Heavy Metal Pages 70

Page 1



Spis tresci

Intro Gdy planuję kolejne wywiady, nigdy nie mam pewności, że dana rozmowa znajdzie swój szczęśliwy finał, w postaci artykułu w naszym magazynie. Z różnych powodów spora część tych konwersacji nam przepada. Według mnie zbyt duża. Taki los miał spotkać wywiad z Riot V, a przecież ich ostatni studyjny album "Armor Of Light" był mocno komentowany i wychwalany przez fanów tradycyjnego heavy metalu, nawet tu w Polsce. Dlatego bardzo było nam przykro, że piętrzące się problemy wskazywały na to, że ten interview miał się nie odbyć. Jednak w pewnym momencie losy odmieniły się i wywiad wylądował u mnie na skrzynce e-mailowej. Niemała w tym rola pewnej osoby z PR w Nuclear Blast, za co jej bardzo dziękujemy. To, że formacja wyładowała na okładce, nie jest tylko zasługą dwóch udanych albumów, wspomnianego "Armor Of Light" czy wcześniejszego "Unleash The Fire", ale przede wszystkim jest wynikiem tego, co zrobił przez całe swoje życie Mark Reale. Taki nasz swoisty hołd dla tego muzyka. W czołówce tego magazynu znalazły się również ikony niemieckiego heavy metalu, zespoły Grave Digger i U.D.O. oraz thrash metalu Darkness i Necronomicon. Ostatnie dwa teamy, kiedyś zaliczane były do drugiej ligi niemieckiego thrash metalu (może nawet niższej), jednak teraz udowadniają, że ten dystans między czołówką, a nimi, nie jest aż tak duży. Ciekaw jestem, czy macie podobne odczucia odsłuchując kolejno "First Class Violence" i "Unleashed Bastards". Dla przykładu, mnie szczególnie przypadła do gustu płyta Darkness. Unikatową kapelą w tym zestawie jest kanadyjski Voivod. Ich niezwykłą wizją progresywnego thrash metalu zachwycają się wszyscy, recenzenci, muzycy oraz fani. I to od lat. Niestety nie ma to w ogóle odbicia we rzeczywistości. Przynajmniej tu w Polsce, bo wystarczy przywołać ostatni koncert Voivod w Warszawie, gdzie zebrała się tylko garstka fanów. Zupełnie inne problemy ma za to Nocny Kochanek, który praktycznie w tym samym czasie promuje swoją koncertówkę "Noc z Kochankiem" i nowy studyjny album "Randka w ciemność". Rzecz w dzisiejszych czasach niespotykana, nawet na najwyższym szczeblu muzycznego businessu. Projekt jajcarski, nie ukrywający swoich tendencji, wykorzystujący tradycyjny heavy metal, który w dodatku zagrany jest na bardzo dobrym poziomie. Nie ma problemów z wypełnieniem średnich i dużych klubów w Polsce, a i na dużych festiwalach też się sprawdza. Pod względem sprzedaży płyt też zawstydza niejednego topowego polskiego artystę popowego. Po prostu przekonał do siebie całe grono wiernych słuchaczy. Jak to bywa, tam gdzie ktoś osiągnie sukces, pojawiają się oponenci, a ci traktują zespół, jak faktycznych zdrajców metalu. Formację, która nie jest warta zainteresowania nikogo poważnego. Co nie jest do końca prawdą chociażby dla tego, że muzycznie mocno nie odbiegają od własnego alter ego, czyli dokonań Night Mistress. Poniekąd znakomitego zespołu. Niestety mimo, że ich płyty "The Back Of Beyond" i "Into The Madness" zdobyły przychylne recenzje krytyków i fanów, to kapela nie była wstanie zdobyć większej popularności, przez co nie miała możliwości na normalną egzystencję. I z taką rzeczywistością na co dzień walczą pozostałe polskie kapele grające tradycyjny heavy metal. A dlaczego tak jest, czemu inne kapele z tej sceny nie mogą zainteresować podobnego gremium, co Nocny Kochanek, to jest tajemnica godna jej rozwikłania. Jak wiele trudu trzeba włożyć aby choć trochę przełamać niemoc polskiej sceny, niech za przykład posłuży katowicki Crystal Viper. Kapela w ostatnim czasie wzmogła działalność studyjną i konceptową. Niestety większość dobrych rzeczy dla tej formacji dzieje się poza granicami ojczystego kraju. Ich nowa EPka "At The Edge Of Time" większe zainteresowanie wzbudziła na zachodzie naszego Kontynentu, a i tam częściej zaprasza się ich na koncerty, a nawet trasy. Natomiast tu w Polsce choć spora część fanów kojarzy nazwę i muzykę zespołu, to zupełnie nie przekłada się chociażby na większą ilość koncertów. Oczywiście grupy z początku magazynu to tylko kropla tego, co znajdziecie w nowym numerze. Większość jego zawartości to konglomerat wszelkiej maści formacji parających się graniem tradycyjnego heavy metalu oraz thrash metalu. W śród nich odnajdziecie wszelkie rodzaje odcieni wspomnianych stylów, a także wszystkie możliwe pokolenia, więc są to wywiady z muzykami doświadczonymi przeplatane rozmowami z zupełnymi młodzikami.

Z grona zespołów grających thrash metal na uwagę zasługują hiszpańska formacja Angelus Apatrida, która promuje się znakomitym albumem "Cabaret De La Guillotine", ich pobratymcy z Crisix, Brazylijki z Nervosa, Kanadyjczycy z Droid, którzy podobnie jak ich słynni protektorzy preferują bardziej progresywne klimaty, oraz Amerykanie z Seax ale ci to bardziej speed metalowcy. Znajdziecie też rozmowę z Paulem Evo, który opowiada o swoim Warfare. Projekcie zaliczanym do nurtu NWOBHM, acz znacznie odbiegającym od głównego nurtu, chętnie czerpał z punk rocka i tworzył podwaliny do tego, co później nazywano speed czy też thrash metalem. Warto przeczytać też rozmowę z muzykami z Deliverance, którzy rozpoczynali w podobnym czasie co wielcy amerykańskiego thrashu, ale nie zdobyli aż takie popularności. Być może zaważyła sprawa, że reprezentowali mało popularny w heavy metalu chrześcijański światopogląd. Kapela działa do dzisiaj i promuje całkiem niezły album "The Subversive Kind". Oczywiście jest jeszcze więcej artykułów gdzie w roli głównej są thrash metalowe bandy, chociażby Injector, Thrashist Regime czy Axegressor. Jeżeli ten styl leży komuś na sercu powinien wyłapać każdy z tych wywiadów. Równie wiele dzieje się w magazynie, co do sceny heavy metalowej. Większość zespołów to nowa fala, która wręcz nas zalewa, a w nowym numerze prezentują ją Night Demon, Cauldron, Hitten, Elvenstorm, Stormzone, Manacle, Vandallus itd. Praktycznie, co chwila pojawia się jakiś nowy ich przedstawiciel, który swoja muzyką cieszy nasze uszy. Za każdym razem gdy przygotowuję nowy numer naszego periodyku, bardzo ciekawię się jak wiele kapel z tego nurtu będzie potrafiło przebić się na szczyt, jak wiele zostanie na dłużej w zbiorczej pamięci fanów tego stylu. Oczywiście wśród tej masy młodych i młodszych kapel znajdziecie rozmowy z przedstawicielami pokolenia, które swoich sił próbowało już w latach 80., chociażby Virgin Steele, Stormwitch czy Chastain. Ten ostatni, David Chastain, wspominał również swoją współpracę z zmarłym niedawno Markiem Sheltonem, z czego niedawno powstał album Shelton/Chastain - "The Edge Of Sanity". Trochę wcześniej wywołany został nurt NWOBHM. Miłośnicy tego kultowego muzycznego ruchu z pewnością z chęcią przeczytają wywiady z Weapon UK, Traitors Gate czy SnatchBack. Ogólnie, tych heavymetalowych zespołów wszelkich odmian w magazynie jest znacznie więcej. I myślę, że będziecie mieli problem z wytypowaniem artykułów, które będziecie chcieli wziąć jako pierwsze do czytania. Nie wiem czy zauważyliście, ale ostatnio - w większym lub mniejszym wymiarze - pojawiły się u nas wywiady z grupami grającymi doom metal. Ten nurt miał zawsze rzeszę swoich wyznawców i po stronie muzyków i fanów. Nam tym łatwiej przyszło pisać o nich, bo wiele z nich bardzo chętnie wykorzystuje w swojej estetyce oldschoolowy heavy metal. Zwolennicy tej frakcji będą mieli do wyboru wywiady z Apostle Of Solitude, Cruthu, Iron Void, Lord Vigo czy Professor Emeritus. Sporadycznie staramy się wprowadzać trochę różnorodności, więc na łamach naszego pisma pojawiają się wykonawcy, którzy bardziej wkraczają w nur ekstremalnych odmian metalu. Tym razem będziecie mogli poczytać, co ciekawego mają do powiedzenia muzycy z death/thrashowego Madrost, black/thrashowego Destroyer 666 i progresywno-melodyjnego death metalowego Into Eternity. Jak już padło słowo progresywny to oczywiście jest kącik, gdzie odnajdziecie takie kapele, ale postrzegane w sposób bardziej tradycyjny, wystarczy wspomnieć Redemption, Necrytis, Chris Caffery czy Sonic Prophecy. Każda z nich to zupełnie inny odcień tej muzyki, a Sonic Prophecy wkracza również w power metalowe rejony, które ma kolejnych przedstawicieli Mob Rules, Nils Patrik Johansson, Mystic Prophecy czy Helion Prime. W tej części odnajdziecie też zespoły, które w swoim soczystym power metalu wykorzystują hard rocka (SoulHealer), czy też w swojej wersji hard rocka samego klasycznego rocka (Northward). Oczywiście przedstawiłem w ogromnym skrócie to, co możecie wychwycić do czytania w przygotowanym numerze. Mam nadzieję, że znajdziecie w sobie na tyle siły i chęci, że będziecie w stanie przeczytać magazyn w całości. Michał Mazur

3 4 6 8 10 12 13 14 16 18 20 22 24 26 29 30 32 34 36 38 39 40 41 42 44 45 46 48 50 52 55 56 58 60 62 64 66 68 72 74 75 76 78 80 82 86 87 88 90 92 94 96 98 100 101 102 104 105 106 108 111 114 116 118 120 122 124 126 127 128 134 136 137 168

Intro Riot V Grave Digger Darkness Necronomicon U.D.O. Virgin Steele Voivod Angelus Apatrida Seax Nocny Kochanek Ashes Of Ares Crystal Viper Crisix Nervosa Injector Verni Source Cauldron Night Demon Blackslash Wolfen Infrared Wretch Manacle Road Warrior Revenge Warfare Humanash Destroyer 666 Vandallus Deliverance Empiresfall Thrashist Regime Primitai Axegressor Chastain Stormzone Sanhedrin Haunt Stormwitch Wardance Lord Vigo Professor Emeritus Iron Void Cruthu Helion Prime Apostle Of Solitude Snatch-Back Weapon UK Traitors Gate Elvenstorm Droid Madrost Secret Society Chevalier Hitten Runelord Steel Fox Sonic Prophecy Northward Into Eternity Necrytis Mystic Prophecy Mob Rules Redemption SoulHealer Chris Caffery Nils Patrik Johansson Live From The Crime Scene Zelazna Klasyka Reminiscencje NWOBHM Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten...

3


Zawsze mieliśmy kiepski management Riot to kapela, która istnieje już ponad cztery dekady. Przez ten czas grupa nie uniknęła zmian składu, ewolucji stylistycznych, problemów z managementem i gorszych momentów. Muzycznie grupa ta nie musi już chyba nic nikomu udowadniać. Riot znany jest także, ze swojej dość oryginalnej, mało metalowej maskotki. Kiedyś z kumplem z liceum zastanawialiśmy się, jakim zwierzęciem jest ten biały puszysty stworek. Nie sądziłem wtedy, że będę kiedyś miał okazję zaczerpnąć tą informacje u samego źródła. Ponadto basista Don Von Stavern oraz wokalista Todd Michael Hall opowiedzieli sporo o świetnej nowej płycie "Armor Of Light", swoim sentymencie do Japonii, a także dowiemy się co "Biblia" ma wspólnego z heavy metalem. HMP: Jesteśmy po premierze albumu "Armor Of Light", a już pojawiły się opinie, że jest to najlepsza płyta w karierze Riot/RiotV. Zgodzisz się z tym? Don Von Stavern: Ciężko tutaj udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Warto jednak pamiętać, że ten zespół istnieje 4 dekady i nagrał 17 płyt. Mieliśmy kilka lepszych, wyróżniających się wydawnictw jak "Fire Down Under" czy "Thundersteel". Staramy się dawać z siebie wszystko.

kstach stosuje jednak sporo biblijnych nawiązań i odnośników. Tytuł albumu jest właśnie jednym z nich. Todd Michael Hall: Utwór "Armor Of Light" nawiązuje do dwóch fragmentów "Biblii". Tytuł pochodzi z "Listu do Rzymian" werset 13:12, który brzmi "Noc się posunęła, a przybliżył się dzień. Odrzućmy więc uczynki ciemności, a przyobleczmy się w zbroję światła!" (tłum. "Biblia Tysiąclecia" przyp. red.). Tekst natomiast odwołuje się do

rów z "Armor Of Light"? Don Von Stavern: Nie wiem czy w naszym przypadku można w ogóle mówć o komercyjnym potencjale. Ja oraz Markus z Nuclear Blast zdecydowaliśmy wybrać utwór, który autentycznie skopie ludziom tyłki i będzie symbolizował nasz triumfalny powrót. "Victory" wydaje się być zatem idealnym utworem. Szybka gra sekcji, ostre riffy, wysoki wokal i wpadająca w ucho melodia. Oczywiście na tym albumie znajdzie się jeszcze sporo komercyjnych momentów, po które sięgniemy w przyszłości. Kolejny teledysk z "Armor Of Light" to "Angel's Thunder, Devil's Reign". Moim zdaniem jest tro najlepszy utwór na płycie. Todd śpiewa: "live fast, die young". Traktujecie poważnie to zdanie? Don Von Stavern: Dzięki. Moim zdaniem to też jeden z lepszych utworów na albumie. Utwór ten jest kontynuacją sagi o Johnnym. To taki buntownik bez powodu, beztroski facet, który lubi imprezy, alkohol i łatwe dziewczyny, Jest szefem bandy. Jego życiowe motto to żyj szybko, umieraj młodo, i miej kupę frajdy w życiu. Zarówno w tekście, jaki w teledysku pojawia się motyw harleyowców. Jesteście entuzjasta mi jazdy na motocyklu? Don Von Stavern: Jeżeli chodzi o mnie to nie, ale Todd ma niezłą kolekcję Harleyów Davidsonów. Chcieliśmy go nagrać jak jeździ, jako tło do teledysku, ale zrezygnowaliśmy z tego. Todd Michael Hall: Dzięki za pozytywną opinię o "Angels Thunder, Devils Reign". Słowa do tego utworu napisał Donnie. Jest on zapalonym motocyklistą. Jestem maniakiem od ok. 25 lat. Na dzień dzisiejszy mam 4 motocykle - 3 Harleye oraz 1-ego Royal Enfielda. Niestety, jestem osobą zapracowaną, więc rzadko na nich jeżdżę. Nie ukrywam, że chciałbym to robić częściej. Kolejny interesujący kawałek to "Burn The Daylighr" z riffem w stylu Ritchie'go Blackmore'a. Don Von Stavern: To kawałek naspisany przez Mike'a Flyntza i Todda Michaela Halla. Jest to kombinacja kompozycyjnego stylu Mike'a z okresu jego kariery w Riot i kilku aranżacyjnych smaczków, co rzeczywiście czyni go interesującym. Ja lubię pisać szybkie, chwytliwe numery, Mike natomiast często nawiązuje do brzmienia w stylu Yngwie Malmsteena lub Whitesnake. Mnie to odpowiada bo jestem wielkim fanem Deep Purple i zgodzę się z Tobą, że ten riff przypomina grę Ritchie Blackmore'a.

Foto: Nuclear Blast

"Armor Of Light" to dopiero drugi album wydany w aktualnym składzie pod szyldem Riot V. Uważam, że odwaliliśmy kawał dobrej roboty i cieszę się, ze zarówno fani, jak i krytycy potrafili ją docenić. "Armor Of Light" to świetny tytuł na płytę. Powiedzcie proszę, czy kryje się za nim jakaś ideologia bądź przesłanie? A może po prostu daliście albumowi ten tytuł bo po prostu fajnie brzmi? Don Von Stavern: Mieliśmy kilka pomysłów na tytuł. Najbardziej skłanialiśmy się ku "Victory", gdyż to właśnie zwycięstwo jest wspólnym mianownikiem łączącym teksty wszystkich utworów z albumu. Taki też ma tytuł kawałek wybrany na pierwszy singiel. Todd w swoich te-

4

RIOT V

"Listu do Efezjan" wersetów 6:10-18. Te wersy zawierają takie wyrażenia jak "zbroja światła" (ang. "armor of light"), "pancerz sprawiedliwości" (ang. " breastplate of righteousness"), "pas prawdy" (ang. "belt of truth"), "hełm świętości" (ang. "helmet of salvation"), "strzały ognia" (ang. "burning arrows") oraz "miecz Ducha" (ang. "sword of the Spirit") brzmią, jakby żywcem były wyjęte z heavy metalowego tekstu. Miało to niewątpliwy wpływ na wybór tytułu albumu. Poza tym ten tytuł faktycznie fajnie brzmi i można było do niego dorobić niezły obrazek. Pierwszym utworem promującym album, do którego nakręcono teledysk jest "Victory". Uważacie, że ten kawałek ma największy komercyjny potencjał spośród wszystkich utwo-

"Heart Of The Lion" ma zaś chyba jeden najlepszych refrenów w całej Waszej karierze. Don Von Stavern: Dzięki. Ten utwór napisałem wspólnie z Toddem. Ja jestem autorem muzyki, on napisał tekst. To takie nawiązanie do "Thundersteel". Todd Michael Hall: Wow! Dzięki za komplement. To niesamowite! Donnie dał mi demo tego utworu, które właściwie już brzmiało jak skończona wersja. Włączałem sobie to zawsze, gdy jechałem samochodem i za którymś razem wpadły mi do głowy słowa "Heart Of The Lion". Same. Tak po prostu. Przyszła mi do głowy postać Ryszarda Lwie Serce. Zacząłem pisać słowa i rozwijać linię melodyczną wokalu wokół tego motywu. Jeśli chodzi o muzykę to Donnie jak zwykle odwalił kawał dobrej roboty. A co było inspiracją do kawałka "San Antonio"? Lubicie to miasto? Don Von Stavern: Mieszkam tam. Chyba, że


mamy z zespołem okres intensywnej pracy, wtedy przenoszę się do Nowego Jorku. To właśnie w San Antonio spotkałem Marka Reale'a we wczesnych latach osiemdziesiątych. Uwielbiał on to miasto, szczególnie ze względu na panującą tu słoneczną pogodę. Wolał ją od deszczowej nowojorskiej aury. Choćby z tego powodu, że był zapalonym biegaczem. Również w San Antonio założyliśmy razem zespół Narita, a efektem tej współpracy było moje dołączenie do Riot w 1984 roku. Zatem jak widzisz, to miasto pewną rolę w historii zespołu odegrało. Jest tam też wielu naszych fanów. Poza tym tamtejszy heavy metalowy DJ Joe Anthony - człowiek, który odkrył i pomógł zaistnieć wielu kapelom, często puszcza Riot w swojej stacji Kiss FM. "Armor Of Light" ma naprawdę świetne brzmienie oraz produkcję. Don Von Stavern: Kiedy podpisaliśmy kontrakt z Nuclear Blast, czułem, że musimy dokonać pewnych zmian w kwestii produkcji. Miałem wtedy do czynienia z mniejszą wytwórnią, która skierowała mnie do Chrisa Colliera. Pracował on z takimi artystami jak Korn, Slipknot, Metal Church, Prong i wielu innych Czułem, że Riot potrzebuje takiego producenta jak on, gdyż zależało nam na uzyskaniu bardziej metalowego brzmienia, które było naszym celem. Brzmienie momentami jest dość surowe. Nie chcieliśmy tego niszczyć zbyt dużą ilością efektów i dodatków. Możesz w końcu tutaj poczuć uderzenie bębnów (śmiech).

Które kawałki z tego albumu będziemy mogli usłyszeć na koncertach? Zdradzicie coś, czy ma być to niespodzianka? Don Von Stavern: Kiedy zespół istnieje tak długi czas, jak Riot, zawsze trudno jest wymyślić satysfakcjonującą setlistę, która zadowoliłaby każdego. Chociaż lubimy grać w klasykę, i fani tego od nas oczekują, musimy również włączyć nasze nowe kompozycje Oczywiście zagramy niektóre z najlepszych kawałków z nowego albumu. Na pewno będą to "Victory", "Angels Thunders Devil's Reign", "Heart Of The Lion", kawałek tytułowy i być może "Cought In The Witches Eye". To są moi faworyci. Dlaczego od pewnego czasu obok Waszej nazwy pojawia się "V"? Należy to odczytywać jako literę "v" czy rzymską cyfrę "5"? Don Von Stavern: "V" jest tak naprawdę liczbą rzymską 5. Pomyślałem, aby nieco zmienić na-

jest wiele dyskusji na temat tego, czym jest zwierzę. Foka? Szczur? A może coś innego? Don Von Stavern: W rzeczywistości jest to foka śnieżna. Na samym początku w okresie "Rock City" producent, będący w tym czasie szwagrem Steve'a Loeba był artystą awangardowym i miał pomysł z tą postacią. Małe futrzaste stworzenie było bardzo kojarzone z zespołem, mimo że nie wyglądało tak złowieszczo jak np. maskotka Iron Maiden - Eddie. Kiedy zdecydowałem się ponownie rozkręcić zespół, postanowiłem nadać tej foczce niec bardziej okrutny wizerunek. Jesteśmy dziś mocniejszym, bardziej agresywnym zespołem grającym metal. Maskotka ma różne imiona nadane przez fanów. Jego oryginalna nazwa brzmiała: The Mighty Tior, a teraz, odkąd w naszych utworach pojawia się postać Johnny'ego w, znany jest teraz jako Johnny the Mighty Tior! Możesz go kochać lub nienawidzić, ale musisz pa-

Foto: Nuclear Blast

To Wasz drugi album nagrany z Toddem na wokalu. Myślisz, że jego głos idealnie pasuje do Waszej obecnej twórczości? Don Von Stavern: Riot w swej długiej historii przechodził wiele zmian personalnych, w tym zmiany wokalistów. Todd jest piątym, z którym zespół nagrał płytę. Dołącza on do długiej listy znakomitych wokalistów tej grupy. Każdy z nich ma swoją wyjątkową jakość i myślę, że Todd bardzo dobrze radzi sobie zarówno z wyższymi i niższymi partiami. Riot zawsze był w stanie tworzyć utwory wysokiej jakości , a świetny wokalista był przysłowiową wisienką na torcie. Todd, zdarzyło Ci się współpracować z polską grupą Crystal Viper. Nagrałeś z nimi cover utworu "Thundersteel". Jak doszło do tej współpracy? Todd Michael Hall: Znałem osobę Barta Gabriela, ponieważ wyprodukował album Jack Starr's Burning Starr (zespołu, w którym Todd również jest wokalistą - przyp. red.), "Land of the Dead", który został wydany w 2011 roku. Spotkałem go osobiście, kiedy grałem ze wspomnianą grupą na festiwalu Keep It True w 2013 roku. Drugi gitarzysta Jack Starr's Burning Starr poznał mnie z żoną Barta, Martą wokalistką Crystal Viper. Potem byliśmy w stałym kontakcie i kiedy zdecydowała się na nagranie coveru "Thundersteel", oboje z Bartem stwierdzili, że byłoby fajnie, gdybyśmy zaśpiewali to razem. To cała historia. Co w ogóle myślisz o twórczości Crystal Viper? Znasz jakieś inne polskie zespoły heavy metalowe? Todd Michael Hall: Nie znam wielu polskich heavy metalowych zespołów, ale mam kilka albumów Crystal Viper. Myślę, że to świetny zespół, a Marta jest świetną wokalistką. Ma niesamowity ton i jest bardzo utalentowana osobą. Pisze całą muzykę dla Crystal Viper. To zasługuje na uznanie.

zwę z szacunku zarówno do dawnych muzyków, jak i obecnego składu. W zasadzie jest to piąty rozdział w karierze zespołu z piątym wokalistą. Każdy rozdział miał unikalny styl. Teraz pozostaje nam to pchać naprzód. Jakie uczucie towarzyszyło Ci, gdy dowiedziałeś się o śmierci Marka Reale - ostatniego grającego z Wami członka oryginalnego składu? Don Von Stavern: To był miażdżący cios dla nas wszystkich, ponieważ byliśmy nie tylko zespołem, ale czuliśmy się jak rodzina. Był członkiem-założycielem Riot, a utrata była czymś trudnym do przełknięcia. Zrobiliśmy sobie przerwę i musieliśmy wiele sobie przemyśleć, zanim zdecydowaliśmy się kontynuować. Porozmawialiśmy trochę z innymi dawnymi członkami Riot. Nawiązaliśmy również kontakt z ojcem Marka, Tonym. Praktycznie nikt z nich nie chciał, żeby muzyka została pochowana wraz z Markiem, więc postanowiliśmy kontynuować działalność na jego cześć. To jest główny motor, który nas napędza. Na albumie "Unleash The Fire" powróciła Wasza maskotka. Na forach internetowych

miętać, że jest częścią rodziny Riot i zawsze będzie z nami. Myślę, że najbardziej hardkorowa wersja Johnn'ego zdobi okładkę albumu "Narita" (śmiech). Don Von Stavern: (Śmiech) Na okładce tej płyty dołączyliśmy głowę foki do ciała tłustego zapaśnika. Ta koncepcja pochodzi z japońskiego folkloru. Łączy siłę zapaśnika sumo i miękkość foki, a postać stoi na ruinach lotniska, o którym mówiono, że ma zostać zbudowany na starym cmentarzu, dlatego niektóre z samolotów nie mają pasa startowego i płoną. Jesteście bardzo popularni w Grecji. Byliście główną gwiazdą "Into Battle Festival" Co jest powodem Waszej ogromnej popularności w tym kraju? Don Von Stavern: Greccy fani bardzo nas wspierają podobnie jak japońscy. Rzecz w krajach europejskich wygląda tak, że ludzie wciąż mają pasję do muzyki heavy metalowej, której to niestety widzę coraz mniej u nas w Stanach Zjednoczonych. Europejczycy są jednymi z największych maniaków i zawsze koncerty tu wyprzedajemy do ostatniego miejsca, a publi-

RIOT V

5


czność zna wszystkie teksty na pamięć.

Foto: Napalm

Graliście mnóstwo koncertów na całym świecie. Widzicie więcej podobieństw czy różnic w zachowaniu publiczności i odbiorze Waszej muzyki w różnych częściach globu? Don Von Stavern: Różne kultury, jedna miłość do muzyki! Ludzie słuchający metalu są szczerzy i czują głód muzyki i dobrej zabawy. Zawsze mówię, że pomimo problemów nękających współczesny świat, muzyka, heavymetalowa jest uniwersalnym językiem. Poznajemy wspaniałych ludzi i cieszymy się ich kulturą oraz jedzeniem, a to jest nagrodą samą w sobie. A z którym krajem związane są Twoje najlepsze wspomnienia? Don Von Stavern: Jest ich wiele, ale oczywiście Japonia jest jednym z naszych głównych rynków i mamy dobre relacje z wieloma Japończykami, dlatego Riot ma wiele japońskich tytułów na swoich płytach. Było to jedno z pierwszych miejsc, w których byliśmy traktowani jak wielki zespół pokroju Judas Priest. Miejsca takie jak Niemcy są wypełnione maniakami. Zarezerwowaliśmy tam kilka festiwali na początku Riot V i otrzymaliśmy ogromne wsparcie. Sądzę, że jednym z wyróżników jest Rockfest Barcelona, kiedy Judas Priest grał tuż przed nami, a my wyszliśmy po nich i nikt nie odszedł. Zaliczyliśmy tam świetny występ! Kiedy ludzie mówią o amerykańskim heavy metalu, mają na myśli Manowar, Iced Earth, Savatage, Twisted Sister itd. Gracie dłużej niż wszystkie te zespoły, ale czasami wydaje się, że jesteście jakby trochę zapomniani. Don Von Stavern: Uważam, że zespół zawsze miał problemy z zarządzaniem, które doprowadziły do złych decyzji i nie pozwolił zespołowi osiągnąć najwyższego poziomu, w przeciwieństwie do grup, o których wspomniałeś. Mark powiedział mi, że w pierwszych dniach mieli oferty od menadżera Black Sabbath i Cliffa Burnsteina - menadżera Metalliki, ale byli związani umową, z której nie mogli zerwać. Te zespoły mają świetnych ludzi do zarządzania i PRu, którzy dotrzymują danego słowa. Właśnie dlatego, kiedy prowadzę management zespołu, staram się zrobić wszystko we właściwy sposób i uzyskać punkt odniesienia. Być może doprowadzić Riot na wyższy poziom. Myślę, że gdyby zajmowały się nami kompetentne osoby, bylibyśmy dziś znacznie dalej. Czy mamy jakieś szanse, by zobaczyć Was w Polsce? Don Von Stavern: Mamy nadzieję, że dotrzemy na kolejne rynki. Teraz mamy lepszą markę i mamy lepsze zarządzanie. Właśnie wróciliśmy z Japonii i za kilka tygodni przygotujemy się na kilka dużych festiwali, w tym Wacken, Headbangers Open Air oraz festiwal Leyendas del Rock w Hiszpanii z kilkoma wielkimi gwiazdami. Koniec roku Otwarcie Riot to trasa z wielkim Primal Fear, która ma potrwać 6 tygodni. Będziemy także zarezerwować trasę po Ameryce Południowej, a na koniec powrót do Stanów Zjednoczonych Bartłomiej Kuczak

HMP: Witaj Chris. Chris Bolthendal: Cześć Bartek, jak się masz? Powiem Ci, że zarąbiście. Świetnie, ja też ( śmiech) Zatem w tym nastroju proponuję rozpocząć wywiad (śmiech). "The Living Dead" to dość fajny tytuł. Czy był on w jakiś sposób inspirowany popularnym serialem telewizyjnym "The Walking Dead"? Czy jesteś fanem tego programu. Nie, nie (śmiech). Wiesz, na początku gdy zacząłem tworzyć materiał na ten album, szukałem jakiejś idei, tła do tekstów i ogólnie głównej koncepcji. Wybrałem tematykę zombie, ponieważ jako młody chłopak często oglądałem horrory o żywych trupach. Czasem wracam do starych filmów o tej tematyce, natomiast nie mogę się jakoś przełamać do nowych produkcji. Szczerze mówiąc nie oglądałem ani jednego sezonu serialu, o którym wspomniałeś. Wraz z dobrym tytułem idzie w parze dobra okładka. Kim jest ta dziewczynka, którą widzimy obok kostuchy? To córka siostry kobiety, z którą się aktualnie spotykam. Wystąpiła także w teledysku. Nagrywaliście ten album w studiu należącym do Waszego długoletniego producenta Jorga Umbreita. Nie pierwszy raz zresztą. Myślisz, że to idealne miejsce do nagrywania albumów Grave Digger? Tak, nagrywaliśmy tam wiele razy. Wytworzyła się w nas jakaś więź z tym miejscem. Poza tym jest ona ulokowane na wsi w bardzo malowniczym zakątku. Samo studio jest spore i bardzo profesjonalnie wyposażone. Od 1995 roku nagrywaliśmy tam każdy jeden dźwięk, który słyszysz na naszych płytach wydanych od tego okresu. Niektóre zespoły każdą swoją płytę nagrywają z innym producentem, by za każdym razem wprowadzić jakąś świeżość i nową jakość do swego brzmienia. Wy natomiast współpracu jecie z Jorgiem już ok 25 lat. Nie miałeś nigdy uczucia, że ta formuła już się trochę wyczerpu je i być może należałoby spróbować nagrać al-

6

RIOT V

bum z kimś innym? Nie, szczerze mówiąc nigdy nie myślałem o zmianach w tej kwestii. Zwłaszcza, że ta współpraca naprawdę dobrze się układa i obie strony są z niej niezmiernie zadowolone. Z Jorgiem jesteśmy jak rodzina. Jak już wspomniałem od 1995 nagrywamy u niego w studio. Co prawda demo każdego albumu nagrywam wraz z Axelem nagrywamy w naszym domowym studio. Oczywiście brzmienie takich nagrań jest dalekie od tego, co można potem usłyszeć na albumie. Potem wszystko nagrywamy na nowo w studio Jorga. Prywatnie również cenię tego gościa. Jest naprawdę świetnym kumplem. Ostatnio dotknęły Was pewne zmiany per sonalne. Dlaczego Wasz długoletni perkusista Stefan Arnold opuścił Grave Digger? O samych powodach jego odejścia nie ma co dużo mówić. Może zadam Ci pytanie. Jesteś żonaty? Nie, nie jestem. Ale pewnie spotykasz się z jakąś dziewczyną. Owszem. (Śmiech) I przypuszczam, że nie jest to Twoja pierwsza kobieta. Czasem jest tak, że ludzie świetnie się dogadują przez 20 lat, 15 lat, 10 lat czy 5 lat. Parę miesięcy temu okazało się, że Ja i Stefan zaczynamy coraz bardziej różnić się w naszych spojrzeniach na muzykę. Poza tym czułem, że granie w Grave Digger przestało mu dawać jakąkolwiek przyjemność. To był ewidentnie moment, w którym zakończenie współpracy było jedynym sensownym rozwiązaniem zarówno dla nas, jak i dla niego. Jeżeli współpracujesz z kimś przez bardzo długi czas i w pewnym momencie obaj postanawiacie iść w zupełnie innym kierunku. Wtedy nie ma innego wyjścia, niż po prostu to zakończyć. Tak jak w przypadku małżeństwa czy związku z dziewczyną. Bardzo szybko znaleźliście zastępcę. Jest nim Marcus Kniep - Wasz dotychczasowy klawiszowiec. Uważasz, że będzie on w stanie pogodzić obie funkcje? Jasne. Marcus, zanim zaczął grać u nas na klawiszach był naszym pracownikiem technicznym odpowiedzialnym za brzmienie perkusji. Na


mu Grave Digger (śmiech). Najwcześniej w 2020.

Od dłuższego czasu nie kupuję płyt Szczerze mówiąc, powyższa deklaracja bardzo mnie zaskoczyła. Po kim jak po kim, ale po Chrisie Bolthendalu - wokaliście Grave Digger czegoś takiego bym się nie spodziewał. Z naszego wywiadu dowiemy się nie tylko dlaczego Chris przestał kupować krążki z muzyką, ale też sporo o nowym albumie "The Living Dead" oraz co łączy Grave Digger z polką. tym stanowisku współpracował z nami od czasu trasy promującej album "Ballads Of A Hangman". To jest naprawdę fajny gość. Gdy HP Katzenburg opuścił grupę, zaoferowałem mu miejsce klawiszowca, ale on zawsze czuł się bardziej perkusistą. Kiedy więc odszedł Stefan, chcieliśmy rozpocząć poszukiwania, ale wtedy nagle we mojej głowie pojawiła się myśl: "Hej, przecież mamy dobrego perkusistę w zespole, po cholerę szukać gdzie indziej!". Od razu się zgodził, gdy mu to zaproponowałem. Usłyszymy go zatem w nowej roli na kolejnym albumie Grave Digger? O tak, na pewno (śmiech). A jak zamierzacie rozwiązać tą kwestię podczas koncertów? Marcus nie może się rozdwoić, zatem na którymś stanowisku ktoś będzie musiał go zastąpić. Zamierzacie zatem sko rzystać z usług sesyjnego perkusisty czy klawiszowca? (Śmiech) Nie, nie. Jak zapewne zauważyłeś, nie używamy zbyt wielkiej ilości klawiszy. Dotychczas Marcus brał udział w sumie może w połowie każdego koncertu. Na tej trasie partie klawiszy prawdopodobnie pójdą z playbacku. Należy też wspomnieć, że w latach 80-tych Grave Digger zawsze był zespołem czteroosobowym. Największym dla mnie zaskoczeniem na albu mie "The Living Dead" jest kawałek "Zombie Dance". Czegoś takiego na albumie Grave Digger się nie spodziewałem. Przyznaj się, ile żeście pili, kiedy go układaliście? (śmiech) (Śmiech) To było na trzeźwo. Siedziałem sobie w domu i obmyślałem ogólną wizję utworów, które trafią na płytę. Szybko wymyśliłem tytuł "Zombie Dance". Dzwonię wtedy od razu do Axela i mówię: "Słuchaj mam dobry tytuł - "Zombie Dance". Potrzebuję jakiejś wesołej piosenki w sam raz na przyjęcie. Jesteś w stanie takie coś wymyślić?" Po chwili dodałem: "Nagrajmy może po prostu jakąś tradycyjną polkę". Wtedy on ze zdziwieniem: "Ciebie chyba pogrzało" (śmiech). Ale w końcu go przekonałem. Do nagrania zaprosiliśmy austriacką grupę Russkaja. Współpraca przebiegało szybko i dość zabawnie. Wiem, że cały pomysł niektórym pewnie wyda się kontrowersyjny, ale fani Grave Digger nie powinni mieć z tym problemu (śmiech). "Na The Living Dead" znalazło się też miejsce dla typowych metalowych hymnów. Na przykład "The Power Of Metal", którego tytuł mówi sam za siebie. Bardzo lubię tego typu utwory, gdyż metal to spora część mojego życia. Ta muzyka zawsze jest przy mnie odkąd skończyłem 12 lat. Praktycznie na każdym albumie przynajmniej jeden utwór jest hołdem dla tego gatunku. Na promocję wybraliście utwór "Fear Of The Living Dead". Czy to jest wg Was najbardziej reprezentatywny kawałek z tego albumu? Tak, To jeden z najlepszych kawałków w tym zestawieniu. Poniekąd jest to coś na kształt utworu tytułowego. Pokazuje też trochę inną stronę Grave Digger. Więc jest to dobra rzecz

na singiel. Mój faworyt to natomiast "Blade Of The Immortal". Głównie ze względu na melodyjny refren i spore wpływy hard rocka. Wiesz, w każdym z naszych utworów znajdziesz rożne wpływy. Słuchamy sporo starych kapel jak Led Zeppelin, Deep Purple czy Black Sabbath. Zatem jest oczywiste, że pewne wpływy hard rocka u nas usłyszysz. Słyszałem, że kawałek "What War Left Behind" pierwotnie miał być balladą. Skąd zatem pomysł, by jednak przerobić go na dynamiczny heavy metalowy utwór? Tak, dokładnie. To prawda. Ułożyłem tę pio-

Na początku działalności Grave Digger i potem na albumie "Witch Hunter" pełniłeś także rolę basisty. Dlaczego porzuciłeś grę na tym instrumencie? Nigdy nie czułem się dobrym basistą. Za to od samego początku doskonale odnajdowałem się w roli wokalisty. Poza tym lubię sobie pobiegać po scenie, a statyw od mikrofonu i sam instrument mnie w tym ograniczały (śmiech). Masz 56 lat i ciągle nosisz długie włosy, skóry itp. Czy gdybyś nie śpiewał dziś w Grave Digger, to dalej byś tak wyglądał, kupował płyty, chodził na koncerty itp.? Na pewno byłbym metalowcem, nawet gdybym aktywnie nie uprawiał tej muzyki. To kawał mojego życia i moja prawdziwa miłość. Przyznam Ci się jednak szczerze, że od dłuższego czasu nie kupuję płyt. Powód jest taki, że bardzo rzadko słucham muzyki w domu. Nowych rzeczy słucham głównie ze Spotify. Oczywiście mam świadomość, że dla muzyków nie jest to dobre, gdyż daje to zdecydowanie mniej pieniędzy, niż sprzedaż płyt. Ma to też wadę dla słuchaczy, bo dostajesz dostęp do tak dużej ilości świetnej muzyki, że naprawdę można dostać kociokwika

Foto: Napalm

senkę w swoim domowym studio. Jak zwykle zadzwoniłem potem do Axela, a on: "Nie, no znowu?! Kolejna ballada?!". Pomyślałem "OK, w takim razie zagramy to inaczej". Poszliśmy w drugą skrajność , gdyż wyszedł z tego szybki, dynamiczny heavy metalowy killer. Swoją drogą świetny utwór. A nie myślałeś o tym, by nagrać to również w pierwotnie planowanej wersji i zamieścić na przykład jak bonus jakieś limitowanej edycji albo b-side singla? Powiem Ci szczerze, że nie. Raczej nie praktykujemy takich rzeczy.

(śmiech). Z drugiej strony, jest to fajny kanał, dzięki, któremu ze swoją muzyką docierasz do jak największej liczby ludzi. Grave Digger to zespół o bardzo bogatej dyskografii. Który album poleciłbyś początkującym słuchaczom metalu, którzy jeszcze nie znają tej kapeli? Myślę, że dobre byłyby "Excalibur", "Ballad Of The Hangman", "Healed By Metal" oraz "Heavy Metal Breakdown". To są cztery albumy, z których najbardziej czuję się dumny. Dzięki za wywiad. Trzymaj się. Dzięki Bartek. Pozdrawiam.

Ostatnio wydajecie swoje albumy rok po roku. Zamierzacie utrzymać takie tempo? Wiem do czego zmierzasz. Od razu mówię, że w 2019 roku nie będzie nowego studyjnego albu-

Bartłomiej Kuczak

GRAVE DIGGER

7


Nowy zespół, ale ze starym zapałem Darkness nigdy nie był tak silny jak w dzisiejszych czasach - mówi Andreas "Lacky" Lakaw, ostatni w jego składzie założyciel. - Mamy dobre utwory ze świetnymi tekstami, stary duch w potężnym autentycznym brzmieniu, nie zawiedziemy żadnego fana thrash metalu! Potwierdza to najnowszy album "First Class Violence", znacznie lepszy od powrotnego "The Gasoline Solution" sprzed dwóch lat: HMP: Niektórzy z waszych fanów zastanawiali się czy wróciliście z "The Gasoline Solution" na dłużej, ale "First Class Violence" potwierdza, że nie było to jednorazowe przedsięwzięcie, a Darkness jest znowu pełnoprawnym zespołem, tak jak w latach 80.? Andreas "Lacky" Lakaw: Nigdy nie zapowiadaliśmy, że wkrótce coś zrobimy. Jeśli jednak coś zaczynamy, robimy to ponownie. Wraz z nowym albumem ponownie pokazujemy, że w 2018 roku zespół jest aktywny jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Wcześniej reaktywowaliście się kilkakrotnie, ale nigdy nie udało wam wrócić do grania na dłużej - jakie były powody tego, że te próby kończyły się niepowodzeniem? Andreas "Lacky" Lakaw: Właściwie tylko rok

Dlatego dodaliśmy także album "Terror 2.0" z angielskimi tekstami jako prezent dla tych najwierniejszych fanów. A potem poszło krok po kroku. Pojawił się nowy zespół, ale ze starym zapałem. I nagle znowu było to prawdziwe, była tam chemia, zabawa, potencjał. Przenieśliśmy nasz stary urok w nową epokę. Chociaż nie jesteście wymieniani przez fanów jednym tchem obok takich potęg niemieckiego thrashu jak choćby Kreator, Sodom czy Destruction, to jednak wasze wczesne płyty należą do niewątpliwych perełek z tamtych lat, a Darkness śmiało może stanąć w jednym szeregu obok Iron Angel, Angel Dust, Exumer czy Protector. Było to dla was jakimś obciążeniem przy podjęciu decyzji o reaktywacji, czy też podeszliście do tego na luzie?

Bony (Japanische Kampfhörspiele) i Speesy (Kreator) to był pierwszy skład. Zaczął się chaos! Bony opuścił zespół, ja i Speesy postanowiliśmy zatrudnić wokalistę. Dirk grał w różnych zespołach, na przykład Powerball! Ostatnie lata przed Darkness Speesy miał cover band. Meik podzielił się ze swoim zespołem salą prób z Darkness. Od lat znaliśmy nowych członków zespołu, ale muzycznie nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego. Był to długi proces z kilkoma przypadkowymi decyzjami, które na szczęście ostatecznie zakończyły się powstaniem tak silnej formacji. Największy problem mieliście chyba z wokalistą, dlatego Arnd przez dwa lata musiał znowu stać za mikrofonem, aż na horyzoncie nie pojawił się Lee? Oliver "Lee" Weinberg: Lacky pomyślał o sprawdzeniu czy jestem dobrym rozwiązaniem dla wokalu. Speesy napisał do mnie maila 10 minut później (bez pytania Lacky'ego) i zaprosił mnie na spotkanie. Dwa dni później miałem spotkanie z Speesy'm i Lacky'm i poprosili mnie, abym zaśpiewał tydzień później "Faded Pictures" w sali prób. Podczas mojego pierwszego "castingu" reszta zespołu nie została poinformowana, że przesłuchują nowego wokalistę! (śmiech). Nie cały zespół był przekonany, że nowy wokalista to dobry pomysł. Po dwóch miesiącach mieliśmy pierwszą sesję nagrań testowych... i to był koszmar!!! Najgorsza sesja nagraniowa od wynalezienia sesji nagraniowych! Kilka dni później Speesy odszedł z powodu Kreatora! Arnd był wtedy zdania, że to koniec zespołu. Zespół postanowił spytać Dirka, technicznego Speesy' ego i niekiedy jego zastępcę na koncertach czy do nas dołączy. Niektóre występy zostały już zarezerwowane, a zespół zaczął ćwiczyć na żywo! A potem nagle po dwóch lub trzech tygodniach zrobiło się spokojne! Nie spokojnie w nudny sposób... nastała harmonia! Bardzo produktywny i przyjemny czas! Już pierwsze koncerty okazały się wielkim sukcesem i tym łatwiej było nam pracować nad nowym albumem. Czym Lee przekonał was do siebie ostate cznie? Ma jakieś fajne tatuaże z Darkness w roli głównej, albo kompletną dyskografię zespołu, z uwzględnieniem oryginalnych kaset demo czy wszystkich edycji winylowych? (śmiech) Andreas "Lacky" Lakaw: Lee był właściwym człowiekiem do tej pracy. A na "First Class Violence" dorzucił dodatkową dawkę mocy. To szaleństwo!

Andreas "Lacky" Lakaw: Nie było planu głównego dla tej ostatecznej zmiany. Moglibyśmy to sobie ułatwić i grać po festiwalach stare kawałki, ale chcieliśmy więcej. Poszliśmy więc o krok dalej i nagraliśmy EP-kę. Wszystko działało dobrze, więc pomysł na nowy album narodził się szybko. Dzięki "The Gasoline Solution" udało nam się powrócić z wartościowym albumem.

"The Gasoline Solution" to udany materiał, ale z perspektywy tych dwóch lat wydaje się tylko wstępem do tego co nagraliście obecnie, tak jakbyście rozkręcali się stopniowo, ta zespołowa maszyneria wchodziła na coraz wyższe obroty, czego efektem są lepsze utwory i mocniejsza jako całość płyta "First Class Violence"? Andreas "Lacky" Lakaw: Ten skład jest najdłużej istniejącą obsadą, jaką kiedykolwiek miał ten zespół. I można dokładnie usłyszeć, że na nowym albumie jedno koło zazębia się z drugim.

Nie udało wam się powrócić w oryginalnym składzie, bo wiadomo, że część byłych muzyków Darkness już od dawna nie ma nic wspól nego z graniem, a niektórzy, jak wokaliści Olli czy Rolf, już niestety nie żyją. Stanęliście więc przed dylematem dopełnienia składu, najpierw werbując gitarzystę Meika, a później basistę Dirka? Andreas "Lacky" Lakaw: Ja, Arnd, Meik,

Fajnie było ponownie wrócić do tego trybu płyta - koncerty - kolejna płyta, chociaż oczywiście w obecnych realiach nie wygląda to tak samo jak w latach 80.? Andreas "Lacky" Lakaw: Cóż, nie mamy żadnej strategii, ani w latach osiemdziesiątych, ani teraz. Kiedy nowy album zostanie ukończony, chcesz go wprowadzić na scenę i zagrać na żywo. To jest to!

Foto: Massacre

1999 był taką poważną próbą. Ale nie zadziało to dobrze. Arnd i ja spróbowaliśmy jeszcze w 2004 roku reaktywacji z niemieckimi tekstami. Graliśmy kilka lat pod nazwą Eure Erben, w tym także kilka koncertów jako Darkness, ale ponowne połączenie pod tą nazwą nie było planowane. Dość długo działaliście pod nazwą Eure Erben, na dobrą sprawę takim alter ego Darkness, ale ten zespół koncentrował się na waszym rodzimym rynku, no i graliście tak bardziej dla przyjemności niż z powodów biznesowych - to wtedy jednak scementowaliście skład i uznaliście, że warto spróbować raz jeszcze już jako Darkness? Andreas "Lacky" Lakaw: W tym czasie mieliśmy oczywiście styczność z Darkness. Nigdy nie pomyślelibyśmy o byciu tak alternatywnym.

8

DARKNESS


Dwa lata to chyba optymalny czas na stworzenie i nagranie kolejnego albumu? Andreas "Lacky" Lakaw: W naszym przypadku to jest najlepsze rozwiązanie. "The Gasoline..." było świetnym albumem, który otworzył nam drzwi. A potem szybko zdaliśmy sobie sprawę, że możemy zrobić jeszcze kilka nowych utworów. Przygotowania do "First Class Violence" trwały przez rok. Od komponowania, nagrywania po wydanie. Przed laty chyba nie mieliście aż takiego kom fortu przy pracy, wydając w latach 1987-89 aż trzy płyty - może dlatego ostatnia z nich, "Conclusion & Revival" nie wytrzymała próby czasu tak dobrze jak "Death Squad" i "Defenders Of Justice"? Andreas "Lacky" Lakaw: Nie sądzę, żeby pośpiech był problemem przy trzecim albumie. Album "Conclusion..." ze swoją progresywną orientacją po prostu wyprzedza czas. Porozmawiajmy o tej płycie za dwadzieścia lat, dobrze?! (śmiech) Z drugiej strony byliście wtedy młodzi, głodni sukcesu, chcieliście podbić świat - to pewnie też miało wpływ na to, że nie chcieliście czekać z kolejnymi płytami, bo konkurencja była silna i zaczynała wam niebezpiecznie uciekać? Andreas "Lacky" Lakaw: Wszyscy nasi konkurenci zawsze mieli małą przewagę. Wtedy rok lub dwa to było dużo czasu. Po prostu dlatego, że wszystko poszło tak szybko, a thrash metal szybko się rozwinął. Z drugiej strony trzeba powiedzieć, że nie myśleliśmy o tym zbyt wiele. Byliśmy rebeliantami i nie mieliśmy pojęcia, jak istotna będzie nasza muzyka.

łową produkcję i nagrywanie w różnych studiach, tak jak przy poprzedniej płycie, żeby ciąć koszty? Andreas "Lacky" Lakaw: Zanim Massacre zawarła umowę z nami, umówiliśmy się już ze Studio Rambado na nagrania i co do kosztów. Szczególnie dla mnie to był łut szczęścia, żeby mieć tak doświadczonego faceta jak Corny obok mnie, przy nagraniach perkusji. To była trafna decyzja, bo dźwięk "First Class Violence" jest dla nas idealny. W Rambado powstał chociażby ostatni album Sodom - posłuchaliście go, sprawdziliście cenę studia i uznaliście - jest OK, wchodzimy w to, bo wszystko pasuje idealnie? Andreas "Lacky" Lakaw: Cornelius Rambadt zdobył niemiecką nagrodę płytową w kategorii Metal Music za ostatnią produkcję Sodoma. To bardzo przyzwoity rezultat. Ale dla nas nie to było najważniejsze. Wiedzieliśmy, że nasz album powinien brzmieć inaczej niż "Decision Day". Spotkaliśmy się z Cornym i rozmawialiśmy o wszystkim co było konieczne. I wtedy było jasne, że pasujemy do siebie. Domyślam się, że przygotowaliście na tę płytę

dostaję gęsiej skórki za każdym razem, gdy słyszę ten kawałek. Moim zdaniem, w tym numerze można usłyszeć trzy najlepsze niemieckie głosy w thrash metalu. A dzięki odrobinie głosu Olli'ego, on już tam jest. Dwudziesta rocznica śmierci Olli'ego była jednym z powodów tego hołdu. Ale nie chcieliśmy powodować żadnych sztucznie wywołanych emocji ani niczego w tym stylu. Chcieliśmy stworzyć taki utwór, jaki Olli by polubił. Jako szablon pojawił się "Faded Pictures", utwór, do którego Olli napisał teksty w tym czasie i które dedykujemy mu od lat na koncertach. Szata graficzna "First Class Violence" również nawiązuje do waszych poprzednich wydawnictw - zdajecie się prowokować swych fanów do samodzielnego myślenia i poszuki wania skojarzeń, szczególnie widocznych, gdy ogląda się okładki winylowych wydań waszych płyt? Andreas "Lacky" Lakaw: Na pierwszy rzut oka powinieneś rozpoznać, że trzymasz w ręku nowy album Darkness. Podoba mi się opowieść przekazywana z jednej płyty na drugą. Poza tym jest to wspaniały motyw z lat 80., coś takiego musi się zdarzać znacznie częściej. Było

Myślisz, że gdybyście podpisali wtedy kontrakt z Noise czy inną, liczącą się na rynku firmą, to kariera Darkness nie załamałaby się w roku 1991, bo nawet mimo ówczesnego kryzysu tradycyjnego metalu czy thrashu bylibyście znacznie bardziej znani i zdołalibyście przetrwać, tak jak Sodom czy Kreator? Andreas "Lacky" Lakaw: Tak, to prawda. Nasza dawna wytwórnia GAMA nie była tak silna, żebyśmy mogli przetrwać ten trudny czas. W przypadku większej firmy byłoby to łatwiejsze. Może nigdy byśmy nie rozwiązali zespołu, gdybyśmy zostali nagrodzeni nieco większym sukcesem. Wróciliście dzięki High Roller Records, teraz jesteście w Massacre Records - ktoś z tej firmy posłuchał "The Gasoline Solution" i doszedł do wniosku, że nie zaryzykują zbyt dużo wydając waszą kolejną płytę? Andreas "Lacky" Lakaw: High Roller Records była idealną wytwórnią na powrót z nowym albumem. Zrobili też przy nim dobrą robotę. Są jednak bardziej wyspecjalizowani w wszelkich reedycjach. Tak więc istniała naturalna granica dla nowych wydań, jeśli chodzi o ich wysiłek. Massacre Records znalazło się wśród trzech najlepszych firm, które chciały pójść o krok dalej i jak się okazało, to była najlepsza decyzja. Wprowadzenie nowego nagrania na rynek jest dziś zawsze ryzykiem finansowym. Massacre nie wiedziała, co otrzymają od nas. Po zawarciu umowy nie usłyszeli ani jednego dźwięku. Ale myślę, że po usłyszeniu albumu nie żałują tego ryzyka. Dzięki temu mogliście nagrywać w Rambado Recordings Studio i pracować z Corneliusem Rambadtem, nie tylko świetnym producentem, ale też perkusistą, no i było stać was na mastering wykonany przez Dennisa Köhne - inaczej bylibyście zdani tylko na siebie, zespo-

Foto: Marcus Koester

wyłącznie świeżutkie, najnowsze utwory, bez sięgania do zamrażarki z dawnymi pomysłami? Andreas "Lacky" Lakaw: Nie, to nie jest cała prawda. Wydaliśmy już utwór "Hate Is My Engine" na naszej autorskiej EP-ce "XXIX" w 2015 roku. Jednak ta EP miała jedynie charakter promocyjny, a utwór jest zdecydowanie zbyt dobry, by nie był powszechnie dostępny. Ale poza tym na albumie pojawiają się tylko nowe pomysły, aczkolwiek ze starych umysłów. (śmiech) Miewaliście już wcześniej na swych płytach gości, choćby na drugim albumie, ale nigdy dotąd nie zaprosiliście kogoś tak znanego jak Ventor z Kreatora i Tom Angelripper z Sodom, którzy śpiewają w utworze "Zeutan"? To ponoć szczególny numer, dedykowany Olli'emu w 20. rocznicę śmierci? Andreas "Lacky" Lakaw: Zeutan jest pseudonimem naszego starego wokalisty Olli'ego. Ten utwór jest dla niego hołdem. Mieliśmy pomysł, aby namówić do współpracy starych towarzyszy. Ventor i Angelripper zgodzili się bez wahania. To także wiele dla mnie znaczy osobiście,

dla nas ważne, że okładka była ręcznie malowana. Timon Kokott wykonał tam fantastyczną robotę. Czujecie, że to dla was przełomowa, niezwyk le ważna płyta? Wytwórnia stawia "First Class Violence" w jednym szeregu z "Death Squad" czy "Defenders Of Justice" i faktycznie, nie są to tylko pobożne życzenia czy bezpodstawne porównania - udowodniliście tą płytą, że jesteście co prawda weteranami, ale stać was jeszcze na wiele i nie powiedzieliście ostatniego słowa? Andreas "Lacky" Lakaw: Szczerze mówiąc, Darkness nigdy nie był tak silny jak w dzisiejszych czasach. Mamy dobre utwory ze świetnymi tekstami, stary duch w potężnym autentycznym brzmieniu. Wszystkie cechy charakterystyczne Darkness wyróżniają się na tym albumie, nie zawiedziemy żadnego fana thrash metalu. Będziemy nadal przebywać na scenie przez bardzo długi czas. Świat i tak staje się coraz ciemniejszy... Wojciech Chamryk & Natalia Skorupa

DARKNESS

9


pływa prosto z mojego serca, inaczej nie jestem w stanie efektywnie tworzyć. Dlatego tak bardzo kocham ten typ muzyki... w pełni mnie odzwierciedla.

Eliksir życia - Po długim procesie i utracie dużej sumy pieniędzy odnieśliśmy w końcu sukces, który przywrócił naszemu zespołowi nazwę Necronomicon - mówi Volker "Freddy" Fredrich, lider i jedyny muzyk oryginalnego składu niemieckiego zespołu. Od tego czasu grupa Necronomicon nabrała wiatru w żagle, a jej najnowszy album "Unleashed Bastards" na pewno zachwyci fanów germańskiego heavy/speed metalu: HMP: "Unleashed Bastards" to już wasz dziewiąty album - lata mijają, a wy wciąż jesteście nieposkromieni i gniewni, nic się tu nie zmienia? Volker "Freddy" Fredrich: Na początku chciałbym podziękować za wywiad, to dla mnie zaszczyt. Odnosząc się do twojego pierwszego pytania, co powinno się zmienić? Jestem usatysfakcjonowany obecną sytuacją. Oczywiście chciałbym móc powiedzieć, że sprzedajemy miliony płyt i nie możemy opędzić się przed intratnymi kontraktami. Ale przecież nie żyjemy już w latach 80.! Ostatnie produkcje poszły bardzo dobrze, a po stworzeniu świetnego krążka "Unleashed Bastards", stałem się totalnym optymistą. Zwykle na waszą kolejną płytę trzeba czekać trzy-cztery lata, tylko pomiędzy "Screams" a

Oczywiście, że nie!!! Thrash metal i punk zakorzeniły się we mnie na tyle, że nie zamierzam zmienić stylu Necronomicon i żeby było jasne: tym bardziej nie dla kasy czy dla jakiś tam obowiązujących obecnie trendów. Może dlatego wasz comeback za sprawą "Construction Of Evil" był tak mocnym powrotem, a z każdą kolejną płytą tylko potwierdzacie,że to metal jest waszą specjalnością? Trafnie to rozpoznałeś. Straciłbym reputację i wiarygodność wśród moich fanów, gdybym nagle zmienił styl muzyki zespołu, który tak rozsławił Necronomicon. Od tego czasu okrzepliście jeszcze bardziej: może nie w sensie sławy czy popularności, chociaż wśród co bardziej osłuchanych czy starszych fanów jesteście zespołem kultowym, ale pod względem artystycznym niewątpliwie

Młodzi słuchacze zdają się jednak teraz niezbyt doceniać takie podejście, z kolei starsi są jakby zasklepieni w przeszłości i nawet jeśli wciąż są fanami danego zespołu czy rodzaju muzyki, to mają tendencję do mitologizowania przeszłości, przy jednoczesnym lekceważeniu tego, co powstaje obecnie? Wcale tak nie myślę, na przykład, jestem wielkim fanem zespołu Kiss i zawsze będę ich uwielbiać. Niemniej jednak, lubię także Disturbed lub Bullet For My Valentine. Muzyki nie powinno się szufladkować, w szczególności heavy metalu i punk rocka. Nie denerwuje cię to czasem, bo dajesz z siebie wszystko, zespół haruje na próbach, nagrywa płytę, a potem czytasz na jakimś forum "no fajnie, niezłe to, ale na "Apocalyptic Nightmare" to dopiero grali"? Nie, nie denerwują mnie tego typu opinie, ponieważ zdaję sobie z tego sprawę, że zwyczajnie nie dojrzeliśmy wtedy wystarczająco do tego typu produkcji. Chcieliśmy wypełnić ją muzyczną finezją i nie potrafiliśmy tego zastosować w praktyce. Niestety ty także możesz to usłyszeć. Nadal myślę o tym, aby ponownie wyprodukować ten album. Dla mnie jest to dziwne o tyle, że im stajemy się bardziej otwarci, to jednocześnie też bardziej konserwatywni, tak jakby gros słuchaczy zdawał się bardziej doceniać to, co ich ulubień cy nagrali lata temu? Niestety tak to już jest i musimy to zaakceptować, bo rynek muzyczny szybko się rozwija. Dzisiaj jesteś gwiazdą, a jutro nikt o tobie nie będzie pamiętał. Smutne ale prawdziwe. Możemy tylko iść naprzód i wierzyć w to, co się kocha. Dotyka to w sumie wszystkich, nawet gigan tów pokroju Metalliki czy Iron Maiden, ale przyznasz, że im jest jednak znacznie łatwiej, bo nie muszą martwić się za co nagrają kolejną płytę, albo czy w ogóle zdołają ją najpierw przygotować? Naprawdę w to wierzysz? Nawet, tak zwani, geniusze, musieli każdego dnia ciężko zapracować na swój sukces. Oczywiście wszystko wydaje się trochę łatwiejsze kiedy jesteś lub byłeś na szczycie, ale nie ma co się łudzić, obecnie nikt nie da ci talentu.

Foto: El Puerto

"Construction Of Evil" było prawie dziesięć lat przerwy, ale to był pewnie bardziej wpływ ówczesnej sytuacji w branży muzycznej i problemów z wydawcą niż wasza wina? Wyniknęły wtedy kolejne kłopoty. Pełna niedomówień kłótnia z pierwszą wytwórnią płytową doprowadziła do całkowitej utraty godności przez nasz zespół. Skutki tej sprzeczki ciągnęły się za nami jeszcze długi czas. Co mogliśmy zrobić w tej patowej sytuacji? Tak naprawdę nic. W tym tkwił sęk. Musieliśmy zachować cierpliwość przez długi czas. Po długim procesie i utracie dużej sumy pieniędzy odnieśliśmy w końcu sukces, który przywrócił naszemu zespołowi nazwę Necronomicon. Nigdy nie mieliście pokusy "unowocześnienia" waszej muzyki, potencjalni wydawcy nie kusili: "nagrajcie coś w stylu grunge czy alternaty wnego rocka, bo to się teraz najlepiej sprzeda je"?

10

NECRONOMICON

tak - łatwiej było wam wobec tego stworzyć utwory na "Unleashed Bastards"? Rozpocząłem produkcję przypominającą pierwszy krążek Necronomicon. Brutalny i zarazem szczery, niczym cios w twarz. Użyliśmy oryginalnego brzmienia naszych gitar, i powiedzieliśmy naszemu producentowi Achimowi Köhlerowi, aby zarejestrował wszystko jak najbliżej oryginału. Podjęliśmy dobrą decyzję, tak przynajmniej nam się wydaje. Pisząc odczuwasz jakąś presję z racji oczeki wań słuchaczy, czy też na tym etapie nie ma ona żadnego znaczenia, bo tworzenie jest dla ciebie bardzo organicznym procesem, niezależnym od wszystkiego? Oczywiście moim priorytetem jest spełnienie oczekiwań moich fanów, bez odczuwania przy tym presji. Kiedy chcę napisać nowe kawałki, chodzi głównie o kwestię nastawienia, która wy-

Wydaje mi się jednak, że Necronomicon nigdy nie był zespołem nastawionym na zrobienie jakiejś większej kariery. Owszem, pewnie nie mielibyście nic przeciwko temu, jakby już w latach 80. wasz zespół stał się powszechnie znany, a płyty sprzedawały się w znacznie większych nakładach, ale to nigdy nie było waszym priorytetowym celem? Oczywiście, chcieliśmy być bardziej popularnym zespołem, ale każdy kto zna naszą przeszłość, wie, że szczęście nie było po naszej stronie. Spędziliśmy więcej czasu kłócąc się z prawnikami, zamiast skupiać się na naszej karierze. Od krążka "Construction Of Evil" sprawy mają się coraz lepiej i jesteśmy dalecy od zakończenia kariery. Zespół jak zakład pracy, trzymany w kupie tylko dzięki kontraktom czy pieniądzom, gdzie poszczególni muzycy nawet ze sobą nie rozmawiają, albo grają cały koncert odwróceni pleca mi do kolegów, nie mieści się więc w słowniku pojęć Necronomicon? Jesteście dobrymi kumplami i przekłada się to na jakość waszych płyt?


Masz całkowitą rację. Potrafię tworzyć muzykę jedynie z ludźmi, z którymi łączy mnie specjalna więź lub przyjaźń. Nie wierzę w projekty muzycznie, które miałbym współtworzyć tylko dla pieniędzy. A co sądzą o nich twoi dawni kumple z zespołu? Macie pewnie kontakt, skoro Lala i Jogi nagrali wypowiedzi na potrzeby waszego poprzedniego albumu "Pathfinder… Between Heaven And Hell". Podrzucasz im kolejne wydawnictwa, żeby nie myśleli, że Necronomicon spuścił z tonu? Według mnie tamta płyta była mocno zakorzeniona w przeszłości. Chciałem wszystko opracować muzycznie i opublikować ją jako taki archetyp naszego krążka. Teraz spoglądając w przyszłość, czekam na wszystko co ma się przytrafić i co najważniejsze, ciągle mam kontakt ze starymi kolegami. Są dumni z nowej płyty i wspierają mnie we wszystkim. Na tamtej płycie graliście ostro, ale wasz thrash stał się też bardziej urozmaicony, czer piący również z tradycyjnego czy speed metalu i podobne podejście słyszę też na "Unleashed Bastards" - grać ostro i konkretnie, ale też z pewną dozą melodii to wasza recepta na sukces? Dzięki przyjacielu, i tak, zgadza się: czerpię pomysły z filmów lub z muzyki filmowej, dlatego utwory Necronomicon są teraz trochę bardziej urozmaicone i melodyjne. Z Trollzorn Records podpisaliście umowę tylko na jedną płytę, czy też uznali, że jest wam nie po drodze z innych względów? Trollzorn był naszą największą pomyłką. Nawet nie ze względu na to, że wytwórnia była zła czy nieprofesjonalna, zwyczajnie nie pasowaliśmy do siebie. Celowo podpisaliśmy się pod produkcją, ponieważ nie byliśmy pewni, czy potrafimy pracować lub nie na własną rękę. Nie ma jednak tego, co by na dobre nie wyszło, bo "Unleashed Bastards" firmuje El Puerto Records: wytwórnia mała, ale jednak pro fesjonalna? Zobaczymy co przyniesie przyszłość, jestem optymistycznie nastawiony do podjętej współpracy z El Puerto Records. Nie byłem zainteresowany dużą wytwórnią, ponieważ obecnie prywatność odgrywa dla mnie ważną rolę. Właściwie to mógłbyś pokusić się o napisanie czegoś na kształt poradnika dla lidera zespołu metalowego, jak nie przepaść w dżungli muzy cznego biznesu, bo byliście już przecież w różnych wytwórniach, od mikroskopijnych do

Foto: El Puerto

większych pokroju Massacre, zebrałeś więc masę doświadczeń z tym związanych? Najważniejsze jest to, że w wytwórni odczuwasz przypływ pewności siebie, że możesz komunikować się osobiście z jej szefostwem, lub mieć z nim dobry kontakt jeśli wytwórnia jest większa. Miałem za dużo złych doświadczeń, w tej kwestii, mogę stwierdzić, że nie ma na to złotego środka. Przede wszystkim należy czytać bardzo dokładnie kontrakt i najlepiej skonsultować go z prawnikiem. Wobec tego nigdy nie myślałeś o założeniu własnej firmy i samodzielnym wydawaniu płyt Necronomicon? Później wystarczyłoby tylko związać się z jakąś sensowną firmą dys trybucyjną, albo sprzedawać licencje zagranicznym wydawcom jeśli chcieliby mieć dany tytuł na swoim rynku? Szczerze, to tak. Teraz jest więcej szans na sprzedaż, jednak aby zrobić wszystko samemu, zabiera to zbyt dużo czasu. Wiele znanych kapel tak obecnie robi. Zarabiają więcej pieniędzy będąc niezależnymi. Niezła myśl. W sumie i tak macie niezłą sytuację, bo nie utraciliście bezpowrotnie praw do swoich pier wszych płyt, stąd ich niedawne wznowienia, ale zdaje się, że nie zawsze było pod tym względem tak dobrze, dlatego pojawiły się na rynku różne, czasem bardzo dziwne albumy, ze zmienionymi tytułami czy okładkami? Foto: El Puerto

Nie odzyskałem praw autorskich do utworów z pierwszych trzech albumów. Kompromis tkwi w tym, że mogliśmy użyć ponownie nazwy Necronomicon, natomiast prawa do kawałków zostały sprzedane byłej wytwórni. Zezwolono mi jedynie grać te utwory. To jest prawdziwy dylemat. Mogłem nagrać ponownie pierwszą płytę, o czym już myślałem, i zrobię to, tyle, że oryginały nie należą do mnie i to jest bardzo smutne. W sumie są to już kolekcjonerskie rarytasy. "Unleashed Bastards" też pojawi się w sprze daży w jakieś innej niż tylko standardowa, wersji? Może będzie dostępna też na winylu, albo, jak choćby Invictus", z dodatkowymi utworami koncertowymi? Wydaliśmy standardowy nośnik CD i płytę winylową. Przy okazji promocji poprzedniej płyty koncer towaliście sporo, dotarliście nawet do Rosji, a w Ameryce Południowej "Pathfinder... Between Heaven and Hell" został zaliczony do najlepszych albumów metalowych roku 2015. Mając nowy, według mnie znacznie lepszy od poprzedniego, album, macie pewnie pokusę dotarcia z nim jeszcze dalej, bo choćby w tej wspomnianej Ameryce Południowej chyba jeszcze nie graliście? Graliśmy trasę koncertową w Argentynie w lecie 2016 roku. Zaplanowaliśmy także w przyszłym roku trasy przez wschodnią Europę, Rosję, zachodnią Europę. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, przybędziemy także do Ameryki Południowej. Podróże są męczące, ale satysfakcja z odbioru waszej muzyki, poznawanie nowych fanów Necronomicon w kolejnych krajach jest pewnie dla was czymś wyjątkowo cennym? Wierz mi każdy muzyk myśli, że czymś najwartościowszym jest występ na scenie, spotykanie i doświadczanie fanów. Po to tworzy się muzykę, która jest jak eliksir życia. Czyli nie ma innej opcji, za dwa-trzy lata ukaże się dziesiąty album Necronomicon? Po produkcji płyty potrzebuję czasu… czasu dla siebie, aby wpaść na nowe pomysły na kolejny krążek. Dlatego nie lubię wydawać, każdego pieprzonego roku, ale postaram się nagrać kolejną płytę w przeciągu dwóch najbliższych nadchodzących lat (śmiech). Dzięki za wywiad i trzymajcie się. Wojciech Chamryk, Aleksandra Eliasz, Natalia Skorupa

NECRONOMICON

11


Nie chcę specjalnego traktowania To, że rodzice często wykorzystują swoje możliwości, by torować drogę swoim dzieciom, wydaje się być czymś naturalnym i zrozumiałym. Również często spotykaną jest sytuacja, że dzieci idą w ślady rodziców. Jak to wygląda w sytuacji, gdy ojciec jest legendą muzyki heavy metalowej. Zespół U.D.O. jest tego idealnym przykładem. Jak to wygląda w praktyce opowiedział nam Sven - syn Udo Dirkschneidera. HMP: Cześć Sven. Jesteś synem legendy metalu, więc ta muzyka prawdopodobnie otaczała Cię odkąd się urodziłeś. W jakim byłeś wieku, kiedy na poważnie zacząłeś słuchać metalu? Sven Dirkschneider: Zacząłem słuchać heavy metalu bardzo wcześnie, jakoś tak gdy miałem osiem lat. Kiedy byłem nastolatkiem, słuchałem również dużo muzyki punkowej i taki też miałem zespół. To było mniej więcej kiedy miałem dziesięć lub jedenaście lat. Graliśmy covery Green Day, The Ramones i Sum41 i podobnych kapel.

Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Ale jest wspaniale bawić razem z nim! Co z twoją pozycją w zespole? Jako syn lidera jesteś traktowany ciut lepiej czy tak sam jak inni członkowie zespołu? Nie, i nie chcę żadnego wyjątkowego traktowania. Zresztą razem z tatą ustaliliśmy to, zanim dołączyłem do zespołu. Czy nie czujesz czasem, że jesteś trochę w cie niu swojego ojca? Nie, absolutnie. Jestem po prostu dumny i zaszczycony, że mogę grać dobrą muzykę i sprawiać radość naszym fanom.

Pierwszy metalowy zespół zainspirował Cię jako Accept, UDO czy coś innego? To chyba był Motörhead. Kiedy miałem dziewięć lat, byłem na ich koncercie w Düsseldorfie i podczas występów zasiadałem za perkusją Mikkeya Dee. To był moment, gdy zdałem sobie sprawę, że chcę w przyszłości zostać profesjonalnym perkusistą.

Jak często udzielasz wywiadów? Czy są jakieś pytania, których nienawidzisz? Szczere mówiąc coraz więcej. Zwłaszcza z okazji wydania nowego albumu. Do tej pory nikt mi nie zadał pytania, które by mnie szczególnie zirytowało.

Czy kiedykolwiek myślałeś, że będziesz grał w jednym zespole ze swoim ojcem?

W jakim byłeś wieku, kiedy zacząłeś grać na perkusji?

To było, gdy miałem cztery lata. Na Boże Narodzenie dostałem w prezencie małą gitarę i bongosy. Fitty świętował z nami Boże Narodzenie. Wziął gitarę i zaczął grać. Po prostu policzyłem jeden, dwa, trzy, cztery i zacząłem uderzać w bongosy. Co ciekawe, całkiem dobrze wyczuwałem rytm. W tym momencie rodzice wiedzieli, że zostanę perkusistą. Zacząłem brać pierwsze lekcje, kiedy miałem pięć lat. Pracowałeś jako technik dla Nigela Glockera z Saxon. Powiedz nam, proszę, jak dostałeś tę pracę? Od dziecka znam kierownika produkcji w Saxon. Kiedy skończyłem naukę, zapytał mnie, czy jestem zainteresowany tą robotą. Oczywiście, że powiedziałem tak! Zastąpiłeś go także w zespole na kilka kon certów, kiedy dostał tętniaka. Jak się czułeś grając z tak legendarną grupą, jak Saxon? To był zaszczyt, że wybrali właśnie mnie. Naprawdę mi się podobało. Odtwarzanie wszystkich tych klasycznych hitów, takich jak "Princess Of The Night" czy "Denim & Leather", było niesamowitym doświadczeniem! Czy trudno jest nauczyć się grać wszystkich kawałków Saxon z setlisty? Na pewno nie było łatwo! Miałem miesiąc na przygotowanie 24 kawałów na setlistę, a Saxon ma bardzo wyjątkowy styl. Zadzwonili do mnie ponownie pod koniec 2015 roku, aby zagrać jeszcze dwa razy, gdy supportowali Motorhead. "Steelfactory" to pierwszy album studyjny UDO, w którym brałeś udział. Czy jesteś zadowolony z końcowego efektu? Zdecydowanie! Uwielbiam ostateczną wersję naszej pracy. Myślę, że to najmocniejszy album U.D.O. Obok "Animal House" i "Steelhammer". Foto: Aleksander Grigorev

12

U.D.O.


