, a przy tym całkiem przebojowy "Buscando Un Nuevo Mundo" czy totalnie oldschoolowy "El Reverendo Judas". A`propos tego ostatniego tytułu to "Dispuesto Para Atacar" faktycznie pobrzmiewa trochę gitarowym atakiem w stylu Judas Priest, zespół umiejętnie korzysta też z syntezatorów w miarowym "Un Peregrino Soy" i wstępie "Un Perfecto Plan", chętnie obudowuje też wokale Vicente chórkami, co, szczególnie w finałowym "Ecos Del Fin", kojarzy mi się najbardziej z latami 80. Jeśli więc ktoś szuka heavy metalu niczym z 1984
RECENZJE
159
roku, ale powstałego współcześnie, to warto sprawdzić "Dispuesto Para Atacar". (4,5) Wojciech Chamryk
Dio - A Decade of Dio 1983-1993 2016 Rhino
Zephaniah - Reforged 2016 Tribunal
W 2008 wydali debiutancki album "Stories From The Book Of Metal", ale jakoś dziwnie szybko skład Zephaniah posypał się do tego stopnia, że już po dwóch latach po zespole pozostało tylko wspomnienie wśród najbardziej oddanych fanatyków US power/heavy metalu. Muzycy mieli jednak widocznie poczucie niedosytu, bowiem przed dwoma laty zreformowali skład z udziałem dwóch nowych kolegów i postanowili powrócić do korzeni: gatunku i samego zespołu. I jak słyszę sztuka ta udała im się pod każdym względem, stworzyli bowiem całkiem udane, niekiedy bardzo wyraźnie nawiązujące do lat 80. kompozycje, umieli je też nagrać tak jak trzeba, bez słodyczy i plastikowej tandety z cyfry rodem. W dodatku znacznie więcej tu thrashowych akcentów niż na debiucie, tak jak w inspirowanych kultowym filmem "Mad Max" z blastami i równie szybkim "Road Warrior" oraz rozpędzającym się stopniowo "Thunderdome". Pojawiają się też wolniejsze, bardziej klimatyczne utwory z balladowymi i klawiszowymi akcentami jak w epickim "Battle Hymn Of The Victorious", jest też niestety niewypał w postaci "Judgement", w którym ostra, powerowa jazda przechodzi nieoczekiwanie w bezpłciowy pop - gdyby nie ta wpadka, ocena byłaby pewnie wyższa, chociaż i tak nie jest źle: (4,5) Wojciech Chamryk
Zespołu Dio chyba nie trzeba nikomu przedstawiać, a tym, którzy zapomnieli przypominam, że powstał on w październiku 1982r. z inicjatywy Rolanda Jamesa Padavona lub jak kto woli Ronniego Jamesa Dio, tuż po jego odejściu z Black Sabbath. Razem z Vinnym Appicem, Jimmym Bainem i Vivianem Campbellem w niespełna pół roku wydali debiutancki album "Holy Diver". I według mnie (i nie tylko) jest to chyba po dziś dzień jeden z najlepszych albumów rockowych tamtego okresu. Kto dziś nie zna utworów "Don't Talk to Strangers", "Rainbow in the Dark" czy tytułowego? Później w różnych wywiadach sam Dio nazwał ten okres jako najbardziej twórczą i owocną pracę. Następne lata poszerzyły skład zespołu o klawiszowca Clauda Schnella i w takim składzie zespół wydał w 1984r. kolejny album, który uplasował się jeszcze wyżej na liście sprzedaży, czyli "The Last in Line" z utworami jak "We Rock" czy z niesamowitym i mistycznym "Egypt". Do wydania następnego kolejnego już albumu zespół wyrobił swoją niezaprzeczalną markę i grał koncerty na całym świecie. Ten trzeci album to wydane w 1985r. "Sacred Heart". I tu ciekawostka - okładkę albumu zaprojektował Robert Florczak, hamerykanin mający polskie korzenie. A album można pamiętać poprzez utwory takie jak: "Rock'n'roll Children" czy "Hungry for Heaven". Niestety jest to też ostatni album z gitarzystą Vivianem Campbellem. Narastające różnice między nim a Dio, co do przyszłości i twórczości zespołu stały się przyczyną odejścia tego pierwszego w połowie trasy promującej album. Spowodowało to, że praktycznie jedynym twórcą tekstów i większości melodii do nowego materiału na czwartą płytą był sam Ronnie. Wtedy też na krótki czas i nagranie tego czwartego albumu "Dream Evil" wydanego 1987r. pojawił się w zespole Craig Goldy. Niestety te roszady nie wyszły zespołowi na dobre i zespół już nie notował takiej sprzedaży i popularności jak po
wydaniu poprzednich płyt. Dodatkowo różne napięcia spowodowały praktycznie rozpad zespołu w 1989 roku. Jednak zespołowi, a właściwie Ronniemu udało się zażegnać kryzys i w 1990r. w całkowicie nowym składzie z 18 letnim gitarzystą Rowanem Robertsonem zespół wydał piąty album "Lock Up the Wolves". Niestety album mimo niezłych kompozycji jak "Wild One", "Hey Angel" czy "Born on the Sun" nie przywrócił dawnego blasku zespołowi. Dodatkowo podczas trasy promującej ten album Ronnie spotkał Geezera Butlera co było przyczynkiem zawieszenia działalności zespołu Dio i nagraniem pod szyldem Black Sabbath całkiem niezłej (w porównaniu do poprzednich) płyty "Dehumanizer". Jednak stare konflikty w Sabbath były silniejsze i Dio był zmuszony opuścić zespół i na powrót z Vinnym Apicem reaktywować Dio. Wydany w 1993 roku, po dziesięciu latach od debiutu, album "Strange Highways" był rzeczywiście dziwny. Pomijając okładkę, zespół porzucił tematykę fantasy i przerzucił się na taką, nawiązującą do spraw bieżących i stosunków międzyludzkich. Niestety spowodowało to dosłowny odwrót starych fanów i następcze chude lata. Ale zespół i Dio się nie poddał. W różnych konfiguracjach zespół działał, aż do śmierci swojego twórcy Ronniego Dio w 2010 roku. Zastanawiacie się teraz dlaczego o tym pisać? A dlatego że pojawiła się tytułowa składanka tych pierwszych 10 lat działalności zespołu "A Decade of Dio 1983-1993". Co mogę powiedzieć na temat remasteringu - właściwie nie za dużo. Nie jest to pierwszy i pewnie nie ostatni remastering płyt Dio. Sam posiadam płyty, które są z późniejszych remasterowanych wydań. Utwory brzmią tak samo jak to, do czego mogę się odnieść. Może tu i ówdzie to brzmienie jest czystsze i pełniejsze. Niestety zapewne posiadam za słaby sprzęt (a druga rzecz to taka, że do oceny dostałem pliki mp3 a nie płyty CD) żeby w pełni napisać porównanie. Jedno co mogę powiedzieć, kto nie ma tych pierwszych sześciu płyt w swojej kolekcji to ma okazję aby je posiąść... oczywiście jeśli wydawca uwzględni polską kieszeń fanów. Choć gratką dla fanów będzie to, że ta reedycja jest dostępna też na winylach. Lucjan Staszewski
Agresiva - Eternal Foe 2016/2012 Minotauro
Agresiva jest młodą kapelą thrash metalową, wywodzącą się z hiszpańskiej stolicy. W 2012 zadebiutowali wydanym własnym sumptem krążkiem "Eternal Foe". Właśnie ten album został w tym roku wznowiony na nowo poprzez wytwórnię Minotauro Records. Przyznam, że spodziewałem się sztampowego nowofalowego thrashyku. Agresiva jednak ma pomysł na siebie i nie stara się ślepo podążać za trendem młodych thrashowych kapel, które wszystkie uparcie starają się brzmieć tak samo lub tak samo jak co bardziej znane kapele z lat osiemdziesiątych. Muzykę Agresivy można o tyle łatwo rozpoznać, że ten zespół ma bardzo charakterystycznego wokalistę. Jego barwa głosu nie wpisuje się w "standardowy" thrashowy schemat, lecz bardziej uderza w rejony NWOBHM. Generalnie gość ma bardzo dziwną manierę śpiewania, jednakże zaskakująco pasuje ona do mięsnych thrashowych kawałków. Co do samej muzyki, tak jak napisałem - nie ma tutaj zaskoczenia. Agresiva tłucze esencjonalny thrash. Podoba mi się jednak fakt, że umiejętności muzyków stoją na dobrym poziomie, a ponadto oni sami potrafią sklecić ciekawe patenty. Nie ma tutaj czczych popisów, jednak przykładowo - pałker, który udowadnia nam, że potrafi zrobić skomplikowane i szybkie przejścia, robi to z pomysłem, a nie tylko po to by zaprezentować swój techniczny warsztat. Innymi słowy nacisk położono na sztukę i efekt końcowy, a nie na jechanie na samych popisach. Sam "Eternal Foe" zapewnia nam bardzo ciekawą muzykę metalową, skomponowaną i wykonaną z entuzjazmem i odpowiednią jakością. Fakt faktem, nie usłyszymy tutaj nic nowego, ani nic takiego co nas złapie za jaja i wydusi z nas ostatni dech. Debiut Agresivy to po prostu (a może "aż") dobry album. Na wznowieniu dostaliśmy dodatkowo trzy nowe utwory: wersje demo "Sent to War" i "The End of the Game" oraz "Hell Town" z hiszpańskimi wokalami. Jest to fajny dodatek do całokształtu i do pierwotnych dziewięciu utworów. Cóż można rzec - album jest fajny i można go polecić komuś kto szuka thrashu z ciekawymi wokalami, ale bez zbędnych i męczących udziwnień. Płyta nie ma słabszych kawałków, każdy z nich - od wokali, poprzez riffy, perkę, solówki i architekturę poszczególnych partii - prezentuje się godnie. Generalnie taki thrash w XXI wieku to ja rozumiem. (4) Aleksander "Sterviss" Trojanowski Alcatrazz - Live Sentence 2016/1984 HNE
Po wydaniu w październiku 1983 roku "No Parole From Rock'N'Roll" (128. miejsce w USA) Alcatrazz ruszyli w trasę, której głównym punktem była Japonia, bowiem tamtejsi fani oszaleli wręcz na punkcie nowego zespołu Grahama Bonneta. Jeszcze przed pierwszym występem podjęto decyzję, że wszystkie japońskie koncerty zostaną zarejestrowane, a wybór najlepszych utworów trafi na album live. Gdy je-
160
RECENZJE
Sun" z amerykańskiego Rock Palace, a całość tego trwajacego 85 minut DVD świetnie dopełnia płytę audio "Live Sentence". Tym większa szkoda, że w momencie jej wydania w 1984r. (133. miejsce w USA) Malmsteena już nie było w zespole - został zwolniony po kolejnej kłótni z liderem, podczas której próbował go uderzyć. dnak okazało się, że występ z tokijskiego The Nakano Sunplaza z 28 stycznia 1984 roku jest bardzo udany jako całość zdecydowano, że na płytę trafią utwory tylko z tego właśnie koncertu. Zdecydowano się jednak niestety tylko na wybór niektórych z nich, dlatego z nagranych aż 16 utworów na LP i MC trafiło ich tylko dziewięć, a całość materiału trwała raptem niecałe 39 minut. Reszta spoczęła w archiwach, chociaż oczywiście pojawiła się też na bootlegach, była też dostępna kaseta video z pełniejszą, chociaż też niekompletną wersją. Wszystkie utwory z tokijskiego koncertu wydano na CD dopiero przed pięciu laty, a tegoroczna edycja HNE Recordings jest pierwszą kompletną, przynosząc nie tylko pełny zapis audio prawie 72 minuty nagrania, ale też ten sam koncert w wersji DVD, plus bonusy z koncertu w Rock Palace. Oryginalny LP to bardzo solidny materiał, jednak w wersji poszerzonej aż o siedem utworów jest to zupełnie inna płyta. Oczywiście Bonnet nie dysponował wtedy tak dużą liczbą piosenek by zapełnić ponad 70minutowy koncert, stąd poza licznymi numerami z debiutanckiego longplaya Alcatrazz mamy też singlowy "Night Games" z jego solowego albumu "Line Up", "Desert Song" Michael Schenker Group, z płyty nagranej z udziałem wokalisty, czy obowiązkowe przeboje Rainbow: "Since You Been Gone", "All Night Long" i "Lost In Hollywood", zaś na bis panowie wykonują rock'n'rolla Eddiego Cochrana z roku, bagatela 1959 - "Something Else". Większość tych numerów nie ukazała się przed laty na oryginalnym LP, podobnie zresztą jak instrumental "Evil Eye" - niedługo potem Malmsteen nagra go na pierwszy LP swego Rising Force, szczególnie efektownie prezentującego się w wersji video gitarowej demolki "Guitar Crash" oraz ukłonu w stronę japońskich fanów, czyli tamtejszej pieśni "Kojo No Tsuki". Oglądanie tego koncertu dobitnie potwierdza, że chociaż wokalista i gitarzysta nie dogadywali się, a w zespole było miejsce tylko dla jednej gwiazdy, to jednak na scenie chemia pomiędzy nimi była niesamowita: żartowali, płatali sobie figle i generalnie bawili się wspólnym graniem. 20-letni wówczas Malmsteen po prostu bryluje na scenie, wycinając solo za solem, już w pierwszym utworze gra solówkę językiem, potwierdzając, że już wtedy był gitarzystą kompletnym. Niestety trochę w cieniu show Bonneta i Malmsteena są pozostali muzycy - z czasem Jimmy Waldo, Gary Shea i Jan Uvena zaczynają pojawiać się w kadrze częściej, ale jednak uwagę kamerzystów przez większość czasu przyciągają frontman i szalejący za dwóch gitarzysta. Trochę lepiej jest pod tym względem w nagraniach "Too Young To Die, Too Drunk To Live", "Hiroshima Mon Amour" i "Island In The
Wojciech Chamryk
wtedy w kierunku technicznego, bardzo zaawansowanego i zakręconego thrashu, śmiało stając w jednym szeregu z Voivod czy Coroner. Niestety, szansę na przekonanie się o tym mieli tylko nieliczni, dlatego dobrze, że "Faithless" jest ponownie dostępne, w dodatku z dodatkowym utworem "Wall". Dodatki mamy też na wznowieniu "Apocalypse", sześć utworów demo z lat 198486, w tym trzy, które nie trafiły na tę płytę przed laty: surowy, punkowo zadziorny "I Don't Tell You Lies", czerpiący z tradycyjnego metalu i dokonań choćby Dio "Demon's Eyes" i najbardziej odlotowy, trwający ponad osiem minut "The Knight", numer kojarzący się w tych dłuższych, instrumentalnych partiach z Rush. Wojciech Chamryk
Apocalypse - Apocalypse/Faithless 2016/1993/1988 Divebomb
Divebomb Records wznowiła niedawno oba albumy zapomnianego już, ale kiedyś naprawdę nieźle rokującego thrashowego Apocalypse. Nie bez przyczyny encyklopedia heavy metalu wydawnictwa Guinness pisała o nich, że to "najważniejsza formacja heavymetalowa ze Szwajcarii od czasów Celtic Frost", bowiem zespół miał wszelkie dane ku temu, by dołączyć do gigantów pokroju Slayer czy Megadeth, na których zresztą, nawiasem mówiąc, trochę się wzorował. Grupa powstała w 1984 roku, w następnym nagrała pięcioutworowe demo, jednak wtedy właśnie nastąpił splot niezrozumiałych dla mnie wydarzeń, na skutek których debiutancki album formacji ukazał się dopiero w 1987 roku, w dodatku nakładem małej, francuskiej firmy. Musiał minąć kolejny rok, żeby "Apocalypse" pojawiło się ze znaczkiem szwajcarskiej Out Of Tune Records, a wkrótce na licencji znacznie większej Under One Flag. Wtedy jednak karty w europejskim i światowym thrashu były już rozdane, Szwajcarom nie pomogło nawet to, że płytę zmiksował w Sweet Silence Studios znany ze współpracy z Metalliką Flemming Rasmussen, a utwory były naprawdę niezłe: szybkie, ostre, pełne mocy, z gęstymi partiami perkusji i licznymi nawiązaniami do power metalu czy bardziej melodyjnych utworów Running Wild, szczególnie w instrumentalnym "Crash!" i "Dark Sword". Przed laty krytykowano wokalistę Carlosa Sprengera, jednak wcale nie uważam, że śpiewał źle, raczej jego wysoki głos miał dość nietypową barwę i teraz w żadnym wypadku nie razi. Wtedy jednak grupa nie zdołała przebić się do czołówki, a jej sytuację skomplikowały zmiany składu. Mimo znalezienia kolejnego wokalisty Nica Maedera (obecnie w Gotthard) oraz tego, że kolejny, znacznie lepszy od debiutanckiego, album "Faithless" wyprodukował sam Harris Johns (Grave Digger, Helloween, Kreator, Sodom, Tankard), rzecz nie miała szans na powodzenie. Płyta ukazała się bowiem w 1993 roku, w szczycie rozkwitu grunge i alternatywnego rocka/metalu, w dodatku nakładem maleńkiej MMP Recordings, więc o jakiejkolwiek promocji tego materiału nie było pewnie mowy. Szkoda o tyle, że Apocalypse poszli
Bachman-Turner Overdrive - Head On/ Freeways 2015 BGO
W jednym z felietonów na łamach HMP wspominałem już o kilku faktach z biografii kanadyjskiego kwartetu Bachman-Turner Overdrive. Nie chciałbym występować w roli "wszystkowiedzącego", ale wydaje mi się, że u szczytu popularności zespół znalazł się w dekadzie lat 70-tych, z której pochodzą także dwa zremasterowane przez BGO (Best Goes On) Records longplaye, o których będzie mowa w dalszej części artykułu. Europa podeszła do ich twórczości z dystansem, w przeciwieństwie do kontynentu północnoamerykańskiego, gdzie powszechnie znane były single notowane na wysokich pozycjach w USA - lub Kanada - TopSingles. Także nakład sprzedanych tzw. wtedy płyt długogrających budzi uznanie, bo w tym punkcie mówimy o dziesiątkach milionów egzemplarzy. Liczne z ich songów, wśród nich m.in. "Let It Ride", "You Ain't Seen Nothing Yet", "Takin' Care Of Business", "Hey You" czy "Roll On Down The Highway" należą po dziś dzień, szczególnie w USA i Kanadzie do kanonu rocka, zdobywając olbrzymią popularność między innymi dzięki prezentacjom w stacjach radiowych. Były to najczęściej, niesamowicie nośne, rytmiczne piosenki, o których współcześnie powiedzielibyśmy "rock stadionowy". Gdyby podjąć próbę "przyszycia" BTO do wyrazistej klasyfikacji gatunkowej rocka, to należałoby wskazać trzy prądy stylistyczne: rock, hard rock i blues rock. Po wielu latach milczenia, spowodowanych zawieszeniem działalności grupy, Randy Bachman i Fred Turner podjęli skuteczną próbę reaktywacji formacji, co zostało odnotowane głównie w mediach ich rodzimego miasta Winnipeg. Prasa szybko upowszechniła wiadomość, że BTO pracuje intensywnie nad nowym albu-
mem studyjnym, a członkowie - założyciele bandu idąc z duchem czasu przygotowali własną stronę internetową. Jednak już na wstępie obu muzyków spotkało rozczarowanie, ponieważ pozostali członkowie oryginalnego składu nie przystąpili do realizacji projektu, a duet Bachman-Turner, żeby uniknąć kontrowersji natury prawnej rozpatrywał nawet kwestię występów wyłącznie pod własnymi nazwiskami. Tak też się ostatecznie stało, a nowa publikacja studyjna nosi tytuł z dwoma nazwiskami autorów materiału i wydana została jesienią 2010 roku. Następnie grupa ruszyła w trasę koncertową, która została udokumentowana podwójnym albumem audio "Live At The Roseland Ballroom, NYC", oraz nieco później na dysku DVD i formacie Blu-ray. Zespół występował w sile kwintetu, a zainteresowanie ich koncertami potwierdzało wiele agencji w Europie (Sweden Rock Festival, High Voltage Festival, London), Australii, Japonii i Ameryce Południowej. Jednak z niewyjaśnionych powodów kariera Bachman-Turner została przerwana, a jej ostatnim świadectwem pozostaje kompilacja z roku 2013 "Bachman Turner Overdrive 40th Anniversary", złożona z dwóch dysków kompaktowych, na których zebrano 26 utworów, wśród których kilka należy do katalogu kompozycji wcześniej niepublikowanych. Analizując kompozycje Bachman-Turner Overdrive pod kątem ich profilu stylistycznego, to najwięcej w ich muzyce typowego, rytmicznego rocka gitarowego, "skręcającego" niekiedy w rejony heavy rocka, a przypadku przebojów notowanych na listach możemy nawet mówić o soft rocku. W tych najbardziej charakterystycznych fragmentach w utworach zespołu przebijały się tendencje blues rockowe, a sami muzycy niekiedy wskazywali na inspiracje funk rockiem w wykonaniu The Rolling Stones, szczególnie we wczesnym okresie ich historii. Po kilkudziesięciu latach wytwórnia BGO Records, niezależna wytwórnia specjalizująca się w reedycji klasycznych, kolekcjonerskich nagrań grup i instrumentalistów z lat pięćdziesiątych aż do okresu lat osiemdziesiątych, przygotowała wydawnictwo obejmujące dwa longplaye wydane oryginalnie w połowie lat 70-tych przez Mercury. Albumy "Head On" oraz "Freeways" należą do schyłkowego etapu twórczości BTO, zmierzchu ich sławy i upadku zespołu. Album "Head On" był piątym z kolei winylem grupy, wydanym w grudniu 1975 roku i ostatnim, który został odnotowany na US Top 40, pozycja 23. Do albumu dołączono plakat o wymiarach 24x24 cale, który uwieczniał wszystkich członków zespołu w owym czasie. Najbardziej znanym utworem z dziewięciu tworzących program longplaya był niewątpliwie "Take It Like A Man", z dwóch powodów: po pierwsze, najwyżej wspiął się na amerykańskiej liście przebojów, bo do pozycji 33, po drugie zagrał w nim jeden z pionierów rock and rolla, charyzmatyczny pianista amerykański Little Richard. Energetyczna piosenka, którą jednak, z punktu widzenia współczesnego słuchacza, "nadszarpnął ząb" czasu. Partię na fortepianie, bardzo charakterystyczną, słychać doskonale od początku do końca
RECENZJE
161
(3:40), Little Richard gra niezwykle dynamicznie, "wyciskając ostatnie soki" z instrumentu. Ten sam solista pojawia się także na ścieżkach kawałka z numerem "9", czyli "Stay Alive", rytmicznego, prostego w swojej strukturze, z dominującą partią gitary prowadzącej, szybkim tempem i chwytliwą melodią. Obok wymienionego "gościa" jest jeszcze jeden element wyróżniający ten album od pozostałych kwartetu, mianowicie obecność Barry Keane'a, grającego na dosyć nietypowym dla rocka instrumencie, o egzotycznym brzmieniu, kongach. Taki manewr poszerzył i wzbogacił brzmienie sekcji rytmicznej. Słuchając muzyki z LP "Head On" i porównując ją pod różnymi aspektami stricte artystycznymi do wcześniejszych albumów kanadyjskiego bandu, można mieć uzasadnione wrażenie, że brzmienie muzyki Bachman-Turner Overdrive stało się z biegiem lat mniej surowe, uległo złagodzeniu i zmiękczeniu, w wielu fragmentach partie gitary straciły impet i sporo energii ze swojej heavy-osobowości. A wybiegając naprzód, do zawartości wydanego dwa lata później "Freeways" można stwierdzić, że taka tendencja miała trwały charakter. Większość z dziewięciu songów zarejestrowanych w studio na krążku "Head On" ulokować można w dziedzinie heavy rocka, a największe zasługi w tym zakresie wniósł, jak się wydaje, prowadzący partie wokalne w sześciu kompozycjach, basista Fred Turner, którego szorstki, chropowaty głos, świetnie nadaje się do naturalnej, pozbawionej ozdobników, dosyć oszczędnej warstwy instrumentalnej. Motoryka gitar Randy Bachmana i Blaira Thorntona daje utworom niesamowitego "szwungu" (czytaj: energii, dynamiki, werwy). Natomiast wokalny udział Randy Bachmana ogranicza się tym razem do tylko trzech piosenek, "Find Out About Live", "Avarage Man" i "Stay Alive", czyli tytułów, w których tkwi znacznie mniejszy potencjał rockowej energii, mają one łagodniejszą formę. Wszystkie utwory w zestawieniu posiadają chwytliwą melodykę, soczyste partie gitar, specyficzne riffy, "błyszczą" świetnymi pojedynkami Randy Bachman - Blair Thornton, dysponują masywnym pulsem basowym i napędzającymi moc bębnami. Czasami pojawiają się w wykonaniu BTO na tej płycie kompozycje bardziej stonowane, kołyszące swoim rytmem, zmienne, z kapitalnymi, atmosferycznymi gitarami. Przywołam przykład rewelacyjnego songu "Woncha Take Me For A While", który jak w cyklu przeistacza się od pięknej, elektrycznej ballady po ognisty heavy rockowy song z akcentami bluesa. Słuchając tych pięciu minut ślicznej muzyki wydaje się, że w tym przypadku upływający czas nie poczynił nadmiaru szkód i trudno w tej kompozycji rozpoznać ponad 40-letnią rockową "ramotę". Jest jeszcze jeden akapit, który odstaje stylistycznie od reszty, a mowa o "Lookin' Out For # 1", który zmierza w kierunku brazylijskiej bossa novy (!!!), z jazzowymi pasażami. Brzmi chwilami jak smooth jazzowa kołysanka, a takie wrażenie pogłębiają congas i latynoski sposób gry na gitarze. Płyta "Head On" to raczej urozmaicona materia, której "na zdrowie" posłużyły wymienne role wokalistów, różniących się znacząco manierą wykonawczą, konfrontacja partii gitarowych, precyzja w pracy sekcji rytmicznej uzupełnionej kubańskimi kongami. Drugą część edycji BGO Records, stanowi ostatni z klasycznych albumów kwartetu Bachman-Turner Overdrive zatytułowany "Freeways", niespełna 40 minut, podzielony na osiem części.
162
RECENZJE
Wszystkie teksty songów napisał Randy Bachman, ale podobnie jak na "Head On" podzielił się wykonawstwem piosenek z C.F. Turnerem, który śpiewa w zamykającym zestaw utworze tytułowym, oraz "Life Still Goes On (I'm Lonely)". Ta płyta to także definitywne pożegnanie z heavy rockiem, żaden z utworów nie posiada cech, które mogłyby świadczyć, że należy do tego kręgu stylistycznego, ponieważ muzyka straciła sporo ze swojego ciężaru, a jakiś "duszek" "obciął" partiom gitarowym pazurki. Wygląda na to, że artyści porzucili swoje rockowe korzenie, zwracając się ku scenie mainstreamowej, wpadając w "szpony" pop kultury. W wyniku tego zabiegu muzyka BTO straciła sporo ze swojego surowego, naturalnego uroku, wpadła w zawirowania przeciętności, a partie instrumentalne złagodniały, jakby mniej w nich pasji, poweru. Na pierwszym planie wyeksponowano pop rockową urodę tematów melodycznych. Zrezygnowano z zadziornego charakteru gitarowych pojedynków, a kompozycje stały się dosyć jednowymiarowe stylistycznie. Na próżno szukać w nich wstawek bluesowych czy hard rockowych. Nowością są dosyć rozwinięte harmonie wokalne, szczególnie w refrenach, czego przykładem może być otwierający całość "Can We All Come Together". Także tutaj usłyszymy nieco jazzującą gitarę i funkujący bas. Ale to wyjątek na plus w zestawie przeciętności, potwierdzający regułę. Beztroska, "plażowa" melodyka zwrotek koliduje trochę z podniosłym, hymnicznym refrenem, zbliżając się niebezpiecznie do kiczu. Niespodzianką wydaje się być wokalnie prowadzony przez Turnera "Life Still Goes On (I'm Lonely", ponieważ głęboko w tle słychać aranżację smyczkową, rozwiązanie dla BTO dosyć niespotykane, bliższe wzorcom z rocka progresywnego tamtych lat. Choć sama piosenka reprezentuje raczej rozrywkę rodem z muzyki popularnej. Partie smyczkowe rozpoznać można po raz drugi na tym albumie w kompozycji "Easy Groove", której tytuł jest adekwatny do zawartości. Uspakajający, jednorodny rytm, przyjemna linia melodyczna, a po czwartej minucie fragment instrumentalny, w którym brzmienie smyków dobrze koresponduje z partią solową gitary, balansującej na granicy rocka i zagrywek jazzowych. Wcześniej zaanonsowałem wiadomość, że "Freeways" to ostatni pełnowymiarowy album Bachman-Turner Overdrive, ale niestety forma "goodbye" ze słuchaczami nie może budzić zadowolenia. Ostatni na liście tracków, song tytułowy jest po prostu nudny, występując raczej w roli "zapychacza" programu, aniżeli pełnowartościowego komponentu. Ten song to taki trochę "oszuścik", który udaje energetyczny finał w stylu dawnych lat, a po wysłuchaniu wydaje się miałki i nudny. Jedynym utworem spełniającym wysokie wymagania wobec muzyki BTO w starym stylu jest "Me Wheel Won't Turn", gitarowo kojarzący się odrobinę z utworami grupy Free, przynajmniej na początku. Kawałek ten posiada na wskroś rockowy, energetyczny charakter i nie zakłócają tego obrazu umiejętnie wplecione w strukturę kompozycji aranżacje na instrumenty dęte blaszane. Pod koniec utworu wyróżnia się także zadziorna, solowa partia gitary. Moim skromnym zdaniem to najciekawszy rozdział płyty. Reasumując uważam, że longplay "Freeways" rozczarowuje i nie ratują go nieliczne odcinki instrumentalne i wokalne, nawiązujące do dzieł, w oparciu o które wyrósł ogólnoświatowy autorytet kwartetu. Coś musiało być na rzeczy, że po
jego edycji doszło do rozwiązania formacji. Nie wiem, czy zabrakło weny twórczej, czy może jednolitego "frontu" działania, a może artyści wyczuli, że grupie grozi artystyczna stagnacja? Same znaki zapytania. Natomiast godna podkreślenia jest akcja BGO Records, dzięki której przypomniano dokonania kanadyjskiej formacji Bachman-Turner Overdrive, która swoimi albumami lat 70-tych dołożyła na pewno solidną cegiełkę do rozwoju heavy rocka, należąc bezwzględnie do kanonu tego stylu. Powroty nie muszą być sentymentalne, czego dowodem to starannie opracowane wydawnictwo. Także techniczny lifting brzmienia wpłynął pozytywnie na odbiór tej "historycznej" muzyki. Biorąc pod uwagę wszystkie czynniki, ocena sumaryczna wydawnictwa zbliża się do dobrej. (3,5) Włodek Kucharek PS. Powyższa cenzurka uwzględnia przede wszystkim subiektywną ocenę samej muzyki, natomiast biorąc pod uwagę klasę wydawniczą tej publikacji fonograficznej, parametry techniczne brzmienia to BGO Records zasłużyło na co najmniej jeden punkcik więcej. I proszę mi wierzyć, że to nie jest "wazelina".