"Steelfactory" to naprawdę dobry tytuł na metalowy album. Czyj to był pomysł? Naprawdę nie pamiętam, kto to był pomysłodawcą. Po prostu zrobiliśmy małą burzę mózgów podczas trasy z Fitty. Zostały nam te dwa słowa. Po prostu złożyliśmy je razem i uważaliśmy, że jest to idealny tytuł do nowego albumu. Czy ten tytuł ma ukryte znaczenie? Ukryte znaczenie, to może złe określenie. Miasto, w którym urodził się mój tata to Solingen. Jest tam wiele hut stali. Więc pasuje całkiem nieźle! Jaka była twoja rola w procesie tworzenia albumu? Oczywiście perkusja na pierwszym miejscu, ale wszyscy razem pracowaliśmy przez trzy tygodnie i razem napisaliśmy wszystkie utwory. Myślę, że twoje perkusja na "Steelfactory" jest naprawdę doskonała. Czy kiedy słuchasz tego albumu, chciałbyś zmienić niektóre momenty lub zagrać w inny sposób? Dzięki! Naprawdę to doceniam.Mam na myśli, że muzycznie nakierowany mózg nigdy nie przestaje myśleć, więc oczywiście czasami myślisz, że mógłbym grać tak albo inaczej. Nagle masz pomysł na inne wypełnienie lub coś innego, ale ogólnie jestem bardzo zadowolony z moich partii! Niektóre utwory, na przykład "Make To Move" lub "Hungry And Angry" brzmią jak stare kawałki Accept. Czy to było celowe? Nie, naprawdę nie. Ale fakt, że byliśmy w trasie z Dirkschneider przez prawie trzy lata na pewno nie pozostało bez wpływu na pisanie utworów. "Keeper Of My Soul" i "Raise The Game" mają kilka orientalnych momentów. Czy możesz coś powiedzieć na ten temat? To prawdopodobnie pomysł naszego gitarzysty Andreya. Jest Rosjaninem, więc ma talent do tworzenia bardzo ładnych melodii. Jesteś bardzo młodym facetem, który gra ze swoim 66-letnim ojcem w jednym zespole. Czy myślisz, że jest coś magicznego w meta lach łączących pokolenia? Co to jest w twojej opinii? Na pewno! Metal łączy pokolenia i myślę, że to wspaniała rzecz! Rodzice przyprowadzają swoje dzieci na koncerty i wspólnie się rozkręcają. To coś zajebistego!

Nie dążymy do sławy dla samej sławy David DeFeis to genialny muzyk, kompozytor, człowiek o szerokich zainteresowaniach, a przede wszystkim lider kultowej formacji Virgin Steele. Mimo, iż nowy materiał kapeli na razie zdaje się być w nieco dalszych planach, to David dba, by fani o Virgin Steele nie zapomnieli. Właśnie ukazały się bogate reedeycje dwóch pierwszych longplayów grupy. Więcej opowie o nich sam główny zainteresowany. HMP: Cześć David. Virgin Steele od zawsze zdaje się być poza głównym nurtem. Jak myślisz, jaki jest powód tej sytuacji? David DeFeis: Hej, dzięki za chęć wywiadu oraz wsparcie. Odpowiadając na Twoje pytanie, dzieje się tak, gdyż sami właśnie tam zdecydowaliśmy się być. Nie gramy według ustalonych "zasad" i nie jesteśmy zainteresowani mainstreamem, modą czy trendami obowiązującymi w danym miesiącu, ani też nie dążymy do sławy dla samej sławy. Jesteśmy tutaj z powodu muzyki. Stworzyliśmy i o nią opieramy nasz styl życia. Tego, co robimy nie nazywam karierą, ale sposobem na życie. Idziemy własną drogą na swój własny sposób. Co teraz dzieje się z Virgin Steele? Cóż... właśnie ukończyliśmy zestaw pięć płyt CD, który pojawi się 23 listopada. Zawiera on dwa ponowne wydania albumów "Hymns To Victory" i "The Book Of Burning" oraz trzy zupełnie nowe krążki, które trwają około 80 minut, więc będzie tego całkiem sporo. No Remorse Records wydało nowe wersje Waszych dwóch pierwszych albumów. To pomysł zespołu, czy wytwórni? W rzeczywistości to nie był do końca mój pomysł, aby ponownie wydać te albumy. Ludzie z No Remorse Records skontaktowali się ze mną kilka miesięcy temu i odbyliśmy kilka miłych dyskusji. Dość szybko doszliśmy do porozumienia w sprawie wypuszczenia tych wczesnych dzieł. Muszę powiedzieć, że wykonali piękną pracę z całym opakowaniem i tak dalej! Coś niesamowitego! Proszę powiedz mi coś o nowych wersjach "Virgin Steele" i "Guardian Of The Flame"? Dlaczego ludzie, którzy mają na półkach starsze wersje, powinni po nie sięgnąć?

Nie ma nacisku na kogoś, kto ma starsze wydania, aby kupić nowe wersje, ale jeśli czyjeś kopie są już zużyte, to powiem, że wydania No Remorse mają kilka bardzo fajnych bonusów i niezwykłą szatę graficzną. To może być wystarczający powód dla niektórych ludzi, aby je zdobyć. Wśród bonusowych utworów znajduje się kilka utworów nagranych na żywo podczas The House Of Atreus European Tour. Do tego dochodzą ciekawe nagrania demo "Marriage Of The Heaven & Hell". Nie było miejsca na dodawanie ton dodatkowych materiałów, ponieważ albumy same w sobie są już dość długie. Tak więc na "Virgin Steele" jest tylko jeden dodatkowy bonus. Jest to koncertowa wersja "Token Of My Hatred", ale zwróć uwagę, że ten kawałek trwa prawie 10 minut. Kiedy nagrywałeś te albumy, czy myślałeś, że któregoś dnia staną się pozycjami klasycznymi? Nie. Po prostu cieszyłem się, że udało nam się uchwycić ducha młodego zespołu z tamtych czasów. To jest niesamowite dla mnie i jestem bardzo zaszczycony, że ponad 30 lat od tamtych chwil publiczność jest nadal z nami i ciągle przejawia zainteresowanie naszą twórczością. To piękna rzecz. Było też wielu wspaniałych muzyków, z którymi miałem do czynienia przez lata. To bardzo lojalni ludzie, więc tym bardziej mam świadomość tego, jak cenne jest to wszystko. I jestem im naprawdę bardzo wdzięczny. Czy twoje postrzeganie tych albumów zmieniło się z biegiem lat? Niezupełnie. Wiedziałem, o co nam chodziło, kiedy je stworzyliśmy i nadal mam względem nich podobne odczucia. Wszystkie albumy Virgin Steele są dla mnie wyjątkowe i cenię je wszystkie. Każdy z nich ma swój niepowtarzalny, unikatowy urok.

Jesteś także perkusistą w zespole o nazwie Damaged. To mój pierwszy zespół, który założyłem w dniu, swoich dwunastych urodzin. Niestety, dwójka naszych wspaniałych gitarzystów opuściła zespół ok. ośmiu lat temu. Ponieważ jeden z nich był także członkiem-założycielem, postanowiłem rozwiązać tę kapelę. Pracuję jednak nad nowym projektem. Basista Flo i wokalista Phil wciąż ze mną chcą działać. Znalazłem nowego gitarzystę, który również jest jednocześnie świetnym tekściarzem. Obecnie pracujemy nad nowymi utworami i mam nadzieję, że uda nam się coś z tego złożyć do kupy w przyszłym roku. Jakiej muzyki słuchasz na co dzień? Słucham bardzo dużo różnej muzyki. Na pewno nie ograniczam się tylko do metalu. Lubię też Muse lub Depeche Mode i podobne klimaty. Bartłomiej Kuczak Foto: Virgin Steele

VIRGIN STEELE

13


HMP: Gdy mówimy o waszych wczesnych inspiracjach pierwszą rzeczą jaka przychodzi na myśl jest Venom. Pod koniec lat 80. nie byliście jednak zadowoleni, gdy porównywano w ten sposób wasze dwa pierwsze albumy. Away nienawidził nawet tego typu pytań. Jak to wygląda z perspektywy czasu? Chewy: Nie sądzę aby tego nienawidził - on naprawdę lubił Venom. Chodziło o to, że tyle samo czasu poświęcał na słuchanie Motorhead, punka czy King Crimson, Van Der Graf Generator i Genesis. Ludzie wówczas jednak tego nie dostrzegali skupiając się tylko na tym Venomie. Metal był wtedy wciąż dość młodym gatunkiem i styl Voivod był wypadkową wielu inspiracji. Ale mimo wszystko: bycie porównywanym do Venom było wtedy komplementem.

Foto: Virgin Steele

W niektórych momentach brzmisz niczym Rob Halford na albumie "Painkiller". Jednak te utwory zostały nagrane kilka lat przed wspomnianym albumem. Czy myślisz, że Judas Priest był zainspirowany przez Virgin Steele? Nie sądzę, chociaż na dobrą sprawę na sto procent tego nie wiem. Jeśli tak… to fajnie! Kiedy nagrywałem te utwory, nie chciałem brzmieć jak żaden konkretny znany mi wówczas wokalista. Po prostu śpiewałem taj, jak czułem to sercem oraz na tyle, na ile pozwalały mi moje możliwości, a taśma to uchwyciła. Pasuje tu tytuł utworu Queen "A Kind Of Magic". Kiedy wchodziliśmy do studia, mówiliśmy sobie: "czy jesteś gotowy, by stworzyć historię muzyki?" Odpowiedź zawsze była dobitna i jednoznaczna. Brzmiała: tak! Virgin Steele jest gwiazdą wielu letnich festiwali. Czy podoba ci się atmosfera tych wiel kich wydarzeń, czy wolisz zagrać więcej kam eralnych koncertów w małych klubach pośród zapachów piwa i papierosów? Te wielkie festiwale są świetne, ponieważ możesz dotrzeć do ogromnej liczby osób naraz i razem z nimi świetnie się bawimy. Jednak tak naprawdę wolę intymny klimat klubu, ponieważ wtedy ludzie naprawdę mogą zobaczyć, jak się pocisz, jakie uczucia malują Ci się na twarzy i sami poczuć podobne emocje. Myślę, że wówczas muzyka nabiera bardziej osobistego wymiaru. W sytuacji festiwalowej atmosfera "imprezowa" jest bardziej rozpowszechniona i czasami sama istota muzyki może się w tym zatracić. Jakie są zatem Wasze najbliższe plany koncer towe? Jak na razie jesteśmy w fazie planowania. Virgin Steele nigdy nie wydało koncertowego DVD. Czy myślałeś kiedyś o tego typu wydawnictwie? Myślę o tym cały czas! Mamy mnóstwo materiałów nagranych na żywo. Część z nich trafiło na różne limitowane wydania jako bonusy, ale nie wydaliśmy jeszcze pełnego albumu koncertowego ani DVD. W boksie, który ukaże się w listopadzie, jeden z albumów zawiera utwory nagrane na żywo w studiu, gdzie słychać, jak rozmawiamy ze sobą, różne hałasy w tle i ogólnie atmosferę, który towarzyszy nagraniom na żywo. Ale było to bez udziału publiczności, więc nie będę nazywać tego albumem koncertowym,

14

VIRGIN STEELE

mimo iż dostaniesz namiastkę koncertowej atmosfery. Jeśli chodzi konkretnie o koncertowe DVD , to jest coś, co chcę zrobić jako część znacznie większego materiału koncertowego. Myślę, że nastał na to najwyższy czas! Zanim powstało Virgin Steele grałeś w gru pach Phoenix i Mountain Ash. Czy możesz powiedzieć nam coś o muzyce tych zespołów? Pewnie, dzięki za to pytanie. Te zespoły były w zasadzie cover bandami. Założyłem je kiedy byłem bardzo młody. Phoenix założyłem, gdy miałem tylko 11 lat. Reszta chłopaków z kapeli miała około 15 lat. Co do Mountain Ash to założyłem go gdy miałem 14 lub 15 lat. Zrobiliśmy dużo coverów Black Sabbath, Led Zeppelin, Queen i innych zespołów, które kochaliśmy. Gdzieś tam w mojej szufladzie leży nasze wspaniałe domowe nagranie. Chciałbym móc to wydać. Jesteś właścicielem studia "Hammer Of Zeus". To bardzo ciekawa nazwa dla takiego miejsca. Wielkie dzięki. Jest to także utwór, który z albumu, który nazwaliśmy "The Black Light Bacchanala". To studio jest miejscem, do którego chodzę, aby odreagować wszystkie dramaty i zamieszanie w moim życiu. Dokonuje tam swoistego oczyszczenia. Czasem czuję uderzenie młota Zeusa. (śmiech) Jesteś bardzo podobny do Joey'a De Maio. Czy nie jesteście przypadkiem braćmi? (śmiech) Czy chcesz powiedzieć, że wyglądamy podobnie? Kilka osób zasugerowało to. Co mogę powiedzieć... Nie, nie jesteśmy spokrewnieni w tradycyjnym rozumieniu, ale hej! Jesteśmy Braćmi Metalu! Manowar to wielki zespół. Bardzo dziękuję za ten wywiad. Hej, to dla mnie przyjemność. Jeszcze raz dziękuję bardzo za zainteresowanie, wsparcie i pytania. Bartłomiej Kuczak

Dla mnie jest do dziś. Przecież taki utwór "Build Your Weapons" to sto procent Venomu. Gdy usłyszałem to pierwszy raz pomyślałem, że to jakiś zapomniany singiel Angoli. Ale mało mówi się o drugiej oczywistej inspiracji, zwłaszcza w riffach: Raven. Oooo tak. Graliśmy z nimi na pierwszej edycji festiwalu 70 000 Tons of Metal. Away i Snake byli bardzo podjarani widząc ich ponownie. Dali wspaniały gig - widziałem ich wówczas po raz pierwszy. Jeśli chodzi o riffy to efekt może być taki jak mówisz ale pamiętaj, że Piggy tworzył swoje frazy na pianinie na wzór keybordzistów takich jak Emerson czy Genesis. Nie przypadł wam do gustu termin black metal. Zamiast tego wymyśliliście sobie nuclear metal. Kurde pierwsze słyszę... To było gdzieś w 88/89 roku. Wywiad pochodzi z naszego Thrashem All. Chodziło o odseparowanie się od tego nurtu. Przecież u nas nie było w ogóle satanizmu, choć Blacky ubierał się jak Cronos albo Tom Warrior. Nuclear metal ma sens o tyle, że nas przecież trudno było zaklasyfikować. Z tym black metalem to jest tak, że nie ma chyba ani jednego muzyka tego nurtu, przyna jmniej w Norwegii, który by się wami nie inspirował. A jednocześnie w koszulce Voivod zauważysz Davea Grohla. Voivod inspiruje masę ludzi. Przemawiamy do wielu różnych środowisk muzycznych. To czemu gracie w malutkim klubiku? Ty mi wyjaśnij. Cholera wie. Od czasu "Nothingface" to muzyka dla bardzo wyrobionego ucha, niemal dla intelektualistów. To grupa mająca kultowy status ale jednocześnie... muzyka dla muzyków. Takie kapele nigdy nie grają dla dużej ilości osób. To trudna muzyka ale jeśli załapiesz bakcyla to jest jak uzależnienie. Sztuka opiera się na wiarygodności, jeśli starasz się przypodobać wielkiej ilości słuchaczy to staje się biznesem nie sztuką. Tak jak w "Angel Rat"? Cóż, zrobili to co chcieli, nie to co kazał im rynek. Jeśli zestawisz "Angel Rat" i "War and Pain" to nie jest to ten sam zespół. Ale tak samo jest z "Nothingface" i "Phobos". Nowy CD też jest bardzo odmienny. Zanim dołączyłem do Voivod zawsze wyczekiwałem z niecierpliwością na nowy CD - co tym razem zrobią. Przecież "Outer Limits" jest inny od wszystkiego. "Angel Rat" to nie była próba sprzedania się


z utworów na debiutanckim LP Voivod przyp. red.) O proszę.

Wyobraźnia jest kluczem Muzycy grający tak złożoną, wymagającą ale i odpychającą i brudną muzę okazują się często niesamowicie wyluzowanymi i przystępnymi typami. Z racji dość skromnych możliwości klubu, w którym tego dnia grał Voivod wywiad odbył się w pobliskim parku, w którym śmiech dzieci na placu zabaw przeplatał się wcale harmonicznie z kwiecistymi tyradami pijanych meneli. Nie chciałem pytać Chewyego zbyt obszernie o nowy album - przeczytacie o tym w setce innych wywiadów. Mnie bardziej interesowały czasy zamierzchłe... - przecież wtedy wrastał grunge. Tamten album bardzo się od tego nurtu różni. Może to był również wpływ ich ówczesnego producenta, który nagrywał albumy Rush. "Angel Rat" jest szczególnie uwielbiany we Włoszech. Domagają się wręcz tam kawałków z tego CD w czasie gigów. W Stanach i Niemczech wolą bardziej thrashowe rzeczy.

Nie, tutaj nawiązujemy bardziej do tego co wie, lub nie wie nauka. To poetycki obraz tego co możemy nazwać punktem bez powrotu. Mogliśmy nazwać utwór "Point of No Return" ale co druga kapela ma taki utwór. "Horyzont Zdarzeń" brzmi lepiej. Poza samym terminem nie ma on wiele wspólnego z filmem, który widziałem bardzo dawno temu.

Podoba ci się termin Socio-Science Fiction? Tak. Używamy fantastyki do opowiedzenia tego się dzieje w rzeczywistości z innej perspektywy. Krytykujemy społeczeństwo unikając zbyt dużej ilości polityki i moralizowania. Dzięki wyobraźni możesz tworzyć fikcyjne historie, które ludzie potem porównują do realnych sytuacji i odnajdują metafory.

Ja do dziś pamiętam jak z kumplami oglądaliśmy to na VHS. Stop klatka była używana bez przerwy przy scenach, w których załoga zadaje sobie obrzydliwe tortury.

Jak porównałbyś dwa ostanie CD? Nie da się. Jest inny skład, który docieraliśmy na EP ale teraz rozwinęliśmy w pełni. Album pisany był przez dwa lata w czasie trasy i w domu. Potem dużo jamowaliśmy i pracowaliśmy nad całymi strukturami utworów. Każdy miał jakiś wkład ale głównie opiera się na pomysłach gitarowych, które nagrywałem w wersji demo. Jest w tym wszystkim świeżość... Da się jeszcze stworzyć coś bardziej wizjoner skiego? Nie ma dal nas limitów. Jestem w Voivod od dziesięciu lat. To szmat czasu ale nie czuję się wyczerpany. Komponowałem na długo przed dojściem do kapeli i będę robił to dalej jeśli odejdę. Staram się wciąż przepoczwarzać jako artysta i czuję, że to jest inspirujące dla reszty chłopaków. Są ludzie twierdzący, że nie da się już stworzyć nic nowego na gitarze bo wszystkie riffy zostały już zagrane. Nie wieże w to ani trochę. W zachodniej muzyce jest tylko dwanaście nut ale mamy do czynienia z rytmem, tonacjami i w końcu wyobra-

Foto: Vaine Archibald

Tak się złożyło, że czołówka polskich autorów fantastyki socjologicznej z lat 80. i 90. to ludzie o poglądach prawicowych. O interesujące... To mnie zaskoczyło. Krytykowali wszak taki a nie inny system. Wasza krytyka ma jakieś podłoże ideowe? Jeśli już to liberalne. Chodzi o wolność słowa, wolność w ogóle i krytykę wszelkich dyktatur. Ostateczna interpretacja należy do słuchacza tak staramy się pisać teksty. W tym kontekście interesujący jest utwór "Resistance" z poprzedniego CD. Chodzi w nim o to, że zawsze trzeba rzucać wyzwanie władzy, nie ważne jakiej. Tym wszystkim facetom na ostatnich piętrach drapaczy chmur, żyjących w innej rzeczywistości. My natomiast tak samo jak bohaterowie tamtego kawałka, harujemy ciężko. Nie jesteśmy zbyt bogaci i widzieliśmy biedę... W Kanadzie??? W Kanadzie też występuje bieda. Chyba dla tych którzy bardzo chcą być biedni. Mamy faktycznie wiele instytucji, które pomagają z niej wyjść ale np. ludzie chorzy umysłowo bywają wykluczeni nie mogąc dostać się do lekarza. Bieda to rzecz na skalę planetarną i o tym jest ten kawałek. Widziałeś może film "Pandorum"? Pytam bo tekst do "End of Dormancy" bardzo przypomina fabułę? Nie, nie widziałem go. Tam też chodziło o statek jak się potem okazało tkwiący setki lat w oceanie. Nasz zostaje aktywowany za pomocą promieni i tak zaczyna się cała historia. Bardzo filmowy brzmi też tytuł innego utworu - "Event Horizon".

No ba (śmiech). Metalowcy kochają takie sceny... W Polsce niemal do znudzenia wszyscy opowiadają wam historię o zbieżności nazwy waszego zespołu z tytułem i urzędem Wojewody. Ale jak się okazuje jest też inna korelacja zanim do niej przejdziemy spytam czy kawałek "Forever Mountains" dotyczy konkretnych wydarzeń w czasie wypraw wysokogórskich? Bardziej o pokonywaniu własnych słabości w sytuacjach ekstremalnych - jeśli o mnie chodzi o ograniczam się do wędrówek po nizinach (śmiech). Bo tak się składa, że elita polskich himalaistów nosi na świecie zbiorczą ksywkę... wojowników lodu (czyli tak samo jak tytuł jednego

źnią która jest nieskończona. Jeśli posłuchasz Bacha, Mozarta, Strawińskiego - tam też jest tylko dwanaście nut ale jakie to było innowacyjne. Uczę muzyki, pisze też dla kwartetu smyczkowego. Nie tworzę więc na gitarze tylko w głowie. Jeśli piszesz muzykę w ten sposób, że bierzesz gitarę i grasz używając palców to nie jest to dobre. Muzyka jest w twojej głowie i sercu, a nie gitarze i palcach. Biorę więc pianino, bas, czasem śpiewam ale to wszystko pochodzi ze struktur ułożonych w głowie. Dopiero na jakimś kolejnym etapie powstaje z tego riff. Wyobraźnia jest kluczem a instrument to tylko medium do jej zaprezentowania. Jakub "Ostry" Ostromęcki

VOIVOD

15


Nie jesteśmy politykami tylko muzykami Hiszpański Angelus Apartida to kapela o dobrze ugruntowanej pozycji na scenie heavy/thrash. W tym roku ukazał się szósty album grupy pod tytułem "Cabaret De La Guillotine". O muzycznej oraz zdaje się równie ważnej - tekstowej stronie albumu i wielu innych interesujących kwestiach opowiedział nam Guilermo "Polako" Izquiedo. Oddajmy zatem mu głos. HMP: Cześć Guilermo. Wasza muzyka to bardzo ciekawa mieszanka thrash, death oraz klasycznego oldschoolowego heavy metalu. Powiedz mi proszę czy jest to wypadkowa muzycznych zainteresowań wszystkich członków zespołu, czy tylko Ty jako lider masz wpływ na tworzoną muzykę? Guilermo "Polako" Izquiedo: Witaj! To jest jak powiedziałeś wypadkowa naszych gustów. Każdy z nas ma wpływ na tworzone utwory. Nie jesteśmy tylko muzykami tworzącymi zespół. Jesteśmy także przyjaciółmi, a nasze znajomości sięgają jeszcze czasów dzieciństwa. Nasze gusta muzyczne oraz inspiracje, którymi się

rockowej. Nie słucham dance ani nic takiego (śmiech). Ale przyznam ci się, że jestem fanem hip-hopu. Już jako dzieciak słuchałem sporo rzeczy w tych klimatach np. Cypress Hill, Run-DMC i wielu podobnych wykonawców. Ciągle lubię ten styl. Szczególnie zespoły z zachodniego wybrzeża USA. Niektóre z nich współpracowały z zespołami metalowymi. Na przykład Public Enemy, który nagrał utwór razem z Anthrax. Poza hip-hopem i oczywiście metalem słucham także punk rocka, hardcore itp. Więc, jeśli chodzi o muzykę, to mogę śmiało powiedzieć, że mam naprawdę otwarty umysł. Ale metal zawsze pozostanie numerem

Wasz nowy album nosi tytuł "Cabaret De La Guillotine". Skąd taki pomysł? To długa historia. Gdy rozmawiamy o polityce, sytuacji naszego kraju, gospodarce, czasem zdarza nam się zażartować, czy postawienie gilotyn na rynkach miast nie byłoby przypadkiem dobrym rozwiązaniem (śmiech). Wiesz, jak podczas Rewolucji Francuskiej. Taki nasz żart. Powinien być to znak dla ludu, by ostatecznie przejąć władzę, wziąć sprawy w swoje ręce i rozliczyć wszystkich tych pieprzonych skorumpowanych polityków. Po tym jak pojawił się sam koncept nawiązujący do Rewolucji Francuskiej, uznaliśmy, że gilotyna jest urządzeniem, do którego odwołanie idealnie spółgra z muzyką metalową. Patrząc również przez pryzmat historii, uważam, że jest to dobre połączenie. Zacząłem tworzyć teksty poszczególnych utworów. Pierwszym z nich był "Sharpen The Guillotine". Zacząłem potem coraz bardziej wgłębiać się w historię Rewolucji Francuskiej oraz wszystkim wydarzeniom, które jej towarzyszyły. Znalazłem informacje, że we Francji w XIX w. istniała restauracja, która się nazywała "Cabaret De La Guillotine". Poza tym ludzie zbiegali się na miejskie rynki i placy, by zobaczyć jak się odcina innym głowy. Niektórzy robili to ze wspomnianej restauracji, popijając jednocześnie piwo albo wino (śmiech). Ogólnie jestem zadowolony z konceptu, który wymyśliłem. Nagrywaliście ten album w swoim domowym studio. Skąd ten pomysł? Zdecydowało o tym wiele czynników. Po pierwsze, sesja nagraniowa miała miejsce w grudniu. Było bardzo blisko do Bożego Narodzenia, które chcieliśmy spędzić ze swoimi rodzinami, zatem dalsze wyjazdy odpadały. Drugim powodem był fakt, że mieliśmy kontrolę nad wszystkimi aspektami nagrania płyty i wszystkimi osobami spoza zespołu, które brały w tym udział. Od pracowników technicznych do producenta. To nasz szósty album, zatem chcieliśmy go nagrać sami, jednak nie obyło się bez pomocy osób z zewnątrz. Nie spieszyliśmy się bo nikt nas nie poganiał. Zdaję sobie sprawę, że całe to przedsięwzięcie było krokiem dość ryzykownym, ale ostatecznie stwierdzam, że dobrze się stało, że podjęliśmy taki krok. Jesteśmy zadowoleni z finalnego efektu i mimo wszystko jesteśmy świadomi, że bez pomocy innych ciężko byłoby nam to osiągnąć. Myśmy to tylko nagrali. Miksy oraz mastering robił Daniel Cardoso. Prawdopodobnie tak samo będzie w przypadku kolejnego albumu.

Foto: Toni Villen

kierujemy, są w gruncie rzeczy bardzo podobne. Wiesz, kiedy jesteś dzieciakiem, nie chcesz odstawać od grupy, zatem słuchasz takiej muzyki, jak reszta chłopaków z podwórka czy szkolnej paczki. Do dziś słucham wielu kapel, które wówczas robiły na mnie ogromne wrażenie. Przykładem mogą być Iron Maiden, Sepultura, Metallica, Kreator, Judas Priest, Black Sabbath. Potem zacząłem słuchać Morbid Angel, Obituary i ogólnie nieco cięższych rzeczy. Wydajesz się być osobą o bardzo otwartym umyśle. Słuchasz czasem innych gatunków niż metal? No pewnie. Z każdym rokiem człowiek dorasta, a co za tym idzie rozwija się na różnych płaszczyznach. Również muzycznie. Wyrazem tego może być odkrywanie nowych gatunków oraz stylów. Osobiście też to robię, jednak w tym swoim odkrywaniu staram się nie odchodzić zbyt daleko od szeroko pojętej muzyki

16

ANGELUS APATRIDA

jeden i jest to jedyny rodzaj muzyki, który chcę grać. Jako słuchacz hip-hopu znasz może Ill Billa i Necro? Ill Bill i Necro? Pierwsze słyszę. To są bracia. Na początku lat 90. obaj grali w death metalowej kapeli Injustice. Obecnie są raperami. Ciekawe. Skąd oni są? Z Nowego Jorku. Na pewno ich sprawdzę. Nie jestem jakimś wielkim ekspertem jeśli chodzi o hip-hop, ale chętnie się dokształcę (śmiech). Death metalowcy, którzy zmienili styl na hip-hop, to naprawdę interesujący przypadek. Muszę to koniecznie obadać. Wróćmy jednak do tematu Angelus Apartida.

Z okładkę odpowiada węgierski grafik Gyula Havancsak. Co powiesz o Waszej współpracy. Szukałem kogoś, kto będzie w stanie zrobić grafikę nawiązującą do tytułu albumu. Przedstawiłem mu koncept "Sharpen The Guillotine", gdyż pierwotnie to taki tytuł miał nosić ten album. Powiedziałem mu, że chciałbym, żeby obrazek w jakiś sposób odwoływał się do Rewolucji Francuskiej i koniecznie musiał tam być motyw gilotyny. Z drugiej strony nie chciałem, by z tej okładki wiało zbyt wiele prymitywnej agresji, ale z drugiej strony nie chciałem też całkiem rezygnować z krwi (śmiech). Gyula powiedział "OK, rozumiem. Będzie tak, jak chcesz". Gdy zobaczyłem jego pracę, pomyślałem "Kurwa, to jest to!". Dosłownie jakby czytał w moich myślach (śmiech). Jedynie nie do końca rozumiem, co tam robi ten świński łeb. Muszę go o to spytać (śmiech). Gyula to niesamowity artysta. Robił tez okładki dla Annihilator, Grave Digger czy Stratovarius. Poza tym jest świetnym kumplem.


Materiał na "Cabaret De La Guillotine" był tworzony przez cały rok 2017. Wcześniej dwa lata byliście w trasie. Zdarza Wam się tworzyć nowe utwory podczas tras czy raczej potrzebujecie do tego mieć specjalne warunki? To był trudny czas jeśli chodzi o tworzenie, ponieważ będąc w trasie nie ma się zbyt wiele czasu na myślenie. Nie ma czasu się zatrzymać, by oczyścić swe myśli i wymyślać nową muzykę. Pewne zarysy utworów pojawiły się już dawno temu, ale nadanie im ostatecznej formy miało miejsce w ciągu ostatnich miesięcy zeszłego roku. Wydaje mi się, że kluczowym w tej kwestii był miesiąc wrzesień. Wtedy wzięliśmy się za to na poważnie. Przygotowania trwały trzy miesiące, następnie weszliśmy do studia. Zatem utwory są świeże, ale koncepcja zrodziła się bardzo dawno temu. Wiesz jak to jest w trasie, sporo podróżujesz, masę czasu spędzasz w busie. Nagle wpada Ci do głowy jakiś riff. Szybko go musisz nagrać, bo inaczej zaraz Ci ucieknie z pamięci. Nagrywasz i leży on sobie dajmy na to rok. Po roku do niego wracasz i na jego bazie tworzy się cały utwór. Graliście w Azji i Ameryce Południowej. Jaka tamtejsza publiczność się zachowuje? Widać duże różnice między nimi i Europejczykami? Tak, oczywiście. Różnice szczególnie są widoczne w przypadku Azjatów. Na koncertach są bardzo cisi i grzeczni, co było dla mnie pewnym szokiem. W niektórych państwach np. w Chinach na nasz koncert przyszło masę ludzi, którzy nigdy wcześniej nie uczestniczyli w tego typu wydarzeniach. To był pierwszy heavy metalowy koncert w ich życiu. Widząc ich twarze, widać było sporo emocji. W końcu pierwszy raz mieli okazję brać udział w czymś, co wcześniej widzieli tylko w Internecie i na DVD. Zatem mimo że ludzie w Azji na koncertach są cisi, widać, że przeżywają ogromne emocje. Odwrotnie jest w Ameryce Południowej. Tam ludzie są bardzo żywiołowi, emocje się wręcz z nich wylewają. Uwielbiam ich i kocham koncertować w Ameryce Łacińskiej. Łączy nas także język, co jest bardzo ważne w komunikacji. Wszystkie trzy grupy, mianowicie Azjaci, Latynosi oraz Europejczycy, gdyż o nich też wspomniałeś przychodzą na koncerty z tego samego powodu. Jest to miłość do muzyki, którą wszyscy razem podzielamy. Wasze teksty są bardzo zaangażowane polity cznie. Zacznijmy może od tego, że nie jesteśmy polity-

Foto: Toni Villen

kami tylko muzykami. A przede wszystkim jesteśmy ludźmi. Oczywiście wszyscy: ja Ty oraz każdy, kto to czyta jest zależny od polityki, gdyż to ona rządzi światem. Ale nie chcemy być postrzegani jako zespół polityczny. Nie ma mowy. Nie mamy nic wspólnego z żadną partią ani organizacją polityczną, wręcz brzydzimy się politykami. Nigdy nikomu nie powiem "głosuj na tego czy tamtego". Głosuj sobie na kogo chcesz albo jak chcesz to nie głosuj wcale. Kompletnie mnie to nie interesuje. To co chcemy przekazać przez swoją muzykę to fakt, że wiele rzeczy w naszym życiu oraz wiele procesów w otaczającym nas świecie jest uzależnione od polityki. Oczywiście w swych tekstach poruszam kwestie problemów społecznych. I zdaję sobie sprawę, że źródłem wielu problemów nękających moich przyjaciół oraz członków mojej rodziny jest właśnie polityka. Wiesz, jak każdy człowiek mam swoje poglądy na różne sprawy, swój system przekonań, ale nigdy nikomu nie zamierzam mówić co ma myśleć i jak ma żyć. Każdy jest wolny i niech sobie robi co tylko chce. A jeżeli się wypowiadam na jakiś temat, to jest to tylko moja opinia w tej kwestii, a nie prawda objawiona, którą każdy bezkrytycznie ma przyjmować. Na koniec jeszcze raz powtórzę Angelus Apartida nie jest zespołem politycznym. Kawałek "The Ministry Of God" to radykalny antyreligijny manifest.

Tak, dokładnie. Jest on wymierzony w jakąś konkretną organi zacje religijną czy ogólnie w religię jako pewien system? W każdą jedną istniejącą religię i ogólnie w system jaki one tworzą. Jeżeli dobrze przeanalizujesz ten tekst, zauważysz, że jest w nim wiele nawiązań do Biblii. Na początku Bóg stworzył świat itd., czyli to, w co wierzą katolicy oraz inni chrześcijanie. Jest to też krytyka biznesu, jaki się kręci dzięki religiom. Kompletnie mnie nie obchodzi, czy ktoś wierzy w Boga, Buddę, czy też nie wierzysz w nic. Problemem dla mnie są przekręty i manipulacje, które stoją niemalże za każdą jedną religią. Religie doprowadziły do śmierci milionów ludzi. Wszystko w "imię Boga". Te rzeczy właśnie skłoniły mnie do napisania "The Ministry Of God". Właściwie zamiast słowa "ministry" powinienem tu użyć słowa "corporation" (śmiech). Nie uważasz jednak, że religie oferują jednak pewne dobre rzeczy swoim wiernym? Nie widzisz w tym żadnych dobrych stron? Wiesz, jeżeli potraktujemy religię jako filozofię, jako pewną drogę życia, jako próbę naśladowania np. Jezusa, sposób na stawanie się coraz lepszym człowiekiem, to oczywiście nie widzę przeszkód. Jak już wspomniałem, nie mam kompletnie nic przeciwko ludziom wierzącym w Boga. Jesteś wolny. Możesz wierzyć sobie w takiego czy innego boga, możesz w życiu stosować zasady tej lub innej religii, ale musisz przy tym szanować wolność innych jednostek. Tych, które niekoniecznie chcą to uznawać za jedyną i słuszną prawdę. Traktując religię jako filozofię, można z niej wyciągnąć dobre rzeczy jak duchowość kształtująca człowieka, która w pewnej perspektywie mogłaby uczynić świat lepszym. Głównym warunkiem jest oczywiście odrzucenie wszelkiej hierarchii kościelnej, która próbuje przejąć kontrolę nad zwykłymi ludźmi. Być może wtedy religia faktycznie przyczyniła by się do tworzenia pokoju na świecie. Ale to też zależy od postawy samych wierzących. Określasz się jako hiszpański patriota. Czym zatem dla Ciebie jest patriotyzm? Może to być trochę ciężkie do zrozumienia dla ludzi spoza Hiszpanii, ponieważ być może wiesz, że jeszcze 40 lat temu znajdowaliśmy się pod dyktaturą. Podobną do tej, która miała miejsce we Włoszech oraz Niemczech. Na pewno wiesz, że Adolf Hitler był masowym mor-

Foto: Toni Villen

ANGELUS APATRIDA

17


Foto: Toni Villen

dercą. W Niemczech panował totalitaryzm zwany nazizmem, we Włoszech niewiele różniący się od niego faszyzm. W Hiszpanii ten totalitaryzm nie był może aż tak radykalny, ale również przelało się tu sporo krwi niewinnych ludzi. Zatem ciężko trochę zrozumieć obcokrajowcom istotę hiszpańskiego patriotyzmu. Dla mnie oznacza to miłość do mojego kraju, szacunek do flagi, miłość do rodziny, przyjaciół. Nie specjalnie lubię poruszać ten temat w wywiadach, gdyż mogę o tym mówić nawet pięć godzin, a tu mamy ograniczony czas (śmiech). Jak wpadniesz do Hiszpanii albo ja wpadnę do Polski to umówimy się na kilka piw i dokładnie ci o tym opowiem (śmiech). (Śmiech) Ciekawa propozycja. Pozwolisz jednak, że jeszcze przez chwilę tu i teraz podrążę ten temat. W utworze "Dawnfall Of The Nation" śpiewasz jednak o wypatrzeniach patrio tyzmu. "Dawnfall Of The Nation" to taki nasz manifest antyfaszystowski. Tekst mówi o tym, jak ruchy odwołujące się do faszyzmu oraz nazizmu stają się coraz większe, powoli zaczynają wychodzić z podziemia i mieć wpływ na realną politykę. Jest to widoczne w wielu europejskich krajach. Ustroje totalitarne ograniczają swobodę wypowiedzi i odwołują się do rasizmu w najbardziej prymitywnym wydaniu. Dla mnie nie ma żadnego znaczenia, czy ktoś jest biały, czarny, żółty czy jeszcze inny. Nie ma kompletnie żadnego znaczenia, czy ktoś wierzy w Boga, Buddę, Allacha czy nie wierzy w nic. Nie obchodzi mnie czy ktoś jest gruby czy chudy, wysoki czy niski. Wierzę po prostu w ludzkość. Niestety w każdym narodzie większość ludzi odrzuca takie podejście. A jest to bardzo ważne dla tego świata oraz jego przyszłości, byśmy wszyscy żyli ze sobą w zgodzie. Utwór "Martyrs Of Chicago" opowiada o masakrze na chicagowskim placu Haymarket, Czy te wydarzenia mają dla Ciebie jakieś szczególne znaczenie? Ostatnio trochę czytałem na ten temat. Szczerze mówiąc, jeszcze do niedawna nie miałem pojęcia o tych wydarzeniach i nie wiedziałem skąd się wzięło święto 1 Maja. Ta historia bardzo mnie zainspirowała. Jakiś czas temu rozmawiałem ze swoim kolegą na temat tego święta. Stwierdził, że mimo iż jest to międzynarodowy dzień pracy, to on i tak zawsze wtedy pracuje. Zasugerowałem mu, żeby jednak zrobił sobie wolne. On mi na to: "Wiesz, ja muszę pracować bo to, bo tamto, bo jeszcze co innego...". W dzisiejszych czasach pracownicy nie zdają sobie sprawy, jak bardzo są ważni dla swych pracodawców. To

18

ANGELUS APARTIDA

oni w dużej mierze napędzają firmy, w których są zatrudnieni. Gdy odkryłem źródło święta 1 Maja, zdałem sobie sprawę, że ci ludzie w Chicago polegli walcząc o swoje prawa. Dla nich właśnie napisałem ten utwór. Czy uważasz, że dziś w XXI wieku dalej się łamie prawa pracownicze? Zdarza się to dość często. Uważam, że wszyscy powinniśmy walczyć o swe prawa. Nie tylko w takim kontekście, o jakim śpiewali Beastie Boys (śmiech). Dziś mamy 8-godzinny dzień pracy, ale nie zawsze jest to respektowane. U nas w Hiszpanii zdarza się, że ludzie muszą pracować czasem po 10 i więcej godzin. I nie dostają za to większej pensji. Nie ma co się dziwić, że liczba protestów ciągle rośnie. To w końcu my, zwykli ludzie napędzamy ten świat. Zacząłeś słuchać metalu jako ośmiolatek. Jak do tego odnieśli się Twoi rodzice? Bardzo pozytywnie. Było nas trzech braci. Mój najstarszy brat Jose jest basistą. Jest jeszcze środkowy brat, który także jest miłośnikiem tej muzyki oraz ja. Rodzice zdawali sobie sprawę, że bardzo poważnie do tego podchodzimy. Akceptowali to i zawsze mogliśmy liczyć. Kiedy zbierałem na nową gitarę i ciągle mi brakowało paru groszy, mama zawsze coś dorzuciła. Ogólnie z rodzicami mieliśmy świetne relacje. Twoja ksywka to "Polako". Skąd się ona wzięła? (Śmiech) Wiedziałem, że o to zapytasz. Gdy byłem dzieciakiem, grałem jako junior w lokalnej drużynie piłkarskiej. Był tam też drugi chłopak o imieniu Guilerme. Jak zapewne zauważyłeś, jak na rodowitego Hiszpana mam jasną karnację oraz blond włosy, więc trener oraz koledzy stwierdzili, że wyglądam jak typowy Polak (śmiech). Stąd to przezwisko. Znasz jakieś słowa po polsku? Jedyne słowo, jakie pamiętam z wizyty w Polsce to "kurwa"(śmiech). Ale nie wiem czy to jest w stu procentach polskie słowo, bo w Rosji też go używają. Bartłomiej Kuczak

HMP: Cześć, na wstępie pytanie. Punk, czy metal? A może jedno i drugie? Wasza płyta przywodzi na myśl wspomnienia, wspaniałych czasów minionych. Kiedy na ulicach było widać punków i metalowców, wspólnie bawiących się przy muzyce. Mówię tu również o moim kraju. Mieliśmy taki festiwal w Jarocinie, gdzie mieszały się pod sceną, niemal wszystkie subkultury muzyczne. Tak więc, była swojego rodzaju unia metali i punków, przeciw skinheadom. Zdarzało się, że skini dostawali niezły łomot. Jak to wyglądało w USA wtedy i jak wygląda dziś? Carmine Blades: To zależy, na jakie koncerty chodzisz. Publiczność na koncertach Judas Priest lub Iron Maiden, jest na pewno dość różnorodna, ale najwięcej pomieszanych subkultur, można zobaczyć na koncertach zespołów crossover, takich, jak DRI, Municipal Waste, Iron Reagan, itd. Jeśli chodzi o mnie, skłaniam się bardziej w stronę metalu. Nie wiem, jak było dawniej, mam tylko 31 lat i nie było mnie wtedy na Świecie. Słyszałem natomiast różne historie od ludzi. Niektórzy twierdzą, że FSU (Friends Stand United - organizacja wywodząca się z kręgów hard core, zwalczająca rasizm, uznana przez FBI, za gang uliczny) powstało na bostońskiej scenie, by wytępić rasistowskich skinheadów. Niektórzy twierdzą, że metalowcy i punki toczą ze sobą wojnę. Jestem pewien, że w różnych częściach kraju wyglądało to różnie. Grałem kiedyś w zespole, który był wypadkową naszych zainteresowań. Ja chciałem grać heavy, thrash metal, gitarzysta punk, hard core, a basista rock progresywny. Wyszła hybryda punkowo metalowa. Niestety zanim nauczyliśmy się porządnie grać, zespół się roz padł. Za dużo uwagi poświęciliśmy zabawie, a za mało pracy. Jak to wygląda u Was? Czy w takim zespole, możliwa jest dyscyplina w pracy nad muzyką? Na początku w naszym zespole, mieliśmy dwóch ludzi, o punkowym odchyle. Więc nasze wcześniejsze, bardziej punkowe brzmienie, było tego rezultatem. W tym czasie nie wiedzieliśmy jeszcze, dokąd chcemy zmierzać, i skupialiśmy się bardziej na zabawie. Dla nas, to wciąż świetna zabawa. Ale po trzech albumach, kilku trasach i czwartym albumie w drodze, traktujemy nasze próby znacznie poważniej. Kiedy już koncertujesz, a nie tylko grasz na lokalnych koncertach, zespół staje się czymś w rodzaju drugiej pracy. I jest to z pewnością najlepsza praca na Świecie! Co sądzicie o tzw. nu metal? Przyznam, że nie lubię tej muzyki w ogóle. Uważam, że to niepotrzebne zamieszanie na rynku muzy cznym, bo często dobre i ciekawe płyty metalowe, pozostają przez to niezauważone. Wytwórnie wmawiają dzieciakom, że kupując nu metal, słuchają heavy metalu, a to według mnie, jakieś nieporozumienie. Osobiście nie dbam o to. Miałem około 12-13 lat, kiedy nu metal osiągnął szczyt popularności, więc orientowałem się w tym dość dobrze. Ale dorastałem też w obecności klasyki rocka i heavy metalu (Van Halen, Judas Priest, Blue Oyster Cult, Thin Lizzy, itp.), Więc kiedy naprawdę zagłębiłem w istotę rocka/metalu, tamto rozczarowało mnie zupełnie. Kiedy byłem trochę młodszy, posiadałem tzw. "elitarną" mentalność i skakałem do gardeł ludziom na koncertach, za koszulki Slipknot lub Disturbed, (śmiech!) Moja opinia na temat tej muzyki się nie zmieniła, ale zdałem sobie sprawę, że każdy lubi, to co chce. Teraz jednak myślę, że dzięki tak licznym możliwościom znalezienia muzyki (social media, Bandcamp, YouTube, Spotify


Seax nie nagra "Czarnego Albumu"! Zawsze czuję lekką tremę, kiedy moi rozmówcy są z Anglii, czy USA. Mam wrażenie, że mój angielski, będzie dla nich zupełnie niezrozumiały, lub śmiesznie prosty. No ale trzeba się przełamać. Tym razem padło na amerykański Seax, który dopiero co wydał split, złożony ze swoich dwóch poprzednich albumów ("To the Grave" z 2014r. i "Speed Metal Mania" z 2016r.). Co ciekawe, materiał ten został wydany przez Iron Shield Records i sądziłem, że właśnie dla nich będą nadal nagrywać. Stąd moje pytanie o zmianę wytwórni (wcześniejsze wydawnictwa sygnowane były nazwą Independent). Na moje pytania odpowiadał wokalista, Carmine Blades. Poniżej zapis naszej pogawędki. itp.), młodszemu pokoleniu łatwiej jest ominąć wytwórnie i odkryć to, co ty i ja, uważalibyśmy za prawdziwy heavy metal! Ten materiał, to split dwóch waszych albumów: "To the Grave" z 2014r. i "Speed Metal Mania" z 2016r... Jak się domyślam, wytwórnia Iron Shield chciała koniecznie o Was przypomnieć fanom, zanim nagracie dla niej nowy materiał. Myślę, że to dobry pomysł. Co spowodowało, że postanowiliście zmienić firmę wydawniczą? Wiele zawdzięczamy Thomasowi z Iron Shield, który mocno w nas wierzy. Wiele z tego, co wydarzyło się w ubiegłym roku, nie wydarzyłoby się, gdyby nie on i za to będziemy mu zawsze wdzięczni. Powodem, dla którego przeszliśmy do kolejnej wytwórni, był Tim z Shadow Kingdom Records, który skontaktował się z nami i zaproponował wydanie naszego nowego albumu we wszystkich formatach (winylowych, cyfrowych, kasetowych i CD) i zaoferował światową dystrybucję oraz ogromną kampanię promocyjną. Kiedy nowa płyta, czy macie już jakiś materiał lub pomysły? Czy będzie to kontynuacja stylu z poprzednich płyt, czy jakiś zwrot w kierunku metalu, lub punk? Może jeszcze coś innego? Wiele zespołów, po wydaniu kilku albumów, nagle dokonywało radykalnych zmian w swojej muzyce, co nie zawsze szczęśliwie się kończyło. Myślę, że fani przyzwyczajają się do określonej jakości i marki. Lubią dostawać to, co znają, czy to jest dobre? Sam słucham różnej muzyki, wielu gatunków i stylów, ale nie lubię, kiedy np. mój ulubiony zespół nagle nagrywa płytę całkowicie odmienną, od tego, co robił do tej pory. Nowy album będzie się nazywać "Fallout Rituals" i zgodnie z zapowiedziami Shadow Kingdom Records, powinien pojawić się prawdopodobnie w grudniu, lub styczniu. Jeśli chodzi o album, myślę, że jest to logiczny postęp od czasu "Speed Metal Manii". Zaufaj mi, wiem dokładnie, co masz na myśli, gdy zespół nagle zmienia swój styl... Seax nigdy nie nagra "Czarnego albumu"! Stylistycznie nie jest to wielka zmiana, ale naszym celem w tym zespole, jest to, aby każdy album był lepszy od poprzedniego. Uważamy, że jest to progres i mam nadzieję, że nasi fani będą czuć w ten sam sposób. Niektóre tematy się zmieniły. Nadal mamy kilka piosenek świętujących wspaniałość metalu, ale jeśli chodzi o teksty, chciałem dodać nieco więcej postapokaliptycznego klimatu, który zasygnalizowaliśmy w "Nuclear Overdose" i "Doomsday Society", na "Speed Metal Mania". "Fallout Rituals", nie będzie albumem koncepcyjnym. Co prawda wiele piosenek dotyczyć ma tego samego postapokaliptycznego świata, ale każda będzie opisywać go, z różnych punktów widzenia.

Uważam, że albumy takie jak wasze się nie starzeją. One brzmią i tak oldskulowo, pewnie dlatego mi się podobają, (śmiech)... Powtarzam to dość często, ale to prawda, jestem szczęśliwy, że w czasach cyfryzacji, ktoś nagrywa albumy śmierdzące wiekiem dwudziestym. Olof z Enforcer podsumował to najlepiej. Heavy metal nie jest oldskulowy. On est ponadczasowy! Jakiej muzyki słuchacie na co dzień, co was inspiruje? Wasza twórczość kojarzy mi się mocno z albumem "Kill'em'all" Metalliki i kilko ma innymi, starymi thrash/speed wymiataczami oraz debiutem Iron Maiden. Chodzi przede wszystkim o brzmienie, tę samą energię i żywiołowość bijącą, z każdego dźwięku. Ten nieoszlifowany sound. Przypominają mi się czasy, kiedy miałem 15 lat i zapuszczałem pier wszy raz włosy. Jestem w domu, (śmiech)... Moje ulubione gatunki, to przede wszystkim speed metal, tradycyjny heavy metal, thrash, oraz wczesny amerykański i niemiecki power metal. Wiele naszych inspiracji pochodzi stamtąd. Pilnujemy, żeby było szybko i głośno, tak jak powinno się grać! Gracie w starym stylu, macie tradycyjne pode jście do muzyki, a co sądzicie o powszechnym dziś mieszaniu stylów? Pamiętam rewolucję, jaką wywołał Anthrax i Public Enemy przed laty. Albo Pantera, która nagrała płytę z Davidem Allanem Coe, mariaż country i thrash metalu. Nie jest to coś, czego sam bym słuchał, ale to

dla mnie interesujące, kiedy muzycy mogą spotkać się i połączyć swoje style. Niektórzy, uważający się za elitę, będą gadać, że to nie powinno istnieć, a gatunki powinny pozostać czyste, ale istnieje proste rozwiązanie. Jeśli ci się nie podoba, nie słuchaj tego. Niebawem zagracie kilka koncertów w Polsce. Czego się spodziewacie po nich? Czy słyszeliście, że Polacy są najlepszą publicznością na Świecie, (śmiech)? W zasadzie słyszałem o polskiej scenie death metalowej. Ale jeśli całościowo metalowa scena jest tak dzika, wchodzę w to! Na ogół staram się unikać polityki, ale mam jedyną okazję zapytać Amerykanów: Co sądzicie o zarządzaniu krajem przez prezydenta Donalda Trumpa? Jakie są nastroje w USA, wśród metalheads? Nie wdawajmy się w to. Wolę skupić się wyłącznie na heavy metalu! Niedawno rozmawiałem z waszymi rodakami z Sonic Prophecy, którzy grają nieco inny rodzaj metalu, ale są dumni z bycia częścią undergroundowej sceny. Czy wy również czuje cie się jej częścią? Absolutnie! Co będziecie robić za dziesięć, dwadzieścia lat? Ja wiem, jedno. Nadal będę słuchał metalu, (śmiech)... Thrash (Speed) till Death! To samo co ty ! Wciąż będziemy słuchać metalu. Wasza muzyka idealnie nadaje się do małych klubów, ale czy gdyby ktoś zaproponował Wam zagranie np. na Wacken, czy polskiej Metalmanii, zgodzilibyście się? Absolutnie! Lubimy grać małe koncerty. Ale gdyby ktoś zaoferował nam występ na wielkim festiwalu, bez wahania odpowiedzielibyśmy tak! Serdeczne dzięki za rozmowę i do zobaczenia! Speed Metal Mania! Dziękujemy za możliwość porozmawiania. Speed Metal! Jakub Czarnecki

Foto: Seax

SEAX

19


Nasz apetyt rośnie O Nocnym Kochanku powiedziano już chyba wszystko. Jednak sam wokalista zespołu - Krzysztof Sokołowski zawsze ma coś do dodania. W tym wywiadzie sprawdziliśmy czy będzie równie rozmowny odpowiadając na nasze pytania, które dotyczą m.in. najnowszej płyty koncertowej. HMP: Witam Cię serdecznie, Krzysztofie. Krzysztof Sokołowski: Cześć, pozdrawiam wszystkich fanów Heavy Metal Pages. W ciągu kilku lat Nocny Kochanek stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych kapel w Polsce, do tego stopnia, że nawet można Was zobaczyć w telewizji. Czy można chcieć czegoś więcej? Mówi się, że w miarę jedzenia apetyt rośnie i na pewno moglibyśmy coś wymyślić. Mam nadzieję, że pomimo tych sukcesów jesteśmy w miarę skromni i normalni. To nam naprawdę wystarczy. Lecz gdyby pojawiłyby się zaproszenia do

Te utwory, które wrzuciliśmy na DVD pochodzą z Progresji - tak jak zostały przez nas zagrane. Niektóre moje zbyt długie przemowy zostały wycięte lub skrócone na potrzeby materiału. Co innego jak jesteś na koncercie w klubie, a co innego - przed telewizorem. Gdy stoję na scenie to wydaję mi się, że mówię bardzo krótko, a prawda jest taka, że pitolę farmazony przez 3/4 występu. Ciekawostką jest fakt, że tłem muzycznym do klipu "making of", który znalazł się na DVD jest "Dr. O.Ngal" w wersji instrumentalnej. Noc z Kochankiem została zarejestrowana

Pomimo tego, że rzeczywiście Night Mistress miał na swoim koncie dwa albumy długogrające to te koncerty nie cieszyły się tak dużym zainteresowaniem jak występy Nocnego Kochanka. Sam zespół na pewno nie był na takim poziomie rozpoznawalności czy obecności w mediach. Nawet jeżeli mielibyśmy wydać takie DVD to nie byłoby ono wykonane z takim rozmachem i z użyciem sprzętu, z jakiego korzystaliśmy przy tym wydawnictwie. Ponadto wydaje mi się, że koncert Nocnego Kochanka zagrany dla kompletu publiczności na dużej scenie Progresji jest wizualnie czymś ciekawszym niż występ w klubie mieszczącym, powiedzmy, 300 osób. Zawsze Night Mistress może wystąpić jako support Nocnego Kochanka. To już ortodoksyjni fani Night Mistress nam wielokrotnie proponowali. Z kolei tutaj stoi pod znakiem zapytania kwestia wokalna - czy zdołałbym brzydko mówiąc "pociągnąć" dwa tematy jednocześnie czyli najpierw wykonać wymagający repertuar Mistressów, a potem jeszcze wyżyłować gardło w utworach Nocnego Kochanka. Biorąc pod uwagę, że przez dwie godziny śpiewasz tak dobrze szczerze wątpię, abyś miał z tym problemy. Bardzo dziękuję, to miłe. Jednak tak naprawdę śpiewanie w taki sposób wymaga wyczucia i jest dosyć męczące dla strun głosowych. Dlatego trzeba pamiętać, by się czasami oszczędzać. Czy kiedykolwiek pojawił się pomysł, aby dorzucić do setu dawne polskojęzyczne utwory Night Mistress lub zaaranżować je na modłę Kochanka? Chyba nie, z powodu zbyt dużego dysonansu w warstwie lirycznej Nocnego Kochanka i Night Mistress (nawet tego wczesnego z czasów grupy Nemesis). Granie tych kawałków teraz byłoby graniem coverów. Nie byłoby sensu aranżować tych kawałków na modłę Nocnego Kochanka, bo byłoby to chyba bezczeszczenie twórczości (śmiech). Ewentualnym rozwiązaniem byłoby to o czym mówiłeś, czyli Night Mistress występujący przed Nocnym Kochankiem.

Foto: Albert Gula

NBC, MTV, Vivy czy telewizji Trwam to chętnie byśmy tam wystąpili. Na swym koncie macie już jedną płytę koncer tową. Nie licząc "Dr.O. Ngala" na najnowszej "Nocy z Kochankiem" nie ma utworu, który nie byłby znany fanom. Jaki był cel wydania tego DVD? Nie chcieliście zaczekać na premierę nowego krążka, by móc przygo tować zróżnicowaną listę utworów? Czasy troszkę się zmieniły. Rzeczywiście, gdyby ktoś w latach 80-tych, 90-tych powiedział, że nagrywa płytę koncertową po wydaniu dwóch albumów to byś się popukał w czoło i spytał "dlaczego tak wcześnie"? Zauważ, że obecnie w przypadku wielu zespołów albumy DVD powstają niemal po każdej kolejnej płycie. Nawet Maideni po premierze "Live After Death" w 1985 roku swoje kolejne albumy koncertowe wydawali dosyć często. Czy osoby, które były na koncercie mogą doszukać się jakichś znaczących różnic lub bonu sowych materiałów?

20

NOCNY KOCHANEK

podczas koncertu w Warszawie, który odbył się zaledwie kilka miesięcy temu. Jak udało się Wam tak szybko wypuścić go na DVD? Czy obyło się bez dogrywek i poprawek w studiu? Tak naprawdę to zasługa ciężkiej pracy, mobilizacji oraz naszej współpracy z Miśkiem Ślusarskim, Piotrkiem "Dzikim" Chancewiczem i Tomkiem "Zedem" Zalewskim. Taki skomasowany atak spowodował, że każdy dał od siebie najwięcej jak mógł. Jeśli chodzi o ewentualne dogrywki to przede wszystkim skupiliśmy się na tym, aby oddać naturalność. Nie chcieliśmy przeginać pały, co częstokroć można usłyszeć na wydawnictwach światowych. Zdajemy sobie sprawę z tego, że błędy nam się zdarzają i jeśli takowe pojawiły się na koncercie to na DVD będziesz mógł je usłyszeć. Nie obyło się bez małych poprawek, ale uważam, że była dosłownie kropla w morzu. Dlaczego Night Mistress, które ma podobny dorobek nie zarejestrowało swojego DVD? W tamtym czasie (po wydaniu płyty "Into the Madness") uznaliśmy, że to jeszcze za wcześnie.

W porównaniu do pierwszego DVD zauważalną różnicą jest obecność Artura Żurka za perkusją. Czy rejestrując koncert z nowym muzykiem mieliście jakieś obawy? Wręcz przeciwnie, "Żurek" jest doświadczonym bębniarzem i mając go za plecami czujemy się pewnie. Zresztą wystarczy obejrzeć DVD, by zorientować się o czym mówię. Bardzo ważne jest również to, że się dogadujemy i "Żurek" wpasował się w klimat. Przynajmniej jeśli chodzi o aspekty muzyczne, bo w przypadku preferencji to jest to osobista sprawa (śmiech). Czy Artur ma wkład w najnowszych kom pozycjach, które trafią na trzeci album? Tak, oczywiście. Chociaż nie jest kompozytorem i nie skupia się na tworzeniu riffów czy melodii, to do każdego kawałka dodaje te niezbędne trzy grosze albo i z dziesięć złotych - zawsze ma pomysł na ciekawe przejście, beat, więc tutaj ma pełne pole manewru. Na koncercie skorzystaliście z pirotechniki, a ty przywdziałeś m.in. fartuch lekarski. Nie przypominam sobie byście jeszcze kilka lat temu przygotowywali coś więcej niż baner z nazwą zespołu. To stały element koncertowy czy zastosowany na potrzeby DVD? Tak jak na początku naszej rozmowy mówiłem, że apetyt rośnie w miarę jedzenia tak samo jest


z produkcją koncertową. Jeśli przychodzi coraz więcej osób na nasze występy i mogą one stawać się coraz większe i fajniejsze to dlaczego mielibyśmy tego nie robić? Jeśli chodzi o pirotechnikę to po koncercie w Progresji jeszcze kilkukrotnie z niej korzystaliśmy. Jednak nie wszędzie można takie efekty stosować - zawsze potrzebna jest zgoda strażaków na użycie ich w klubie. Nie wszystkie lokale są odpowiednio duże i w niektórych mijałoby się to z celem. Ponadto przy takim wybuchu mógłby się np. zapalić sufit, a to mogłoby spowodować pewne problemy. Spróbujemy nasze występy upiększać, chociażby ciekawymi wizualizacjami, pracą światłami, dodatkowymi banerami, a jeśli będą ku temu warunki to wykorzystamy pirotechnikę. Czy koncert, który będzie zarejestrowany wymaga od Was większych przygotowań niż nor malny występ? Chyba nie. Oczywiście, zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że z każdej strony patrzą na nas oczy kamer i próbowaliśmy nawiązywać z nimi kontakt, by później obrazek wyglądał ciekawie. W kwestii przygotowań czysto muzycznych to nie licząc drobnych przerw jesteśmy w trasie od ponad dwóch lat i te koncerty stały się naszym chlebem powszednim na tyle, że przygotowaniem do występu staje się każdy kolejny. "Wielka miłość do babci klozetowej" to kolejny wykonany przez Was cover. Czy myśleliście nad nagraniem albumu wypełnionego cudzymi kompozycjami? Pamiętam, że kiedyś rozmawiałem o tym z Kazonem (Robertem Kazanowskim - gitarzystą zespołu; przyp. red), że fajnie byłoby zrobić płytę, na której nagralibyśmy covery. Jednak każdy miałby być oprawiony naszym autonomicznym tekstem. To ciekawy pomysł, ale zdaliśmy sobie sprawę z tego, że to by wymagało od nas jeszcze większych nakładów pracy niż przy własnych numerach. Z jednej strony mielibyśmy muzykę, linię melodyczną, ale każdą z nich trzeba byłoby ponownie zaaranżować i stworzyć nowy tekst, który prawdopodobnie miałby jeszcze nawiązywać do oryginalnych treści. Do tego musiałby się pokrywać z linią melodyczną. Stworzenie tekstu do piosenki "Tribjut" zajęło nam więcej czasu niż pisanie naszych własnych kawałków. Chcieliśmy zachować klimat Tenacious D, jednocześnie go nie kopiując. Zwłaszcza trudne było dostosowanie kultury amerykańskiej do polskiej i musieliśmy się napracować, by uzyskać efekt końcowy. Reasumując mo-

Foto: Nocny Kochanek

Foto: Michał Szwerc

że i myśleliśmy o takim projekcie, ale wolimy skupić się na naszym własnym materiale. Dlaczego zdecydowaliście się nagrać cover twórczości Big Cyca? Dostaliśmy od chłopaków z Big Cyca zaproszenie. Z okazji swojego 30-lecia wydają płytę i chcieli żebyśmy spróbowali swoich sił w "Wielkiej miłością do babci klozetowej". Stwierdziliśmy, że nie możemy odmówić, tym bardziej że zawsze mieliśmy wrażenie, że to bardzo sympatyczni ludzie. Jak się później okazało - nie myliliśmy się i z miejsca znaleźliśmy wspólny język. Chociaż muzyka Big Cyca jest bardziej punkrockowa, a miejscami nawet pop-punkowa to mamy wspólny humorystyczny mianownik. Z resztą sam Skiba kiedyś powiedział, że Nocny Kochanek to taki metalowy Big Cyc. Dlatego tym bardziej cieszy nas fakt, że daliśmy coś od siebie na płycie z okazji ich 30-lecia . Czy dobór piosenki został narzucony czy mogliście ją sobie wybrać? Jeśli była możliwość wyboru to dlaczego padł on na "Wielką miłość do babci klozetowej"? Bo "Makumba" był zajęty. (śmiech) Dostaliśmy taką propozycję z góry. Jeśli mielibyśmy ewentualnie obiekcje to moglibyśmy zaproponować coś innego, ale tak naprawdę ten numer każdy z nas lubi na tyle, że nie zgłaszaliśmy zażaleń. Nocny Kochanek plus miłość w klozecie - pas-

uje jak ulał. Poza tym, Kazon z miejsca miał pomysł na aranż. Stwierdził, że sięgniemy do lat 80-tych - dokładniej do 1981 roku i płyty "Killers" zespołu Iron Maiden i w tym stylu zaaranżujemy ten numer. Aby oddać ducha punk rocka ja też zaśpiewałem trochę inaczej niż zwykle. Czy pojawiły się jakieś wyrazy sprzeciwu, aby Nocny Kochanek grający heavy metal pojawił się w telewizji wraz z Big Cycem w Sopocie? O ewentualnych sprzeciwach nic nam nie wiadomo. Trzeba jednak przyznać, że w Sopocie czuliśmy się lekko nieswojo. Wiesz jak to wygląda od strony telewidza, jak to wszystko jest przygotowane - ten rozmach, splendor, który tam aż kipi. To samo można było dostrzec na zapleczu, gdzie było spore napięcie, ponieważ wszystko musi stać na najwyższym poziomie i działać na najwyższych obrotach. Próby są dosyć szybkie, a my jesteśmy przyzwyczajeni do innego, bardziej rockandrollowego stylu pracy. Jednak dobrze, że cały czas mieliśmy koło siebie chłopaków z Big Cyca i mogliśmy liczyć na ich wsparcie, miłe słowa, a przede wszystkim na ich humor. Dzięki temu mogliśmy bez problemu przetrwać i udało nam się chyba całkiem fajnie zagrać "Wielką miłość do babci klozetowej". Na ostatnim festiwalu Pol'and'Rock zaprezentowaliście kolejny premierowy utwór zatytułowany "Czarna czerń". W mediach można odnaleźć deklaracje, że materiał jest prak-tycznie gotowy, zatem dlaczego dopiero w styczniu ukaże się nowa płyta? Płytę zaczęliśmy nagrywać pod koniec sierpnia. Początkowo miało to mieć miejsce w połowie września, ale terminy tak się poukładały, że mogliśmy zacząć dużo wcześniej. Na obecną chwilę tylko jeszcze ja muszę zarejestrować wokale. Do studia wchodzę na przełomie września i października i myślę, że swoje partie nagram na spokojnie w ciągu trzech tygodni. Oznacza to, że w połowie października rozpoczniemy miksowanie i masterowanie materiału, na co myślę, że poświęcimy około miesiąca. Jeśli mielibyśmy wydać płytę teraz to musiałaby ukazać się przed świętami, a to ze względów promocyjnych nie za bardzo nam odpowiada. Chcieliśmy wydać krążek tak jak poprzednio czyli na początku roku. Jeżeli płyta pojawia się w jakichkolwiek zestawieniach to wiadomo, że od stycznia będzie uznawana za płytę roku 2019. Natomiast teraz byłoby bardzo mało czasu na to, aby zdążyła zostać w ogóle uwzględniona.

NOCNY KOCHANEK

21


Czy w nadchodzących miesiącach pojawią się jakieś single z nadchodzącego krążka? Od dłuższego czasu myślimy o klipach, dogadujemy między sobą szczegóły scenariusza do teledysków. Tak naprawdę cały czas wahamy się, na który utwór się zdecydować. Mam nadzieję, że w ciągu najbliższego miesiąca uda nam się zrealizować co najmniej jeden klip tak, żeby go wypuścić właśnie przed świętami. Możliwe, że przy wydaniu płyty pojawi się kolejny. Być może jestem ostrożny i lekko wycofany, jeśli chodzi o składanie deklaracji, ale to dlatego że klipy, które produkujemy zależą także od osób trzecich. Nie mówię tu tylko o firmach, które będą je produkowały, a o ewentualnych gościach, którzy mam nadzieję pojawią się w tych teledyskach. Jesteście znani z lekkich, przyziemnych tematów w tekstach, a "Dr.O.Ngal" porusza poważny problem. Czy można zatem oczekiwać, że na nowej płycie Nocny Kochanek spoważnieje? I tak i nie, bo rzeczywiście w utworze "Dr.O. Ngal" można doszukać się poważniejszego aspektu. Tekst nawiązuje do gościa, który podobno autentycznie leczył pacjentki przez tzw. "specjalny stosunek". Staramy się jednak podać to w naszym stylu, z przymrużeniem oka. Na płycie pojawi się kilka innych tematów pozornie poważnych, lecz tak jak w przypadku "Dr.O. Ngala" będą przekazane w żartobliwej formie. Rzeczywiście, gdy porównujemy sobie nowe teksty z wcześniejszymi to mamy takie wrażenie, że w swoim żartobliwym podejściu stajemy się poważni. Chyba z coraz większym zaangażowaniem i coraz większą powagą patrzymy na pisanie tekstów czyli staramy się, aby ten humor nie był prostacki... kurczę, aż się trochę zmartwiłem.

Czytając tekst "Dr.O. Ngala" można zauważyć, że nawiązujesz do polskiej literatury, umieszczając w tekście dr Judyma - bohatera powieści Stefana Żeromskiego "Ludzie Bezdomni". Czy można przez to rozumieć, że nawyki z Twojej dawnej profesji

22

NOCNY KOCHANEK

Czy odkąd Nocny Kochanek zdobył popularność, a wy utrzymujecie się z muzycznej działalności miałeś propozycję powrotu do nauczania w szkole? Myślę, że gdybym się skontaktował z gimnazjum, w którym uczyłem to bardzo możliwe, że bez problemu mógłbym tam powrócić. Miałem tam naprawdę świetną kadrę nauczycielską, dogadywałem się z dzieciakami i dyrekcją. Do dziś mam kontakt z nauczycielami i obecnym dyrektorem. Gdybym miał powrócić do szkoły, to pierwszeństwo miałaby u mnie ta placówka, w której uczyłem pięć lat i jestem z nią mocno związany. Kiedy rezygnowałem z pracy w roli nauczyciela miałem pół roku do uzyskania kolejnego awansu zawodowego i kilkukrotnie proponowano mi bym został z ograniczoną ilością godzin lub na pół etatu. Długo się nad tym zastanawiałem, a wiele osób mi mówiło: "No co ty Krzysiek zrezygnujesz teraz? Nie szkoda ci, choć trochę?". Faktycznie z jednej strony tak było, ale stwierdziłem, że spróbuje pokierować swoim życiem w taki sposób, żebym mógł jak najdłużej żyć z muzyki. Na razie się to udaje, a co będzie dalej to zobaczymy, najwyżej wtedy będę się martwił. Zrezygnowałem z pracy w szkole, ponieważ było mi bardzo ciężko godzić dwie prace na raz. W przeciwnym razie musiałbym spać niczym Nikola Tesla po dwie godziny dziennie. Wolę mieć luz na głowie i w pełni poświęcić się jakkolwiek by to dwuznacznie nie brzmiało Nocnemu Kochankowi. Czy 15-lecie klubu Progresja i zespołu Night Mistress przypadające na 24 listopada będzie na tę chwilę jedyną okazją, by Was zobaczyć? Tak, jest to taka dłuższa przerwa od ponad dwóch lat stałego koncertowania. Jako Nocny Kochanek ostatni koncert zagraliśmy 16 września w Katowicach. Dotychczas jedyny urlop mieliśmy w wakacje w postaci niecałych czterech tygodni w lipcu, a oprócz tego były to tylko święta Bożego Narodzenia oraz Wielkanocy. W związku z wejściem do studia odpuściliśmy sobie październik, a potem jest końcówka roku, więc z koncertami wystartujemy po wydaniu nowej płyty.

Foto: Nocny Kochanek

Nie sądzicie, że jesteście za starzy na taki humor? Pewnie tak, ale co zrobisz… Tak jak powiedziałeś, nasze żarty też w pewnym sensie dojrzewają. Nie chciałbym martwić fanów Kochanka mo-żecie być spokojni - na tej płycie na pewno nie znajdziecie stricte poważnych tekstów. Wbrew pozorom na obu naszych dotychczasowych płytach można znaleźć sporo mrugnięć w stronę słuchacza, nawiązań do kultury, subkultury metalowej czy zabaw językowych. Jednak analizując teksty, które znajdą się na nadchodzącym albumie rzeczywiście odnoszę wrażenie, że pojawiło się więcej żartów, które brzydko mówiąc są "na poziomie" i tak jak zasugerowałeś chyba rzeczywiście Nocny Kochanek dojrzał w swojej głupocie (śmiech).

dają o sobie znać? Powiem ci, że do dzisiaj utożsamiam się trochę z tym typem społecznika oraz z symbolem rozdartej sosny, gdy myślę o Night Mistress i Nocnym Kochanku. Mogłoby się wydawać, że nawiązanie do lektury szkolnej wynika z moich nauczycielskich zapędów. Jednak warto zaznaczyć, że uczyłem języka angielskiego, a nie polskiego. Tak że nie mam zielonego pojęcia skąd w mojej głowie pojawił się ten Judym.

Dziękuję ci za poświęcony czas i mam nadzieję, że zobaczymy się w listopadzie. Do zobaczenia! Grzegorz Cyga

HMP: Freddie, zwykle na pierwszej płycie twórca umieszcza wszystkie pomysły, które gromadził od lat (w przypadku niektórych niemal od dzieciństwa). Przy drugiej płycie staje przed presją stworzenia płyty w kilka lat. Miałeś takie odczucie, kiedy pisałeś kawałki na "Well of Souls"? Freddie Vidales: Nie czułem tego, Matt zresztą chyba też nie odczuwał żadnej presji związanej z nowymi pomysłami. Bazy części utworów były przeze mnie stworzone kilka lat wcześniej, zanim dołączyłem do Iced Earth, ale nie miały wszystkich elementów potrzebnych do tego, żeby nazwać je kompletnymi. Jak już nasz pierwszy album był gotowy, wyciągnąłem te stare pomysły i pokazałem Mattowi, który wypełnił wszystkie braki i zrobił z nich, moim zdaniem, to co trzeba. Reszta kawałków to pomysły Matta, które mi pokazał, a ja je uzupełniłem. To zadziałało doskonale. Mamy jeszcze całe mnóstwo nowych pomysłów, więc bardzo chcemy rozpocząć nowy rozdział dla Ashes. Pierwszą płytę mogliście reklamować jako zderzenie dwóch niesamowitych światów, świata Iced Earth i Nevermore. Obecnie jesteście pozbawieni tego drugiego skrzydła. Brak Williamsa wpłynął znacząco na kształt płyty? A może tylko na samo nagrywanie? Freddie Vidales: Od samego początku nie chodziło nam o to, żeby nasz materiał porównywano do tych dwóch zespołów, ale oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że to nieuniknione. Po prostu nasza trójka, będąca w tych zespołach, stworzyła coś własnego. Jeśli część elementów brzmi czasem podobnie, to nic dziwnego, bo każdy z nas słuchał podobnej muzyki. A jeśli chodzi o odejście Vana, powiedziałbym, że nie miało ono wpływu na ten album. To dlatego, że miał swój wkład w fazę wstępną pisania wielu kawałków. Czyli fakt, że pomysł na miks dwóch wielkich nazw legł w gruzach nie miał wpływu na Wasz wizerunek? Freddie Vidales: Jak dla mnie, to żadnego wizerunku nie musieliśmy utrzymywać. Według mnie to był nowy start dla ludzi, którzy wcześniej grali w innych dobrze znanych zespołach. Oczywiście nie mam wątpliwości, że, są i będą ludzie oczekujący, że usłyszą hybrydę Iced Earth i Nevermore, ale staraliśmy się jak mogliśmy, żeby tłumaczyć od początku, że nie o to chodzi. Mimo mocnych korzeni Ashes of Ares, gdybym miała określić muzykę Ashes of Ares chyba powiedziałabym coś w rodzaju "kontempla cyjna" lub "refleksyjna". Freddie Vidales: Raczej nie próbujemy się wpasować w żadną konkretną definicję naszej muzyki, dzięki temu zostawiamy sobie otwarte drzwi na możliwość zrobienia czegokolwiek chcemy. Mogę mówić tylko za siebie, twierdząc, że przy pisaniu celuję w bardziej ponury i melancholijny ton - i tak, "kontemplacyjny" też by tutaj pasował. Zastanawiałam się czy obierając styl dla Ashes of Ares celowałeś w coś w rodzaju np. progresywnego Redemption? Freddie Vidales: Nie celowaliśmy w żaden konkretny styl. Mieliśmy parę pomysłów, sprawdziliśmy, czy się nadają i się nadawały. Zestawiliśmy ze sobą nasze inspiracje i wyprodukowaliśmy to, co teraz słyszysz. Matt Barlow: Określiłbym nas jako zespół metalowy. To w zasadzie wystarczy. Będziemy pisać to, co nam naturalnie wpadnie do głowy. Niektóre kawałki nie ukrywają inspiracji Iced Earth. Mam na myśli choćby "Sun Dragon".


Otwarte drzwi Wielu z Was "połakomiło" się na ten zespół przez wzglad na Matta Barlowa i Vana Williamsa, a więc zderzenie ex-świata Iced Earth i Nevermore. Teraz zespół wydał drugą płytę na której z dwójki pozostał tylko Barlow. Jak się dowiedzieliśmy, mimo to Van też miał swój udział w pisaniu materiału. Dopiero trzecia płyta tak naprawdę w pełni pokaże jak zespół brzmi bez jego udziału. O brzemieniu ex-zespołów i pomysłach na siebie opowiadał nam Freddie Vidales i Matt Barlow. Skąd takie odważne pomysły? To bardziej hołd dla Iced Earth czy pomysł na ofiarowanie fanom szczypty sentymentu do Matta w Iced Earth? Freddie Vidales: Nie chcę w żaden sposób obrażać Iced Earth, ale nasza muzyka nie jest ani trochę na nich wzorowana. Jon i ja mamy wiele wspólnych ulubionych zespołów, więc nic dziwnego, że my, lub ktokolwiek inny, zainspirowany tymi samymi kapelami będzie tworzył muzykę będącą w pewnym stopniu ich mieszanką. Podczas pisania, w dużej mierze czerpię inspirację z death metalu. Iron Maiden to moja ulubiona kapela, numer jeden, a Death jest drugą. Cokolwiek agresywnego, szybkiego i technicznego wychodzącego spod mojej ręki ma swoje źródło w mojej inspiracji stylem Chucka Schuldinera. Matt Barlow: Nie staramy się brzmieć jak Iced Earth. Oczywiście, ludzie mogą doszukiwać się podobieństw, ponieważ śpiewam w Ashes of Ares, ale to dwa zupełnie różne zespoły. Skąd pomysł na oryginalną nazwę? To tylko nawiązanie do tego, że piszecie o tekstach ze świata fantasy, SF, legend i mitów czy kryje się za nią coś jeszcze? Freddie Vidales: Matt wpadł na pomysł na nazwę bazując na "God of War". Wiem, że bardzo lubi sci-fi i wszystkie z wymienionych. Kiedy rzucaliśmy różnymi nazwami, ta naprawdę przykuła naszą uwagę i od razu się na nią zdecydowaliśmy. Okładka do drugiej płyty jest znakomita. To obrazek, który powstał na potrzeby płyty czy zakupiliście prawa od artysty do gotowego obrazu? Freddie Vidales: Mieliśmy to szczęście, że w naszej ekipie był artysta, który jest naszym fanem już od pierwszego albumu. Kamil Pietruczynik skontaktował się z Mattem chwilę po wydaniu pierwszego krążka. Jakiś czas później Matt pojawił się z plakatami dla mnie, dla niego i Vana, które namalował Kamil i wysłał nam z Polski. Jeden był do utworu "The One-Eyed King", a drugi do "Chalice of Man". Nadal są w ramkach i wiszą nad moim stanowiskiem pracy. Te obrazy były niesamowite, więc kiedy nadszedł czas na stworzenie szaty graficznej do nowego albumu, skontaktowaliśmy się z Kamilem, który był wniebowzięty mogąc z nami współpracować. Stworzył osobne dzieło dla każdego utworu z płyty, a do tego okładkę i inne grafiki do CD i winyli. Nawet nie słyszał tych kawałków. Po prostu podaliśmy mu tytuły i o czym będą traktować, a on stworzył tę sztukę tak, jakby wyszła wprost z naszej wyobraźni. Czy tytuł płyty ma związek z legendarną "studnią dusz" w Jerozolimie? Freddie Vidales: O kurde, właśnie to sprawdziłem, ale nie. "Well of Souls" odnosi się do motywu zawartego w trylogii utworów na płycie. Matt wytłumaczyłby to lepiej, ale generalnie chodzi o to, że ta studnia ma moc utrzymywania Ziemi przy życiu. Matt Barlow: Nie, tytuł nie ma nic wspólnego z tamtą Studnią. Opowiadamy historię o związ-

ku między życiem na Ziemi a "Żyjącą Ziemią". A studnia to miejsce, gdzie skrywa się moc Ziemi i powstrzymuje siły zła przed pogrążeniem nas w chaosie. No wiesz… Same przyjemności. Freddie, sam kiedyś śpiewałeś. Teraz pracu jesz z jednym z lepszych wokalistów w świecie heavy metalu. Jak to wpływa na komponowanie linii wokalnych? Freddie Vidales: Nie pracuję (śmiech). Tak jak słusznie powiedziałaś, jest jednym z najlepszych. To on komponuje cały wokal. Ja tylko słucham i zarzucę jakąś sugestia tu i tam, tak samo jak on robi to z moimi riffami. On nawet pisze sporo rzeczy na gitarę, a ja to biorę i dodaję do tego moje pomysły do jego pomysłów. To doprawdy uzupełniająca się współpraca przy pisaniu. Kilka linii wokalnych brzmi jak idealnie skro jonych pod Matta, np. początek w "Let All Despair" Teraz już wiem dlaczego,skoro sam je pisze. Freddie Vidales: To wszystko robota Matta. Właśnie on wymyśla wszystkie linie wokalne i melodie do wszystkich utworów. Także on wpadł na wiele pomysłów co do tego kawałka na gitarze. Ja wziąłem jego pomysły i dodałem trochę moich własnych inspiracji, głównie coś w rodzaju sekcji harmonicznej w stylu "Fade to Black" Metalliki. Wiem, że Matt się wkurza, kiedy tak mówię (śmiech!). Matt, współpracując z twórcami muzyki bezwiednie poddajesz się ich wskazówkom czy wręcz przeciwnie? Wiele osób swego czasu mówiło, że Schaffer "stworzył" charakterysty czny głos Matta Barlowa. Jak porównasz pod tym względem pracę z różnymi kompozytorami? Matt Barlow: Jon ma dużą zasługę w moim wykorzystanym potencjale wokalnym, ale chy-

ba nie zaprzeczyłby, że wniosłem własne piwo na tę imprezę (śmiech). Oczywiście, jeśli wykonuję utwory napisane przez kogoś innego, to zaśpiewam te utwory jak najbliżej oryginału. Jednakże - znam moje możliwości i używam mojego głosu najlepiej jak potrafię, żeby wypaść jak najlepiej. Mam wielkie szczęście, że w Ashes of Ares mam pełną twórczą kontrolę w kwestii linii wokalnych. Jak to powiedział Freddie - jeśli ma świetny pomysł, to z pewnością wykorzystam go na korzyść utworu. I tak nam pasuje! Ostatnio zaśpiewałeś w ciekawym projekcie We Are Sentinels. Nie-gitarowa muzyka dała Ci większą swobodę śpiewania? Czy może w ogóle nie odczułeś różnicy? Matt Barlow: Jest tam więcej przestrzeni na różne rzeczy, ale staram się podchodzić do procesu twórczego w podobny sposób. Promując projekt wybraliście otoczkę "Gry o Tron" w ekranowej wersji. Skąd taki pomysł? Matt Barlow: To nie był mój pomysł, ale nie mam z tym problemu. Widziałem tylko pierwszy sezon "Gry o Tron"… Wiem… Dziwne, nie? Po prostu nie mogłem się pozbierać po incydencie z Nedem… (śmiech!). Jak sądzisz, kto jest głównym odbiorcą tego projektu? Pytam ponieważ mimo "niemetalowej" muzyki, projekt ma nieco "metalowy" charakter. Takie niemetalowe projekty często przyciągają i tak metalową publikę i nabyw ców płyt (np. Perturbator czy Bal Sagoth). Matt Barlow: Cóż, Jonah i ja zdecydowanie nie ukrywamy naszych metalowych korzeni w We Are Sentinels, ale daliśmy do zrozumienia, że to nie była metalowa płyta. Jesteśmy dumni z tych kawałków i chcemy, żeby słuchał ich każdy, komu się podobają. Gdzie będzie można zobaczyć We Are Sentinels? Od początku mieliście upatrzony sposób koncertowania czy teraz zastanawiacie się czy celować w trasę lub festiwale, jeśli tak, jakie? Matt Barlow: Jak na razie, nie ogarnialiśmy żadnej trasy czy festiwali, ale z pewnością coś wymyślimy. Ostatnio daliśmy mały występ w Minnesocie, który wypadł naprawdę dobrze, więc wiemy, że to byłaby wchodziłoby w rachubę. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Karol Gospodarek

Foto: Ashes Of Ares

ASHES OF ARES

23


ły to osoby nie tylko z naszego kraju. Po drugie, taki był koncept jeśli chodzi o to wydawnictwo - dać na nie utwory, które niekoniecznie pasują do pełnowymiarowej płyty. No i po trzecie: dlaczego nie?

...to co słyszysz na płycie, to wypadkowa bardzo wielu różnych, skrajnych wręcz inspiracji... Crystal Viper w tej chwili jest już marką rozpoznawalną nawet dla okazjonalnych słuchaczy heavy metalu. Poza tym doskonale udowadniają, że popularność za granicą potrafią zdobyć nie tylko zespoły grające ekstremalny metal. W zeszłym roku po czteroletniej przerwie powrócili świetnym albumem "Queen Of The Witches", a w tym roku uraczyli fanów minialbumem "At The Edge Of Time". Głównie (chociaż nie tylko) na tym wydawnictwie skupiła się nasza rozmowa z Martą Gabriel. HMP: Cześć Marta, po pierwsze chciałem pogratulować świetnego wydawnictwa, "At The Edge Of Time" mimo krótkiego czasu, to moim zdaniem naprawdę solidna porcja świetnej muzyki. Marta Gabriel: Bardzo dziękuję, cieszę się, że Ci się podoba. Odzew póki co jest bardzo dobry, więc wszystko wskazuje na to, że wydanie tego materiału było dobrym pomysłem. To znaczy gdybyśmy wiedzieli, że nie będzie się nikomu podobał, pewnie i tak byśmy go wydali (śmiech). Ale to miłe, że podoba się ludziom i pozytywnie na niego reagują. Każdy z tych pięciu utworów pokazuje zupełnie inne oblicze heavy metalu. Czy taki był Wasz główny zamiar? I tak i nie. Tak naprawdę, chcieliśmy wydać singiel na którym by były dwa lub maksymalnie

trzy utwory - utwór tytułowy w dwóch wersjach i ballada. W międzyczasie nagraliśmy cover Quartz, który był gotowy w mniej więcej tym samym czasie. Mieliśmy więc trzy zupełnie różne utwory (tytułowy liczę jako jeden). Od jakiegoś czasu chodziła mi po głowie ta nowa wersja "When The Sun Goes Down", i stwierdziliśmy, że będzie świetnie pasować do mini albumu. Po pierwsze utwór był inny niż pozostałe, a po drugie to typowy B-side, ciekawostka dla fanów, więc jak najbardziej pasował do tego wydawnictwa. Utwór tytułowy pojawia się w dwóch wers jach językowych. Angielskiej i polskiej (jako "Zwiastun Burzy"). Skąd w ogóle taki pomysł? Powodów było kilka. Po pierwsze, jest grono fanów zespołu, którzy od dawna sugerowali nagranie czegoś po polsku. Co ciekawe, sugerowa-

Nie jest to pierwszy tego typu zabieg w Waszej karierze. Wiesz może jak zagraniczni słuchacze reagują na Wasze polskojęzyczne kawałki? No właśnie całkiem nieźle, aczkolwiek zdecydowanie odbierają to jako ciekawostkę i coś nietypowego. Zresztą bardzo dobrze to widać na YouTube - do obu wersji wypuściliśmy teledyski, oba tego samego dnia. Wersja anglojęzyczna jest dużo bardziej popularna. Kolejna ciekawa sprawa to pojawienie się na "At The Edge Of Time" nowej wersji utworu "When The Sun Goes Down". Skąd w ogóle pomysł na taką aranżację? Pomysł chodził mi po głowie już od dłuższego czasu. Nie zdarza się to zbyt często, bo raczej nie wracam do "zamkniętych" utworów, czyli takich, które już zostały nagrane i wydane, i nie myślę, co by tu jeszcze z nimi zrobić. Mini album otworzył taką możliwość. Nową aranżację zatytułowaliśmy "Giallo Version", bo skojarzyła się nam z włoskimi thrillerami - ma w sobie coś niepokojącego i nastrojowego. Ballada "When Are You" kojarzy mi się za to z twórczością... Nightwish. Mam nadzieję, że przetrawiłaś to porównanie (śmiech). Przetrawiłam jak najbardziej, i bardzo mi miło, bo Nightwish to bardzo dobry zespół. Zdaję sobie sprawę, że wielu fanów postrzega Crystal Viper jako zespół "old schoolowy" czy w stu procentach heavymetalowy, ale prawda jest taka, że to co słyszysz na płycie, to wypadkowa bardzo wielu różnych, skrajnych wręcz inspiracji. Gramy heavy metal, ale prywatnie słuchamy wielu różnych rzeczy - przykładowo nigdy nie wstydziłam się tego, że lubię Mike'a Oldfielda czy Janis Joplin, a z drugiej strony uwielbiam black i death metal, i grupy takie jak na przykład Nifelheim, Dissection czy Marduk. Te inspiracje na pewno mają jakieś mniejsze lub większe odbicie w tym co i jak gramy. EPkę zamyka cover grupy Quartz pod tytułem "Tell Me Why". Co takiego jest w tym kawałku, że zdecydowaliście się po niego sięgnąć? Oryginalnie miał się znaleźć na składance "A Tribute To NWOBHM", i po zrobieniu długiej listy ulubionych utworów, które moglibyśmy nagrać, na polu walki został ten, oraz "Call Me" z repertuaru Diamond Head. Oba dość nietypowe, ale jednak po rozpatrzeniu wszystkich za i przeciw wybraliśmy "Tell Me Why". Po pierwsze ma rewelacyjną melodię i jest bardzo nośny, a po drugie do nagrania go mogliśmy wykorzystać trochę nietypowe instrumentarium.

Foto: Adam Gluch

24

CRYSTAL VIPER

Nie jest to pierwszy cover w Waszym repertu arze. Pojawialiście się też na tributach dla Running Wild oraz Manilla Road. Wasza wersja "Flaming Metal Systems" tych ostat nich robi naprawdę wrażenie. Tak, przez te parę lat nagraliśmy dość sporo coverów, chyba już kilkanaście. Powodem jest to, że jesteśmy ogromnymi fanami muzyki, i kiedykolwiek mamy okazję coś nagrać, po prostu to robimy, bo sprawia nam to przyjemność. Do tej pory nagrywaliśmy covery grup, które miały na nas duży wpływ i które stylistycznie pasują do tego co gramy, a więc wspomniane utwory Manilla Road i Running Wild, ale również na przykład Agent Steel, Exciter, Grim Reaper, Demon czy Virgin Steele. Bardzo mo-


sytuacji. Nie wyobrażam sobie kolejnej czteroletniej przerwy w śpiewaniu. Byliście gwiazdą pierwszej edycji Helicon Metal Festival. Czy myślicie, że w przyszłości może z tej inicjatywy wyniknąć coś naprawdę poważnego? Mamy taką nadzieję! Polska to kraj w którym żyje prawie 40 milionów ludzi - patrząc na to z tej strony, powinno być dużo więcej festiwali, typowo heavymetalowych imprez, czy nawet zespołów. Po prostu powinno się więcej dziać, a tymczasem imprezy takie jak Helicon, póki co są bardziej ciekawostką i czymś nietypowym. Tak więc mamy nadzieję, że nie tylko wyniknie z tego coś poważnego, ale że ta impreza zainspiruje do działania inne osoby. Polska potrzebuje więcej heavy metalu!

Foto: Adam Gluch

żliwe, że w przyszłości sięgniemy po utwory z innych gatunków - jak wspomniałam, słuchamy naprawdę bardzo dużo innej muzyki.

do ostatniej płyty, do "Queen Of The Witches", bo w końcu znalazł się na nim utwór "When The Sun Goes Down".

Niedawno świat obiegła informacja o nagłej śmierci Marka Sheltona - lidera Manilla Road i wielkiej osobowości świata metalu. Miałaś okazję występować na jednej scenie z Markiem. Jak go wspominasz? Mark był świetnym muzykiem i legendą sceny heavymetalowej, ale dla nas był przede wszystkim przyjacielem. Znaliśmy się prywatnie od wielu lat, wielokrotnie graliśmy razem, tzn. Crystal Viper i Manilla Road. Kilka razy zapraszał mnie też do dołączenia do Manilla Road na scenie, oprócz tego wielokrotnie spotykaliśmy się przy innych okazjach. Kiedy Bart wszedł rano do kuchni trzymając telefon, i powiedział "kurwa mać, Mark nie żyje...", nie musiał dodawać, że "Shelton". Od razu wiedziałam, i poczułam ścisk w gardle. Jak go wspominam? Ciężko mówić o wspominaniu, bo chyba nie do końca dotarło do mnie, że już nigdy nie usłyszę tego chropowatego "heyyyy Marta" za plecami...

Cofnijmy się do przeszłości. Przed Waszym debiutem z 2007 roku ukazało się kilka Waszych zapomnianych podziemnych wydawnictw. Możesz coś o nich opowiedzieć? Fajnie że o to pytasz, może trochę uda mi się wyprostować ten temat. To nie były w żaden sposób oficjalne czy nawet półoficjalne wydawnictwa, nigdy ich nie sprzedawaliśmy ani nie udostępnialiśmy ich publicznie. Kiedy chcieliśmy dać komuś próbkę tego co gramy, promotorowi, organizatorowi festiwalu czy komuś z wytwórni, po prostu nagrywaliśmy na taśmę czy na CD-R utwory jakie mieliśmy akurat pod ręką, i robiliśmy na szybko jakąś wkładkę z tytułem.

Wróćmy jeszcze do "At The Edge Of Time". Jest to kolejna płyta z Twoim wizerunkiem na okładce. Nie zaczynasz się czuć trochę jak maskotka tego zespołu? (śmiech) Chyba nie, bo maskotki raczej dość rzadko piszą całą muzykę, teksty, i chyba niezbyt często są założycielami zespołu (śmiech).

Po roku 2013 mieliście krótką przerwę w działalności z powodu Twojego stanu zdrowia. Czy obecnie w tej kwestii wszystko w porządku? Dbasz jakoś szczególnie o swój głos czy raczej nie przywiązujesz do tego większej wagi? Wszystko jest w porządku, aczkolwiek muszę dbać o swój głos i ogólnie o formę, żeby problemy nie wróciły. I tak, przywiązuję do tego ogromną wagę, nie chcę już dopuścić do podobnej

Jak Wam się udała trasa z Rossem The Bossem? Jak go oceniacie prywatnie jako człowieka? Trasa była dość krótka, ale bardzo udana. Spodziewaliśmy się, że będziemy grali dla typowo "naszej" publiczności - ludzi którzy już znają Crystal Viper, lub gdzieś tam coś o nas słyszeli, tymczasem okazało się, że dla wielu osób byliśmy zupełnie nieznanym zespołem, i na tej trasie zetknęli się z nami po raz pierwszy. To naprawdę bardzo miłe, kiedy przychodzą do Ciebie nieznajome osoby i mówią, że bardzo im się podobał koncert i stali się nowymi fanami zespołu. A sam Ross to nasz dobry przyjaciel od wielu lat, zresztą wystąpił gościnnie na naszej poprzedniej płycie. Bardzo go lubimy i cenimy i jako muzyka i jako człowieka - jest szczery w tym co robi i w tym co mówi. Żadnego gwiazdorzenia, mimo, że to człowiek który współtworzył historię heavy metalu w latach 80-tych. Jak się przedstawiają Wasze plany na rok 2019? Na razie nie możemy podać dokładnych szczegółów, aczkolwiek mogę zdradzić, że będzie się działo bardzo dużo, i że zrobimy kilka rzeczy których nikt by się po nas nie spodziewał. Dziękuję bardzo za wywiad i poświęcony nam czas. Również bardzo dziękuję! Bartłomiej Kuczak

Obrazek ten został stworzony przez Andreasa Marshalla. Jesteście zadowoleni z jego pracy? Oczywiście! Byliśmy zachwyceni jego pracą już przy płycie "Queen Of The Witches", więc można powiedzieć, że to był oczywisty wybór. "At The Edge Of Time" jak na razie ukazał się na vinylu oraz w wersji cyfrowej. Planowane jest może wydanie na CD lub przeżywającej swą drugą młodość kasecie magnetofonowej? Jeśli mam być szczera, to nie wiem. W przyszłości, może jako dodatek do innego wydawnictwa - czemu nie, to dość możliwe, ale na ten moment nie ma takich planów. Wiesz, traktujemy to wydawnictwo jako singiel, to miały być pierwotnie dwa albo trzy utwory na 7" singlu. Czy ten materiał należy traktować jako zapowiedź kolejnego pełnego albumu? Nie, to osobne i autonomiczne wydawnictwo, które nie ma w żaden sposób zapowiadać kolejnej płyty. Teoretycznie, nawet chyba mu bliżej

Foto: Adam Gluch

CRYSTAL VIPER

25


Porównanie naszej kariery z metalowym zespołem z lat 80., ma taki sam sens, jak porównanie tej kariery, z butami Nike. Hiszpania, kraj flamenco, pełnych temperamentu kobiet, znanych klubów piłkarskich i... niechlubnej tradycji, na szczęście chyba odchodzącej do lamusa... Miałem okazję zapytać muzyków Crisix, co sądzą o Corridzie. Odpowiedź mnie zadowala. No tak, przede wszystkim rozmawialiśmy o muzyce i nowej płycie Crisix, zatytułowanej "Against the Odds". Na moje pytania odpowiadali: Marc "Busi" Busque Plaza (gitara) i Julian Baz vel Juli Bazooka (wokal). HMP: Witam. Do niedawna nie wiedziałem nawet, że w Hiszpanii gra się thrash metal. A wy nagraliście właśnie czwarty album. Znakomity zresztą. Bardzo mi się podoba. BB Plaza: Cześć, dziękujemy bardzo za te słowa. To prawda, że Hiszpania nie skupiała na sobie uwagi międzynarodowej, w odniesieniu do muzyki metalowej w ostatnich latach. Po jakimś hiszpańskim zespole osiągającym wielki sukces w latach 80. mieliśmy kolejne, które pozostały znane jedynie lokalnie, w kraju. Może z powodu bariery języka hiszpańskiego, być może z powodu braku internetu. Chodzi o to, że od 2000r. hiszpańska scena metalowa bardzo się rozrasta i kilka lat trwało, zanim te nowe zespo-

core'owe Meltdown, Brothers Till We Die, ewentualnie alternatywne, takie jak Toundra, Böira. Mnóstwo zabójczych zespołów. Porozmawiajmy o grafice z okładki albumu. To bardzo dobry motyw na tatuaż, nie sądzi cie? Kto jest autorem tej grafiki? BB Plaza: Ilustratorem okładki, jest wielki Sean K. Hugues, dobrze znany ze swojej sztuki w plakatach turystycznych Impericon Festivals. To młody, wykwalifikowany facet, z Australii i tworzy w stylu, którego szukaliśmy. Prosto, ale także mrocznie i klasycznie. Kochamy go, za to, co dla nas zrobił. Nigdy nie myślałem, jak mogłoby to wyglądać, wytatuowane

Foto: Crisix

26

ły zyskały międzynarodowy rozgłos. To ogromny krok do przodu, żeby ludzie uwierzyli, że hiszpańska scena metalowa jest naprawdę silna i kopie tyłki.

na skórze, ale naprawdę nie mogę się doczekać, żeby to zobaczyć! Uwielbiam tatuaże, bez względu na styl, myślę, że to naprawdę ciekawy i radosny sposób na sztukę.

Czy dużo jest w waszym kraju zespołów grających heavy metal, thrash, death, czy black? BB Plaza: Mamy w Hiszpanii kilka zabójczych kapel, w różnych stylach. Z tych najbardziej znanych ekstremalnych, jak Wormed, black metalowe Noctem, Foscor. Z thrash metalu chyba Angelus Apatrida i my jesteśmy najbardziej międzynarodowymi zespołami, a z rock'n'rolla mamy '77. Inne mocne hordy, to hard

Ja też lubię tatuaże, dlatego zwracam na takie grafiki uwagę. Cała płyta jest bardzo ener getyczna, ale moją uwagę zwróciły dwa tytuły... Znakomity "The North Remembers" z epickim wstępem... Jak dla mnie to już hymn. Czyli jesteście sympatykami Starków? To walczymy po tej samej stronie, (śmiech)... Drugi, to "Xenomorph Blood" z prostym i konkretnym pomysłem na klip. Sam utwór kopie

CRISIX

tyłki, aż miło. Wokalnie, mistrzostwo. Mnie się bardzo podoba. No i ja też jestem "alienmaniakiem", (śmiech)... acid death to all!!! Juli Bazooka: Dzięki za twoje słowa! Wszyscy jesteśmy fanami "Gry o Tron", i oczywiście jesteśmy za Starkami! (śmiech). Wiesz, ten rodzaj tekstów to coś, co robimy od pierwszego albumu i jest to nasz znak tożsamości. Odnośnie "Xenomorpha...", chodziło o zrobienie jakiegoś "lirycznego wideo", ale zupełnie innego niż zwykłe, coś specjalnego. Mówiąc o wokalu w tej piosence jestem bardzo dumny, cóż, jestem bardzo dumny ze wszystkich utworów na albumie (śmiech). Ale ten ma coś wyjątkowego, może ze względu na moją miłość do "Alien", szczególnie do filmu Ridleya Scotta. Czy jesteście także fanami "Star Wars"? Co sądzicie o filmie "Solo"? Juli Bazooka: Jestem wielkim fanem "Star Wars", a "Imperium Kontratakuje" jest jednym z moich ulubionych filmów wszech czasów. Nie widziałem jeszcze filmu "Solo", więc nie mogę nic powiedzieć , ale kiedy go zobaczę, możemy podyskutować. Pamiętaj więc o piwie, kiedy znów przyjedziemy do Polski! Nie ma sprawy! O "Star Wars", zawsze. Jakie jeszcze kino, filmy, stanowią dla was źródło inspiracji? Niedawno robiłem wywiad ze szwedzkim F.K.U. Nagrali płytę poświęconą horrorom wyprodukowanym w 1981 roku. Lubicie filmy horrory lub thrillery? Juli Bazooka: Uwielbiam horrory! Jestem uzależniony od kina, odkąd byłem dzieckiem. Dorastałem przy filmach takich jak "Lśnienie", "Egzorcysta", "Carrie", "Noc żywych trupów", "Dziecko Rosemary", "Omen", "Hellraiser" i wielu, wielu innych. To równie ważna część mojego życia, co muzyka. Szczególnie uwielbiam filmy z lat 70., kiedy horrory stały się czymś więcej, niż "rozrywką z serii B". Tacy ludzie jak John Carpenter, Tobe Hooper czy Wes Craven, pokazali nam, że zło może być czymś innym, niż wampirami, wilkołakami i kosmitami z innych planet. Zło może być wśród nas, może być czymś rzeczywistym, czymś, co może się wydarzyć w realnym Świecie. Filmy takie jak "Teksańska masakra piłą łańcuchową" czy "Halloween", są dowodem, iż największe zło pochodzi od człowieka (oczywiście uwielbiam wampiry, wilkołaki i kosmitów również śmiech). Mam podobnie. Nakręciliście jeszcze kilka klipów, do utworów z nowego albumu. Do pierwszego numeru z albumu, "Get out of my Head". To zabawny filmik nawiązujący do TV talent shows... (śmiech... Crisix Factor, niezła nazwa swoją drogą). Luźne skojarzenie z klipem Metalliki "Hero of the Day". Co sądzicie więc o telewizyjnych programach tego typu? Kolejny klip, to "Leech Breeder"... nietypowo zaimprowizowany koncert w starej hali, gdzie zespół znajduje się w środku, otoczony przez grupę, moshujących fanów. I znowu prosty, a fajny pomysł. Kto zajmuje się kręce niem waszych klipów? Juli Bazooka: Sami robimy wszystkie nasze klipy. Ktoś z nas przynosi pomysł i pracujemy razem nad tym (na przykład "Get out of my Head" był pomysłem Javi). Oprócz bycia muzykiem, jestem też filmowcem. Mam małą firmę, o nazwie Full Metal Films i od samego początku robimy tu wszystkie teledyski Crisix. Składamy to razem i wspólnie produkujemy. Ja jestem reżyserem i scenarzystą. Mamy niesamowitego operatora filmowego Txema Zuriarrain. Jesteśmy bardzo zadowoleni z rezultatów pracy z nim. A jeśli chodzi o to, co myślimy o


tego rodzaju programach (talent shows), to w Hiszpanii 90% z nich, to żart. Oczywiście jest wielu utalentowanych artystów, ale publiczność zwraca uwagę głównie na głupie rzeczy, więc dlaczego nie zrobić sobie tego jaj? To żart, z żartu. O czym opowiada utwór "Prince of Saiyans"? To mój kolejny ulubiony song z albumu. Juli Bazooka: Piosenka opowiada o Vegecie, jednej z naszych ulubionych postaci z anime "Dragon Ball Z", z Akira Toriyama. Tym, którzy nie wiedzą nic o tej postaci, lub serialu, polecam obejrzeć pełną serię ("Dragon Ball" i "Dragon Ball Z"). Moim zdaniem, to jeden z najlepszych anime wszechczasów. Nagraliście bardziej dynamiczną i thrashową wersję metallikowego "Hardwired". W mojej opinii lepszą od oryginału, zarówno instru mentalnie, jak i wokalnie. Wasza wersja kopie dupska. Co sądzicie o nowszych płytach Metalliki, i jaka jest wasza opinia o tzw. Big Four? BB Plaza: To dla nas bardzo ważne! Teraz, kiedy jesteśmy przyzwyczajeni do słuchania naszej wersji, która jest szybsza i mroczniejsza, gdy słuchamy oryginału, wydaje się nam, że jest nagrany na zwolnionym tempie (śmiech). Naprawdę kochamy nowe utwory Metalliki, w przeszłości cieszyliśmy się z "Death Magnetic", a tym nowym album naprawdę go przebili. Świetne linie wokalne, świetne pomysły i riffy. To jeden z najlepszych metalowych zespołów na Świecie i moim zdaniem, a niektórzy z zespołu zgodzą się oczywiście, najlepszy zespół Wielkiej Czwórki. Nie tylko muzyka, ale postawa, przesłanie, występ na żywo, wszystko. Wielka Czwórka to fajna posunięcie marketingowe i szanuję to, ale jeden z najlepszych obecnie thrash metalowych bandów to Testament. Są w doskonałej formie! Co rozumiecie przez muzyczną ewolucję, rozwój? Wasza muzyka w zasadzie nie ulegała jakimś znacznym zmianom stylistycznym na czterech albumach, jakie nagraliście. Na pewno wypracowaliście swój styl i brzmienie. Fan biorąc do ręki, jakąkolwiek waszą płytę, od razu powie: Yeah, to jest Crisix ! Czy warto trzymać się swojej muzycznej tożsamości, kosztem eksperymentowania? BB Plaza: Czy po czterech albumach powin-

Foto: Crisix

niśmy się obawiać utraty tożsamości? Uwielbiamy eksperymentować, odkrywać nową muzykę, próbować nowych rzeczy. W końcu to dzieło naszych rąk i w jakiś sposób nas odzwierciedla. Thrash metal jest punktem wyjścia, ale lubimy przesuwać granice naszej muzyki i stylu, aby odnajdywać coś świeżego dla naszych uszu i uszu ludzi, którzy słuchają naszego zespołu. Zawsze zachowując tożsamość Crisix. Znamy się bardzo dobrze po dziesięciu latach wspólnego tworzenia muzyki i myślę, że to jest klucz, sprawiający, że nasze brzmienie ewoluuje w dobrym kierunku. Brzmimy zawsze jak Crisix. Przy ostatnim albumie chcieliśmy podejść do dźwięków bardziej groove i mroczniejszych, zmieszanych z thrash metalową adrenaliną. Eksperymentowaliśmy w nowych liniach wokalnych i innych brzmieniach gitar, które dają nowy dźwięk. Uwielbiamy to! Co sądzicie o mieszaniu innych gatunków muzycznych z metalem? Lata temu, Anthrax miał mariaż z hip hopem. Potem pojawiły się symfoniczne hybrydy i inne kombinacje. Przyznaję, że jedną z dziwniejszych rzeczy, jakie słyszałem, było techno black metal. BB Plaza: Uwielbiam mieszać gatunki, jeśli

chcemy, żeby muzyka ewoluowała, to sprawa niezbędna. Inaczej rock & roll nigdy by nie zrodziłby się z muzyki bluesmanów na polach bawełny. A muzyka klasyczna nie weszłaby do świata heavy metalu, gdyby uczniowie szkół muzycznych nigdy nie spróbowali mieszać, niesamowitych linii melodycznych (stworzonych przez geniuszy, jak Mozart czy Bach) z brzmieniami gitar elektrycznych. Nigdy nie słuchałem techno black metalu, ale muszę to koniecznie sprawdzić! Do tych klasycznych geniuszy dodałbym Beethovena, Vivaldiego, Chopina i Wagnera... Lubicie piłkę nożną? Jeśli tak, komu kibicujecie? Wśród moich znajomych, jest wielu kibiców Barcy. Niektórzy nawet jeżdżą na mecze tej drużyny. Jeden mój kolega wytatuował sobie herb klubu na nodze, a po moim mieście, jeździ samochód, pomalowany w barwy i herb. Juli Bazooka: Nie lubię piłki nożnej, nie jestem jej wielkim fanem. Ale nasz basista Dani ją kocha i jest zagorzałym zwolennikiem Barcy! Czy hiszpańscy metalowcy lubią Corridę? Czy jest ona nadal popularna w Hiszpanii? W wielu krajach, także w Polsce, ludzie są przeci wni zabijaniu byków na arenie. Juli Bazooka: Dla nas to całkowita hańba i oczywiście jesteśmy całkowicie przeciwni zabijaniu byków na arenie, nie ma kultury zabijania zwierząt, dla zabawy i robienia makabrycznego teatru o tym. Potępiamy to całkowicie. Całkowita zgoda w temacie. Z niedowierzaniem i podziwem obserwuję, jak sprawne tech nicznie są młode zespoły. Ile czasu spędzacie na próbach i jak często się spotykacie, żeby ćwiczyć? BB Plaza: To zależy od okresu. Jeśli komponujemy nowy album, możemy spędzać około 2530 godzin tygodniowo. Jeśli mamy próbę przed trasą, musimy ćwiczyć i grać razem. A poza tymczasem, wszyscy ćwiczą w domu, wtedy rzadziej spotykamy się na wspólnej próbie.

Foto: Crisix

Pytanie które często zadaję... Kiedy Metallica wydała swój czwarty album, mieli już status kultowego bandu. Całkiem niedługo zostali milionerami. Jak to wygląda z waszej perspek tywy? Co się zmieniło w waszym życiu, od czasów "The Menace"? Jesteście rozpoz -

CRISIX

27


nawani przez fanów? BB Plaza: Świat zmienia się tak szybko, branża zmienia się jeszcze szybciej, w tym przemysł muzyczny. Odkąd mamy wiek XXI, nastąpiła globalizacja. Więc porównanie naszej kariery z metalowym zespołem z lat 80., ma taki sam sens, jak porównanie tej kariery, z butami Nike. Porównywanie się, może prowadzić muzyków do bezużytecznej frustracji, którą zbyt często obserwuję. Wiele rzeczy się zmienia, a zalety i wady nowego Świata, w którym przyszło nam żyć, różnią się znacznie od lat 80. ubiegłego

Wiele kapel narzeka na monotonię pracy w studio, woląc zdecydowanie występy na żywo. Przypuszczam, że z wami jest podobnie. Jakie wolicie grać koncerty? Małe, czy duże? Czy można się was spodziewać na jakimś festiwalu metalowym w Europie? Czy jest szansa na koncerty w Polsce? Mamy tutaj od lat 80tych, festiwal Metalmania, na którym grała niemal cała czołówka światowego metalu. Odrodził się po latach i znowu przyciąga tysiące fanów, nie tylko z Polski. BB Plaza: Studio to wielki rollercoaster, ale tak-

każdy z nas ma swoje preferencje. Dla mnie to jasne, Iron Maiden! Jestem ich wielkim fanem, oni byli moim pierwszym metalowym zespołem, i zmienili moje życie na zawsze. Co z "Against the Odds" zamierzacie grać na żywo? Juli Bazooka: Chcielibyśmy zagrać cały album! Chodzi mi o to, że nie w tym samym secie, ale wiesz, któregoś dnia cztery piosenki, trzy kolejne utwory w innym dniu itp. Co jest jasne, utwory takie jak "Get Out of my Head", "Leech Breeder" czy "Xenomorph Blood" są naszymi ulubionymi, więc wejdą na stałe do listy koncertowej w nowej erze! Czy w Hiszpanii, lub poza nią spotkaliście się kiedykolwiek z cenzurą, czy próbą odwoływa nia koncertów? W moim kraju obecnie problem narasta, gdyż kościół katolicki jest hołubiony przez obecny rząd..Dochodzi do absurdalnych sytuacji. Muzycy są wzywani do sądu, za obrazę religijną i tym podobne bzdury. To nigdy nie zdarzało się wcześniej, na taką skalę. Grafików też spotykają represje, za rzekome znieważanie godła, symboli religijnych. BB Plaza: Na razie mieliśmy szczęście. Ale mamy znajomych artystów, którzy byli w sądzie, a nawet w więzieniu, za swoje teksty w Hiszpanii. To potworny wstyd, dla naszego paskudnego rządu. Walczymy, by to się zmieniło, ale ciężka sprawa. Tym bardziej przykro słyszeć, że to się dzieje i w Polsce.

Foto: Crisix

wieku. Lepiej skupić się na robieniu najlepszej muzyki, jaką kiedykolwiek stworzyłeś, i być najlepszym zespołem, jakim kiedykolwiek byłeś. A reszta przyjdzie prędzej czy później, jeśli ciągle pracujesz. W mojej osobistej opinii z "The Menace" zaczęliśmy jako dzieci grające muzykę i wydające swój pierwszy album muzyczny. Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, i jestem z tego naprawdę dumny, ale po czterech albumach zdobyliśmy doświadczenie na wszystkich poziomach, nie tylko muzycznie. I to jest to, co sprawia, że zespół rośnie wewnątrz i na zewnątrz. "Against The Odds" to pierwszy album, który zaprowadził nas do Ameryki, a także całej Europy grającej najlepsze festiwale, o jakich marzyliśmy. Dla nas jest to ogromny krok naprzód.

że dużo pracy i godzin spędzonych w tym samym pomieszczeniu. Lubimy studio, ale oczywiście miejscem, gdzie łączymy się z ludźmi, są koncerty. Uwielbiam wszelkiego rodzaju gigi. W małych klubach stoimy naprzeciw fanów, twarz w twarz. Odczuwalna jest wzajemna wymiana energii. Wielkie festiwale, za to dają możliwość cieszenia się ogromną rzeszą ludzi, wibrujących w rytm twojej muzyki, co może być naprawdę epickie. Tak więc, z mojej perspektywy, cieszę się z każdego rodzaju występów, ponieważ jest to zawsze okazja, aby dzielić się muzyką z nowymi ludźmi. Co z sprawi, że będą szczęśliwi tej nocy. Nie ma lepszego uczucia! Jakiej muzyki słuchacie na co dzień? Czy zdarza się wam podpatrywać jeszcze patenty techniczne od starszych zespołów? Czyli wasi muzyczni idole, to? Juli Bazooka: Właściwie słuchamy wielu różnych rodzajów muzyki. Korzenie Crisixa bazują oczywiście na thrash metalu (no wiesz, zespoły takie jak Anthrax, Exodus, Kreator, Slayer, Testament, Metallica itp.), Ale słuchamy także hardcore, punk, heavy metal, death metal, rock & roll i wielu innych rzeczy. Ciągle odkrywamy jakieś nowe zespoły. Mamy nieustanny głód muzyki. Zawsze robiliśmy to, co chcieliśmy, tworząc piosenki. Wykorzystujemy wiele inspiracji, ale zawsze w naturalny sposób. Nigdy nie myślimy za dużo, pisząc piosenki, po prostu pozwalamy im płynąć (śmiech). Z jakim zespołem chcielibyście stanąć wspólnie na scenie, chociaż raz? Juli Bazooka: To jest coś bardzo osobistego,

28

CRISIX

Jaki ostatni koncert, oglądany na żywo, zrobił na Was wrażenie? Jaki koncert był pierwszym, który zobaczyliście i kiedy to było? BB Plaza: Byłem naprawdę pod wrażeniem show Parkway Drive, widzieliśmy je dwa razy w ciągu tygodnia podczas trasy koncertowej, na Hellfest i Download Festival. Ich brzmienie było niesamowite każdej nocy. Byliśmy pod niesamowitym wrażeniem, jak Winston, frontman, dyrygował ogromnym tłumem. To świetny gość! Mój pierwszy metalowy koncert zobaczyłem, gdy miałem 15 lat. Zostałem bezbożnie ochrzczony przez pieprzony Slayer. To był jeden z najbardziej brutalnych koncertów w moim życiu. Byłem za młody, aby wejść na koncert, więc ukradłem prawo jazdy na motocykl mojego starszego brata i pokazałem przy bramce! Mam wspaniałe wspomnienia z tamtego wieczoru! Czy chcecie coś powiedzieć polskim fanom? BB Plaza: Bardzo dziękujemy Heavy Metal Pages i wszystkim polskim czytelnikom, fanom. Świetnie się bawiliśmy kilka miesięcy temu w waszym pięknym kraju i spodziewamy się, że wkrótce do wrócimy! Dzięki za wywiad! Jakub Czarnecki


Kobiece zespoły metalowe będą czymś na porządku dziennym Ciekawa wizja bije z tytułu. Osobiście nie mam absolutnie nie mam nic przeciwko temu. Wręcz odwrotnie. Cieszy mnie fakt, że dziewczyny pokazują, że też potrafią grać metal. I to niekiedy w dość ekstremalnym wydaniu. Ponadto perkusistka Nervosa Luana Dametto opowiedziała o nowej płycie formacji zatytułowanej "Downfall of Mankind", trasie po Europie oraz "wielkanocnym" koncercie w Katowicach. HMP: Witaj Luana. Przede wszystkim chciałbym pogratulować Wam naprawdę dobrej płyty. "Downfall of Mankind" to jeden z najlepszych thrashowych albumów, jakie słyszałem w ostatnich latach. Luana: Cześć! Dziękuję bardzo, Każda pozytywna opinia znaczy to dla nas bardzo wiele.

Hugo słynie z bardzo mrocznego stylu, wszystko co robi jest czarno-białe i niezbyt znane. Nie znalazłyśmy nic co by bardziej pasowało do nowego albumu niż jego twórczość. Co prawda szukałyśmy i rozmawiałyśmy z wieloma artystami, ale żaden z nich nie czuł tak dobrze klimatu "Downfall Of Mankind" jak Hugo.

"Downfall of Mankind" to naprawdę pesymistyczny tytuł. Czy myślisz, że ludzkość właśnie upadła lub upadnie w niedalekiej przyszłości? Myślę, że powoli upada. Całkowity upadek jeszcze nie miał miejsca, ale jesteśmy już wystarczająco blisko. Ludzie dziś tracą wszelkie współczucie. Niszczą naturę i nie zdają sobie sprawy, że wszyscy żyjemy w tym samym świecie. Sami się zniszczymy, jeśli będziemy tak zachowywać. Ludzie nie mogą już dłużej szanować rzeczy, nie mogą szanować innych ludzi, nie mogą zaakceptować tego, że każdy jest inny itp. Jest wiele więcej kwestii, których nie mogą zrozumieć. Wygląda na to, że taka jest większość, choć mam nadzieję, że się mylę.

Niektóre wydania "Downfall Of Mankind" zawierają dodatkowy utwór zatytułowany "Selfish Battle". Kawałek ten pokazuje inną twarz Nervosa. Bardziej melodyjną i przebo jową. Wszystko wskazuje na to, że świetnie odnajdujecie się w tej estetyce. Czy nie uwa-

Myślę, że pasuję tu idealnie (śmiech) Właśnie trwa Wasza trasa po Europie. Powiedz coś o tych koncertach. Wszystko idzie zgodnie z planem? Jeździliśmy przez półtora miesiąca w Europie, a także graliśmy na kilku festiwalach, z których największym był SummerBreeze, i cieszymy się z tego bardzo. Kolejna bardzo dobra trasa po Starym kontynencie, gdzie mogłyśmy spotkać naszych europejskich fanów jeszcze raz. Co do samych podróży, często mamy pecha. Zazwyczaj linie lotnicze gubią po drodze nasze instrumenty. Często też nasze bagaże są pouszkadzane, a nawet zdarzały się nam kradzieże. Mimo to, bardzo się cieszymy, że podczas tej ostatniej trasy wszystko było w porządku, a my byłyśmy nawet dość grzeczne (śmiech). Czy pamiętasz Wasz koncert z Suffocation i Venom Inc w Polsce w sobotę wielkanocną? Masz jakieś niezwykłe wspomnienia z naszego kraju? Dokładnie pamiętamy ten dzień, gdyż był to ostatni koncert tej trasy. Ostatni dzień każdego tournee zawsze zostaje w pamięci. Mogę powie-

Która z Was jest autorką tekstów? Jaka są Wasze główne inspiracje? Fernanda i Prika piszą teksty. Inspiracją jest nasze codzienne życie oraz rzeczy, które dzieją się wokół nas i w społeczeństwie. Niektóre teksty dotyczą osobistych doświadczeń, takich jak paraliż senny, ale ogólnie poruszamy kwestie społeczne. No właśnie, Wasze teksty wydają się bardzo zaangażowane politycznie. Czy uważasz, że to naprawdę dobry pomysł na łączenie takich treści z muzyką metalową? Wydaje mi się, że metal nie był wygodny, nie można go używać jak czegoś, co sprawi, że wszyscy będą szczęśliwi i ukryją przed nimi rzeczywistość. Gramy w odpowiedni styl, aby rozmawiać o sprawach politycznych i być może sprawić, by ludzie zastanowili się trochę nad tym, co się dzieje, a przynajmniej czują złość i reagują.

Foto: Nervosa

Wy waszej muzyce słychać wyraźne wpływy niemieckiej sceny thrashowej. Tak, nasi faworyci to Destruction i Kreator. Kilka razy grałyśmy wspólną trasę z Destruction. To wielki zaszczyt być bardzo blisko jednego z zespołów, który nas inspirował.

żasz, że dobrym pomysłem byłoby nagranie całego albumu lub chociażby EP-ki w tym stylu? Każda z nas ma swój własny gust i lubimy różne odmiany metalu. Nagrywając ten album zdecydowałyśmy dodać kawałek czysto heavy metalowy. Nervosa zawsze pozostanie zespołem thrash/death metalowym, ale czasem dodamy jakiś bonusowy utwór, pokazujący nasze osobiste preferencje odchodzące od naszego głównego stylu.

Wszystkie partie gitary rytmicznej zostały nagrane w domowym studiu należącym do Priki. Jaki był powód tej decyzji? Miałyśmy sprzęt, czas i warunki aby to zrobić w domu. Poza tym Prika lubi eksperymentować z różnymi rzeczami i uczyć się, jak sprawić, abyśmy były jeszcze bardziej niezależne w przyszłości. Więc dlaczego nie spróbować. Poświęciłyśmy na to dużą ilość czasu i mamy nadzieję, że będziemy w stanie kontynuować pracę w ten sposób.

W Waszej historii trafiło Wam się kilka zmian w składzie, ale zawsze byłyście kobiecym zespołem. Zamierzacie się twardo tego trzymać? Wszystkie kobiece zespoły wciąż są czymś nowym, a my chciałyśmy zachować ten stan i być przykładem dla wielu innych dziewczyn, że też mogą robić to, co my. Miło jest być kobiecym trio. Mam nadzieję, że któregoś dnia nie będzie to postrzegane jako coś niezwykłego, bo kobiece zespoły metalowe będą czymś na porządku dziennym.

Autorem okładki albumu jest Hugo Silva. Dlaczego wybrałyście jego grafikę?

A propos zmian, jesteś nową członkinią. Jak się odnajdujesz w Nervosa?

dzieć, że sam był niezwykłym wspomnieniem z Polski. Podczas wejścia zespołu, pod sceną zjawił się spory tłum. Pożegnaliśmy się przed autobusem i zrobiliśmy nasze ostatnie zdjęcie. Polska to fajny kraj z ciekawymi ludźmi. Czy są jeszcze jakieś szanse, aby po raz kolejny zobaczyć Was w Polsce? Nie możemy być tego pewni, ale prawdopodobnie tak. W przyszłym roku znowu wyruszymy w trasę po Europie, więc istnieje prawdopodobieństwo, że do Was zajrzymy. Cofnijmy się w czasie o powiedzmy dziesięć lat. Czy myślałaś, że kiedyś będziesz dzielić scenę scenę z legendami metalu jak Venom czy Destruction? Na początku każdy młody zespół jest daleki od takich wizji. My miałyśmy to szczęście, że spotkałyśmy wiele, wiele wielkich nazwisk i jesteśmy tak dumne że udało nam się to osiągnąć Dziękuję bardzo za rozmowę. Również dziękuję! Stay Heavy! Bartłomiej Kuczak

NERVOSA

29


naszego małego miasta! Próbowaliśmy z nim kilka utworów. Po kilku przesłuchaniach z niezbyt dobrymi perkusistami, byliśmy zaskoczeni tym, jak gra. Jesteśmy z niego naprawdę zadowoleni, a skład Injector jest teraz najlepszy, jaki kiedykolwiek mieliśmy.

Nie zatrzymamy się! - Zawojujemy ten świat! - deklaruje Dani MVN gitarzysta i wokalista Injector. I faktycznie druga płyta hiszpańskich thrashers to konkretny cios, w którym nie brakuje też odniesień do klasyków pokroju Accept, Judas Priest, Anvil czy Exciter. Dani okazał się też świetnym rozmówcą - jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o dzikim społeczeństwie konsumpcyjnym czy kto zabija heavy metal - zapraszam do lektury: HMP: Po premierze "Black Genesis" nie było o was zbyt głośno, ale okazało się, że była to przysłowiowa cisza przed burzą, bo szykowaliście następcę debiutanckiego albumu? Dani MVN: Nasz pierwszy album, "Black Genesis", był projektem, który dopracowywaliśmy przez długi, długi czas. Ale ze względu na zmiany w składzie zespołu, nie mogliśmy go nagrać wcześniej. Stabilny skład mieliśmy dopiero w 2014 roku i wtedy zaczęliśmy nagrywanie. Byliśmy nowicjuszami w branży muzycznej i zrobiliśmy, co mogliśmy, lub to, co uważaliśmy za najlepsze. Całe to doświadczenie było niezwykle przydatne i interesujące, a przez te lata stopniowo tworzyliśmy też utwory na "Stone Prevails". Jesteśmy naprawdę dumni z tego albumu, a wszystkie rzeczy, które stworzyliśmy i przeżyliśmy w poprzednich latach, były świetnym sposobem na poznanie, jak działa ta branża. Wiele zespołów popełnia ogromny błąd, próbując iść za ciosem i błyskawicznie wydając drugi album, kiedy nie mają nań odpowiedniej ilości dobrych utworów, ale wy nie popełniliście tego błędu, mając dość czasu na napisanie

nowego, znacznie przewyższającego debiut, materiału? Może zabrał nam za dużo czasu! (śmiech). Ale tak, nie sądzę, by ponaglanie przy tworzeniu nowego albumu było dobre... Nie jest dobre dla zespołu, nie jest dobre dla słuchaczy. Robienie czegoś szybko i bezmyślnie zdecydowanie nie jest naszą metodą. Naprawdę lubimy przemyśleć wszystko co tworzymy dwa razy i znaleźć odpowiednie sposoby na ulepszenie wszystkich tekstów, riffów, solówek... Zmiana perkusisty nie była tu żadną przeszkodą? Wszak Alberto grał z wami od początku zespołu, a prawie pięć lat to jednak kawał czasu? To było bardzo trudne doświadczenie. Mieliśmy rozpocząć nagrywanie "Stone Prevails", wszystko było prawie gotowe, ale Alberto zdecydował się odejść. To była jego decyzja i wspieramy go, jesteśmy naprawdę dobrymi przyjaciółmi, a od tego czasu rzeka piwa między nami nie przestała płynąć (śmiech). Ale tak, było to dla nas ciężki czas i w dodatku myśleliśmy, że znalezienie tak dobrego perkusisty jest niemożliwe. Ale wtedy pojawił się Anibal... i był z

Anibal jako jedyny z was gra w kilku zespołach - nie będzie to jakimś utrudnieniem, kiedy zaczniecie mieć więcej koncertów, szczególnie w dalszych regionach Hiszpanii czy w innych krajach? Teraz gra tylko w Injector. Kilka tygodni temu opuścił pozostałe zespoły w których grał, gra z nami jako sesyjny perkusista, więc nie będzie ża-dnych problemów! Łączycie w swych utworach thrash zainspirowany choćby wczesną Metalliką czy Testamentem, ale nie unikacie też wpływów ostrego heavy pierwszej połowy lat 80., kiedy to Accept czy Judas Priest szły niekiedy nawet w stronę speed metalu, a taki Exciter miał w sobie więcej pary, niż niejedna thrashowa kapela? Metallica, Testament i Megadeth są dla nas naprawdę mocnymi inspiracjami, ale uwielbiamy prawie każdy rodzaj muzyki. Osobiście uwielbiam rock i blues z lat 70. Black Sabbath to zespół, który sprawił, że poczułem muzykę jak nigdy dotąd... sprawili, że podróżowałem przez zupełnie nowy świat, o którym nawet nie wiedziałem. Mafy, nasz basista, uwielbia klasyczny heavy metal, taki jak Iron Maiden, Judas Priest... Dany B, drugi gitarzysta, uwielbia także klasyczny rock i oldschoolowy thrash jak Assassin, EvilDead, Sodom... Lubimy łączyć wszystkie te wpływy, formując naszą muzykę i grając to, co lubimy... I tworząc to, co wychodzi z naszych serc. Od początku lubujecie się w długich, rozbudowanych kompozycjach, a nowa płyta jest o dobre 10 minut dłuższa od poprzedniczki uważacie, że jeśli ma się coś do powiedzenia to nie ma się co ograniczać, bo dobry utwór obroni się zawsze, nawet jeśli trwa 6-8 minut i wcale nie jest tak, że takie kolosy odstręczają ludzi od ich słuchania? Ograniczanie sztuki nie jest dobrą rzeczą. Jeśli utwór potrzebuje 10 minut, aby wyrazić wszystko, co chcemy, tak samo z krótkimi kawałkami, jeśli utwór potrzebuje zaledwie trzech minut, niech tak będzie. Długie albumy mogą stanowić problem dla niektórych osób, szczególnie tych bez cierpliwości, ale uznaliśmy, że jest to niezbędny czas trwania albumu. Rozumiem, że dla niektórych słuchaczy może być za długi, ale jakby miało być inaczej, nie mógłbym być z tego powodu szczęśliwszy! Na "Stone Prevails" zdajecie się brzmieć jeszcze agresywniej i to chyba nie przypadek? To agresywne brzmienie nie jest celowe, ale po nagraniu zrozumieliśmy, że jest bardziej agresywne i szorstkie niż nasz pierwszy album. Może teraz jesteśmy bardziej wściekli! (śmiech). Myślę, że teraz możemy lepiej wyrażać uczucia i emocje w naszej muzyce, i to jest właśnie coś nowego.

Foto: Injector

30

INJECTOR

Komu jak komu, ale thrashowej kapeli z Hiszpanii inspiracji do tekstów nie brakuje - co wkurza was najbardziej? Na tym albumie kontynuujemy historię, którą rozpoczęliśmy na "Black Genesis". Opowiadamy historię o karze, jaką natura wymierza ludzkości. Możesz z tego wywnioskować, że sam człowiek jest tym, co wkurza nas najbardziej. Zabijanie, znęcanie się, uciskanie, niszczenie...


zrobiliśmy o wiele więcej złych niż dobrych rzeczy dla natury. Wiem od znajomych ze środowisk teatralnych i muzyki klasycznej, że od czasu kryzysu sytuacja artystów w waszym kraju nie jest najlepsza, bo ofert spektakli/koncertów jest znacznie mniej, a i honoraria są znacznie niższe niż kiedyś. Wy jesteście kapelą podziemną, ale sytu acja ekonomiczna kraju odbija się pewnie niekorzystnie i na was, bo ludzie mając mniej pieniędzy wydają je rozsądniej, a płyta młodej, metalowej kapeli czy bilet na jej koncert nie są wtedy priorytetami? Miałem zamiar napisać skomplikowaną odpowiedź... ale powiem tylko jedno: jest cholernie do bani! Mógłbym ci powiedzieć, jak sytuacja jest bardzo niedobra, jak koncerty są drogie i wszystko inne, ale problem jest przede wszystkim jeden: ludzie. Jesteśmy w Hiszpanii w złej sytuacji, ale to nie jest główny problem. Chodzi o to, że niektórzy ludzie nie ruszą tyłka, żeby wesprzeć muzykę graną na żywo, wolą wydawać cztery razy więcej pieniędzy na drinki w jakimkolwiek pubie. Jest oczywiście spora grupa ludzi, którzy zawsze chodzą na koncerty, ale jest też mnóstwo takich, którzy nie pomagają, zawsze marudzą, jak zła jest ta sytuacja i że nie ma już heavy metalu. Mam wiadomość dla tych, którzy cały czas marudzą: sami zabijacie heavy metal!

ne Prevails" będzie promować płytę w takiej właśnie formie? Wiele o tym myśleliśmy i doszliśmy do wniosku, że "Stone Prevails" może naprawdę dobrze reprezentować każdy aspekt naszej muzyki. W niedługim czasie pojawi się kolejny teledysk i naprawdę będziecie się przy tym dobrze bawić! To wasz pierwszy tak profesjonalny teledysk i chyba też dowód na to, że coraz poważniej myślicie o promocji? Mieliśmy wideo z naszej pierwszej EP-ki, ale tak, to pierwszy tak profesjonalny film. Nie mogliśmy nakręcić jakiegoś video dla "Black Genesis", ponieważ byliśmy wtedy spłukani jak cholera, ale sytuacja się poprawiła i nie zamierzamy w najbliższym czasie przestać! W przypadku niezależnych zespołów metalo-

wiązać tę sytuację. To przypadek, że przyszło wam akurat rywalizować z grającymi heavy/speed War Dogs, czy też te lżejsze zespoły odpadły wcześniej, bądź też było ich po prostu mniej i to metalowe ekipy rządziły w tym konkursie? Razem wygraliśmy nasze rundy i rywalizowaliśmy w półfinale! Granie z nimi było wielką przyjemnością i na pewno powtórzymy to w niedalekiej przyszłości. Są wspaniali i mam nadzieję, że ich nowy album będzie świetny. W konkursie było trochę wszystkiego, od stonera po death, więc nie sądzę, by gatunek miał coś pozytywnego lub negatywnego w klasyfikacji danego zespołu. To ciekawa sprawa, bo - pomimo chwilowych, często zmieniających się mód - metal jest w

Taka sytuacja bardziej deprymuje, czy moty wuje do zaciśnięcia zębów i większej akty wności, żeby być coraz lepszym i fani nie żałowali tych kilku euro na bilet czy 10-12 za CD? Musimy być aktywni, musimy podróżować do każdego miasta, do każdego miejsca. Graliśmy koncerty dla setek ludzi, i dla dziesięciu, ale każdy z nich zasługuje na całą naszą energię, emocje i agresywność. Każdy, kto wydał na nas pieniądze, nie będzie zawiedziony naszymi występami na żywo i naszą muzyką, żyjemy i kontynuujemy tę pracę dla nich. Słyszy się jednak coraz częściej, że kompakt jest przeżytkiem, a przyszłością muzycznego biznesu są pliki i winylowe longplaye - wychodzi więc na to, że męczycie się latami, inwestujecie czas i pieniądze, a efekt w postaci albumu wytłoczonego na CD interesuje tylko najbardziej zagorzałych fanów i jest swego rodzaju, w dodatku bardzo kosztowym, gadżetem? Płyta CD zniknie i to się właśnie dzieje. Wciąż produkuje się fizyczne kopie, na pewno, ale teraz jest to coś w rodzaju sentymentalnego gadżetu. Sprzedaż płyt CD jest znacznie niższa niż kilka lat temu, ale wciąż kochamy to uczucie, gdy otwierasz pudełko i dotykasz grafiki, samej płyty CD, ten zapach papieru i plastiku... nazwij to nostalgią lub czymkolwiek, ale jest to wyjątkowe. Niestety to zniknie, bo o wiele łatwiej jest po prostu kliknąć i w ciągu kilku sekund słuchasz całego albumu. Żyjemy w dzikim społeczeństwie konsumpcyjnym, które chce wszystkiego od każdego, w dodatku szybko i za darmo, a jest to łatwe do strawienia, jako pretekst, by coraz więcej pożerać. Macie jakieś statystyki sprzedaży pierwszej płyty, na podstawie których widać, że któraś z jej wersji - digital bądź CD - cieszyła się większym powodzeniem? Cyfrowa sprzedaż jest wyższa, o wiele bardziej. Ale sprzedaliśmy też sporo kopii fizycznych, więc w tym temacie też nie jest tak źle. Możecie też pochwalić się video do utworu tytułowego - od razu wiedzieliście, że to "Sto-

Foto: Injector

wych taka promocja ogranicza się głównie do sieci, ale z drugiej strony, kiedy MTV zeszła na psy, a Viva właśnie padła, to może i lepiej, że ludzie nie będą was kojarzyć z czymś tak marnym? Są dwie strony zjawiska o którym mówisz. Nie możemy mieć promocji i rozgłosu, jakie mogą zapewnić duże firmy, ale nie sądzę, że jesteśmy stworzeni do takiego świata... przynajmniej nie tak, jak to wszystko działa w dzisiejszych czasach. Jesteście chyba za młodzi, by pamiętać kultowy program "Headbangers Ball" z MTV, ale już na "Metalla" Vivy powinniście się załapać - w sumie to były fajne czasy, godziny spędzone przed telewizorem, nagrywanie teledysków czy całych programów, notowanie tytułów płyt godnych uwagi? Niektórzy z nas pamiętają ten program i odkryli tam świetne zespoły. Nadal mamy nagrywane wtedy taśmy video z różnymi zespołami. Świetne czasy! A jak poszło wam w niedawnym półfinale Battle Of The Bands? Konkursy tego typu to chyba świetna sprawa dla młodych, mniej znanych kapel? Takie konkursy mogą być bardzo pomocne pod względem ekonomicznym. Pieniądze to wielki mur, który oddziela cię od ludzi i awansu, więc musimy wykorzystać wszelkie szanse, aby roz-

sumie zawsze popularny i ciągle powstają kolejne zespoły. To z jednej strony cieszy, z drugiej jednak ciężko jest przebić się w taki silnej konkurencji - nawet lokalnej, a co dopiero mówić o kraju, Europie czy całym świecie? To trudne, tak. Jest cholernie dużo zespołów na całym świecie, a już w samej Hiszpanii nie tak wielu thrasherów, ale Europę opanowały thrashowe zespoły. To dobrze, bo gatunek jako taki przyciąga więcej uwagi, ale ciężko jest odnieść sukces na tak przesyconym rynku. Musimy więc wierzyć w naszą muzykę, nasze występy na żywo i oczywiście w nasze szczęście! Jak więc widzicie szanse Injector na szersze zaistnienie w świadomości fanów metalu? Jesteście optymistami, pogadamy za 10 lat po premierze waszej piątej płyty? Nie zatrzymamy się. Kochamy muzykę, kochamy metal i wypróbujemy wszystko co mamy. Cel jest teraz wyższy i mamy dużo wiary i zaufania. Zawojujemy ten świat! To jesteśmy umówieni i powodzenia - dziękuję za tę pogawędkę! Dziękuję za te słowa. Rozmowa z tobą była przyjemnością. Do zobaczenia wkrótce! Wojciech Chamryk & Natalia Skorupa

INJECTOR

31


Metalowiec z punkową duszą D.D. Verni, znany w metalowym światku jako basista Overkill, doczekał się w końcu solowego debiutu. "Barricade" to wypadkowa punka i metalu, płyta łącząca obie te fascynacje jej autora. D.D. opowiada nam nie tylko o kulisach powstania płyty i gościach biorących udział w jej nagraniu, ale też wraca pamięcią do początków punka i metalu w USA, które miał nie tylko okazję obserwować, ale też i współtworzyć: HMP: Solowy debiut po 40 latach kariery - od razu nasuwa się pytanie czemu nie nagrałeś "Barricade" wcześniej - nie byłeś jeszcze gotowy na taką produkcję? D.D. Verni: Naprawdę nie wiem. Mam na koncie cztery inne wydawnictwa z moim drugim zespołem The Bronx Casket Co. i dwadzieścia studyjnych nagrań z Overkill, i albumy na żywo, i DVD itp… Więc chyba po prostu nie przyszedł wtedy jeszcze czas na album solowy. Utwory, które na nim wykorzystałem zbierały się od jakiegoś czasu, a kiedy zebrałem ich dostatecznie wiele, pozostała tylko kwestia tego, co z nimi zrobić - wtedy właśnie stwierdziłem, że solowy krążek mógłby być dobrym pomysłem. Czemu firmujesz tę płytę tylko swym nazwiskiem, skoro w świecie metalu jesteś powszechnie kojarzony jako D.D. Verni? Ten szyld ma od razu sugerować, że będzie to coś odmiennego niż grasz na co dzień z Overkill? Myślę, że mogłem nazwać ją "D.D. Verni". Ale samo nazwisko chyba też się sprawdza. Jak dla mnie, to po prostu brzmiało troszkę bardziej jak nazwa zespołu, niż gdybym dał pełne imię i nazwisko, a to według mnie jest zawsze na plus. Punk był ci bliski od samego początku, zresztą byłeś w tej dobrej sytuacji, że mogłeś śledzić początki nowojorskiej sceny punkowej, w innych regionach kraju też działo się sporo już kilka lat przed rozkwitem punka w Wielkiej

Brytanii, by wymienić tylko The Stooges czy MC5? Uwielbiałem MC5. Myślę też, że Ramones i The Misfits byli nieco przed tym całym brytyjskim punkiem. I ich też uwielbiałem. Dużo bardziej wolałem scenę punkową niż hardcore'ową. Tak jak mówiłem - zespoły typu Ramones, The Misfits, Sex Pistols, Dead Boys, The Damned. Ich albumy są bardzo zapadające w pamięć, mają chwytliwe refreny i można do tego śpiewać. Do tego ta punkowa postawa "pierdol się", a ja to kochałem. Z New Jersey do Nowego Yorku nie miałeś daleko, zaglądałeś więc pewnie często do klubu CBGB i do innych miejsc, gdzie rozbrzmiewały punk i new wave? Kiedyś wybieraliśmy się do Max's Kansas City i CBGB. W późnych latach 70. i wczesnych 80. widziałem tam sporo świetnych występów. Grałem w obydwu miejscach z The Lubricunts, moją pierwszą punkową kapelą, ale nigdy nie grałem tam z Overkill. The Cunts grali w wielu punkowych miejscach w Nowym Jorku, jak np. Trudy Hellers itp. Byłem wtedy dość młody, kiedy to wszystko się działo, więc uciekaliśmy z domu, żeby pojechać pociągiem do Nowego Jorku: albo żeby się rozerwać, albo zagrać koncert, a potem wkradaliśmy się nad ranem z powrotem do domu, zaraz przed szkołą, do której potem szliśmy - tak, jakbyśmy całą noc spali! (śmiech)

To tam zobaczyłeś po raz pierwszy The Ramones, czy najpierw usłyszałeś ich z płyty? Najpierw miałem płytę, "Leave Home" chyba było moją pierwszą. Kiedy pierwszy raz widziałem Ramones poprzedzali The Runaways, to było wspaniałe. Basiście Dee Dee Ramone zawdzięczasz swoją ksywę D.D. Verni, ale byłeś o tyle nietypowym fanem, że słuchałeś namiętnie nie tylko The Ramones, ale też Kiss i Black Sabbath, co pewnie nie było częstym zjawiskiem w twoim otoczeniu? Chyba masz rację. W metalu zawsze było coś, co kochałem, ta nutka "więcej niż życie", hymniczne utwory i siejące zniszczenie riffy… Dlatego właśnie Black Sabbath byli tacy świetni, kiedy ich odkryłem. Ale śmieszna sprawa, że kiedy zapytasz kogokolwiek z zespoły thrashowego, co lubili i czego słuchali, to mamy zawsze ten wspólny punkt - Kiss i Black Sabbath, i prawie zawsze punk, stąd właśnie ta prędkość i postawa thrashu. Pojawienie się Motörhead uznałeś więc pewnie za objawienie, bo grali mocno, metalowo, ale z punkowym brudem i pewną niedbałością, co bardzo ci dopowiadało? To był chyba dla mnie kluczowy moment… Kiedy usłyszałem ten zespół, to była kombinacja punka i metalu! To byłą najlepsza rzecz, jaką słyszałem. Kiedy widziałem ich po raz pierwszy, otwierali dla nich Blizzard Of Oz i naprawdę miałem gdzieś Ozzy'ego po zobaczeniu Motörhead, tak bardzo mi się podobało. The Misfits, The Dead Boys czy The Damned - nie brakowało wtedy dobrych, ostro grających kapel, więc pewnie chłonąłeś ich muzykę, a do tego zacząłeś też sam grać na basie? Cóż, nauczyłem się grać sam, nigdy nie chodziłem na lekcje, więc na pierwszy ogień poszły kawałki z punkowych albumów, bo były dość proste do zagrania. Jednak one bywały szybkie, więc teraz widzę, jak to wpłynęło na mój styl gry. Potem na horyzoncie pojawiło się Iron Maiden i zacząłem grać do ich utworów, i dopiero wtedy tak naprawdę zacząłem uczyć się grać na basie. W szkole pewnie traktowano was jak dziwaków, bo w USA niepodzielnie królowały wtedy disco i radiowy rock, bogami byli wspomni ani już Kiss, a z punka nawet The Sex Pistols nie zdołali przebić się na waszym rynku, tak więc byliście naprawdę w totalnym podziemiu, ale zdaje się, że The Lubricunts taka sytuacja odpowiadała? No wiesz, nie dbaliśmy o pozostanie w podziemiu czy bycie innymi, po prostu uwielbialiśmy tę muzykę. Społeczne albo polityczne przesłanie - gówno nas to obchodziło. To, co zespoły miały do powiedzenia o społeczeństwie - to wszystko nie niosło za sobą żadnych konsekwencji. Po prostu kochaliśmy energię płynącą z tej muzyki. Nadal mam taki sam stosunek do muzyki. Kiedy jest ta energia, a ty możesz śpiewać albo krzyczeć do utworu, który jest bardzo głośny… Nic tego nie przebije. Nie pozostały po tym zespole żadne nagrania - nigdy nie wpadliście na pomysł zarejestrowa nia choćby próby czy jakiegoś koncertu? Mam parę nagrań, ale one są naprawdę fatalne… Często myślałem nad nagraniem paru z nich jak należy, ale to nigdy się w sumie nie ziściło… Może kiedyś. Mieliśmy dużo śmiesznych, chwytliwych kawałków, sporo z nich o nastoletnim/licealnym życiu… Małe rzeczy, ale wiadomo, z dobrą dozą energii i pokręconym podejściem "pierdol się".

Foto: Verni

32

VERNI


Foto: Verni

Teraz byłby to ciekawy dokument i perełka dla fanów twoich i Rata Skatesa. Ale zdaje się, że ciągnęło was w stronę jeszcze mocniejszego grania, co zakończyło się powstaniem Overkill? To prawda, bo tak jak kochałem punka, to kochałem metal… nawet bardziej. Wczesne rzeczy od Sabbath, Rainbow, Kiss, Aerosmith - to były zespoły, które uwielbiałem! A potem pojawiły się brytyjskie zespoły typu Maiden i Priest, i cała NWOBHM zaczęła się dziać za sprawą Saxon i Motörhead i tak dalej. To był wspaniały okres dla muzyki. To świetny moment: mieć 19 lat i zaczynać swoją karierę i móc słuchać tylu niesamowitych, inspirujących zespołów. Odniosłeś z tym zespołem ogromny sukces, grasz w nim od początku, ale chyba nigdy ci nie wystarczał, stąd powstanie najpierw pobocznego zespołu The Bronx Casket Co., a teraz ta solowa płyta "Barricade"? Szczerze mówiąc, po prostu bardzo lubię pisać utwory i być twórczym. Pisałem też muzykę na potrzeby musicalu, co było naprawdę przyjemne. W tej chwili pracuję nad albumem w stylu swingowego big bandu, zawsze chciałem zrobić coś takiego, uwielbiam też taką muzykę. Więc nie chodzi o to, że mi nie wystarcza, po prostu czerpię więcej przyjemności z muzyki. Nadal chyba czujesz się częścią muzycznego undergroundu, mimo tego, że zdobyłeś światowy rozgłos z Overkill, stąd nagranie takiej właśnie płyty solowej, mieszanki punka i metalu? Nie myślę za bardzo nad byciem częścią sceny w podziemiu lub poza nią. Znaczy się, ludzie znają Overkill, byliśmy w metalu od zawsze, więc mam szansę robić masę twórczych rzeczy, a właśnie to kocham najbardziej. Więc fakt, że jest trochę punka i metalu znaczy tyle, że lubię taki typ kawałka, że fajnie i interesująco było to zrobić. Jest to również bardzo osobiste dla ciebie wydawnictwo, bo do udziału w nagraniach zaprosiłeś tylko byłego perkusistę Overkill Rona Lipnickiego? Nie do końca, po prostu wydaje mi się, że nie byłoby sensu angażować chłopaków z Overkill do albumu solowego. Brzmiałby wtedy jak Overkill… (śmiech). Połowa zabawy to współpraca z nowymi ludźmi i pomysłami. Mogę się sporo nauczyć patrząc, jak pracują i nagrywają inni.