Backlash - Backlash 2015 Karthago
Kolejna ciekawostka zza oceanu. Backlash istniał w połowie lat 80. ubiegłego wieku, wydał raptem jedną płytę w maleńkiej, niezależnej firmie i rozpadł się nawet nie wiadomo kiedy. "Backlash" był jednak pamiętany wśród fanów i kolekcjonerów, a niedawno Stefan Riermaier wznowił ten album na CD. płyta to krótka - niecałe 37 minut, typowa dla tamtych czasów i amerykańskiej sceny, ale konkretna. W sumie wiele znacznie słabszych zespołów zyskiwało wtedy szansę szerszego zaistnienia, jednak Backlash zabrakło albo determinacji, albo siły przebicia; zresztą tak grających zespołów było wtedy w Stanach Zjednoczonych istne zatrzęsienie. Backlash mają jednak to coś: Eric Rozens operuje wysokim, niezbyt mocnym, ale przenikliwym głosem, gitarowy duet George Wolfla/Alan Gravens staje na wysokości zadania zarówno w grze rytmicznej, jak i solowej, zaś sekcja Steve Wolf i Edward Munsch zapewnia temu wszystkiemu nader solidną bazę. Muzycznie nie zawsze jest już tak dobrze, bo "I Have Wasted" jest zdecydowanie zbyt monotonny, sześciominutowy "Instrumental One" też niczym szczególnym nie porywa, mimo rozbudowanego sola i basowego klangu. Na drugim biegunie są tu jednak tak udane numery jak: siarczysty "Down The Hatch", balladowo/sabbsowy "Lady Of The Night", archetypowy dla lat 80. "Public Enemy", gwałtownie przyspieszający "Name Of The Game" i jak dla mnie najbardziej udany z tych dziewięciu numerów finałowy "Get Ready", szybki, melodyjny, ale z werwą i pazurem wykonany numer. Szkoda, że nie było już kolejnych, ale "Backlash" nie jest już trudnym do zdobycia rarytasem, więc warto sięgnąć po tę płytę. Wojciech Chamryk
Camelot - Stranger In The Twilight/ Nightprowler - Nightprowler 2015 Karthago
Karthago Records przypomina na kompaktowym splicie dwie winylowe EP-ki niemieckich zespołów z lat 80. Po przesłuchaniu tego materiału jakoś nie dziwi mnie fakt, że żaden z nich nie zdołał przebić się i zaistnieć na ówczesnej metalowej scenie, bo nawet jak na warunki panujące w RFN była to tylko solidna druga liga i nic więcej. Teoretycznie Camelot miał większe szanse na jakąkolwiek karierę, bowiem "Stranger In The Twilight" wydała Step Records, firma odpowiedzialna wówczas za płyty choćby dość popularnego MP, jednak te cztery utwory brzmią poprawnie, niezbyt mocno i po prostu zachowawczo. W 1987 roku grało się już albo zdecydowanie ostrzej, albo typowo komercyjnie, tymczasem Camelot są gdzieś pośrodku, proponując monotonne, nijakie utwory, z których tylko "I'm A Tramp" jest ciekawszy. Jeśli więc już kupować ten split to raczej dla Nightprowler, który w 1986 roku wydał swój materiał samodzielnie, by wkrótce przepaść bez śladu. Tymczasem "Attention" i "Nightprowler" to ostry, surowy, typowo germański speed/heavy metal z niskim, zadziornym śpiewem. Nie gorsze są utwory z "Demo'84": czasem dłuższe, bardziej rozbudowane ("Truck Driver"), czerpiące jeszcze z hard 'n' heavy przełomu lat 70. i 80. ("Rock 'N' Roll Lady"), ale też już zdecydowanie metalowe ("Alcohol"), Mamy tu też dwa utwory koncertowe, taki bardziej oficjalny bootleg niż materiał do częstego słuchania, ale potwierdzające, że na żywo Nightprowler też wypadał niezgorzej. Wojciech Chamryk
Dark Quarterer - Symbols 2016/2008 Cruz Del Sur Music
Piąty album w dyskografii Dark Quarterer doczekał się właśnie winylowego wznowienia, a precyzyjniej pierwszego wydania na tym właśnie nośniku. Dobrze, że stopniowo ukazują się w takiej wersji płyty z czasów absolutnej dominacji kompaktowych krążków czy pominięte na winylu, bo fani mogą dołączyć do wczesnych LP's Dark Quarterer również te nowsze pozycje. "Symbols" wydano oryginalnie w roku 2008 i bez dwóch zdań jest to jeden z lepszych albumów włoskich mistrzów epickiego metalu, istniejących pod obecną nazwą już od 36 lat. Na podstawie promocyjnych MP3 oczywiście nie jestem w stanie ocenić właściwego brzmienia tego podwójnego krążka, wydanego w wersji de luxe - gatefold?, w ścisłym limicie 350 egzemplarzy. Muzycznie jednak jest zacnie, remastering musiał być subtelny, bo najwidoczniej nie ograniczył
się tylko do podniesienia poziomów głośności poszczególnych instrumentów, a dodatkowy utwór "Devil Stroke" sprawia, że płyta w tej nowej wersji trwa ponad 80 minut. Rozbieranie na czynniki pierwsze poszczególnych utworów mija się tu z celem: każdy, kto lubi takie mocarne granie z organowymi brzmieniami powinien - jeśli dotąd nie słyszał jeszcze Dark Quarterer - sprawdzić sobie ich nagrania w sieci i samemu wyciągnąć wnioski, ale według mnie warto "Symbols" przynajmniej posłuchać. Wojciech Chamryk
zyskawszy kontrakt z Inline Music na debiutancki album wyciągnęli wnioski i wprowadzili sporo zmian. Kilka utworów odpadło, zastąpionych nowszymi kompozycjami, wejście do lepszego studia też wyszło "Dawn Hawk" na zdrowie. Dynamiczny "Running Wild", surowy, jeszcze ostrzejszy "Never", podszyty rock 'n' rollem "Going Crazy" czy czerpiący od Accept, mocarny "Berlin" jasno dowodzą, że zespół rozwijał się i gdyby nie fakt, że zadebiutowali w 1990 roku, mogłoby być o nich naprawdę głośno. A tak ich debiutancki LP dotarł do nielicznych miłośników melodyjnego heavy, a w kompaktowej wersji ukazał się dopiero w tym roku. Na tym krążku też mamy dodatki, a z tych sześciu utworów najlepsze wrażenie robią cięższe, bliższe tradycyjnemu, surowemu metalowi niż jego bardziej melodyjnej odmianie, numery takie jak: "Raised By Wolves", "Warning" oraz "Win Or Loose". Wojciech Chamryk
Dawn Hawk - Judas 2015 Karthago
Debiutanckie demo tej niemieckiej formacji doczekało się niedawno płytowej edycji nakładem Karthago Records. Pewnie co młodszych czytelników może dziwić podkreślanie tego faktu, ale kiedyś demówki nie ukazywały się n CD-R czy tłoczonych CD jak teraz, ale na kasetach, zaś nawet na kapitalistycznym Zachodzie często były to dość siermiężne edycje, przegrywane w warunkach domowych i opatrzone kserowanymi wkładkami. "Judas", oryginalnie wydany w 1989 roku, zasługiwał na profesjonalną formę wydania i szerszą dostępność, jest to bowiem udany, zwarty i w pełni dopracowany materiał. Jakość dźwięku jest oczywiście raczej demówkowa, ale u nas w tym okresie wiele LP's tak nie brzmiało, więc zgrzytania zębami z tego powodu mogą nabawić się tylko najbardziej zafiksowani na tym punkcie puryści. Osiem stanowiących oryginalny materiał numerów to tradycyjny, dość surowy, ale też całkiem melodyjny metal. Sporo tu balladowych partii ("Love At The First Sight"), akustycznych wstępów czy chwytliwych refrenów ("Keep Moving"), ale jest też ostro (faktycznie judaszowy "Judas Priest", sabbsowy "Wonderful World", wzbogacony klawiszami "Into The Night"). Mamy też utrzymany w konwencji The Rolling Stones/hard rocka żartobliwy "Our Way To Rock 'N' Roll", szkoda tylko, że niektóre utwory, zwłaszcza "Flying High", są zdecydowanie zbyt długie i za bardzo monotonne. Już wiele bonusów, a mamy ich aż osiem, brzmi znacznie lepiej i ciekawiej, zwłaszcza dynamiczne "Kick It Down" czy "Fire" z balladową zwrotką, nie wiem jednak, czy nie są to późniejsze utwory. Wojciech Chamryk
Girlschool - Nightmare At Maple Cross 2016/1986 HNE
Po komercyjnym niepowodzeniu LP "Running Wild" z wokalistką Jackie Bodimead i wylaniu z wytwórni Mercury Girlschool szybko zebrały siły i zreformowały skład zespołu. Bodimead podziękowano, dziewczyny nagrały kolejny album we czwórkę i podpisały kontrat z GWR Records. "Nightmare At Maple Cross" jako całość to na pewno rzecz ciekawsza od poprzedniczki, zresztą w tej, stylizowanej na filmowy plakat z horroru rodem okładce, kryje się jedna z lepszych płyt zespołu wydanych po 1985 roku. Jest więc zdecydowanie mocniej i dynamiczniej, tak jak w "All Day All Night", "Play With Fire", "Never Too Late" czy "Let's Break Up", a Kim McAuliffe zdziera głos jak kiedyś. Oczywiście nie brakuje też bardziej przebojowych utworów, choćby "Danger Sign" z wpływami glam rocka albo "Back For More", świetnie buja też rock'n'rollowy "Turn It Up". Fajnie brzmi też klasyk Mud z lat 70. "Tiger Feet", z kolei "Let's Go Crazy" i "You've Got Me (Under Your Spell)" mają w sobie sporo zadziorności punk rocka, choćby spod znaku The Clash. Podsumowując więc: 35 minut może niezbyt odkrywczej, ale przyjemnej muzyki fani lżejszych odmian NWOBHM na pewno znajdą na tej płycie coś dla siebie. Wojciech Chamryk Girlschool - Take A Bite 2016/1988 HNE
Dawn Hawk - Dawn Hawk 2016 Karthago
Muzycy Dawn Hawk musieli chyba zdawać sobie sprawę z pewnych niedostatków swego materiału, dlatego też
Mimo niewątpliwego potencjału "Nightmare At Maple Cross" nie podbił list przebojów. Stabilny skład nie był z kolei w Girlschool czymś oczywistym, tak więc przed powstaniem kolejnej płyty basistkę Gil Weston-Jones zastąpiła Tracey Lamb (ex Rock Goddess) i to z nią Kim McAuliffe, Denise Dufort i Cris Bonacci nagrały "Take A Bite". To w zasadzie kopia poprzedniej płyty, tyle, że chyba jednak mniej udana. Zespół miał już wtedy pewną markę, był to jego
siódmy album, tak więc można było oczekiwać czegoś więcej niż powtarzanie schematów. Tak na dobrą sprawę bronią się tu surowy, naprawdę heavy opener "Action", równie dynamiczny "Girls On Top" i niesiony basowym pulsem "This Time". Są też lżejsze, z premedytacją chyba przykrawane pod listy przebojów utwory w rodzaju "Tear It Up" z chóralnie skandowanym refrenem czy podszyty rock 'n ' rollem "Too Hot To Handle", niezłe momenty ma też dopełniany syntezatorami, mroczny "Head Over Heels" (skomponował go z dziewczętami sam Lemmy), ale reszta nie porywa. Nawet w dziedzinie, w której dotąd Girlschool wiodły prym, to jest w nowych wersjach cudzych przebojów, nie jest za dobrze - "Fox On The Run" Sweet został odegrany i tyle, nawiązania do Led Zeppelin w "Up All Night" też nie rzucają na kolana. Nic więc dziwnego, że na kolejną płytę Girlschool trzeba było czekać aż cztery lata, wyszła ona oczywiście nakładem innej wytwórni i firmował ją ponownie zmieniony skład. Wojciech Chamryk
Graham Bonnet - Back Row In The Stalls - Graham Bonnet - No Bad Habits 2016/1978/1977/1974 HNE
Generalnie Bonneta znam z Rainbow, Michael Schenker Group, Alcatrazz i Impellitteri. W między czasie poznałem jego solową płytę "Line-Up" i to była jedyna jego solowa produkcja, którą do tej pory znałem. Czyli ogólnie Bonneta kojarzę z melodyjnym hard rockiem i heavy metalem. Zupełnie nie znałem tego co Graham Bonnet robił po latach osiemdziesiątych. Jakoś nie było okazji. Tajemnicą był też dla mnie okres przed debiutem w Rainbow, czyli albumem "Down To Earth". Karierę Graham rozpoczął w roku 1968, wraz z Trevor'em Gordon'em współtworzył duet The Marbles. Pozostawili po sobie parę singli i debiutancki album z 1970r. o bardzo oryginalnym tytule "The Marbles". W 1974r. Bonnet miał epizod w komedii "Three for All", gdzie zagrał Billy Beethovena, wokalistę fikcyjnego rockowego zespołu. Ponoć wypowiedział w nim dwa słowa. Jednak to był początek realizacji jego pierwszej sesji, która miała doprowadzić do wydania debiutu. Niestety wtedy nie wprowadzono tych planów w czyn, o nagraniach zapomniano, a "taśma matka" przepadła. Zachowała się jedynie kaseta, która była bezpośrednią kopią owej taśmy. Na warsztat wzięli ją ludzie HNE Records przygotowali do wydania, dodali single z tego okresu i w ten sposób "Back Row In The Stalls" doczekała się premiery. Ten sam zespół ludzi postanowił odświeżyć też duży debiut Bonneta z
1977r. "Graham Bonnet" oraz kolejny jego krążek z 1978r. "No Bad Habits", wydając je w jednym pudełku ma dwóch dyskach. Jak to firmy i ludzie związani z Cherry Red Records, Hear No Evil nie odpuściło i do każdych z tych płyt dorzuciła również całą masę bonusów. W sumie przypomnieli nam 52 utwory, które krążą wokół rock'n'rolla, rockabilly z różnymi domieszkami country, folku, swingu itd. Niestety wszystko podane jest w jakiejś dziwnej manierze, wodewilu, musicalu czy muzyki popularnej ale w znaczeniu festiwali typu Sopot czy San Remo. Generalnie całość bardzo ciężka do przełknięcia. Niech specyfikę muzyki granej przez Bonneta podkreśli fakt, że na "No Bad Habits" artysta mierzy się z kompozycją braci Gibb, "Warm Ride", która utrzymana jest w stylu disco i brzmi zdecydowanie wiarygodniej, w od różnieniu od każdej innej kompozycji. Komercji w nagraniach Grahama jest naprawdę sporo, np. tytułowy "Back Row In The Stalls" to piosenka popowa w rytmie reggae czy też ska, nie mówiąc o festiwalowych balladach typu "Whisper Un The Night". Na cały zbiór bodajże są dwa kawałki, które brzmią ciut ciężej i można je kojarzyć z dynamicznym glam rockiem, chociażby "Mama Mine", który przypomina niektóre kawałki Gary Glittera. Mało jest też takich zupełnie rasowych rock'n'rolli jak chociażby "Don't Drink The Water". Z takim repertuarem, jak ten kawałek, byłbym w stanie poradzić sobie. Dla takich osób jak ja, gdzie Graham Bonnet kojarzony jest z Rainbow, MSG, Alcatrazz i Impellitteri wymienione albumy są ciekawostką ale też dużym rozczarowaniem. Nie mam pojęcia jak reagują na ten zbiór nagrań zwolennicy muzyki rozrywkowej z drugiej połowy lat siedemdziesiątych. Mam przeczucie, że jest ona zbliżona do mojej, mimo jesteśmy różnych preferencji. A ostatnim pytaniem, które ciśnie się na usta jest takie: co powodowało Ritchie Blackmorem, że zdecydował się zatrudnić Bonneta do Rainbow, bo tenże miał inne priorytety muzyczne, a nawet wizerunkowe. Sumując nie wiem komu miąłbym polecić te płyty, jedynie chyba niepoprawnemu maniakowi popu i muzyki rozrywkowej z lat siedemdziesiątych. \m/\m/
Graham Bonnet - Line-Up 2016/1981 HNE
Moje zetknięcie się z Graham'em Bonnet'em datuje się na rok 1979, gdy zespół Rainbow wydał swój album "Down To Earth". Zupełnie odmienny głos niż Dio oraz nowe zdecydowanie komercyjne brzmienia Rainbow. Mały szok, choć o dziwo, do tej pory "Down To Earth", to dla mnie ważny krążek. Później były płyty Bonneta z Michael Schenker Group, Alcatrazz czy Impellitteri jednak żadna nie przebiła wrażenia jakie wywarł Graham na "Down To Earth". "Line-Up" to krążek, który Graham Bonnet praktycznie wydał po wspominanym co chwila "Down To Earth". Mam wrażenie, że miał zamiar nim przebić popularność jaką zdobył krążek ekipy Blackmore'a. Muzycznie
RECENZJE
163
Manilla Road - Dreams of Eschaton 2016 High Roller