Nie przeszło ci przez myśl, że fajnie byłoby sfinalizować te nagrania z Ratem, czy też żaden już z niego perkusista, zajmuje się czymś innym i nie było na to szans? Nie widziałam Rata już jakieś 30 lat… Może nawet dłużej. Nie mam pojęcia, co się z nim dzieje. Grasz tu sporo na gitarze, ale zaprosiłeś też wielu znanych gitarzystów, choćby Jeffa Loomisa, Jeffa Watersa czy Mike Romeo - zakładam, że będąc basistą nie masz problemów z nagrywaniem partii gitary rytmicznej, chodziło raczej o wzbogacenie poszczególnych utworów ich specyficznym brzmieniem, feelingiem? Tak, raczej tak. Ale na tym albumie na gitarze rytmicznej grał Virus. Ja grałem na niej na ostatnim nagraniu "Antihero" od Bronx Casket Co, jednak tutaj chciałem mieć parę innych ciekawych rzeczy. Dlatego też skontaktowałem się z tymi wszystkimi ludźmi, żeby sprawdzić czy chcieliby dołożyć coś od siebie. Każdy, bez wyjątku, się na to pisał, co wyszło świetnie. Jestem dumny mając tych wspaniałych instrumentalistów na moim krążku. W żadnym razie nie było więc mowy o płycie całkowicie solowej, na którą rejestrujesz wszystkie partie, od razu wiedziałeś, że kiedy dojdzie w końcu do jej nagrania zaprosisz kilku kumpli? Nie, w większości miałem już gotowe dema wszystkich utworów. Dopiero kiedy zacząłem myśleć o nagrywaniu ich, zastanawiałem się jak to zrobić. Wtedy to wpadłem na pomysł, żeby zadzwonić do kumpli i ludzi, których twórczość naprawdę lubiłem, żeby sprawdzić, czy się na to piszą. Do tego to okazja, żeby dodać coś od siebie osobiście do utworu. Skoro ja to pisałem i śpiewałem, solówka byłaby jakby kolejnym głosem, a ci ludzie to niesamowici muzycy… Od razu słychać, kto gra. Pracowaliście razem czy korespondencyjnie, kiedy zgranie terminów okazywało się niemożliwe? Cóż, nigdy nie spotkaliśmy się w studio, poza mną i Ronem, kiedy zajmowaliśmy się perkusją. Jeśli chodzi o gitarę rytmiczną, to wysłałem Virusowi gotowe bębny i demo gitar, a on nagrał je w swoim studiu. To samo tyczyło się solówek: wysyłałem każdemu utwór i powiedziałem im, gdzie ma być solo, i po prostu dałem im robić swoje. Jak mówiłem, oni wszyscy są twórcami i świetnymi wirtuozami, więc to chyba nie stanowiło dla nich problemu.

Czy "Barricade" to spełnienie twego marzenia, żeby mieć płytę sygnowaną wyłącznie twoim nazwiskiem, dopełnić bogaty dorobek artystyczny czymś wyjątkowym, bo w pełni solowym? Myślę, że jest wyjątkowa nie dlatego, że to płyta solowa, ale dlatego, iż to pierwszak. Im dłużej siedzisz w biznesie muzycznym, tym mniej "pierwszych" jest po drodze. Trochę jak Overkill - właśnie zagraliśmy pierwszy koncert w Indiach po prawie 40 latach, co było super, a nagranie mojego albumu to właśnie coś w tym stylu. "For fans of Overkill, Metallica and Green Day" zachwala tę płytę wytwórnia i faktycznie, coś w tym jest. Obstawiam jednak, że przede wszystkim "Barricade" zainteresują się fani twojego macierzystego zespołu, nie uważasz? Nie wiem. Poczekamy, zobaczymy. Z pewnością jednak fani Overkill będą zainteresowani, ale mając tyle różnych kawałków, nigdy nie wiesz, kto się z tym będzie identyfikował. Częściowo będzie to zależało od koncertów, jeśli dam parę występów w otoczce rockowej, to części tych fanów się to spodoba, to samo jeśli zagrałbym w klimatach bardziej punkowych… Więc musimy po prostu poczekać, żeby się przekonać; póki co, reakcje były bardzo pozytywne. Nie brakuje tu chwytliwych, wpadających w ucho utworów, ale czasy mamy takie, że pewnie nie podbiją one list przebojów - myślę jednak, że to ostatnia sprawa, na której ci zależy, bo nagrałeś "Barricade" z potrzeby serca i dla przyjemności? Wolę, żeby moje utwory i muzyka docierały do jak największej liczby ludzi. Byłoby super, jeśli mój album trafiłby do radio, fajnie też byłoby, gdyby inne rynki i gatunki się tym zajęły. Nigdy nic nie wiadomo. Pamiętam, że kiedyś słyszałem Volbeat, oni też mówili to samo, a radio i różni fani ich polubili, przez co zespół bezustannie rósł, więc ja nigdy bym nie próbował wytyczać granic jeśli chodzi o dystrybucję mojej muzyki i słuchacza docelowego. Biznes jest jednak biznesem - przeczytałem wczoraj, że nawet Slash musi oszczędzać i nie stać go na lepiej brzmiące nagrania analogowe, musiał więc nagrać ostatnią płytę cyfrowo. Co więc mają powiedzieć ludzie tacy jak ty, mniej popularni, a co za tym idzie, nie tak majętni jak on? Po pierwsze powiedziałbym, że nagrania analo-

VERNI

33


gowe niekoniecznie brzmią lepiej niż cyfrowe. Ale każdy nagrywający musi wziąć pod uwagę budżet. Tak było też w latach 80. i 90. Starasz się zrobić jak najlepsze nagranie ze swoim budżetem. Mam to szczęście, ze mogę sobie pozwolić na dobrej jakości nagrania z tym, co mam, ale częścią sukcesu są odpowiedni ludzie. Poznałem wielu wspaniałych kumpli, którzy są naprawdę dobrzy w tym co robią, więc staram się w tych sprawach korzystać z ich pomocy jak tylko się da. Overkill nigdy nie osiągał wielomilionowych nakładów swych płyt, ale sporo waszych albumów sprzedawało się i w kilkuset tysiącach egzemplarzy. Jak więc ocenisz obecną sytuację muzycznego biznesu, że wydajesz solową płytę, naprawdę udaną, nie jesteś debiutantem czy kimś anonimowym i jej wersja winylowa zostaje wypuszczona w nakładzie... 500 egzemplarzy? 500 płyt na cały świat to nie wygląda dobrze, nawet jeśli MP3 i streaming zabijają muzykę? Coraz mniej ludzi w tych czasach kupuje muzykę, ale zapaleńcy nadal się nie poddają. Na przykład, sprzedawanie winyli?… Niektórzy mogą pytać, po co się tym w ogóle przejmować… Nikt nie kupuje nawet winyli na poziomie Metalliki, ale ja chciałem mieć parę dla tych zapaleńców, którzy to kochają, więc wydaliśmy limitowany nakład, który daje fanom kochającym to szansę na zdobycie takowego krążka. Myślisz, że jest jakieś wyjście z tej sytuacji, czy też wy-artyści musicie uważnie obser wować sytuację i szybko dostosowywać się do wszelkich zmian? Będzie niebawem tak, że muzyka będzie wydawana tylko cyfrowo i na winylu, a płyta CD odejdzie do lamusa? Nie mam pojęcia. Z pewnością nie dla mnie. Nigdy w życiu nie kupiłem cyfrowego albumu i nigdy bym tego nie zrobił. Nie mam Spotify i nie mam żadnej muzyki na moim telefonie, i nie słucham MP3. Niektórzy tak robią. W zasadzie kupuję muzykę tak samo jak zawsze - zwykle mam włączone radio satelitarne i jeśli usłyszę fajny kawałek, to wchodzę na Amazon i kupuję CD. Mam całe mnóstwo płyt w moim aucie, nie puszczam muzyki z telefonu przez bluetooth. Chcę prawdziwe CD, chcę oprawę graficzną i wszystkie teksty. Więc wydaje mi się, że nadal jest trochę fanów, którzy nadal tacy są. Planujesz też ponoć koncerty, nie tylko w USA, ale też w Europie - wiadomo już kto będzie ci na nich towarzyszył? Na ten moment nie wiem. Zależy od koncertu i ram czasowych. Jeśli coś się sensownie ułoży, zaczną dzwonić do części kolesi, którzy grali na albumie i sprawdzę, kto jest dostępny, i dopiero wtedy coś ustalę. W każdym razie uważam, że to byłoby naprawdę fajne, a fani chcieliby zobaczyć część ludzi, którzy zagrali na albumie, razem na scenie, więc nigdy nic nie wiadomo. Wiem, że jesteś bardzo płodnym kompozy torem, tak więc nie zdziwiłbym się, jakbyś miał sporo utworów do wykorzystania na ewentualnej drugiej płycie Verni, ale wobec powyższego pytanie, czy kiedykolwiek ona powstanie, bo przecież Overkill też pochłania sporo twego czasu? Ha! Tak, masz chyba rację - mam już latające w pobliżu pomysły. Ale będziemy musieli jeszcze trochę poczekać na drugą płytę. Overkill zabiera mi mnóstwo czasu, ale zawsze jest czas, żeby pisać i pracować nad nowymi utworami. Właśnie to kocham najbardziej. Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek, Paulina Manowska

34

VERNI

Foto: Source

Nie słucham zbyt wiele współczesnej muzyki metalowej Grupa Source to zespół założony przez Richarda Lagergrena znanego z Portrait. Mimo paru lat istnienia, grupa ta ma na koncie jedno demo, którego reedycję wydało High Roller Records. Z tej okazji Richard opowiedział nam o tym wydawnictwie, zmianach w składzie oraz nieporozumieniach związanych z grupą. HMP: Richard, przede wszystkim powiedz nam, dlaczego opuściłeś Portrait? Richard Lagergren: Nie było mi po drodze z niektórymi pozostałymi członkami i nadszedł dla mnie odpowiedni czas, by wreszcie iść samemu dalej. Z perspektywy czasu uważam, iż odejście, a potem założenie własnego zespołu jest prawdopodobnie tym, co powinienem zrobić wcześniej, zamiast angażować się w coś, co od początku było cudze. Kiedy wziąłem pełną odpowiedzialność za to co tworzę, skończyło się na tym, że we wszystkim sprawach jakich chcę mam ostatnie słowo. Więc myślę, że moje odejście było najlepszą decyzją zarówno dla mnie jak i chłopaków z Portrait. Minęło już sześć lat a szczegóły tej sprawy cały czas pozostają między nami. Są świetnymi chłopakami i życzę im wszystkiego najlepszego. Czy masz kontakt z członkami zespołu Portrait? Ja i Christian pozostaliśmy w kontakcie. Był też tym, z którym miałem najczęstszy kontakt, kiedy jeszcze byłem w zespole.

znalezienie odpowiedniego wokalisty. Zajęło to nam bardzo wiele czasu. Potem w pijacką noc w Göteborgu, gdzie przeprowadziłem się w 2013 roku, natknąłem się na Oscara Carlquista, którego możesz znać z zespołu Ram. Zaoferował mi on zarówno nagrywanie, jak i śpiewanie w kawałkach, które napisałem. Przez rok był pełnoprawnym członkiem. Teraz dostajemy nową wersję tej płyty wydaną przez High Roller Records. Jak doszło do tej współpracy? Steffen skontaktował się z nami jakiś czas po wydaniu demówki. Miałem o nich dobre zdanie wyniesione jeszcze z czasów Portrait. Udział tej marki w rynku jest szacowany na 90% wszystkich nowych, nazwijmy to oldschoolowych, metalowych płyt wydawanych na winylu w Europie. Nie wspominając już o starych wydawnictwach.

Pierwszą osobą, którą zwerbowałeś do Source, był Patrick Dagland. Dlaczego zdecydowałeś się na rekrutację jego osoby? Ostatnia trasa, którą odbyłem z Portrait, musiała odbyć się z jego udziałem. Jest świetnym muzykiem i ogólnie fajnym gościem, więc był pierwszą osobą, o której pomyślałem tworząc nowy zespół.

"Source" zawiera utwór "Serpent Rising" z repertuaru Styx. Dlaczego zdecydowałeś się nagrać ten cover? Po prostu polubiłem tę piosenkę i czułem, że pasuje do nas i naszego stylu. Zdarzało mi się, że dostawałem pytania od dziennikarzy, którzy nie zdawali sobie sprawy, że to cover aż do momentu, gdy High Roller napisali to w swych materiałach promocyjnych. Cóż, słuchaliśmy czasem tego albumu Styx podczas nagrywania dema i pomyślałem w pewnym momencie, dlaczego by tego nie zrobić.

Rok 2016 był rokiem wydania Waszego pier wszego demo zatytułowanego po prostu "Source". Zespół powstał w 2012 roku. Dlaczego czekałeś cztery lata na nagranie czegokol wiek? Wszystko sprowadzało się wyłącznie do walki o

Piierwsza wersja tego demo zawiera trzy utwory. Czy to Wasze jedyne kawałki? Nie, mamy na koncie kilka innych kawałków. Te, które usłyszycie na demie, są najstarsze. Z tamtego okresu pochodzi tez utwór "Hunger", który trafi na stronę B z 7" EPki, którą nagry-


wamy za kilka tygodni. Nie mogę się doczekać wydania czegoś nowego. Masz nowego wokalistę Emila Buska. Czy on idealnie pasuje do Twojego zespołu? Tak. Busk zgłosił się zaraz po tym, jak ogłosiliśmy, iż poszukujemy nowego wokalistę. Znałem go od jakiegoś czasu, ale nie miałem pojęcia, że chciałby u nas śpiewać. Ale jednak wyraził taką chęć. Dlaczego Oscar zdecydował się opuścić zespół? Myślę, że nie udźwignął wszystkich zobowiązań wobec drugiego zespołu. Gra w Ram, a pod koniec długiego procesu nagrywania demo, został także ojcem, dlatego też ten proces się przedłużał. To, że nagranie trzech piosenek w jego studiu trwało prawie rok wzbudziło we mnie lekką frustrację, a ostatecznie doprowadziło do drobnego konfliktu, którego kulminacją było jego odejście. Ale myślę, że i bez tego, w końcu by to zrobił. Cóż, mimo wszystko nadal jest jednym z moich najlepszych przyjaciół, a od czasu do czasu, wciąż przynosi nam jakieś pomysły. Napisał na przykład teksty do jednej z dwóch piosenek na najbliższą EPkę. Wasza muzyka jest opisywana jako skrzyżowanie Portrait i Ram. Czy zgadzasz się z tym? Rozumiem, jeśli ludzie słyszą muzyczne podobieństwo do albumu Portrait "Crimen Laesae Majestatis Divinae", na który napisałem większą część muzyki. Rozumiem też, że ludzie rozpoznają głos Oscara z Ram, choć wydaje mi się, że jego sposób śpiewania w Source jest zupełnie inny. Ale nie rozumiem, co jeszcze w muzyce Source byłoby tak podobne do Ram (lub do al-

bumów Portrait wydanych po moim odejściu). Domyślam się, że ludzie, którzy postrzegają moją przeszłość w Portrait i obecnie Oscara w Ram, a nie rzeczywistą muzykę, to może sobie robić "opisy". Ale dla mnie wydaje się to być efektem lenistwa. Posłuchaj Ram, a potem Source. To dwa zupełnie różne podejścia do heavy metalu. Czy macie jakieś plany odnośnie pierwszego pełnego albumu? Czy byłby to kontynuacja stylu znanego z demo? Z pewnością tak. A jeśli chodzi o to, jak to zabrzmi, jestem pewien, że będzie to kontynuacja stylu z "Source", choć być może w nieco rozwiniętej i dojrzałej formie. W tej chwili nie będę mówił nic więcej. Przyjdzie na to odpowiedni czas. Inspiruje Was Diamond Head i Angel Witch. Jakie inne zespoły mają wpływ na Twój styl? Nie powiedziałbym, że którykolwiek z tych zespołów koniecznie stanowi moje główne źródło inspiracji lub wpływu. To po prostu działa tak: niemiecki dziennikarz przeprowadzający ze mną wywiad, który ma być podstawą w komunikacie prasowym wytwórni płytowej, zauważa, że mamy "różne riffy" w naszych piosenkach, również nawiązujące do Diamond Head i Angel Witch. W związku z tym prosi mnie, w jednym z jego pytań, czy wspomniane zespoły mogły mieć wpływ na naszą muzykę. Odpowiadam, że lubię oba zespoły i że jest to możliwe, tak jak w przypadku wielu innych zespołów, które lubię. Czytałem wtedy w każdej recenzji lub tekście, które widzę, że Source brzmi lub jest inspirowane głównie przez Diamond Head i Angel Witch. To dlatego, że wspomniany

tekst z wywiadu jest prawdopodobnie wszystkim, co jak dotąd czytali o zespole. To mechanizm, który działa również w przypadku, który widzimy w kwestii "połączenia Portait i Ram", o którym mowa powyżej. Jeśli chodzi o inspiracje, mógłbym przez jakiś czas siedzieć i wymieniać oczywiste zespoły, jak Black Sabbath, Mercyful Fate, Judas Priest, Bathory, Metallica, Slayer itp. Te kapele zostawiły ślad na moim sposobie tworzenia muzyki. Ostatnio często porusza mnie również skandynawska muzyka ludowa, muzyka klasyczna i okazjonalnie świetny stary soundtrack. Nie słucham zbyt wiele współczesnej muzyki metalowej. O czym są Twoje teksty? Są bardzo osobiste i pochodzą prosto z moich myśli i uczuć krążących wokół różnych spraw. Czasami myślę, że można je porównać do jakiejś poezji, innym razem do pieśni pochwalnych, a jeszcze kiedy indziej po prostu do prób podsumowania moich poglądów. Czy grasz dużo koncertów? Nasze pierwsze koncerty zagramy za kilka tygodni. Pierwszy w Sztokholmie, a potem na norweskim festiwalu Til Dovre Faller. Pierwotnie debiutancki koncert Source miał się odbyć na niemieckim festiwalu Hell Over Hammaburg w marcu tego roku, ale musieliśmy go anulować z powodu problemów ze składem. Dziękuję bardzo za ten wywiad. Dziękuję, mamy nadzieję, że wkrótce zaatakujemy Polskę. Metal i piekło! Witaj Szatanie! (dwa ostatnie zdania Richard napisał po polsku przyp. red.). Bartłomiej Kuczak


Naturalny rozwój Kanadyjczycy z Cauldron konsekwentnie robią swoje: nie tylko nagrywają tradycyjny, coraz melodyjniejszy heavy metal, ale jednocześnie są na przekór, bo rezygnują z typowo metalowych okładek, wydają 7" single bez odpowiedników cyfrowych i deklarują, że będą to robić nadal, nawet gdyby mieli nagrywać kolejne płyty wyłącznie dla siebie: HMP: Wygląda na to, że nie zamierzcie odpuszczać i 2,5 roku po premierze "In Ruin" wydajecie kolejny, już piąty w waszym dorobku, album "New Gods"? Ian Chains: Zgadza się, właśnie wyszedł - siódmego września. Wydaje mi się, że w waszym przypadku nie ma tu mowy o jakimś kalkulowaniu czy bizne sowych rozważaniach, bo po prostu nagrywacie kolejną płytę kiedy macie dość nowego materiału i uznajecie, że jest na to pora? Mieliśmy pomysły i fragmenty utworów na nowy album już przed wydaniem "In Ruin". Tak zazwyczaj działamy! Już od kilku lat gracie w tym samym składzie, co jest też pewnie sporym ułatwieniem, bo zgrana ekipa rozumie się lepiej, jest też bar-

strony dość lekkie, ale też, dzięki specyficznej klarowności, odpowiednio eksponujące siłę rif fów i sekcji rytmicznej - pewnie trochę się nad tym nagłowiliście, żeby dojść do takiego efektu? Nigdy nie chcemy nikogo kopiować. Uważam, że to całkiem trudne wybrać jakikolwiek z naszych utworów i porównać go do innego zespołu. Jakoś tak wyszło, że tym razem partia kawałków, które napisaliśmy była nieco wolniejsza i bardziej melodyjna. Z każdym albumem coraz bardziej idziemy w tym kierunku, więc to po prostu naturalny rozwój. Z drugiej strony jednak: czy warto tracić czas i pieniądze na aż takie dopieszczenie brzmienia płyty, skoro i tak większość ludzi będzie jej słuchać na smartfonach czy w najlepszym razie na komputerowych głośnikach? Rozu-

sze albumy trwają 35-40 minut. Nie mam czasu na słuchanie 16 utworów! No i ma to też aspekt praktyczny, bo nie musi cie głowić się który z utworów wyrzucić z winylowej wersji płyty, albo skąd wziąć fun dusze na wypuszczenie wersji 2LP? (śmiech) Tak, zgadza się, napisaliśmy tylko te utwory, które znalazły się na albumie. Nie mamy żadnych odrzutów! "New Gods" promuje utwór "Letting Go" ciekawi mnie dlaczego wybraliście akurat ten numer? "Letting Go" był pierwszym utworem, który naprawdę nadawał się na album i najlepiej podsumowuje jego klimat. Wydawało się to słusznym wyborem kiedy to omawialiśmy. Był gotowy na wczesnym etapie prac nad płytą, a chcieliście też wydać go na singlu i tak wyszło? Bo macie tu przecież kilka innych, nośnych numerów, jak choćby "Prisoner Of The Past" czy "Drown"? Tak, myśleliśmy, że będzie to najlepsza zapowiedź albumu i da on ludziom świadomość, czego mają się spodziewać.

Foto: Cauldron

dziej efektywna w studio, dzięki czemu z nagraniami uwinęliście się dość szybko? Tak, mamy ten sam skład od 2012 roku, od wydania "Tomorrow's Lost". Posiadanie stałego składu na pewno pomaga przy pracy w studio. Dzięki temu nie ma żadnych niechcianych niespodzianek. Ponownie, już bodajże po raz trzeci, pracowaliście z Chrisem Stringerem, więc pewnie odpowiada wam jego wizja brzmienia Cauldron? Tak, to trzeci raz kiedy z nim pracowaliśmy. Za pierwszym razem jego wkład był bardzo niewielki, ale przy nowym albumie był bardzo zaangażowany w jego produkcję. Wie jak Cauldron powinien brzmieć na płycie i uważamy, że tym razem naprawdę mu to wyszło. Co ciekawe nie staracie się tu nikogo kopiować ani naśladować, bo to brzmienie z jednej

36

CAULDRON

miem, że wy jako twórcy nie chcecie firmować dźwiękowego półproduktu o marnych parame trach, ale w sumie czy nie jest to taka walka z wiatrakami, gdzie efekty waszej pracy tak naprawdę docenia nieliczne grono słuchaczy? Chcemy tylko, żeby brzmiało to dobrze w sposób, w jaki było stworzone do słuchania, czyli na winylu. Zauważyłem, że płyty CD i wersje cyfrowe nie brzmią tak samo, ale tak już po prostu jest. Gdybyśmy mieli tworzyć muzykę tylko dla kilku fanów, to pewnie tymi fanami bylibyśmy my sami. Robimy to tylko, żeby sprawić sobie przyjemność. Znowu dziewięć utworów, czas trwania płyty niewiele ponad 40 minut - tu też jesteście tradycjonalistami? Nie znosimy kiedy nowe zespoły wydają podwójne albumy. Czy naprawdę chcesz odwracać płytę po dwóch kawałkach? Wszystkie najlep-

Potencjalnych singli nie będzie więc wam brakować (śmiech). A propos: w czasach streamingu i cyfrowych singli wy wciąż wydajecie 7" płytki, zamieszczając na nich nie tylko autorskie numery, ale też ciekawe covery, np. świetny numer Gowana, który poza Kanadą jest chyba nieznany - to przejaw waszego buntu i braku akceptacji dla tych cyfrowych, bezdusznych czasów? Tak, utwory wydane na 7" singlach nie są dostępne w serwisach streamingowych, ale to je wyróżnia, gdyż były wydane przez sam zespół. Ale zgadza się, daje to prawdziwym kolekcjonerom coś, czego nie można zdobyć nigdzie indziej. Jako, że sami jesteśmy kolekcjonerami, wydawało się to być dobrym pomysłem. Macie też kolejną wytwórnię, tym razem brytyjską Dissonance Productions? Pracujemy z Dissonance w Europie i The End w Północnej Ameryce. Podpisaliśmy kontrakt tylko na jedną płytę z High Roller i była to "In Ruin". Dissonance wydawało się okazywać największe zainteresowanie zespołem i naprawdę podobał im się nowy album kiedy go usłyszeli. Nie mieliście obaw przed związaniem się z nimi, po wpadce z Earache? Nie bardzo. Ich kontrakt był bardzo standardowy - bez niespodzianek jasny i łatwy do zrozumienia. Kontrakt z Earache był jak książka pełna prawniczego żargonu, z całą masą podstępnego gówna. Musielibyśmy pewnie wynająć prawnika, który rzuciłby na to okiem i roz-


szyfrował za nas. Earache posiada więc prawa do naszych albumów na zawsze. W sumie Dissonance to chyba wymarzona dla was firma, bo w jej katalogu można znaleźć wiele klasycznego metalu, w tym wznowień takich kapel jak choćby Raven czy Jaguar, więc fani tradycyjnego heavy, kupując ich płyty np. na ich stronie, mogą też zainteresować się wami? Dokładnie, wznowili dużo klasyków, więc nie szkodziłoby kupić naszego albumu razem z tamtymi do kolekcji. Nie znaczy to jednak, że zerwaliście z The End Records, bo wyda ona "New Gods" w USA - po prostu muzyczny biznes zmienia się teraz tak szybko, że warto mieć więcej niż jednego wydawcę/dystrybutora na danym rynku, bo dzięki temu może być on skuteczniejszy? Tak, dobrze mieć więcej niż jedną wytwórnię skupioną na swoim terenie, a może nawet da to kolekcjonerom szansę na kupno innej wersji albumu. Zwraca też uwagę okładka "New Gods, zry wająca z metalową sztampą - wygląda na to, że przestały już was kręcić obrazki takie jak te z "Chained To The Nite" czy "Burning Fortune"? (śmiech) Chcieliśmy zrobić okładkę, która przykułaby uwagę ludzi, nawet jeśli nie mielibyśmy innych powodów. Wydaje się, że połowa ludzi to pokochała, a druga połowa jest bardzo zmieszana, ale wszyscy wiedzieliśmy, że tak będzie kiedy wybraliśmy ten projekt. Dobrze kiedy ludzie o tym mówią, a nie są po prostu znudzeni. Myślę, że skończyliśmy już z heavy metalowymi okładkami typowymi dla lat 80. To wszystko wydaje się być trochę niedojrzałe kiedy na to patrzę. Nie poszło jednak o to, że obawialiście się oskarżeń o seksizm, po prostu chcieliście spróbować czegoś nowego, mieć też odmienne, mroczniejsze i nie tak jednowymiarowe okładki? Za starymi okładkami nie kryje się żadna historia, są raczej nudne. Ale tak, zdecydowanie chcieliśmy zrobić coś nowego i nieprzewidywalnego, a nie przeciętną heavymetalową okładkę. Dużo zespołów to robi i woleliśmy zrobić coś innego. Zresztą teraz tego rodzaju okładki nie są dobrym pomysłem, są za bardzo w stylu Spinal Tap!

Foto: Cauldron

Nie odnosisz wrażenia, że ta poprawność poli tyczna w każdej niemal dziedzinie życia wcale nie jest taka dobra, bo czasem pewne rzeczy trzeba nazwać po imieniu i zwykły dupek będzie na przykład zwykłym dupkiem, a nie "kimś nie do końca sympatycznym"? Ta, ludzie są teraz zbyt poprawni politycznie, ale wciąż istnieją też rasistowskie i seksistowskie gnojki. Nawet gdyby wyszedł teraz nowy Type O Negative, przeciętni ludzie byliby urażeni, bo nie byłoby już tam miejsca na bycie ironicznym prześmiewcą. Podtrzymujecie też tradycję z poprzedniej płyty, bo teraz też nagraliście utwór instrumentalny, tyle, że znacznie krótszy, "Isolation". Chyba też nie przypadkiem on też jest na płycie pod ósmym indeksem: Dio zawsze miał utwory tytułowe jako drugie na płycie, a Cauldron ma instrumentale jako przedostatnie? Cóż, musiałbym spojrzeć na okładki tych płyt, by się upewnić, więc to było chyba podświadome, bo aż do teraz nie zdawałem sobie z tego sprawy! Te kawałki instrumentalne chyba tam po prostu pasowały. Z numerami tytułowymi nie mogliście tak postępować z oczywistej przyczyny, bo poza trzecim albumem na waszych płytach po prostu nie ma tytułowych utworów! To, przypadek, zaniedbanie czy świadoma decyzja?

Teraz wierzę, że była to świadoma decyzja. Lubię kiedy zespoły nazywają albumy tytułem, który podsumowuje wszystkie utwory, zamiast tradycyjnego tytułowego utworu. A utwór "Burning Fortune" na kolejnym albumie był odniesieniem do "On Through The Night" Def Leppard. Zawsze deklarujecie, że zespół to dla was coś więcej niż tylko sposób na zarabianie pieniędzy, gracie muzykę, jakiej prywatnie jesteście fanami, a do tego uwielbiacie koncerty - można więc rzec, że wszystko układa się idealnie, ale są też pewnie rzeczy, których zmienienie bądź poprawienie zmieniłoby wasze życie na lepsze? Z grania takiej muzyki nie ma pieniędzy, przynajmniej dla nas. Zawsze to my wkładamy w to dużo ze swojej kieszeni i z reguły się nie zwraca. Pewnie, że fajnie byłoby żyć z muzyki, ale tutaj nie będąc raperem na Soundcloud nie ma na to szans. Na początek pewnie wystarczyłoby, żeby każdy mieszkaniec Kanady kupił choć jedną waszą płytę, ze wskazaniem na tę najnowszą i bylibyście już ustawieni do końca życia, bo to dobrze ponad 35 milionów ludzi? (śmiech) Tak, gdyby każdy w Kanadzie zapłacił dolara za nasz album, już nigdy nie musielibyśmy pracować! A już na poważnie: kanadyjska scena nie jest może zbyt ceniona w świecie, ale mieliście i wciąż macie, mnóstwo wspaniałych zespołów rockowych i metalowych - liczysz, że za jakieś 15 lat Cauldron dołączy do grona Rush i innych wielkich grup z waszego kraju, będziecie tymi nowymi bogami, czy też wasze marzenia są znacznie bardziej realistyczne? Myślę, że jesteśmy bardziej realistyczni, ale kto wie? Ludzie zawsze doceniają rzeczy raczej z upływem czasu, zwłaszcza jeśli już by nas nie było. Dam ci znać za piętnaście lat! Czekam więc i dziękuję za rozmowę! Dziękuję, nie możemy się doczekać koncertu w Polsce! Pozdro! Wojciech Chamryk, Paulina Manowska, Natalia Skorupa

Foto: Cauldron

CAULDRON

37


(śmiech). W tych tytułach jest jakaś magia.

Night Demon to zespół stworzony do grania na żywo Ekipa dowodzona przez Jarvisa Leatherby to jeden z bardziej obiecujących i mających spory potencjał zespołów heavy metalowych zza oceanu. Właśnie ukazała się ich pierwsza koncertówka pt. "Live Darkness". O niej i o zbliżających się koncertach w Polsce udało mi się porozmawiać z liderem Night Demon. HMP: Cześć Jarvis. Wasze koncerty w Polsce są coraz bliżej. Czy jesteś gotowy na spotkanie z tłumem polskich metalowców? Jarvis Leatherby: Tak! Nasze ostatnie występy w Polsce wspominam jako świetne Fani, których tam mamy, są niezwykle oddani i pasjonują się tym, co robimy. Spodziewamy się, że wszyscy będą się dobrze bawić. Czy zamierzasz zagrać w tym samym lub podobnym zestawie, co na Waszym albumie konceretowym "Live Darkness"? Będzie nieco inna kolejność, ale oczywiście większość piosenek będzie pojawi się na koncercie. Porozmawiajmy o tym albumie. Czy uważasz, że dobrym pomysłem jest wydać album kon certowy, gdy ma się tylko dwie płyty studyjne

Zagraliści także cover utworu Midnight zatytułowan "Evil Like a Knife". Dlaczego wybraliście ten kawałek? Kochamy Midnight. Są oni jednym z moich ulubionych zespołów. Często słuchałem ich muzyki i słyszałem w mojej głowie czysty śpiewny wokal w wielu utworach. Odkąd nagrywaliśmy album koncertowy w Cleveland w stanie Ohio, pomyśleliśmy, że zaprosimy Athenara, by podszedł i zaśpiewał z nami ten kawałek. Cleveland to jego rodzinne miasto. Wyszło idealnie. Ten album jest limitowany tylko do 1000 kopii. Dlaczego? To dotyczy tylko pierwszego amerykańskiego tłoczenia Powiedz mi, jak wyglądają Wasze przygoto-

Czy myślisz, że jakikolwiek młody heavy metalowy zespół mógłby w przyszłości być legendą pokroju Iron Maiden, która wypełnia duże hale i stadiony? A może lepiej jest, aby ta muzyka była trzymana z daleka od głównego nurtu. Jaka jest twoja opinia na ten temat? Naprawdę nie wiem. Sądzę, że młode zespoły heavy metalowe muszą znaleźć własną tożsamość, jeśli chcą osiągnąć top i wyjść poza to poletko. Kiedy młode zespoły, których członkowie urodzili się po latach 80. przyjmują image, jakby pochodziły z tamtej epoki i noszą taką modę, to nie wygląda do końca autentycznie. Niektóre edycje Waszej ostatniej studyjnej płyty "Darknes Remains" zawierają dwa cov ery. "Turn Up The Night" Black Sabbath" i "We will Rock You "Queen. Co jest w tych utworach takiego niezwykłego, że zdecydowaliście się nagrać własne wersje? "Turn Up The Night" było tym, co chcieliśmy nagrać od dłuższego czasu. To jeden z naszych faworytów Black Sabbath z okresu Ronniego Jamesa Dio. Sam zespół rzadko grał to na żywo, więc pomyśleliśmy, że tym bardziej to jest rzecz w sam raz dla nas. "We Will Rock You" to kawałek, który grywaliśmy zaraz po rozpoczęciu działalności zespołu. Robiliśmy to tylko na żywo, więc pomyśleliśmy, że dobrze będzie wreszcie nagrać wersję studyjną. Cover Queen znacznie różni się od wersji oryginalnej. Czy nie uważasz, że dobrym zamieścić go na albumie koncertowym? Pierwotnie nie chcieliśmy żadnych. Jedynym powodem, dla którego zamieściliśmy cover Midnight, był fakt, że wokalista tej kapeli mógł nam wówczas towarzyszyć na scenie. Jak osiągnąłeś ten efekt wokalny w utworze tytułowym? Przepuściłem swój głos przez starą szafę leslie z obracającym się rogiem. Już podczas pierwszej próby brzmiało naprawdę fajnie, więc powtórek nie było (śmiech)

Foto: Nicolas Bremm

38

na koncie? Absolutnie. Night Demon to zespół stworzony do grania na żywo. Mamy wystarczająco dużo kawałków, aby wypełnić dwupłytowy koncertowy album, a energia na żywo i surowa moc wyraźnie pokazują, że to dobry krok. W tym czasie chcieliśmy uchwycić sceniczny performance zespołu. Jestem bardziej dumny z te koncertówki, niż z czegokolwiek innego, co kiedykolwiek żeśmy zrobili.

wania do koncertów? Czy przed trasą gracie więcej prób? Obecnie nasz zespół dużo koncertuje. Dosłownie z jednej trasy przeskoczyliśmy w drugą bez przerwy między nimi, zatem jesteśmy dobrze naoliwioną maszyną, grającą niemalże codziennie. Wydaje mi się, że gdy ten cykl dobiegnie końca, zrobimy sobie przerw , i przedyskutujemy o wiele więcej, zanim ponownie wyruszymy w długą trasę.

"Live Darkness" zostało wydane jako dwupłytowy album audio. Czy są jakieś szanse, aby ten materiał trafił także na DVD? Nie. Nie chcieliśmy robić z tego video koncertowego. W Internecie jest masę materiałów z koncertów różnych kapel. My chcieliśmy zrobić koncertówkę w oldschoolowym stylu. Możesz zamknąć oczy podczas słuchania i wyobrazić sobie siebie w tłumie pod sceną. To właśnie było nasze zamierzenie

Bardzo interesującym kawałkiem jest "Maiden Hell". Jest to nietypowy hołd dla Iron Maiden. Czy możesz powiedzieć coś o tym pomyśle? Cóż, zaczęło się od napisania piosenki jako hołdu dla zespołu gdzie śpiewałem o tym, jak są fajni i jak bardzo ich kocham. Jednak brzmiało to dla mnie trochę zbyt tandetnie i niezbyt szczerze, więc zacząłem patrzeć na tylne okładki płyt Iron Maiden i tekst sam się napisał!

NIGHT DEMON

Czy myślicie już o trzecim albumie studyjnym? Dla wielu zespołów to właśnie trzecia płyta jest punktem zwrotnym w karierze. W listopadzie wrócimy do domu z trasy i zrobimy sobie przerwę, żeby zacząć tworzyć nowe rzeczy. Mamy już kilka fajnych pomysłów, ale myślę, że stanie się to bardziej rzeczywistością, kiedy będziemy mogli poświęcić temu trochę więcej czasu na spokojnie. Jesteśmy zdecydowanie gotowi, aby rozpocząć ten proces. Bartłomiej Kuczak


Czy teksty są dla Was ważne? Nie jesteśmy zespołem zaangażowanym politycznie ani ideologicznie. Tak więc słowa traktujemy jako uzupełnienie muzyki. Nie chcemy zmieniać świata za pomocą naszych tekstów.

Nie jesteśmy zespołem zaangażowanym ideologicznie Blackslash to kolejny z licznych młodych obiecujących heavy metalowych zespołów zza naszej zachodniej granicy. Grupa młodych ludzi, którzy swą muzyką hołdują tradycjom lat 70-tych oraz 80-tych. I dobrze, bo dzięki takim ludziom metal ciągle żyje. O nowym wydawnictwie grupy pod tytułem "Lightning Strikes Again" porozmawiałem z gitarzystą grupy Danielem Horderle. HMP: Cześć Daniel. Bardzo się cieszę, że mam możliwość przeprowadzenia wywiadu na temat Twojego zespołu. Daniel Horderle: Hej Bartek, tu Daniel. Z przyjemnością odpowiem na Twoje pytania. Patrząc na okładki Waszych płyt, widzę wyraźną inspirację grafikami zdobiącymi płyty Iron Maiden. Czy to celowy zabieg? Oczywiście okładka wygląda podobnie do okładek Iron Maiden, ale kiedy tworzyliśmy koncepcję okładki, nie myśleliśmy o kopiowaniu Iron Maiden. Chcieliśmy pokazać swój styl i myślę, że nam się udało. Kto jest autorem tej okładki i co sprawiło, że zdecydowaliście się na współpracę z tą osobą? Grafikę wykonał Dimitar Nikolov. Jest on osobą znaną w metalowym środowisku z wielu prac, takich jak plakaty Keep It True Festival, które naprawdę robią wrażenie. Ogólnie jego grafiki nam się podobają, zatem zdecydowaliśmy się podjąć z nim współpracę.

Kto konkretnie założył Blackslash? Nasz basista Alec Trojan był głównym inicjatorem. Spotkałem go na imprezie i zapytał, czy bym nie chciał grać w zespole, który planuje założyć. O to samo spytał Chrisa Haasa, który brał wtedy u niego lekcje gry na gitarze. Tak to wszystko się zaczęło. Ile mieliście wtedy lat? Wszyscy byliśmy między 15 a 17 rokiem życia. Kto jest autorem muzyki i tekstów? Wszyscy razem. Każdy coś dorzuca od siebie. Czasami nasz wokalista Clemens Haas przychodzi na przykład z ładną melodią wokalu i tworzymy dla niego instrumentalną część. Bywa też na odwrót.

"Lightning Strikes Again" nie jest Waszym pierwszym wydawnictwem, które ujrzało światło dzienne w tym roku. Wydaliście split album z projektem Witchtower zatytułowanym "Tribute to Randy". Co to jest idea tej płyty? Chcieliśmy zrobić coś razem z innym undergroundowym zespołem, więc skoro nadarzyła się ku temu świetna okazja, musieliśmy ją wykorzystać. Powiedz mi coś o Witchtower. Dlaczego zde cydowaliście się na współpracę z tym projek tem? Witchtower to świetny zespół wpasowujący się w nurt NWOTHM z pochodzący z Hiszpanii. Uwielbiamy ich album "Hammer Of Witches", a więc zapytaliśmyy ich, czy byłaby możliwość wydania splitu. Spodobał im się ten pomysł i tak powstał "Tribute to Randy". Jesteśmy bardzo zadowoleni z wyniku. Mamy nadzieję, że w przyszłości jeszcze dojdzie do naszej współpracy. Bardzo dziękuję za ten wywiad. Również dziękuję w imieniu Blackslash! Bartłomiej Kuczak

Wasze okładki przypominają obrazki zdobiące albumy Iron Maiden. Wasza muzyka jest jednak trochę inna. Jakie są Wasze główne inspiracje? Moje ulubione kapele to Toto, Accept, Striker i Hibria. Ale każdy z członków słucha trochę innego zestawu kapel i wrzuca te inspiracje do muzyki Blackslash. Nasz basista na przykład poza metalem również słucha funku. "Lightnig Strikes Again" to świetny tytuł na album. Który z Was to wymyślił? W tej chwili już nawet nie pamiętam, kto dokładnie to wymyślił. Dla nas "Lightnig Strikes Again" jest kontynuacją "Sinister Lightning", więc zdecydowaliśmy się nadać taki właśnie tytuł. Utworem promującym Wasz album jest "Eyes Of A Stranger". Dlaczego akurat ten? To była nasza decyzja, aby wybrać akurat "Eyes Of A Stranger". Myślę, że to jeden z najlepszych kawałków, jakie kiedykolwiek nagraliśmy. Fajnie też gra się go na żywo. Wszyscy jesteście stosunkowo młodzi. Dlaczego zdecydowaliście się grać muzykę, której mogliby słuchać wasi rodzice? (śmiech) Myślę, że to nie była decyzja, ale raczej naturalny proces. Dorastaliśmy słuchając muzyki 70. i 80., ponieważ słuchali tego nasi rodzice. Z tego powodu nasza muzyka jest taka, a nie inna. Istniejecie jedenaście lat i wciąż macie oryginalny skład. Jak Wam się to udało? Zgadza się. Myślę, że to dlatego, że wszyscy jesteśmy przyjaciółmi i poza muzyką wiele nas łączy. Razem też jeździmy na festiwale i koncerty. Poza Blackslash również mamy kupę zabawy.

Foto: Blackslash

BLACKSLASH

39


korzyści. Szczególnie Andreas ma inne podejście do pisania utworów, a wspólne kompozycje dają dobre wskazówki na przyszłość co do dalszego rozwoju zespołu.

Nowy początek w zagłębiu rekinów - Od dawna gdzieś tam z tyłu głowy roił nam się ten pomysł, aby Chris pojawił się jako gość na naszym albumie. Teraz w końcu się udało, co nas niesamowicie ucieszyło. Napędza kawałek, a jego barwa głosu jest po prostu cool mówi gitarzysta Frank J. Noras. Ale nie tylko z racji gościnnego udziału Chrisa Boltendahla z Grave Digger warto sięgnąć po najnowszy album Wolfen, bo to solidny power/thrash metalu w germańskim wydaniu: HMP: Ostatnie dwa lata były dla waszego zespołu nie tylko pracowite, ale też i nieco ner wowe, bo jednak odejście wieloletniego gitarzysty Björna, a do tego perkusisty Holgera to nie drobiazg? Frank J. Noras: Tak, było to dla nas nieoczekiwane, jednak każda zmiana wiąże się z możliwością dalszego rozwoju. Wprowadziliśmy więc tę zmianę jako zachętę do jeszcze lepszego działania i skorzystania z możliwości oferowanych przez Andreasa Doetscha i Siegfrieda Grütza oraz do podjęcia kolejnego kroku. Co sprawiło, że ich poprzednicy zrezygnowali z dalszego grania w Wolfen? Wypalili się, nie angażowali się już na sto procent, a może postanowili skupić się na życiu rodzinnym i zawodowym?

szybko stało się wiadome, że jest dla nas tą odpowiednią osobą. Dzięki temu zgraliście się pewnie znacznie szybciej niż z zupełnie świeżym muzykiem i mogliście przystąpić do prac nad następcą "Evolution"? Wspólna praca z obydwoma była bardzo łatwa i szła nad podziw gładko. Z miejsca zrozumieliśmy się w kwestiach muzycznych, ale także podeszliśmy do siebie jak ludzie. Nie było żadnych problemów podczas rozpoczęcia współpracy, każdy by sobie życzył takiego początku. Sześć płyt wydanych w 18 lat to niezły wynik, tym bardziej, że jesteście przecież tak naprawdę zespołem niezależnym, bo nigdy nie wspierała was jakaś duża wytwórnia...

To chyba bardzo uskrzydlające uczucie, kiedy coś idzie jak z płatka, a dobre pomysły i utwory sypią się niczym z przysłowiowego rękawa? Progres zawsze sprawia frajdę, poprzez tworzenie nowych kompozycji i wymienianie się pomysłami. Wybraliście więc na nową płytę tylko te najlepsze według was utwory, bo i tak wyszedł wam dość długi album? Pod presją czasu skupiliśmy się głównie na tym, aby napisać i opracować jak najlepsze utwory. Ponownie pracowaliście z Martinem Buchwalterem w Gernhart Studios. Jak myślisz to chyba najlepsze rozwiązanie dla waszego zespołu? Znamy Martina bardzo długo i jak dotąd jesteśmy bardzo zadowoleni z jego pracy. Nie widzimy więc powodów, żeby zmienić coś, co się sprawdza. Ponoć uwinęliście się z nagraniami w tydzień, co jest bardzo dobrym wynikiem - studio kosz tuje, nikogo już teraz nie stać na luksus marnowania w nim czasu i trzeba być naprawdę dobrze przygotowanym przed sesją, nie ma innej opcji? Do nagrań w studio przygotowywaliśmy się jak zawsze bardzo intensywnie. Tak jak powiedziałeś, czas w studio jest za drogi, aby iść do niego nie przygotowanym. "Rise Of The Lycans" to po części album kon cepcyjny, z racji tego, że cztery utwory tworzą całość, zatytułowaną "Genesis Project"? Tak i nie. Te cztery utwory są powiązane tekstowo, ale ogólnie trudno mówić o albumie, że jest konceptem. To był pomysł Andreasa Lipinskiego. Ustawiliśmy te kawałki w odpowiadającej nam kolejności i zamieściliśmy na płycie. Zabrakło wam czasu na rozwinięcie tej his torii, czy też uznaliście, że nie ma co przesadzać i reszta utworów nie będzie z nią powiązana? Jak już powiedziałem, to obraca się wokół idei stworzenia albumu koncepcyjnego. Ale jak na razie są to po prostu odrębne kompozycje z wiążącą je historią.

Foto: Wolfen

W wypadku tej dwójki doszło do zmian w ich życiu prywatnym i musieli dokonać wyboru. Niestety nie było możliwe, aby dla zespołu dali z siebie sto procent, oddalili się od nas i poszli własną drogą. Życie to ciągłe zmiany. Tak to już czasem bywa, ale szybko zwerbowaliście na ich miejsce gitarzystę Andreasa Doetscha i perkusistę Siegfried Grütza, który, co ważne, grał już z wami wcześniej przez kilka lat? Zgadza się, Siegfried grał już z nami kilka lat. Z tego powodu ta decyzja była dla niego bardzo łatwa do podjęcia. Andreasa poznaliśmy gdy graliśmy w naszym rodzimym mieście Koblencji. Kiedy zaczęliśmy szukać nowego gitarzysty

40

WOLFEN

Sześć albumów pojawiło się dzięki pomniejszym wytwórniom. Nie mieliśmy jak dotąd możliwości współpracy z dużą wytwórnią, ale ważniejsze jest to że nasza obecna wytwórnia, Pure Steel Records, w pełni nas wspiera i myśli o nas. Wiem, że część z utworów na "Rise Of The Lycans" stworzyliście jeszcze przed skomple towaniem składu, ale już całą resztę z nowym gitarzystą - ten zastrzyk nowej energii dodał wam animuszu również na polu twórczej akty wności? Współpraca z Andreasem, ale także z Siegfriedem, oczywiście przyniosła nam jeszcze więcej

W "Timekeeper" śpiewa gościnnie Chris Boltendahl z Grave Digger i to dla was jest coś specjalnego: nie tylko dlatego, że to legenda niemieckiego metalu, ale też z racji tego, że to pierwszy taki gość na waszych płytach? Znamy Chrisa dość długo i byliśmy z Grave Digger przed laty na trasie koncertowej. Od dawna gdzieś tam z tyłu głowy roił nam się ten pomysł, aby Chris pojawił się jako gość na naszym albumie. Teraz w końcu się udało, co nas niesamowicie ucieszyło. Napędza kawałek, a jego barwa głosu jest po prostu cool. Poznaliście się pewnie lepiej podczas tych kon certów z Grave Digger, kiedy promowaliście "Evilution"? Znaliśmy ich już wcześniej. Andreas nasz wokalista jest z nim zaprzyjaźniony i utrzymywał z nimi kontakt. Jak to się stało, że znaliście Chrisa Boltendahla od tylu lat, a jakoś nigdy wcześniej nie


doszło do tego, że rzucił hasło: "Hej, musicie ruszyć z nami w trasę"? Zawsze był problem z terminem, czasami nam nie pasowało, a czasami oni byli zajęci. W 2014 roku podpasowało zarówno im i nam, i w końcu wybraliśmy się wspólnie w trasę koncertową. Moją pierwszą płytą Grave Digger był "Witch Hunter" - zdaje się, że też jesteś ich fanem od połowy lat 80., tak więc pewnie z tym większą przyjemnością odpowiedziałeś pozytywnie na tę propozycję? Oczywiście byliśmy strasznie rozemocjonowani, że mamy możliwość odbycia trasy koncertowej z legendą, oraz tym, że będziemy mieć go na naszym albumie. Kto by tego sobie nie życzył? Jako nastolatek kupowałem jego płyty, a teraz mogłem być z nim w trasie i a jego głos zaszczycił jeden z naszych utworów. Przez te lata byliście już w różnych wytwórniach, co zwykle kończyło się to dla was niezbyt dobrze - liczysz, że z Pure Steel Records będzie inaczej i znaleźliście wreszcie spokojną przystań? Obecnie wydaliśmy trzeci krążek dla Pure Steel i jesteśmy z tego zadowoleni. Nie jest łatwo wybić się ponieważ branża muzyczna to zagłębie rekinów. Tym bardziej cieszy nas, że mamy wytwórnię, która w nas wierzy i nas wspiera. Niebawem będziecie obchodzić jubileusz 25lecia działalności. Ćwierć wieku to kawał czasu, a zważywszy na to, że większość z tych lat przyszło wam działać w okresie niezbyt przy chylnym dla tradycyjnego metalu, a teraz coraz ciężej jest utrzymać zespół z przyczyn finansowych to jest to nie lada osiągnięcie? Muzyka jest i pozostanie naszą pasją. Kasa nigdy nie grała głównej roli. Kto zaczyna grać muzykę dla kasy jest skazany na porażkę. Muzyka to pasja. Jakość muzyki nie powinna być uzależniona od komputera, który powinien stać się jedynie środkiem pomocniczym. Muzyka wypływa z serca i duszy. Macie jakieś plany w związku z tym jubileuszem, na przykład jakiegoś specjalnego kon certu z niespodziankami dla fanów, typu udział dawnych muzyków, albo sięgnięcie po utwory nie grane od wielu lat? Nie, co do tego nie ma jakiś konkretnych planów. Zobaczymy co się wydarzy. Promując "Evilution" zagraliście ponad 50 kon certów, nie ograniczając się tylko do terenu Niemiec - przy "Rise Of The Lycans" będzie podobnie? Zagramy tyle koncertów ile będzie możliwe. Festiwale i kluby są na na tej liście.

Czerp z tego przyjemność! Powiesz Kanada w kontekście muzyki metalowej, to najpewniej ktoś Ci odpowie, że Voivod albo wspomnie o Razor, Infernal Majesty czy Exciter. Co by nie mówić, oprócz wymienionych, Kanada ma kilka zespołów, które nie przebiły się do szerszej świadomości w latach 80. i 90. Są to takie grupy jak Aggression, D.B.C. oraz Infrared. Miałem przyjemność porozmawiać z basistą i wokalistą tego ostatniego zespołu, Mikiem Forbesem, na temat ich historii, muzyki z Kanady oraz retrospekcji wojny w kulturze. Zapraszam. HMP: Cześć! Czy dobrze to rozumiem? Zaczęliście waszą przygodę z muzyką jako Infrared w 1985? Możesz mi wytłumaczyć dlaczego nie stworzyliście nic poza jednym demo w tamtym czasie? Mike Forbes: Głównym powodem dlaczego nie mieliśmy więcej nagranych i wydanych nagrań były pieniądze. Zespół nie miał funduszy by wyprodukować coś więcej niż demo. Wiele pomysłów zostało przez nas zebranych i opracowanych, jednak reszta materiału nie była na tyle gotowa, by ją nagrać. Skrótowiec R.I.P może mieć naprawdę różne znaczenia. Spotkałem się już z utworami taki mi jak "Rest in Pieces" czy "Rest in Pain". Jednak "Recognition in Power" jest dość orygi nalny w porównaniu do tych poprzednich. Kto wpadł na pomysł by tak rozwinąć ten skró towiec? Albo Armin bądź Shawn (basista z pierwszego składu) wpadł na pomysł z "Recognition in Power". Wydawało się to zbyt łatwe dla nas, by użyć tego utartego znaczenia R.I.P. i czuliśmy, że właściwym będzie napisać inne znaczenie tego terminu. Jak możemy zdobyć wasze demo "R.I.P."? Wiem, że możemy je znaleźć po prostu na Youtube, jednak czy jest to w Twojej opinii właściwa droga by posłuchać muzyki z waszego dema? Obecnie Armin ma jedną kopie i wątpię, aby myślał, żeby się nią podzielić. Poza tym jest pewnie parę kopii w podziemiu metalowym, jednak wydaje mi się, że jest to ciężka rzecz do znalezienia. Nas interesuje tylko możliwość posłuchania starego dema i porównania go z mu-

zyką z naszych kolejnych albumów. Czy mógłbyś powiedzieć nam więcej na temat kanadyjskiej sceny metalowej z lat 80. widzianej z Twojej perspektywy? Kanadyjska scena metalowa z lat 80. dała trochę wspaniałych zespołów. Część z nich wciąż produkuje nową muzykę i daje koncerty. Zespoły takie jak Anvil, Annihilator, Exciter, Razor, Sacrifice oraz Sword wciąż tworzą wspaniałą muzykę i aktywnie koncertują i jeżdżą w trasy. Sam czas był naprawdę ekscytujący. Była wtedy kanadyjska stacja telewizyjna Much Music, która miała weekendowe show o nazwane "Power Show". Nasz teledysk do "Thoughts Caught (In Between)" był puszczony na tej stacji, co zwróciło uwagę na nasz zespół. Wasza kapela rozpadła się w 1990. Mógłbyś powiedzieć coś więcej o tym? W tym czasie, było wiele rotacji w zespole i sam skład nie był zbytnio stały. Wyglądało to na czas, w którym zespół powinien zejść ze sceny. Co robiliście po 1990? Część członków Infrared przez te lata kontynuowała tworzenie muzyki w innych zespołach. Cały czas mieliśmy ze sobą stały kontakt. Shawn Thompson przeniósł się do Miami, gdzie reszta pozostała w Ottawie. Jak opiszesz wasze pierwsze LP po powrocie? Debiut "No Peace" okazał się być dokładnie tym, co domyślnie zespół planował zrobić. Cała muzyka na ten album została napisana w latach 80., jednak kompozycje zostały opatrzone nowoczesną produkcją, która sprawiła, że te utwory brzmią ciężko i mocno. Było tam kilka

Tak więc jubileusz jubileuszem, ale werwy i energii wam nie brakuje, co zamierzacie udowadniać ze sceny tak często, jak tylko się da? Zawsze na naszych koncertach pokazujemy naszym fanom, że nie jesteśmy sztucznym zespołem. Gramy na żywo i ta energia udziela się naszym fanom. Real metal for real fans! Wojciech Chamryk & Aleksandra Eliasz

Foto: Infrared

INFRARED

41


utworów, które zostały napisane w latach 80. oraz te, które ukazały by się wcześniej bądź później. Czy mógłbyś porównać utwory z waszego dema do aranżacji z debiutu? Wersje ostateczne są definitywnie o wiele bardziej dopracowane, niż te, które były na demo. Poprawianie tych utworów w taki sposób, który uznaliśmy, że mogłyby one zabrzmieć lepiej było interesującym przeżyciem. Infrared w latach 80. był złożony z nastolatków, jednak te utwory zostały napisane dojrzale i z doświadczeniem. Te kompozycje zostały przez nas poprawione (przynajmniej tak uważamy). Przejdźmy do waszego najnowszego albumu. Na początek bardzo zastanawia mnie okładka na wasz album, "Saviours". Pozwólcie, że prze jdę do rzeczy: na pierwszym planie mamy żołnierzy z hełmami M1, niemieckimi i amerykańskimi uniformami oraz niemieckim uzbroje niem z drugiej wojny światowej (MP40 na okładce wygląda dość dziwnie). Możesz powiedzieć o tym więcej? Co chcieliście przekazać tym zmieszaniem? Mamy świadomość tych niedokładności w grafice. Naszą intencją nie było rzetelne oddanie realiów historycznych, a bardziej sam fajny wygląd okładki. Rozumiejąc Twój punkt pragnę napisać, że pomieszanie niemieckich i amerykańskich uniformów i uzbrojenia nie było aż tak niespotykane po obu stronach frontu, tak więc Alianci korzystali z broni państw Osi i vice versa. Poza tym, te miotacze ognia wyglądają bardzo czadowo. Masz rację. Chociażby podczas operacji Barbarossa, gdzie Niemcy używali zdobycznej broni ręcznej i pancernej. Jeśli chodzi o czadowe przedstawienia: to co sądzisz o grach, które przedstawiały konflikty takie jak Druga Wojna Światowa (np. "Company of Heroes 2" czy "Call Of Duty"), bądź obecne konflikty (np. "Battlefield 3")? Czy uważasz, że tworzenie gier opartych na historycznych wydarzeniach jest w porządku? Nikt z członków Infrared nie gra w gry komputerowe, więc nie mamy zbyt wiele do powiedzenia w tym temacie. Jesteśmy przeciwni konceptowi wojny i rozumiemy to, że wiele osób gra w gry komputerowe, po to by poczuć jakby naprawdę brali udział w prawdziwych historycznie bitwach. Mówiąc to, nie zamierzamy tu gloryfikować wojny. Co sądzicie o historii samej w sobie? Tu mam na myśli o sposobach zdobywania informacji o przeszłości oraz o sposobach jej (historii) nauczania. Wierzymy w to, że wiele rzeczy może i powinna uczyć historia. Zarówno dobrych jak i złych. Jeśli jakieś błędy miały miejsce w historii, to ważne jest to, by się na nich uczyć, w celu uniknięcia powtórzenia tych błędów. Czy uważasz, że muzyka Infrared uczy ludzi na temat wojny? W sensie, że twoje utwory są czymś w rodzaju ostrzeżeń? Nie uważamy siebie za ekspertów w żaden sposób, niezależnie czy odnosimy się do tematu wojny czy do tematu uczenia o niej. Mamy swoje opinie i używamy wydarzeń historycznych jako fabuły do części z naszych utworów. Myślę, że to może być uznane za "uczenie" o wojnie w pewnych wypadkach, jednak nie było to naszym celem. Przy takim istocie, nasze utwory mogą być uznane za przestrogi. Wracając już od tematu wojny. Wasza grafika na najnowszy album, pomijając już te "histo -

42

IFRARED

ryczne niedociągnięcia" wygląda dobrze. Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o artyście który ją stworzył? Artystą, który ją stworzył jest Jobert Mello z Brazylii. Skontaktował się z nami ze swoimi pracami, których jeszcze nie wykorzystał do innych projektów. Poprosiliśmy go by dopracował parę szczegółów, w celu lepszego przekazania przesłania, które chcieliśmy zamieścić w grafice albumu. Współpraca była naprawdę dobra i jesteśmy zadowoleni z jej wyników. Wasze materiały wideo wyglądają dobrze. Czy mógłbyś coś powiedzieć o stronie produk cyjnej związanej z teledyskami? Mieliśmy duże szczęście, mogąc pracować z naprawdę wspaniałymi ludźmi nad naszymi teledyskami. Jedną z tych postaci jest James Ramsay (z Skytography). Ma on naprawdę wspaniałe pomysły i tworzy wysokiej jakości teledyski. Pracujemy z Jamesem dość blisko, w celu stworzenia czegoś naprawdę zapadającego w pamięci i jednocześnie estetycznego wizualnie. Muszę powiedzieć, że naprawdę wiecie jak stworzyć promocyjną witrynę internetową. Jest responsywna (skaluje się na różnych urządzeniach) i wygląda jak coś, co zostało stwor zone przez profesjonalistę. Mógłbyś powiedzieć coś o niej? Część z członków naszego zespołu ma trochę doświadczenia z zakresu informatyki, które prawdopodobnie pomogło w zaprojektowaniu tej strony. Witryna została głównie stworzona przez Armina. On odpowiada też za jej konserwację. Czy macie jakieś porady dla młodszych zespołów, na temat tego jak prowadzić promocję zespołu? Jest naprawdę trudno być dostrzeżonym wśród tej całej muzyki do przesłuchania. Jedyną radą jaką możemy zaproponować to bycie szczerym wobec siebie, robienie tego co robisz najlepiej i czerpanie z tego działania przyjemności. Graj tak dużo jak tylko możesz i pracuj z dobrymi ludźmi. Czego możemy się spodziewać po waszych koncertach? Sporej dawki energii, thrashowego natarcia, po których publika będzie nienasycona. Co zamierzacie robić w najbliższej przyszłości? Zamierzamy zagrać koncert w legendarnym Piranha Bar w Montrealu w środku sierpnia. Po tym będziemy supportem dla wspaniałego Venom Inc. w naszej rodzinnej miejscowości. Wkrótce zamierzamy pracować nad naszym kolejnym teledyskiem, którym się bardzo ekscytujemy, jak i jego wydaniem. Miejcie na nie oko... Jeśli powiem dobry, niedoceniany kanadyjski thrash metalowy album z lat 80., to powiesz? Pomimo tego, że ten zespół/album nie jest koniecznie thrashem, Sword - "Metalized", jak dla mnie jest zespołem/albumem, który wiele osób przegapiło. Jeśli nie jesteś z nim zaznajomiony, to proszę sprawdź go. Nie zawiedzie Cię. Dziękuje za wasz czas. Ostatnie słowa należą do was. Dziękuje Ci za Twój, jak i waszych czytelników czas oraz zainteresowanie Infrared. Przypominam, że jest wiele naprawdę ekscytujących rzeczy, które się wydarzą w tym i w przyszłym roku. Miejcie na nas oko!!! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Foto: Jon Lichtenberg

HMP: Cześć Nick. Europejczycy zazwyczaj określają Waszą muzykę jako "US Metal". Jak mógłbyś zdefiniować ten gatunek dla początkujących metalowców? Nick Giannakos: Cóż, myślę, że to co gramy bardziej przypomina power metal niż cokolwiek innego. Bardzo melodyjny i szybki nawiązują starego Helloween. Wretch pochodzi z Cleveland. Czy jest to dobre miejsce na rozwój heavy metalowego zespołu? W latach 80-tych, kiedy zaczynaliśmy, Cleveland był całkiem niezłym miejscem dla heavy metalu. Było wiele miejsc do zagrania, teraz większość z tych klubów już nie istnieje lub zmieniły swój profil. Powstaliście w 1984 roku. Po wydaniu kilku dem, zawiesiliście swą działalność. Jakie były ku temu powody? W późnych latach 80-tych mieliśmy problemów wewnętrznych, które doprowadziły nas do rozwiązania. Również ważny w tej kwestii był brak zainteresowania jakiejkolwiek wytwórni płytowej naszym zespołem. Około 2003 roku wznowiliście działalność. Kto był głównym inicjatorem? Bill Peters skontaktował się ze mną i powiedział, że zamierza wydać kompilację dla Auburn Records i zapytał mnie, czy myślę, że któryś z chłopaków z Wretch byłby zainteresowany reaktywacją. Skontaktowałem się z chłopakami i wszyscy byli podekscytowani pomysłem. Nie zapomniałeś podczas przerwy, jak grać stare rzeczy? (Śmiech) Tak! Żebyś wiedział, że wielu rzeczy pozapominałem. Musiałem znaleźć stare taśmy, aby nauczyć się kilku partii. Na szczęście poszło to dość szybko. Jedynymi oryginalnymi członkami jesteś Ty i Jeff Currenton. Wygląda na to, że macie prob lemy z zebraniem stabilnego składu. Czemu? Cóż, większość muzyków, którzy przewinęli się przez zespół w przeszłości, nie miała takiego samego pędu i pasji, więc szukaliśmy dotąd, aż


Pędzimy do przodu sto razy szybciej Ten pochodzący z Cleveland zespół to nie nowicjusze. Ich historia sięga jeszcze lat 80-tych, jednak brak zainteresowania ich muzyką sprawił, że musieli zawiesić swą działalność. Powrócili w 2006 roku debiutanckim albumem "Reborn", którego reedycja właśnie trafiła na rynek. Oddajmy głos gitarzyście Nickowi Giannakosowi. znaleźliśmy idealnych gości. Proszę, powiedz w takim razie coś o obecnych członkach Wretch. Mike Stephenson, drugi gitarzysta, jest jednym z moich dawnych uczniów gry na gitarze. Był zdecydowanie najlepszym uczniem, jakiego kiedykolwiek miałem, gdy potrzebowaliśmy drugiego gitarzysty, od razu pomyślałem o nim. Tim Frederick, basista, jest po prostu prawdziwym wymiataczem. Jest on w zespole najdłużej zaraz za Jeffem i mną. Juan Ricardo to zdecydowanie najlepszy wokalista, z jakim kiedykolwiek pracowałem. Jeff Curinton, perkusja, szalony dobry perkusista i bardzo dobry stary przyjaciel.

Dlaczego zdecydowałeś się umieścić tam cover grupy Breaker pod tytułem "Touch Like Thunder"? "Touch Like Thunder" to pomysł Colina Watso-

którym wspomniałeś. Czy nie odczuwacie jego braku? Jesteście cały czas z nim w kon takcie? Colin to świetny wokalista. Po nagraniu albumu miał wiele problemów zdrowotnych. Po pewnym czasie bardzo trudno mu było koncertować. Uznał, że nie może utrzymać naszego tempa i rozstaliśmy się. Nie rozmawiałem z nim od lat. To bardzo skryty człowiek, mam nadzieję, że jeszcze kiedyś dane nam będzie porozmawiać. Co z koncertami? Jak wygląda frekwencja na Waszych występach?? Gdy gramy koncerty na miejscu, nie mamy zbyt dużej publiki. Nie wiem sam dlaczego. Wracamy do Europy w marcu 2019 roku. Ludzie wydają się nas tam kochać. Myślę, że rodzaj metalu, który gramy, wydaje się tam znacznie

Na co najbardziej zwracasz uwagę, kiedy rekrutujesz nowego członka? Kiedy szukamy nowego gościa do zespołu, zwykle szukamy wspaniałych muzyków i kogoś, z kim nam będzie po drodze również w innych kwestiach. Ukazała się nowa wersja Waszego debiutanckiego albumu "Reborn" wydanego przez Pure Steel Records. Co możesz powiedzieć o tej wersji? Remastering jest niesamowity! Brzmi potężnie! Cieszę się, że te utwory nadal brzmią świetnie i mimo upływu czasu nie straciły nic. Co Wam dała współpraca z tą wytwórnią? Pure Steel Records naprawdę uratowało ten zespół. Wszystko nam szło jak krew z nosa i potrzebowaliśmy pomocy. Odkąd podpisaliśmy z nimi kontrakt, kilka razy byliśmy w Europie i pędzimy do przodu sto razy szybciej.

Foto: Wretch

na, naszego dawnego wokalisty. Poza tym chłopaki z Breaker są naszymi dawnymi przyjaciółmi i pomyśleliśmy, że byłoby fajnie to zrobić. "Reborn" był ostatnim albumem nagranym z Waszym oryginalnym wokalistą Colinem, o

bardziej akceptowany. Bartłomiej Kuczak


prostu na celu wyjście w świat i znalezienie wokalisty.

Jesteśmy częścią watahy! Kanadyjczycy zadebiutowali w maju 2018 krążkiem w tradycyjnej estetyce (nic dziwnego, że masteringiem zajął się Olof Wikstrand z Enforcer). Przed nim nagrali demo będące zwyczajnie zapisem próby. Robią zdjęcia Polaroidem, kreują klasyczne plakaty koncertów - idą przed współczesny świat w bardzo klasycznym stylu. Spokojnie odnaleźliby się w 1985 roku. Rzeczowo, ciekawie i mądrze o działalności Manacle opowiadał nam lider kapeli, Inti Paredes. HMP: Niemal cały wasz wizerunek ma kierować słuchacza do lat 80. Czujecie się częścią nurtu "retro metalu"? Utrzymujecie kontakt z innymi tego rodzaju kapelami, grafikami i wytwórniami? A może raczej jesteście "samot nymi wilkami" w tej dziedzinie? Inti Paredes: Myślę, że brzmimy trochę jak heavy metal z lat osiemdziesiątych, ale nie nazwałbym tego "retro". Według mnie gatunek muzyki nie powinien być ograniczany przez ramy czasowe, a heavy metal będzie żył wiecznie! Jesteśmy w kontakcie z kilkoma zespołami i wydawcami, również zagranicznymi, które mają podobny styl do naszego. Scena w Toronto to wielka centrala muzyków z całego świata, również w miarę bogata w metal. Nie jesteśmy samotnymi wilkami, jesteśmy częścią tej watahy! W Waszej muzyce słychać inspiracje Omen, Exciter czy europejskimi zespołami lat 80. Tamte kapele w latach 80. po prostu chciały grać szybciej, mocniej, a heavy metal sam ewoluował. Wy jesteście w innej, trudniejszej sytuacji. Tworzycie coś własnego w już stworzonym muzycznym świecie. Jak Wam się udaje złapać balans między świeżością a naśladownictwem?

Myślę, że nie można jasno określić kiedy muzyka ewoluuje, po prostu tak się dzieje. Ludzie pewnie myśleli, że żyją w ostatecznej fazie rozwoju muzyki kiedy zespoły takie jak Black Sabbath stworzyły heavy metal. Są też grupy, które jeszcze bardziej rozwijały ten nurt, dodając do niego swoją inwencję, jak na przykład Omen albo Exciter. My po prostu patrzymy na to wszystko i próbujemy dodać do tego jeszcze więcej naszego stylu. Myślę, że ta "świeżość" pochodzi z zapału i kreatywności, a imitacje z braku pomysłów. Wasze pierwsze wydawnictwo nosi tytuł "Rehersal Tape". Rzeczywiście jest to to, co znaczy tytuł? Tym sposobem Wasze demo stało się tym, czym tego typu wydawnictwa były w przeszłości. Dlaczego świadomie rezygnujecie z łatwych rozwiązań dzisiejszej tech nologii? Jest to dokładnie to, na co wskazuje tytuł, nagranie z jednej z naszych prób. Jakość jest słaba, ale ma moc i jest bardzo surowe. Myślałem, że tak będzie łatwiej! Ale jest to na pewno coś w stylu starszych zespołów, które przed nagraniem faktycznego demo zaczynały właśnie od taśm z ich prób. "The Rehersal Tape" miało po

Na Facebooku umieściliście zdjęcia robione Polaroidem. Chcieliście by wyglądały bardziej "retro" czy to też wyraz buntu przeciwko tech nologii? (śmiech) Cóż, myślę, że są to obie te rzeczy na raz (śmiech). Lubię styl Polaroidów, mają dość specyficzną "magię" i jakość, którą trudno imitować cyfrowo. Owszem, po części stawiam się technologii, ale bardziej jej aspektom, które zajmują zbyt dużo naszego życia i odciągają nas od świata rzeczywistego. W maju graliście z Hammerfall. Nawet oni trafili wraz z Wami na retro plakat. Czyj był to pomysł? Tak się składa, że to ja zaprojektowałem ten plakat, więc musiał wyglądać klasycznie! Jak wspominasz ten występ? Ten koncert był wspaniały, Hammerfall to świetny, energiczny zespół. Bardzo lubię Flotsam & Jetsam, więc granie razem z nimi było bardzo ekscytującym przeżyciem. Jest to kolejny zespół pełen mocy, zagrali dużo utworów z "Doomsday For The Deceiver" i kilka nowych kawałków, które również były bardzo dobre. Po koncercie rozmawiałem trochę z Ericiem AK i Michaelem, nawet podpisali moją kasetę, krótko mówiąc - bardzo mili i skromni ludzie. Wasza płyta ma świetne brzmienie. Ciepłe, analogowe, głębokie a jednocześnie surowe. Przypomina mi nieco pierwsze płyty Running Wild. Jak osiągnęliście ten efekt? Całe uznanie powinno spaść na dwóch ważnych ludzi: Johna Dinsmore, który odwalił kawał dobrej roboty jako inżynier dźwięku i prowadził nas przez sesje nagraniowe, tym samym pomógł nam dać z siebie wszystko i Olofa Wikstranda, który zmiksował i zmasterował całą płytę. To człowiek, który doskonale rozumie heavy metal i umożliwił nam osiągnięcie dokładnie tego, co chcieliśmy osiągnąć. Mam nadzieję, że będę miał okazję współpracować z tą dwójka przy następnym albumie. Wokalista brzmi jak skrzyżowanie Geoffa Tate'a z Michaelem Kiske. To przypadek czy inspiracja? I przypadek i inspiracja. Jesteśmy wielkimi fanami i Queensryche i Helloween, ale głos Kevina jest naturalny i nie jest wymuszoną imitacją. Kiedy był na przesłuchaniu do zespołu, nie miał żadnego doświadczenia jeżeli chodzi o wokal, więc nie oczekiwałem po nim wiele, ale bardzo pozytywnie nas zaskoczył gdy pokazał co potrafi. Niektórzy ludzie mają po prostu "to coś" w sobie od urodzenia! Na płycie słychać chórki w postaci okrzyków. Z miejsca kojarzy mi się to z Warlock czy Stormwitch. We współczesnym heavy metalu prawie nie stosuje się takich zabiegów. Jak powstają one w Manacle? Wsłuchujecie się w inne, stare płyty czy powstają one bardziej spontanicznie? To rzeczywiście takie trudne? Zazwyczaj spontanicznie wpadamy na pomysł by położyć szczególny nacisk na niektórych słowach albo frazach, czasem też na momencie dla wokalisty na złapanie oddechu, ale dla mnie jest to nieodłączna część heavy metalu. Nigdy nie myślałem o tym za bardzo, ale być może jest to bardziej charakterystyczne dla europejskich zespołów, a Stormwitch i Warlock słuchałem zbyt dużo by się na tym skupiać. Niemieckie zespoły mają na pewno do tego talent. Oczywiście

Foto: Manacle

44

MANACLE


Limitom mówię nie! Okładka niczym z lat 80., a na płycie surowy heavy/power metal równie typowy dla tamtej dekady - Australijczycy z Road Warrior grają na swym debiutanckim albumie z energią godną pozazdroszczenia, a do tego deklarują, że na pewno nie skończy się na tej płycie, a i koncertów będzie stopniowo coraz więcej, również w Europie:

mistrzem w tej dziedzinie jest Accept! "Witches Hallow" zaczyna się od sola na perkusji. Skąd taki pomysł? Myślę, że Jake się rozgrzewał przed podejściem do nagrania i ktoś zasugerował, żeby jego perkusja pełniła funkcję intro. Mieliśmy dużo energii i chcieliśmy zadebiutować naszymi talentami. Solówka na perkusji? Czemu nie! "Live Fast, Die Fast" świetnie pasuje do klasy cznej, heavymetalowej muzyki. Jak bardzo serio traktujecie ten przekaz? "Live Fast..." było pierwszym trackiem Manacle, który napisałem, poważny jest tylko połowicznie, w młodocianym podejściu. Jest bardziej o byciu wolnym i życiu nie po to, żeby usatysfakcjonować kogoś. Jest też o odrzuceniu strachu przed śmiercią, życiu dla siebie, chodzeniu swoimi ścieżkami. Nie jest do końca o życiu szybko i umieraniu szybko, ale o życiu bez ograniczeń stawianych przez kogokolwiek, bo wszyscy i tak umrzemy, nawet szybciej niż się tego spodziewamy. Na koniec bardziej osobiste pytanie. Byłam w Toronto wiele razy. Niezbyt często widuje się tam ludzi, których podejrzewałabym o przy należność do świata metalu. Może to chodzi o to, że zawsze jestem tam zimą i po prostu tego nie widać? (śmiech) Gdzie znajdują się stricte "metalowe" miejsca w Toronto? Myślę, że część z nas chciałaby zamarznąć zimą w skórzanych kurtkach, ale nie powiedziałbym, że Toronto jest miastem metalu, zwłaszcza zimą. Pracuję w miejscówce o tematyce metalowo-punkowej o nazwie "Coalition", gościmy tam świetne koncerty. Miejsce to gra dużą rolę jako centrum sceny metalowej. Manacle ostatnio grało w "The Doors Pub" w Hamilton, niedaleko Toronto, polecam to miejsce każdemu. To dość przytulny metalowy pub, oprócz koncertów amatorów można tam też zjeść świetne tacos! Mimo, że w Toronto jest kilka dobrych miejscówek to metal wciąż nie jest tam (albo w Ameryce Północnej ogółem) tak mainstreamowy, by takich miejsc było więcej.

HMP: Wszyscy graliście wcześniej w licznych zespołach, ale ekstremalny metal. Ta fascynacja bardziej tradycyjnym heavy wyszła w końcu na plan pierwszy i tak powstał Road Warrior? Denny "Denimal" Blake: Dorastałem słuchając klasycznego hard rocka i heavy metalu, ale zanim zaczęłam grać, najnowszym "trendem" był thrash i wczesny death metal, więc wszyscy moi przyjaciele i ja założyliśmy tego typu zespoły. Tak naprawdę to wtedy jeszcze nikt z nas nie umiał grać przekonująco klasycznego heavy metalu. W miarę, jak dojrzewałem, stawałem się bardziej świadomy umiejętności pisania kawałków i doceniałem talent starszych zespołów. Pisałem sporadycznie songi heavymetalowe przez długi czas, ale nadszedł moment, w którym wiedziałem, że muszę coś z tego skompilować. Założyłem więc heavymetalowy zespół, który rozpadł się kilka lat temu. Ale nie straciłem wtedy dobrego nastawienia do tego co robię, skupiłem się na tworzeniu muzyki, która szybko przerodziła się w Road Warrior. Australia, "Mad Max", heavy metal - trudno o lepsze skojarzenie, stąd wasza nazwa, zaczerpnięta z tego kultowego filmu? A ponieważ szyld Mad Max wykorzystała już w latach 80. niemiecka grupa, to wy sięgnęliście po Road Warrior, chyba nawet jeszcze lepszy dla metalowej kapeli? A tu cię zdziwię, bo właśnie nie! Mad Max nie miał tu nic do rzeczy. Słyszałem tylko, że jest taki filmu o tytule "Mad Max 2". Niedługo po tym, gdy rozpocząłem projekt mój kolega, Josh z HMH Records, zwrócił mi na to uwagę. Z perspektywy czasu uważam, że jest to idealna nazwa, biorąc pod uwagę nasze pochodzenie. Kultywujecie dawne tradycje nie tylko w sen sie muzycznym, ale też w innych aspektach, bo

debiutanckie demo "Ignition" wydaliście na kasecie? Podjąłem wyzwanie, chcę udowodnić, że nowoczesna technologia wcale nie pomaga muzyce. Niektóre rzeczy nie wymagają zmiany. Jeśli mężczyzna idzie do eleganckiej restauracji, powinien włożyć smoking, bo trój odpowiedni do okazji przetrwał próbę czasu. Zobaczymy czy tak samo stanie się z heavy metalem. Kasety są wciąż świetnym nośnikiem jeśli chodzi o dema czy albumy. Czasy są co prawda już inne i większość ludzi nie ma już wielkich radiomagnetofonów z wież z magnetofonami, ale widać, że za za tym odrodzeniem stoi jakiś powód. Cyfrowe platformy są dobre do dystrybucji na początek, lecz powodują absolutne przesycenie sceny muzycznej, bo dużo beznadziejnych zespołów przesłania te, które są warte odkrycia. Dlatego nasze demo "Ignition" zostało wydane na kasecie i jego drugi nakład jest już wyprzedany. Warto jednak podkreślić, że nie jest to tak, iż dopiero teraz zainteresowaliście się tym, znowu modnym, nośnikiem, bo wiele materiałów waszych wcześniejszych zespołów również ukazywało się na kasetach i jest to dla was coś naturalnego, że jak demo, to na kasecie? Demo wydane na kasecie pozostanie dla mnie niezwykle ważnym nośnikiem, ponieważ byłem częścią tej kultury w latach 90. Podoba mi się ten format na wydanie demo lub nawet albumu, ale to zależy od indywidualnych gustów. Taśmy z pewnością powracają. Jak winyl. Myślę, że najważniejszym czynnikiem jest "fizyczność". Prawdziwy, namacalny format takiego wydawnictwa, czegoś co można dotknąć, co może być odzwierciedleniem artystycznej wizji zespołu. Zdaje się, że Gates Of Hell Records zareagowali bardzo entuzjastycznie na to demo i nim się obejrzeliście, mieliście już propozycję

Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Jakub Krawczyk, Paweł Gorgol

Foto: Road Warrior

ROAD WARRIOR

45


chodzi metal, ale tutaj, w Australii, byliśmy wystawieni na dokonania różnych zespołów np. na te, które działały w Europie.

wydania debiutanckiej płyty? Tak. Wysłałem im kilka ostrych kawałków, które stworzyłem w domu po nagraniu demo. To było proste. Cruz Del Sur / Gates Of Hell to nienaganna wytwórnia. Prawdziwi metalowi wojownicy i do tego uczciwi. Pewnie mieli dobre skojarzenia z Australią za sprawą Convent Guilt, ale wy też dostarczyliście im nielichych argumentów, przedstawiając materiał, który trafił na "Power"? Nagrałem materiał o ostrym brzmieniu, który później wylądował na "Power" i wysłałem go do nich. Podejrzewam, że były to kawałki "Don't Fight Fate" i "On Iron Wing". Cruz Del Sur/ Gates Of Hell ma teraz garstkę australijskich zespołów w swoim katalogu - czyż to nie jest niesamowite, moglibyśmy zrobić jednodniowy festiwal z tymi wszystkimi australijskimi zespołami! Tytuł tej płyty wybraliście chyba nieprzypadkowo, bo to metal typowy dla wczesnych lat 80., surowy, mocarny, chociaż niepozbawiony też melodii? Chyba tak. Demo "Ignition"... teraz "Power"... Pomijając inne elementy, wszystkie piosenki odzwierciedlają miarę "mocy", niezależnie od tego, czy jest to siła gorliwości religijnej, siła polityczna, siła seksualna, władza, która stoi za tronem, starożytne moce... Nie wydaje ci się, że ci wszyscy odzierający metalowe utwory z jakichkolwiek melodii popełniają ogromny błąd, bo nie da się zapamię tać nawet najciekawszej, ale pozbawionej takiego melodycznego łącznika, plątaniny riffów czy solówek - nawet ostry, siarczysty numer musi mieć melodię, charakterystyczne dla siebie motywy, tak jak u was choćby "On Iron Wing" czy "The Future Is Passed"? Masz absolutną rację. Ogólnie zespoły heavymetalowe i speedmetalowe naprawdę potrafią zachować tę, przeplatającą się, intensywność i melodię, szczególnie ze względu na melodyjny wokal. Z tego co słyszę na "Power" nie lubicie ogra-niczeń, bo równie mocno inspirują was zespoły amerykańskie, europejskie, jak i japońskie? Limitom mówię nie. Wszyscy możemy zgodzić się, jakie aspekty muzyki są siłą napędową heavy metalu. Nie obchodzi mnie, skąd po-

46

ROAD WARRIOR

Australia jest bardzo odległa od centrów światowej muzyki, a wy jeszcze w dodatku mieszkacie na Tasmanii - nie macie w związku z tym problemów, choćby z koncertami, chociaż zdaje się, że jak dotąd byliście głównie typowo studyjnym projektem? Tak, Australia jest dość daleko, ale nie mieszkamy na Tasmanii, mieszkamy w Australii Południowej. Wciąż jednak dość daleko! Demo "Ignition" było w rzeczywistości projektem studyjnym, ponieważ brało w nim udział tylko dwóch członków. Dzięki debiutanckiemu albumowi graliśmy już na żywo i naprawdę umocniliśmy naszą pozycję na rynku. Taka wyprawa do Sydney to pewnie dla was nie lada wydarzenie i nie sądzę, byście poprzestali tylko na tym jednym koncercie? Sydney, mamy nadzieję, nie będzie naszym jedynym show przed wydaniem naszego kolejnego albumu. Festiwal "Steel Assassins" jest największym tradycyjnym festiwalem metalowym w Australii, więc stopniowo będziemy grać dla największej publiczności. Celujemy jednak w występy tutaj w Australii, ale wszystko dalsze poza tym zakurzonym pustkowiem jest tylko kwestią czasu! Skompletowanie stałego składu tylko pomoże wam w jak najlepszym promowaniu "Power", przynajmniej na rodzimym rynku, bo jednak wyprawa do Europy, jest zbyt kosztowna, szczególnie dla jeszcze nieznanego na szerszą skalę zespołu? Masz poniekąd rację, ale jest to wykonalne. Każdy jest spragniony nowych zespołów, ale tak czy inaczej podróż do Europy jest to tylko kwestia czasu! Obecnie bez względu na to co stanie na naszej drodze, przygotujemy drugi album. Choćby do Japonii nie macie już jednak tak daleko, więc może warto pomyśleć o koncer towym zaistnieniu w Kraju Kwitnącej Wiśni, bo jednak klasyczny metal cieszy się tam wciąż sporą popularnością? I tak stopniowo, stopniowo, metodą małych kroków może kiedyś staniecie w jednym szeregu z AC/DC czy Heaven? Sądzę, że klasyczna metalowa scena w Japonii wciąż wydaje się dość undergroundowa, chyba, że jesteś starszym zespołem. Z pewnością jest to kwestia do rozważenia, ale gdziekolwiek na Ziemi zostaniemy wezwani aby zagrać, będziemy tam podróżować. Wojciech Chamryk & Aleksandra Eliasz

HMP: Po przesłuchaniu "Spitting Fire" dochodzę do wniosku, że Kolumbia przoduje nie tylko w produkcji kokainy i innych tego typu paskudztw, a siarczysty speed metal też potrafi dać niezłego kopa? Esteban "Hellfire" Mejía: Tak, obecnie Kolumbia to kraj z wieloma zespołami metalowymi, a do tego z dużym zapleczem historycznym w tym gatunku. Niektóre zespoły miały już do tego okazję opuścić nasz kraj i poznać fanów metalu na całym świecie. W sumie od muzyki też można się uzależnić, ale to jednak zupełnie inny nałóg niż ten wyniszczający narkomanów czy alkoholików? Jesteśmy naprawdę uzależnieni od muzyki i muzyki metalowej. Jako profesjonalista w dziedzinie psychologii mogę mówić wprost o temacie uzależnienia od narkotyków lub alkoholu. Oba są dla nas niebezpieczne, ponieważ uzależniają nasze życie, które zaczyna kręcić się głównie wokół tego tematu. W muzyce nie wpadasz w konflikt z bliskimi. Metal jednoczy nas, narkotyki natomiast niszczą więzi międzyludzkie i w bardzo zaawansowanym stanie uzależnienia generują problemy. To kiedy w twoim przypadku okazało się, że tradycyjny heavy metal jest dla ciebie czymś więcej niż tylko muzyką uprzyjemniającą czas? Tak myślę, że to coś więcej niż tylko dobra zabawa. Rozkoszujemy się nią od ponad 16 lat i chcemy, aby trwała znacznie dłużej. Z pewnością jesteśmy bardzo w to wszystko zaangażowani i chcemy cieszyć się tym wszystkim jeszcze bardziej. Jest to ciekawe o tyle, że z racji wieku nie mogliście być świadkami najlepszych lat takiego grania, a do tego dorastaliście w czasach największej popularności black i death metalu - ekstremalna muzyka nigdy jednak nie porwała was tak, jak klasyczny heavy? Warto tu też wspomnieć, że kolumbijska scena już w latach 80. ciążyła w stronę jak najmocniejszego metalu, by wymienić choćby tylko takie zespoły jak: Danger, Agressor czy Masacre, ale i zespołów grających lżej też u was nie brakowało? Tak, to zabawne, biorąc pod uwagę tę sprawę, o której wspomniałeś, szczególnie w Kolumbii, gdzie death i black metal w latach 90. były dość potężne. Słuchaliśmy i obserwowaliśmy całą falę tradycyjnego metalu, w moim przypadku dzięki rodzicom, którzy zawsze byli fanami rocka. To jednak grupy europejskie, ze szczególnym uwzględnieniem sceny angielskiej i niemieck iej, były dla was największą inspiracją? Jestem wielkim fanem takich zespołów jak Judas Priest, Iron Maiden, Running Wild, Ra-


Pozostajemy ciągle sobą Kolumbia kojarzy się przede wszystkim z krajem narkotykowych karteli oraz maniakalnych fanów futbolu, gdzie piłkarze nader często drżą o własne życie, ale tamtejsza scena metalowa staje się coraz bardziej znana. Jest tak dzięki takim zespołom jak Revenge, tworzonym przez prawdziwych pasjonatów, oddanych scenie i muzyce jak mało kto: ge, Warlock, Tyrant i wielu innych. To one tak naprawdę zainspirowały mnie do komponowania muzyki i pisania tekstów. Od momentu wydania debiutanckiego albumu "Metal Warriors" w roku 2005 jesteście bardzo konsekwentni, a najnowszy krążek "Spitting Fire", już siódmy w waszym dorobku, tylko to potwierdza? Naprawdę staramy się być konsekwentni i na naszej drodze do rozwoju gatunku i muzyki którą tworzymy... Nawet w tej dziedzinie zachodzą zmiany, odkąd pojawiliśmy się na rynku w 2002 roku, my jednak pozostajemy ciągle sobą, może to jest właśnie nasza tajemnica.

koszt ich tłoczenia zbliżone jest do kosztów wydania tej samej płyty na CD. Nagraliście ponownie "Infernal Angels" - nie byliście pewnie zadowoleni z jego pierwotnej wersji z waszego debiutanckiego demo, tak jak choćby w przypadku "Motorider", który odświeżyliście na poprzedniej płycie? Z biegiem lat chcemy spojrzeć świeżym okiem na niektóre tematy, szczególnie na te, które były znaczące, traktujemy to jako swego rodzaju hołd. Tak jak w innych czasach w tym gatunku, tylko teraz niektórzy ludzie nie uważają tego za dobry pomysł. Dla nas to świetny pomysł, dla-

zaczyna koncertową stawkę tuż po południu, czy też pory dnia i nocy podczas takiej imprezy to pojęcia względne, a fani dopisali w obu przypadkach? Sam niezależnie zarządzam zespołem, jestem swoim menedżerem. To naprawdę trudne, ponieważ mam też pracę, rodzinę i wiele codziennych zajęć. Spędziliśmy trzy lata rozsyłając nasz materiał prasowy gdzie się da, ale nikt nas nie słuchał. Zauważono nas dopiero trzy lata temu. Na porannym koncercie podczas festiwalu "70000 Tons Of Metal" było niewielu ludzi, bo graliśmy o piątej rano. Nieliczni widzieli więc nasz show, a inni byli na maksa pijani, niemniej jednak nasi rodacy byli obecni z naszą trójkolorową flagą. Drugi koncert graliśmy o godzinie 14 i ten występ był już oblegany. Mogliście więc przekonać się, że wasz podziemny zespół z Kolumbii w żadnym razie nie odstaje od tych bardziej znanych grup, co dało wam pewnie dodatkową motywację do tego, aby z jeszcze większą determinacją popularyzować muzykę Revenge wśród fanów metalu z całego świata? W Kolumbii istnieją dwie klasy znanych zespołów. Te które istniały w czasach świetności metalu i przez te lata były znane na całym świecie. Dopiero później zniknęły na ponad 25 lat, potem ponownie pojawiły się na rynku mu-

Lubujecie się też w krótszych wydawnictwach, jak single, EP-ki i splity, dlatego wasza dysko grafia powiększa się bardzo regularnie? W pewnym momencie mieliśmy problemy z skomponowaniem kompletnego albumu, który pochłania mnóstwo czasu i tak dalej. Czasem pojawiają się problemy dotyczące pracy i rodziny, które nie pozwalają nam na nagranie kolejnego albumu, sięgamy więc po inne, krótsze nagrania, które naszym zdaniem utrzymują nas przy życiu na fali metalu i co najważniejsze sprawia to, że nasza dyskografia rośnie. Fakt, że Rata Mutante Records jest twoją wytwórnią pewnie wiele tu ułatwia, chociaż z drugiej strony wiąże się to z określonymi kosz tami, dlatego też sami nie porywacie się na wydawanie swych płyt na winylu? Musicie lubić ten cały stuff z dawnych lat, tak więc jeśli tylko ktoś chce wydać na licencji wasz LP bądź kasetę, dostaje zielone światło? Uwielbiamy tę całą falę starego metalu, czyli nagrania na winylu i inne. Staramy się jednak pozostać przy jednej wytwórni, która reprezentuje nas tak długo dopóki robi to dobrze na tyle ile to jest możliwe. Spędziliśmy około czterech lat z grecką Floga Records, w tej chwili zakończyliśmy współpracę z Thomasem z Iron Shield Records, która trwała prawie pięć lat. Nasza wytwórnia Rata Mutante Records, wydaje tylko płyty CD na Kolumbię, a następnie udostępnia licencje innym wytwórniom. Skoro jednak wciąż ukazują się kolejne wydawnictwa z logo Rata Mutante, to musi to oznaczać, że również się w miarę sprzedają, tak więc nie musisz za bardzo dokładać do tego interesu? W wersji kolumbijskiej, którą robimy na CD, nie wydajemy zbyt dużo pieniędzy. W Kolumbii zrobienie pełnej płyty kosztuje około 1000 USD. Dbamy o inne gadżety takie jak t-shirty, naszywki, czapki z naszym logiem etc. Ogólnie płyty CD rozchodzą się jak świeże bułeczki. Sprzedaż płyt winylowych i innych formatów utrzymuje się na poziomie wcześniejszych lat. Winyle również wydajemy pod szyldem Rata Mutante Records ale tylko w wypadku, gdy

Foto: Revenge

tego zawsze każdy nasz album zawiera ponownie nagrany utwór. Powodów do zadowolenia nie brakowało wam za to ostatnio, bo nie dość, że "Spitting Fire" zbiera dobre recenzje, to jeszcze mieliście okazję wystąpić podczas festiwalu "70000 Tons Of Metal" - musiało być to dla was nieliche przeżycie? Było genialnie. Festiwal bardzo różni się od innych, w których dotychczas uczestniczyliśmy. Spotkaliśmy wielu maniaków metalu z innych krajów, którzy nas znali i uznali zespół jako przedstawiciela klasycznego metalu. Wiele piwa, śliczne dziewczyny i dużo metalu a wszystko to w przeciągu pięciu dni.

zycznym i teraz ponownie stają się bardziej znane. Istnieją także zespoły, które nie uczestniczyły w tym boomie, ale pracowały ciężko, promując się poza granicami kraju i w samym podziemiu przez wiele więcej lat, jak choćby niektóre zespoły w Kolumbii, np. te w moim mieście Medellin. Właśnie ciężka praca jest tym decydującym czynnikiem, który nie oddzielił nas od bardziej znanych zespołów. Wojciech Chamryk, Aleksandra Eliasz, Paweł Gorgol

Jak doszło do tego, że udało wam się tam zagrać? Poza tym chyba nie każdy zespół ma szansę dwukrotnego występu podczas jednej edycji tej imprezy? Jest różnica, kiedy gra się pierwszego dnia nad ranem już na finał, a

REVENGE

47


Dając nastolatkom inspiracje Wywiad z perkusistą i wokalistą Warfare, Paulem Evo jest jak jego muzyka. Bezpośrednia i bez ozdobników. Może się nie podobać, może się podobać, jednak jestem pewny jednego. Wszystko co chciał powiedzieć, w tym wywiadzie zostało zawarte. Tak więc i ja bez zbędnego przedłużania powiem tylko, że Warfare to taki zespół, który miał kontakty z największymi tuzami brytyjskiego metalu, takimi jak Lemmy Kilmister, Cronos czy Algy z Tank. Ale przede wszystkim, ten zespół broni się nie tyle znajomościami, co jak wcześniej wspomniałem, bezkompromisowością, zarówno muzyki, jaki i zespołu per se. O czym w wywiadzie dalej. HMP: Witaj! Czy mógłbyś opisać czym obecnie jest Warfare? Wydaje mi się, że stare czasy tego zespołu odznaczały się brzmieniem bardziej punk/speed metalowym z paroma thrashowymi motywami, czy mam rację? Paul Evo: Po 25 latach zostałem poproszony o nagranie całkiem nowego albumu Warfare. Prawdopodobnie jest o wiele bardziej przesadzony niż poprzednie nagrania, z brudnym, chropowatym basem i potężnym brzmieniem gitar. Warfare powstał w 1984 (choć rok 1983 był już na rzeczy, wtedy stworzyłem nasze utwory), tak więc nazwa thrash lub speed nie były wynalezione. Pomieszałem elementy punk/metalu i grałem tak, jak nikt inny wcześniej z muzyką z ulicy, a nie jakimś pierdoleniem o diabłach i demonach. Jak było na samym początku? Jak się poznaliście z basistą Falken'em i gitarzystą Gunner' em? Kiedy opuściłem Angelic Upstarts, to nagrałem EPkę "Noise Filth and Fury" wraz z Mantasem z Venom i Algym Ward z Tank. Po tej EPce zwerbowałem do zespołu Falkona i Gunnera. Czy miałeś nagrane jakieś dema w roku 1983? Nie, prosto przeszedłem do "Noise Filth and Fury", aczkolwiek potem było parę demówek przed sesjami "Pure Filth", "Metal Anarchy" i

wielu innymi albumami. Co inspirowało Cię w roku 1980? Mniemam, że to były zespoły takie jak Motorhead, Ramones i Venom, mam rację? Jak oni wpłynęli na waszą muzykę? Oczywiście, uwielbiałem Ramones oraz Motorhead, jednak zawsze rola Venom była tutaj źle zrozumiana, ponieważ zawsze byli znajomymi z wydawnictwa i stali się dobrymi przyjaciółmi. Jednak nie słyszałem ich muzyki przed podpisaniem kontraktu z Neat Records i zdecydowanie stwierdzam, że definitywnie i absolutnie ich muzyka nie miała jakkolwiek wpływu na Warfare. Co możesz powiedzieć o albumie z 1983r., "False Gestures for Devious Public" nagranego przez zespół The Blood? Czy prawdą jest to, że w tamtym czasie byłeś perkusistą w tam tym zespole? Tak, byłem perkusistą w The Blood i grałem na tym klasyku z roku 1983. Myślę, że wciąż przetrwał próbę czasu, zaś gitarzysta na nim jest naprawdę świetny. Czy miałeś jakieś problemy z połączeniem gry na perkusji z jednoczesnym byciem wokalistą na koncertach? Bycie jednocześnie perkusistą i wokalistą jest męczące, fizycznie i psychicznie. Musisz być naFoto: Warfare

prawdę zaangażowany. Kiedy jesteś pod tym mocnym oświetleniem, tracisz wiadra potu, a także często głos, próbując przekrzyczeć hałas zestawu perkusyjnego. Pracowałeś nad tekstami do Warfare od samego początku, czy to prawda? Co inspirowało Cię jako twórcę tekstów? Czy wciąż to jest aktualne? Warfare zawsze było w mojej uwadze, tak jak zawsze chciałem być głównym twórcą tego zespołu. Pisałem teksty z tego co ujrzałem w swoim życiu. Jeśli chodzi o inspiracje, to bardzo lubiłem twórczość poetów Tony Harrisona i John Betjemana. Pisałem teksty, które cuchnęły ulicą i były w stanie inspirować dzieci, które tam były i które chciały poczuć taki sam indywidualizm i rebelię, jaką ja czułem. Debiutowaliście albumem "Pure Filth". Co możesz powiedzieć o nim z perspektywy czasu? Jaki utwór jest Twoim ulubionym z debiu tu? "Pure Filth" wciąż trzyma się dzisiaj, prawie jak nowy album Warfare. Hałas i teksty są na czasie, i być może nawet całkiem na miejscu z tym całym pierdoleniem, na które obecnie jest narażona młodzież. Oczywiście, że produkcja jest niedzisiejsza, jednak to może zostać naprawione prostym graniem tego głośno. Nie mam swojego ulubionego utworu, moim mottem jest zawsze "same przeboje, żadnych zapychaczy". Algy (z Tank) i cały pierwszy skład Venom na debiucie, to coś kurwa mówi. Czy mógłbyś powiedzieć o Twoich relacjach z brytyjską sceną metalu w tamtym czasie? Byłem na scenie wtedy, kiedy prężnie działała, żyłem w Londynie i chodzłem do takich sławnych klubów jak Marquee Club i The Ship na Wandour Street. Zawarłem znajomości z wieloma muzykami, włączając to Lemmyiego, Fast Eddie Clarkea czy Algy Warda, by wymienić kilku. Jak wcześniej powiedziałem, nie spotkałem się z gośćmi z Venom, do momentu, w którym nie podpisałem umowy z Neat. Opiszesz swój najlepszy koncert z okresu '82 '86? Naprawdę podobał mi się koncert w Holandii, na Dynamo. To był pierdolony chaos, tłum był wspaniały, my sami byliśmy jak zwykle szalonymi maniakami, było bardzo radośnie. Poza tym ten koncert w Marquee, na którym byliśmy główną atrakcją, to była naprawdę wspaniała noc. "Metal Anarchy" został wydany rok po debiucie. Jak bardzo się różnił od pierwszego albumu w Twojej opinii (już pomijając to, że jedną z osób będących za konsolą był Lemmy)? "Metal Anarchy" był tylko małym krokiem naprzód w stosunku do "Pure Filth" jeśli chodzi o sposób pisania. Studio było o wiele lepsze i Lemmy dał nam nowe spojrzenie na kwestie produkcyjne. Utwory wyszły z tego tak żywe jak z "Pure Filth" jednocześnie zachowując jego energię. Czy uważasz "Metal Anarchy" za najpopu larniejszy album Warfare? Ekstremalnie popularny i sprzedający się w tysiącach. Widziałem trzy teledyski na Youtube, do waszych utworów takich, jak "Burning Up", "Metal Anarchy" oraz "Rape". One były na zbiorze wizualnym "Metal City", czyż nie? Co możesz o tym powiedzieć? Utwory "Burnin Up" oraz "Rape" zostały nagrane specjalnie na potrzeby tego materiału, zaś

48

WARFARE


"Metal Anarchy" jest kompletnie inną wersją od tej, która została wyprodukowana przez Lemmiego.

Foto: Warfare

Jak bardzo byliście popularni w roku 1985. Zespół był bardzo popularny wtedy. Jechaliśmy na krawędzi dużej fali brytyjskiego hard rocka. Zasadniczo to "Mayhem Fuckin' Mayhem" był całkiem pasującą nazwą do tego protestu, który wydarzył się na Hammersmith Odeon. Czy "Mayhem Fuckin' Mayhem" zainspirowane było przez to wydarzenie? Czy Metallica powiedziała wam co o tym sądzili? "Mayhem Fuckin' Mayhem" było już wtedy nagrane, zaś sam występ z Hammersmith całkiem szybko obiegł opinię publiczną i obecnie jest to bardziej niż dobrze udokumentowane. James i Lars uznali że to było, kurna genialne. Na "Mayhem, Fuckin' Mayhem" inżynierem dźwięku był Cronos. Ale tak zasadniczo, ile on roboty odwalił na tym albumie, pomijając jego produkcje i gościnny wokal na "You've Really Got Me"? Cronos zagrał wszystkie partie basowe na "Mayhem, Fuckin' Mayhem" i chłopie, był naprawdę świetny, co słychać, kiedy muzyka jest na dużej głośności. Saksofon w punk/speed jest całkiem unika towy (przynajmniej dla mnie). Czy to był Twój pomysł na ten wstęp "Wax Works" do "A Conflict Of Hatred"? Tak, wszystkie pomysły na Warfare wyszły ode mnie. Chciałem muzycznie wykonać krok naprzód. Jest dokładnie tak jak tytuł wskazuje i pomimo tego, że jest brutalny, to również jest albumem konceptem. Saksofon na pewnych utworach podnoszą je do innego wymiaru, zaś sam Warfare był pierwszym zespołem który to robił, długo przed Celtic Frost. Czy uważasz "A Conflict Of Hatred" za ewolucję waszego stylu muzycznego? Tak, można tak powiedzieć. Muzyka stawała się coraz głębsza, od grania na trzy akordy do bardziej skomplikowanych aranżacji. Co mógłbyś powiedzieć o waszych pier wszych albumach z perspektywy produkcji muzycznej? Jak je nagraliście? Jak długo zajęło ich stworzenie? Pierwsze cztery albumy zostały nagrane na różne sposoby i dopełniając to sama produkcja miała też na to wpływ, w momencie, w których budżet stawał się o wiele większy, rosnąc tak samo, jak rosła nasza popularność. Pierwsze dwa albumy zostały wykute w ciągu trzech dni, z małą ilością czasu poświęconą na produkcję, trzeci album był nagrywany przez ponad cztery tygodnie. Zaś druga wersja "Hammer Horror" zajęła mi prawie całe półrocze. Czy pierwsza wersja albumu "Hammer Horror" jest warta odsłuchu? Co o tym sądzisz? Z tego co wiem, to są dwie wersje, z roku 1990 oraz 1991. Pierwsza wersja "Hammer Horror" była zbyt miękka, zaś sama okładka, którą wyprodukował FM Revolver to było gówno. Hammer Film Music dał bana tej wersji. Kolejna wersja tego albumu była moją ulubioną, zaś fani Warfare uwielbiali ją. Wszystkie sekcje gitarowe zostały ponownie nagrane przez Algyiego z Tank, zaś ja zrobiłem ponownie wokale i dodałem więcej utworów. Który film od Hammer Film Productions jest twoim faworytem? Mam ich wiele, więc jest to naprawdę niemo-

żliwe do odpowiedzenia pytanie, ale wyróżnię tutaj "Plagę żywych trupów". Warfare zostało rozwiązane w 1993r. Po tym grałeś w Warhead, do 1995r. Co sądzisz o tym zespole? Czemu Warhead skończył się po debiucie? Album Warhead wyszedł w roku 1993, i żeby być zupełnie wiarygodnym, to po "Hammer Horror" nie miałem już pomysłów. I nawet jeśli Warhead składał się z moich przyjaciół jak Wurzel z Motorhead i Algy z Tank, tak myślę, że było to średnie. Granie dla samego grania było powodem, dla którego przestałem to robić. Lepiej było wyjść niż niepotrzebnie tracić czas i energię, jak to wiele projektów robi. Co robiłeś po roku 1995? Kiedy rozwiązałem zespół i poszedłem na emeryturę od biznesu muzycznego, zakupiłem sobie własne przenośne wesołe miasteczko (moja pierwsza miłość). Jest głośne, daje radość i przemieszcza się z miasta do miasta, jak zespół rockowy. To nie robota dla chłopca, który chciałby pracować od 9 do 17. Czy masz wciąż kontakt ze starymi członkami zespołu? Nie. Jeśli miałbyś porównać Twój najnowszy album do Twoich poprzednich, to który byłby najbliższy Twojemu Evo / Warfare? "Metal Anarchy" i ten całkiem nowy album z śp. Fast Eddie Clarke, w którym zagrał dla mnie na gitarze. Która grafika goszcząca na albumach Warfare była Twoim faworytem? Mógłbyś powiedzieć o niej więcej? Moja ulubiona grafika jest z "Mayhem Fuckin' Mayhem". Została stworzona na bazie moich instrukcji, by idealnie odwzorować zawartość albumu. Czy spodziewasz się, że wznowienia pier wszych albumów Warfare będą sukcesem? Wiem, że "sukces" może oznaczać cokolwiek, tak więc jak Ty definiujesz to pojęcie? Oczywiście obecnie żyjemy w innych czasach i fizyczne albumy sprzedają się w małych ilościach, nie jak w tych dniach, gdzie mogłeś z łatwością sprzedać więcej niż 40,000 sztuk. Je-

dnak te albumy będą sukcesem, sądząc po tym, że Warfare ma status kultowego i oddanych fanów, a te albumy same w sobie stały się klasykami. Co sądzisz o Dissonance Records oraz o High Roller Records? To tylko firmy nagraniowe, firm, z którymi podpisywałem umowy było wiele. Czy masz kontakt z gośćmi ze starego Venom oraz z Algy'm? Co sądzisz o najnowszym albumie Tank ("Sturmpanzer"). Przy okazji wciąż rozmawiam z Mantasem i Algym. Nie słyszałem najnowszego albumu Tank, tylko demówki. Wolałbym żeby utwory były bardziej takie jak na ich debiucie, czyli "Filth Hounds of Hades". Co zamierzasz robić w roku 2019? Czy będziesz kontynuował swoją karierę muzyczna? Pracuję na dość głębokim albumem kompilacyjnym, który będzie zawierał trochę naprawdę rzadkich rzeczy, połączony będzie z sesją radiową New Nightmare i nowym singlem, do którego sekcję rytmiczną nagrał na basie Tom Angelripper i być może dwa nowe utwory. Jeśli będę w stanie je kurwa napisać. Bo teraz główną rzeczą, na jakiej się skupiam w nowym roku, to kwestia, żeby wciąż móc oddychać. Przykro mi z tego powodu. Możesz nam zdradzić jak będzie wyglądała setlista Warfare w najbliższym czasie, jeśli będziesz w stanie dać koncert? Jakie utwory tam na pewno się znajdą? "Metal Anarchy", "Burn the Kings Road", "New Age of Total Warfare" oraz "Cemetery Dirt". Jeśli miałbym wybrać tylko jeden album Warfare do przesłuchania, to który powinienem wybrać? Bardzo trudne pytanie, szczególnie, że każdy jest na swój sposób wyjątkowy. Dziękuje za Twój czas. Co chciałbyś przekazać swoim fanom? Pamiętaj by cały czas trzymać się swoich przekonań. I jeśli jest za głośno, to najpewniej jesteś kurwa za stary! Śledźcie moje poczynania na Facebooku. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

WARFARE

49


mas, będący tylko lepem na pieniądze!

Tworzymy muzykę dla przyjemności, dla nas i dla tych, którzy kochają i cenią klasyczny, prawdziwy heavy metal z jego wszystkimi wspaniałościami. Zespół Humanash, to kolejny przedstawiciel włoskiej sceny metalowej. Na koncie ma wydaną w 2017 roku EPkę, zatytułowaną "Reborn from the Ashes". Chłopaki zamierzają niebawem nagrać i wydać debiutancki album. Na temat zespołu, planów na przyszłość i buntu, udało mi się porozmawiać z wokalistą Johnem Goldfinch. HMP: Bardzo podoba mi się grafika z okładki. Wykrzywiony grymasem, ksiądz i kościół, z którego wieży spada krzyż. Obraz niemal pasujący do black metalu. Tymczasem na zdjęciu promo, nie wyglądacie na groźnych black metalowców. Nie nosicie corpse paint, ani kol czug. Nie macie toporów... A muzyka, którą gracie, to w zasadzie heavy metal. Tymczasem liryki poruszają tematy związane z opętaniem... O co tu chodzi? Znowu: nie ma problemu człowieku! (śmiech) Nie jesteśmy związani z black metalem, jest to gatunek, którego nie lubimy i którego nie słuchamy, ani nie śledzimy. Dla mnie black metal, zaczyna się i kończy na Venom! Diaboliczne obrazy i okultystyczna/ezoteryczna ikonografia, była wykorzystywana dużo wcześniej, jak zapewne wiesz. Zespoły takie, jak Coven, Black Widow, Arthur Brown czy Alice Cooper... a następnie wspaniały Mercyful Fate, Death SS, Black Hole, Paul Chain, Ripper, Sarcofagus. Wszyscy oni posiadali tego rodzaju teksty i dlatego potrzebowali tej specyficznej ikonografii... horrorowej, diabolicznej, okultystycznej... jak-

ulokowano nam państwo watykańskie, co wpłynęło negatywnie zarówno teraz, jak i w przeszłości, na świecki, demokratyczny rozwój wolnej myśli i oświecenia ludności)... to prawdziwy rak! Ale wierzę, że ten stan umysłowego ucisku, stworzył reakcyjny prąd sprzeciwu, wobec dominacji religijnej. Ten bunt do dziś objawia się w alternatywnej muzyce, jaką jest metal! Czy we Włoszech gra się takie gatunki muzy czne, jak white metal czy unblack metal? Czyli muzykę heavy i black z chrześcijańskimi tek stami? Ja, założyciel zespołu i autor tekstów, a także koncepcji Humanash, jestem ateistą! Nie jesteśmy chrześcijanami ani black metalowcami. Gramy heavy metal, z tekstami ukierunkowanymi na horror i emocje, przemianowany przeze mnie na evil metal! Jakie są zatem wasze muzyczne korzenie, inspiracje? Jakiej muzyki słuchacie? A jakiej muzyki nie lubicie? I dlaczego? Cóż, już chyba po części odpowiedziałem na to

Foto: Humanash

kolwiek mrocznej. Czy Włochy są nadal krajem mocno religijnym? Czy ma to jakiś wpływ na postrzeganie muzyki, a zwłaszcza muzyki heavy metal? W Polsce nasilają się ostatnio protesty środowisk katolickich przeciw metalowi. Odwoływane są koncerty (Behemoth, Vader, Kat). Ciekawe, że te zespoły (Behemoth, Vader), uznane są na całym Świecie, a mają problemy w swoim kraju. Tak, oczywiście dobrze to znamy i rozumiemy, niestety! Tu, we Włoszech, (pamiętajmy, że

50

HUMANASH

pytanie. Czerpiemy również ze speed metalu lat 80-tych, doom metalu, klasycznego heavy metalu i częściowo technicznego death metalu. Death z Chuckiem Schuldinerem... Mercyful Fate, King Diamond, Hexenhaus, Memento Mori, Death SS, Hell, projekt Denner/ Shermann... i metalowe klasyki, takie jak Judas Priest, Iron Maiden, Testament, Forbidden. Poza tym milion innych zespołów! Nie słuchamy muzyki, która nam się nie podoba, która nas nie reprezentuje... Cóż, tak jak wcześniej mówiłem, black metalu... mmm... także Ghost na przykład. To kolejny sensacyjny band dla

Twój sposób śpiewania, przypomniał mi inny włoski zespół... Ancient Dome, znacie? Czy przyjaźnicie się z jakimiś włoskimi zespołami i jak wygląda metalowa scena we Włoszech? Tak, znam Ancient Dome, mam ich płyty, interesujący zespół! Tak, oczywiście, dobrze znamy włoskie zespoły metalowe i oczywiście, że po tylu latach w podziemiu, wszyscy się przyjaźnimy. Jeśli chodzi o włoską scenę, jest bardzo aktywna. Powiedziałbym, że nie możemy narzekać. Istnieje wiele zespołów różnych gatunków i stylów, od stoner, do najbardziej ekstremalnych rodzajów metalu. A poziom tych kapel jest teraz tak konkurencyjny, że dobre wytwórnie walczą, by zdobyć największe "indywidualności" spośród nich. Wytwórnie takie, jak: Jolly Roger, Black Widow, Bloodrock, Cruz der Sur, Terror from Hell... etc. Wasza EPka dobrze brzmi, jeśli chodzi o selektywność gitar, bębny. Jest klarownie i jednocześnie ciężko. Nie do końca natomiast jestem zadowolony z wokali. Mogłyby być głośniej i bardziej uwypuklone. Ale nie przejmujcie się, i tak brzmicie lepiej niż przedostatnia Metallica. Gdzie nagrywaliście wasz materiał? (Śmiech) biorąc pod uwagę, że ostatnim dobrym albumem Metalliki, to "Czarny Album" z 1991 roku, nie możemy narzekać!!! Cieszę się, że wg ciebie EPka brzmi dobrze... Z drugiej strony, przykro mi, że nie doceniłeś partii wokalnych. Nie możemy zadowolić wszystkich! Dałem z siebie maksimum!... I jestem całkiem zadowolony z efektu. Partie instrumentalne nagrywaliśmy w New Star, pomiędzy Salento (południowe Włochy) a Teneryfą. Angelo Emanuele Buccolieri, młody talent, który studiował jako inżynier dźwięku z Michaelem Wagenerem (Metallica, Ozzy Osbourne, Motley Crue, Skid Row i wielu innych...) w Nashville (USA)... A moje partie wokalne, w Parmie w studiu Tartini5, z inżynierem dźwięku Fausto Tinello... Kilka godzin potu i krwi! Jesteśmy bardzo zadowoleni z dźwięku i ogólnego efektu finalnego! Ech, mi chodziło o raczej o głośność partii wokalu, po ostatecznym mixie. Moją szczególna uwagę zwróciły dwa ostatnie utwory. Ciężki, miażdżący "Liberation of the cursed Spirit"... i piękny a jednocześnie niepokojący "The Eternal Darkness of Being". Tej gitary i tych kobiecych partii mógłbym słuchać w nieskończoność. A ten dziecięcy chór kojarzy się z horro rami. Dwa utwory, dwa różne Światy. Kto śpiewa w "The Eternal Darkness of Being"? Dziękujemy za uznanie! Tak, są to dwa aspekty muzyki Humanash. Outro "The Eternal Darkness of Being" zostało pomyślane jako ścieżka dźwiękowa, typowa dla horrorów włoskich lat 70., takich jak film Dario Argento, "The Goblins". Liryczną wokalistką jest Ivana Cammarota z Lecce. To ona odgrywa też rolę śpiewających dzieci... Naprawdę bardzo niepokojące wrażenie. Gdy zakończyła swoje sesje nagraniowe w studio, staliśmy długo z otwartymi ustami! Czy planujecie w najbliższym czasie wydać pełny album i ruszyć w trasę gdzieś po Europie? Tak, oczywiście, wydanie pełnowymiarowej płyty, jest naszym marzeniem! Pracujemy już nad innymi utworami, i oczywiście, jeśli będzie możliwość, chcemy grać na żywo. Nawet jeśli okaże się to trudne, z powodu braku znajomości z tym, lub innym "promotorem" czy nie płaci się za możliwość zagrania na festiwalach... Ok, powiedzmy, że byłbym nawet gotów kogoś zabić


dla sprawy! (śmiech) Jak dużo gracie koncertów w ciągu roku? Biorąc pod uwagę, że EPka pojawiła się zaledwie kilka miesięcy temu, z Humanash zagraliśmy tylko kilka koncertów, w południowych Włoszech i w Mantui (na północy) na Acciaio Italiano Festival 8, supportując takie "historyczne" włoskie zespoły, jak Withe Skull, Epitaph i Strana Officina! Co sądzicie o totalnej komercjalizacji Świata, gdzie nawet muzyka heavy metal i wszystko, co jest z nią związane, stało się produktem? Czy heavy metal powinien stać się hobby wyłącznie dla bogatych ludzi? Ceny płyt, bile ty na koncert, wszystko staje się potwornie drogie. Czy fani powinni płacić za spotkania z zespołami, autografy, czy zdjęcia z muzyka mi? Myślę, że to bardzo niedobra rzecz. Zwłaszcza w świecie metalu, zrodzonego z zupełnie innej idei! Z buntowniczego ducha rebelii, będącego strzałem w twarz mainstreamu, z mocą tysięcy watów... I na pewno nie ma to nic wspólnego, z biletami typu "goledn pit - meet your fucking VIP" plus sesja zdjęciowa! Myślę podobnie. Ostatnio przeczytałem, że ludzie narzekają, na opryskliwe zachowanie Bruce'a Dickinsona, wobec fanów, którzy zaczepiali go przed koncertem Iron Maiden w Krakowie. Czy muzyk ma prawo odmówić fanom wspólnego zdjęcia, czy autografu, kiedy chce odpocząć, lub źle się czuje? Jak Wy byście zareagowali, gdyby ktoś wam zaglądał w talerze podczas obiadu, żeby zrobić sobie zdjęcie z zespołem? No dobra... cóż ja mogę powiedzieć, Bruce jest

dla mnie legendą, wzorem do naśladowania odkąd byłem nastolatkiem... Ale to przede wszystkim człowiek, który ma swoje wzloty i upadki w prywatnym życiu, jak my wszyscy zresztą! Więc zasadniczo jestem za prywatnością. To są w końcu tylko ludzie. Jestem też pewien, że i tak poświęcają sporo prywatnego czasu, swoim fanom i wielbicielom! No właśnie. Polacy od wielu lat bardzo chętnie jadają pizzę i spaghetti. Ja również uwielbiam te potrawy. A czy we Włoszech znacie jakieś polskie dania? "Spaghetti, Pizza, Mafia i Mandolino" to prawdziwa włoska dewiza! (śmiech) Niestety polskie potrawy nie są zbyt znane we Włoszech, a szkoda. Ja lubię wszelkiego rodzaju jedzenie i byłbym wdzięczny gdyby je podawano u nas! Kiedyś miałem okazję spróbować wspaniałego bigosu i gulaszu... ale gulasz, to jest węgierska potrawa! Z jakim najbardziej znanym zespołem chcieli by-ście zagrać na jednej scenie, lub całą trasę? Z kim byście nigdy nie zagrali i dlaczego? Najbardziej marzyłaby się nam trasa z Kingiem Diamondem... lub angielskim Hell, to byłoby coś spektakularnego! Ale także ze starymi sławetnymi przedstawicielami NWOBHM, oraz doom metalu, jak Trouble, Saint Vitus czy Pentagram! Nie zagralibyśmy z zespołami, które traktują wszystkich nas jak gówno, gdyż grają tylko dla pieniędzy! Co sądzicie o opiniach, że takie granie, jak wasze, jest już przestarzałe i niemodne? Dziś wszyscy chcą być nowocześni, używają tech nicznych sztuczek w studio, często zapomi nając o melodii w utworach. Wszystko brzmi

tak samo i sztucznie. Cóż... co mogę powiedzieć? My się nie pieprzymy!!! Tworzymy muzykę dla przyjemności, dla nas i dla tych, którzy kochają i cenią klasyczny, prawdziwy heavy metal z jego wszystkimi wspaniałościami. Jest to stan umysłu, nie musimy zarabiać pieniędzy, poprzez rekordową sprzedaż naszych płyt. Niestety, wszyscy mamy też "normalną" pracę! Heavy metal powinien pochodzić głównie z serca! Dziękuję za rozmowę. Dziękujemy z całego serca! I mamy nadzieję zagrać już wkrótce w Polsce, bo to fascynujący kraj o metalowej tradycji. Zapraszam polskich metallerów, do słuchania Humanash i opowiadania nam, o swoich odczuciach. Możecie również obejrzeć na YouTube, teledysk do utworu "Night Adventure in the Devonsated Church"... z EPki "Reborn from the Ashes". Metalowy uścisk dłoni i pamiętajcie: Long Live the Loud!!! Jakub Czarnecki


Nie ma żadnych samotnych wilków Ciężko namówić Warsluta do zwierzeń. Gość alergicznie reaguje bowiem na słowo "wywiad". Po części wina w tym kilku portali, mających zacięcie do bycia tzw. "bojownikami o sprawiedliwość społeczną". Mają one za punkt honoru uczynienie z kapeli bandy mizoginów i faszystów. Na tegorocznej Metalmanii zdarzyła się jednak okazja do przepytania szefa Destroyer 666, w czym niewątpliwie pomogła obecność niewiasty w gronie przepytujących. Kilku z was zdziwi forma tego wywiadu, prezentowane poglądy i duża ilość wulgaryzmów. Radzimy zatem przypomnieć sobie, iż czytacie wywiad z grupą metalową w metalowym magazynie. Nie w "Tęczowym Głosie Wegan" ani też nie w "Gońcu Parafialnym". Z drugiej strony: ile można pytać zespół o tajniki pracy w studio? Cytując niemieckiego klasyka : "Love Us Or Hate Us". Ostry: Witaj Warslut. Miałeś ostatnio przy godę z motorem... K.K. Warslut: Kolega pożyczył mi motor. Była pierwsza w nocy i piękny widok dookoła. Odłączyłem mózg od wszystkich problemów i stwierdziłem "pieprzyć to"- ruszyłem z dzikiego parkingu gdzie się ustawiliśmy i włączyłem się do ruchu. Stwierdziłem jednak nagle, że jestem na drodze jednokierunkowej, a na mnie jedzie autobus. Zwolniłem aby mnie nie uderzył, zjechałem w jakiś zjazd aby zawrócić i zobaczyłem trzy spore pickupy jadące wprost na mnie. Znów byłem po złej stronie drogi. Zjechałem na prawo aby wciąż być po złej stronie. To była kombinacja świeżo wyremontowanych dróg je-

buntem przeciw angielskiej wizji świata. Przypominał on konflikt Irlandczyków z żałosnymi i nadętymi Anglikami. U nas, u zarania kolonizacji nie chodziło o pieniądze czy dobrobyt, ale o to jak ułożysz sobie życie po tym jak zostaniesz uwolniony, jak nie będziesz już skazańcem. Jeśli po odsiadce pozostajesz mężczyzną, człowiekiem, jeśli przezwyciężasz trudności, to udowodni to twoją wartość jako istoty ludzkiej. Od 20-30 lat taki etos niestety podlega erozji i to nie tylko u nas ale całym Zachodzie. W Australii mamy silną kulturę infamisów, nie wiem czy ktokolwiek w Europie mógłby się z taką identyfikować. Wasi awanturnicy wyginęli dawno temu, pod tym względem bardziej przypo-

Ostry: Słyszałeś kiedyś o bitwie pod Long Tan? Nie, skąd to wygrzebałeś? Ostry: Z Wietnamu. Wasz SAS wpadł tam w zasadzkę komunistów, ale skończyło się to pogromem Wietcongu. Wykosiliście ich na cacy. Interesowałem się tylko naszą obecnością w I i II Wwojnie Światowej. Najbardziej zaciekawiło mnie jak wielu z naszych żołnierzy strzelało w tych wojnach ponad głowami przeciwnika, co znaczy, że nie mieli instynktu zabójcy. Po II wojnie zaczęto zatem u nas trenować żołnierzy inaczej, aby zabijali łatwiej. Wietnam udowodnił tutaj postęp, ale dalej około 40% nie strzelało aby zabić. Wietcong mówił, że Australijczyków łatwo zabić, ponieważ po jednego rannego żołnierza zawsze wracało kilku kumpli, "Charlie" czekali więc w pobliżu tego rannego. Ostry: Czy identyfikujesz się z celami dla jakich poszliście do Wietnamu? Oczywiście, że nie było to potrzebne. To amerykańska wojna wywołana przez Francuzów. Amerykanie musieli do tego przekonać swoich obywateli, reżyserując prowokację z atakiem na swoje statki. Słuchaj, nie chcę żeby moich rodaków spotkał los z czasów Wojny Burskiej. To była wojna partyzancka i nasi oficerowie jako jedni z pierwszych stwierdzili, że aby pokonać Burów trzeba walczyć jak oni. Anglicy obłudnie temu przyklasnęli, jeden z naszych oficerów kazał więc rozstrzelać jakiegoś pastora - który był po prostu burskim wywiadowcą. Koniec końców Anglicy skazali owego Australijczyka na śmierć czyniąc z niego kozła ofiarnego. Ta egzekucja była im potrzebna do rozpoczęcia rozmów pokojowych z Burami. Ostry: Słuchaj Keith to może inaczej: w waszych tekstach chodzi z grubsza o rodzaj satanistycznego indywidualizmu, o wolność? Nie, absolutnie. Indywidualizm to przesłanie kultury zachodniej, które czyni nas słabymi. To paradoks. Indywidualizm uczynił Zachód bardzo wynalazczym, pionierskim, zaawansowanym technologicznie, ale jednocześnie słabym, bo zatraciliśmy poczucie wspólnoty. Wszystkie kultury to mają ale my to straciliśmy. Staliśmy się wyizolowanymi jednostkami. "Twój polski problem nie jest moim angielskim problemem" - o to w tym chodzi. Zaraz znowu zejdzie na imigrantów. To gówniany temat, nie chcę być znowu źle zrozumiany. Moje słowa nic nie zmienią. Ale wracając do tekstów Destroyer666 - tu chodzi o przetrwanie. O instynkt. Wilk ma takowy.

Foto: Destroyer666

dnokierunkowych - gdziekolwiek bym wjechał byłem po złej stronie. Ostry: Był nawet o tym kawałek - "Against the Tides" czy jakoś tak... (Śmiech) sporo zajęło mi wykaraskanie się z tego. Mam tendencję do wpadania w kłopoty raz na jakiś czas. Gdy byłem mały matka zabrała mnie na zachodnie wybrzeże Australii gdzie zatopiony jest wrak liniowca Batawia. Znajduje się przy rafie, do której można dojść brodząc długo po pas w morzu. Polazłem tam jak głupi w pełnym słońcu, spaliłem się, jacyś ludzie z samolotów turystycznych do mnie machali, ale dotarłem tam sam i byłem w pewien sposób dumny. Ostry: Czy uważasz się za australijskiego patriotę? (Po dłuższej chwili) Identyfikuję się z fundamentami kultury australijskiej. Czyli z oporem,

52

DESTROYER666

minamy Amerykanów. Rozumiem, że identyfikowanie się z taką kulturą jest trudne, ale warto wspomnieć tu Neda Kellyego, przywódcę tzw. gangu Kellych. Gdy go wieszali 80 000 ludzi przybyło do Melbourne, aby przeciw temu protestować. Ostry: Chcesz powiedzieć, że nie był to zwykły kryminalista? Oczywiście, że nie był. On tu kontynuował swoją irlandzką wojnę przeciwko skorumpowanej brytyjskiej policji. Po tym jak go powieszono ruszyło śledztwo wewnętrzne, które ujawniło gigantyczną korupcję. Europejczycy śmieją się z tej naszej kultury skazańców, ale ona ukształtowała ludzi żyjących w twardych warunkach jeśli próbowałeś stąd uciec zabiją cię, jeśli złamiesz tu prawo - powieszą cię.

Ostry: Jest częścią watahy… Tak, sam zostanie zabity w ciągu kilku dni. Nie ma żadnych samotnych wilków. Ostry: A "Lone Wolf Winter"? To o depresji. To nie jest o aspiracji do bycia samotnym wilkiem tylko o tragicznych kosztach czegoś takiego. Instynkt wilka polega na przetrwaniu. Dla mnie to banalnie proste: Jeśli nie chcesz przetrwać, jesteś pierdolonym idiotą. Umrzesz podbity przez kogoś innego. Żadnej głębokiej filozofii czy drugiego dna. Jeśli masz dwie klatki ze szczurami i w jednej klatce szczury stwierdzają, że chcą być indywidualistami i mówią: "nie chcemy mieć dzieci, chcemy się tylko bawić" i nagle otworzysz drzwi między nimi jak myślisz, która zwycięży? To co widzę wokół siebie to społeczeństwo, które nie chce przetrwać. Są kurwa samo destruktywni. W I i II Wojnie Światowej 12 letnie dzieciaki lgnęły do komend uzupełnień. Co byłoby teraz? Czy ktoś z moich sąsiadów będzie walczyć za mnie? Żadna prawdziwa grupa przyjaciół nie chce mieć u siebie


tchórzy. Coś z tym szczurem jest nie tak, jest kurwa chory. Ostry: A Wietnam to w takim razie walka o przetrwanie kultury zachodniej, poprzez niszczenie zarazy jaką był komunizm? Z tym się zgadzam. Komunizm się rozpowszechniał zabijając miliony ludzi. Rozumiem, że próbowali zatrzymać to gówno. Ostry: Gdzie nie spojrzysz tam wszyscy nazy wają was "black thrash" metalem. To dość niefortunny termin bo riffów thrashowych jest u was może z pięć na całą dyskografię. Jest za to kilka ton speed metalu. W punkt. O to właśnie chodzi. Rozmawiałem dawno temu z typami w zespole o tym w jakim kierunku ma pójść Destroyer 666. To ma być speed metal. To bardzo dziwny gatunek, który poprzedził thrash - tego drugiego nawet wtedy nie było. Speed metal trwał może przez pół roku i nie okazał się tak wielki, wpływowy jak thrash. Ostry: Masz na myśli przełom 83 i 84 roku. Otóż to. Zawsze starałem się grać jak pierdolony Iron Angel. Ostry: Lubisz obydwa ich albumy, ten rzeko mo "komercyjny" "Wings of War" też? Najbardziej demówki. Na przykład "Heavy Metal Attack". Kupiłem to w końcu na winylu. Słuchałem tego w samochodzie w Australii i całymi dniami, aż wciągnęło mi kasetę. Chcę brzmieć tak jak oni na demówkach. To w metalu piękny okres i jestem do niego emocjonalnie przywiązany. Tak samo z debiutem waszego Kata. Mercyful Fate to oczywiście nie speed metal, ale też należy do tej krótkiej epoki. Tutaj prowadzanie wywiadu przejmuje wspomniana niewieścia część naszego redakcyjnego zespołu Długa: Destroyer666 zasłynął ostatnio krytyką pewnej akcji w portalach społecznościowych o nazwie metoo. Mamy sporo czasu, opowiedz dlaczego uważasz to działanie za tak słabe, że wymaga radykalnego, można powiedzieć wręcz penetracyjnego, leczenia, które zaproponowaliście kilka miesięcy temu w jednym z wywiadów? Laski są oburzone ponieważ ktoś je zaczepia i molestuje. Zacznijmy od jednak początku. Historia wyszukiwań klientów pornhub kurewsko cię wystraszy. To seks kazirodczy.

Foto: Destroyer666

Długa: No cóż zdarza się. Sodom miał o tym kawałek. Portale nie mogą tego jednak nazwać wprost. Piszą wiec jakieś bzdury o macosze, ojczymie, pasierbie i tym podobne pierdoły. Zbadałem pobieżnie ten temat, to byli w większości użytkownicy z krajów zachodnich. Znów wyobraź sobie szczury. Jedna grupa bzyka się normalnie, jej celem jest posiadanie potomstwa, a druga marzy o dymaniu siostry albo matki. Która jest skazana na zagładę? To pierdolone zboczenie. To portretowanie ludzi w sposób skrajnie nierealistyczny. Jeśli wejdziesz na jakąkolwiek stronę porno to zobaczysz tam w większości białe dziewczyny wyczyniające coraz bardziej perwersyjne i obsceniczne rzeczy. Zaliczenie pięciu kutasów stało się normą. Długa: To tylko starletki porno, to tylko Internet… I wpływa na zachowania mężczyzn. Zobacz sobie zwykły Instagram albo Facebook. Długa: To też nie jest rzeczywistość. Owszem jest. Normalne z pozoru laski fotografują się tam udając lizanie kutasów. Robią słodkie dzióbki, wydymają usta, podwijają kiece (tutaj Warslut zaczyna demonstrować odpowiednie miny i gesty. Dusimy się ze śmiechu, ogarnia nas jednak przepotężny żal, że nie możemy tego uwiecznić) Opowiem ci o mojej byłej dziewczynie. Była zainteresowana światem mody i

oczywiście miała konto na Facebooku i Instagramie. Zaczęła sobie robić takie debilne foty udając młodą dziewczynkę, taką niby niewinną córeczkę tatusia, która to niby szuka dobrego rznięcia ze starym gościem. Zapytałem ją po co to robi. Ona na to, że patrzę na to zbyt głęboko, że się czepiam. Ja jednak widziałem swoje. Długa: Tak się nie zachowuje większość lasek. Gówno, które produkują wylewa się ostatecznie na ciebie. Długa: To co się liczy to nie Instagram czy net, ale wychowanie. To jak rodzice nauczyli cię jak traktować kobiety. Rodzice nauczyli część chłopców szacunku do kobiet jako całości. Nie powiedzieli jednak, że nie wskazane jest abyś po zobaczeniu kobiety w garderobie zaczął walić konia. Wartości się zmieniają razem z kobietami. Długa: Czy jeśli widzisz kobietę zachowującą się jak zdzira to zaczynasz traktować tak wszystkie inne? To głupie. Twoja eks też taka była? Właśnie dlatego jest eks. W przeszłości faceci musieli walczyć o kobiety. To powód, dla którego nie mamy haremów, bo jak wiemy z królestwa zwierząt, gatunki posiadające haremy miały się słabo… Długa: Nie jesteśmy z żadnego królestwa zwierząt… Siedzimy tu i rozmawiamy, a nie iskamy się lub warczymy. Cały czas masz okres i cały czas jesz i srasz. Długa: To chodzi po prostu o nie bycie cham skim. Z jakiegoś powodu żaden z was nie jest. Ale mógłby być gdzie indziej. Długa: Bo? Bo jak widzę na ulicy kobietę ubraną jak prostytutka to mam prawo zachowywać się jakbym chciał ją w tani sposób wyrwać. Długa: Niie, po prostu przejdź na nad tym do porządku dziennego. Prostytutka to prostytutka. Nie prostytutka, tylko normalna pozornie dziewczyna ubrana jak prostytutka. Moja początkowa reakcja jest właśnie taka: chcesz podejść i chwycić za tyłek. Pokazujesz każdy fragment ciała, o którym mażą faceci. A potem są idiotyczne akcje w stylu metoo.

Foto:Stefan Radut

Długa: Ale nie wyglądam jak prostytutka.

DESTROYER666

53


na chciała zwrócić uwagę chłopaka to odsłaniała kawałek swojego ciała. I nagle przychodzą czasy gdy kobiety wywijają włosami, odsłaniają coraz więcej - albo mini albo opięte waginsy i nagle wymagacie, aby mężczyźni przeszli obok tego obojętnie? To są właśnie paradoksy tzw. "pokolenia roku 68". Kibucnicy w Izraelu próbowali zmusić mężczyzn do zajmowania się kobiecymi pracami i na odwrót. I okazało się, że dobrowolnie bez terroru tego zrobić by się nie dało. Po kilku latach kobiety i mężczyźni wrócili do swoich dawnych profesji. Długa: Jak niby według ciebie mam się ubierać? Jak chcesz, ale ponoś konsekwencje. Wróćmy do tego bikini. Co zrobisz jeśli ktoś zobaczy ciebie w samej bieliźnie poza plażą? Długa: Kolega - nie ma problemu. A nie kolega? Długa: Zakryję się, powiem aby spierdalał, cokolwiek. A widzisz. To sprawa kultury. Twojej własnej, a nie potencjalnych komentarzy gapiów. Założyłabyś bikini na gig metalowy? Długa: Nigdy. A to czemu? Długa: Bo byłabym kurwa zgwałcona. Nie no to jest kurewska przesada. Zgwałcona na metalowym gigu? To jak zginąć w lawinie śnieżnej na rafie koło mojego miejsca urodzenia. Nie w tym rzecz. Nie założysz bikini na gigu bo wiesz, że pewne rzeczy nie w pewnych miejscach nie przystoją. Instynktownie wiesz, że w ten sposób odsłaniasz swoje seksowne atuty. Jesteś jak samotny wędrowiec przyrządzający kurczaka na grillu na sawannie w obecności lwów. Ale w innej sytuacji takie bikini jest już ok.

Foto: Destroy666

Wyglądam normalnie. Widzisz, nie.

Saudyjskiej za to jak się ubierasz byłabyś zgwałcona przez czterech typów na raz.

Długa: Noż kurwaaaa przepraaaaaszam!!! Twoja figura jest ekstremalnie podkreślona. (Tutaj Warslut znowuż wywołuje salwę śmiechu u części redakcji imitując kobiece leginsy, zwane potocznie waginsami, podciągając przesadnie swoje spodnie skórzane i robiąc idiotyczne miny).

Długa: Mam się z tego cieszyć? Masz się cieszyć z życia w liberalnej kulturze zachodniej, gdzie najgorsza rzecz jaka może cię spotkać to chamstwo. Po prostu idź dalej, jak komentują w chamski sposób i nic sobie z tego nie rób, olej te komentarze.

Długa: Ale to nie jest fair, kiedy idę do pracy i jakiś typ woła do mnie "ej suniu". Mam płacić do końca życia za to, że jestem kobietą i ubier am się tak jak chcę? Może tak się zdarzyć i ciesz się, bo w Arabii

54

DESTROYER666

Długa: Faceci nie powinni się zachowywać w ten sposób. Bo? Przez miliony lat zwracało to ich uwagę, a ty chcesz dokonać zmiany w czterdzieści lat. Podam ci inny przykład. Dziewczyna mojego kumpla chodzi na siłownię tylko dla kobiet. Po co to? Skoro jesteśmy tacy równi to po co takie dziwolągi? Wiesz po co powstały te siłownie? Bo laski miały dość słuchania i oglądania facetów, którzy krzyczą przy wyciskaniu, rzucają sztangami po serii, dopingują się za pomocą bluzgów, i są generalnie bardzo źli. Nie zakazano jednak takich zachowań - bo w ten sposób faceci realizują swoje instynkty. Kobietom to się u facetów nie podoba ale same żądają poszanowania swoich instynktów - na przykład bycia atrakcyjną. Kobiety ubierają się prowokacyjnie i pociągająco. To jest oparte na milionach lat instynktu, który powoduje, że pewne części ciała są atrakcyjne dla przeciwnej płci. Mężczyźni ewoluowali przez lata aby być lepszymi w walce o poosiadanie tych części. Dosłownie się o to zabijali. W każdej dawnej wiosce gdy dziewczy-

Długa: Słuchaj kiedyś pojechałyśmy z kumpelą na Headbangers Open Air. Miałyśmy przesiadkę w Hamburgu i oprócz miniówek lub legginsów byłyśmy ubrane jak metalówy, przykrojone t-shirty, jedna miała pas z nabo jami. Nagle wychodzi jakiś Arab i proponuje nam nachalnie "pracę przy opiece nad dziećmi". Nie chciał uwierzyć, że nie jesteśmy prostytutkami. Tego właśnie mam dość. Opowiem ci coś na koniec. Dziewczyna naszego basisty jest zdeklarowaną feministką. Nie gadam z nią. Ona twierdzi, że w kultura zachodnia zbudowana jest na represyjnym patriarchacie. W sytuacji, gdzie w krajach muzułmańskich masz gwałty dokonywane przez całe bandy krewniaków, a 40 000 dziewczynek rocznie poddawanych jest odrażającym zabiegom usunięcia łechtaczki, bo jakiś praktykujący czarną magię zboczony imam tak zarządził. Przy tym fakt, że oni plują też na dziewczyny, które w Halloween przebierają się w te seksowne kostiumy - to błahostka. To są prawdziwe problemy, które mogą być importowane do nas, a ty masz problem z chamstwem, z tym, że ktoś złapał cię za dupę. Czy wyobrażasz sobie aby ktoś z nas poszedł ubrany jak na scenie, tak jak tutaj siedzimy, do gejowskiego baru (śmiech)? Skóry, gołe klaty, długie włosy. Nikt by tego nie zrobił, bo wiadomo, że stalibyśmy się obiektem zainteresowania i trzeba by to wyjaśniać. Ale z tego powodu nie robię żadnych akcji typu metoo! Oto problemy pierwszego świata. Jakub "Ostry" Osromęcki & Marta "Długa" Matusiak


Obecnie wszystko wydaje się być kontrowersyjne Vandallus to ciekawy zespół z Ohio. Chłopaki grają heavy metal, jednak w ich muzyce słychać sporo elementów hard rocka rodem z lat 70-tych. Jak pokazuje okładka ich nowego wydawnictwa "Bad Disease"oraz zdjęcia kapeli krążące po sieci, mają w sobie mnóstwo rockendrollowego luzu. Naszym rozmówcą był gitarzysta Shaun Vanek. HMP: "Bad Disease" brzmi jak heavy metalowy album nagrany we wczesnych latach 70tych. Czy to było Waszą intencją? Shaun Vanek: Tak, powiedziałbym bardziej późne lata 70-te wczesne lata 80-te. Było coś w tamtych czasach, gdzie produkcje były po prostu mocne, suche i rockowe. Wszystko to również zostało zarejestrowane na sprzęcie z tej epoki. Bębny Ludwiga, wzmacniacze Marshalla, maszyny taśmowe itp. Dlaczego wybraliście taki tytuł? SKiedy utwór tytułowy został napisany, od razu wiadomo było, że będzie to tytuł albumu. Pomysł Jasona na tematy tekstów dobrze pasował do tego tytułu. Dobry tytuł i dobra okładka (śmiech). Czy nie uważasz, że może to być trochę kontrowersyj na? Obecnie wszystko wydaje się być kontrowersyjne. Nie martwię się o to, ponieważ bez względu na to, co zrobisz, zawsze znajdzie się ktoś, kto poczuje się obrażony. Myślę, że to świetna okładka. Powiedziałbym, że nie jest tak kontrowersyjny jak "Virgin Killer" czy "Savage Grace", który obejmuje policjanta, kobietę i motocykl. To dopiero klasyk (śmiech) Jak przebiega proces tworzenia w Vandallus? Czy istnieje jedna osoba odpowiedzialna za to, czy może robicie to wspólnie? Zwykle jeden z nas przychodzi z utworami już przygotowanymi i gotowymi do pracy, a następnie sklejamy je do kupy i odpowiednio dostosowujemy. Kilka utworów (np. tytułowy "Bad Disease") zostały napisane w studiu. Które kawałki z "Bad Disease" najlbardziej Ci się podobają?

Jestem bardzo zadowolony z wszystkiego, co jest na tym albumie. Ale wyjątkowe dla mnie są "Bad Disease", "Sundown Haze", "Heart Attacker" i "Infection". Graliście niektóre z tych piosenek na żywo przed wydaniem "Bad Disease"? Tak, graliśmy "Infection", "Bad Disease" i "Heart Attacker". Jak oceniasz "Bad Disease" w porównaniu z Waszym debiutem "On The High Side"? Zdecydowanie lepiej. Myślę, że produkcja się poprawiła. Wiele elementów było nieprzewidywalne i wyszło spontanicznie. Tym razem gdy wchodziliśmy do studia mieliśmy gotowe 80% muzyki. Ale to te brakujące 20% dodało temu albumowi wyjątkowości. Gdy pierwszy raz słuchaliśmy albumu po raz pierwszy po nagraniu, sami byliśmy zaskoczeni niektórymi momentami. Okładka Waszego debiutu "On The High Side" wygląda na inspirowaną okładką "The Wall" Pink Floyd. Nie jest to celowe podobieństwo. Chcieliśmy debiut z prostą okładką. Najważniejszą było, nazwa się wyróżnia. Inspiracją były zespoły z lat 70. i 80. z prostymi okładkami swych debiutów, takimi jak Fastway, Rush, Great White i Motorhead. Były one opatrzone tylko logo, które zdawało się krzyczeć "Nadchodzimy, sukinsyny!".

rzenia Vandallus? Jason Vanek i Jamie Walters mieli napisanych kilka utworów, a potem nadaliśmy im odpowiednie brzmienie i zebraliśmy je "do kupy". Tak powstał "On The High Side". Inspiracją były wszystkie fajne kapele, których słuchamy. Gównie te z lat 70-tych i 80-tych. Co to jest pomysł na Waszą nazwę? To wymyślone słowo. Po prostu wzięliśmy słowo "Vandal" i dodaliśmy do niego końcówkę "lus". Powinno się to wymawiać "wandal-lus" , jednak ludzie zazwyczaj wymawiają "van-dallas". A jak to się stało, że zacząłeś słuchać muzyki metalowej? Odkąd pamiętam, czułem, że coś mnie do niej ciągnęło. Są takie rzeczy, których nie możesz wyjaśnić, a nawet nie powinieneś tego robić. Po prostu czerpiesz przyjemność z tego poczucia inspiracji. Słysząc Iron Maiden, Metallica i Motorhead czułem coś niezwykłego. Od jakiej kapeli się to zaczęło? Już w młodości byłem zainteresowany potworami i postaciami z horrorów. Było to jeszcze za nim zacząłem na poważnie interesować się muzyką. Myślę więc, że impulsem była okładka "Piece Of Mind" Maidenów. Bartłomiej Kuczak

Gdzie Was można zobaczyć na żywo? Możemy zagrać wszędzie. Na festiwalu, w klubie, w pubie, w garażu, w stodole, w jaskini itp. (śmiech). Co było Twoją główną inspiracja do stwo-

Foto: Vandallus

VANDALLUS

55


wyszliśmy z koszulkami z "Faster For The Master", to był ten moment, w którym to krwiste logo zostało zapoczątkowane. Krzyż był tylko całkiem fajnym konceptem na kropkę do litery "I" w Deliverance. Z jakiegoś powodu kiedy grafika na pierwszy album została stworzona, to wydawnictwo nie było w stanie skopiować tej krwistej plamy jak na t-shirtach. To jest takie nasze Spinal Tap.

Nic nie jest takie, na jakie wygląda Deliverance to zespół, który reprezentuje nieoczywisty nurt chrześcijańskiego thrashu. Jednak, jak koledzy z ich świeckich odpowiedników również musiał stykać się z różnymi problemami rynku muzycznego, takimi jak: chciwi wydawcy czy brak popularności. Również ich nie omijają problemy natury osobistej takie jak uzależnienia, podatki, życie prywatne. O czym często zapominamy, oceniając muzyków w kontekście ich twórczości. I o tym, co przeszli członkowie tego zespołu i o jego historii opowiedzą nam ze swojej perspektywy kolejno gitarzysta Glenn Rogers oraz wokalista Jimmy P Brown II. HMP: Cześć! Na początek, w paru słowach, opiszcie nam muzykę z waszego najnowszego albumu, "The Subversive Kind". Glenn Rogers: Ten album to powrót do korzeni thrash metalu tego zespołu. Naszym zamierzeniem było brzmienie podobne do tych, które były na naszych pierwszych albumach. Żywa perkusja bez wyzwalaczy perkusyjnych czy komputerowych trików. Możecie mi powiedzieć jak został przyjęty

Kalifornii, który został założony w roku 1985, czy mam rację? Moglibyście powiedzieć coś więcej o początkach zespołu? Glenn Rogers: Jimmy Brown założył zespół w roku 1985, jednak dopiero w momencie wydania kompilacji "California Metal", czyli w roku 1987, zespół zaznaczył swoją obecność na mapie. Wczesne brzmienie zespołu było bardziej metalem głównego nurtu. Zmiana na bardziej thrashowe brzmienie było w części związane z naszymi przyjaciółmi, którzy z nami dorastali.

Co inspirowało was muzycznie w latach 80.? Moglibyście wymienić parę zespołów z tamtego okresu? Glenn Rogers: Uwielbiamy wszystkie zespoły NWOBHM, jednak w naszej muzyce możesz głównie usłyszeć inspiracje z Queensryche, Slayera oraz Metalliki. Wszystkie zespoły grające thrash próbowały grać jak te z wielkiej czwórki. Byłoby kłamstwem mówienie, że nie jesteśmy nimi zainspirowani. Problemem jest to, że nikt inny tego nie przyzna. Co możecie powiedzieć na temat kalifornijskiej sceny metalowej z lat 80.? Widziałem okładkę kompilacji "California Metal", która zawierała wasze utwory. Co sądzicie o tych zespołach, które były na tej kompilacji? Poza tym, że one wszystkie śpiewały o chrześci jaństwie... Glenn Rogers: Lata osiemdziesiąte w Południowej Kalifornii były szalonym czasem. Mieliśmy hair metal w Hollywood, punk i thrash na Południowym Wybrzeżu i Orange County Ca. W tamtym czasie poszlibyśmy do Sunset Strip i obejrzeli pokaz dziwaków. Byłoby zabawnie. Album "California Metal" był świetnym sposobem dla zespołów chrześcijańskich by się przebić do świadomości innych. W tym czasie, zresztą obecnie też, wiele regularnych zespołów i wydawnictw nie szanuje zespołów chrześcijańskich. Raz Jimmy i ja spędziliśmy dzień, jeżdżąc po Hollywood w celu sprzedania wydawcom naszej demówki. Nikt nie chciał nas widzieć. W tamtym czasie musieliśmy naprawdę ciężko pracować, by uzyskać szacunek innych zespołów grających thrash. Ta kompilacja była sposobem by w końcu zrobić miejsce dla chrześcijańskich zespołów. Osobiście, jeśli miałbym powiedzieć o jednym zespole z Kalifornii to bym powiedział Holy Terror. Co sądzicie o nich? Trochę durne pytanie, wiem... Glenn Rogers: Tak, powiedziałbym, że durne. Nie miałem okazji ich usłyszeć. Zasadniczo to nie zbyt zwracaliśmy uwagę na inne zespoły. Byliśmy skupieni na tym co sami robiliśmy. Chciałbym lepiej opisać mój stosunek. Gdyby to byłby Viking, to bym udzielił bardziej rozbudowanej odpowiedzi. Lubiłem ich bardzo, choć to pewnie kwestia tego, że byliśmy przyjaciółmi.