"I laid myself down into bed; To sleep away the night1": Nim te słowa wybrzmiały z ust Marka Sheltona, jako początek magnum opus, który wieńczył kultowy album "Crystal Logic", nim riffy, ukute na nowo, ze stali przygotowanej przez Angel Witch, nim ostatnia solówka dopełniła ostatni takt, a ostatnia sentencja ("Sic Transit Gloria Mundi2") przepowie przemijanie świata... Przed tym wszystkim, powstał materiał na drugi album studyjny Manilla Road, jednakże został porzucony, ponieważ nie usatysfakcjonował muzyków zespołu, który wciąż szukał (i szuka do dziś) zaginionego akordu. Miast tego, rok później, w 1982 został wydany album "Metal", który był swoistym pomostem pomiędzy debiutem a kolejnymi dziełami Manilla Road. Następnie zaś został wydany "Crystal Logic", gdzie moim skromnym zdaniem, byli najbliżej odnalezienia tego akordu, właśnie w wieńczącym album prostym, aczkolwiek majestatycznym utworze, "Dreams of Eschaton/ Epilogue" (wyłączając popisy solowe Marka). Jednak początki tej kompozycji, mogę datować na rok 1981, gdzie jednym z utworów, które zostały odrzucone, był "Dream Sequence", instrumentalna wariacja na temat końca świata, która z muzyki organowej przeradza się w natłok informacji wypowiadanych przez wiele głosów (co ma zapewne symbolizować także mnogość wierzeń dotyczących końca świata), które przerywają się wraz ze słowami "Dreams of Eschaton". Tak wygląda także geneza nazwy tej kompilacji, taki też tytuł miał nosić wspomniany drugi niewydany album. "Inside this hazy world of dreams I've never know3": Kompilacja ta jest składową kilku sesji Manilla Road, które zostały złożone z utworów, porzuconych w otchłani czasu i czekających w cieniu na blask, który ozdobi oko wiernego fana twórczości Marka. Powstała ona z materiałów będących nagranych w końcowych latach 70. (demo) i na początku lat 80. (wtedy nieopublikowana płyta "Dreams of Eschaton" i parę muzycznych rarytasów), a znalezionych i wznawianych na przestrzeni czasów. W tym początkowym okresie kariery (wyłączywszy demo), Manilla Road grała w składzie Mark Shelton (gitara, wokale), Rick Fisher (perkusja) i Scott Park (bas). Na kompilacji, poza samym zespołem, występuje również śp. Sherry Avett, która urozmaiciła kompozycje swoim wokalem, oraz poprowadziła audycję radiową (After Midnight Live). "It has been called by many names throughout the years4": Nie raz sięgano po nieopublikowany oficjalnie materiał z 1981r. Pierwszy raz wydano go w 1999r. sumptem greckiego magazynu Metal Invader jako "Dreams of Eschaton (Demo '81)". Następnie dwa lata później dzięki staraniom amerykańskiej firmy Monster Records wydano album "Mark of The Beast", którego składową stanowiła zremasterowana i ze zmienioną kolejnością utworów sesja "Dreams of Eschaton". Niestety oba wydania są już nie do zdobycia. Na "Mark of The Beast" znalazł się materiał, będący zarówno okresowo jak i stylistycznie pomiędzy "In-
164
RECENZJE
vasion" i "Metal", przy czym stylistycznie bardziej ciążył ku temu pierwszemu. Oczywiście występują motywy, które będą charakterystyczne także dla późniejszych albumów, chociażby wątki instrumentalne wygrywane na syntezatorach, potem znajdziemy to na "Morbid Tabernacle" z "The Deluge". Jednakże jest to raczej rock, który często zmierza w stronę rozciągających się w czasie ballad ("Avatar") niż energiczny, łatwo wpadający w ucho heavy metal ("Necropolis" z "Crystal Logic"). Na kompilacji wydanej przez High Roller Records występuje również materiał z pierwszego dema Manilla Road, zawierającego często grane w pierwszym okresie "Far Side of The Sun" (występuje również na "Invasion" i "Metal"), a także "Herman Hill" oraz "Manilla Road". Jednocześnie zostały dodane utwory nagrane podczas sesji radiowej z '79 (znane z koncertówki z 2009r, "After Midnight Life"), oraz inne kawałki nagrane podczas sesji domowej "Flakes of Time". Przy czym, osobiście polecam słuchać od drugiego krążka (na którym jest umieszczone wspomniane demo, sesja radiowa i "Flakes of Time"), w celu zachowania chronologii nagrań. "These are the words that I've heard inside my mind5": Lata '79 - '82, jest to początkowy okres twórczości zespołu, który tworzył muzykę, inspirując się m.in. kulturą rzymską ("Triumvirate" oraz "Avatar"), mitologią celtycką ("The Courts of Avalon"), eschatologią* ("The Teacher") oraz kosmologią ("Venusian Sea" oraz "Far Side of The Sun"). Często w tekstach skupiał się na krainie snów i przepowiedni. W większości swoich piosenek używał narracji w pierwszej osobie ("Time Trap", "Dig Me No Grave") - co być może przyczyniło się do stworzenia muzyki ponad przeciętnej gdzie narrator był stawiany w różnych sferach czasowych, miejscach i sytuacjach, co pozwalało wczuć się w opowieść przekazywaną przez zespół. Przyczyniło się do potraktowania jej bardziej osobiście, jak relację, którą przedstawia konkretna osoba, będąca w danym miejscu o danym czasie, a nie jako chłodne sprawozdanie z apokalipsy, niesprawiedliwości społecznych, i tym innych podobnych. Charakteryzował się on także dużą ilością różnych przerywników, w których m.in. ciszę przecinają oddalone dźwięki gitary (co słychać w 7 minucie "Manilla Road" oraz na początku "Far Side of The Sun"), przy okazji wytwarzają dość nieziemski, wręcz kosmiczny klimat. Wcześniej wspomniałem, że jest duża ilość ballad, jednakże równocześnie są utwory, które pokazują swój heavy metalowy pazur, jak chociażby "Black Lotus", "The Teacher" czy "Far Side of The Sun". Przy czym jak już wspomniałem, "Far Side of The Sun" był dwukrotnie umieszczony na albumach studyjnych Manilla Road (nie bez powodu). Co zresztą czuć na tym albumie (na tym demie). Wstęp mający na celu stworzyć klimat przestrzeni kosmicznej, niezgłębionych otchłani, pojedyncze odgłosy gitary otaczające przemawiającego wokalistę, które poprzedzają kanonadę hard rockowych riffów i charakterystyczny głos Marka Sheltona... i tak o to narodziła się legenda epickiego metalu. Kolejnymi utworami na kompilacji pochodzącymi z dema są "Manilla Road" i "Herman Hill". Nie doczekały się swego miejsca na albumach studyjnych. Są to swego rodzaju rockowe kawałki, posiadające już pewne cechy, które wyróżniały ten zespół od innych. Chociażby to nastawienie na tworzenie rozbudowanych popisów solowych i gitarowych tyrad czy wcześniej wymienionych cech. Niestety, nie są to kawałki powyżej dobrej oceny, a na pewno nie
są to kawałki, o których się myśli, mówiąc Manilla Road. Trochę szkoda, patrząc na to, przez pryzmat historyczny. Następnie mamy sesję radiową, w której Manilla Road zagrała na żywo pięć kawałków. Wartkie, posiadające hard rockowy pazur "Chromaphobia", spokojne, być może zbyt rozciągnięte w czasie "Life So Hard", znowu żywsze "Pentacle of Truth", ponownie spokojniejsze, senne "Dream of Peace". Ostatnim kawałkiem, kończącym tę sesję jest "Herman Hill". Zaś wieńczącym krążek utworem jest "Flakes of Time", zaczynający się dość odległym i w pewien sposób lodowatym wstępem gitarowym. Jest to tylko potwierdzenie tego, że pomimo pewnych niedociągnięć, zespół ten starał się stworzyć gęstą, chwytającą słuchacza za serce atmosferę. Następnie nadchodzą pierwsze akordy "Venusian Sea", jednego z przedstawicieli muzyki o tematyce "kosmicznej". Spokojny, kojący, zmuszający do refleksji utwór, o pragnieniu doznania piękna, oraz samego pojęcia piękna, kryjących się za drogą do piękna nieszczęśliwości. Dalej pojawia się pewna wariacja autobiograficzna Marka Sheltona, "After Shock", która jest może jednym, z niewielu utworów, będących dość konwencjonalnymi, jak na rozbudowane standardy tematyczne tego zespołu. Posiada całkiem ciekawą budową tekstu, chwytliwy riff, jednak to nie jest stricte Manilla Road w tej warstwie tekstowej. Potem "Time Trap", wariacja na temat podróży w czasie, a konkretniej pułapki czasowej, w którą wpadł podmiot liryczny. Jest to przestroga, by nie wykorzystywać zbyt pochopnie możliwości, które oferuje nam nauka. Kolejno żywy "Black Lotus", rockowa wariacja na temat wojownika, który widział proroctwa, niedostępne zwykłym śmiertelnikom (w tym narratorowi). Następnie nadchodząca mara, snów o eschatonie, poprzedzająca utwór "The Teacher", który być może jest pewną wariacją na tematy chrześcijańskie ("A teacher that committed no crime; Who saved us with his own blood6"), pewnym poddaniem w wątpliwość wiary, a przede wszystkim przyjemnym, rockowym kawałkiem w średnim tempie. Z kolei, następuje moim zdaniem jeden z lepszych i bardziej epickich kawałków tego okresu, "Avatar". Utrzymany w kulturze i mitologii rzymskiej, przedstawia bohatera (i narratora) utworu jako wojownika, centuriona, samotnika pozbawionego strachu i nienawiści, toczącego bój z siłami Darksied'a i poszukującego Avatara. Utwór kończy się śmiercią głównego bohatera, który próbował powstrzymać potop, przelawszy krew Darksied'a. Po "Avatar" następuje kawałek "Court of Avalon", będący balladą opowiadającą o dworze Avalonu, krainy zmarłych. Kolejny utwór, opowiada o dalszych zmaganiach bohatera z Darksiedem, który zdaje sobie sprawę z konieczności walki i jej bezsensu, jednak walczy, mimo, że nie jest dostatecznie silny. Zakończenie utworu dwuznacznie, wskazuje porażkę bohatera w walce i jego niemoc w boju. Najpewniej walka ta jest aluzją do prób przeciwstawienia się swoim wadom na tym łez padole ("By now I'm crying; In a sea of tears7"). Ostatnia kompozycja, kończąca krążek, to "Triumvirate". Jest to utwór odnoszący się do historii samego zespołu, jest to pewien punkt widzenia na działalność ich kapeli. Także w tle przewija się motyw eschatonu. "And so I say to thee watch the skies above8": Brzmienie kompilacji stoi na przyzwoitym poziomie. Mimo szumów, pewnych błędów podczas nagrywania czy być może zbyt małej ilości niskich rejestrów, album brzmi tak, jak powinien. A ten stan rzeczy uzyskany jest dzięki staraniom
Andreas'a "Neudi" Neuderth'a, który włożył całe serce w remaster tych nagrań. Jest to kompilacja demówek, bezkompromisowego w swoich działaniach zespołu, który nad "czystość" brzmienia stawia klimat i rozbudowanie kompozycyjne, pomimo tego, dźwięk stoi na przyzwoitym, słuchalnym poziomie (pozwolę sobie przyrównać przykładowo do starych demówek Sodom'a, gdzie jest to wprost przeciwnie). Warsztat techniczny Marka stoi tutaj na wysokim poziomie, jak zresztą również większość jego kompozycji (nie ma wielu złych kompozycji, co najwyżej są te przeciętnie dobre). Solówki gitarowe, mnogość wplecionych motywów gitarowych do utworów, same szkielety kompozycji i kręgosłupy tekstów z tej kompilacji pokazują, jak bardzo zaawansowanym zespołem w swej domniemanej prostocie jest Manilla Road. "These dreams could be our fate of living life too fast9": Być może dobrze się stało, że album "Dreams of Eschaton" wyszedł później niż wcześniej. Mimo niebagatelnej zawartości i kunsztu, który został zatrzymany w postaci tego hard rockowego krążka, myślę, że nie był on dokładnie tym, co chcieli osiągnąć muzycy, a wydanie go wtedy mogło zmienić losy grupy. Jest to album, który bardziej od wartości artystycznej ma wysoką wartość historyczną dla tego zespołu oraz dla jego fanów. Jest to potwierdzenie tego, że Manilla Road to band, który wciąż i wciąż ewoluuje, nie zbaczając z obranej przez siebie ścieżki. Mimo wszelakich trudności, które miały miejsce i pewnie będą mieć miejsce. Mam nadzieje, że ta kompilacja zamknie pewien rozdział historii tego zespołu... do czasu, dopóki nie odnajdą się inne materiały warte uwagi. Z tego powodu nie zamierzam oceniać tej kompilacji pod względem jej zawartości per se, pomimo tego, że utwory takie jak "Avatar" oraz "Mark of The Beast" w pełni zasługują na pochwałę, której nie otrzymały w czasie swojego powstania. Mogę ocenić jedynie zakres i rzetelność kompilacji, a jest on szeroki i prawdziwie sumienny, tak więc; polecam ją ludziom którzy chcą posłuchać ambitnego rocka z wpływami heavy metalu, oraz tym, którzy chcą poznać dzieje początków poszukiwań zaginionego akordu. Polecam ją tym, którzy mają rozbudowane wymagania co do muzyki, lubią staroszkolny rock/metal i potrafią docenić złożoność inspiracji tego zespołu, które sięgają od mitologii Skandynawskiej, Rzymskiej i Celtyckiej aż do opowiadań grozy Edgara Allana Poe**, miecza i magii Roberta E. Howarda*** oraz pewnego rodzaju odniesienia do kosmicyzmu Howard'a Philipsa Lovecrafta. Wszystkim pozostałym, zaznajomionym w temacie pozostaje napisać jedno: Up The Hammers & Down The Nails! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak *poglądem dot. końca świata i nowego początku. Eschaton, czyli koniec starego ładu i zapanowanie nowego. Poglądami Eschatologicznymi są m.in: Sąd Ostateczny w religiach Chrześcijańskich, czy Ragnarok w mitologii Skandynawskiej. **prozie Edgara Allana Poe jest poświęcony album "Mystification", jednym z utworów potwierdzających tę tezę jest oparty na dziele z 1842 roku utwór "Masque of the Red Death", czyli "Maska Śmierci Szkarłatnej. ***przykładowo "Queen of the Black Coast", z albumu "Metal" oraz "Hour of Dragon" i "Road of the Kings" z albumu "Open The Gates". 1 Położyłem się w łożu; Aby snem noc wypełnić: 2 Łac. tak przemija chwała świata! 3 W świecie tych mglistych snów, których nie znałem: 4 Przez lata nazywane wieloma imionami: 5 To są słowa, które usłyszałem w swoim umyśle: 6 Nauczyciel, który nie popełnił występku; Który odkupił nas, swoją własną krwią. 7 Teraz płaczę, w morzu łez. 8 I mówiąc to, oglądam niebo nade mną: 9 Sny te mogą być naszym losem, w świecie w którym żyjemy zbyt szybko:
był to hard rock nawiązujący do "purpurowej" rodziny z konkretną domieszką rock'n'rolla oraz komercji znanej z wcielenia Rainbow roku 1979. Teoretycznie wszystko było na swoim miejscu. Potencjalny radiowy hicior "Night Games", wsparty evergreenem "Be My Baby". Pozostałe kawałki czy to balladowy "I'm A Lover" czy rock'n'rollowy "Anthony Boy" równie łatwo wpadają w ucho. Jednak mimo tego przebojowego potencjału oczekiwanego komercyjnego sukcesu solowa płyta Bonetta nie osiągnęła. Przynajmniej tak zapamiętałem ten krążek. Ba, wtedy nawet przez dłuższy czas był dla mnie anonimowym tytułem. Nikt ze znajomych nawet o nim nie słyszał i nikt nie kwapił sie do zapoznania się z jego zawartością. Dopiero po dość długim czasie przez przypadek trafił on do moich rąk, nie zrobiwszy wielkiego wrażenia. Po latach "Line-Up" słucha się fajnie, z pewnym sentymentem, ale na pewno nie zmienia to faktu, że był to jeden z wielu albumów i to nie najlepszych z lat osiemdziesiątych. HNE Recorddings nie byłaby sobą, gdyby do reedycji nie dołożyła ciekawych bonusów w postaci singlowych wersji czterech kawałków. Album ma dobrą produkcję, typową dla lat osiemdziesiątych. Na instrumentach grają znakomici muzycy, co jedynie podkreśla walory krążka. Cozy Powell - perkusja, John Lord - klawisze, Micky Moody - gitary. Jedynie mniej znanym był basista Gary Twigg. Generalnie "Line-Up" to takie sympatyczne przypomnienie dla fanów starych dobrych czasów hard-rocka. \m/\m/
Morbid Saint - Spectrum of Death 2016/1990 Metal Blade
Trudno jest napisać cokolwiek konstruktywnego o takiej legendzie jaką jest "Spectrum of Death". No bo co tu jest do recenzji? Ta płyta jest właściwie bezbłędna. Może stanąć w szranki z każdą dowolną płytą Slayera, Metalliki, Megadeth, Anthrax i zaorać ją tępą gracą, bez popity i bez lubrykantu. "Spectrum of Death" Morbid Saint jest najlepszą płytą thrash metalową i jedną z najlepszych płyt metalowych w ogóle. Moja opinia nie jest przy tym odosobniona - każda sensowna osoba, która zdołała poznać więcej niż tylko entrylevelowe kuc-kapele, darzy ten album szczególną estymą. Powodów by zwrócić uwagę na "Spectrum of Death" jest cała lista. Podstawowy - ta płyta ma brzmienie jak totalna rzeźnia. Nagrana pierwotnie w 1988 roku, a wydana w 1990, przy dość skromnych nakładach finansowych - pokazała, że bez polerowania miksu można uzyskać efekt niezwykle ponadczasowy, a przy tym do szpiku kości metalowy. Brutalność i agresja zawarta na debiucie Morbid Saint bije na głowę w tej tematyce niejeden wyziew death czy black metalowy, udowadniając przy tym, że to jednak thrash jest kwintesencją gniewu, furii i przemocy w muzyce. Każda z siedmiu bezkompromisowych kompozycji to hołd składany bestialstwu i barbarzyństwu. Przy całej swojej agresji - ta płyta jest nadal sztuką i dziełem muzycznym!
Coś czym nie może się pochwalić żadna ultratechniczna brutal death metalowa kapela, stawiająca na sam chłodny onanizm warsztatem i bezkształtną techniką. Mogę także powiedzieć parę słów o kompozycjach, ale starzy wyjadacze zapewne znają je na wylot. Jednak jeżeli jest ktoś, kto dopiero zaczyna swoją przygodę z thrash metalem i nie zadowala go sama brudna piana wierzchu metalowego mainstreamu, to zawsze może rzucić okiem na to, jak się prezentuje materiał "Spectrum of Death". Krwiożerczy pochód, bez żadnego intra czy innych duperszmitów, otwiera bezpardonowy cios na ryj w postaci "Lock Up Your Children". Z marszu słuchacz jest porażony brzmieniem i atmosferą płyty, bez zbędnych wstępów i bez żadnych ogródek. Kanonadzie dzikich riffów i upiornemu, sadystycznemu wokalowi, idzie w sukurs bezkompromisowy atak perkusyjny i ognistość solówek. Nadmienię, że solówki na "Spectrum…" są nieodzownym elementem wszystkich kompozycji. Choć brutalne riffy to bez dwóch zdań clou morderczego programu, to także leady tutaj stanowią ważną część całości. Ich wyjątkowo plastyczna ekspresja i gniewna natura, w której shreddują chromatycznie, sprawiłyby że niejeden thrashowy wioślarz zawstydziłby się nad własną formą. Stronę A czarnego krążka ponadto wypełniają takie killery jak "Burned at the Stake", pięknie zaaranżowany "Assassin" - który trwa ponad siedem minut, a ma się wrażenie jakby trwał niecałe dwie - no i "Damien", kiler i prawdziwy hit. Szybki, krótki, konkretny i niezwykle klimatyczny. Prawdziwy sztos i niedościgniony wzór w kwestii intensywnego ataku metalowego. Druga strona placka prezentuje analogicznie dobry materiał co strona A. To nie jest wydawnictwo z gatunków tych, które swoje najlepsze walory umieszczają na samym początku, a dalej rażą średnimi wypełniaczami. "Crying For Death", wypakowany po brzegi, chwytliwymi thrashowymi riffami i tą swoją śmiercionośną otoczką, stanowi istne zabójstwo. Nie wiem nawet czy powinienem wspominać tu o tej niesamowitej solówce, bo po prawdzie, w każdym utworze ze "Spectrum of Death" znajduje się genialny i zapadający w pamięć lead. Solo do "Crying For Death" jest jednak niezwykle piękne w swej brutalnej formie. Nie jest to surówka, lecz pięknie dopracowany wachlarz skali i akcentów. Chwilę przerwy w tym rzeźnickim szale stanowi kilkudziesięciosekundowy przerywnik, noszący tytuł albumu - czyli "Spectrum of Death". Jest to krótki kaprys zagrany na gitarze klasycznej, który dodaje nowego wymiaru do całości i stanowi krótki (bardzo krótki!) moment oddechu przed kolejną porcją kawalkady chaosu. Jest nią drugi utwór, który trwa ponad siedem minut na tej płycie - "Scars". Co się tutaj odjaniepawla to głowa mała. Ta kompozycja, z tymi swoimi przejściami, bębnami, riffami, solówkami, potępieńczymi wokalami i pięknie dopracowaną, interesującą strukturą swych poszczególnych części, jawi się jako prawdziwie intensywna i tętniąca falami adrenaliny przejażdżka po piekielnych bezdrożach. Ogień, siarka, trupy, demoniczna knaga. Miazga tęgich rozmiarów. Album konkluduje nieco "hymniasty" "Beyond the Gates of Hell" - utwór także po brzegi wypełniony genialnymi riffami, żywymi solówkami, świetnymi zmianami tempa i innymi aspektami i smaczkami, które są istotne w wielowymiarowych metalowych kompozycjach. Swoją drogą mamy rok 2016, a to cholerstwo się nie zdezaktualizowało ani trochę. A to, co
się dzieje w utworach, które składają się na ten album to prawdziwa parada niepodległej brutalności. W dodatku uszytej w sposób ciekawy, interesujący i, zwyczajnie rzecz ujmując - mistrzowski. Cięższa strona thrashu pokazała prawdziwy pazur i od tamtej pory nikt nie potrafi tego szponu stępić. Ostatnio wydana reedycja na winyu, ze specjalnie przygotowanym na takie wydawnictwo re-masteringiem, tylko go mocniej zaostrza. Właśnie, co do reedycji - mastering nie został spieprzony, można kupować czarne placki. Polecam. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Ninja - Invincible 2016 Karthago
Fakt faktem, że w latach 80. powstała większość przełomowych dla tradycyjnego heavy metalu wydawnictw, nie znaczy to jednak, że nie istniały wtedy również i słabsze zespoły. Tam gdzie scena metalowa była rozwinięta bardziej, np. w Wielkiej Brytanii, USA czy Niemczech było ich w sumie mniej, jednak też się trafiały. Za jeden z nich uważam Ninja, grupę powstałą w Wuppertalu przed 30 laty, która przed rozpadem dorobiła się trzech albumów, a w 2014 wróciła z kolejnym, "Into The Fire". Na debutanckim, oryginalnie wydanym w 1988, a niedawno wznowionym przez Karthago Records krążku "Invincible" zespół Holgera vom Scheidta i Ulricha Siefena jawi się jako solidna, ale całkowicie pozbawiona polotu, drugoligowa kapela. Ich tradycyjny metal jest tak wtórny i pozbawiony energii, że jakość wcale nie dziwi mnie to, że kolejną płytę wydali dopiero w 1992 roku - bardziej zastanawia mnie fakt, jakim cudem ktoś się na to odważył... Na "Invincible" mamy 10 utworów: tytulowy jest po prostu amatorski, rozlazła ballada "Follow Me" trwa zdecydowanie za długo, "Rich Man" to bardziej hard rock, ale też pozbawiony mocy i tak można by długo wymieniać. Są tu co prawda lepsze numery w rodzaju mocniejszego "Phoenix", surowego "Wet Dreams" ze skandowanym refrenem czy galopujących "Every Hour" i "Hold On" z ostrym, niższym śpiewem vom Scheidta, ale sorry, mamy tu materiału na dobrą 12"EP, nie LP. Wojciech Chamryk Overkill - Historikill: 1995 - 2007 2015 Nuclear Blast
Mamy przed sobą box set Overkilla, wydany przez Nuclear Blast, w którym dostaniemy w sumie czternaście płyt CD. Box zawiera w sobie albumy Overkill z lat 1995 - 2007, a więc znajdziemy tutaj osiem albumów studyjnych, czyli - "The Killing Kind", "Necroshine", "Bloodletting", "Killbox 13", "ReliXIV", "From Underground and Below" i "Immortalis", "Coverkill" i dwupłytową kompilację "Hello From The Gutter", oraz dwupłytowy live "Wrecking Your Neck". Jedenaście albumów na trzynastu płytach, każda z nich została włożona do osobnej kartonowej koperty, na wierzchu której umieszczono oryginalne okładki, tyle że w overkillowej zielono-czarnej tonacji.
Czternastą płytę stanowi bonusowy krążek, na którym znalazło się osiem utworów, w tym kilka wałków w wersji demo ("Blood Money", "Horrorscope", "Soulitude" i "Killogy"), zremiksowane wersje "Old School", "Skull and Bones" i "Under One", oraz niepublikowany wcześniej cover Johnny'ego Casha "Man In Black". Nie ma co ukrywać, że to właśnie ta bonusowa płytka stanowi tutaj największą gratkę. Znajdują się na niej demóweczkowe wersje trzech kawałków z genialnego "Horrorscope" oraz Overkill grający country, jednak żeby położyć na niej łapę, trzeba wywalić bagatela 70 euro na cały boks, zawierający najmniej interesującą część dorobku twórczego Overkill. Fakt faktem, istnieją fani także i tego okresu w historii kapeli, a ja nie ukrywam, że takie płyty jak "From Underground And Below", "Bloodletting" czy "Necroshine" mają swoje momenty. Box zawiera ten fragment katalogu Overkill, który pierwotnie został wydany przez różne wytwórnie, po tym jak zespół odszedł spod skrzydeł Atlantic Records, co miało miejsce po premierze "W.F.O.". Dlatego zapewne wcześniejsze płyty się w nim nie znalazły. Zagadką jest natomiast dlaczego nie umieszczono w nim płyt, które Overkill nagrał już dla Nuclear Blast, czyli te po 2007 roku. Zwłaszcza, że w porównaniu z tymi ośmioma albumami studyjnymi z okresu 1995-2007, to one wypadają najlepiej. Pewnie zrealizowano to w taki sposób, by fani Overkilla wydali więcej forsy, kupując nowsze wydawnictwa osobno, no ale co zrobić. Szkoda, że płyty nie są w osobnych plastikowych boxach, a raptem w cienkich kartonowych digipackach. Jednak z drugiej strony, koszt takiego przedsięwzięcia byłby zapewne o wiele wyższy. Fakt faktem - wszystkie digipacki zostały wykonane starannie i mają bardzo fajny błyszczący nadruk. W środku przy każdej z płyt znajdziemy także wkładkę, która jest idealną kopią wkładek z oryginalnych wydawnictw (więc booklet do "Necroshine" także się rozkłada w taki sam sposób jak ten z wydawnictwa z 1999, tworząc taki mini-plakat). Na koniec dwa słowa co do ceny. Jeżeli kogoś interesuje ten okres twórczości Overkill, to ten box set jest całkiem dobrym dealem. Za 70 euro dostajemy 8 płyt studyjnych, dwie kompilacje i jedną koncertówkę. W ten sposób wychodzi średnio 6,36 euro za album, nie wliczając w tego bonusowego krążka. Jak poszukacie sobie po ile normalnie chodzą te płyty w sklepach internetowych lub na e-bayu, to sami zobaczycie, że to jest naprawdę spoko rozwiązanie. Z drugiej strony, jeżeli ktoś byłby zainteresowany tylko tym krążkiem z bonusowym materiałem lub na przykład posiada już część z tych płyt na swojej półce, to i tak musi wywalić 70 euro na całość. Plus przesyłka, bo przecież najprawdopodobniej nie znajdziemy tego boxa w jakimś polskim sklepie stacjonarnym. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
RECENZJE
165
Metallica - Kill 'Em All / Ride The Lightning 2016/1983/1984 Blackned
Muzycy Metalliki postanowili przypomnieć światu swoje dwa pierwsze krążki. Uczynili to bardzo spektakularnie, bowiem pozycje nie tylko zawierają odświeżone albumy ale również całą masę dodatkowych nieznanych materiałów. Rzućcie okiem na zawartość wydań "deluxe boxset": "Kill 'Em All" LP: "Kill 'Em All" (remaster) LP: "Live at Espace Balard", Paris, Feb 9, 1984 (2-dyski) LP: "Jump In The Fire" picture disc CD: "Kill 'Em All" (remaster) CD: "Interview and radio idents" CD: "Rough mixes from Lars' vault", bootleg tracks and remixes CD: "Live at J Bees Rock III", New York, Jan 20, 1984 CD: "Live at the Keystone", Palo Alto, Oct 31, 1983 DVD: "Live at the Metro", Chicago, Aug 12, 1983 "Ride The Lightning" LP: "Ride The Lightning" (remaster) LP: "Live at Hollywood Palladium", Mar 10, 1984 (2-dyski) LP: "Creeping Death" picture disc CD: "Ride The Lightning" (remaster) CD: "Interviews" CD: "Demos, rough mixes from Lars' vault" CD: "Live at Kabuki Theatre", San Francisco, Mar 15, 1985 CD: "Live at the Lyceum Theatre", London, Dec 20, 1984 CD: "Live at Castle Donington", Aug 17, 1985 DVD: "Live at the Metal Hammer Festival", Germany, Sep 14, 1985; "Live at MTV's Day On The Green", Oakland, Aug 31, 1985; Danish TV
Pierwszy box uzupełnia książka z rzadkimi zdjęciami, drugi zaś zbiór tekstów kapeli spisanych ręką Jamesa Hetfielda oraz trzy plakaty. Oczywiście takie wydania mają swoją cenę. Mimo, że fani ślinią się widząc te nowe boxy, to jednak bardzo wielu musi obejść się smakiem. Dla tych mniej zamożnych pozostają oczyszczona wersja winylowa i CD. W wypadku takich płyt jak "Kill 'Em All" i "Ride The Lightning" bardzo trudno napisać coś ciekawego, a tym bardziej pokusić się o interesującą i szczegółową analizę. Z sensem mija się też przypomnienie historii związanych z wydaniem tych albumów opowiedzianych przez muzyków. Myślę, że wszyscy znają to na pamięć. najciekawsze są wspomnienia, jakie wrażenie wywierały te płyty w momencie ukazania się, ale to też jest niczym nowym. Moja przygoda z Metalliką rozpoczęła się od jej drugiego longplaya "Ride The Lightning". Był to album, który wywrócił do góry nogami mój cały świat muzyczny. Niby zaczyna się delikatnie ale zaraz potem jest konkretny cios między oczy w postaci "Fight Fire With Fire". To brzmienie, ta moc, ta szybkość, wrzask Hetfielda, wirtuozerskie i jadowite sola, mocarne riffy, bulgoczący bas, grzmiąca perkusja, a mimo to wszystko melodyjne... "Fight Fire With Fire" to niesamowity kawałek! Później nie jest gorzej, zachowując wszystkie wymienio-
166
RECENZJE
ne dopiero co walory, pojawiają się tytułowy "Ride The Lightning" i "For Whom The Bell Tools", kompozycje wolniejsze ale swoją mocą miażdżą jeszcze bardziej. Za nimi pierwszy naprawdę wolny utwór "Fade To Black", przez niektórych uważany za pierwszą balladę Metalliki. Dla mnie kompozycja raczej jest daleko od ballady, jest w niej wiele ciekawych aranżacji, smaczków, zmian tempa i mimo ogólnego wyciszenia - nawet Hetfield tu śpiewa - ciągle jest moc. Za rzeczoną balladą są mniej znane utwory "Trapped Under Ice" i "Escape" ale te kawałki nie ustępuj "Fight Fire With Fire" czy następnemu doskonale znanemu "Creeping Death". Album wieńczy przebogaty muzycznie, instrumentalny, epicki, niesamowicie klimatyczny "The Call Of Ktuluny". Ogólnie "Ride The Lightning" pod względem muzycznym i tekstowym to dojrzała i przemyślana propozycja, godna prekursorów thrash metalu (choć pewnie są tacy, którzy podejmą się polemiki wskazując np. Anvil czy Venom). Teraz płyta jest najzupełniej oczywista, jej brzmienie, moc, szybkość, wściekłość, nie wzbudza teraz tak wiele emocji. Pamiętają o tym jedynie ci, którzy pierwszy raz słuchali jej w 1984 roku. "Kill 'Em All" poznałem jako drugą w kolejności płytę Metalliki. W porównaniu z "Ride The Lightning" brzmienie nie robi wrażenia, tak jak szczeniackie teksty. Za to zwraca uwagę surowość, spontaniczność, bezpośredniość, a przede wszystkim szybkość. Muzycy nie starają się zbyt mocno komplikować sobie i słuchaczom życia (oczywiście są wyjątki np. "The Four Horsemen"). Po prostu od początku do końca jest jazda! Jak wspomniałem krążek nie ekscytował mnie, tak jak "Ride The Lightning", ale rozumiem tych, którzy słyszeli go jako pierwszy. W 1983 roku musiało to być niesamowite przeżycie. Z resztą spójrzcie na repertuar "Kill 'Em All". Każdy kawałek to hicior! No, oprócz sola Cliff'a Burton'a "(Anesthesia) - Pulling Teeth". Przyznajcie się, na koncertach, większość z was bardziej czeka na utwory z tej płyty, niż z ostatnich wydawnictw. Dlatego nie powinno was dziwić, że i ten album bardzo często gościł w moim magnetofonie (wtedy rzadko było mnie stać na winyle), może równie często co "Ride The Lightning". Dwa kamienie milowe na scenie heavy metalowej, warte zapamiętania. Mam nadzieję, że pamięć o nich długo przetrwa, a takie boxy jedynie w tym dopomogą. Tak jak wspomniałem, bardzo ciężko opisuje się muzykę z takich płyt. Mam wrażenie, że wtedy kaseta, winyl znaczyły coś innego, muzykę każdego albumu słuchało się na okrągło, znało się każdy dźwięk, a także szum czy trzask posiadanej przez siebie płyty. Wtedy muzyka była w nas i bardzo mocno się ją przeżywało. W ten sposób jeszcze trudniej jest dzielić się własnymi doznaniami. Teraz już nie słucha się tak muzyki, z autopsji wiem, że czas goni nas i z ledwością starcza nam czasu aby posłuchać kolejnej nowości. W ten sposób ciężko znaleźć wydawnictwo, które można określić jako niezapomniane. Tym bardziej powinniśmy zadbać o pamiętać omawianych "Kill 'Em All" i "Ride The Lightning". Rozważcie czy warto mieć aż tak wypasione wydawnictwa, czy akurat właśnie te, które w tej chwili nam proponują, tym bardziej, że Metallica zapowiada, iż to nie ostatnie ich słowo, jeśli chodzi o takie reedycje. \m/\m/