Foto: Deliverance

"The Subversive Kind" przez prasę i fanów? Glenn Rogers: Album został bardzo dobrze odebrany przez chrześcijańską i świecką prasę. Dostaliśmy także niezłe recenzje od naszych znajomych i przyjaciół z innych zespołów. Niklas Stalvind z Wolf oraz Victor Johnson z Sammy Hagars The Circle dali przychylne opinie. Najważniejsze jest to jednak, że fani zdają się naprawdę to "akceptować". Lubią to podejście: "Thrash wrócił". Zanim to wszystko miało miejsce, na początku byliście tylko dość nieznanym zespołem z

56

DELIVERANCE

Heretic, Viking i Dark Angel byli naszymi przyjaciółmi. Grałem w zespołach wraz z Brianem Korbanem z Heretic i Reverend oraz z Brettem Eriksenem z Viking oraz Dark Angel. Dlatego też byliśmy w stanie zaangażować Billa Metoyera do produkcji naszego pierwszego CD. Poznałem Billa za pośrednictwem Briana i Bretta. Ten krzyż w grafice loga waszego zespołu? Możecie o nim coś opowiedzieć? Glenn Rogers: W naszych wczesnych dniach było parę różnych takich grafik, jednak kiedy

Czy bycie tematycznie chrześcijańskim zespołem metalowym sprawiało jakieś trudności w organizacji koncertów? Glenn Rogers: Nam nie. Myślę że byliśmy jedynym zespołem, który organizował koncerty z innymi "świeckimi" zespołami thrashowymi. Zawsze przyciągaliśmy dużą publikę. Dzieliliśmy deski sceny z Heretic, Omen i podobnymi zespołami. Dużo z nich było z Metal Blade Records. Graliśmy w Country Club, Garzarries, The Troubadour, wszystkie to sławne kluby. Czy muzyka z waszego debiutu "Deliverance" przetrwała próbę czasu? Glenn Rogers: Myślę, że pewnie przetrwała. Przez lata kiedy byłem w Hirax miałem fanów, którzy przychodzili do mnie z tym albumem. Mówili mi o tym, jak "Deliverance" pozwolił im


przetrwać trudne czasy oraz co dla nich znaczy. Tak więc trafia do ludzi również dzisiaj. Poza tym, sądzę, że nasz pierwszy album został ponownie wydany trzy lub cztery razy, od momentu, w którym po raz pierwszy wyszedł. "Nie pogrywaj sobie z Bogiem. To piekło, o którym słyszeliśmy jest prawdziwe." Jest to fragment waszego tekstu do utworu "Awake". Uważam, że jest to trochę zły sposób na prezentowanie chrześcijaństwa. Ta religia dla mnie nie jest tylko o piekle, potępieniu i karze. Jest przede wszystkim o miłości, prawdzie i pokoju. Co sądzicie o moim zdaniu? Jimmy P Brown II: Utwór "Awake", z którego jest ten tekst, został wzięty z zmyślonej historii osoby, która była w stanie wrócić z piekła, żeby ostrzec ludzi. Nie jest to wzięte z Pisma Świętego i nie powinno to być uznawane za bezpośrednie przesłanie zespołu. To jest historyjka. Moje podejście do tekstów zmieniło się wielokrotnie od czasów młodości i jest ponad gorliwością w retoryce religijnej. Dlatego nie sądzę, że Twój koncept religii jest błędny. Po waszym debiucie imiennym stworzyliście kolejny album, "Weapons Of Our Warfare". Czy uważacie go za najbardziej popularny album wydany was? Jimmy P Brown II: Ten album był wydany o właściwej porze we właściwym miejscu. Temat wojny duchowej był wtedy na czasie i ludzie to "kupili". Album w całości był zainspirowany książkami Franka Peretti: "This Present Darkness" i "Piercing The Darkness". Poza tym był to czas, w którym nasze wydawnictwo miało dla nas najlepszą ofertę wydawniczą, dzięki czemu album był szeroko dostępny. Zespół zaś w tym czasie miał wiele tras! Tak więc naturalnym był sukces tego albumu. Do tego był to jedyny album z teledyskiem, któremu udało się być często w programie Headbangers Ball na kanale MTV. Jestem dumny z tego albumu, ale nie uznaję go w kategoriach najlepszego albumu Deliverance. Z punktu marketingowego, myślę, że był wspaniały. Jednak z punktu muzycznego i ogólnej produkcji dla mnie takim nie jest. Zasadniczo to "Greetings of Death" (tytułowy kawałek z demówki z 1985r. i z albumu "Weapons Of Our Warfare" z 1990r.) brzmi jak "Angel of Death". Czy mógłbyś powiedzieć coś o tym zbiegu okoliczności? Jimmy P Brown II: Slayer był naszą dużą inspiracją w wielu dziedzinach. Tak więc jeśli są jakieś zapożyczenia z ich tytułów i przeróbek, to jest naturalne. Szczególnie, że zakładałem ten zespół jako piętnastolatek. Wciąż próbowałem znaleźć drogę, którą chciałem żeby zespół poszedł i nie znalazłem jej przez długi czas. Z tego co widziałem na Encyclopedia Metallum, wydawaliście jeden album za drugim. Mam na myśli, że mieliście rok przerwy pomiędzy kolejnymi albumami. Byliście dość produktywnym zespołem w latach 90. Czy możesz powiedzieć coś na temat tego okresu? Jimmy P Brown II: Mieliśmy kontrakt, w którym mieliśmy wydawać co rok jeden album. Nie mieliśmy zbytnio wyboru! (śmiech). Intro do "What a Joke" jest sposobem to powiedzenia czegoś na temat zespołów, które tworzyły muzykę dla pieniędzy i chciwych wydawców, które miały pracować dla nich jak niewolnicy. Jimmy P Brown II: Pewnie, chciwość grała w tym rolę. Z biznesowego punktu widzenia, rozumiem, że wydawnictwo chciało kuć żelazo

póki gorące! Ale z drugiej strony, nie zostawiało wiele czasu na trasy czy kreatywność. Miałeś do wyboru dwie opcje tą, lub tą drugą… wybrałem kreatywność od 1992... Czy sądzicie, że utwór tytułowy z "What a Joke" jest obecnie na czasie? Jimmy P Brown II: Nie wiem jakiej natury jest to pytanie. Ale mogę powiedzieć, że jest to żenujący album, który nigdy nie powinien zostać wydany.

być czymś innym. Stał się zupełnie inny ze względu na cięcia budżetowe i ingerencje wydawnictwa. Próbowałem stworzyć moje własne "The Wall" lub "Operation Mindcrime". Lecz z tego wyszła brzydka siostra albumów koncepcyjnych. Jednak obecnie pracuje nad poprawkami do tego i mam nadzieje, że ten album będzie taki, jak powinien być!

Co sądzicie o muzyce Daniela Amosa? Jimmy P Brown II: Myślę, że nawet bez mówienia tego jestem wielkim fanboyem Daniela Amosa! Uwielbiam teksty Terry'ego i możliwość współpracy z nim była dla mnie honorem.

Co się stało w 2001? Dlaczego skończyliście wtedy grać muzykę jako Deliverance? Jimmy P Brown II: Jak już wcześniej wspomniałem, od 2001 Deliverance zaczęło być czymś sezonowym. Miałem wtedy pięcio osobową rodzinę do utrzymania i czas, w którym wydaję na to pieniądze. Życie w "dobrobycie" musiało się skończyć.

Stworzyliście utwór nazwany "1990" na wasz

Co się działo z wami po rozwiązaniu?

Foto: Deliverance

piąty album, "Learn". Mógłbyś powiedzieć co dokładnie się wydarzyło w 1990 i co was zain spirowało do stworzenia tego utworu? Jimmy P Brown II: 1990. Nieprzypadkowo jest to rok, w którym wyszedł "Weapons of our Warfare". Wiele rzeczy się działo. Wiele by wymieniać! Jednak lata 1990-1992 nie były dobre dla mnie czy dla Deliverance! Złe rzeczy miały miejsce wtedy! Ironią było to, że napisałem utwór o czasie, o którym nie chciałbym pamiętać, by potem grać go co noc na trasie (śmiech). Co się stało w 1995r., po wydaniu "Camelot in Smithereens"? Wygląda to jak byście skończyli pracę nad muzyką do czasu nadejścia kolejnego milenium. Jimmy P Brown II: Tak też było. Deliverance doszło do końca niespodziewanie. Ja sam miałem problem z narkotykami, z którym musiałem sobie poradzić. Inni członkowie zespołu mieli również konflikty w swoim życiu. Udawanie, że wszystko było okej, nie byłoby słuszne. Ponieważ nie działo się dobrze! I to odbiło się na tekstach z albumu… ja się zmieniałem, czasy się zmieniały, to nie było już to samo… naprawdę szkoda… Lecz kiedy zostaliśmy poproszeni by ponownie się zejść by zagrać na Cornerstone, zgodziłem się. Jednak to nie oznaczało powrotu do czynnego grania. To było dla mnie tylko coś chwilowego. Co sądzicie o "Camelot in Smithereens" samym w sobie? Jimmy P Brown II: Był to album, który miał

Jimmy P Brown II: Miałem wiele prac zanim znalazłem dom w Casino Marketing. Po przeniesieniu się do Las Vegas by wejść w ten przemysł. Wciąż pracowałem nad muzyką z moimi dwoma pobocznymi projektami: Fearful Symmetry oraz Jupiter VI. Jednak Deliverance zawsze miało specjalne miejsce w moim sercu, oraz w sercu fanów. Teraz pracuję nad Deliverance oraz nad moimi projektami solowymi. W 2007 powróciliście ponownie do przemysłu muzycznego jako Deliverance z albumem "As Above - So Below". Jak dużą odpowiedź dostaliście od fanów i prasy? Jimmy P Brown II: Album nie był zbytnio dostrzeżony przez prasę. Część ludzi lubiła go, część go nienawidziła. Nie byłem również zbytnim fanem tego albumu… To było tylko coś do zrobienia… Jednak, dał mi on na szansę pracy z Mikem Reedem oraz Timem Kronyak'em. Zawsze jest dobrze pracować z wieloma muzykami. Moglibyście opisać "As Above - So Below"? Jimmy P Brown II: Dość eklektyczny album (śmiech). Lubię część utworów, takie jak tytułowy, "Return to Form", "Enlightened". Ale całościowo to był słaby album. Potem musieliśmy czekać sześć lat na nowy album. Co robiliście w tamtym okresie? Jimmy P Brown II: Pracowaliśmy i płaciliśmy podatki… to tyle...

DELIVERANCE

57


Foto: Deliverance

HMP: Cześć! Czy mógłbyś nam opisać Twój zespół, zanim zaczniemy? Franky Chigetti: Empiresfall jest zespołem metalowym z Hamburga w Niemczech. Został założony w 2009 roku. Gramy metal w świeży, surowy i agresywny sposób, z nutką starych dobrych czasów. Na kolejny albumie "Hear What I Say" znalazł się utwór "Annals of Subterfuge" z wyko rzystanymi niemieckimi słowami. Poza tym widziałem bonusowy utwór "Detox" z tekstem przetłumaczonym na niemiecki. Moglibyście powiedzieć coś więcej na temat tych utworów? Jimmy P Brown II: "Hear What I Say" miał być ostatnim nagraniem Deliverance przed emeryturą… Bez powrotu… Zasadniczo jest to prawdziwe w pewnym sensie jak sądzę. W sensie, że już nie próbujemy zadowolić fanów każdej epoki Deliverance. Obecnie nie próbuję już robić prog/art rocka z tym zespołem. Ten album był tylko kolejnym błędem… nie miałem czasu by nad nim pracować. Dwa utwory, "Passing" oraz "Nude" nie były kawałkami Deliverance, jeden był na album Jupiter VI, nad którym pracowałem. Zinterpretowałem utwór mojego przyjaciela, "Hope Lies Beyond" z zespołu Sombrance. Uwielbiam ten utwór! I napisałem jeszcze dwa utwory. Reszta była galimatiasem zebranym i wrzuconym razem… Był to naprawdę smutny sposób aby powiedzieć "żegnajcie". Te niemieckie wstawki wzięły się z tego, że w tym czasie pracowałem z 3 Frogz Records a ich właścicielem był Niemcem. Rodzina mojego ojca była z Monachium, więc uznałem, że będzie całkiem fajne zareklamowanie naszych utworów po niemiecku. I obecnie jesteśmy przy waszym najnowszym albumie, "The Subversive Kind". Gdzie go nagraliście? Jimmy P Brown II: Nasz najnowszy album został nagrany w 3 Frogz Studios w Alabamie. Świetne studio! Jeden z lepiej brzmiących pomieszczeń do nagrywania w jakich pracowałem. W rzece thrashowych potworów, półnagich dziewczyn i destrukcji, wasza okładka na "The Subversive Kind" jest dość unikalna dla mnie. Czy moglibyście powiedzieć więcej na temat waszej okładki? Kto ją stworzył? Jimmy P Brown II: Twórcą grafiki jest Rob Steel. Stworzył dla mnie już cztery okładki do albumów. Jest po prostu wspaniały w tym, jak tworzy ręcznie te okładki. Żadnego Photoshopa czy czegokolwiek takiego. Zrobił również grafiki do "Assimilation", "Hear What I Say" oraz do mojego solowego albumu "Eraserhead". Jest on dość niezwykły. Grafikę wyjaśnię dość prosto: "Nic nie jest takie na jakie wygląda". Co was obecnie inspiruje? Jimmy P Brown II: To co nas inspirowało i

58

DELICVERANCE

dalej będzie… życie!!! Jeśli mielibyście wymienić najbardziej defini ujący muzykę Deliverance album, który to byłby? Jimmy P Brown II: "River Disturbance" zawsze będzie moją godziną chwały. Co sądzicie o ruchu Social Justice Warriors? Jimmy P Brown II: Przykro mi, ale nie mam pojęcia na temat istnienia tego ruchu. Co sądzicie o wydawnictwie Roxx Records? Jimmy P Brown II: Bill Roxx jest naszym przyjacielem. Pomógł nam przy niezliczonych okazjach podczas wydawania różnych rzeczy przez lata. Nigdy nie spotkasz lepszych przyjaciół dla artystów niż dwóch ludzi z mojego życia, Matt Hunt z Retroactive Records oraz wcześniej wspomniany Bill Roxx z Roxx Records... Co zamierzasz robić w 2018/2019? Jimmy P Brown II: Rok 2018 niebawem się kończy. Chcemy zabezpieczyć sobie wydawnictwo i dystrybucję dla "The Subversive Kind". Poza tym chcemy kontynuować nasz obecny kurs i niebawem stworzyć kolejny album. Jednak zamierzamy się przygotować na koncerty, które mamy za oceanem w 2019r. Jeśli powiem "Sanity Obscure" to odpowiecie…? Jimmy P Brown II: Believer? Nieźle. Wasza piątka ulubionych thrash metalowych albumów to? Jimmy P Brown II: Prosto… (1) "Reign In Blood" (2) "Ride The Lightning" (3) "Speak English or Die" (4) "Among The Living" (5) "Pillars of Humanity" Dziękuje za poświęcony czas. Czym chcielibyście zakończyć ten wywiad? Jimmy P Brown II: Tym czym zawsze, dziękuje za wysłuchanie nas... Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Jak opiszesz zatem waszą pierwszą EPkę, "Place of Pain"? "Place of Pain" była naprawdę ekscytującą rzeczą w tamtym okresie. To był nasz pierwszy raz, w którym nagraliśmy parę utworów. Oraz pierwszy, w którym mogliśmy posłuchać własnych utworów (śmiech). Nie spodziewaliśmy się, że tak szybko wyprzedamy ten album. Myślę, że mieliśmy tak około 300 kopii tego albumu. Brzmienie było dość mroczne, zaś mój wokal był bardziej mroczny i charczący w tamtym czasie. Nie za bardzo mieliśmy wtedy pojęcie co robimy. Jednak to jakoś zadziałało. Na EPce znalazły się utwory takie jak "King Of Destruction", który był typowym kawałkiem w stylu Metalliki, coś jak thrashowe "No Remorse". A takie kompozycje jak "Place of Pain", "Into The Core" oraz "Enemy Of Mine" ponownie nagraliśmy na nasze następne albumy, "Riot" oraz "A Piece To The Blind". Nie mogę znaleźć żadnych utworów z tej EPki. Jak możemy usłyszeć materiał z "Place of Pain"? Czy zostanie on ponownie wydany? Nie myślimy nad ponownym wydawaniem tego nagrania. EPka została nagrana w tamtym "okresie" Empiresfall. Parę tygodni temu widziałem "Place of Pain" na ebay. Cena była naprawdę absurdalna. Zostało to sprzedane za 30 euro. To mnie naprawdę zdziwiło. Może powinienem to wrzucić na YouTube (śmiech). Przejdźmy dalej. Co was inspirowało podczas pracy nad debiutem? Podczas tworzenia "Riot" byliśmy zainspirowani przez takie uczucia jak desperacja, złość, nienawiść oraz wyzwolenie. Przez intuicyjny impuls do tworzenia muzyki. Kiedy grasz swoje utwory na żywo, prędko zauważysz, czy widownia lubi tą muzykę czy nie. Oba te źródła (czyli uczucia i chęć tworzenia) są dobrą motywacją i inspiracją. Myślę, że nie mam tu nic więcej do dodania. Czy możemy uznawać "Riot" za album kon cepcyjny? Myślę tutaj o motywie smutku i samo-zniszczenia, które pojawia się w waszych utworach. Wierzę w to, że każde pierwsze 10 lub 12 utworów jakie napiszesz, są zawsze pewnego rodzaju odbiciem każdego rodzaju muzyki i dzwięków jakie usłyszałeś w swoim życiu. Coś jak hołd, czy najlepsze kawałki z Twojego życia. Nie uznawałbym tego za album koncepcyjny. Utwory z tego albumu były dziełem przypadku


Album musiał wyjść - nieważne jak Zespoły z Niemiec grające thrash metal to nie jest rzadkość. Zespoły grające politycznie utematyczniony metal też nie jest wcale nie jest niczym innowacyjnym. Jednak wciąż taka muzyka jest i będzie potrzebna. Naprzeciw temu zapotrzebowaniu staje Empiresfall ze swoim najnowszym albumem "A Piece to the Blind". O nim, o inspiracjach i trudnych początkach zespołu opowiada wokalista i gitarzysta Franky Chigetti (śmiech), Jednak smutek i samozniszczenie były w tamtym czasie symptomatycznymi nastrojami lub uczuciami. Jeśli miałbyś znaleźć jakiś jeden podobny album do Twojego debiutu, to co to by było? Oh wow… naprawdę ciężkie pytanie (śmiech). Nie jestem pewien czy będzie to tylko jeden. Myślę, że to będzie coś Super Zespołu Menihiladeth (śmiech). Tak więc jest to mieszanka Metalliki ("Master of Puppets"), Annihilator ("Alice in Hell") oraz Megadeth ("Peace Sells") oraz wielu, wielu innych zespołów. To co powiedziałem wcześniej. Jest to odbicie, nie kopia czy replika. Wasz debiut został nagrany w domu? Mógłbyś powiedzieć więcej o procesie produkcji na "Riot"? Tak więc nasz debiut był dla mnie naprawdę bolesnym, pouczającym i drogim doświadczeniem. Wynająłem studio nagraniowe by stworzyć nasz pierwszy album. I w połowie nagrań nasz gitarzysta rytmiczny odszedł z zespołu, przez co nie byliśmy w stanie ukończyć nagrania w wyznaczonym czasie. Jednak musiałem zapłacić za wynajem. Tak więc po raz pierwszy byłem spłukany. Zajęło nam parę miesięcy by znaleźć nowego gitarzystę rytmicznego. Kiedy znowu byliśmy ponownie w studiu, to nasz basista nie zjawił się na nagraniach. Potem się dowiedzieliśmy że on sobie cichutko opuścił zespół, by zasilić inną grupę (śmiech). Znowu ta sama sytuacja. Znowu byłem spłukany, musiałem znaleźć nowego basistę. Po tym nie miałem innego wyboru, jak nagrać wszystko, wyłączywszy perkusję, w moim pokoju gościnnym / sypialnym. Album musiał wyjść - nieważne jak.

Czy zamierzacie zatem ponownie nagrać swój debiut? Więc… oczywiście nigdy nie byłem zadowolony z brzmienia, oraz z tego w jaki sposób został nagrany ten album. Jednak jeśli nie masz tego co chcesz, to musisz wtedy się zadowolić tym co masz, czyż nie? Chciałbym ponownie nagrać ten album z o wiele lepszym brzmieniem, ponieważ uważam, że jest tam parę naprawdę dobrych utworów. Jednak z drugiej strony, sądzę, że powinien być dostępny za darmo dla naszych fanów, ponieważ oni już zakupili oryginał. I sprzedaż tej samej rzeczy w kółko nie byłaby do końca fair wobec naszych fanów. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Czym się różni wasz najnowszy album od poprzednika (czyli "Riot")? Brzmienie jest o wiele lepsze. Został nagrany bardzo profesjonalnie. Nasz inżynier dźwięku, Jörg Uken (pracował dla Suicidal Angels, Sinister i Anvil) wykonał naprawdę świetną robotę. Poza tym w studiu czuliśmy, że wszystko co robimy oraz co robiliśmy miało sens. Być może nowy album ma lepszą strukturę niż poprzedni. Jaki film będzie pasował do muzyki z waszego najnowszego albumu? (Śmiech)... lubię to pytanie. Więc… myślę, że jakiś film Sci-Fi by tu pasował, jak "Mad Max", "Stalowy Świt" lub "Obcy", bądź nawet jakiś film grozy/slasher z pewnością by pasował idealnie do naszej muzyki.

żyje z klapkami na oczach. Ponieważ tak jest łatwiej - podążać za kimś, zamiast znaleźć własny sposób na życie. Nikt nie powinien się bać zadawać pytań, dlaczego coś jest jak jest. Jeśli chcesz żyć jako wolna i niezależna jednostka, to powinieneś/-naś przestać uprawiać tą małpią strategię jaką jest: nie mówię, nie słyszę i nie widzę. Kto stworzył okładkę na wasz najnowszy album? Mógłbyś powiedzieć więcej o współpracy z twórcą tej grafiki? Grafika została stworzona przez Noviara Rahmata. Jest on naprawdę uzdolnionym grafikiem z Indonezji. Byłem i jestem bardziej niż zadowolony z jego pracy. Dałem mu historię, koncept grafiki, którą chciałem. I on od razu wiedział co miałem na myśli. Po jednej lub dwóch nocach, pierwsza grafika została ukończona. Kompletnie mnie zmiotła. Myślę, że ta grafika pasuje do muzyki. Co zamierzacie robić w 2018/2019? Naszym celem na 2018/2019 jest trasa w Europie. Chcemy zagrać tyle koncertów, ile jesteśmy tylko w stanie. Co sądzisz o Iron Shield Records? Jest to nasza pierwsza umowa z wydawnictwem muzycznym. Jak do tej pory, Iron Shield Records naprawdę było dla nas dobre. Duck, właściciel wydawnictwa, jest naprawdę świetnym gościem, który naprawdę dba o muzykę i twórców. Czekamy na to co przyszłość przyniesie. To była przyjemność mieć Cię na naszych łamach. Dziękuje za Twój czas, ostatnie słowa należą do Ciebie. Dziękuje Ci bardzo za Twoje trafne pytania. Niebawem zamierzamy mieć parę koncertów w Polsce. Zatem wszyscy, którzy są ciekawi nas, raczej nie powinni tego przegapić (śmiech). Jesteśmy dość podekscytowani i zaciekawieni fanami metali z Polski. Wszystkiego dobrego! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Co chcieliście przekazać słuchaczom waszym "A Piece to the Blind"? To, że ludzie powinni bardziej przyjrzeć się niektórym rzeczom, takim jak polityka, człowieczeństwo czy życie samo w sobie. Za dużo ludzi

Foto: Empiresfall

EMPIREFALL

59


Gry komputerowe i thrash metal Thrash metal jest muzyką młodych. Pozwolę sobie wysnuć taką tezę. Oczywiście, że są ludzie, którzy lubią tą muzykę i mają już 40, 50 czy 60 lat na karku, jednak część z nich z pewnością lubiła tą muzykę już w latach 80. Jak to mawiają, muzyka to nie buty, z nich się nie wyrasta. Ale pomijając już aspekt wiekowy, to połączenie tematyki gier komputerowych z muzyką metalową nie jest niczym niezwykłym, jednak wciąż taka muzyka stanowi w moim odczuciu mały procent gatunku. Z pewnością to się zmieni za sprawą kwintetu z Szkocji o nazwie Thrashist Regime. O nim, podziale ról w zespole, inspiracjach i dalszych planach opowie wokalista zespołu Joe Johnston. HMP: Witaj! Czy mógłbyś opisać waszą muzykę? Joe Johnston: Cześć! Jak sama nazwa wskazuje gramy thrash metal… Jak sądzę, to na spektrum thrashu jesteśmy bliżej melodycznej i technicznej strony rzeczy, niż tej bardziej brutalnej i punkowej. Bardziej Anthrax i Megadeth niż Suicidal Tendencies, jeśli miałbym porównywać. Myślę, że mamy dość szeroki zakres cech, które składają się na naszą muzykę. Wszystkie

tak dalej. Myślę, że po chwili uświadomiliśmy sobie, że mamy obsesję na punkcie inwazji potworów (śmiech!). Zwykle piszemy o rzeczach, które nas śmieszą lub sprawiają, że czujemy się fajnie. Nie próbujemy opowiadać jakiś historii o złości czy innym szajzie tego rodzaju. Piszemy o kopiącej zady Drużynie A, Jean Claude van Damme, coś w ten deseń. Jednym z naszych utworów, o których zawsze ludzie zdają się pamiętać jest "Hotel Blast Terror" z naszego debiu-

zostały wykonane prawidłowo. Jeśli to była nasza jedyna szansa by nagrać te utwory, nad którymi pracowaliśmy tak długo, tak więc chcieliśmy żeby brzmiały tak dobrze, jak tylko mogą. Zasadniczo mieliśmy już część utworów gotowych podczas wyjścia naszego pierwszego albumu, w 2012 roku! Zaczęliśmy nagrywać prawie trzy lata temu. Najpierw mieliśmy trzy sesje nagraniowe z perkusją w lokalnym studiu w Aberdeen, zaś reszta została zrobiona przez kilka lat w domu naszego inżyniera, Dana Goldsworthy, który miał naprawdę świetny kącik do nagrań. Jest wspaniałym i bardzo utalentowanym gościem. Pracował między innymi z takimi zespołami jak Accept, Hell, Sylosis, Cradle of Filth, Gloryhammer, Alestorm oraz paroma innymi. Był także odpowiedzialny za wszystkie nasze grafiki, poza byciem wspaniałym inżynierem dźwięku. Współpraca z nim to była prawdziwa przyjemność. Jest bardzo dokładny. Również Dan jest bardzo entuzjastyczny i pełen pomysłów i naprawdę zna się na różnych małych sztuczkach obecnych w produkcji thrash metalu, które z pewnością sprawią Ci uśmiech na twarzy jeśli znasz gatunek. Poza tym jest to świetny gitarzysta. Byliśmy razem w zespole przez parę lat zanim powstało Thrashist Regime. Zagrał parę gościnnych solówek w utworze tytułowym "Carnival of Monsters", tak więc możesz sam ocenić! Zasadniczo ten utwór zawiera solówki naszych przyjaciół. Mamy to szczęście znać paru naprawdę świetnych gitarzystów. Więc, jak część z nas wie, "X-COM: Enemy Unknown" jest nazwą strategii turowej… tak więc, co sądzisz o tej grze? Czy grałeś w pier wszą część z serii "X-COM"? (Śmiech), tak jest! Naprawdę uwielbiałem tą grę z późnych latach 90. Oraz sequel tej gry, "Terror From The Deep". Mieli w niej bardzo dobrze zbudowany sens strachu, obawy. Pomyślałem, że jest to wspaniała nazwa i temat na utwór thrashowy. Potem stworzyli remake tej gry, w którą nie miałem okazji zagrać, chociaż wszyscy o niej mówią, że jest dobra. Niestety nie mam obecnie w moim życiu czasu na gry. Pociąłem masę materiałów wideo z nowej wersji tej gry i stworzyłem film akompaniujący naszemu utworowi, następnie wrzuciłem go na Youtube. Z pewnością nowa gra z serii "X-COM" wygląda lepiej niż gry z tej serii wydane w 90.!

Foto: Trashist Regime

nasze utwory nie brzmią tak samo, każdy członek zespołu pracuje nad kompozycjami i ma swój odrębny styl tworzenia, co prowadzi do różnorodności w naszym brzmieniu. Uważam, że często ludzie krytykują thrash za bycie naprawdę ograniczonym gatunkiem, jednak uważam, że nie mają tu racji. W tym gatunku jest wiele zespołów, które różnią się od siebie brzmieniem. Myślę, że obecnie nowe thrashowe zespoły mają tendencję do bycia jak najbardziej ekstremalnym, jak tylko jest możliwe, jednak my nie specjalnie się tym przejmujemy. Nie próbujemy być najbardziej ciężkim zespołem na świecie, bądź też najszybszym, po prostu tworzymy muzykę taką, jaką lubimy! Czy wasz album "Carnival of Monsters" ma jakiś motyw przewodni? Co jest tym moty wem? Nazwaliśmy ten album "Carnival of Monsters" częściowo przez to, że ta nazwa całkiem nieźle zdawała się łączyć wszystkie utwory, ze względu na to, że była masa utworów o potworach wszelkiego rodzaju. To jest o obcych, kamiennych olbrzymach czy zombie oraz dużych mrówkach i

60

THRASHIST REGIME

tu, który był o małym lokalnym pubie eksplodującym w małej miejscowości na północy Szkocji, z której pochodzę. To było oparte na faktach, w pubie był źle umieszczony nowy system ogrzewania gazowego, spartolona robota doprowadziła do wybuchu całego pubu. Nikt nie umarł czy coś. Uznałem, że jest to dobry materiał na utwór i skoro nikt nie planował tego napisać, to my to zrobiliśmy. Wracając do potworów, ostatni utwór na naszym nowym albumie, "Metacidal Massacre", jest o wielkim, podróżującym w czasie potworem, który powraca i zabija te wszystkie rzeczy, o których pisaliśmy na naszym pierwszym albumie. Jest to pewnego rodzaju samo odniesienie i najpewniej nikt tego nie zauważy lub nie będzie zwracał na nas uwagę, jednak nam ten utwór sprawił wielką radość. Mógłbyś nam opisać proces powstawania waszego najnowszego albumu? Jak, gdzie, kiedy i z kim? Zasadniczo, pracowaliśmy nad nim przez parę lat. Ze względu, że gra w zespole nie jest naszą pracą na pełny etat, ukończenie utworów zajęło nam dość dużo czasu. Poza tym chcieliśmy żeby

"Headshot"… myślę, że jest to zainspirowane przez "Unreal Tournament", czyż nie? Mógłbyś wymienić parę swoich ulubionych strzelanek pierwszoosobowych? Nasz perkusista, Dan, stworzył ten utwór, muzykę i tekst. Poza graniem na perkusji jest on naprawdę dobrym gitarzystą i twórcą tekstów. Co najważniejsze zna się również na grach. Zasadniczo "Headshot" zostało głównie zainspirowane przez "Left 4 Dead" (kooperacyjny FPS traktujący inspirowany "28 dni później" - przyp. red.). Spytałem się go o jego ulubione strzelanki i on wymienił "Perfect Dark", "Timesplitters", nowe gry z serii "Wolfenstein" oraz gry z serii "Doom", "Half Life 2" oraz "Portal". Szczerze powiedziawszy nie jestem zbytnio osobą, której powinieneś zadać to pytanie, w strzelanki pierwszoosobowe nie grałem od czasów "Goldeneye" na Nintendo 64. Zawsze wolałem gry będące głębsze fabularnie - RPGi, tego typu rzeczy. Przed waszym "Carnival of Monsters" wydaliście "Fearful Symmetry". Czy mógłbyś opisać nam ten album w paru zdaniach? Patrząc w przeszłość z naszego obecnego punktu widzenia, to utwory były prostsze niż te z nowego albumu. Zasadniczo to możesz powiedzieć patrząc tylko na długość utworów, większość z


nich była długości trzech minut, lub czasami nawet mniej. Nadal jednak myślę, że jest tam trochę naprawdę niezłych rzeczy na tym albumie. Tytuł jest odniesieniem do trzech ostatnich utworów, które były trylogią dotyczącą przygody Spider-Mana nazwanej "Kraven's Last Hunt". To był pomysł naszego gitarzysty Kyle'a, który bardzo mi się spodobał. Napisał on wszystkie trzy utwory, pominąwszy już teksty do "The Grave", który ja stworzyłem po lekturze komiksów pożyczonych od niego. Nigdy nie czytałem wcześniej komiksów, jednak Kyle naprawdę je lubił, zaś ja sam polubiłem tą historię po przeczytaniu. Kiedy Kyle powiedział mi o tej trylogii uznałem, że to był świetny pomysł. Ogólnie Kyle jest świetnym gościem od pomysłów. Muzycznie był zawsze tą siłą twórczą w naszym zespole. Oczywiście wszyscy dają coś od siebie, jednak to on pisze najwięcej. Nagrywaliśmy to z Danem Goldsworthem, on też stworzył tą wspaniała grafikę, wraz z wieloma rzeczami w booklecie. Wciąż jestem dumny z tego albumu. Myślę, że jak lubisz thrash z Bay Area to prawdopodobnie znajdziesz tam coś dla siebie! Okładka na wasze demo "Terror Takes Shape" wydaje się być inspirowane przez zdjęcie Amerykanów, którzy podnoszą swoją flagę na Iwo Jima, czyż nie? Mógłbyś nam opisać okładki waszych wszystkich albumów? Tak, masz rację. Okładka została namalowana przez naszego przyjaciela, Farmera, który grywał w innym lokalnym zespole Risactonia. Zawsze tworzył najlepsze plakaty - zrób to sam - z staroszkolnym podejściem do grafiki do thrashu. Zasadniczo to zrobił też grafikę do "Laughter Then Madness Then Death", którą możesz znaleźć w booklecie naszego najnowszego albumu. Kolejny naprawdę utalentowany gość, którego mamy szczęście znać. Z tego co pamiętam to już gadałem o udziale Dan Goldsworthy jako artysty, pracował on z naprawdę kilkoma ważnymi zespołami i jest utalentowany. Myślę, że naprawdę zasługuje na to by być bardziej popularnym niż jest obecnie. "Fearful Symmetry" jest jego interpretacją Kravena z tej historii o Spider-Manie, o której gadałem wcześniej. Jest to niezłe dzieło, naprawdę lubię ten schemat kolorystyczny. Zaś nowy artwork jest po prostu wspaniały. Wiele osób wyrażało się na jego temat w samych superlatywach. Oczywiście, że Dan uwielbia thrash i wszystkie klasyczne okładki od Repki i naprawdę robi świetną robotę oddając ten klimat! Myślę, że to pomaga zachęcić ludzi do słuchania naszej mu-

Foto: Trashist Regime

Foto: Trashist Regime

zyki. Jeśli masz świetny cover to ludzie prawdopodobnie szybciej posłuchają twojego albumu i potraktują Cię poważnie.

zniwelować miksując to z tempem oraz za pomocą pomieszania długich i krótkich utworów, co mam nadzieję, zatrzyma uwagę słuchacza.

Mógłbyś porównać wasze albumy? Myślę, że pierwszą oczywistą rzecz jaką możesz zauważyć przy porównaniu tych dwóch albumów jest to, że naprawdę się rozwinęliśmy jako twórcy utworów. Kawałki na "Carnival of Monsters" są dłuższe, bardziej rozwinięte i mają bardziej skomplikowane struktury. Oczywiście nie jest to prawdziwe stwierdzenie dla każdego utworu, są wciąż takie proste kawałki jak "Antaractattack" i "Soldiers of Fortune", które są prostszymi, krótszymi thrashowymi kawałkami, jednak utwory takie jak "Laughter Then Madness Then Death" i "Metacidal Massacre" są bardziej ambitne i ekspansywne niż cokolwiek co stworzyliśmy na "Fearful Symmetry". Różnica w czasie trwania mówi wszystko. Oba albumy mają tą samą ilość utworów, jednak "Carnival of Monsters" jest dłuższe o 20 minut. Produkcja na naszym nowym albumie też jest lepsza. Dan zrobił świetną robotę na obu albumach, ale mieliśmy parę problemów z inżynierem dźwięku, który pracował nad perkusją do "Fearful Symmetry" i ostatecznym rezultatem było to, że brzmiały one sztucznie i bez życia. Uwielbiam dźwięk na "Carnival of Monsters". Jest bardziej naturalny, wciąż pełen energii, epicki wszędzie tam gdzie powinien. Wiem że to jest trochę długi album, jednak próbowaliśmy to

Mógłbyś nam wymienić najlepszy poziom z gry wideo? Powiedz coś o nim. Hmmm, trudne pytanie! Myślę, że naprawdę uwielbiam "Shadow of the Colossus", dlatego też napisałem o niej jeden z utworów na naszym najnowszym albumie. Ten moment, w którym pierwszy duży kolos się obraca, a Ty musisz wspiąć się na niego i zastanowić się, jak go pokonasz, to jest to, o czym gramy na tym utworze. Uznałem, że to jest po prostu zajebiście fajne. Pamiętam jak myślałem, to jest gra, która jest jak żadna inna. Była po prostu unikatowa i miała tą dziwną, fascynującą, skąpą i smutną atmosferę, którą tylko Japończycy umieją stworzyć. Jeśli powiem Monolith Productions, to co odpowiesz? Er… niewiele, niestety. Widziałem ich listę gier, nie grałem w żadną z nich, przykro mi! Czy mógłbyś powiedzieć coś nam o wydawnictwie Fat Hippy? Jest to małe, lokalne i niezależne wydawnictwo prowadzone przez gościa, który nazywa się Captain Tom, który także jest właścicielem głównego miejsca praktyki w Aberdeen. Stworzył Fat Hippy około piętnastu lat temu w celu sprawdzenia i pomocy lokalnym zespołom. Aberdeen jest dość daleko od innych miast Wielkiej Brytanii i wątpię aby giganci wydawniczy trudziliby się szukaniem czegokolwiek tak daleko na północ. Naprawdę szkoda, bo mamy u siebie zawsze wiele świetnych zespołów z każdego gatunku. Jednak tym małym zespołom jest ciężko radzić sobie z organizacją wszystkiego samemu. Fat Hippy nie jest bogate i nie ma rozbudowanej sieci czy coś, jednak pomagają nam radzić sobie z kopiowaniem, sortowaniem podkoszulków, koncertami i innymi takimi rzeczami. Byłoby o wiele trudniej bez nich. Nie jesteśmy zbytnio bogaci i prawdopodobnie nie zarobimy na tym zespole, więc gramy głównie z miłości do thrashu. Fat Hippy to rozumie i zapewnia nam pomoc niezbędną do kontynuowania istnienia naszego zespołu. Co zamierzacie robić w 2018/2019? Zagrać parę koncertów i zaprezentować swój album szerszej widowni. Z tak wieloma zespołami wokoło i współpracując z niezależnym wydawnictwem przebić się do ludzi będzie ciężko. Mamy już parę naprawdę świetnych recenzji na

THRASHIST REGIME

61


HMP: "The Calling" to Wasz drugi album nagrany w tym samym składzie. Czy Sergio, Scott i Jonathan zdążyli się już w pełni zaan gażować w zespół? Srdjan Bilić: Sergio, Scott i Jonny są w pełni zintegrowani z zespołem i tworzeniem nowej muzyki, a "The Calling" jest albumem, nad którym najbardziej współpracowaliśmy zespołowo jako całość. Przed tą płytą zwykle pomysły zradzały się dopiero w studiu nagraniowym, ale tym razem ćwiczyliśmy utwory na próbach przez dobre 8 miesięcy przed wejściem do studia. Jesteśmy bardzo zadowoleni z ostatecznego wyniku, ponieważ gitary i sekcja rytmiczna są bardzo dobrze ze sobą współgrają.

Foto: Trashist Regime

internecie, jednak dojście do mediów drukowanych w Brytaniii by zdobyć większą popularność jest praktycznie niewykonalne. Oni są jedynie zainteresowani zespołami będącymi w dużych wydawnictwach, mimo, że większość rzeczy dzieje się na scenie podziemnej! Myślę, że jeśli grasz muzykę metalową w Wielkiej Brytanii zawsze jest jakaś wybór. Było by całkiem fajnie wybrać się w trasę, jednak my wszyscy w zespole mamy pracę na pełny etat, przez co będzie to trudne do zorganizowania. Szczerze nie wiem czy to się wydarzy. Zobaczymy. Poza tym będziemy próbować zorganizować parę koncertów w Szkocji oraz próbować wyjść na zero z "Carnival of Monsters". Jeśli nam się to uda, to następnie planujemy także wersję winylową tego albumu. Myślę, że jest do naprawdę dobry album i wygląda świetnie, więc z pewnością zasługuje na wersję winylową. Poza tym nagraliśmy ponownie trzy utwory z naszego oryginalnego demo "Terror Takes Shape". Obecnie potrzebujemy ukończyć te nagrania i znaleźć najlepszy sposób na ich wydanie. Czego możemy się spodziewać po waszych koncertach? Energii, tak na sam początek! Lubię zejść ze sceny i pobiegać. Mam bezprzewodowy mikrofon i uwielbiam reakcję, kiedy grasz w pubie i zaczynasz biegać po nim i śpiewać w twarz ludziom, którzy wyglądają na tym wystraszonych! To sprawia, że na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Lubię również rozmawiać z ludźmi. Patrzeć im w oczy i sobie żartować. Czasami nawet używać auto-ironicznego humoru. Nie cierpię zespołów, które grają w małym barze, a zachowują się jakby byli na dużym stadionie. Ogarnijcie się. Lubię być na koncercie i czuć coś w stylu "hej, ale jesteśmy wszyscy tutaj zajebiści!" niż "my zespół, a wy fani". Lubię również głupie przebrania. Ostatnio nosiłem cylinder i strój prezentera cyrkowego, w celu oddania tego ducha karnawału. Kyle również lubi szalone koszulki. Tego się definitywnie spodziewajcie. Mógłbyś opisać nam obecną scenę thrash metalu w Wielkiej Brytanii? Jest naprawdę wiele wspaniałych zespołów z Wielkiej Brytanii, jednak większość rzeczy dzieje się w podziemiu. Jeśli szukasz zespołów, one są tam. Hellripper jest kolejnym zespołem z naszej okolicy, który został dostrzeżony rok czy dwa lata temu. Być może są bardziej mrocznym speed-metalem niż stricte thrashem, jednak mają owo thrashowe zacięcie. Risen Prophecy z północnej Anglii jest świetnym power-thrashem,

62

THRASHIST REGIME

ich gitarzysta Ross jest absolutnie nieprawdopodobny, zrobił również dla nas gościnnie parę solówek. Black Talon z Edynburga jest świetnym szkockim thrashowym zespołem, oni są trochę jak Dark Angel lub Forbidden, tak mi się wydaje. Disposable również z Edynburga, są młodzi i mają bardziej nowoczesne podejście, jednak wciąż z sercem skorym do thrashu. Poza tym jest kilka zespołów, które są już od lat i wciąż grają, jak na przykład Seregon oraz Shrapnel. Graliśmy z tymi zespołami na Full Thrash Assault parę lat temu i naprawdę fajnie jest zobaczyć, że ostatni album Shrapnel jest recenzowany na łamach prasy. Są naprawdę świetnym zespołem. Oraz Evile z powracającym do nich Ol Drake zaczną znowu grać, po paru latach ciszy z ich strony. Byli drogowskazem dla brytyjskiego thrashu przez ostatnią dekadę, jak i bardzo dobrym zespołem. Będę czekał na ich nowy album. Czy mógłbyś wspomnieć o jednym brytyjskim zespole z lat 80., który nie został dostrzeżony przez szerszą publikę? Niestety większość zespołów thrashowych z Wielkiej Brytanii jest przeoczona przez szersze grono słuchaczy. Ostatnio Ian Gasper napisał o nich książkę i przygotował zbiór pięciu płyt CD na temat historii brytyjskiego thrashu. Jest ona pod nazwą "Contract in Blood" dostępna za pośrednictwem Cherry Red Records. Jesteśmy na niej i to jest naprawdę zaszczyt dzielić strony z tak wspaniałymi zespołami jak Venom, Acid Reign, Evile, Gama Bomb i tak dalej. Xentrix zawsze był moim osobistym faworytem z wszystkich zespołów thrashowych z Wielkiej Brytanii. Wiem, że są kultowi ze względu na ich wykonanie coveru piosenki przewodniej z filmu "Ghostbusters", jednak ich drugi album, "For Whose Advantage", zasługuje na o wiele większą popularność, niż tą którą obecnie ma. Dziękuje za Twój czas. Co chciałbyś powiedzieć na koniec tego wywiadu. Chcę bardzo podziękować wszystkim, którzy poświęcili swój czas by rzucić na nas okiem, szczególnie dziękuję tym, którzy kupili nasze albumy! Naprawdę to doceniamy! Proszę powiedzcie o nas swoim przyjaciołom, śledźcie nas na mediach społecznościowych, Spotify i całej reszcie. Wyjdźcie z domów, pójdźcie na lokalne koncerty i wspierajcie podziemie - miejsce, w którym żyją najlepsze zespoły. Keep on thrashing! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Jaka dokładnie była ich rola w procesie tworzenia tego materiału? Scott i Sergio przynieśli położyli nam na stół swoje pomysły na utwory instrumentalne, które następnie wspólnie opanowaliśmy i udoskonaliliśmy jako zespół. Scott wcześniej pisał muzykę instrumentalną do swoich własnych projektów, a niektóre z nich dostosowaliśmy do stylu Primitai. Były to konkretnie "Curse of Olympus", "Into the Light" i intro utwór "Possess Me". Scott jest świetny w robieniu programów orkiestrowych i syntezatorowych, więc dobrze było wykorzystać te talenty i mieć zastosować takie elementy w naszej muzyce po raz pierwszy. Jak ich znalaźliście? Znaleźliśmy Sergio na stronie internetowej, na której muzycy szukają zespołów. Było to w sierpniu 2014 roku, kiedy nasz stary gitarzysta przeprowadzał się do Ameryki. Byliśmy pod wrażeniem gry Sergia, nim go spotkaliśmy dzięki filmom prezentującym jego umiejętności. Nie widzieliśmy żadnych przeszkód, aby zaprosić go do przyłączenia się. W kwietniu 2015 musieliśmy znaleźć nowego perkusistę i basistę. Mieliśmy szczęście, że Scott i Jonny stali się wolni, ponieważ ich zespół Dry The River zakończył działalność. Scott jest bratem Guya, a Jonny jest ich najlepszym przyjacielem z dzieciństwa, więc nie byli nam obcy. Wspierali Primitai przez wiele lat i przyjeżdżali na nasze koncerty. Bardzo ważne są dla nas dobre relacje i chemia z nowymi członkami, zatem dobrze się stało, że dołączyli do nas starzy przyjaciele. Myślę, że Wasz nowy album ma naprawdę dobre brzmienie. Czy jesteś zadowolony z efektu? Jesteśmy bardzo zadowoleni z brzmienia "The Calling". Poszliśmy w nagrywani perkusji na żywo i używaliśmy wzmacniaczy Marshalla starego typu, ale z drugiej chcieliśmy bardzo nowoczesnej, wysokiej jakości produkcji, i to właśnie otrzymaliśmy dzięki naszemu starannie dobranemu zespołowi inżynierów i producentów. Kto jest Calling"?

właściwie

producentem

"The


Bez prób dopasowania się do konkretnej niszy Scena brytyjska rozwija się w najlepsze o czym zresztą wielokrotnie pisano na tych łamach. Cały ruch NWOTHM (który oczywiście nie ogranicza się tylko do Wielkiej Brytanii) składa się z wielu wspaniałych kapel. Jedną z nich jest Primitai, który wydał właśnie swoją piątą, wypełnioną wpływami różnych odmian heavy metalu płytę pod tytułem "The Calling". Na nasze pytania zechciał odpowiedzieć gitarzysta Srdjan Bilić. Gitary i wokale zostały wyprodukowane przez Toma Keecha, Sergio nagrał swoje gitary z Julio Padronesem w Hiszpanii, a perkusja i bas zostały nagrane przez Pete'a Milesa. Wysłaliśmy wszystkie surowe wersje utworów do Lasse Lammerta z Niemiec, który jest czymś w rodzaju guru, jeśli chodzi o wzmacniacze gitarowe, i ponownie nagrał gitary, zmiksował i nadał albumowi odpowiedni kształt. Są to świetni goście i wykonali niesamowitą robotę. Wydaje się, że Wasze brzmienie jest trochę inne, bardziej melodyjne niż ma to miejsce u innych podobnych zespołów, ale Wasza muzyka to nadal oldschoolowy heavy metal. Ogólny pomysł z Primitai polega na tym, że gramy heavy metal inspirowany klasycznymi materiałami, ale bez prób dopasowania się do konkretnej niszy. Mamy jednak świadomość, że jest rok 2018 i chcemy swoje brzmienie dopasować do czasów, w których żyjemy. Dlatego w naszej muzyce można usłyszeć moc, elementy thrashu, melodię, szybkość, progresywność, symfonikę, wpływy NWOBHM, a nawet hard rock w wersji z lat 80-tych (śmiem to nazywać "glam"), ale nie można jednoznacznie zakwalifikować nas do jakiegoś konkretnego nurtu. Najważniejsza jest melodia, a cała nasza muzyka opiera się na tym. Moc pojawia się sama w naturalny sposób.

sty sprawiły, że postanowiliśmy je połączyć. "Into the Light" to po prostu odlot, kopanie tyłka i uczucie bycia niepowstrzymanym, podczas gdy "Into the Dark" opowiada o utracie kogoś, kto prowadził cię przez życie i dał Ci siłę do odniesienia sukcesu. Wchodzenie w "ciemność" oznacza, że Twoja przyszłość staje się niepewna, gdy ktoś, kto był zawsze przy tobie, odszedł. Które kawałki z tego albumu są Twoimi ulubionymi? Kocham je wszystkie. Włożyliśmy w to dużo pracy, więc trudno powiedzieć! "Overdrive" to ten, który wybraliśmy na pierwszy singiel, teledysk i ten, którym obecnie rozpoczynamy ka-

i Megadeth. Jednak każdy z nas ma wiele różnych inspiracji. Gdybym miał stworzyć listę zespołów, które reprezentują nasz gust, to może to być Symphony X, Saxon, Ratt, Mastodon, Skull Fist, Striker, Blind Guardian, Dokken, Angra, Rhapsody, Pantera, Accept i dużo więcej. To nie tylko muzyka tych zespołów sprawia, że chcemy grać. Radość sprawia nam, widzimy wszystkich ludzi, którzy chodzą na koncerty i świetnie się przy tym bawimy. Coraz częściej możemy usłyszeć więcej o ruchu New Wave Of Traditional Metal. Czy czujesz część tej sceny? Nasza muzyka to nie jest czysta forma NWOT HM, jednak jest w nie wiele tradycyjnych wpływów. Wielu naszych fanów i ludzi, którzy nas słuchają, pochodzi ze społeczności NWOTHM, a nasza wytwórnia wydaje głównie takie zespoły, więc ogólnie cieszymy się, że jesteśmy częścią tej sceny. Bycie częścią szerszej sieci zespołów i ludzi związanych z branżą jest najlepszym sposobem na rozwój. Dlatego jesteśmy wdzięczni za to, że jesteśmy mile widziani w tym ruchu. Widzimy również odrodzenie heavy metalu w

Wasz muzyka jest też wypełniona wspaniałymi melodyjnymi solówkami. Wszystkie świetne, klasyczne metalowe zespoły mają w jakichś swych legendarne rozpoznawalne solówki, a my po prostu chcemy grać zgodnie z tą tradycją. Solo powinno być jednym z najważniejszych elementów utworów. Podwójne solówki gitarowe to coś, co nigdy nie zawodzi, gdy grasz na żywo, dlatego zawsze lubimy harmonizować melodie gitar. "Posess Me" zaczyna się od odrobiny sab bathowych riffów. Nie sądzę, że sabbathowy styl był intencjonalnym odniesieniem, ale zgadzam się, że użycie dysonansowych akordów, takich jak te w "Possess Me" i na początku "Demons Inside", jest czymś, co było patentem Black Sabbath. Wspomniane utwory "Posses Me" i "Demons Inside" mają naprawdę demoniczne tytuły. Czy odnoszą się one do jakichś okultysty cznych doświadczeń? Kawałki te opowiadają o próbach ucieczki od twojego uzależnienia, którego metaforą jest demoniczna postać nieustannie wciągająca Cię z powrotem na złą drogę, z której usilnie próbujesz zejść. Demon najpierw kusi Cię, a kiedy przejmie nad Tobą kontrolę, niszczy wszystko, co masz. Przypuszczam, że tajemniczy, zły i destrukcyjny charakter ma wiele wspólnego z okultyzmem. Czy "Into The Light" i "Into The Dark" dwie części jednego długiego utworu? Te utwory zostały napisane osobno, ale ich tek-

Foto: Primitai

żdy koncert. To szybkie, energiczne, łatwo zapadające w pamięć melodie. Czuliśmy, że ta piosenka jest najlepsza, by przyciągnąć uwagę ludzi Okładka "The Calling" przypomina okładki metalowych albumów z lat 80-tych. Kto jest autorem tej grafiki i dlaczego zdecydowaliście się akurat na nią? Zbadaliśmy twórców okładek i stworzyliśmy listę tych, z którymi współpracę bierzemy pod uwagę. Naszym numerem 1. był Claudio Bergamin, ponieważ maluje ręcznie ale z bardzo nowoczesnym wykończeniem. Znajduje idealną równowagę między starą a nową szkołą. Chcieliśmy czegoś, co by wyglądało nowocześnie, ale nadal było ciepłe i nie było zbyt klinicznie. Byliśmy bardzo wdzięczni, że Claudio zgodził się pracować z nami, mimo że jest bardzo zajętym twórcą. Jakie metalowe zespoły sprawiły, że zechciałeś zająć się tworzeniem muzyki? Wśród zespołu wszyscy uwielbiamy "bogów" takich jak Judas Priest, Iron Maiden, Metallica

Wielkiej Brytanii. Odrodzenie heavy metalu rozpoczęło się około 2009 roku, ale prawdziwa eksplozja przypada na lata 2015/2016. Teraz w 2018 roku jesteśmy zasypywani premierami płytowymi brytyjskich kapel grających heavy, w tym licznymi debiutami (coś o tym wiem - dop. red.). Dużą pomocą była dla nas, jak i innych wytwórnia Dissonance Productions, która dba o odpowiednią promocję i dystrybucję. Jak ludzie reagują na Waszą muzykę podczas koncertów? Zawsze staramy się rozpoczynać koncerty z tak dużą energią, jak to tylko możliwe i odpowiednio dobieramy utwory do wykonania. Kiedy wszystko idzie zgodnie z planem, widzimy, jak niekiedy zdezorientowane twarze zmieniają się w uśmiechy i zaczyna się ostry headbanging. Zawsze zapraszam tłumy do wspólnego śpiewania. Czasem też pozwalamy tłumowi przejąć kontrolę. Bartłomiej Kuczak

PRIMITAI

63


Nie marnuj czasu na zrzucanie winy na innych, nie trwoń go na oczekiwania cudu oraz nie zaprzepaszczaj go, próbując ratować cały świat za jednym zamachem.

dom po niemiecku. Johnny Nuclear Winter: Język nie ma takiego znaczenia jak sposób, w jakim go używasz. Kiedy piszesz w naszym ojczystym języku, to o wiele większym wyzwaniem jest napisanie czegokolwiek, szczególnie, że teksty stają się naprawdę "zabawne", nawet jeśli w domyśle nie miały być zbyt poważne. Lub odwrotnie.

Czy "Ironcrossfire" został zainspirowany przez historię Trzeciej Rzeszy? Tak mi się wydaje. Co sądzicie o tym zagadnieniu? Johnny Nuclear Winter: Przykro że Cię zawiodę, jednak ten utwór nie został zainspirowany przez żaden kraj, który podżegał do wojny. Część tekstu tego utworu został złożony z wersów, które napisałem dla mojego starego zespołu do kawałka, który nie został nigdy nagrany. Uznałem więc, że mogę użyć ich w Axegressor, dodając do nich bardziej nihilistycznej, zimnej perspektywy. Ten utwór jest o tym, że wojny tworzą żyjące ludzkie potwory, a ludzie/żołnierze są tylko pionkami w większej grze, na którą nie mają w ogóle wpływu. Wszyscy ludzie, ideologie, religie i konstrukcje społeczne w obliczu śmierci są równie bezużyteczne. Ostrzał nie rozróżnia. Utwór sam w sobie jest kolejną grą słów.

Czy mógłbyś nam opisać temat utworu "Luoti Päähän"? O czym on jest? Johnny Nuclear Winter: Jest to zasadniczo utwór stworzony z klasycznych thrash metalowych zwrotów, lecz napisany w Fińskim. Dosłownym tłumaczeniem tytułu powinno być "Kula w łeb". Wersy oraz refreny są, powiedzmy, peł-

Co sądzicie o filmie Sama Peckinpaha, "Żelazny Krzyż"? Czy oglądaliście go? Co sądzicie ogółem o filmach drugowojennych? Seba Forma: Widziałem to kilka razy i uważam, że ma pewną wartość rozrywkową. Filmy drugowojenne są świetne, chociaż nie oglądam zbytnio telewizji czy filmów.

Ciężko mi jest napisać coś konkretnego, bo trochę jestem zmiażdżony prostotą tez, jaką zostałem zaatakowany przez wokalistę Johnny'ego, który w ten sposób odpowiedział na moje pytanie związane z motywami występującymi na ich najnowszym albumie "Bannerless". W pełni je popieram i dlatego wrzucam je do podtytułu, bo są one czymś, o czym wiele osób zapomina. O tym, jak i o utworach opowiedzą więcej gitarzysta Seba Forma oraz wcześniej wspomniany wokalista Johnny Nuclear Winter. HMP: Witajcie! Czy możecie opisać swoją muzykę w kilku słowach? Seba Forma: Na początku to był po prostu thrash metal, dość prosty. Próbowaliśmy grać go szybko i twardo. Teraz nasza muzyka jest bardziej zróżnicowana i ma więcej niuansów. Wciąż posiada ten ciężar, aczkolwiek coraz bardziej oddalamy się od naszych trzech pierwszych albumów. Skąd ta nazwa zespołu? Wiem, że jest ona wypadkową "axe + aggressor", jednak ciekawi mnie sama jej inspiracja. Johnny Nuclear Winter: Zawsze byłem fanem gier słownych i pieprzenia się ze słowami, frazami, metaforami, synonimami i językiem ogó-

słuszne, wtedy stój twardo na swoim, tak długo jak tylko tego potrzeba. Tchórze ewentualnie uciekną i prawdziwi towarzysze zostaną po Twojej stronie. Jest to społeczna "wojna" prowadzona w celu odsiania mętów ze swojego otoczenia.

Czy Wojna Zimowa nie jest w cieniu innych konfliktów Drugiej Wojny Światowej? Jest to całkiem ciekawy temat do zapoznania się, nie tylko w aspekcie najlepszego snajpera wszechczasów. Seba Forma: Więc, było wiele konfliktów, które wydarzyły się podczas i przed Drugą Wojną Światową i było wiele interesujących historii, które działy się na terenach Północnej Afryki, Chin, Malty, Grecji, Półwyspu Skandynawskiego i tak dalej, wymieniając tylko parę… nie jestem pewien na temat tego pomijania, jednak jeśli jesteś zainteresowany pewnymi wydarzeniami w szczególe to polecam lekturę książek związanych z tym tematem.

Foto: Axegressor

łem. Wpadłem na ten koncept mieszaniny słów jako nazwy dla nowego zespołu mojego przyjaciela, który - jak sie okazało - już miał swoją nazwę. I potem, kiedy dołączyłem do zespołu, kilka miesięcy od momentu kiedy szukali wokalisty, wykorzystalem ten pomysł. I tak, to jest połączenie "axe + aggressor", nie ma za tym jakiś głębszych dwuznaczności czy cokolwiek innego. Poza tym jest to dobre słowo dla Google, zawsze możesz znaleźć to czego szukasz! Czy sądzisz, że ludzie powinni tworzyć więcej muzyki metalowej w swoich natywnych językach. Zainspirował mnie do tego wasz utwór, "Luoti Päähän" oraz te wszystkie utwory So-

64

AXEGRESSOR

ne thrashowych klisz jak: skóra, łańcuchy, ogień, prymitywne zachowania oraz dziedzictwo metalu, jednak środkowa część tekstu nabiera bardziej apokaliptycznego tonu, kiedy tekst zaczyna opisywać kraje i kontynenty niszcząc wszystko w zasięgu wzroku. Wizje w klimatach zabij wszystko. Co chcieliście przekazać waszym "The Only Reward"? Johnny Nuclear Winter: Jest on o wewnętrznej walce, którą prowadzi każdy, kto przechodzi przez trudne czasy lub doświadcza niepotrzebnie dodatkowej presji od społeczeństwa lub ludzi z bliskiego kręgu. Jeśli wiesz co jest

Czy czytacie jakieś książki na temat zagadnień, które występują na waszym albumie? Na przykład o Zimnej Wojnie (utwór "SS-18 "Satan""). Seba Forma: Nie jestem autorem tekstów, aczkolwiek jestem zainteresowany historią USA od 50. do 80. i Zimna Wojna z pewnością miała wpływ na historię Ameryki. Nie używamy jednak zbyt często tego motywu i wojna sama w sobie nie jest naszą inspiracją. Johnny Nuclear Winter: Tytuł tego utworu był pomysłem Seby. Zainspirował mnie do napisania kawałka na temat wyścigu zbrojeń pomiędzy Związkiem Sowieckim i USA, jednak jego głównym motywem było to, że jeśli ten wyścig miałby ujście w wojnie (nuklearnej) to jedynym zwycięzcą zostałaby śmierć. Niestety obecnie nie mam zbyt dużo czasu na czytanie książek. Większość inspiracji na utwory pochodzi z życia codziennego, TV, wiadomości, konfliktów dziejących się na całym świecie, napięć społecznych, negatywnych i zaborczych emocji, paradoksów, ludzkiej wartości i jej braku i tak dalej. Co zainspirowało wasz utwór "Mind Castration" z albumu "Last"? Johnny Nuclear Winter: Niewiedza to szczęście. Im bardziej jesteś świadomy otaczającego świata, tym bardziej prawdopodobnym jest to,


że będziesz niespokojny, zatroskany o to dokąd zmierzamy jako rasa ludzka. Zasadniczo, to najszczęśliwymi ludźmi są Ci głupi i z przepranymi mózgami, którzy nie widzą tego, w jakim gównie żyją i czym są karmieni codziennie (nadmiar informacji, wręcz ich powódź, zjebana polityka, nieustannie zmieniająca się moralność, to w jaki sposób powinniśmy się zachować) lub upośledzeni psychicznie, przez co nie są w stanie zrozumieć żadnej z tych rzeczy. Wykastrować swój umysł, być wolnym?

realnymi. Nie będzie to tylko egzystencja, ale także cieszenie się własnym życiem. Tak więc, pomimo tego, że większość tych tekstów jest negatywna, bez nadziei i nihilistyczna, to jedyną lekcją jaką z tego wyniesiesz jest to, że to Ty jesteś jedyną osobą odpowiedzialną za to jak spędzisz te około 80 lat swojego życia na tej planecie. Nie marnuj go na zrzucanie winy na innych, społeczeństwo i tak dalej. Nie trwoń go na oczekiwanie na siłę wyższą, która za jednym zamachem weźmie wszystkie złe cechy. Nie zaprze-

ści? Seba Forma: Obecnie już pracujemy nad nowymi utworami. Myślę, że będzie wystarczająco materiału na nowy album. Oczywiście zajmie to trochę czasu by je ukończyć. Johnny Nuclear Winter: Poza tym planujemy parę koncertów po Europie, być może będziemy w stanie zapowiedzieć jakąś trasę wkrótce. Czy mógłbyś nam polecić trochę muzyki thrash metalowej z Finlandii? Mam tu na my-

Z tego co wiem to macie trzy pierwsze albumy kolejno zatytułowane "First", "Next" oraz "Last". Co miał na celu ten zabieg i czy ten zbieg okoliczności oznacza coś ważnego? Johnny Nuclear Winter: Znowu parę gier słownych, jednak tu masz rację, nazwy są połączone. Nawet okładki tworzą spójną całość, taką historię, od "Command" przez "Next" i skończywszy na "Last". Pierwszy album jest ukazany z perspektywy żołnierza w momencie, w którym wjeżdża czołg i nie można nic zrobić, by zatrzymać eskalację konfliktu. "Rozkaz" został dostarczony. Następnie, jest tam osoba, która została uwięziona w ruinach, które kiedyś były jej domem, czekając na ostateczny cios. Trzeci album jest ukazany z perspekty historyka/antropologa, który uczy się na błędach z przeszłości. Ostatnich błędach? Czym się różni wasz "Bannerless" od waszych poprzednich albumów? Seba Forma: Już wcześniej w pewien sposób odpowiedziałem na to pytanie. Ten album jest krokiem naprzód pod względem muzycznym. Poprzednie albumy były prostsze. Na "Bannerless" zmieniliśmy trochę koncept tworzenia utworów, wciąż mają trochę thrashowych elementów, ale już nie tak bardzo. Myślę, że idziemy dalej, może trochę bardziej w kierunku progresywnego rocka i tradycyjnego heavy metalu. W każdym razie już nie mam takiej chęci na szybkie utwory, myślę, że się starzeję (śmiech). Johnny Nuclear Winter: Złożenie tego albumu zajęło nam sporo czasu, w porównaniu do poprzednich albumów. Było to spowodowane wieloma problemami natury osobistej i paroma innymi, które przesunęły jego produkcję w czasie. Nie widzę tu potrzeby wdawania się w szczegóły, najważniejsze jest to, że ten album w końcu powstał. Tak więc całościowy proces tworzenia od pomysłów na riffy do kompletnych utworów rozciągnął się do rozmiarów większych niż poprzednio. Pierwszy utwór (czyli "Truth Prostitute") był praktycznie gotowy pod koniec 2014r., zaś ostatni tekst do pewnych części utworu zostały napisane w studiu tak w styczniu 2017r. Postaram się wymyślić parę słów kluczy, które charakteryzują tematy na waszym albumie: pewność siebie, unikalność oraz wolność (od rządu). Czy mam rację? Mógłbyś powiedzieć więcej o głównym przekazie tego albumu? Johnny Nuclear Winter: Nie nazwałbym żadnej treści z moich tekstów przekazem, ponieważ w większości są czymś, co musiałem wyrzucić z swojej głowy. Ujściem frustracji, złości i niesmaku. Jednak dla mnie tytuł albumu sam w sobie jest podsumowaniem wszystkich motywów zawartych w utworach. Nie służąc pod żadnym banerem, w sensie fizycznym, poglądowym czy duchowym, rób to co czujesz, że jest słuszne. Niezależnie od tego co inni mówią, co autorytety próbują ci powiedzieć, co jest obiegową opinią w społeczeństwie. Pomijającym pewne rzeczy, będziesz w stanie osiągnąć trochę znaczenia w swoim życiu. To nie będzie tylko gonitwa za marzeniami, to będzie czynienie ich

Foto: Axegressor

paść go na próby uzdrowienia i pomocy całemu cholernemu światu za jednym zamachem. Pozwolę sobie już zejść z poważnych tematów i zadam pytanie bardziej techniczne. Gdzie, jak i kiedy nagraliście wasz najnowszy album? Seba Forma: Nagrywaliśmy ten album w studiu Noise for Fiction z Joona Lukala tutaj w Turku i jest to samo studio, którego używamy od roku 2011. Nie pamiętam dokładnych dat, ale sesja nagraniowa była w styczniu 2017r. Zwykle nagrywamy perkusję jako pierwszą, kiedy ja gram demówki gitarowe, jednak w tym czasie użyliśmy tych demówek również jako jedną ścieżkę gitarową, co zaoszczędziło nam trochę czasu. Kiedy nagraliśmy bębny, wtedy był czas na drugą ścieżkę gitarową. Po tym bas, trzecia ścieżka gitarowa i na końcu wokal. Tak więc to zajęło jakieś zwykłe 5-7 dni. Johnny Nuclear Winter: Potem Joona dał nam pierwszą wersję, tak gdzieś po 6-8 tygodniach, zaś końcowy mastering został skończony wczesną wiosną 2017r. Wtedy zaczęło się polowanie na nowe wydawnictwo...

śli m.in zespoły takie jak Mosh Angel. Johnny Nuclear Winter: Legendarne A.R.G i parę nowych obiecujących zespołów, takich jak Nuclear Omnicide, Rapid oraz Ceaseless Torment. Komu chcielibyście zadedykować wasz utwór "Don't Be an Asshole"? Seba Forma: Dedykuje sobie! Johnny Nuclear Winter: Waginie. Dziękuje za wywiad, co chcielibyście powiedzieć na koniec naszej rozmowy? Johnny Nuclear Winter: Wersja winylowa "Bannerless" najprawdopodobniej ukaże się wraz z wydaniem tego wywiadu, tak więc polecam wszystkim fanom dużych krążków na zdobycie go w ten, lub inny sposób. Jednym z nich jest kontakt bezpośredni do nas, zaś innym na przykład jest jego zakup w Record Shop X. Dziękuje tobie Jacek i całemu magazynowi HMP za ten wywiad oraz za wsparcie! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Co doprowadziło was do Listenable Records. Co sądzicie o tym wydawnictwie? Johnny Nuclear Winter: Skore do współpracy i uczciwe wydawnictwo. Zapewne oczekiwali od nas czegoś innego na naszym czwartym albumie i po tym jak się zapoznali z jego ostateczną wersją, to otwarcie stwierdzili, że jest to coś, czego prawdopodobnie nie będą wiedzieli jak zareklamować i pozwolili nam pójść. Praca z Laurentem i Listenable Records była przyjemnością, szczególnie, że on i wydawnictwo działają tak długo i wydali tyle albumów, że miałem okazję i przyjemność słuchać muzyki spod ich skrzydeł. Co zamierzacie robić w najbliższej przyszło-

SHADOWKEEP

65


"Wolę być mniej popularny i mieć wszystko pod kontrolą Chastain zdaje się być jednym z bardziej niedocenionych oraz jakby trochę zapomnianych zespołów z nurtu "US metal". W tym roku David i jego ekipa przypomnieli o sobie reedycjami swych dwóch klasycznych albumów. Poza tym ukazał się zaginiony materiał z sesji Davida razem z ŚP Markiem Sheltonem. Oto rozmowa z liderem grupy Chastain. HMP: Witaj David. Twoja maszyna działa już od 34 lat. Czy spodziewałeś się tego, kiedy zakładałeś swój zespół? David Chastain: Szczerze mówiąc, na początku nie brałem pod uwagę długowieczności zespołu. Po prostu staraliśmy się nagrywać najlepsze albumy, jakie wówczas mogliśmy dysponując określonymi zasobami. Mogliśmy jedynie mieć nadzieję, że nasza kariera trochę potrwa. Czy kiedykolwiek uważałem, że Chastain nadal będzie strzałem w dziesiątkę? Zespołem ciągle tworzącym nową muzykę i zdobywającym kolejne pokolenie fanów. Naprawdę nigdy nie brałem pod uwagę takiego scenariusza. W tym roku Pure Steel Records ponownie wydało dwa klasyczne albumy Chastain: "The 7th Of Never" i "The Voice Of The Cult". Jak oceniasz te płyty po latach?

Oba albumy mają dwa dodatkowe utwory. Są to odrzuty z sesji, czy coś innego? Około 10 lat temu wydaliśmy "Wicked Riffs 8790", który zawierał instrumentalne wersje utworów Chastain z lat 1987-1990. Stąd pochodzą te bonusowe utwory. Osobiście nie wiedziałem, jakie kawałki to będą. To była decyzja wytwórni. Czy możemy spodziewać się kolejnych nowych wydań innych pozycji z Waszej dysko grafii? Tak. Niedługo pojawi się winylowa reedycja albumu Chastain "In An Outrage" z serii Night of the Vinyl Dead. Istnieje również cyfrowa reedycja "Sick Society". Na początku 2019r. Zostanie wydane demo "Sick Society". To są te same utwory w formie Demo. Myślę, że gitara w tych wersjach brzmi znacznie lepiej. Również

się nami dawno znudzili. Kiedy Leather Leone opuścił zespół w 1990 roku, próbowałeś znaleźć faceta na wokal? Dlaczego porzuciłeś ten pomysł? Leather i ja wypaliliśmy się. Co roku nowy album a potem trasa. Mimo, że nasze pierwsze pięć albumów zostało docenione przez krytyków oraz fanów, nigdy nie zaistniały one w świadomości mas. Po prostu nadszedł moment, gdy zdecydowaliśmy, że będziemy realizować się w innych projektach. Miałem już inny zespół, CJSS, z którym nagrałem kilka albumów. Moje albumy instrumentalne sprzedały się znacznie lepiej niż albumy Chastain pod koniec lat 80. i na początku lat 90. Leather także nigdy nie mogłaby w Chastain zrealizować tego, co zawsze chciała zrobić, więc po prostu zrobiła sobie przerwę od muzyki. Spotkałem Kate French w 1994r. i bardzo polubiłem jej głos, a co ważniejsze jej styl pisania. Byliśmy bardzo produktywni podczas naszych pierwszych sesji. Słyszałem również, że próbowałeś śpiewać na kilku koncertach. Tak, mam pewne umiejętności wokalne, więc czasem mogę zaśpiewać trochę, jeśli muszę, ale raczej wolałbym tego nie robić. Nie mam dużej skali, ale mam całkiem niezły skok. Moja barwa naprawdę niezbyt pasuje do heavy metalu. Wykonuję wszystkie wokale na albumie mojej grupy Southern Gentleman "Exotic Dancer Blues", a mój wokal w pewnym stopniu pasuje do tego stylu. Właściwie tuż przed spotkaniem z Kate zrobiłem krótką trasę, w czasie której śpiewałem. Z nagrań, które słyszałem nie brzmi to jakoś przerażająco (śmiech). Jednak nie jest to dokładnie to.

Foto: Chastain

Uważam, że "The 7th of Never" ma najbardziej "postrzępioną" gitarę ze wszystkich albumów Chastain. Niektóre utwory są dość skomplikowane w porównaniu do innych naszych albumów. Natomiast "The Voice of the Cult" to wg mnie najbardziej komercyjny album Chastain. Ma wiele utworów, które były wtedy bardzo "przyjazne dla radia", a tytułowy utwór zdaje się być naszym najpopularniejszym. Jestem z nich dumny. Oczywiście uważam, że każdy album Chastain jest na swój sposób dobry Jesteś zadowolony z wizualnej strony wspom nianych reedycji? Nigdy nie byłem zbytnim miłośnikiem tych okładek. Tak naprawdę nie odnoszą się zbytnio do tytułów albumów. Myślę jednak, że ten winylowe wersje to kawał dobrej roboty.