Queensryche - Frequency Unknown Deluxe Edition 2014 Deadline Music
W 2013 roku, gdy ten album wycho-dził, Queensryche było w epicentrum wojny domowej. Spór trwał między Geoff'em Tate a resztą muzyków. Walka była ostra i swój finał znalazła w sądzie, gdzie Geoff poniósł sromotną klęskę. Tate jakoś tę porażkę zniósł i bardzo szybko odrodził się pod szyldem Operation: Mindcrime. Jednak to nie jedyny krach z udziałem Geoff'a Tate'a. Niestety, dotyczy się to również najważniejszego aspektu, a mianowicie muzyki. Tate nie stracił głosu, nie brakuje mu pomysłów na teksty, ale niestety zupełnie stracił wyczucie do kreowanej przez siebie muzyki. Dokumentnie świadczą o tym solowe albumy "Geoff Tate" (2002), "Kings & Thieves" (2012), a także - jak na razie ostatni - krążek z pod szyldu Operation: Mindcrime, "The Key" (2015). Nie inaczej jest z "Frequency Unknown". Album, który miał wywalczyć mu prawo do nazwy, przynajmniej wśród fanów, jest wyjątkowo nieudany. Jego symbolem jest słowo "niedopracowany". Większość tego co znalazło się na tym krążku razi niedoróbkami, a najbardziej dotyczy się to brzmienia i kompozycji. Ułatwiło to fanom jeszcze większy atak na Geoff'a. A obrywa z każdej strony. Co by nie zrobił, od razu otrzymuje negatywny komentarz. I faktycznie muzyka z "Frequency Unknown" nie porywa. Wystarczy powiedzieć, że bonusy w postaci starych killerów Queensryche ("I Don't Believe In Love", "Empire", "Jet City Woman", "Silent Lucidity") są zdecydowanie lepsze od nowych propozycji Tate'a i spółki. A i tak Geoff oberwał za te covery, niekiedy wręcz oskarżano go o świętokradztwo. Opisywana wersja albumu ma dodatkowy dysk z ponownie zmiksowaną płytą przez Billy Sherwood'a (Yes). I tak się wsłuchiwałem, wsłuchiwałem, wsłuchiwałem... no, może brzmienie jest ciut lepsze, ale szczerze, nie dam sobie głowy uciąć. Myślę, że w tym wypadku nie pomoże nawet magia. Poza tym uważam, że teraz fani bardzo nakręcili się przeciwko Panu Tate, za dekadę albo dłużej, ludzie podejdą do albumu na spokojnie, na pewno nie padną na kolana ale sobie posłuchają z ciekawością, jako zwyczajną, przeciętną muzykę z pogranicza ambitnego heavy metalu i nowoczesnych rockowych brzmień. Czy mi się wydaje, że jako jedyny próbuję bronić Geoffa? \m/\m/ Ritchie Blackmore's Stranger In Us All
Rainbow
-
1995 BMG
Stosunkowo niedawno Ritchie Blackmore ogłosił reaktywacje swojego projektu Rainbow. Zebrał nową ekipę, zupełnie nowych muzyków - to nic nowego u Blackmore'a - i rozpoczął koncertowanie. Z "youtubowych" wstawek wynika, że nowe wcielenie Rainbow daje sobie radę, a Ronald Romero w niczym nie ustępuje Graham'owi Bonnet'owi, Joe Lynn Turner'owi czy Doogie White'owi. Mało tego, ci co
znają Romero z Lords of Black, wiedzą, że w jego głosie odnajdziemy barwy samego Ronnie James'a Dio, a przeglądając filmiki z występów "nowego" Rainbow, można doszukać się u niego witalności młodego Ian'a Gillan'a. Nie są to sugestie, że Ronald próbuje ułożyć swój głos pod kogoś konkretnego, nie, on śpiewa po swojemu i to jego olbrzymi atut. Daje to nadzieję, że następny album studyjny Rainbow będzie równie dobry jak poprzednie, a może nawet lepszy. Dobrze byłoby aby nie podzielił losów "Stranger In Us All". Albowiem album ukazał się w momencie nie najlepszym dla rocka w ogóle oraz gdy Ritchie nie wybrał jeszcze swojej nowej drogi artystycznej. Był bowiem po kolejnym rozstaniu z kolegami z Deep Purple, a przed decyzją wspólnego muzykowania z Candice Night, pod szyldem Blackmore's Night. Prawdopodobnie pomogła mu w tej decyzji porażka omawianego albumu w Angli i USA. Wielka szkoda, bowiem wcielenie kapeli z roku 1995 było bardziej niż obiecujące, a sam "Stranger In Us All" znalazł się w czołówce płyt najbardziej niedocenionych w historii rocka (przynajmniej w moim mniemaniu). Odkryciem tego krążka niewątpliwie jest Doogie White, może nie przebija on głosów Dio, Gillana czy Coverdale'a, ale na pewno ze swobodą konkuruje z Bonnet'em i Turner'em. Mam nawet wrażenie, że wręcz z tej rywalizacji wychodzi zwycięsko. Muzycznie krążek przedstawia się również wyjątkowo, już opener "Wolf To The Moon" wciąga słuchacza i zapowiada skierowanie się do brzmień z początków kariery Rainbow. Tą samą drogą idą wyróżniające się "Black Masquarade", pomysłowy "Hall Of The Mountain" zdradzający po raz kolejny fascynację Ritchie'go muzyką klasyczną, "Still I'm Sad" następne wcielenie przeboju The Yardbirds oraz wyjątkowy "Ariel", przez wielu uważany za muzyczną perełkę nie tylko tego krążka ale i wszystkich dokonań ekipy Blackmore'a. Niemniej muzyka na "Stranger In Us All" jest pewnym kolażem muzycznego wcielenia z Dio (to grupa utworów wymienionych powyżej) i tego bardziej komercyjnego z Turner'em (wymienić można "Cold Hearted Woman" czy "Stand And Fight"). Zapowiadało to na przyszłość nie lada gratkę dla fanów Rainbow i dobrego hard'n'heavy. Choć pojawiły się też pewne nowinki w postaci kompozycji "Hunting Humans" i "Silence", pokazując że tęcza ma jeszcze nieodkryte barwy. "Stranger In Us All" powinni znać nie tylko fani Rainbow czy talentu Blackmore'a ale również wszyscy ci co uwielbiają dobrego hard rocka (ten współczesny nie ma do niego startu). Liczę, że Ritchie i tym razem przygotuje dobre kompozycje, przynajmniej na poziomie przypomnianego krążka, bo to, że Ronald Romero da sobie rade jestem bardziej niż pewien. Liczę także, że nie porzuci swojego projektu po jednym albumie. Rainbow na to nie zasługuje. Long Live Rainbow! \m/\m/
Sarcofago - Hate 1994 Cogumelo
Brazylijskie Sarcofago, legendarny kult, który stworzył takie genialne albumy jak "I.N.R.I." i "The Laws of Scourge" (na którym są takie sztosy jak cenione "Midnight Queen" czy "The Black Vomit") w 1994 roku uderzył ze swoją trzecią płyta, zatytułowaną po prostu "Hate". Środek lat dziewięćdziesiątych nie był dobrym okresem dla thrashu. To samo tyczyło się Sarcofago, którego trzeci pełniak został nagrany przy użyciu automatu perkusyjnego. To właśnie sam automat perkusyjny stanowi największy szkopuł tego wydawnictwa. O ile poszczególne kompozycje są nawet całkiem słuchalne, o tyle bezustanny klekot komputerowej perkusji staje się szybko wręcz nie do zniesienia. I właśnie to jest najgorsze to jest dobry album, a raczej to byłby dobry album, gdyby nie ten irytujący automat. Mamy tutaj podobną sytuację co na "Open Hostility" Razor - tam też całość zrujnował wkurwiający terkot automatycznej stopy i sample imitujące hihat. Generalnie na "Hate" najlepiej prezentują się wolniejsze kawałki. Zadziwiająca rzecz jak na thrash metalowy album. Jednak to te wałki, które są wolniejsze - nie dość że przy okazji są epickie, klimatyczne i mają genialne gitarowe zagrywki - mają także mniej zagęszczoną perkusję. Im mniej tego nachalnego automatycznego stukania, które w ogóle nie przypomina brzmienia perkusji, tym lepiej. W szybszych kawałkach ta nieustająca kanonada tak samo brzmiących stuków i klekotów zasłania wszystko inne, co występuje w utworach. Niestety, żadne wznowienie nie potrafiło wyeliminować irytującej jednostajnej papki automatycznej perkusji na tyle, by móc się cieszyć tym, co można znaleźć pod nią. Aleksander "Sterviss" Trojanowski
Silver Mountain - Roses & Champagne 2016/1988 HNE
Jeśli ktoś z czytelników pamięta drugą połowę lat 80. to powinien kojarzyć, że wielkie komercyjne sukcesy Whitesnake, Europe czy Bon Jovi wpłynęły też na wiele innych zespołów, marzących o szczytach list przebojów i milionach na koncie. Złagodnieli więc na amerykańską modłę tacy giganci jak Judas Priest czy Accept, Iron Maiden zaczęli eksperymentować z lżejszym brzmieniem i syntezatorami gitarowymi, to i Szwedzi z Silver Mountain nie pozostali w tyle. Efekty były tu jednak dyskusyjne, bo jak ich wcześniejsze albumy studyjne "Shakin' Brains" i "Universe" zawierały szlachetny, tradycyjny metal, w przypadku debiutu z silnymi wpływami legend hard rocka pokroju Deep Purple
czy Rainbow, to "Roses & Champagne" rozczarował już wtedy, a i teraz brzmi, delikatnie mówiąc, średnio. Co istotne polscy fani metalu mogli poznać ten album właściwie na bieżąco, bowiem pośród płyt licencyjnych wydawanych przez Tonpress u schyłku PRLu były też LP's szwedzkich kapel: Silver Mountain właśnie, Charisma, 220 Volt i Bai Bang. Był jednak spośród nich najsłabszy, zalegał więc na sklepowych półkach, odstraszając zarówno ceną, jak i koszmarną okładką. Muzycznie nie było lepiej: z tych dziewięciu numerów wyróżniają się tylko nieliczne, w tym śpiewane przez gitarzystę i niegdyś głównego wokalistę Jonasa Hanssona i Catherine Hansson "Where Are You" oraz tylko przez gitarzystę "Not You Baby" - główny wokalista Johan Dahlstrom brzmi znacznie słabiej, jego głos pozbawiony jest jakiejkolwiek oryginalności i w żadnym razie nie dziwi mnie to, że jego przygoda z zespołem za-kończyła się po tej płycie. Nieźle brzmi też mocniejszy "Forest Of Cries", są godne uwagi gitarowe zagrywki w kilku numerach czy udane solówki. Jeśli więc ktoś lubi melodyjne, niezbyt mocne i sztampowe hard & heavy, znajdzie na "Roses & Champagne" coś dla siebie, innym polecam jednak wcześniejsze albumy Szwedów, bądź powrotny "Breakin' Chains", mimo tego, że wydawca kusi dostępnymi po raz pierwszy na CD bonusami live z 2010 roku, w tym udaną wersją "King Of The Sea" z debiutu oraz coverami: zadziornym "Strange Kind Of Woman" Deep Purple i takim sobie "Show Must Go On" Queen. Wojciech Chamryk
Silver Mountain - Breakin' Chains 2016/2001 HNE
Nic dziwnego, że po średnio udanym LP "Roses & Champagne" Silver Mountain szybko odeszli w niebyt, tym bardziej, że początek lat 90. miał już innych idoli i wyznaczał nowe rockowe/metalowe trendy. Zespół wrócił jednak do aktywności na początku XXI wieku, wydając czwarty album studyjny "Breakin' Chains" w 2001 roku. Trafiły nań nowe wersje starszych kompozycji grupy, zarówno znanych z wydawnictw płytowych, jak też nagranych kiedyś tylko w wersjach demo. Zabieg to oczywiście dość kontrowersyjny, świadczący raczej o braku potencjału muzyków i chwilowości tego reunion, jednak jako całość "Breakin' Chains" broni się całkiem nieźle, będąc jak dla mnie brakującym ogniwem pomiędzy pierwszym a drugim albumem formacji, nagranym w dodatku przez czterach muzyków klasycznego składu grupy. Mamy tu więc sporo hardrockowego ognia, porywające pojedynki Jonasa Hanssona i Jensa Johanssona, wspieranych przez sekcję Per Stadin - Anders Johansson i kilka prawdziwych perełek z dorobku Silver Mountain. Jedną z nich jest na pewno siarczysty opener "Prophet Of Doom", w niczym zaś mu nie ustępują archetypowy "Felo De Se", tutułowy rocker z organowymi partiami czy utwory z debiutanckiego singla zespołu z 1979 roku: "Man Of No Present Exi-
stence" i miarowy "Axeman And The Virgin" z syntezatorową solówką. Mamy też kompozycje instrumentalne, "The Butterfly" oraz "Milattack", bez wokali obywa się też zamieszczony na najowyszm wznowieniu krążka bonus z edycji japońskiej "Resurrection". Dodatkiem na tegorocznej edycji HNE są zaś publikowane po raz pierwszy na CD utwory z DVD "A Reunion Live" sprzed sześciu lat, wszystkie bez wyjątku pochodzące z "Breakin' Chains". Jeśli ktoś miałby więc wybierać pomiędzy oryginalną edycją sprzed 15 lat, wydaniem japońskim czy wersją MMP z 2009, gdzie dodatkami są tylko "Resurrection" oraz video "Prophet Of Doom", to nie ma się co zastanawiać - najnowsza jest najpełniejsza. Wojciech Chamryk
Skeptic Sense - Mind Versus Soul: The Anthology 2016 Divebomb
Divebomb Records przypomina kolejny zespół sprzed lat, niemieckich thrashers Skeptic Sense. CD "Mind Versus Soul: The Anthology" zbiera cały dorobek tej istniejącej na przełomie lat 80. i 90. formacji. Podstawą jest tu debiutancki i jedyny album "Presence Of Mind" z 1994 roku, wydany wówczas nakładem niezależnej, powiązanej z Inline Music, Gorgon Records. Firma ta jednak splajtowała wkrótce po wydaniu tej płyty, tak więc zespół został na przysłowiowym lodzie, a życia nie ułatwiał mu też fakt, że grał techno thrash, co wtedy było komercyjnym i artystycznym samobójstwem. Szkoda o tyle, że "Presence Of Mind" to naprawdę udany materiał, który po prostu nie trafił w swój czas - tak w 1988-1990 zostałby pewnie przyjęty o wiele bardziej życzliwie, ale chłopaki jak widać nie zauważyli, że muzyczne mody w ciężkiej muzyce też uległy diametralnym zmianom. Mamy więc w tych ośmiu numerach ostry, histeryczny i wysoki śpiew, sporo aranżacyjnego mieszania, zakręcone partie w stylu Voivod, Watchtower czy Sieges Even, aktywnie grającego, często też klangującego, basistę i wiele rytmicznych łamańców. Bywa niestety, że taki totalnie zakręcony numer kończy się jeszcze szybciej niż się zaczął, tak jak dwuminutowy "Raped", ale już "Harmony Of Souls", "Norm Always Wins" czy "Capital Punishment" to już zdecydowanie wyższa półka siarczystego i zarazem technicznego grania. Bonusy tego wznowienia to dwie demówki. Zawartość "Harmony Of Souls" (1991) i "Demonstration I" (1990) z jednym wyjątkiem, poprzedzonym długim wstępem "Sträwckür" utworem "Norm Always Wins" to wczesne wersje kompozycji znanych z późniejszego CD, jednak niekiedy różnią się one od finalnych wersji, szczególnie znacznie dłuższy "Last Moments", tak więc jest to interesujące dopełnienie "Mind Versus Soul: The Anthology" i zarazem łakomy kąsek dla kolekcjonerów. Wojciech Chamryk
Thor - Keep The Dogs Away - Super Deluxe Edition 2016/1977 Deadline Music