66

CHASTAIN

chcę zrobić coś z "In Dementia", ponieważ uważam, że jest to najlepsze wydawnictwo nagrane z Kate i jeden z moich ulubionych albumów Chastain. Mamy również kilka koncertów Chastain z Leather, które znaleźliśmy niedawno. Być może wydać kiedyś tam zostaną wydane. Kolejny rok to także 30-lecie wydania "Shock Waves" Leather i mojego "Within The Heat", z którymi prawdopodobnie zrobimy coś wyjątkowego. Chastain nigdy oficjalnie się nie rozpadł, ale mieliście kilka przerw. Czy uważasz, że to wpłynęło dobrze na ten zespół? Trudno powiedzieć... ale po całym tym czasie wciąż jest zainteresowanie zespołem, więc może to była właściwa decyzja. Gdybyśmy co roku wydawali nowy album, po 30 płytach ludzie by

Czego żałujesz najbardziej w swojej karierze? Myślę, że wszystko poszło całkiem nieźle, chociaż w pewnym momencie miałem wybór, który mógł znacząco wpłynąć na naszą ogólną popularność. Odrzuciłem oferty dużych wytwórni i propozycje managementu, które z pewnością uczyniłyby mnie i moje zespoły większymi i bardziej znanymi. Myślę, że wybór, którego dokonałem jest mimo to dobry. Wolę być mniej popularny i mieć wszystko pod kontrolą niż być wielką gwiazdą, która de facto, na nic nie ma wpływu. Nie jestem dobrym naśladowcą. Wolę prowadzić... nawet jeśli jestem na skraju urwiska! Odrzuciłem także kilka propozycji tras, ponieważ nie chciałem grać przed zespołami, które uważałem za znacznie gorsze pod względem muzycznym od nas. Być może zgodziłbym się zrobić to w przypadku pojedynczych występów, ale nie kilkumiesięcznej trasy. Wasz ostatni album został wydany w 2015 roku. Kiedy możemy spodziewać się kolejnych nowych rzeczy od Chastain? Jak zapewne wiesz lub nie, w 2017 roku


ponownie wydaliśmy "We Bleed Metal" z zupełnie przearanżowaną muzyką, więc technicznie nie jest to nowy album, ale z pewnością był to dla mnie w pewnym sensie nowa rzecz. Nie sądzę, żeby ktokolwiek kiedykolwiek zrobił coś podobnego do tego. Kiedy coś nowego? Nigdy nie wiadomo. Właśnie ukończyłem tworzenie 20 nowych utworów. Teraz zastanawiam się czy je nagrać, czy napisać 20 kolejnych. Lubię tworzyć pisać muzykę bo to sprawia mi przyjemność. Jednak wchodzenie do studia i nagrywanie ich staje się prawdziwą pracą, a cała przyjemność z tego zdaje się znikać. Często zmieniał się Wasz skład. Czy masz kontakt z byłymi członkami Chastain? Z większością tak. Ponieważ nie koncertuję zbyt często, większość ludzi wie, że to raczej projekt studyjny. Ken Mary grał na pięciu moich albumach i nigdy nie grał z nami na żywo. Stian Kristoffersen grał na pięciu lub więcej albumach, które wyprodukowałem i nigdy nie poznałem go osobiście. Ten rok przyniósł nam również specjalne wydawnictwo. Mam na myśli "The Edge Of Sanity" sygnowany nazwą Shelton / Chastain. Przede wszystkim chciałbym cię zapy tać, co czułeś, kiedy usłyszałeś o śmierci Marka? Byłem bardzo zszokowany. Miałem kontakt z Markiem dzień czy dwa przed jego ostatnim koncertem i był on jak zwykle sobą. Kiedy ktoś powiedział mi, co się stało, początkowo nie wierzyłem, dopóki nie potwierdziłem tego z innymi członkami Manilla Road. Byliście przyjaciółmi. Jak go zapamiętałeś? Nie byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Bardziej do nas pasowałoby określenie "muzyczni przyjaciele". Zawsze podziwiałem talenty Marka. Był jednym z najlepszych wszechstronnych metalowych muzyków wszechczasów. Mark był świetnym kompozytorem, autorami tekstów, gitarzystą i wokalistą. Ta taśma demo została znaleziona przez Phila Rossa w domu Marka. Czy pamiętasz coś z tej sesji? Phil znalazł taśmę w kolekcji Marka i był zaskoczony, że nigdy nie została wydana. Oczywiście przez cały czas byłem w posiadaniu taśmy-matki. Na dobrą sprawę, to opublikowałem jeden utwór na Facebooku kilka lat te-

Foto: Chastain

mu. Piszę dużo muzyki i przekazuję muzykę innym wokalistom, aby zobaczyć, co mogą z nią zrobić. Wysłałem Markowi pierwszy utwór "The Edge of Sanity" i byłem zachwycony tym, co z nim zrobił. Potem przez następny rok wysłałem mu resztę materiału. Zawsze podobały mi się te utwory, ale oboje byliśmy bardzo zajęci naszym zespołami i nigdy nie robiliśmy z tym nic więcej. Myślę, że Mark jest również niesamowitym tekściarzem. Więcej informacji na www.sheltonchastain.com. Słyszałem, że początkiem Waszej współpracy był kontrakt, jaki Manilla Road podpisała z Twoją wytwórnią Leviathan Records. Nie jestem pewien, w jakich okolicznościach po raz pierwszy spotkaliśmy się z Markiem. Tak, podpisałem kontrakt z zespołem i pomogłem znaleźć dla nich dobre studio, twórcę okładki i wydałem "Out of the Abyss" w jednej z moich wytwórni. Wydałem także następny album Manilla Road "The Courts of Chaos" i solowy album Marka "Guitar Master" około 2000 roku. Traktowaliście ten projekt całkowicie poważnie? Jestem pewien, że planowaliśmy coś z tym zrobić, kiedy nagrywaliśmy te utwory. To była na-

prawdę dobra zabawa. Naprawdę nie musieliśmy się martwić o to, że jesteśmy "komercyjni", i mogliśmy robić dokładnie to, co chcieliśmy. Myślę, że obaj mieliśmy kupę frajdy. W tym czasie prasa już narzekała, że mam zbyt wiele projektów Chastain, CJSS i moją muzykę instrumentalną. Więc nie chciałem słuchać narzekań na to, że zakładam kolejny zespół (śmiech). Tytułowy utwór pojawia się na albumie Zanister zatytułowanym "Symphonica Millenia". Jak do tego doszło? Zawsze uwielbiałem utwór "The Edge of Sanity" i nagranie go na tym albumie było sposobem, aby w końcu ujrzał światło dzienne. Te utwory Shelton/Chastain zawsze były dla mnie wyjątkowe. Jednak często tak jest, że ktoś, kto nagrał blisko sto albumów z wieloma zespołami, nie jest czasem w stanie opublikować wszystkiego, co stworzył i kończy z tysiącem godzin nie opublikowanej muzyki w szafie. Na demo znajdują się dwie wersje utworu "Orpheus Descending". Skąd pomysł na taki krok? W rzeczywistości istnieją trzy różne wersje utworu. Trwają po 12, 16 i 21 minut. Fajnie było ciągle zmieniać, rozszerzyć i edytować ten utwór. Ma w sobie trochę thrashowych elementów. Chciałbym mieć możliwość cofnięcia czasu i powtórzenia niektórych głównych partii gitar, ale niestety to nie możliwe. Oryginalnie został nagrany na 4-ścieżkowym magnetofonie, więc niektóre utwory zostały wstępnie przemieszane na wczesnym etapie nagrywania. Oczywiście zremasterowałem oryginalne wersje, aby dostosować je do poziomów dźwięku AD 2018. Dzięki za rozmowę. Cała przyjemność po mojej stronie. Mam nadzieję, że ludzie polubią klasyczny metal w naszym wydaniu! Miło było posłuchać jeszcze raz swoich starych albumów. Bartłomiej Kuczak

Foto: Chastain

CHASTAIN

67


Heavy metal nigdy nie rozpoczął żadnej wojny Poznając nową płytę Irlandczyków możecie nie tylko załapać się na kawałek zupełnie fajnego heavy metalu, ale też poznać część kultury Irlandii Północnej. Ba, wokalista zachęca wręcz, żeby z ich najnowszą płytą, "Lucifer's Factory" zwiedzać ich kraj, bo każdy kawałek opowiada o innym miejscu owianym legendą, a sama płyta śmiało może robić za... przewodnik turystyczny. HMP: Na Waszej nowej płycie ukryło się chyba kilka irlandzkich legend. Jesteście z Belfastu, należycie do UK, ale chyba czujecie się po prostu Irlandczykami? John Harv: Cześć Kasia, cieszę się, że mogę z Tobą rozmawiać i dziękuję za danie nam szansy na szczegółowe omówienie naszego nowego albumu "Lucifer's Factory". Rozmawiasz z Johnem Harvem Harbinsonem, wokalistą Stormzone. Na to pierwsze pytanie nie jest łatwo odpowiedzieć ze względu na to, że specyfika w Irlandii Północnej i Irlandii Południowej, czasami sprawia, że trudno jest określić siebie jako Irlandczyka albo Brytyjczyka. Z reguły staramy się nie wypowiadać na ten temat, żeby uniknąć niepotrzebnych sporów. Do tej pory Stormzone wydało sześć albumów, łącznie 76 utworów, a żaden kawałek nie został napisany

Jak środowisko Belfastu wpłynęło na Waszą twórczość? Jest coś specyficznego dla tego miasta, co kształtuje tamtejszy heavy metal? Z moją opinią na temat sceny rockowej i metalowej w Belfaście może być problem, bo mieszkałem w Madrycie, w Hiszpanii przez ostatnie sześć lat. Tam nadal jest pasja i zainteresowanie metalem, które nigdy się nie zmniejszyło. Tam jest tyle rockowych klubów i barów, że naprawdę muszą walczyć między sobą o przyciągnięcie hiszpańskich fanów rocka, a liczba fantastycznych koncertów wielkich zespołów, które grają tam co roku, jest niesamowita. Toteż kiedy wracam do Północnej Irlandii tęsknię za metalowym stylem życia Madrytu. Wynika to z faktu, że tutaj tak naprawdę nie ma takiego samego entuzjazmu dla granego przez nas typu muzyki. Wiadomo, to mały kraj, więc liczna ludności

Foto: Stormzone

ani o polityce, ani o religii. W Północnej Irlandii są to tak wrażliwe tematy, że wykazanie preferencji co do jakiejś religii może odciąć nas od całej grupy naszego społeczeństwa. Wszystkie kompozycje na "Lucifer's Factory" zostały napisane na temat mitów i legend związanych z Irlandią Północną, gdzie wszyscy mieszkamy, ale można je tak naprawdę określić jako mity i legendy irlandzkie, bo wszystkie te historie powstały setki lat temu, zanim w Irlandii zaprowadzony został podział na Irlandię Północną i Południową, wtedy była tylko jedna Irlandia. Co do naszych odczuć, lubię myśleć, że stworzyliśmy nową religię, której każdy może czuć się członkiem i nigdy nie zapanują w niej podziały - to religia heavy metalu. To ona zbliża ludzi, zamiast ich dzielić a heavy metal jest religią wyznawaną przez ludzi na całym świecie i z tego, co mi wiadomo, heavy metal nigdy nie rozpoczął żadnej wojny!

68

STORMZONE

musi być wzięta pod uwagę, a poza tym mamy parę fajnych miejscówek, jak na przykład Diamond Rock Club czy The Limelight. Niestety prawda jest taka, że podczas gdy do tych miejsc ludzie licznie chodzą, kiedy gra w nich międzynarodowej sławy zespół, to lokalne kapele mają duży problem z przyciąganiem ludzi na swoje występy. Nasza najlepsza szansa, a na szczęście mieliśmy ich dużo, to zagrać jako support przed jakimś większym zespołem grającym w Belfaście. To dla nas dużo łatwiejszy sposób na granie naszej muzyki dla ludzi, którzy prawdopodobnie nigdy wcześniej o nas nie słyszeli, a przez ostatnich kilka miesięcy, grając z Y&T, Diamond Head, Inglorious i Anvil podczas różnych okazji, zdobyliśmy naprawdę niezłe zainteresowanie lokalne. Wiele albumów sprzedanych przez Metal Nation jest prawdopodobnie wysyłanych do naszego kraju, co brzmi obiecująco. Mieliśmy parę świetnych zespołów z Irlandii z Thin Lizzy na czele, ale myślę, że większo-

ść zespołów metalowych stworzonych tutaj w latach 80., zapatrywało się raczej za irlandzkie morze, do Wielkiej Brytanii w okresie NWoB HM. Fantastycznie było doświadczyć wyłaniania się takich nazw, jak Saxon, Iron Maiden czy Diamond Head - podczas zakładania zespołu trudno było zignorować pierwotną siłę i atmosferę tamtej epoki, zwłaszcza dodając do tego to, co wychodziło z USA, typu Queensryche. Szczerze mówiąc, pochodzenie z Irlandii Północnej bardziej wpłynęło na fakt zostania fanem heavy metalu, niż sam wpływ zespołów. Przeżyliśmy naprawdę trudne czasy w okresie między 1969 a 1997 rokiem, co nazywane jest "Konfliktem w Irlandii Północnej". Przez media było to odbierane jako konflikt między jedną religią a drugą, ale w większości było to napędzane przez polityków i terrorystów, a zwykli ludzie padali ofiarą strzelanin. Tak więc odkrywanie heavy metalu za młodu pozwalało uciec od tych konfliktów, a kiedy heavy metalowe zespoły grały w Belfaście, naszej stolicy, religia była tylko jedna, a był nią heavy metal. Legendy, które poruszacie nie są znane. Mity i legendy zawarte w utworach z albumu "Lucifer's Factory" nie są dobrze znanymi historiami, z którymi ludzie zwykle kojarzą Irlandię, ale właśnie taki jest cel tej płyty. Chcieliśmy, żeby ludzie dowiedzieli się czegoś nowego o Irlandii Północnej i może przy okazji spojrzeli na nasz kraj z innej perspektywy. Jeśli ktoś po przesłuchaniu tego albumu zdecyduje się odwiedzić naszą ojczyznę, to ma do wyboru różne opcje i może odwiedzić nowe miejsca, które zwykle nie znajdują się w typowych przewodnikach turystycznych, a "Lucifer's Factory" może być właśnie takim ich przewodnikiem! W ten sposób można nie tylko poznać nowe mity i legendy, i odwiedzić realne miejsca z nimi związane, ale też możliwość słuchania Stormzone podczas podróży! Skąd pomysł aby napisać o Albhartach? Albhartach był prawdziwym Północnoirlandzkim wampirem, który terroryzował ludzi na północnym zachodzie Irlandii Północnej, do czasu aż nie został złapany i pogrzebany żywcem pod trzema ogromnymi głazami niedaleko miasta Limavady. Niedawno farmerzy próbowali usunąć te kamenie, żeby mieć ziemię pod uprawę, ale ich maszyneria odmówiła posłuszeństwa, więc stwierdzili, że lepiej będzie, jeśli zostawią Albhartacha w spokoju. Dracula jest najpopularniejszym wampirem, ale twórca Draculi, Bram Stoker, odwiedził miejsce pochówku Albhartach i rozmawiał z lokalnymi mieszkańcami przed napisaniem tej znanej powieści! Na temat tego, czym jest Cushy Glen, nie znalazłam informacji prawie wcale. Cushy Glen był bezwzględnym rozbójnikiem i


mordercą z osiemnastego wieku, który nie przejmował się stereotypowym obrazem rozbójnika - koń, maska i pistolet. Zamiast tego czaił się w ciemnych zakamarkach w pobliżu pubów zlokalizowanych w miejscu, które później zwane było mianem "Murder Hole". Ukrywał się, obserwując drzwi pubów, kiedy zbliżał się czas zamknięcia, czekając na pijanych maruderów, po czym ich śledził, podrzynał im gardła i zabierał wszystko, co przy sobie mieli. Potem grzebał ich na pobliskim cmentarzu w dopiero co wykopanym dla kogoś innego grobie. Miał czelność obserwować pogrzeb innej osoby spuszczanej do tego samego grobu. Cushy Glen wiedział, że w tym dole jest już ciało jego wczorajszej ofiary, zaraz pod miejscem na trumnę. Jego życie pełne morderstw i rozbojów zostało zakończone przez grupę mężczyzn, którzy rozpracowali jego metody. Podczas jego ostatniej kradzieży napotkał paczkę facetów, którzy go przyłapali na gorącym uczynku, schwytali i powiesili! Podobno jego żona z nim współpracowała, a Cushy Glenowi zaoferowano łaskę w jego wyroku, jeśli zdradziłby, kim jest jego wspólnik, ale ten się nie przyznał, chcąc uratować żonę, która ostatecznie nie zawisła razem z nim. Nie chciałem gloryfikować makabrycznych morderstw i rozbojów, więc tekst odzwierciedla fakt, że Cushy był pokręconym rozbójnikiem, ale chciałem nieco rozszerzyć tę historię, żeby ludzie mogli stać się częścią jego cudacznych przestępstw, ale też, żeby czuli tę determinację miejscowych, żeby go złapać i położyć kres jego występkom. Wersy miały pokazywać fazę planowania jego ataków oraz kobietę, która była zamieszana w jego rozboje. Poza tym jego pragnienie, żeby nie obciążać kobiety winą, kiedy już go złapano. Część przed refrenem ukazuje te miejsca, w których Cushy leżał czekając na swoje ofiary oraz to, do którego uciekł, kiedy już wiedział, że jego czas się skończył. Refreny są opowiadane z perspektywy gangu, na którym spoczęła odpowiedzialność za schwytanie Cushy'ego. Nie mamy pewności, czy ta radość w refrenach wynika z tego, że Cushy został znaleziony i powieszony, czy dlatego, że nie poddawał się do samego końca i cieszy się ze swojego przeznaczenia, ale za to jego żeńska wspólniczka uciekła od podzielenia jego losu - pierwszy wers drugiej zwrotki leci tak "Pomógł dziewczynie dwa razy gorszej od siebie samego", więc istnieje możliwość, że on dalej będzie żył w niej, z potencjałem kolejnych brutalnych mordów! Muszę się przyznać, że zakochałam się w re-

Foto: Stormzone

frenie do tytułowego kawałka z nowej płyty. Jego linia wokalna jest tak zaskakująca i nośna, że słucham go już kilkanaście razy z rzędu. Kto jest szczęśliwym autorem tego refrenu? Jako wokalista zespołu piszę wszystkie teksty i melodie do zwrotek i refrenów do wszystkich kawałków Stormzone. Chłopaki ufają, że wymyślę ciekawe historie, motywy i melodie, i zawsze cieszą się, że mogę dać mi muzykę, z którą mogę pracować, a oni nie muszą się już niczym przejmować. Utwór tytułowy "Lucifer's Factory" jest kompozycją bazującą na relatywnie nowej legendzie z Irlandii Północnej - traktuje o budynku, który naprawdę istniał pod koniec XIX wieku w Belfaście, a którego używano do odpalania zapałek i papierosów! Jeśli wygooglujesz "Lucifer's Match Factory", to go znajdziesz. Samo istnienie nie jest obiektem mitu, ale budynek spłonął na początku XX wieku, razem z brygadzistą i kilkunastoma nastoletnimi pracownikami. Przez długie lata po tej tragedii miejscowi słyszeli pełne bólu wrzaski dochodzące z ruin tejże budowli, które ustały dopiero jakieś 50 lat temu, kiedy to ruiny zostały pobłogosławione przez duchownego i wyburzone. Na początku tego kawałka słychać krzyki. Pomyślałam, że inspiracją do takiego początku

kawałka może być Powerwolf i ich "Resurrection by Erection". To przypadek? Tak, to tylko zbieg okoliczności, Powerwolf to świetny zespół, ale początek "Lucifer's Factory" to w całości pomysł naszego gitarzysty i producenta, Steve'a Moore'a, który nagrał swoje córki krzyczące co sił w płucach. Potem stworzył jakieś industrialne dźwięki "maszynerii fabrycznej" i połączył obracające się koła i maszyny mielące z wrzaskami swojej córki, żeby oddać terror, którego doświadczyły biedne dzieciaki i ich majster, kiedy zorientowali się, że Fabryka Szatana stanęła w płomieniach, a oni nie mają szans na ucieczkę. Te krzyki były bardzo znaczące, ponieważ makabryczna historia Fabryki Szatana nie skończyła się płonącą tragedią. Skoro fabryka zajmowała się produkcją zapałek pod koniec XIX wieku, to było w niej mnóstwo suchego drewna i siarki, a ze względu na okres, o którym mówimy, jasne jest, że nie było wielu zasad i regulacji w zakresie zdrowia i bezpieczeństwa, zatrudniano bardzo młodych ludzi, a starsi pracownicy palili podczas pracy. Pewnej pamiętnej nocy grupa młodych ludzi pracowała po godzinach, a jeden z majstrów nieopatrznie pozbył się niedopałka, wyrzucając go na suche drewno, które szybko zajęło się ogniem, a kiedy płomienie dotarły do beczek z siarką, cała fabryka zamieniła się w istne piekło. Części z nich udało się uciec, ale kilkanaście młodych chłopaków i dziewczyn zostało uwięzionych, razem z córką właściciela przedsiębiorstwa i jednym z brygadzistów. Wszyscy zginęli; całe miejsce zamieniło się w piec, a ich krzyki były słyszane przez bezradnych ludzi na zewnątrz. Te same krzyki dały się słyszeć mieszkającym nieopodal ludziom jeszcze długo po zamknięciu budynku. Tubylcy nawet stawali na warcie nocą, żeby sprawdzić, czy krzyki były słabym prankiem młodzieniaszków wkradających się do zrujnowanego budynku, żeby przestraszyć ludzi swoimi wrzaskami, ale krzyki nie ustawały, a wartownicy często uciekali w popłochu słysząc te masakryczne wrzaski, ponieważ wiedzieli, że nikt nie wchodził do budynku niezauważony! Ostatecznie mieszkańcy postanowili zburzyć budynek, został on poświęcony przez duchownego, a potem zrównany z ziemią - dopiero wtedy krzyki ustały! Ważne więc było, żeby oddać ich niepokój na początku utworu i oddać klimat całego "Lucifer's Factory", a córki Steve'a bardzo dobrze się spisały odtwarzając te przerażające błagania o pomoc!

Foto: Stormzone

STORMZONE

69


Foto: Stormzone

Trzy poprzednie płyty zawierały cyfrę w tytule. Dlaczego zrezygnowaliście z tej tradycji? (śmiech) (Śmiech) Cóż, to dobrze, że zdziwił cię tytuł albumu, bo ostatnie czego chcemy, to być przewidywalnymi. Zawsze dobrze jest iść pod prąd, zwłaszcza że byliśmy przekonani, iż ostatecznie sama muzyka będzie decydującym czynnikiem, jeśli chodzi o "Lucifer's Factory", a tytuł płyty i szata graficzna, będą do siebie pasować. Oczywiście, mogliśmy nazwać tę płytę "LuciFOUR's Factory" - wtedy tradycja zawierania numerów w tytułach albumów byłaby zachowana (śmiech). To też dobra rzecz, kiedy ludzie zastanawiają się, dlaczego płyta nazywa się tak, a nie inaczej. Nie mamy w sobie za grosz Szatana, tak mi się przynajmniej wydaje, więc moim celem było to, żeby ktokolwiek dostatecznie zainteresowany odkryciem idei stojącej za nazwą "Lucifer's Factory", w pierwszej kolejności posłuchał tego kawałka, a potem przeczytał tekst i postarał się zrozumieć, co za nim stoi. Czytałam, że okładkę do "Three Kings" stworzyłeś sam. Do ostatniej płyty też? Tak właściwie, to zaprojektowałem okładki na nasze trzy ostatnie albumy, "Three Kings" tak jak wspomniałaś, nasz ostatni "Seven Sins", a teraz zrobiłem grafikę do "Lucifer's Factory". Inspiracją dla nowej oprawy graficznej były wątki zawarte w kawałkach. Zawsze interesowały mnie mity i legendy Irlandii Północnej, niekoniecznie te powszechnie znane, ale ten ukry-

70

STORMZONE

ty folklor, o którym tak naprawdę mówi się tylko w pewnych regionach. Pewna hiszpańska autorka pisała o tym książkę w ramach przewodnika dla hiszpańskich turystów, których chciała ściągnąć na mało uczęszczane ścieżki w celu znalezienia ukrytych pereł. Jej badania i rzeczy, które odkryła, mocno mnie zaintrygowały i zdziwiło mnie, że mamy tutaj w Irlandii Północnej tak wiele wspaniałych historii o rzeczach, które dla wielu ludzi wydawać by się mogły zaskakujące i pouczające. Te opowieści znajdują się na nowym albumie Stormzone. "Hallows Eve" jest genezą Halloween, stąd, z Irlandii Północnej. W średniowieczu ludzie wysypywali prochy na łupkowej podłodze w swoich pokojach dziennych, przed kominkiem. Kiedy rodziny spały, odwiedzał je Jack O'Lantern. Jeśli ślady stóp, które rano były odkryte, prowadziły do drzwi, to wszystko w rodzinie szło pomyślnie, ale jeśli prowadziły do kominka, w niedługim czasie miała spotkać ich śmierć! To właśnie jest podwalina Halloween, nie jakieś imprezy w stylu "cukierek albo psikus', które zostały ukradzione przez USA! W ten sposób zyskałem inspiracje do utworów na nową płytę, do czego przyczynił się także fakt, że kiedy już pisałem tekst do tych kawałków, miałem spore doświadczenie z tymi legendami, ponieważ je przeczytałem i stworzyłem oprawę graficzną, która towarzyszyła każdej opowieści w hiszpańskim przewodniku! Wtedy naturalne było, że okładka płyty wypłynie z tego samego źródła i pomimo że album nazywa się "Lucifer's Factory", obraz czerpie swoją inspirację z "Wrót Piekieł" opisanych w utworze "The Heaven You Despise", w których to Lucyfer zostaje wygnany z Nieba i szuka schronienia na ziemi, tworząc wejście do swojej krainy, które rzeczywiście istnieje jako "Dundermot Mound", zaraz obok miasta Ballymena w Iralndii Północnej. Biorąc pod uwagę, że Irlandia Północna jest małym państwem o całkowitej populacji 1.6 miliona osób (tak, tylko 1.6 miliona) i jesteśmy otoczeni tak wielkim bogactwem mitów, tajemnic i legend, że to naprawdę jest miejsce, w którym można zostać prawdziwie zainspirowanym i pobudzonym do tworzenia, a do tego mamy Guinessa i Bushmills Whisky, a wszyscy wiemy, że one są legendarne i naprawdę istnieją!

Wydaliście już sześć płyt i żadnego "półśrod ka" w postaci demówki lub EP. Uważacie, że tego rodzaju wydawnictwa są w dzisiejszych czasach bezużyteczne? Nie, uważam, że dalej jest miejsce na krótsze wydawnictwa w formie EP - daje to zespołom szansę na promocję materiału, kiedy wybierają się w jakąś trasę, a wydanie paru kawałków może pomóc im wzbudzić zainteresowanie ich trasą. Dema też są dobrą opcją, ponieważ naprawdę ciekawie słucha się surowych wersji utworów, które potem zostają doszlifowane i wyprodukowane w ramach albumu. Do tej pory nagrywamy dema do każdego wydawnictwa, mimo że mamy pewność, iż nasze kompozycje i tak zostaną wydane, a to dzięki naszym wspaniałym stosunkom z Jessem Cox z Metal Nation Records. Z początku mieliśmy umowę z Escape Music, ale jako że nasza muzyka oddaliła się od hard rockowego podejścia znanego naszego debiutu, "Caught In The Act", a przybrała cięższe brzmienie na drugiej płycie, "Death Dealer", stwierdziliśmy, że Escape Music może nie być najlepszą wytwórnią do promocji tej zmiany. Mieliśmy szczęście, że zauważył nas reprezentant SPV, kiedy graliśmy na Sweden Rock Festival. Wtedy to ledwo co skończyliśmy nagrywać "Death Dealer" i mieliśmy akurat przy sobie parę promocyjnych kopii. Kiedy jedna z nich dostała się na biurko Olly'ego Hahna w SPV, złożył nam ofertę, a my wiedzieliśmy, że naszym zadaniem jest zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby "Death Dealer" został wydany przez tę niemiecką wytwórnię. Nasza znajomość z Jessem Coxem z naszej obecnej wytwórni jest tak stara, że z początku w ogóle nie myśleliśmy, iż będziemy śpiewać dla niego i Metal Nation Records. Wysoko ceniony i szanowany były wokalista Tygers of Pan Tang przyszedł na nasz koncert w Newcastle w Anglii, kiedy graliśmy jako support przed zespołem Tesla, w O2 Academy w 2008 roku. Był głową Neat Records, wytwórni, która zachęciła Sweet Savage do powrotu do gry, a nasz poprzedni perkusista Davy Bates, który wtedy grał w Sweet Savage, dalej kolegował się z Jessem, kiedy ta współpraca rozeszła się po dwóch albumach. Jess został po występie Tesli, napiliśmy się razem, a on wyraził zainteresowanie pomocą dla zespołu. Jess był z nami stale w kontakcie, kiedy zastanawialiśmy się, jak płynnie przejść z Escape Music do SPV. Mieliśmy kontrakt na pięć lat z Escape, nie mieliśmy pojęcia o prawie i wszystkich procedurach, ale jednocześnie bardzo chcieliśmy współpracować z niemiecką tą wytwórnią. Jess złapał dla nas byka za rogi i tak rozwiązał sprawę, że mogliśmy spokojnie opuścić Escape Music i wydać "Death Dealer" z SPV. Sami w życiu byśmy tego nie zrobili i jesteśmy dozgonnie wdzięczni Jessowi za załatwienie tej sprawy za nas. Wtedy też zdecydowaliśmy, że potrzebujemy menadżera, który w przyszłości mógłby ogarniać za nas takie sytuacje, a Jess zdawał się oczywistym wyborem. Podpisaliśmy z nim umowę o menadżerstwo, po czym w rezultacie daliśmy kilka świetnych koncertów, wliczając w to Wacken, a Jess także wynegocjował wydanie naszego trzeciego albumu, "Zero To Rage" poprzez SPV. Nasza umowa menadżerska z Jessem szła ręka w rękę z naszym kontraktem z SPV i w końcu obydwa papiery po pięciu latach wygasły na początku 2013 roku. Wiedzieliśmy, że tamtego roku nagramy i przygotujemy do wydania nasz czwarty album, "Three Kings", ale SPV przechodziło przez problemy finansowe, więc nie było pewne, czy będą w odpowiedniej sytuacji, żeby wydawać "Three Kings". Wtedy to spotkaliśmy się z Jessem, kiedy zorganizował nam występ na Metal Assault Festival w Niemczech w lutym.


Spędził z nami cały weekend i doszliśmy do wniosku, że wcale nie musimy na nikogo czekać. Jess był głową Metal Nation Records, miał kontakty na całym świecie i wiedział o metalu dosłownie wszystko, więc stwierdziliśmy, że jeśli jakakolwiek wytwórnia ma wydać "Three Kings", to będzie to Metal Nation. Tak oto minęło już pięć lat, a Jess dotrzymał wszystkich swoich obietnic i nasz nowy album "Lucifer's Factory" jest także dostępny dzięki Metal Nation!

psze wydawnictwo, a krytycy na szczęście się z nami zgodzili, ale najważniejsze jest to, że ci krytycy skupiają się na brzmieniu Stormzone i coraz rzadziej wspominają zespoły, które wpłynęły na nasze wcześniejsze płyty! Szczerze mówiąc, teraz piszemy swobodnie, bez myślenia o tych wspaniałych kapelach. Nadal jednak słychać ich wyczuwalne nutki w naszym brzmieniu. Tak naprawdę to mi to nie przeszkadza, do takich zespołów możemy być przyrównywani i wspaniale byłoby osiągnąć ich poziom!

Gracie bardzo klasycznie, ale nie archaizujecie swojej muzyki. Jak sądzicie, co wyróżnia Stormzone na tle innych heavymetalowych kapel? Cóż, mam nadzieję, że ludzie, słuchając nas wiedzą, że słuchają Stormzone. Oczywiście, czasami brzmimy jak legendarne zespoły, które wpłynęły na każdego z nas, ale szczerze mówiąc, to wcale nie próbujemy świadomie brzmieć jak kolejny Iron Maiden czy Judas Priest. Naszym celem jest utrzymać przy życiu to klasyczne brzmienie, które spopularyzowały na całym świecie tak świetne zespoły, jak Maiden albo Judasi. Mam nadzieję, że jeszcze długo będą z nami, ale kiedy już zdecydują się zejść ze sceny, to nie powinno to oznaczać, że wspaniały styl metalu będzie przygwożdżony do podręczników do historii. Nie wydaje mi się, żeby naszym początkowym celem było brzmienie jak nasze ulubione zespoły, ale skoro już tak jest, to samo tak wyszło. Osobiście jestem wielkim fanem Helloween, Judas Priest, Iron Maiden, Hammerfall, Edguy i U.D.O., i tak się składa, że pozostałe chłopaki ze Stormzone także uwielbiają te same zespoły, więc oczywiste jest, że będą w naszym brzmieniu pewne nutki tychże oddziałujących na nas zespołów. Nasz ostatni album "Seven Sins", tak samo, jak wszystkie wydane przed nim (z wyjątkiem "Caught In The Act") były porównywane do słynnych zespołów, więc pisząc "Lucifer's Factory", wiedzieliśmy o takiej opinii i musieliśmy uważać, żeby nie sklasyfikowano nas jako klona Judasów czy też Maidenów. Także myślę, że tym, co sprawia, iż się wyróżniamy, jest łączenie klasycznych inspiracji z nowoczesną produkcją przy równoczesnej chęci brzmienia niebanalnie. Kiedy "Lucifer's Factory" było skończone, wszyscy byliśmy zgodni co do tego, że to chyba, póki co nasze najle-

Dzięki za poświęcony czas dla Heavy Metal Pages. Wszystkiego najlepszego! Bardzo dziękuję ci za twoje fantastyczne pytania, Kasiu - jestem przekonany, że wielu czytelników Heavy Metal Pages odkrywa Stormzone po raz pierwszy, może nawet dzięki temu wywiadowi. Nie chcemy na nowo wynajdować żadnych kół, po prostu staramy się nie robić niczego wbrew nam samym i grać muzykę, którą kochamy, i która nas inspiruje. Mam nadzieję, że czytelnicy Heavy Metal Pages docenia nasze starania w podtrzymaniu przy życiu duszy klasycznego heavy metalu; chcemy robić to jeszcze przez długie lata. Jeśli będziecie mieć okazję, to zachęcamy do obczajenia nas na żywo - to właśnie wtedy możemy się wykazać, nie ma żadnego shoe-gazingu, tylko czysta moc i żywiołowość, przyjemność i zadowolenie; to właśnie staramy się uchwycić w naszej muzyce i podczas koncertów, i właśnie to chcemy widzieć na twarzach ludzi, kiedy patrzymy na nich ze sceny. Do tych czytelników Heavy Metal Pages, którzy już znają Stormzone i może nawet kupili jakiś nasz poprzedni album - jesteśmy wam niezmiernie wdzięczni za wasze wsparcie i pomaganie nam w przetrwaniu w tym trudnym biznesie, serdecznie dziękujemy wam za udostępnienie nam tejże platformy w celu mówienia o Stormzone, naprawdę to doceniam! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Karol Gospodarek, Natalia Skorupa

Foto: Joaquin 'El Nino' Arellano Valderas

STORMZONE

71


Nie rejestrować niczego, czego nie można wykonać na scenie Nazwa zespołu oznacza "zgromadzenie", "naradę". To jeden z niewielu przypadków, w którym muzyk nie odpowiada, "szukaliśmy jakiejś nazwy, która dobrze zabrzmi". Nazwa tej amerykańskiej kapeli doskonale odzwierciedla kolektywny sposób, w jaki zespół tworzy. Na nasze pytania odpowiadali wszyscy muzycy Sanhedrin. HMP: Płyta "A Funeral for the World" to debiut, a już brzmi bardzo dojrzale. To wynik solidnego przemyślenia tego, jaka ma być Wasza płyta czy macie po prostu wieloletnie doświadczenie w innych kapelach? Erica Stoltz: Jedno i drugie to prawda. Piszemy utwory z dbałością, a i my wszyscy byliśmy w tym już jakiś czas. Ten zespół ma etykę pracy. Jeremy Sosville: Cała nasza trójka tworzy muzykę od wielu lat, więc wraz z tym doświadczeniem przychodzi poziom dojrzałości. Chcieliśmy stworzyć album, który miałby mocną energię w każdym utworze i zawierał różnorodne dźwięki i uczucia. Gracie heavy metal, w którym słychać inspirację amerykańskimi klasykami, takimi jak Queensryche, Hellion czy Crimson Glory. Podejrzewam, że to nie przypadek. Kto z Was jest miłośnikiem tego rodzaju kapel? Erica Stoltz: Wszyscy pochodzimy z nieco innych zakątków metalu i świata muzyki, co jest widoczne w brzmieniu zespołu. Nigdy nie słuchałam Queensryche, ale sprawdziłam, jak ten zespół brzmi, kiedy ludzie zaczęli nas porównywać i widzę odniesienie. Jeremy Sosville: Osobiście jestem fanem Queensryche, ale jestem o wiele mniej zaznajomiony z pozostałymi dwoma zespołami.

Mimo tych klasycznie heavymetalowych skojarzeń, w Waszej muzyce słychać fascynację rockiem lat 70. Celowo pracowaliście nad tym, żeby osiągnąć taki efekt "retro"? Erica Stoltz: Nie było to celowe, ale też nie do uniknięcia, ponieważ to nasz wspólny mianownik, jeśli chodzi o nasze muzyczne inspiracje. Jeremy Sosville: Po prostu jesteśmy pod wpływem całej muzyki, którą kochamy, a wszyscy troje bardzo lubimy tę erę hard rocka. Wszelkie decyzje dotyczące tworzenia utworów przychodzą nam naturalnie. To nie jest tak, że siadamy z celem tworzenia kawałka, w którym będą konkretne inspiracje. Utwory po przychodzą, gdy nasza trójka podrzuca sobie nawzajem pomysły. Mimo dużego rozstrzału stylistycznego pomiędzy kawałkami słychać, że numery mają wspólny mianownik, wizję na to, jaką kapelą ma być Sanhedrin. Stoi za tym jedna osoba czy to efekt Waszej wspólnej pracy? Erica Stoltz: Do tej pory samo sedno pochodzi z mózgu Jeremy'ego. Jeremy przynosi akordy i podstawowe aranżacje. Następnie wszyscy troje organizujemy dodawanie lub podkręcanie części a ja piszę linie wokalne i teksty. Nie ma żadnych zasad, ale w ten sposób działamy. Jest to wydajne i się sprawdza. Jeremy Sosville: Wszystko, co robimy, to wspólny wysiłek. Myślę, że to, o czym mówisz,

to konsekwencja posiadania wspólnej koncepcji zespołu. Nathan Honor: Praca z grupą osób o jednolitej wizji jest zarówno rzadka, jak i ożywcza. Nie zawsze dokładnie się zgadzamy, ale zawsze możemy się dogadać w kwestii tego, co jest najlepsze dla tego utworu. Rezultatem jest właśnie to, co słyszysz w "A Funeral For The World". Waszym dużym atutem są teatralne, wręcz musicalowe linie melodyczne. Szukacie inspiracji w świecie teatru? A może najpierw pisze cie teksty i linie muszą się do nich "dostosować"? Erica Stoltz: Co dziwne, Nathan i ja spotkaliśmy się jako technicy teatralni w Brooklyn Academy of Music, która ma niesamowicie zróżnicowany repertuar. Sztuka wszelkiego rodzaju wkrada się w nasz twórczy proces. Jeremy Sosville: Chcemy, aby nasza muzyka była momentami dramatyczna, ale nie sądzę, że "teatralność" jest czymś, na co się świadomie decydowaliśmy. Nathan Honor: Nasz proces pisania kawałków jest całkiem organiczny. Zazwyczaj będziemy mieć na uwadze podstawową strukturę, a następnie dostosujemy się, gdy koncepcja tekstów nabierze kształtu. "Zmysł artystyczny" i "teatralność" z reguły nadchodzą później, kiedy już wyuczymy się grania utworów na żywo, Tworzenie złożonej muzyki w trzy osoby nie jest łatwe. Słuchając płyty, mam wrażenie, że staraliście się unikać nakładek w studiu tak, żeby móc odegrać utwory live bez problemu. Mieliście jakieś trudności na etapie komponowania lub nagrywania? Nie kusi Was, żeby dokooptować jeszcze jedną osobę? Erica Stoltz: Nagrywamy w taki sposób, w jaki gramy na żywo, tak jak zawsze to robiłam. Więcej ludzi oznacza więcej problemów. Jeremy Sosville: Kiedy piszemy i nagrywamy, dokładamy wszelkich starań, aby można było grać na żywo z taką samą energią i intensywnością. Odpowiednio komponujemy nasze części i staramy się nie rejestrować niczego, czego nie możemy wykonać na scenie. Czyli nie kusi Was, żeby dokooptować jeszcze jedną osobę? Jeremy Sosville: Nie mam planów związanych z nowymi osobami w zespole. Chemia tego zespołu elektryzuje i dodanie nadprogramowego członka może w nią ingerować. Czujemy również, że nasza trójka produkuje wystarczająco potężny dźwięk, szczególnie na żywo. Tytułowy kawałek swoim tytułem i riffami przywołuje z kolei klasyczne doom metalowe kapele. To hołd dla Black Sabbath lub Candlemass? Erica Stoltz: Myślę, że wszyscy oddajemy cześć Black Sabbath.

Foto: Sanhedrin

72

SANHEDRIN


Jeremy Sosville: Black Sabbath to początek heavy metalu, ma więc ogromny wpływ na wszystko, co robimy. Ten utwór w szczególności wyraźnie pokazuje swój wpływ. Osobiście uwielbiam także Candlemass i uważam je za jeden z najlepszych zespołów doom metalowych wszech czasów. Nathan Honor: Celem było napisanie czegoś ciężkiego i muzycznie nieokrzesanego. Myślę, że to osiągnęliśmy. Zupełnie inaczej brzmi "Demoness", który mógłby być nagrany przez Night Demon. Skąd pomysł na nagranie kawałka w stylu NWoBHM, ale z cięższą sekcją rytmiczną? Jeremy Sosville: Tak się właśnie stało. Lubimy wszystkie rodzaje heavy metalu i hard rocka, a "Demoness" to kolejny przykład różnorodnych inspiracji w naszym zespole. Macie bardzo oryginalną nazwę. Skąd pomysł, żeby użyć nazwy starożytnej instytucji religijnej? Jeremy Sosville: Proste tłumaczenie Sanhedrin oznacza "radę" lub "zgromadzenie". Uważamy, że odzwierciedla to, w jaki sposób podejmujemy decyzje w zespole w sposób twórczy i nie. Robimy wszystko jako zespół. Bardzo często pierwsza płyta jest zebraniem wielu pomysłów, które powstawały przez całe życie muzyków. Na napisanie drugiej ma się ledwie kilka lat. Jak jest u Was, wiecie co dalej z Sanhedrin? Zostały Wam jeszcze jakieś pomysły, czy zaczynacie od zera? Erica Stoltz: Za dwa tygodnie nagrywamy naszą następną płytę. Jeremy ma nieskończone riffy, więc nie sądzę, że kiedykolwiek zabraknie nam materiału.

Foto: Sanhedrin

Nathan Honor: Poza naszą kolejną płytą, pisanie muzyki do Sanhedrin jest dla nas ogromnie satysfakcjonujące. Dodając do tego niesamowity odbiór płyty przez ludzi z całego świata, ja osobiście nie mogę sobie wyobrazić końca. Dziękuję za poświęcony nam czas i życzę wszystkiego dobrego! Nathan Honor: Dziękuję i chcielibyśmy podziękować wszystkim naszym fanom za poświęcenie czasu na wysłuchanie. Jesteśmy zaszczyceni i nie możemy się już doczekać, aby przynieść

Wam jeszcze więcej muzyki. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Natalia Skorupa, Paweł Gorgol


Robimy wszystko po swojemu Haunt przebojem weszli do metalowego światka za sprawą EP "Luminous Eyes" i albumu "Burst Into Flame", wypełnionych cudownie staroświeckim, archetypowym heavy niczym z lat 80. Trevor Church nie miał jednak w sumie innego wyjścia, żeby zacząć grać taką właśnie muzykę - a dlaczego przeczytajcie sami: HMP: W sumie można śmiało powiedzieć, że muzykę masz we krwi i jesteś nią dziedzicznie obciążony, bo twój tata Bill "Electric" Church grał choćby w Montrose i później z wokalistą tej grupy Sammy Hagarem. Dlatego od twych najmłodszych lat w waszym domu rozbrzmiewał rock, potykałeś się o instrumenty, miałeś też pewnie szansę poznania znanych muzyków - nie było innej opcji, wsiąkłeś w ten świat i sam postanowiłeś grać? Trevor Church: Znaczy… Oczywiście, że tak. Jestem taki dumny z mojego taty, moim zdaniem jest najlepszym basistą na świecie. W domu zawsze było mnóstwo sprzętu, a rodzice kupowali mi gitary, perkusje i tak dalej. To chyba zawsze było w moim sercu. Tata to wyśmienity basista, ale ty wybrałeś gitarę - chciałeś być jak Ronnie Montrose, Sammy Hagar czy Eddie Van Halen? Właściwie, to grałem na basie zarówno na "Luminous Eyes", jak i na "Burst Into Flame". Kocham bas. Jednak chciałem pisać utwory, a gitara jest chyba do tego lepsza. Wszyscy trzej gitarzyści, których wymieniłeś, zdecydowanie mieli na mnie wpływ. Graliście kiedyś razem tak na poważnie, czy tylko w domu, tak dla frajdy czy podczas ćwi-

czeń? Graliśmy raz z Vanem Morrisonem i trochę z Montrose. Teraz już jest na muzycznej emeryturze, więc więcej razem nie zagramy. Wspierał cię w twych muzycznych poszukiwaniach, czy też byłeś zdany tylko na własne siły? Obydwoje rodzice bardzo mnie wspierają, cokolwiek robię. Wiedzą, że dam z siebie wszystko i skończę co zacząłem. Zaczynałeś od An Angle, zespołu grającego alternatywnego rocka, ale z czasem fascynacja muzyką Angel Witch, Iron Maiden i innych metalowych zespołów z lat 70. i 80. zaczęła być coraz większa i to pod ich wpływem postanowiłeś również tak grać? Myślę, że obydwa te zespoły mają wpływ na większość heavymetalowych grup. W moim wypadku zwłaszcza Angel Witch. Uwielbiam Maiden, ale gdybym miał wybierać, to wolę Angel Witch. Tak czy siak, oba są świetnymi zespołami. Pamiętam, jak wypożyczałem nagrania koncertowe Iron Maiden - byłem w szoku. Moja mama uważała, że właśnie takie rzeczy powinno się wypożyczać. Ja pożyczałem albo nagrania z koncertów, albo filmiki dla skejtów.

Haunt miał być początkowo twoim typowo solowym projektem, odskocznią od tego, co grasz w doomowym Beastmaker. Jak doszło do tego, że przeobraził się w pełnoprawny zespół? Uznałeś, że to co stworzyłeś jest za dobre, musisz mieć pełny skład do koncertów i nie tylko? Wciąż tworzę muzykę, ale potrzebuję zespołu, który zagrałby ją na żywo, więc taka ewolucja nie była niczym innym, niż potrzebą grania koncertów. Mam wspaniały zespół: John Tucker, który gra ze mną również w Beastmaker, Daniel Wilson i Taylor Hollman są niesamowitymi muzykami. Powodzenie MLP "Luminous Eyes" pewnie utwierdziło cię w przekonaniu, że to słuszny kierunek, dlatego szybko nagraliście debiu tancki album "Burst Into Flame"? Chyba tak. Była pewna presja, więc stwierdziłem, że to dobry moment i byłem tym wszystkim bardzo zainspirowany. To cudownie oldschoolowy, ale też i świeżo brzmiący, tradycyjny heavy metal - czasem wydaje mi się, że wy, przecież znacznie młodsi niż zespoły z lat 80., gracie obecnie tę muzykę lepiej i z większym sercem od wielu wciąż aktywnych gigantów z tamtych lat - czyżby oni byli już wypaleni, gdy wy macie energię i entuzjazm do grania? Myślę, że każdy bardzo się różni. Ja żyję, by tworzyć muzykę. To moja pasja. Są zabójcze zespoły z ogromnym pokładem energii, choćby Def Leppard i Iron Maiden nadal epatują energią na scenie. Mogę tylko mieć nadzieję, że mój płomień również będzie się tlił tak długo. Ja się bardzo od nich odróżniam, bo sam piszę swoją muzykę (ciekawe co powiedziałby na to choćby Steve Harris - red.). Nie ma żadnych innych elementów tej układanki. Gram na kilku instrumentach, więc może dlatego moja energia i entuzjazm są tak ogromne. Sami też, razem z Johnem, wyprodukowaliście tę płytę - to kwestia oszczędnego planowania budżetu, czy też uznaliście, że podołacie i nie ma sensu zatrudniać nikogo z zewnątrz? Jestem bardzo samodzielny. Chcę nauczyć się, jak robić wszystko bez polegania na innych. Z czasem dotrę tam, gdzie chcę. Gdyby nie ten zapał, w ogóle bym tego nie lubił. Nie mam ochoty pracować z kimkolwiek w studio. Piszę muzykę codziennie i ona musi być świeża. Nie mogę siedzieć nad jednym utworem tygodniami czy miesiącami. To doprowadza mnie do szaleństwa. Właśnie skończyłem kontynuację "Burst Into Flame". Bardzo się rozwinąłem i dużo się nauczyłem. Mam swoje własne studio nagrań i wszystko, czego mi trzeba do tworzenia i rejestrowania. Ale Shadow Kingdom Records nie oszczędza na was, bo "Burst Into Flame" ukazał się nie tylko w wersji CD i cyfrowej, ale też na winylu w trzech różnych kolorach, a nawet na kase cie? Ani trochę. Tim rozumie moją wizję i wie, że muszę robić wszystko sam. Dużo lepiej pracuję w ten sposób.

Foto: Haunt

74

HAUNT

"Luminous Eyes" też wydaliście na taśmie, tak więc domyślam się, że masz sentyment do tego nośnika, bo za twoich dziecięcych lat to właśnie kasety i winylowe płyty były na porządku dziennym, a dopiero pod koniec lat 80. nastała era płyt CD? Nie powiedziałbym, że o czymkolwiek zdecydowałem. Shadow Kingdom Records stwierdzili, że robimy kasety, a ja na to przystałem. Myślę,


Hobby nie może być przymusem Stormwitch wędruje przez niemiecką scenę heavy metalu boczną drogą. Przez długą przerwę w działalności nie udało mu się dorównać popularnością choćby Running Wild. Są osoby, które nawet nie wiedzą, że ten zespół wciąż działa. A działa - nagrywa płyty i koncertuje. Naszą rozmowę z wokalistą odbyliśmy po wypuszczeniu już jedenastego krążka - "Bound to the Witch".

że to fajny przedmiot kolekcjonerski. Nostalgia w dzisiejszych czasach ma ogromne znaczenie. Promujecie "Burst Into Flame" jak się tylko da, gracie też coraz częściej, chociaż chyba wciąż nie tak dużo, ile byście chcieli? Na pewno mógłbym robić więcej, ale cieszę się na myśl o tym, ile rzeczy mam zaplanowanych na ten rok w celu promocji "Burst Into Flame". Zaplanowaliśmy miesięczną trasę po Ameryce z High On Fire, Municipal Waste i Toxic Holocaust. Na 2019 rok mamy zaplanowaną płytę i zrobimy trochę więcej rzeczy. Uważam, że Shadow Kingdom Records i ja robimy wszystko po swojemu i chyba odpowiada nam nasz sposób pracy. Młode zespoły zawsze miały trochę pod górkę, ale teraz, szczególnie jeśli gra się tradycyjny metal, jest chyba szczególnie ciężko przebić się, zwrócić na siebie uwagę? Wszystko jest trudne. Gdyby to było łatwe, każdy by to robił. Sam wciąż walczę o powodzenie. Chyba każdy gatunek ma swoje trudności. Mogłoby wydawać się, że Haunt jest teraz dla ciebie priorytetem, ale wygląda na to, że Beastmaker też poświęcasz sporo uwagi, a już jednoczesne wydanie siedmiu EP-ek naprawdę robi wrażenie - musisz być niesłychanie płodnym kompozytorem, skoro porwałeś się na coś takiego? W tej chwili skupiam się na Haunt, więc po prostu idę z prądem. Jak nadejdzie czas zajmę się Beastmaker. Moim zdaniem ważne jest, żeby być wciąż zajętym. To bardzo dobry sposób na pozostanie produktywnym i pełnym inspiracji.

HMP: Wydaliście 11 płytę, tymczasem wiele osób wciąż myśli o Stormwitch jako o "kapeli lat 80.", a przecież Wasza działalność po 2002 roku jest dłuższa niż ta w latach 80. Jak Ty postrzegasz Stormwitch? Andy Aldrian: Kochamy stare kawałki, ale mamy też uszy otwarte na nowe prądy, dlatego nie da się na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie. Nagraliście na nowo trzy stare utwory. Chcieliście nadać nowe brzmienie starym klasykom, żeby dopasować do płyty, czy wręcz przeciwnie - pokazać, że te nowe brzmią jak stary dobry Stormwitch? Och, często gramy te kawałki na żywo i chcieliśmy nowym fanom przybliżyć także starsze numery. Na nowy krążek trafił kawałek o tytule... "Stormwitch". Zaskakujace, bo takie tytuły ma się zazwyczaj na początku kariery. A może to coś wygrzebanego z przeszłości? Nie, to nowy utwór ale pragnęliśmy sięgnąć do korzeni naszej nazwy dlatego nadszedł czas, żeby tę historię opowiedzieć.

Można by je prawie pomylić z blackmetalowymi. Jak wspominacie powstanie tych dwóch pierwszych okładek i całej tej mrocznej otoczki? Wtedy przebrzmiewał czas hard rocka, muzyków, którzy mieli wprawdzie długie włosy ale często też brody i kolorowe ubrania. Mroczną atmosferą i pieszczochami z ćwiekami chcieliśmy się od tego odciąć i pokazać, że nastała nowa era. Kiedy przyszły te wszystkie blackmetalowe kapele, i my się świadomie oddaliliśmy od takiej estetyki. W tamtym okresie black metal w obecnym kształcie w ogóle nie istniał, a potem wchłonął wizerunkowe elementy wypracowane przez wczesny heavy metal. Jak wspominacie tamte czasy jeśli chodzi o image? Staraliście się o mroczny, "satanistyczny" wizerunek? Zasadniczo zawsze chodziło nam o ciemną stronę życia, ale raczej w mniejszym stopniu związaną z satanizmem. Zdjęcia dla "Stronger than Heaven" były zro bione specjalnie dla Stormwitch? Macie kon takt z tymi kobietami, które pozowały? Tak i to były modelki. Nie mamy kontaktu.

"Bound to the Witch" zawiera kawałki poruszające różne tematy, pojawia się też, chyba kilka razy, nawiązanie do "Gry o Tron". Nie, jest tylko jeden kawałek, "Aria". Sam serial, zwłaszcza postać Arii bardzo mi się podobał, dlatego otrzymała swój kawałek.

Masz porównanie z latami 80... Które czasy są lepsze do grania i nagrywania heavy metalu? Dzisiejsze czasy. Myślę tylko o "Tales of Terror" - dziś żaden zespół się nie spala.

A na nowej okładce tradycyjnie pojawia się wiedźma... Właściwie okładka powinna obrazować kawałek tytułowy, ale że wiedźmy grają u nas wielką rolę, pojawił się ten obrazek.

Wiele niemieckich kapel, jak choćby Warlock czy Accept, na początku działalności miało problem z angielskim. To również Was dotyczyło? O tak. Wcześniej teksty pisał Harald Spengler, dziś robię to ja. Sama oceń czy dziś mam takie problemy.

Dwie pierwsze okładki były bardzo mroczne.

Czyli pomysłów na utwory dla obu zespołów ci nie brakuje, problemem jest tylko to, że doba jest cały czas za krótka, a każdy tydzień też kończy się zdecydowanie zbyt szybko? (śmiech) Problemem chyba jest to, że dni są za krótkie, a tygodnie kończą się za szybko! (śmiech). Po prostu cały czas tworzę i codziennie gram na gitarze. Kto wie, co z tego może wyjść. Beastmaker jest zorientowany na horror. Haunt to mój osobisty projekt, w którym mam okazję śpiewać o tym, co we mnie siedzi. Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek, Jakub Krawczyk

Foto: Michael Vetter

STORMWITCH

75


HMP: Aż 28 lat musieliśmy czekać na oficjalne wznowienie waszego debiutanckiego albu mu "Heaven Is For Sale". Trwało to tak długo, bo musieliście odzyskać prawa do tego mate riału, czy też po prostu mieliście dość sytuacji, że nieliczne egzemplarze, pojawiające się na giełdach czy w serwisach aukcyjnych, osiągają znaczne ceny? Thomas Heyer: Jest to dla mnie bardzo ekscytujące, że przez te wszystkie lata pozostało tak wielu fanów Wardance. Ale kiedy zobaczyłem, że ceny naszego albumu na niektórych serwisach aukcyjnych bywają tak horrendalne, zrozumiałem, że to po prostu nie fair w stosunku do fanów. Wytwórnia Dying Victims Productions wybrała więc idealny moment kontaktując się z nami w sprawie ponownego wydania tego materiału, poza tym debiut "Crucifixion" ukazał się w 1988 roku i ta reedycja byłaby idealną okazją aby uczcić 30 rocznicę naszego zespołu. Z początku plan był prosty: wydajemy "Crucifixion", ale jednak pomyśleliśmy, że bardziej sensowne będzie wydanie całego pakietu, w sumie prawie, bo kilka "młodzieńczych szaleństw" zostało pominiętych, tak jak "Ernst Mosh...".

Foto: Michael Vetter

Nagraliście cztery pierwsze płyty w oszałamiającym tempie. To kwestia kontraktu czy mieliście tyle pomysłów? Tak, musieliśmy dostarczać materiał. Mógłbyś sobie wyobrazić takie tempo dziś? To możliwe i w ogóle sensowne? Zawsze jest lepiej, kiedy ma się wszelkie swobody. Koniec lat 80. to czas przemian w muzyce heavy metalowej. Jedne grupy poszły w lżejsze brzmienie, inne wręcz przeciwnie. Wy wybraliście to pierwsze. Dlaczego? Nam po prostu wychodziło więcej melodyjnych kawałków. Dla wielu fanów jesteście tam samo ważni jak Blind Guardian czy Running Wild. Różnica jest taka, że te zespoły zachowały ciągłość działalności, choć stylistycznie nieco się zmieniły. Jak Wasza przerwa wpłynęła na Stormwitch? Nie chcieliśmy zmieniać naszej muzycznej drogi. Lepiej jest przez chwilę nie robić nic. A była ona Twoim zdaniem przyczyną Waszej mniejszej popularności? Trzeba być dobrze przygotowanym, na tą nieustanną obecność. Chciałem, żeby moje ulubione ponad wszystko hobby nie stało się przymusem. Katarzyna "Strati" Mikosz

76

STORMWITCH

Pewnie gdyby zespół istniał dłużej byłoby z tym łatwiej, a tak dołączyliście do licznego grona grup z jedną długogrającą płytą na kon cie? Oczywiście, to było smutne, kiedy nasz zespół się rozpadł, ale po sześciu latach byliśmy mniej lub bardziej zmęczeni sobą. Nigdy nie rozmawiałem z innymi zespołami, które znajdowały się w takiej samej sytuacji, ale jestem pewien, że napotkały na swojej drodze problemy podobnego typu. Jednak zakładając zespół w roku 1986 byliście pewnie dalecy od jakiegoś czarnego scenariusza, bo metal był waszą największą pasją i chcieliście go grać, a do tego był wtedy bardzo popularny? Oczywiście, każdy muzyk marzy, aby znaleźć zespół i przyjaciół, którzy będą mogli wspólnie cieszyć się pasją grania rock´n´rolla (lub speed metalu). Mieliśmy bardzo liczną rzeszę fanów, a ich uwagę przykuł fakt, że mieliśmy kobietę wokalistkę. Produkcja winylowej EP-ki na własny rachunek (zamiast tradycyjnych taśm demo) była ryzykownym posunięciem, ale pomogła zwiększyć naszą popularność i była krokiem naprzód.

chciałby poznać zespół, który kryje się za tą okładką. Dał nam szansę i przekonaliśmy go naszą muzyką. Ponownie pracowaliście w Katapult Studios w Karlsruhe, tak więc studio było wam już znane, wystarczyło tylko jak najlepiej wykonać swoją robotę? (Śmiech). Ładnie powiedziane, cóż, to był zdecydowanie jeden z głównych powodów, dla których nagraliśmy "Crucifixion" w Katapult Studio, ale jestem pewien, że mogliśmy zrobić to znacznie lepiej. Nie ma wątpliwości, że Kai z Katapult Studio jest świetnym producentem, ale nie znał speed metalu na tyle dobrze, aby dobrze oddać niekontrolowaną siłę jego przekazu. Ale poza tym dobrze się bawiliśmy i czasami daliśmy Kaiowi niezły wycisk (śmiech). Jeśli chodzi o okoliczności, brzmienie albumu jest dobre i prawie żaden krytyk nie znalazł wad w jakości dźwięku. Najważniejsze jest to, że podjęliśmy najlepszy wybór. Czytelnicy ery cyfrowej nie zdają sobie sprawy z tego, że w tamtych czasach praca w stu dio wyglądała zupełnie inaczej, bo nagrywaliście na taśmę, a w porównaniu z tym, czym zespoły dysponują obecnie, możliwości mieliście bardzo ograniczone? Niekończąca się dyskusja na temat nagrań analogowych i cyfrowych. Obie techniki mają dobre i złe strony. Nie jestem pewien, czy naprawdę oszczędzasz tyle czasu, kiedy nagrywasz cyfrowo. Jeśli zespół nie jest odpowiednio przygotowany, proces nagrywania trwa długo. Ponadto, opcje cyfrowe kryją w sobie niebezpieczeństwo "przesadzenia", mam na myśli dodawanie coraz większej ilości utworów, usuwanie małych błędów i tym samym usuwanie ludzkiego pierwiastka. Oczywiście zespoły mają możliwość preprodukcji, gdy posiadają domowe studio nagraniowe, ale z mojego punktu widzenia nie zastąpi to uczucia gdy zespół, pracuje i nagrywa razem w studio.

Po dwóch latach zmieniliście nazwę z Destroyer na Wardance - ta stara przestała wam odpowiadać, czy też były inne powody? Waszą debiutancką EP-kę "Crucifixion" wydała prze cież Wardance Records i to było źródło inspiracji tej zmiany? Był jeszcze jeden zespół o nazwie Destroyer, który w tamtym czasie był dość popularny. Myślę, że to Sandra wymyśliła nową nazwę zespołu. Podobał jej się utwór "Indians" Anthrax. Jest jeden moment, kiedy muzyka się zatrzymuje i Joey Belladonna krzyczy "Waaaaaaaaaardaaaaaaaance". Brzmi to tak cool, że uznaliśmy jednogłośnie: to nasza nowa nazwa.

Zawsze ciekawiło mnie skąd u zespołu power/ speedmetalowego to zainteresowanie klasy cznym rockiem i bluesem, czego efektem jest nagranie przez was nie tylko "House Of The Rising Sun" rozsławionego przez The Animals, ale też klasycznego w swej formie "Blues"? Nigdy nie sądziliśmy, że pasja do speed metalu wyklucza entuzjazm dla innych stylów muzycznych. Jest tak wielu metalheads z pasją do bluesa, muzyki klasycznej czy nawet popu. Nie powinno być ograniczeń dla dobrej muzyki. Fascynujące jest również to, że zespoły heavymetalowe często adaptują utwory z innych gatunków. Np. jest bardzo fajny sampler z metalowymi zespołami, które zajmują się utworami Abby ("Lay All Your Love On Me" Helloween, "Thank You For The Music" Metallium i inni). Gdy puściliśmy w obieg "House of The Rising Sun", reakcje były bardzo podzielone. Jedni go znienawidzili, albo go pokochali. Ale mieliśmy mnóstwo frajdy gdy nagrywaliśmy ten utwór, to najważniejsze!

To dzięki "Crucifixion" udało wam się podpisać kontrakt z No Remorse Records, czy też rozsyłaliście do potencjalnych wydawców demo z najnowszymi utworami, które miały trafić na "Heaven Is For Sale"? Tak! To zdecydowanie wpłynęło na podpisanie umowy z No Remorse Records. To była zabawna historia, Charly Rinne (były redaktor naczelny niemieckiego "Metal Hammera", a następnie właściciel No Remorse Records) zobaczył okładkę naszego EPna plakacie koncertowym i pomyślał, że jest ona tak nieokrzesana, że

Pomimo tego, że "Heaven Is For Sale" to bardzo udana płyta nie udało wam się wtedy prze bić, może poza rodzimym rynkiem. Jak sądzisz, co było przyczyną tego stanu rzeczy? Zbyt duża konkurencja, za małe możliwości promocyjne No Remorse, a może jeszcze coś innego? Mieliśmy sporo dobrego odzewu spoza Niemiec, szczególnie z krajów Europy Wschodniej. Problem polegał na tym, że nie mieliśmy pieniędzy na koncerty poza granicami Niemiec. Byłaby to najlepsza promocja. Również No Re-


czym podróżowanie w czasie.

Nigdy nie mów nigdy Sporo czasu upłynęło od momentu premiery debiutanckiego zarazem jedynego albumu niemieckiego Wardance, ale wreszcie i "Heaven Is For Sale" doczekał się reedycji, wzbogacony utworami z MLP "Crucifixion" i nagraniami demo z 1994 roku. Jeśli ktoś lubi germański speed metal z lat 80. nie może przejść obok tego wznowienia obojętnie, a gitarzysta Thomas Heyer nie tylko przybliża dzieje zespołu, zapowiadając też możliwą reaktywację grupy na kilka okolicznościowych koncertów: morse Records nie promowało Wardance poza granicami Niemiec. Dlatego musieliśmy polegać na takiej szeptanej reklamie, ale to nie wystarczyło do osiągnięcia kolejnych sukcesów. Po roku 1990 było zaś jeszcze gorzej, w związku z czym w 1992 zawiesiliście działalność zespołu? Szczerze mówiąc, nie do końca pamiętam. Byliśmy po prostu zmęczeni sobą nawzajem, co miało również bardzo zły wpływ na naszą kreatywność. Po dwóch latach jednak wróciliście, nagrywając nawet demo "Dance To The Beat Of Life With The Spirit Of Youth", ale speed metal nikogo już praktycznie nie interesował, więc w 1996 roku było już po zespole, rozeszliście się nieodwołalnie? To były bardzo trudne czasy dla zespołów speedmetalowych. Ale powodem ostatecznego rozłamu Wardance w roku 1996 były poważne problemy ze studiem, w którym nagraliśmy demo "Dance To The Beat...". Sprawa trafiła do sądu i przez kilka miesięcy chodziliśmy sfrustrowani. Spór prawny z firmą produkcyjną zabił nasz entuzjazm i inspirację artystyczną. Zespół nie rozpadł się, ale zniknął. Niektóre z ówczesnych kompozycji trafiły na tegoroczną reedycję "Heaven Is For Sale", ale nie wydaliście wszystkiego. Domyślam się, że z prawami do utworu The Rolling Stones mogły być jakieś problemy, ale co zresztą?

Na demo były dwa kawałki, które nie zostały wydane. Jeden z nich był to "Honky Tonk Women" The Rolling Stones, a drugi "Friend Of Mine", nasz stary kawałek. Po prostu nie byliśmy do końca zadowoleni z tych dwóch utworów i postanowiliśmy nie publikować ich oficjalnie. Oryginalny materiał został zremasterowany z analogowych taśm matek? Wiedzieliście gdzie się znajdują, czy też cały czas były w waszym posiadaniu? Niestety nie było możliwe użycie oryginalnych analogowych taśm matek, choć taśmy te były nadal w rękach producentów. Plan zakładał remiksowanie piosenek, ale okazało się, że materiał na kasetach został zniszczony przez upływ czasu. Przywrócenie taśm trwałoby bardzo długo i kosztowałoby to dużo kasy. Więc w końcu zdecydowano się na użycie cyfrowych mastertapeów. W związku z tym możliwe było wykonanie tylko kilku aktualizacji dźwięku. Dokonał tego Birger Schwidop na zlecenie Dying Victims Productions. Zależało wam też na tym, żeby poza CD z siedmioma bonusami ukazała się też wersja winylowa, bo to jednak najlepszy nośnik dla metalowej płyty? Winyl jest dziełem sztuki. Oczywiście płyta CD jest również świetna. Ale z LP możesz cieszyć się okładką, masz ciepły dźwięk i ciężki winyl jest bardziej namacalny, niż mała, lekka płyta CD. Dorastałem z winylami, są dla mnie ni-

Pewnie cieszy cię ten renesans popularności winylowych krążków, chociaż dla ich zagorzałych kolekcjonerów ma on również minusy, bo ceny poszły jednak w górę? Nie sądzę, aby ceny winylu były zbyt wysokie. Po pierwsze, koszty produkcji nagrania są nadal ogromne, choć można je wyprodukować przy użyciu techniki cyfrowej, którą mamy dzisiaj. Ponadto nakład nie jest tak wysoki jak przed laty. Oznacza to, że koszt produkcji na jednostkę (LP/CD) jest wyższy. Wreszcie, ludzie powinni nauczyć się doceniać pracę muzyków, producentów, a nie tylko konsumować muzykę tak, jakby była to tania produkcja masowa. W związku z reedycją "Heaven Is For Sale" nie planujecie choćby krótkotrwałej reaktywacji na kilka koncertów, żeby przypomnieć sobie dawne czasy i jednocześnie wesprzeć promocję tej płyty? Myślimy o tym i byłoby to świetna zabawa. Problemem jest chroniczny brak czasu. Wszyscy mamy rodziny i jesteśmy bardzo zajęci pracą. Poza tym mieszkamy dość daleko od siebie, co utrudnia nam ponowne rozpoczęcie działalności. Ale tak czy owak, spotkamy się niedługo i porozmawiamy o możliwości zagrania kilku koncertów. Rosną przecież kolejne pokolenia fanów metalu, którzy nigdy nie widzieli was na żywo, a i pewnie ci pamiętający was jeszcze z lat 80. i 90. też chętnie przyszliby na taki koncert? Masz całkowitą rację! Wszyscy uważamy, że byłoby wspaniale przywrócić Wardance na scenę. Ale jak już wspomniałem, istnieją pewne czynniki, które utrudniają nam próby. Nie wszyscy też zachowali swoje umiejętności muzyczne w formie lub wręcz odwrotnie grali w zespołach, aby pozostać w praktyce. Zobaczmy więc, czy w najbliższej przyszłości znajdziemy rozwiązanie tego problemu, ale nigdy nie mów nigdy (śmiech). Wojciech Chamryk & Aleksandra Eliasz

Foto: Wardance

WARDANCE

77


materiału gotowego w wersji roboczej. Prace nad szczegółami i takimi rzeczami jak teksty i nagrania czasem trwają tyle, co pisanie materiału. Jesteśmy produktywnym zespołem i zawsze pracujemy nad czymś nowym. Chcemy też, by każdy album brzmiał inaczej niż poprzednie nie chcemy się powtarzać.

Mały budżet, wysoka jakość - Chcieliśmy oddać cześć filmowi i Carpenterowi. Ale jednocześnie wykorzystaliśmy okazję, by brzmiało to jakby Lord Vigo był autorem ścieżki dźwiękowej i staraliśmy się opowiedzieć historię w nasz sposób. Było to dużo pracy, ale myślę, że podołaliśmy zadaniu - mówi Vinz Clortho. Niemieccy wyznawcy doom metalu na swym najnowszym albumie "Six Must Die" faktycznie nawiązują do mrocznej historii z filmu "Mgła" Johna Carpentera, potwierdzając też, że sukces ich poprzednich wydawnictw nie był w żadnym razie dziełem przypadku: HMP: W trzy lata od podziemnego zespołu z jednym demo na koncie do grupy mającej kon trakt i regularnie wydającej kolejne płyty - pewnie zakładając Lord Vigo nawet nie przypuszczaliście, że może do czegoś takiego dojść, a już na pewno nie tak szybko? Vinz Clortho: Nie, nie spodziewałem się tego. Założyliśmy Lord Vigo jako projekt poboczny, by wrócić do metalu, jednocześnie pracując nad innymi gatunkami. Wkrótce oczywiste było, że Lord Vigo będzie głównym zespołem dla mnie i Volguusa. Wszystko, czego chcieliśmy od początku, to wydać naszą muzykę na winylu, więc chyba się udało (śmiech). Od tego czasu praco-

Co istotne inne zespoły w których też się udzielacie nie poszły po tym sukcesie w odstawkę, bo np. Hammer King również wyda niebawem płytę? Inne projekty muzyczne nie mają nic wspólnego z Lord Vigo. Jedyny problem pojawia się kiedy oba zespoły mają koncert w tym samym czasie. Ale, jak Toni nie może z nami zagrać znajdujemy gitarzystę, który nam pomaga. Chyba nie mamy z tym większych kłopotów, więc nie powinno być żadnych konfliktów. Czyli ten swoisty awans Lord Vigo na dobrą sprawę niczego w waszym życiu nie zmienił i

Narzuciliście sobie jednak naprawdę szybkie tempo pracy, skoro niewiele w rok po wydaniu drugiej płyty zdołaliście przygotować kolejną, i to równie dobrą - uznaliście, że nie ma co z tym zwlekać? Nigdy nie marnujemy czasu. Kiedy dopada cię wena, musisz pisać muzykę. Tak robiły zespoły w latach 80. Jeden rok - jeden album. 12 miesięcy to wystarczająca ilość czasu, by napisać album. Doba ma 24 godziny i zawsze znajdzie się czas, by popracować nad muzyką. Gdybyś wymyślał jeden wers tekstu na dzień, miałbyś ich 365 do wyboru, kiedy byś ich potrzebował. Oznacza to jednak, że musieliście od podstaw stworzyć kolejny, długogrający materiał, bo tym razem pewnie nie mieliście już w zapasie żadnych utworów czy pomysłów? Przeważnie mamy gotowy nowy materiał albo jego demo, kiedy wydajemy album. Zazwyczaj trwa to do czterech miesięcy od skończenia materiały do wydania albumu, więc mamy czas na pisanie. I zawsze to robimy. Było to dla was czymś stresującym czy przeci wnie, zainspirowało was do jeszcze bardziej wytężonej pracy i stworzenia czegoś nowego? Zawsze zmagamy się z czymś przy rozpoczęciu nowego materiału. Mimo wszystko nie możemy się tego doczekać. Jesteśmy podekscytowani tym, jak będzie brzmieć kolejny materiał. Jak dla mnie to najbardziej interesujący i satysfakcjonujący aspekt bycia muzykiem. Granie na żywo jest świetne, ale tworzenie czegoś nowego jest dla mnie tym, o co w tym wszystkim chodzi. Kiedy nagrasz muzykę i ją wydasz, ona pozostanie już taka na zawsze.

Foto: Lord Vigo

waliśmy nad nowym materiałem i naszym nowym celem było tworzenie muzyki, która ma własny styl i jakość. Nie byliście nowicjuszami w muzycznym świecie, tak więc mogliście podejść do tego wszystkiego na spokojnie, skupiając się na tym, co jest w tym najważniejsze, tworzeniu kolejnych utworów? Myślę, że najważniejszą kwestią jest bycie otwartym na inspiracje i uwolnienie umysłu. Jeśli chcesz napisać utwór, który ma brzmieć jak inny kawałek jakiegoś zespołu, to się nie uda. Jeśli jednak zaczniesz od początku i pójdziesz własną ścieżką, masz przynajmniej szansę, by stworzyć coś wyjątkowego. Oczywiście nie możesz wynaleźć metalu na nowo, ale musisz znaleźć sposób, by brzmieć inaczej. Osobiście nie lubię słuchać kawałków, które brzmią tak samo.