Sukcesy Thora w kulturystyce musiały mocno dopingować promocję jego dokonań muzycznych, bo po przesłuchaniu jego debiutanckiego albumu, człowiek trochę dziwi się, że taka muzyka skusiła włodarzy RCA Records do współpracy i wydania longplaya. Wtedy nie szastano tak kontraktami. Na "Keep The Dogs Away" zaproponowano bowiem dynamicznego hard rocka z wpływami, glam rocka, rock'nrolla i pewnymi elemencikami pop-rocka. Nic nowego. W tamtym czasie byliśmy po albumach, które były lepsze i ciekawsze. Teraz ten krążek dla miłośników heavy metalu może być rozczarowaniem, choć jakieś tam elementy wczesnego heavy też są. Na pewno, lepiej odnajdą się przy nim fani klasycznego hard rocka. Czas i pewna patyna, która odłożyła się na muzyce dała jej pewnego blasku. Słuchając teraz tej płyty na prawdę miałem wiele radochy i mimo sporej dawki schematów, doceniłem też jej walory (nie wielkie ale zawsze). A takie kawałki jak "Keep The Dogs Away", "Sliping Giant", "Military Matters" czy chociażby "Thunder" ciągle trzymają fason. O dziwo jest to album, który ma pewien koncept i to dość ciekawy. Sprawa jest dla mnie świeża, dlatego nie rozwinę tematu, bowiem nie mam gdzie potwierdzić usłyszanej historii. Drugi dysk tego wydania to zbiór ponad dwudziestu utworów, będących rarytasami z lat siedemdziesiątych. Nie dość, że dla kolekcjonerów to istny raj, to jeszcze możemy prześledzić, jak ewoluowała muzyka Thora i jego kolegów. Bardzo ciekawe przeżycie dla wszelkich badaczy muzyki lat siedemdziesiątych. Trzeci dysk to fragmenty koncertu z nowojorskiego klubu Highline Ballroom, który odbył się 14 maja 1980 roku. Nagrywane z jednej kamery, więc mamy nie zawsze dobre ujęcia, a także wiele brakuje jeśli chodzi o jakość obrazu, nie mówiąc o gwałtownych cięciach ujęć itd. Mnie to nie przeszkadza, bo bardziej chodzi o sam klimat występu. Mała klubowa scena, takie sobie nagłośnienie, jakaś gromadka widzów (nie wyglądają na fanów rocka, nie mówić o metalowcach). I to jest dla mnie największym skarbem tego wydania. W sumie 50 minut surowej rockowo, rock'n'rollowej muzyki. Trochę oryginalnych kawałków Thora w tym "Keep The Dogs Away", reszta to standardy rock'n'rollowe i covery typu "(I Can't Get No) Satisfaction" - Rolling Stones, "Wild Thing" - The Troggs, "I Wanna Hold Your Hand" - The Beatles, "Do You Wanna Dance" - Ramones (choć na prawdę to klasyk "Do You Want to Dance" Bobby Freeman'a) czy "My Sharona" - The Knack. No cóż, okazuje się, że każdy zaczynał w klubikach zanim dostał się na stadiony. Bardzo dobre wydanie "Keep The Dogs Away". Nie dość, że przypomina zapomniany album to przybliża nam w jakich okolicznościach powstała ta muzyka. Fani Thora i klasycznego hard rocka powinni mięć to wydanie u siebie. \m/\m/
RECENZJE
167
Brainstorm - Scary Creatures 2016 AFM
O albumie "Scary Creatures" czytaliście w poprzednim numerze, z pewnością sami też już go przesłuchaliście i macie swoją opinie. Ja napiszę jedynie, że ogólnie lubię pomysły tego zespołu na melodyjny power metal. Znajdują się wśród nich te mocniejsze, jak i te lżejsze utwory. Mnie bardziej pasują te mocniejsze kawałki, ale to masywne refreny, melodyjnie zaśpiewane przez Andy B. Franka stanowią o wartości muzyki tego zespołu. Tak w dużym skrócie można opisać "Scary Creatures", jak i ogólnie dokonań Brainstorm. Z resztą ten album nie jest podstawą tej recenzji. Jakiś czas po debiucie "Scary Creatures" wyszła wersja rozszerzona tej płyty (a może od razu obie były osiągalne). Do zasadniczej zawartości krążka dołożono bonusowe nagranie "Laif Your Eyes To See" oraz dysk DVD, na którym jest zarejestrowany występ zespołu z kwietnia 2014r. w klubie Turock w Essen. Właśnie teraz dane było mi obejrzenie zawartości tej płyty. Klub nie jest jakoś przesadnie duży. Mam wrażenie, że zespół ledwo co się mieści na scenie. Oczywiście przesadzam, bo muzycy w miarę swobodnie poruszają się, są też pewne elementy sceniczne, w postaci różnych grafiki, które są też wyeksponowane z tyłu wraz z logo kapeli. Brainstor akurat był w trakcie trasy Souls Of Fire - Live 2014 promował wtedy wydaną "Firesoul" (2014). Rzadko się to zdarza ale Niemcy odegrali album w całości, nie zmieniając nic, nawet w kolejności utworów. Jedyne wrażenie jakie odnio-słem, że na scenie wszystkie kompozycje zabrzmiały ciut mocniej. Zanim jednak przeszli do odegrania "Firesoul", sięgnęli po "Highs Without Lows" z "Soul Temtation" (2003). To najstarszy okres w karierze do którego zanurzył się band w tym performansie. Następnie "Shiver" z "Memorial Roots" (2009) i "Worlds Are Coming Through" z "Liquid Monster" (2005). Zaś po odegraniu płyty "Firesoul", zagrali jeszcze "Shiva's Tears" z "Soul Temtation", "Temple Of Stone" z "On The Spur Of The Moment" (2011), "Fire Walk With Me" z "Downburst" (2008) oraz ponownie z "Liquid Monster" tym razem "All Those Words". Godzina i czterdzieści minut intensywnego grania, gdzie w sumie można podziwiać moc i zwinność sekcji rytmicznej oraz wysokie umiejętności gitarzystów. Andy B. Frank to oddzielna historia, znakomity frontman z dużą charyzmą, z jeszcze większymi umiejętnościami. Znakomicie sprawdza się na deskach sceny. W trakcie grania słychać klawisze, niestety nie wytropiłem, czy były one grane przez kogoś za sceną, czy też po prostu kapela korzystała z sampli. Brainstorm to kapela prowadzona przez czterdziestolatków i mam wrażenie, że publiczność zgromadzona wtedy w Turock to ich rówieśnicy. Owszem można
168
RECENZJE
wyłapać paru młodych ale ogólnie to czterdziestolatkowie wypełniają klub. Wydaje mi się, że trudno zaobserwować to w polskich klubach, ale mogę się mylić. Dysk DVD uzupełnia jeszcze teledysk do openera "Scary Creatures", czyli utworu "The World To See". Nie ma co ukrywać ta rozszerzona wersja tego albumu jest zdecydowanie ciekawsze. Po drugie jakby muzycy skusiliby się na jakieś "documentary" to dysk DVD spełniłby ogólne standardy obecnie przyjęte, dzięki czemu dysk mógłby również zaistnieć oddzielnie. Całe szczęście dla mnie, nie wpadli na taki pomysł i nie musiałem się męczyć, skupiając się wyłącznie na muzyce. Polecam tę wersję wszystkim fanom Brainstorm. \m/\m/
niament do takich kompozycji. W sekcji "Classic Night" odnajdziemy kilka takich utworów. Całość to 3,5 godziny niezwykłych klasycznych heavy metalowych opowieści. Ale to nie wszystko. Na trzecim dysku tego wydawnictw znalazły się "odrzuty" z tych trzech wydarzeń. Tym razem jest ich tylko 19 utworów. I chyba, żeby zbyt gwałtownie nie studzić zapału widzów, dorzucono jeszcze po dwie kompozycje z festiwalu Rock Hard 2015 oraz trasy po Rosji również z 2015 roku, która była też częścią tzw. trasy jubileuszowej. No i niech ktoś powie, że to coś gorszego niż w wypadku oficjalnego dysku: "Metal Racer", "True As Steel", "Egypt (The Chains Are On)" (z udziałem Chris'a Caffery), "Hellbound", "You've Got Another Thing Comin'" (z udziałem Biff'a Byford'a) oraz "Metal Tango". Pewnie ktoś już zauważył, że musi być jeszcze dysk numer dwa. No i jest! "Behind the Curtain, Inside The Heart Of Doro (Dokumentation)". Wspominki, pochwały i inne ciekawostki czyli "gadające głowy". Najmniej zajmująca część jak dla mnie. Nie lubię takich specjałów, a i Doro i spółce w tym wypadku nie udało się im przekonać mnie do siebie. Nie zmienia to faktu, że "Strong And Proud - 30 Years of Rock and Metal" to wymarzone podsumowanie dla takiej artystki jak Doro. \m/\m/
Doro - Strong And Proud - 30 Years of Rock and Metal 2016 Nuclear Blast
Parę lat temu Doro Pesch celebrowała 30-lecie swojej kariery artystycznej. Najpierw na Wacken Open Air 2013 doszło do pierwszego z "30 Years Anniversary Show". Dwa następne odbyły się prawie rok później w halli CCD w Düsseldorfie, gdzie jeden z wieczorów nazywał się "Classic Night" i wspierany był przez orkiestrę, drugi zaś wieczór nosił nazwę "Rock Night". Były to naprawdę trzy olbrzymie przedsięwzięcia, które w dodatku przeprowadzono z iście niemiecką precyzją. Doro i muzycy z zespołu przeszli samych siebie, nie mówiąc o obsłudze. Świetnie przygotowane sceny, szczególnie gdy trzeba było zaadoptować ją do wspólnych występów z orkiestrą, dymy, światła, nagłośnienie, brzmienie i wszystkie co widać i nie widać. Pracowała przy tym cała brygada ludzi. Jednak, co widać było najbardziej, to liczba zaproszonych gości. Oczywiście chodzi o muzyków, którzy wspólnie z Doro wykonali przygotowane utwory. Na liście jest dwadzieścia sześć nazwisk (nie liczyłem orkiestry i tym podobnych). Skoordynowanie takiej masy ludzi to było też nie lada wyzwanie. Całość to niesamowita gratka dla fanów. Z powyższych koncertów wybranych zostało 38 utworów, bardzo wiele dobrego i jeszcze lepszego z dorobku Doro, są też covery, wymienię tylko kilka "Breaking The Law", "Fear Of The Dark", "Princess Of The Dawn" czy "Denim And Leather". Co chwila jakiś gość. Trzeba było być na tych koncertach cały czas bardzo mocno skupionym, żeby niczego nie uronić. Najbardziej podobała mi się część z Wacken, bo stanowi najbardziej dynamiczną i zwartą całość, no i kawałki typu "Burning The Witches", "Hellbound" czy "Earthshaker Rock". Eh... Wiadomo, że Doro również lubi wolne, balladowe kawałki. Orkiestra to wymarzony akompa-
Extreme - Pornograffitti Live Metal Meltdown 2016 Loud & Proud
Extreme w 1989 roku wypuszcza swój duży debiut, który był mocno osadzony w glam rocku/metalu. Późny debiut jak na taką muzykę. Rok później mamy do czynienia z czymś innym. "II: Pornograffitti" wydana w 1990 roku nadal mocno osadzona jest w glam rocku, hard rocku i heavy metalu, ale już mamy do czynienia z wyjątkowym podejściem do całości materii. Kawałki ciągle są przystępne dla słuchacza, przecież taka ballada "More Than Words" to ciągle chętnie puszczany kawałek w radio. Kompozycje nie są jednak już takie proste, a zagrane wręcz wirtuozowsko, wchodząc wręcz progresywne, techniczne granie. Pełno w nich przeróżnych odnośników do funky, swingu, czy muzyki latynoskiej. Muzycznie to pewien przeskok, który kumulacje miał na ich trzeciej płycie "III: Sides To Every Story". Jednak to "II: Pornograffitti" pierwsza zdobyła szerokie uznanie wśród fanów, jak i wymagających recenzentów. Oczywiście maniacy ekstremy nic tu nie znajdą, jedynie ci co penetrują scenę progresywną są w stanie znaleźć coś dla siebie. A szkoda bowiem abstrahując od stylu muzycznego Extreme proponuje rewelacyjne granie. Amerykanie utrzymywali się na scenie do 1996 roku. W latach 2004 i 2006 okazjonalnie się reaktywowali. Natomiast w 2008 roku ruszyli w trasę i wydaje się, że kontynuują karierę choć nie
tak intensywnie jak w latach dziewięćdziesiątych. 30 maja 2015 roku podczas występu w Hard Rock Casino w Las Vegas muzycy chcąc uczcić 25-lecie wydania "II: Pornograffitti" zagrali cały repertuar tej płyty. Po reaktywacji w porównaniu do czasu w którym nagrywali ten album, zespół gra ze zmienionym perkusistą, bowiem od jakiegoś czasu współpracują z Kevin'em Figueiredo. Wydaje się, że muzycy grają jak za dawnych lat, choć bywają momenty, gdzie tak jakby brakowało im animuszu. A może to takie wrażenie. W każdym razie muzyka nic nie straciła na swojej wartości. Bardzo podoba mi się to, że zagrali album tak jak go wypuścili, tak jak przyzwyczaiłem się do słuchania. Całość uzupełniają dwa nagrania, jeden z debiutu "Play With Me", drugi z trzeciego krążka "Cupid's Dead". Scena przygotowano jest tak jak teraz bywa w zwyczaju, są tylko muzycy, sprzęt, światła i telebimy/ekrany, na których wyświetla się kolarze nawiązujące - lub nie - do odgrywanego utworu. Produkcja całego koncertu może sie podobać. W filmie wykorzystano krótkie wstawki wypowiedzi samych muzyków, a także Brian'a May'a (Queen), Steven'a Tyler'a (Aerosmith) oraz Tom'a Morello (Audioslave). W dodatkach mamy jeszcze więcej "gadających głów", więcej wspomnień. I wiecie co, w tym wypadku zupełnie się nie nudziłem. Chłopaki z Bostonu świetnie opowiadają, pomaga im nawet Paul Geary, pierwszy perkusista. Jednak zaproszonych gości jest więcej: Michael Wagener, Dweezel Zappa, Edie Trunk, wspomniani wcześniej Brian May, Steven Tyler i Tom Morello, a także Bob St.John, Pat i Fred Danner, Ron Thal. Między rozmowami tym razem włączone są utwory, które słyszeliśmy na zarejestrowanym koncercie z Las Vegas. Jak wśród czytelników naszego magazynu zaplątał się jakiś fan Extreme niech bez oporów sięga po "Pornograffitti Live Metal Meltdown", nie będzie żałował, a przy okazji niech przekaże informacje innym fanom, bowiem o Bostończykach w tej chwili mało kto wspomina i rzadko o nich się mówi. A ten koncert świadczy o tym, że warto o nich pamiętać. Znam Extreme, znam ich muzykę, a przypomnienie jej sprawiło mi wiele radochy. \m/\m/
Judas Priest - Battle Cry 2016 Sony Music
"Battle Cry" to zapis koncertu z Wacken Open Air, który odbył się w 2015 roku. Wydanie DVD zawiera siedemnaście kompozycji (w tym intro). Ze względu, że był to czas promocji świeżego "Redeemer of Souls" w secie znalazły się utwory z tegoż albumu: "Dragonaut",
"Halls of Valhalla" i tytułowy "Redeemer of Souls". Jednak większość tego wydania to stare, nieśmiertelne klasyki, dla których fan Judas Priest dalby sie pokroić. Nie ma sensu wymieniać tych kawałków, myślę, że większość słuchałaby ich na każdym koncercie Brytyjczyków. Zresztą zespół jest w wyśmienitej kondycji i wszystko zagrane jest perfekcyjnie. Daj Boże im takiej kondycji jak najdłużej. Na scenie nie ma jakichś specjalnych rekwizytów, główną atrakcją są niesamowicie opracowane światła, trochę dymów oraz wizualizacje puszczane na ekranach, które głównie stanowiły rozmazane i pulsujące migawki. Z rzadka można było dopatrzeć się czegoś konkretnego np. płomienie, wyładowania elektryczne, logo zespołu czy okładka albumu "British Steel". Oczywiście nie mogło zabraknąć motoru przy "Hell Bent Form Lether". Każdy szczegół koncertu, a szczególnie brzmienie zostało precyzyjnie dopracowane. Jest ono przestrzenne, potężne i wyraźnie słychać każdy instrument. Dla Roba Halforda też brakuje mi słów uznania. Facet ma już swoje lata, głos już nie ten sam, ale wielu młodych chciałoby tak wymiatać. Na polskim wydaniu DVD uzupełnieniem są trzy utwory zarejestrowane w czasie koncertu Judas Priest w Ergo Arena (grudzień 2015). Trochę to dziwnie wygląda, bo kamery są tak rozmieszczone, że nie widać publiczności. No chyba, że jest to rzut z kamery za pleców Scotta Travisa, ale i tak publikę ledwo co widać. Niemniej same kawałki to rekompensują: "Screaming For Vengeance", a szczególnie "The Rage" z "British Steel" i "Desert Plains" z "Point of Entry". Nie ma co "Battle Cry", to dobry album koncertowy i trzeba go mieć. A jest kilka możliwości, bo są wydania CD, DVD, Blu-ray, CD+DVD itd. \m/\m/
Kiss - Rock Vegas 2016 Universal Music
Kiss to zwierze sceniczne, wiedzą o tym wszyscy, tyko nie Polacy. No może garstka, wie co nie co, bo na pobliskich koncerty Amerykanów u naszych sąsiadów można wyłapać flagi z Polski. Niestety, reszta polskich maniaków ma w głębokim poszanowaniu taki zespół, jakim jest Kiss. Swego czasu zamierzano zorganizować koncert tej grupy w Polsce, lecz brak szerokiego odzewu ze strony fanów, spowodował anulowanie tych planów, a nawet wykreślenie Polski z jakichkolwiek działań promocyjno-koncertowych w wypadku Kiss. Myślę, że już nic nie zmieni takiego stanu rzeczy. Wymyślony komiksowy wizerunek ciągle przyciąga chłopców, młodzież oraz dorosłych mężczyzn, którzy nigdy nie wyrośli z "krótkich majtek". Przyciąga również niegrzeczne dziewczynki. Nie dziwota więc, że poważni dojrzali i dorośli Polacy - w tym prawdziwi metalowcy - są ponad takie cyrkowe trupy, jaką jest Kiss. Może w tym trochę przesady ale, ziarnko prawdy też w tym tkwi. Amerykanie na swoich widowiskowych kreacjach nie poprzestają, na scenie jest również wiele innych atrakcji, począwszy od plującego ogniem lub krwawiącego Gene Simmons'a, jego wielki ozór, la-
tający muzycy, podnoszone lub podwieszone pod sufit platformy albo inne podesty, światła, dymy, sztuczne ognie oraz bardziej współczesne lasery czy telebimy, aż po finalne, sypiące się z góry, kilogramy migoczącego konfetti. Amerykanie mają naprawdę wiele atrybutów aby ucieszyć oko fana. Jednak ta cała wizualna otoczka wcale nie jest najważniejsza. Kiss przez te 40 lat swojej działalności dopracował się naprawdę wielu znaczących hitów w stylu hard'n' heavy. Myślę, że z ich przebojów można byłoby ułożyć nie jedno widowisko, takie jak to z Vegas. A jak dołożyć do tego kompozycje mniej znane czy też mniej popularne to wariacji na repertuar koncertów może być bardzo wiele i żadne nie znudzi fana. "Rock Vegas" jest rejestracją show nowojorczyków w sali The Joint kasyna Hard Rock w Las Vegas listopad 2014 - i na początku miała być wyświetlana jedynie w kinach. W ten sposób miano celebrować i dokumentować trasę z okazji 40-lecia istnienia Kiss. Jak widać plany zostały rozszerzone i mamy ten koncert również na DVD. Myślę, że ku uciesze wszystkich fanów tego bandu, którzy w domowym zaciszu mogą w każdej chwili sięgnąć po ten koncert-widowisko. Spektakl Kiss zawsze zaczyna się okrzykiem "The hottest band in the world - Kiss!!!", to już tradycja. Natomiast na otwieracza wybrano "Detroit Rock City" z mojego ulubionego albumu "Destroyer", czym oczywiście zostałem całkowicie kupiony. Pozostały program widowiska to mieszanka starszego repertuaru z tym nowszym. Niedawne czasy reprezentują między innymi "Hell of Hallelujah" i "Psycho Circus". Ze starszych zaś możemy usłyszeć przeboje typu "God of Thunder", "Love Gun", "Lick it Up", "Do You Love Me", "Black Diamond", "Deuce", czy "Rock And Roll All Nite". Oczywiście to tylko część całego show, który znalazł
się na "Rock Vegas", lecz gwarantuje, w żadnej z chwil nie odczujecie nudy. Tak jak nikt nie nudził się na widowni, która składała się z całego przekroju społeczno-wiekowego, często okiem kamery reprezentowanego przez jego piękniejszą część. Wszystko jest perfekcyjnie opracowane i wyprodukowane. Ujęcia dynamiczne i ciekawe, brzmienie wręcz perfekcyjne. Choć na żywo ciężko to sobie wyobrazić, to jednak takie "oszukaństwo" dokonane w zaciszu studia bardzo mi pasuje. To nie wszystko na tym krążku, jest bowiem akustyczna część. Gdzieś w biurowych pomieszczeniach zainscenizowano spotkanie z fanami i mini recital zespołu. Muzycy bez makijażu w codziennych strojach, odegrali siedem kompozycji, udowadniając, że ich muzyka sprawdza się nie tylko w warunkach jazgotliwego show. Fanów nie będę musiał przekonywać do "Rock Vegas". Innych chyba nic nie przekonam. A ja życzę Kiss, aby jak najdłużej żegnało się z fanami na całym świecie, bo nie dość, że wynikają z tego całkiem fajne muzyczne wydarzenia, to może jakimś trafem przyjadą także do Polski. \m/\m/
Motörhead - Clean Your Clock 2016 UDR
28 grudnia 2015r. to data, w którym Świat Metalu zmienił się na zawsze, odszedł wtedy Lemmy. "Clean Your
Clock" chyba ma nam pomóc z uporaniem się z nową sytuacją. Nie sądzę aby to wydanie było wymuszone śmiercią Lemmy'ego Kilmister'a. Po prostu Motorhead ostatnio funkcjonował w systemie: nowy album studyjny - trasa promująca - wydawnictwo koncertowe. Nie wszystkim się to podobało, ale zespół musiał jakoś funkcjonować. Nie decydowali sami muzycy, ale także management i wytwórnia, a ostatecznie górę brały czynniki ekonomiczne. W sierpniu 2015 roku wydali nowy album "Black Magic" i jak zwykle promowali go koncertami, była to też trasa z okazji czterdziestolecia istnienia zespołu. Jednym z tych koncertów - a raczej dwoma - z których wybrano najlepiej utrwalone nagrania, były występy, które odbyły się 20 i 21 listopada 2015 roku w słynnym monachijskim centrum Zenith. Na repertuar wydawnictwa w większości składają się utwory z albumu "Overkill". Poniektórzy uważają go za najlepszy w dorobku Motorhead. Mnie zawsze bardziej pasowały "Bomber", "Ace Of Spades" czy "No Sleep 'Til Hammersmith". Z tych dwóch pierwszych krążków oprócz tytułowych wybrano jeszcze "The Chase Is Better Than The Catch". Dwóch przedstawicieli miał też niedoceniony "Orgasmatron", który oprócz kawałka tytułowego prezentował "Doctor Rock". Powstał on ku czci zmarłego również w 2015 roku Philip'a John'a Taylor'a (vel Philthy Animal'a). Pozostałe kompozycje to pojedynczy przedstawiciele z różnych albumów, w tym "When the Sky Comes Looking For You" pochodząca ze wspomnianego ostatniego albumu studyjnego "Black Magic". Z resztą, co do repertuaru to Motorhead ma przeolbrzymi wybór. To nie są tylko te największe przeboje ale wszystkie pozostałe utwory z albumów, których przez lata wydał bardzo wiele. Co by nie wybrali to każda ich kompozycja ma swoją wartość. Jedyna kwestia to, czy fani są odpowiedni nastawieni do wydawnictw "live". Tak jak wspominałem metoda działania tej kapeli była taka, że ostatnio mieliśmy do czynienia z dużym wyborem utrwalonej muzyki na żywo. Wystarczy przypomnieć bardzo obszerną serię "The World Is Ours" z lat 2011 i 2012. Brzmienie tego albumu jest wyśmienite, czyli standardowe. Przyzwyczaili nas do tego nie tylko Lemmy ale Phil Campbell i Mikkey Dee. Jak to bywa ostatnio, zespoły nie epatują scenicznym przepychem. W roli głównej są muzycy i muzyka. Wspierają je głównie światła. Tak jest też w wypadku Motorhead, który ma jeszcze swój bombowiec zawieszony nad sceną. Niestety kondycja Kilmister'a w czasie show nie jest najlepsza, ledwo co stoi, bełkocze bardziej niż zwykle, bas nie zawsze "gada", jak nas do tego przyzwyczaił. Z resztą najlepiej wiedzą ci co byli w lipcu 2015 na Torwarze. Lemmy od dłuższego czasu walczył ze swoimi słabościami. Niekiedy bywało, że przegrywał z nimi ale co koncert walczył, nie poddawał się bez walki. Zresztą fani tak jakby nie zwracali na to uwagi, współtworzyli show w ten sposób starając sie wesprzeć Lemmy'ego swoją energią. Dzięki tej strategii Lemmy Kilmister dotrwał do 11 grudnia, do ostatniego zaplanowanego show w 2015 roku. Dalszą część tourne planowano na początku 2016 roku, jak wiadomo do realizacji tych planów nigdy nie doszło. Mam mieszane uczucia co do tego wydawnictwa. Jest to ostatni zapis - jak na razie z występów Lemmy'ego, co stanowi wartość samą w sobie. Z drugiej strony czasami ciężko się ogląda jego występ, bo widać jego walkę z chorobą, w dodatku człowiek ma świadomość, że niedługo później ostatecznie przegrał tą walkę. Sam repertuar jest niezły, brzmi dobrze ale może budzić wśród fanów
170
RECENZJE
przesyt, bo to nie jedyna płyta z nagraniami "live" w ostatnich latach. Może z czasem "Clean Your Clock" pozwoli zabliźnić wyrwę, która powstała po odejściu Ian'a Fraser'a Kilmister'a. Nie ułatwia tego też część nazwana w tym wypadku "Lemmy Future". Potrzeba na to jeszcze trochę czasu. Tak po prostu. Teraz niestety trzeba się nastawić na same takie wspominkowe wydawnictwa, kompilacje, reedycje, bo nic nowego już nie usłyszymy. \m/\m/
Onslaught - Live at the Slaughterhouse 2016 AFM
W dobie powszechnej cyfryzacji wytwórniom jest łatwiej podesłać pliki z mp3 niż wysyłać jakieś fizyczne promówki. Sprawdza się to przy normalnych studyjnych albumach. Niestety przy nagraniach "live" to różnie bywa. Owszem można spokojnie opisać muzykę, ale gorzej, gdy idzie opisać obrazki opierając się tylko na dźwiękach. Nie poznałem jeszcze takiego magika. Czasami bywa tak, że po jakimś czasie, dany tytuł możemy obejrzeć też w wersji video. Tak stało się w wypadku "Live at the Slaughterhouse". W poprzednim numerze opisana była wersja audio, czas aby opisać wersję video. Muzycznie wiadomo - thrash, czyli ponad godzina brutalności, agresji i nawałnicy gitarowo-perkusyjnej przedzielanej wrzaskiem wokalisty. Brzmienie jest ostre, ekspresyjne i potężne, choć nie pozbawione jest koncertowej szorstkości. A może na szczęście. Wszystko zagrane z pasją i na wysokim poziomie. Na szczególne wyróżnienie moim zdaniem zasługuje wokalista Sy Kellera, który udowadnia, że jest rasowym thrashowym krzykaczem. Repertuar stanowią głównie starsze utwory, gdzie rarytasami są chociażby "Thermonuclear Devastation" i "Onslaught (Power from Hell)". Wręcz w tej odsłonie na nowo odżywają. Są też kawałki z nowszych albumów, gdzie z kolei prym wiedzie "66 Fucking 6". W wypadku takich koncertów najważniejsi są muzycy i ich muzyka, więc scena pozbawiona jest wszelkich akcesoriów, są za to sprzęt, piece, dymy i światła. Widać, że muza, jak i zespół wciągają do zabawy publikę, która od początku jest aktywna. Sama publiczność stanowi cały przekrój wiekowy, są młodzi, w średnim wieku, jak i starsi, którzy pamiętają początki Onslaught. Do zarejestrowanego materiału dołączone jest "Documentary" (znudziło mnie strasznie) oraz teledysk do utworu "66 Fucking 6". "Live at the Slaughterhouse", czy to w wersji audio, czy video, warte jest polecenia każdemu thrash-maniakowi. \m/\m/
Scorpions - Return To Forever - Tour Edition 2016 Sony Music
Opisując "Return To Forever" byłem w gronie osób, którzy krytycznie podeszli do repertuaru płyty, obwiniając za stan rzeczy duet producencki Hansen/Andersson, sugerując, że lepiej byłoby aby za całą ramówkę albumu odpowiadali sami muzycy. W trakcie mojej opinii zwróciłem też uwagę, że drugą stroną
To Forever" i jest zwolennikiem samej muzyki, nie musi na siłę sięgać po to rozszerzone wydawnictwo, bonusy audio nie są tego warte. Natomiast jeżeli dla kogoś ruchome obrazki są żywiołem, to nie ma siły, musi mieć "Return To Forever - Tour Edition". Podobnie jak wszyscy inni kolekcjonerzy. Generalnie dla fanów bardzo ciekawe wydawnictwo. obioru tego albumu byli fani, którzy nie zaprzątali sobie głowy niuansami, a po prostu oddali sie przyjemności słuchania muzyki. Moim zdaniem czas oddał właśnie im rację, bo takie kawałki jak "Going Out With A Bang", a szczególnie "We Built This Hause" stały się już przebojami, a ogólnie album cieszy się dość sporym zainteresowaniem. A wspomniane oba kawałki wyszły z pod pióra wspomnianych Szwedów, co świadczy, że panowie jednak wstrzelili się w przekaz Scorpionów. Natomiast "Tour Edition" obala skutecznie moje kolejne tezy. Do dysku z główną porcją muzyki dołączono bonusy, których autorami są wywoływani Klaus Maine, Mathias Jabs czy Rudolf Schenker. I skwituje ten fakt w ten sposób, że jednak czasami nie powinno się wychodzić na przeciw ciekawości fanów i niektóre rzeczy po prostu powinno się przemilczeć, pozwolić aby przemyślano je jeszcze raz lub... dać pomysły muzyczne do aranżacji panom Hansen'owi i Andersson'owi. Jednak zostawmy zawartość krążka audio w spokoju, a skupmy się na dwóch kolejnych dyskach DVD. Bowiem dla tej edycji to jest główna atrakcja. Na jednej płycie jest koncert z Brooklynu (Nowy Jork), na drugiej rejestracja występu z francuskiej edycji Hellfest 2016. Oczywiście oba show były wystawione w ramach trasy promującej "Return To Forever", także zawierają bardzo zbliżony repertuar i w zasadzie różnią się szczegółami. Niemniej muzycy byli w niesamowitej formie i oglądanie tych koncertów to niesamowita frajda. Koncerty zaczynają się przywołanym już kawałkiem "Going Out With A Bang", który znakomicie spełnia się w roli openera. Jest także entuzjastycznie przyjmowany "We Built This Hause". Wiadomo, że Scorpions utożsamiany jest z balladami, więc w setach mamy "Wind Of Change" oraz "Still Loving You", jednak podstawą całego koncertu są dynamiczne przeboje jak "Make It Real", "The Zoo", "Big City Nights", "Dynamite", "Blackout" czy "Rock You Like A Huricane". Oczywiście to nie wszystko, jest parę mniej topowych utworów "Crazy World" i "Rock'n' Roll Band", spora gromadka kawałków w wersji instrumentalnej "Coast To Coast", "Delicate Dance" i "In The Line Of Fire", tematyczne bloki "70's Medley", "Acustic Medley" oraz "Kottack Attack", który jest niczym inny, jak solowym popisem perkusisty. Ponad półtora godziny niesamowitego show, gdzie rządzi muzyka, która za jotę nie chce się zestarzeć. Oczywiście jeszcze są takie sceniczne duperele, że ktoś zdejmie albo założy kapelutek, albo inną część garderoby czy też wymieni gitarę na taką co dymi. Może dla kogoś na koncercie Scorpions to jakieś atrakcje. Dla mnie muzyka Niemców nie pozwala na zwracanie uwagi na takie drobiazgi. Wspomniane dyski nie zawierają tylko rejestracji występów, są przygotowane jak profesjonalne wydawnictwa wizualne. Na pierwszym dysku odnajdziemy również teledyski (jedne są tzw. lyric videos) oraz omówienie wszystkie utwory z albumu "Return To Forever" (po angielsku i niemiecku). Natomiast na drugim dysku dodatkowo znajdziemy wywiady z Maine, Jabs'em i Schenker'em również po angielsku i niemiecku. Sumując "Tour Edition". Jeżeli ktoś ma podstawowe wydanie "Return
\m/ \m/
Twisted Sister - Metal Meltdown 2016 Loud & Proud
Bardzo wiele dobrego dzieje się ostatnio wokół Twisted Sister. A to dokumentalne DVD, a to dobre recenzje z koncertów, a to jakieś plotki o nowym albumie. Jedno przykre wydarzenie jaki ich dotknęło w ostatnim czasie to śmierć oryginalnego perkusisty A.J. Pero (20 marzec 2015). Wkraczamy też w sedno tej recenzji, bowiem "Metal Meltdown" to zapis z koncertu z sali The Joint kasyna Hard Rock w Las Vegas - 30 maj 2016 - który poświęcony był pamięci właśnie A.J. Pero. Do udziału w przedstawieniu zaproszono Mike'a Portnoy'a. Pozostali muzycy Twisted Sister to panowie z przedziału oznaczonego cyfrą 60, widać to po nich, ale po zachowaniu już zupełnie nie. Największe sukcesy Twisted Sister to lata osiemdziesiąte. W tym czasie wydali swoje najlepsze płyty i największe przeboje. Z nich też zbudowany jest repertuar koncertu z Las Vegas. I gdy człowiek tak przysłuchuje się tym kawałkom przestaje się dziwić, że aktualnie Twisted Sister tak dobrze jest odbierane przez fanów. Świetne kawałki, znakomicie odegrane, to zawsze musi się podobać. Do wyboru jest bardzo wiele, mnie najbardziej przekonują: "The Kids Are Back", "Stay Hungry", "You Can't Stop Rock'N'Roll", "Under The Blade", "I Am (I'm Me)", "We're Not Gonna Take It" oraz "I Wanna Rock". Na scenie oprócz muzyków są telebimy, są światła, są dymy ale jakoś nie absorbują, sami muzycy i ich muzyka wystarczy. Od czasu do czasu nagrania przerywane są różnymi wypowiedziami, jest to zajawka tego co czeka nas w części dokumentalnej. To taki pomysł producentów Loud & Proud Records. Da się przeżyć, choć zdecydowanie lepszy jest odsłuch samego CD, który nie ma tych wtrąceń. Twisted Sister miało podjąć decyzję o rozwiązaniu działalności, ale w takim wypadku wołałbym aby wybrali rozwiązanie, jak np. Kiss czy Scorpions i wyruszyli w nigdy nie kończącą się trasę pożegnalną. Chyba w tedy wszyscy byliby najbardziej zadowoleni. \m/\m/