78

LORD VIGO

wciąż każdą chwilę wolną od codziennych obowiązków poświęcacie muzyce, a jedyna różnica jest taka, że jesteście nieco bardziej znani? Cóż, wciąż mogę iść do sklepu bez ludzi gapiących się na mnie, przynajmniej kiedy mam na sobie spodnie (śmiech). Nic się nie zmieniło. Wciąż staramy się pisać najlepszą muzykę jaką umiemy. Jedyną różnicą jest to, że słucha nas więcej ludzi oraz występujemy na takich festiwalach jak Hell Over Hammaburg, Hammer Of Doom czy Stormchrusher Festival. "Blackborne Souls" ukazał się w styczniu ubiegłego roku i wtedy nie było to jakimś wielkim zaskoczeniem, ponieważ krótko po wydaniu debiutanckiego "Under Carpathian Sun" mieliście już praktycznie ukończony ten materiał pozostało tylko dopiąć szczegóły, nagrać go i wysłać do wytwórni? To nie było takie łatwe. Mieliśmy większość

Wielu muzyków podkreśla, że praca nad trzec im albumem to coś przełomowego, bo jest on zwykle potwierdzeniem klasy i pozycji danego zespołu, lub też jego być albo nie być, kiedy dwa wcześniejsze były słabe czy nie cieszyły się powodzeniem. W waszym przypadku nie było jednak o czymś takim mowy, tak więc mogliście spokojnie dopieszczać "Six Must Die"? Dla nas żaden album nie jest przypadkiem "make or break it". Jesteśmy zespołem z podziemia i komercyjne aspekty działalności nas nie interesują. Dbamy o jakość naszej muzyki. Kolejny album postrzegamy więc jako nową szansę na rozwój, zarówno nas jak i zespołu. Chcemy rozwoju. Co było pierwsze, zarysy poszczególnych utworów czy myśl oparcia konceptu tekstowego płyty o historię ze słynnego filmu "Mgła" ("The Fog") Johna Carpentera? Wpadliśmy na pomysł z "The Fog" kiedy szukaliśmy tytułu naszego najnowszego albumu. Jednym z pomysłów było "Six Must Die". Reszta aż tak bardzo nie pasowała, więc zdecydowaliśmy się na to co jest. W tym samym momencie powstał pomysł na utwór o tytule "Six Must Die". Wiadomo nie od dziś, że jesteście też zwolen nikami dobrego kina, co znajduje oddźwięk już w waszej nazwie, zaczerpniętej od postaci z kultowego filmu "Ghostbusters II", ale tym razem porwaliście się na coś znacznie powa-


żniejszego? Cóż, na początku cały czas byliśmy poważni co do muzyki, kiedy utwór "Vigo Von Homburg Deutschendorf" był już napisany pomyśleliśmy, że fajnie byłoby mieć imiona z "Ghostbusters". Stwierdziliśmy, że w takim razie możemy nazwać zespół Lord Vigo, a demo "Under Carpathian Sun". Nasze pseudonimy również zaczerpnęliśmy z "Ghostbusters". Myślę, że wszyscy się rozwinęliśmy i obraliśmy inny kierunek w naszej muzyce niż na demo. Jeśli chcesz nazywać to spoważnieniem, to się zgadzam. Carpenter to pewnie jeden z waszych ulubionych twórców, tym bardziej, że nie jest tylko reżyserem, bo często pisze też scenariusze czy muzykę do swoich filmów? Można wobec tego traktować "Six Must Die" jako taki swoisty hołd dla niego? Tak, chcieliśmy, żeby intro utworu brzmiało, jakby mogło być częścią napisaną przez Carpentera. Czy to hołd? Tak i nie. Chcieliśmy oddać cześć filmowi i Carpenterowi. Ale jednocześnie wykorzystaliśmy okazję, by brzmiało to jakby Lord Vigo był autorem ścieżki dźwiękowej i staraliśmy się opowiedzieć historię w nasz sposób. Było z tym dużo pracy, ale myślę, że podołaliśmy wyzwaniu.

trwających 7-9 minut macie już za sobą? Nie powiedziałbym, że teraz piszemy tylko krótkie kawałki. Pamiętaj, że "Six Must Die" ma ponad 10 minut. Tak po prostu wyszło. Nie zaczynamy kawałków zakładając, że powinny mieć siedem czy trzy minuty. Nie byłoby to też żywotne dla kreatywności, gdyby oceniać utwory po ich długości, czy nawet ustalając, że powinny być konkretnej długości. Ale muszę przyznać, że tak zrobiliśmy z "Six Must Die", więc może czasem to działa (śmiech). Do "Doom Shall Rise" nakręciliście mroczny, nawiązujący też do filmu teledysk i nie przy padkiem miał on premierę akurat 21 kwietnia? Nie, zrobiliśmy to celowo (śmiech). Tak się złożyło, że ta data była przed wydaniem i udało nam się skończyć video, więc idealnie się złożyło. Jak oceniacie, zdołał on zwiększyć zainteresowanie płytą, zwrócił większą uwagę na Lord Vigo nowych słuchaczy, nieznających dotąd waszego zespołu? Mam przynajmniej taką nadzieję. Daleko nam

Facebooku to jak ocenianie książki po okładce. I pamiętaj, że 500 polubień na Facebooku można kupić za małe pieniądze. My nigdy tego nie zrobiliśmy i nigdy nie zrobimy. Na koncertach nie macie za to pewnie powodów do narzekań, a wasza lepsza pozycja przekłada się też na większą ilość zaproszeń, choć by na festiwale? Tak, zagramy na Hell Over Hammaburg w przyszłym roku. Granie na festiwalu jest w pewnym sensie stresujące, ponieważ masz tylko 15 minut na wejście na scenę i zrobienie próby dźwięku w czasie, kiedy poprzedni zespół z tej sceny schodzi, ale zazwyczaj jest to warte tego stresu. Nie gramy dużo na żywo, więc każdy koncert jest dla nas wyjątkowy. Zamierzacie przygotować na przyszły rok kolejną płytę, czy też tym razem nieco zwolni cie tempo, żeby nie ryzykować tak zwanego zmęczenia materiału? Właśnie zaczęliśmy pracować nad nowym materiałem. Myślę, że mógłby być gotowy na koniec 2019 roku albo połowę 2020. Póki co wi-

Mroczna historia z "Mgły" wydaje się wręcz stworzona na potrzeby zespołu grającego epicki doom metal - aż dziwne, że nikt na to wcześniej nie wpadł, prawda? Też tak uważałem, zanim ktoś napisał do mnie, że utwór "The Fog" już istnieje. Tak, myślę, że ta historia idealnie pasuje do metalu. Chyba był jakiś niszowy film o tym tytule w tamtym okresie. Nie mieli dużego budżetu, ale świetnie sobie poradzili. Osobiście bardzo to podziwiam. Mały budżet, ale wysoka jakość. Totalnie się z tym utożsamiam! Pamiętam jak przed laty Frank Herbert niezbyt sympatycznie potraktował Iron Maiden, wskutek czego w ostatniej chwili musieli zmienić tytuł utworu z "Dune" na "To Tame A Land". Jak to wyglądało w waszym przypadku - musieliście wystąpić o formalną zgodę na wykorzystanie tej filmowej historii, czy też nie było to konieczne, bo to bardzo swobodna adaptacja, bez wykorzystania oryginalnego tytułu, jak u Maidenów? Muszę przyznać, nie myśleliśmy o tym (śmiech). Nie zarabiamy na naszych płytach i nie wykorzystaliśmy oryginalnego materiału z wyjątkiem tytułu. Tu nie chodzi o pieniądze. Mam nadzieję, że nikt nie będzie na nas zły. Po prostu zainspirował nas film. Może nawet wykreowaliśmy nowych fanów filmu przez wydanie "Six Must Die". Posłaliście jednak Johnowi Carpenterowi pamiątkowy egzemplarz płyty, bez tego się nie obyło? Dobry pomysł. Cóż, może nie taki dobry, jeśli ma nas pozwać, kiedy tylko się o nas dowie (śmiech). Ale bylibyśmy naprawdę szczęśliwi, gdybyśmy pokazali panu Carpenterowi, co zrobiliśmy. W oryginale film trwa blisko 90 minut, ale wy wybraliście najważniejsze elementy jego fabuły, tworząc z niego jakby własną, jeszcze bardziej mroczną opowieść, trwającą 45 minut? Nie chcieliśmy opowiedzieć całej historii. Wybraliśmy kilka fragmentów i stworzyliśmy wokół nich nasze utwory. Zauważalne jest, że wasze utwory są teraz krótsze, bardziej zwarte - czasy numerów

Foto: Lord Vigo

do mainstreamu i czasami myślimy, że wciąż jesteśmy podziemiem w podziemiu. Nie łatwo jest rozpowszechniać muzykę wśród nowych fanów, ponieważ każdego tygodnia pojawia się tak wiele zespołów i nowych albumów. Uważam jednak, że jedyną rzeczą, którą powinniśmy robić, to jest świetna muzyka. Wciąż wierzę, że dobra muzyka dotrze do widowni. Warto w takiej sytuacji ponosić koszty realizacji teledysków, skoro ogląda je raptem kilka tysięcy ludzi, z czego, jak przypuszczam, część kilkakrotnie, tak więc tych oglądających jest jeszcze mniej? Zrobiliśmy wszystkie klipy na własną rękę, więc kosztowało to mniej więcej tylko czas realizacji. Jesteśmy tak staroświeccy, że uważamy, iż powinno się mieć video do nowego albumu. To dużo pracy, zgadza się. Ale jakość nie zatrzymuje się przy teledysku. Wiem, że są zespoły, które miałyby 100 000 wyświetleń pod ich klipami, ale czy wiesz, czy to prawdziwi widzowie? Poza tym co to mówi o muzyce? Ocenianie teledysku po wyświetleniach i zespołu po lajkach na

dzę, że utwory będą brzmiały inaczej niż te na poprzednich trzech albumach. Mamy dwa gotowe kawałki i nie brzmią jak te starsze. Wciąż są utworami Lord Vigo, ale brzmienie się zmienia, tak jak robiliśmy to dotychczas na każdym kolejnym krążku. Lord Vigo okazał się jednak jak dotąd największym sukcesem w waszych dotychczasowych karierach, to nie ulega wątpliwości, tak więc pewnie nie zamierzacie spuszczać z tonu i na pewno coś jeszcze nagracie? Tak, nic nie zatrzyma Lord Vigo. Będziemy nagrywać nowe albumy i grać na żywo. Wojciech Chamryk, Paulina Manowska, Paweł Gorgol

LORD VIGO

79


Ten właściwy zespół Professor Emeritus to młody stażem, ale złożony z doświadczonych muzyków zespół, który zadebiutował w ubiegłym roku albumem "Take Me To The Gallows". Fani tradycyjnego heavy/doom metalu o epickim posmaku powinni niezwłocznie zainteresować się tą płytą, warto też zerknąć co mieli do powiedzenia gitarzysta i perkusista grupy: HMP: Mimo nazwy zespołu nie czujecie się chyba wypalonymi emerytami, czekającymi z utęsknieniem na przejście w stan spoczynku, bo to i wiek zbyt młody, a i zawartość waszego debiutu "Take Me To The Gallows" też potwierdza, że wszystko jeszcze przed wami? Lee Smith: Wszyscy mamy doświadczenie zdobyte w innych zespołach, ale tak jak mówisz, jesteśmy generalnie młodzi, więc mam nadzieję wydać w nadchodzących latach jeszcze wiele albumów. Każdy z was grał, bądź gra nadal, w co najm niej jednym, albo i kilku zespołach, czasem nawet spotykacie się w jednym w kilku, jak choć-

Trzeba więc być prawdziwym pasjonatem, wręcz maniakiem, a wtedy wszystko daje się jakoś pogodzić? Trzeba mieć tylko do komple tu niezwykle wyrozumiałą żonę/dziewczynę? Lee Smith: (Śmiech) Tak, to zdecydowanie potrzebne! Patrick Gloeckle: Nie potrafię wyrazić, ile to dla mnie znaczy, że moja rodzina i przyjaciele wspierają moją muzyczną misję. Wiele godzin, które można spędzić z bliskimi, poświęca się, aby robić to, co robimy, aby tworzyć muzykę i grać koncerty. Posiadanie takiego pozytywnego poparcia jest więc bardzo ważne. Metal jest w jakiś sposób czymś ważnym ró-

"Chaos Bearer" zostały napisane tak pomiędzy latami 2010 i 2012. "Chaos Bearer" został napisany na krótko przed wejściem do studia pod koniec 2014 roku. Wokale zostały nagrane w maju 2016 roku. Ta przerwa nie była zamierzona, ale stała się koniecznością, aby upewnić nas, że zaangażowaliśmy odpowiedniego wokalistę i jego partie miały wystarczająco dużo czasu na dopracowanie. Lee, ponoć sam nagrałeś wszystkie partie gitar i basu na tę płytę - to przejaw perfekcjonizmu, czy też nie miałeś wyboru, z powodu luk w składzie? Lee Smith: Głównie chodzi o perfekcjonizm, albo przynajmniej o chęć zrobienia wszystkiego po swojemu. Nie było żadnych celów czy aspiracji wykraczających poza nagrywanie, więc znacznie łatwiej było sobie z tym poradzić samemu, niż kogoś poganiać. Sesja nagraniowa "Take Me To The Gallows" nie była krótka, po drodze przydarzyła się wam też zmiana wokalisty, tak więc dopiero w momencie dołączenia MP Papai mogliście wszystko sfinalizować? Lee Smith: Dokładnie tak. Czas pomiędzy początkowymi sesjami nagraniowymi a jego dołączeniem był pełen niepewności co do tego, jak i czy album zostanie ukończony. Patrick Gloeckle: To był na prawdę długi projekt! Skończyłem nagrywać perkusję w październiku 2014r., potem skończyłem i wydałem albumy Moros Nyx i Satan's Hallow, nie wspominając już o demo z Tiger Fight przed wydaniem albumu Professor Emeritus! Powiem, że trwało to długo, ale jestem dumny z ostatniego albumu i lubię myśleć, że warto było czekać. Jednak z drugiej strony mieliście dzięki temu więcej czasu by wszystko dopracować, pomyśleć o aranżacjach, zmienić to czy owo, bądź dopisać nowy utwór, dzięki czemu album jest zwarty i dopracowany w każdym szczególe? Lee Smith: Podczas przerwy przygotowałem listę niedoróbek i niezbędnych poprawek, które zostały poprawione i dokonane po nagraniu wokali. To było frustrujące, że wciąż znajdowałem coraz więcej niedociągnięć w tych początkowych nagraniach.

Foto: Professor Emeritus

by w Tiger Fight - potrzebny był wam kolejny? Lee Smith: Professor Emeritus zawsze był wyłącznie moim dzieckiem. Doszedłem do punktu w którym inne projekty, w których grałem nie dawały mi tego rodzaju spełnienia, które jest mi naprawdę potrzebne. W tym momencie udało mi się skompletować pełny skład, z muzykami, z którymi pracowałam w przeszłości, tak aby uczynić z Professor Emeritus ten właściwy zespół. Zważywszy jednak na to, że wiąże się to z pewnymi obowiązkami, do których dochodzą przecież praca czy studia, że o życiu rodzin nym nie wspomnę, to pewnie nierzadko doba okazuje się zbyt krótka? Patrick Gloeckle: Utrzymywanie zespołu w ruchu wymaga sporo pracy. Zwykle największym wyzwaniem jest skłonienie wszystkich do poruszania się w tym samym kierunku. Lee zajmuje się kwestiami biznesowymi zespołu, a ja pomagam przy mediach społecznościowych. Zajmuję się również sprzedażą za pośrednictwem mojej wytwórni Hoove Child Records. Dzięki temu i innym moim zespołom mogłem codziennie korzystać z kilku dodatkowych godzin!

80

PROFESSOR EMERITUS

wnież dla nich, są fankami mocnej muzyki, czy też tolerują go tylko dlatego, że to wasza pasja? Lee Smith: Dla mnie to tylko kwestia jej tolerancji. Inni w zespole mają różne sytuacje, od bycia w podobnej sytuacji jak ja, do posiadania partnera, który jest równie entuzjastyczny. Patrick Gloeckle: Moja żona jest wielką entuzjastką heavy metalu i jest to pasja, którą dzielimy razem. Jest także muzykiem, dzięki czemu mogę grać z nią w innych zespołach Satan's Hallow i Midnight Dice. Jestem bardzo wdzięczny, że mogę dzielić się z nią tą pasją. Mój tata też jest rockerem i chciałbym wspomnieć, że nie tylko wpakował mnie w metal z Black Sabbath, Rush i Rainbow, ale w domu zawsze miał też gitary i perkusje, a co tydzień ćwiczył ze swoim zespołem, więc było czymś naturalnym, że też zapadłem w ten sen.

Professor Emeritus był jednak do niedawna takim bardziej projektem niż regularnym zespołem, bo tworzyliście go de facto we dwóch, utwory skomponowaliście w ciągu dwóch lat, później była przerwa? Lee Smith: Wszystkie utwory z wyjątkiem

Nagrać, nawet dobrą, płytę to jedno, ale schody zwykle zaczynają się w momencie podjęcia starań o jej wydanie, szczególnie jeśli jest się nieznanym zespołem bez dorobku. Wam jednak udało się zwrócić na siebie uwagę greck iej No Remorse Records? Lee Smith: Umowa została zawarta bardzo szybko. Otrzymałem odpowiedź w ciągu jednego dnia od momentu wysłania mojej pierwszej wiadomości do wytwórni, a reszta poszła gładko. Nie było tu trochę szczęścia, bo są też prze cież wydawcami Eternal Champion, z którymi pewnie się znacie? Lee Smith: Eternal Champion to zespół, w którym wszyscy członkowie potrafią się dogadać, a ich powiązanie z No Remorse było głównym powodem, dla którego byłem zainteresowany współpracą z tą firmą. Patrick Gloeckle: To prawdziwy zaszczyt mieć album wydany przez No Remorse Records i być związanym z tak wspaniałym zespołem, jak Eternal Champion. No Remorse do wszystkich swoich pozycji podchodzi z dużą starannością i wypuszcza piękne płyty, CD i winylowe. Wspaniałym jest, że wspierają nowe zespoły oraz dbają o ponowne wydawanie zapomnianych metalowych perełek.


W takim momencie wasze inne projekty/zespoły zeszły na nieco dalszy plan, tym bardziej, że zaczęliście się też przygotowywać do koncertów Professor Emeritus? Lee Smith: Inni członkowie zespołu nadal są aktywni w innych projektach, ale udało mi się nakłonić ich aby poświęcili również swoje muzyczne wysiłki dla Professor Emeritus. Realizacja tego w praktyce bywa trudna, ponieważ Tyler mieszka około dwóch godzin drogi od nas, a MP nawet około sześciu godzin. Ale jesteśmy w stanie prowadzić w miarę regularne próby, a także wspólnie spotykać się z MP. Patrick Gloeckle: Bardzo miłym jest dla mnie to, że Lee prowadzi zespół z punktu widzenia zarówno kreatywnego, jak i biznesowego, więc muszę po prostu nauczyć się kawałków i ćwiczyć, aby być w gotowości do gry. Mimo to przyczyniam się do pisania tekstów. W tej chwili jestem bardzo zajęty, ponieważ jestem gotowy do wyruszenia w trasę koncertową po Europie, aby pomóc na perkusji moim przyjaciołom z High Spirits. Kiedy wrócę, skupię się na rozpoczęciu gry w Midnight Dice, która nastąpi po tym, jak Satan's Hallow przejdzie w stan hibernacji. Moja wytwórnia Hoove Child Records rozwija się bardzo szybko i z nią również uwielbiam działać! Muszę również skończyć pisanie następnej płyty Moros Nyx. To dużo pracy, ale uwielbiam to. Był to ten decydujący moment, który sprawił, że z projektu o niepewnym statusie staliście się pełnoprawnym, koncertującym zespołem z kontraktem? Lee Smith: Nasz materiał był fajny do grania na żywo i uważam, że dobrze nam się razem pracuje, więc chcę spróbować wykorzystać sytuację tak bardzo, jak to możliwe. Nie sądzę, że kiedykolwiek będziemy pełnoprawnym zespołem, ale mam nadzieję, że w końcu uda mi się zrobić tu i tam długie weekendy i zagrać w kilku różnych miastach. Patrick Gloeckle: Uwielbiam grać na żywo i będę grał tyle koncertów, ile Lee załatwi! Bardzo chciałbym, aby zespół dostał się do Europy na festiwale, choć niektórzy członkowie zespołu będą wtedy musieli pokonać swoje lęki przed lataniem. Taki debiut koncertowy jaki mieliście, trudno sobie wymarzyć, bo poprzedzaliście Manilla Road i Slauter Xstroyes, zespoły legendarne i niezwykle zasłużone nie tylko dla amerykańskiego metalu. Była jakaś szczególna trema z tego powodu, jakaś napinka, czy też jesteście już zbyt doświadczonymi muzykami? Lee Smith: Moje nerwy wynikały z tego, że był to nasz pierwszy występ, i z emocji, które wynikały z możliwości zagrania tych utworów na żywo po tak długiej pracy nad nimi. Patrick i ja mieliśmy szczęście, że dwa razy wcześniej supportowaliśmy Manilla Road z naszym starym zespołem, więc ta część była nam niemal znana. Patrick Gloeckle: To był wielki zaszczyt debiutować przed takimi legendarnymi zespołami, ale myślę, że dobrze wypadliśmy na scenie. We wrześniu będziemy supportem dla Angry, która może ciekawie pasować do epickiego zespołu doommetalowego, ale jako wielki fan power metalu jestem podekscytowany, że zagram im trochę doom metalu. Aż chciałoby się, by takie sytuacje powtarzały się jak najczęściej, ale rzeczywistość jest pewnie bardziej prozaiczna i występy z takimi gwiazdami zdarzają się okazjonalnie? Lee Smith: Zdecydowanie doceniamy, jak fajny był debiutancki koncert. Niedawno graliśmy nasz drugi show z Lady Beast, Smolder i Black

Foto: Professor Emeritus

Road, więc do tej pory mieliśmy szczęście grać razem z silnymi składami. Patrick Gloeckle: Mamy fajne relacje z kluczowymi promotorami koncertów heavy metalowych w Chicago, więc zazwyczaj mamy dobre możliwości grania koncertów z najlepszymi zespołami. Coraz częściej słyszy się o sytuacjach, że sup porty muszą płacić bardziej znanym zespołom za możliwość zagrania przed nimi. W USA też dochodzi do czegoś takiego, mieliście sty czność z tym zjawiskiem? Jak dla mnie jest to chora sytuacja, bo jasne, biznes to biznes, ale supporty i tak są na przegranej pozycji, bo zwykle nie zarabiają na tych koncertach ani grosza, więc skąd mają brać pieniądze na takie opłaty? Patrick Gloeckle: Nie popieram płacenia za grę i nie sądzę, abyśmy kiedykolwiek byli w tej sytuacji. Jeśli ktoś z organizatorów poprosi nas o pomoc w sprzedaż biletów, to ilość sprzedanych biletów wpływa na to, ile otrzymamy gaży. To nie jest mój ulubiony scenariusz, ale przynajmniej nie płacimy. Większość koncertów, które gramy, odbywa się w moim ulubionym lokalu Reggies w Chicago. Dbają tam o zespoły, w tym zapewniają jedzenie, napoje i zazwyczaj dokonują płatności pod koniec nocy. Nie gramy, aby się wzbogacić, ale dobrze jest, gdy miejscowi i promotorzy rozumieją wartość posiadania zespołów grających oryginalną muzykę. Na płytach też już się praktycznie nie zarabia, ale ponieważ wasz album zbiera dobre recenz je, możecie chyba liczyć przynajmniej na tyle, że zwróci wam się część poniesionych nakładów, a wydawca będzie zainteresowany opub likowaniem kolejnej płyty Professor Emeritus? Lee Smith: Mam nadzieję, że będę mógł pracować z No Remorse w przyszłości. Koszty wyprodukowania tego albumu był dla mnie do udźwignięcia, więc wszelkie pieniądze, które się zwrócą, będziemy uważać za bonus.

widząc jego pracę, którą wykonał dla Eternal Champion, Pilgrim, Moros Nyx i innych, więc był na szczycie mojej listy artystów, z którymi chciałbym się skontaktować. Patrick Gloeckle: Znalazłem Adama, kiedy usłyszałem jego zespół Felwoods. Jego muzyka jest zabójczym retro-rockiem i właśnie tam po raz pierwszy zobaczyłam dzieło Adama. Skontaktowałem się z nim, aby zrobił okładkę na album Moros Nyx i powiem, że ostatnio widziałem jego prace w podziemiu metalowym. Uważam, że jego okładka dla Artificial Brain jest kosmiczna. Jego prace są bardzo rozpoznawalne i błyskotliwe. Teraz przydałoby się tylko doczekać wydania tej płyty w wersji winylowej, z dużą okładką.... Pewnie myślicie też już o następcy debiutu, bo przez tych pięć lat nazbierało wam się sporo nowych utworów, a warto pójść za ciosem, gdy staliście się rozpoznawalni w met alowym światku? Lee Smith: Mamy nadzieję, że uda się wydać ten album w wersji winylowej. Mamy wiele pomysłów na kawałki na różnych etapach pisania. Cieszę się, że pomysły zamieniają się w pełne utwory. Patrick Gloeckle: Byłoby wspaniale mieć "Take Me To Gallows" wydane na winylu. Z niecierpliwością czekam na drugi album, ponieważ tym razem będziemy mieli wszystkich członków zaangażowanych w aranżację utworów i myślę, że nada to naszej muzyce innego charakteru i brzmienia. Wojciech Chamryk, Sandra Rozwalka, Paweł Gorgol

Wasza współpraca z No Remorse układa się chyba nieźle, zadbali też o szatę graficzną "Take Me To The Gallows". Zaproszenie do współpracy Adama Burke'a, znanego z okładek stworzonych dla Pagan Altar, Portrait czy Eternal Champion, było waszą inicjatywą, czy był to pomysł wytwórni? Lee Smith: Zaangażowanie Adama było tak naprawdę już w toku, zanim nawiązaliśmy kontakt z No Remorse. Byłem jego wielkim fanem,

PROFESSOR EMERITUS

81


psze z możliwych utworów, biorąc pod uwagę ich pisanie, nasze umiejętności czysto muzyczne i produkcję. Mamy nadzieję, że właśnie ten album wniesie nas na następny poziom i dotrzemy do szerszej publiczności. Teorię tą potwierdzają także takie utwory jak; "The Number Of The Beast", "Crystal Logic", "Pyromania", "State Of The World Address", "Beneath The Remains"… i tak dalej.

Król Artur i doom metal - Chcieliśmy czegoś wyjątkowego, jednak bez piętnastominutowych kompozycji. Myślę, że udało się nam to osiągnąć - mówi Richard Maw. Potwierdzenie tych deklaracji znajdziecie na najnowszym albumie Iron Void, a "Excalibur" to nie tylko doom ze znakiem najwyższej jakości, ale też album koncepcyjny, oparty na arturiańskich legendach: HMP: Od momentu reaktywacji przed dziesięciu laty idziecie niczym burza: trzy albumy w pięć lat to naprawdę świetny wynik, tym bardziej, że trzymają poziom i nikt nie może wam zarzucić, że idziecie na ilość kosztem jakości? Jonathan "Sealey" Seale: Zawsze uważałem, że oryginalny skład zespołu nie dokończył wielu spraw i naprawdę chciałem nadrobić stracony czas, szczególnie w przypadku "Spell Of Ruin". Pierwotnie miało być to demo, ale pierwotna formacja nigdy nie była w stanie nagrać nic jak należy, dlatego byłem bardzo zadowolony, że w końcu udało się wydać ten minialbum. Warto było czekać, a znajdujące się na nim utwory,

Jesteście już chyba zbyt doświadczonymi muzykami, żeby przejmować się jakimś teoriami, że trzeci album jest dla każdego zespołu czymś przełomowym, a jedyne co was interesuje to stworzenie jak najlepszych kompozycji i tek stów? Jonathan "Sealey" Seale: Oczywiście znam tę teorię i miałem ją na uwadze tworząc "Excalibur" z Iron Void. Wiele moich ulubionych kawałków pochodzi z trzeciego albumu konkretnych zespołów; Black Sabbath "Master Of Reality", Saint Vitus "Born Too Late", The Obsessed "The Church Within", Metallica "Master of Puppets", Slayer "Reign in Blood", itd. Zdawałem sobie sprawę z tego jak ważna jest

Foto: Iron Void

nigdy nie ujrzałyby światła dziennego, gdyby nie zostały nagrane w roku 2000, tak jak pierwotnie planowano. Posiadałem wiele kompozycji stworzonych wcześniej, które nigdy nie zostały nagrane, dlatego trzy pierwsze wydawnictwa Iron Void ("Spell Of Ruin", "Iron Void" i "Doomsday") są połączeniem nowych i starych utworów zespołu. Następny album (zatytułowany "IV") będzie zawierał prawdopodobnie jedną z wcześniej stworzonych piosenek, poza tym, będziemy wydawać już wyłącznie nowe kompozycję. Richard Maw: W czasie tych trzech lat, od kiedy to jestem w zespole, nabieramy rozpędu. Proces pisania, nagrywania i wydania "Excalibur" był skrupulatny i przemyślany; chcieliśmy stworzyć nagranie najlepsze z możliwych. Iron Void będzie zespołem zawsze skupiającym się na jakości: koncertów, płyt, gadżetów - by dać fanom to co najlepsze i dla naszej własnej satysfakcji.

82

IRON VOID

trzecia płyta i chciałem by była klasyczna, co, jak wnioskuję z reakcji fanów oraz krytyków, które były pozytywne, udało nam się osiągnąć. Oryginalnie planowaliśmy nagrać "Excalibur" jako nasz drugi album, jednak stwierdziliśmy, że byłoby to nierozważne z racji tego, iż jest to płyta koncepcyjna, dlatego też, postanowiliśmy poczekać na bardziej odpowiedni moment. Oczywiście, zawsze dążymy do tego, by napisać jak najlepszą muzykę oraz teksty, i tak też będzie w przyszłości. Steve Wilson: Kilkakrotnie podchodziliśmy do nagrań by znaleźć dla nas odpowiednie studio. Nagrywaliśmy nasz najnowszy materiał, więc naprawdę dążyliśmy do tego, by był on jak najlepszy. Richard Maw: Zdecydowanie zgadzam się z Sealey'em; jest to znana teoria, szczególnie w świecie muzyki metalowej, mówiąca, że trzeci album jest bardzo istotny i często definiuje zespół. Myślę, że "Excalibur" ulepszył brzmienie Iron Void i na dzień dzisiejszy dostarczył najle-

"Excalibur" okazał się jednak przełomem w tym sensie, że jego wydawcą jest Shadow Kingdom Records, tak więc z każdą kolejną płytą odnotowujecie pod tym względem zauważalny progres? Jonathan "Sealey" Seale: Zawsze dążymy do tego, by nasz każdy album był lepszy od poprzedniego i jestem bardzo zadowolony z tego, że związaliśmy się z Shadow Kingdom Records. Jest to wytwórnia, którą od dawna darzę szacunkiem i jest to wielki zaszczyt móc pracować w niej między innymi z takimi zespołami jak Hour Of 13, Pale Divine oraz Haunt. Steve Wilson: Oczywiście, zarówno w pisaniu kompozycji jak i w grze. Myślę też, że nasze wokale stają się lepsze z każdym nowym nagraniem. Obaj, bardziej niż kiedyś, czujemy się teraz pewniej jeśli chodzi o śpiew Mamy kilka pomysłów na brzmienie następnej płyty, jednak pewne jest tylko to, że będzie ono mocne i nie będzie powtórzeniem tego albumu. Richard Maw: Byłem bardzo zadowolony, że taka wytwórnia zainteresowała się współpracą z nami. Posiadam wiele albumów w mojej kolekcji, które noszą ich pieczęć jakości; Manilla Road, Hellwell, Iron Man, Hour Of 13. To wspaniałe móc z nimi pracować. W obecnych czasach, szczególnie w przypadku niszowych gatunków, istotne dla każdego zespołu staj się to, żeby przynajmniej wyjść na zero, albo jak najmniej dołożyć do wydania płyty? Jonathan "Sealey" Seale: Tak naprawdę, nie mamy żadnych zysków z nasze działalności muzycznej. Wszystkie pieniądze ze sprzedaży są inwestowane w kolejny album i produkcję nowych materiałów reklamowych. Uwielbiam grać, daje mi to dużo radości i pozwala zachować zdrowy rozsądek. Nie zmieniłoby się to nawet gdybyśmy nagle zaczęli zarabiać. Muzyka jest jedną z tych stałych rzeczy w życiu, które są w nim zawsze, niezależnie od tego, co ci to życie przyniesie. Steve Wilson: Z tego powodu musieliśmy postawić pracę na pierwszym miejscu, co spowodowało, że mieliśmy mniej czasu na trasy koncertowe i zagraniczne podróże. Udało się nam w kńcu wypracować wolne weekendy, co pozwoliło na jak najczęstsze próby i występy, nawet w te najbardziej zapracowane tygodnie. Poszczęściło nam się z "Doomsday" i "Excalibur". Zarobiliśmy wystarczająco dużo, by opłacić studio, a także zwróciły się nam pieniądze wyłożone na wydany przez nas album "Doomsday". Zazwyczaj musimy dopłacać do finalnego etapu produkcji albumu, ale jak dotąd za każdym razem zwróciło nam się to. Miejmy nadzieję, że tak samo będzie także w przypadku naszych przyszłych płyt. Richard Maw: Sprawa zysków i strat nie jest tutaj nawet brana pod uwagę. Obecnie zarabianie na życie z niszowych gatunków muzycznych jest mniej prawdopodobne niż kiedykolwiek wcześniej. Od 26 lat gram w zespołach. Nigdy nie miałem z tego zysków, ale jest to coś, co robię dla przyjemności, coś w rodzaju wewnętrznej potrzeby, a nawet powołania. Jak wspomniano, wszystko co zarabiamy inwestujemy w zespół i będziemy występować, nawet jeśli jest


to dla nas nierentowne, ale możemy sobie na to pozwolić i tego właśnie chcemy. Ponownie pracowaliście z Chrisem Fieldingiem - brzmienie poprzedniego albumu "Doomsday" było tym, do którego dążyliście i uznaliście, że jest dla was optymalne? Jonathan "Sealey" Seale: Chris wykonał fantastyczną pracę jeśli chodzi o "Dommsday", więc oczywiste było, że będziemy współpracować z nim ponownie. Można powiedzieć o nim, że jest bardziej producentem niż tylko montażystą. Podsuwa pomysły i techniki, o których sami byśmy nie pomyśleli. Oczywiście, nie wszystkie z nich się sprawdzają, ale dobrze się z nim współpracuje i co najważniejsze "ogarnia" on doom metal i rozumie co próbujemy osiągnąć. Z pewnością będziemy razem pracować także nad naszą kolejną płytą i szczerze polecam go innym zespołom. Steve Wilson: Zmieniłem odrobinę tonacje mojej gitary przez przester firmy Minotaur oraz pickupy Zombie Dust, ale nadal używałem gitary Gordon Smith. Ich charakterystyczny klimat i brzmienie są dla mnie idealne. Poza tym, wraz z pojawienie się nowego perkusisty, to brzmienie również się trochę zmieniło. To, co także wspomogło brzmienie perkusji na "Excalibur", to nowa technika podwojenia mikrofonów nad każdym z bębnów, którą stosuje Chris. Richard Maw: Praca z Chrisem była znakomitym doświadczeniem; jest on wyluzowany i zna ten styl bardzo dobrze. Chcieliśmy dla tej płyty potężnego, ciężkiego brzmienia, dostarczającego niezapomnianych doznań. Myślę, że wspomagał nas na każdym etapie, a nawet próbował nowych interesujących pomysłów na produkcję, takich jak np. umieszczanie mikrofonów nad oraz pod bębnami dla uzyskania ich mocniejszego brzemienia. Do stworzenia tekstów na "Excalibur" zain spirowały was legendy arturiańskie - to od razu miał być album jednorodny tekstowo, czy też cała ta opowieść powstawała stopniowo, aż uznaliście, że warto poświęcić tej tematyce całą płytę? Jonathan "Sealey" Seale: Dziesięć lat temu podczas wakacji z moją ówczesną dziewczyną odwiedziłem zamek Tintagel w Kornwalii (prawdopodobne miejsce urodzenia króla Artura) i natychmiast zachwyciłem się pięknem natury i oszałamiającą scenerią tego miejsca. Postać króla Artura fascynowała mnie od dziecka i po wi-

Foto: Iron Void

Foto: Iron Void

zycie w Tintagel pojawiła się inspiracja by napisać muzykę na podstawie tamtejszych legend. Czytałem wszystko co wpadło mi w ręce odnośnie króla Artura i zdecydowaliśmy, że stworzymy w pełni koncepcyjny album inspirowany mitami arturiańskimi. Początkowo, chciałem by powstał on na podstawie książki Sir Thomasa Malory'ego, "Le Morte D'Arthur", ale szybko zdałem sobie sprawę z tego, jak długa jest ta książka i, że jej zawartość mogłaby wypełnić dziesięć lub więcej albumów! Zdecydowałem więc, że będzie lepiej jeśli narracja zostanie oparta na filmie "Excalibur" Johna Boormana z roku 1981, jako, że film ten był stworzony na podstawie tej właśnie książki. Jest to również jeden z moich ulubionych filmów! Doom metal, majestatyczny, monumentalny i posępny, wydaje się idealnym dopełnieniem takiej historii w warstwie muzycznej? Jonathan "Sealey" Seale: Zdecydowanie! Idealny jak dla mnie. Na tym albumie zawarliśmy więcej utworów zainspirowanych nurtem epic doom, wzorując się na zespole Pagan Altar oraz muzyce z lat 80. zespołu Black Sabbath, z Dio i Tony'm Martinem. Steve Wilson: Idealny. Grupa Pagan Altar miała duży wpływ na pisanie tekstów (jak w przypadku refrenu "Dragon's Breath"), tak samo jak zespół Lord Vicar, który zainspirował mnie do napisania "Avalonu". Chciałem stworzyć

całkowicie akustyczny utwór studyjny i udało mi się to osiągnąć. Było to nie lada wyzwanie, ale ścieżka dźwiękowa jest bardzo podobna do oryginalnego demo. Zmieniłem tylko kilka tekstów i popracowałem z Chrisem nad harmoniami wokali, by były idealnie dopasowane. Richard Maw: Myślę, że motywy doom i historyczno/mityczne doskonale ze sobą współgrają. Chcieliśmy nawiązać do swoich wielkich poprzedników, włączając w to np. zespół Manilla Road tworzący w stylu epickiwgo metalu. Słuchaliście wcześniejszych płyt o królu Arturze, jak choćby "The Myths And Legends Of King Arthur And The Knights Of The Round Table" Ricka Wakemana, inspirowaliście się nimi? Jonathan "Sealey" Seale: Zabawne, że do tego nawiązałeś. Nie znałem owej płyty kiedy zaczęliśmy pisać ten album, jednak ktoś wspomniał o nim i mnie zaintrygował. Ostatecznie zdecydowałem się nie zaznajamiać z nim, by nie wpłynęło to na nasz album w żaden sposób. Jednak, po zakończeniu nagrań zdecydowałem się go odsłuchać i muszę powiedzieć, że nie byłem pod wrażeniem. Lubię niektóre materiały Ricka z Yes, ale ten jest do bani. Steve Wilson: Pamiętam, że widziałem stary film z jego występu na lodzie na YouTube! Różni się to znaczenie od Iron Void, poza tym, klawisze są zabronione - między innymi właśnie dlatego by nie brzmieć w ten sposób. Richard Maw: Jedyną znaną mi kompozycją inspirowaną postacią króla Artura jest "Open The Gates" zespołu Manilla Road. Zgodziliśmy się, jako zespół, nie słuchać albumu Wakemana, żeby nie miał na nas bezpośredniego wpływu, dlatego unikałem tego albumu. Znając zdanie Sealeya na temat tej płyty… z pewnością nie posłucham jej w najbliższej przyszłości. Z konieczności musieliście dokonać wyboru tych, pewnie najciekawszych według was wątków, bo nagranie dwupłytowego kolosa raczej nie wchodziło w grę? Jonathan "Sealey" Seale: W czasie pisania, świadomie starałem się utrzymywać jak najbardziej zwięzłą aranżację każdego utworu, ponieważ wiedziałem, że dany temat bardzo łatwo mógłby wymknąć się spod kontroli. Steve nie był co do tego przekonany, gdyż nie chciał, by cokolwiek ograniczało naszą kreatywność. Jednakże byłem bardzo zadowolony, gdy po napisaniu wszystkiego okazało się, że album trwa około 45 minut, co oznaczało, że można go wydać jako pojedynczy, a nie podwójny album.

IRON VOID

83


Świetnie, że mogliśmy wydać "Doomsday" jako podwójny album na płytach winylowych, ale oczywiście wiąże się to z większymi kosztami produkcji, przez co fani także muszą zapłacić więcej, w tej sytuacji świadomie dążyłem to tego, by tym razem zmieścić się na jednym krążku. Steve Wilson: Początkowo widziałem ten album jako naprawdę długą historię, jednak po przesłuchaniu kawałków, które mieliśmy, pojawił się pomysł by był on krótszy. Okazało się także, że mamy dziewięć piosenek na dziewięć księżyców, co pasowało do filmowego Merlina Johna Boormana. Nie pisaliśmy więcej, jako, że nie było ku temu powodów. Wytłoczenie krótszego albumu na winylu jest tańsze i brak wypełniaczy sprawia, że słucha się go lepiej. Nie ma nic złego w płytach CD czy wersjach do ściągnięcia, jednak zawsze zastanawiamy się nad produkcją LP. Dla mnie płyty winylowe zawsze będą najlepszym sposobem na słuchanie naszych albumów, a odrzucenie tych 15 minut

moc formacji trzyosobowej. W ten sposób jest łatwiej tworzyć i pozwala mi to na większą inwencję twórczą jeśli chodzi o mój bas. Steve Wilson: Parę razy próbowaliśmy. Zawsze jednak miałem wrażenie, że druga gitara odstawała i była delikatnie w tyle w stosunku do mnie. Mieliśmy duże problem z synchronizacją. Są też inne powody. Dodatkowa osoba do uszczęśliwiania i do wspólnego pisania. Jako trio, możemy szybko nauczyć się jeden od drugiego riffów, a następnie Rich dołącza do nas i jesteśmy gotowi do gry. Tęsknię za podwójną harmonią gitar na żywo, jednak poza tym obecny stan rzeczy jest dla nas lepszy. Dzięki temu, szczególnie live, możecie brzmieć bardziej archetypowo, tak jak typowe tria heavy/hard rocka już od końca lat 60., bo w czasie solówek nie ma gitary rytmicznej, podkład zapewnia tylko sekcja z basowymi pochodami? Jonathan "Sealey" Seale: Na szczęście Rich i ja

Foto: Iron Void

powoduje, że mamy znaczniej mniej pracy. Richard Maw: Jak dla mnie, pojedyncze albumy są najlepszym rozwiązaniem. Zdecydowana większość moich ulubionych albumów jest w formie pojedynczej płyty i trwa najczęściej nie więcej niż 45 minut! Sądzę, że to naprawdę uwydatnia napisane teksty oraz warstwę muzyczną. Chcieliśmy czegoś wyjątkowego, jednak bez piętnastominutowych kompozycji. Myślę, że udało się nam to osiągnąć.

84

Trudniej pracuje się nad takim konceptualnym materiałem niż nad utworami nie łączącymi się w całość, gdzie każdy tekst jest oddzielną sprawą? Jonathan "Sealey" Seale: Było to łatwiejsze niż sobie na początku wyobrażałem. Po prostu oglądałem "Excalibur" na okrągło i robiłem notatki o każdej scenie. Następnie podzieliłem poszczególne fragmenty filmu na części, z których każda miała być tematem przewodnim konkretnej kompozycji. W rezultacie dało to dziewięć utworów, które pojawiły się na albumie.

jesteśmy bardzo zgrani jeśli chodzi o sekcję rytmiczną, co pozwala Steve'owi na solówki bez utraty tej ciężkości. Przy nagraniach, stosujemy to zamiennie podczas solówek, czasami pojawia się gitara rytmiczna, czasami nie. To zależy od tego co jest najlepsze dla danej kompozycji. Steve Wilson: Jestem do tego już przyzwyczajony. Nie zawsze podążam świadomie za basem czy perkusją, po prostu skupiam się na rytmie, szczególnie przy starszych kawałkach. Nie było to celowe. Kiedy przeszliśmy na jedną gitarę, ludzie komentowali o ile czystsze jest nasze brzmienie na żywo, dlatego też tak zostało. Richard Maw: Zawsze upewniam się, że Sealey i ja pracujemy blisko siebie. Jesteśmy sekcją rytmiczną, nie dwójką solistów grających w tym samym czasie co gitara. Najlepszy zespół muzyki metalowej, Black Sabbath, miał jednego gitarzystę i doskonale im to pasowało. Nie mówię, że Iron Void jest na tym poziomie co Sabbath, ale na szczęście wszyscy muzycy w naszym zespole są naprawdę dobrzy i brak między nimi słabego ogniwa.

Po rozstaniu z Simonem nie szukacie już chyba kolejnego gitarzysty, trio jest optymalną formułą dla Iron Void? Jonathan "Sealey" Seale: Dobrze byłoby mieć dodatkowego gitarzystę do tworzenia harmonii podczas występów na żywo, ale odpowiada nam

Stoicie więc teraz przed nie lada wyzwaniem: co grać na koncertach z nowej płyty, nie zapominając przy tym o najbardziej reprezentatywnych utworach z poprzednich wydawnictw? Jonathan "Sealey" Seale: Dokładnie, nie jest to

IRON VOID

proste. Im więcej albumów wydajemy, tym wybór też jest cięższy. Na naszej nadchodzącej trasie po Wielkiej Brytanii, z Serpent Venom i Famyne, zagramy trzy lub cztery kawałki z "Excalibur" i mieszankę utworów z każdego z naszych poprzednich albumów. Zeszłego wieczoru, na koncercie z okazji 20-lecia naszej działalności graliśmy utwory z każdej ery zespołu, ale mieliśmy na to godzinę i kwadrans! Choć bardzo bym chciał, to jednak na większości występów nie mamy tyle czasu. Ale odpowiadając na pytanie, tak, jest to z pewnością nie lada wyzwanie. Steve Wilson: Mając nową kompozycję, każdą z nich próbujemy i z zainteresowaniem obserwujemy, które z nich się przyjmują, a które nie. Można powiedzieć, że każdy z utworów ma swoją naturalną żywotność (np. "Tyrant's Crown"), podczas gdy inne (takie jak "I Am War") stają się ulubieńcami fanów i pozostają w zestawie. Losowe zagranie któregoś ze starszych utworów bywa zabawne, dlatego myślę, że wciąż powinniśmy to robić dla fanów. Oczywiście, każdy z zespołów ma swoje własne "Paranoid", "Run To The Hills" czy "Hopkins: The Witchfinder General". Sami je wybierają. Najgorzej jest pewnie wtedy, gdy gracie jako jeden z wielu zespołów, albo na festiwalach, bo wtedy czas występu macie zwykle ogranic zony do maksymalnie 45 minut. Jest się już wtedy rozgrzanym, publika się zwykle rozkrę ca, a tu trzeba schodzić? Jonathan "Sealey" Seale: Nie mam nic przeciwko graniu 45-minutowych setów. Większość naszych kompozycji jest 5-8 minutowa. Jakikolwiek krótszy czas byłby niewystarczający dla zespołów z nurtu doom metal. Dostosowanie tak długich piosenek do 30-minutowego występu jest bardzo trudnym zadaniem, dlatego nasz set trwa zazwyczaj od 45 minut do godziny. Steve Wilson: 45 minut to optymalne rozwiązanie. Możemy zaprezentować się bez zbędnego przedłużania! Richard Maw: Tak osiąga się idealną równowagę. W czasie festiwalu 45 minut jest wystarczające, szczególnie jeśli część publiczności nie zna naszej twórczości. W tym czasie mają oni szansę usłyszeć co potrafimy, ale nie zdążą nie znudzić. Przeciwnie jeśli chodzi o fanów Iron Void, dla nich będzie to zbyt krótko. Nieważne jaki czas został nam dany na występ, staramy się zagrać jak najwięcej utworów, by przekazać naszej publiczności jak najwięcej. Z drugiej strony cieszy was chyba obecny rozkwit sceny doom/stoner metalowej w Wielkiej Brytanii, bo zawsze to lepiej grać z większą ilością kapel niż ciągle z kilkoma tymi samymi? Jonathan "Sealey" Seale: Rzeczywiście, dobrze się gra z podobnie ukierunkowanymi zespołami, ale nie mam nic przeciwko graniu z zespołami z innych metalowych gatunków. Graliśmy też wcześniej z zespołami punkowymi oraz thrash i deathmetalowymi. Czasami bardziej mi to odpowiada, ponieważ można zyskać nowego fana, który inaczej nigdy by cię nie usłyszał. Wbrew temu co myślisz, tak naprawdę w Wielkiej Brytanii ta scena nie cieszy się powodzeniem. Więcej niż kiedykolwiek lokali jest zamykanych i coraz mniej ludzi przychodzi na występy. Jest to naprawdę smutna sytuacja. Szczerze powiedziawszy, to za granicą ludzie lepiej na nas reagują. Mam nadzieję, że ta sytuacja polepszy się w przyszłości. Myślę, że potrzeba więcej młodych ludzi, zarówno na scenie jak i wśród fanów, którzy przejmą pałeczkę. Wierzę, że jest to jedyne rozwiązanie by cokolwiek zmieniło się w przyszłości na lepsze.


Foto: Iron Void

Richard Maw: Jest kilka świetnych, klasycznych zespołów w stylu doom w Wielkiej Brytanii i pojawiają się także nowe, jak choćby Famyne z Kent. Jednakże obecnie stoimy w Wielkiej Brytanii w obliczu walki o koncerty z przyzwoitą widownią. Europa jest znacznie lepsza, choć nie wiemy jak "Brexit" wpłynie na nasze podróże do krajów Unii Europejskiej. Naprawdę chcemy podróżować i grać w Europie i doceniamy wsparcie oraz entuzjazm fanów z Europy i całego świata. Potrzeba nam świeżej krwi w gatunku muzyki metalowej oraz na scenie. My wszyscy w Iron Void dobiegamy 40stki! Byłoby wspaniale zobaczyć nadejście młodych, którzy pokazaliby nam jak to się robi. Liczycie, że zdołacie wybić się spośród nich, że za jakiś czas wasza nazwa będzie wymieniana wśród tych największych, brytyjskich zespołów, począwszy od Pagan Altar, czy to jednak zbyt śmiałe marzenie? Jonathan "Sealey" Seale: To byłby prawdziwy zaszczyt. Jest to prawdopodobne, chociażby dlatego, że obecnie w Wielkiej Brytanii nie ma zbyt wiele zespołów, które tak jak my pracują w kategoriach tradycyjnego doomu. Uwielbiam Pagan Altar, są jednym z moich ulubionych zespołów z gatunku doom/NWOBHM. Z tego też powodu w ostatnim czasie dołączyłem do zespołu Desolate Pathway, jako że Vince (wokalista/gitarzysta) był przez pewien czas gitarzystą Pagan Altar. Jest to zaszczyt grać z nim w jednym zespole. Na pewno mam nadzieje, że zostaniemy uznani za reprezentatywną grupę jeśli chodzi o doom metal w Wielkiej Brytanii, całkowicie spłaciliśmy już nasze zobowiązania,

to na pewno! Steve Wilson: Nie moglibyśmy oczekiwać lepszego przyjęcia ze strony fanów. Po prostu działaliśmy i byliśmy w tym sobą. Nasz sprzęt i kapitał nie są zbyt zasobne. Nie mogliśmy stosować trików, więc gdybyśmy nie pozbyli się ich z występów na żywo to ludzie by to dostrzegli. Mam nadzieję, że będziemy mogli kontynuować tak jak do tej pory i raz na jakiś czas wydać płytę. Richard Maw: Naprawdę, byłoby to spełnienie marzeń. Pagan Altar jest klasycznym zespołem tego gatunku, a Wielka Brytania wyprodukowała najlepsze z zespołów metalowych wszech czasów. Od kilku dekad wszyscy z nas w Iron Void gramy w zespołach metalowych. Graliśmy przy pustych salach, ludzie wszczynali bójki z nami, ponieważ nosiliśmy koszulki zespołu lub skórzane kurtki - było to w latach 90., kiedy to w północnej Anglii za sam wygląd metalowca mogłeś popaść w kłopoty - być oszukanym przez promotorów, obrabowanym ze sprzętu, sprawić, że wielkie możliwości przepadają, a nadzieje i marzenia legną w gruzach. Mimo to, nadal gramy, kochamy to robić i próbujemy pozostawić coś po sobie. Miejmy nadzieję, że młodsze zespoły, słysząc kiedyś nasze nagrania zainspirują się nimi i pomyślą "To jest świetne!", a nawet: "My możemy być jeszcze lepsi". W ten sposób gatunek będzie kontynuowany i będzie się rozwijał. Wojciech Chamryk, Katarzyna Chmielarz, Natalia Skorupa

Foto: Pulver

IRON VOID

85


Odpowiedni moment W ubiegłym roku wydali debiutancki album "The Angle Of Eternity", który doczekał się niedawno wznowienia nakładem The Church Within Records. Zainteresowanie niemieckiej wytwórni nie dziwi wcale, bo to świetny przykład mocarnego doom metalu, surowego hard'n'heavy i rockowej psychodelii w jednym. Co ciekawe zespół z nowym wokalistą zapowiada już kolejny, ponoć wcale nie gorszy, album: HMP: W niespełna cztery lata osiągnęliście naprawdę sporo, bo z pozycji podziemnego zespołu z jednym demo na koncie przeszliście na poziom grupy z kontraktem i płytą wydaną przez The Church Within Records? Dan McCormick: Tak, ale myślę, że ostatnie dwa lata były najbardziej pracowite. Kiedy zaczęliśmy pracować z wokalistą Ryanem Evansem wszystko się zmieniło. Zaczęliśmy grać więcej koncertów, pisaliśmy nowy materiał i oczywiście podpisaliśmy kontrakt z The Church Within Records, co było dla zespołu dużym krokiem naprzód. Na początku nie było to chyba jednak tak oczywiste, bo po wydaniu demo "Creation" rozstaliście się z wokalistką Teri Brown, co opóźniło prace nad długogrającym materiałem? Zgadza się. Płyta była w stagnacji przez prawie rok, zanim rozstaliśmy się z Teri i zaczęliśmy pracować z Ryanem. Skąd pomysł na zastąpienie wokalistki wokalistą? Ryan Evans okazał się tą idealną opcją, czy niejako byliście na niego skazani, z racji niewielkiej liczby potencjalnych kandydatów?

Myślę, że zarówno wokal męski, jak i żeński brzmią dobrze w doom metalu, ale wszystko sprowadziło się do znalezienia wokalisty, który byłby utalentowany, pełen poświęcenia i zrozumienia dla tego gatunku. Chociaż było wielu ludzi, których braliśmy pod uwagę, Ryan miał w naszym mniemaniu największy potencjał. Byliście w dobrej sytuacji o tyle, że jako młody zespół nie byliście jeszcze powszechnie kojarzeni jako grupa z kobiecym wokalem i ta zmi ana odbyła się bezboleśnie? Zmiana była prawie bezproblemowa. W ciągu pierwszego tygodnia Ryan napisał teksty do większości utworów, a chemia między nami była niezaprzeczalna. Prawie magiczna. Zmienił każdy utwór na płycie powyżej naszych oczekiwań i byliśmy bardzo zadowoleni z rezultatu jego pracy. Gracie psychodeliczny doom/heavy rock, zako rzeniony w latach 70. ubiegłego wieku - skąd akurat ten wybór, nie rock progresywny czy thrash metal? Zawsze pociągała mnie ciężka muzyka i zrozumienie jej korzeni było istotnym aspektem w jej tworzeniu. Uważam, że ważne jest, aby oddać

tym korzeniom hołd. Dla mnie wszystko zaczęło się kiedy byłem nastolatkiem, zainteresowałem się muzyką z późnych lat 60. i lat 70. Dorastanie w latach 80. wprowadziło mnie do punk rocka i heavy metalu. Przed dwudziestką byłem pod wpływem takich zespołów, jak The Obsessed, Kyuss i Monster Magnet, które miały więcej ducha lat 70. niż większość zespołów, które dotąd miałem okazję słuchać. W wieku dwudziestu kilku lat zacząłem większą uwagę na zespoły stoner i doomrockowe, głównie poprzez udział w koncertach i granie w różnych zespołach. Sądzę więc, że naturalnym krokiem było rozpoczęcie projektu właśnie w tym stylu. Wygląda też na to, że fascynuje was nie tylko muzyka z tamtego okresu, ale też cała towarzysząca jej otoczka. Z tego bierze się wasza dbałość o jak najlepsze, zbliżone do ówczes nego, brzmienie i nagrywanie "The Angle Of Eternity" na taśmę? Chcieliśmy nagrać ten album na taśmie przede wszystkim po to, aby uchwycić ciepło, które jest zupełnie tracone podczas nowoczesnych, cyfrowych nagrań. Wiele z moich ulubionych płyt było nagranych na taśmie i chcieliśmy odtworzyć takie brzmienie najlepiej, jak było to możliwe. The Black Lodge to w pełni analogowe studio, czy też na wasze potrzeby ściągnięto tam odpowiedni sprzęt? The Black Lodge to nazwa, którą nadaliśmy naszemu domowemu studio, na jego wyposażenie składają się przede wszystkich analogowe urządzenia. Jego celem było stworzenie tej płyty i mam nadzieję, w przyszłości naszych kolejnych albumów. W momencie nagrywania tego albumu dzieliłem przestrzeń z inżynierem George'm Szegedy, który przyniósł dodatkowy sprzęt nagrywający. Coraz więcej młodych zespołów nagrywa w ten sposób, choćby Savage Master. Nie jest to jednak tanie, więc zastanawia mnie jakim cudem udało wam się sfinalizować tę sesję, skoro taki Slash narzeka, że nie stać go na analogowe nagrania i musiał wrócić do cyfry? Po podpisaniu umowy z właścicielem Church Within Records, Oliver Richling poczynił ustalenia z Richardem Whittakerem w FX Mastering, aby sfinalizować płytę. Czyli to tylko kwestia skali budżetu, a mniejszy zespół ma, paradoksalnie, większe możliwości przy mniejszych finansach, zaś tnąc koszty do minimum jesteście w stanie osiągnąć więcej? Tak dokładnie Myślę, że możemy jako zespół zmaksymalizować nasze zasoby w studio, żeby tego dokonać.

Foto: Cruthu

86

CRUTHU


Właśnie dlatego od debiutanckiego demo jesteście też jednocześnie producentami swoich nagrań? Z wyjątkiem wokali Ryana Evansa, które zostały nagrane w późniejszym czasie, wszystkie instrumenty na album zostały nagrane podczas tej samej sesji. Wiele zespołów praktykuje też nagrania na tzw. "setkę", ale to jest już wyższa szkoła jazdy i pewnie tym razem jeszcze się o to nie pokusiliście? Jesteśmy zdecydowanie gotowi aby to zrobić, nagrać cały zespół na taśmę podczas sesji na żywo, ale jeszcze tego nie zrobiliśmy. Jednak z Ryanem na wokalu możemy tak właśnie zrobić. Musimy trafić na odpowiedni moment. Pierwotnie wydaliście "The Angle Of Eternity" wiosną ubiegłego roku w postaci cyfrowej, ale był to tylko swoisty wstęp, bo zdając sobie sprawę z potencjału tego materiału wypuściliście go też na kasecie i LP? Faktycznie płyta po raz pierwszy została wydana fizycznie tutaj w Stanach jako prywatne nagrania na taśmie i LP w ściśle limitowanej edycji. Później podpisaliśmy kontrakt z Church Within Records, która nadała mu bardziej odpowiednie brzmienie dla Europy i reszty świata. Usilnie szukaliście wydawcy, czy też opcja współpracy z The Church Within Records pojawiła się tak niejako przy okazji waszej wzmożonej aktywności po premierze debiutu? Niezupełnie tak. Pierwotnie skontaktowałem się z czterema lub pięcioma różnymi wytwórniami, w tym z The Church Within. Oliver posłuchał uważnie i natychmiast skontaktował się ze mną w sprawie współpracy. Znałem tę wytwórnię i wiele jego produkcji, więc było to świetne miejsce na rozpoczęcie naszej kariery. Chyba nie mogliście trafić lepiej, tym bardziej, że poza kompaktową wersją "The Angle Of Eternity" wydali też wznowienie LP, również na złotym winylu? Zgadza się! To jedna z pierwszych i prawdziwych metalowych wytwórni doommetalowych na świecie i nie jestem pewien, czy moglibyśmy znaleźć lepsze miejsce dla tej produkcji. Wersja "Angle Of Eternity" po masteringu dla Church Within Records jest dostępna w limitowanej edycji na złotym winylu, a także na czarnym winylu oraz dysku CD.

Science fiction power metal - Nie zamierzam zwalniać w najbliższym czasie - deklaruje Jason Ashcraft, a potwierdzenie tego stanu rzeczy znajdziecie na najnowszym albumie jego grupy. "Terror Of The Cybernetic Space Monster" to nie tylko power metal najwyższych lotów, ale też znaczące zmiany, bo wokalistkę Heather Michele Smith zastąpił Sozos Michael. Co ciekawe na ostatniej trasie Helion Prime występował jednak z wokalistką, a dlaczego tak się stało opowie sam Jason: HMP: Półtora roku temu spełniło się wasze marzenie, bo debiutancki "Helion Prime" doczekał się kolejnego wydawcy, tym razem firmy tak uznanej jak AFM Records, weszliś cie więc dość szybko na ten najwyższy poziom. Ale też wtedy zaczęły się w zespole person alne problemy, bo śpiewającą na płycie Heather Michele Smith zastąpiła Kayla Dixon, ale nie była to chyba trafna decyzja? Jason Ashcraft: Nie było absolutnie żadnego napięcia w zespole. Heather i ja stworzyliśmy go razem i chcieliśmy, żeby był takim projektem dla przyjemności, ale dużo rzeczy szybko się zmieniło i zespół się rozrósł. Kiedy zabraliśmy się do roboty, Heather musiała odejść, ponieważ była już zaangażowana gdzieś indziej. Wciąż jesteśmy bliskimi przyjaciółmi i nie życzymy sobie źle. Kayla jest świetną wokalistką i życzę jej wszystkiego najlepszego gdziekolwiek jest i cokolwiek robi. Z czasem kilka różnic przy tworzeniu sprawiło, że zdaliśmy sobie sprawę z tego, iż praca razem na stałe może nie być najlepszym wyborem. Poszukiwania kolejnej wokalistki nie powiodły się, bo nie ma ich w okolicach Sacramento zbyt wielu, czy też od razu założyłeś, że front manem Helion Prime będzie tym razem mężczyzna? Prowadziliśmy otwarty casting i nie planowaliśmy męskiego wokalu. Jednak kiedy wystąpił Sozos byliśmy pod wielkim wrażeniem. Był idealny do tej roboty. Gdybyśmy pod koniec dnia nie wybrali go tylko dlatego, że nie jest kobietą, kogo by to z nas uczyniło? Sozos Michael pewnie rozłożył was podczas przesłuchania na przysłowiowe łopatki i jedyne co wtedy was zaprzątało to to, czy nadajecie na tych samych falach i będzie pasować do zespołu?

Dokładnie, liczy się kto jest odpowiedni na dane stanowisko, nie jakiej jest płci. Wiedzieliśmy, że dla niektórych taka duża zmiana może być problemem, ale nie mamy za co przepraszać. Aż dziwne, że dotąd nie było nic o nim słychać, ale to w sumie dla was lepiej, bo wykraść go z jakiegoś bardziej znanego zespołu byłoby dość trudno? (śmiech) Zgadzam się, Sozos jest bardzo naturalny. Miał bardzo mało doświadczenia, ale mimo to nie było po nim tego widać dzięki temu, jak pisze i śpiewa. Graliśmy w tym roku na kanadyjskim festiwalu i był to jego pierwszy prawdziwy koncert z zespołem metalowym, ale patrząc na niego nie domyśliłbyś się tego. Nie jest Amerykaninem, ale przebywa chyba w USA na stałe, co ułatwia wam współpracę? Właściwie wciąż mieszka na Cyprze, ale dzięki technologii to żaden kłopot. Wszystko polega na odpowiednim planowaniu i dobrej komunikacji. Już z nim w składzie prace nad "Terror Of The Cybernetic Space Monster" nabrały pewnie tempa, bo przecież już jakieś dwa lata temu miałeś ukończonych kilka kompozycji na nową płytę? Album był gotowy zanim on dołączył, ale szybko napisał swoje części. Jestem dumny z "Terror...", ale jednocześnie czuję, że trochę się z nią pospieszyliśmy. Nie mogę się doczekać, aż wydamy następny album. Jestem podekscytowany tym, co możemy zrobić przy większej ilości czasu. Stały i zgrany skład robi w takiej sytuacji różnicę, a do tego mieliście też komfort pracy wiedząc, że AFM Records wyda również i ten

Zważywszy, że od premiery tego albumu upłynęło już ponad półtora roku myślicie już pewnie o nagraniu jego następcy. Możesz na koniec naszej rozmowy zdradzić nieco szczegółów na ten temat? W rzeczy samej! Obecnie pracujemy nad wersjami kawałków na kolejną płytę. Mamy około trzydziestu minut materiału, który już zaakceptowaliśmy. Myślę, że istnieje tu naturalny postęp w kierunku muzyki z którą zmierzamy do naszego oryginalnego i własnego brzmienia. W chwili obecnej mamy już dużo więcej do zaoferowania. Wojciech Chamryk & Aleksandra Eliasz

Foto: Helion Prime

HELION PRIME

87


Foto: Helion Prime

album? Zawsze. Na "Helion Prime" mieliście mnóstwo gości, bo samych gitarzystów blisko dziesięciu, do tego, wokaliści, klawiszowcy. Tym razem gościnnie śpiewa tylko Brittney Hayes wygląda na to, że jednak nie możecie obyć się bez kobiecego głosu? Alsolutnie nie. Jeśli spojrzysz na wszystko co wydałem, zawsze znajdziesz tam gościa. Bardzo lubię zapraszać innych muzyków na pokład do współpracy. Z Brittney jesteśmy przyjaciółmi od długiego czasu i jest świetna w tym co robi. Zawsze więc skorzystam z szansy na wspólną pracę z nią. Utwór tytułowy trwa ponad 17 minut i właśnie w nim Brittney najbardziej daje znać o sobie. To jak dotąd najbardziej rozbudowana i najambitniejsza kompozycja w waszym dorobku - pewnie już od jakiegoś czasu przymierzałeś się do stworzenia takiego epickiego kolosa? Tak, ten utwór jest właściwie starym materiałem, który zalegał. Patrząc wstecz, szkoda, że nie poświęciłem temu więcej czasu, a tak się spieszyłem. To inny rodzaj pracy niż pisanie i aranżowanie 4-6 minutowych utworów, czy też nie dostrze gasz jakichś znaczących różnic? To zdecydowanie coś innego. W pewnym momencie musisz się zatrzymać i zadać sobie pytanie: czy to musi być takie długie? Piszesz to po to, by mieć długi kawałek, czy opowiadasz historię?

Na koncertach wspiera was z kolei Mary Zimmer - śpiewa pewnie te starsze utwory, czy w duecie z Sozosem Michaelem? Sozos nie mógł dostać się do Stanów przez problemy z wizą, dlatego nie mógł uczestniczyć w naszej ostatniej trasie, a my jako grupa jednogłośnie stwierdziliśmy, że trasa i tak powinna się odbyć. Mary jest naszą przyjaciółką i świetną wokalistką, która nam pomogła. Science fiction power metal - przyznasz, że brzmi to nieźle, zarówno jako hasło, jak i z waszej płyty? Zdecydowanie. Staramy się skupić na naukowych tematach, ale proszę odnotuj, że nie jesteśmy ekspertami w tej dziedzinie. Po prostu to kochamy i dzielimy się tą miłością. Nie znaczy to rzecz jasna, że jesteś zafik sowany wyłącznie na tematyce s-f, bo warstwa tekstowa "Terror Of The Cybernetic Space Monster" jest mimo wszystko znacznie bardziej uniwersalna? W ogóle. Właściwie ta tematyka jest taką wisienką na torcie. Okładkę ponownie zdobi wasza maskotka Saibot i to już się pewnie nie zmieni, bo każdy zespół metalowy marzy o posiadaniu takiej, kojarzącej się z nim i rozpoznawalnej, postaci? Saibot nigdzie się nie wybiera. Masz też pewnie inne marzenia i plany, kon centrujące się na tę chwilę na jak najlepszym promowaniu "Terror Of The Cybernetic Space Monster"? Obecnie jesteśmy w trasie z Unleash The Archers i Striker po Ameryce Północnej i bardzo byśmy chcieli pojechać do Europy. Zakładasz więc, że to dopiero początek wielkiej przygody Helion Prime w muzycznym świecie i wszystko co najlepsze jeszcze przed wami? Zdecydowanie. Nie zamierzam zwalniać w najbliższym czasie. Bez względu na to kto chciałby nam zaszkodzić. Wojciech Chamryk, Paulina Manowska, Jakub Krawczyk

Foto: Apostle Of Solitude

HMP: Cześć chłopaki. Dlaczego zdecydowaliście się grać Doom Metal? Co fascynującego można znaleźć w tym gatunku? Chuck Brown: Nie mogę mówić o innych członkach zespołu, ale dla mnie tworzenie w tym stylu wydaje się najlepiej pasują do melancholijnego nastroju, w który każdy może się dostać czasami i fajnie zamknąć go w dźwięki. Jaki zespół lub zespoły były Waszą największą inspiracją? Głównie klasyczne kapele doom metalowe. Ale tak naprawdę każda muzyka, która ma ten klimat, wpływa na nas lub inspiruje do tworzenia. Nawet rzeczy odległe gatunku od metalu. Wasze teksty są pełne bardzo negaty wnych emocji. Czy jedynym powodem tego jest fakt, że dobrze się komponują one z muzyką którą gracie? Muzyka ma za zadanie wprowadzić w melancholię. Wszyscy mamy do czynienia z poważnymi sytuacjami w naszym życiu, które dobrze jest ubrać w dźwięki. W swoim codziennym życiu jesteś także pełen negatywnych emocji lub widzisz dobre strony życia? Tak, na pewno nie spędzam całego dnia w negatywnym nastroju. Wszyscy mamy poczucie humoru i może Cię to zaskoczy, ale jesteśmy dość wesołymi i pozytywnymi osobami. Jeśli zaś chodzi o tworzenie muzyki, zwykle czuję potrzebę pisania o rzeczach, które w jakiś sposób mnie niepokoją. Właśnie wydaliście swój nowy album "From Gold to Ash". Czy ten tytuł ma jakieś ideologiczne znaczenie? To bardziej poetycki i pragmatyczny, a nawet pesymistyczny sposób powiedzenia, że wszelakie rzeczy, które są piękne na początku i tak na koniec stają się gównem. Jak możesz porównać ten album z innymi

88

HELION PRIME


Czuję potrzebę pisania o rzeczach, które w jakiś sposób mnie niepokoją Apostle Of Solitude to spadkobiercy i kontynuatorzy najlepszych tradycji klasyków gatunku min takich jak Candlemass, Cathedral czy Pentagram. Ich muzyka jest dołująca i przygnębiająca. Czy sami członkowie na co dzień są jednak skrajnymi smutasami. O tym nam opowie gitarzysta i lider zespołu Chuck Brown. Waszymi wydawnictwami? Na tej płycie zdecydowanie podjęliśmy świadomą decyzję, by użyć więcej harmonii wokalnych i gitarowych. Nie zamartwialiśmy się też, czy mamy już "wystarczająco" materiału na album i skupiliśmy się tylko na tym, by wszystko zrobić najlepiej. Dlaczego wydanie tego albumu zajęło Wam całe cztery lata? Kiedy mówimy o zespołach naszego kalibru, to musimy zdać sobie sprawę, że ich członkowie nie żyją z muzyki. Wszyscy musimy wykonywać regularne prace, a to oznacza, że zazwyczaj możemy się spotkać tylko na próbę raz lub dwa razy w tygodniu. Musimy podzielić ten czas pomiędzy szlifowaniem istniejącego materiału, by dobrze wypadł na żywo oraz tworzyć nowy materiał, cały czas mając do czynienia z naszym prywatnym codziennym życiem. Poza tym niektórzy goście z Apostle Of Solitude mają też inne zespoły. Trudno jest w ten sposób mieć jakąś imponująco bogatą dyskografię. Producentem "From Gold to Ash" jest Mark Bridavski. Wyprodukował także Wasze dwa ostatnie albumy. Nie myślisz o pewnych zmianach w tej materii, które być może dałyby Wam nieco świeżości. Mike Bridavsky opracował nasze wszystkie

cztery pełne płyty. Ciekawe byłoby pracować z innym producentem, ale wszyscy uważamy, że Mike dobrze sobie radzi z Apostle Of Solitude. Jest świetnym inżynierem dźwięku, który zna nasze mocne strony i wyciąga z nas wszystko, co tylko najlepsze. Gorąco polecam Mike and Russian Recording. Pracowaliście również w jego studiu w Indianie. Czy uważasz, że jest to naprawdę dobre miejsce do nagrywania muzyki, jaką grasz? Tak, to miejsce jest dla nas jak dom. Mieści się w małym miasteczku uniwersyteckim i ma pomieszczenia mieszkalne, dzięki czemu można się całkiem odłączyć i zanurzyć w procesie nagrywania. Co sądzisz o swojej współpracy z Cruz Del Sur Music? Mimo, że Apostle Of Solitude wyróżnia się nieco stylistycznie w porównaniu z większością innych zespołów z Cruz, Enrico i Cruz Del Sur są dla nas idealne. Robią wszystko, co w ich mocy, aby płyta osiągnęła sukces i mamy nadzieję, że we współpracy z nimi uda nam się zrobić z nimi więcej płyt.

popiołu"? Czy możesz nam coś o tym powiedzieć? Naszą strategią jest granie jak największej ilości koncertów i tras, a także konsekwentne tworzenie nowej muzyki. No i oczywiście idziemy z duchem czasu i promujemy się na wszystkich platformach udostępniającymi muzykę. Co z najbliższymi datami koncertami? Wszyscy naprawdę nie możemy się doczekać europejskiej trasy, którą zaczniemy w listopadzie tego roku. Gramy na Doom Over Vienna i Hammer Of Doom z dodatkowymi koncertami w Niemczech, Francji, Belgii i Holandii. I choć jest jeszcze do tego kilka miesięcy, nie możemy się już doczekać zagrania w U-Maryland Doom Fest w 2019 roku. Wasz gitarzysta Steve Janiak ma polskie nazwisko. Czy on ma polskie korzenie? Masz rację, jego ojciec rzeczywiście jest polskiego pochodzenia. Słuszna uwaga (śmiech). Bardzo dziękuję za ten wywiad. Również dziękuję. Mamy szczerą nadzieję poznać nowych ludzi na nadchodzącej europejskiej trasie. To prawdziwy zaszczyt grać dla ludzi i szczerze doceniamy wsparcie. Bartłomiej Kuczak

Czy masz strategię promocji "Od złota do

Foto: Apostle Of Solitude

APOSTLE OD SOLITUDE

89


Zawsze wierzyliśmy w siebie i jakoś to działało Snatch-Back to zespół który zniknął ze sceny NWOB HM w połowie lat 80-tych, po wydaniu jedynego singla. Powrócili w 2016r. Wydali EP "Back In The Game". Kilka tygodni temu wpadły mi w ręce ich znakomite nagrania z 1982 roku, które zespół niedawno wydał na kasecie pod nazwą "Amazon Tapes 1982" O tym, o historii, teraźniejszości i przyszłości zespołu opowiedział niezwykle sympatyczny gitarzysta zespołu Ste Byatt. HMP: Jak zaczęła się twoja przygoda z muzyką? Jakie zespoły wpłynęły na Ciebie w młodości i czy były inspiracją do założenia zespołu? Snatch-Back: Wiele zespołów miało na nas wpływ. Muzyka we wczesnych latach 60. była głośna i udostępniana we wszystkich grupach wiekowych, a nie w słuchawkach, tak jak dziś. W domach i pracy były radia, a w telewizji różnorodne programy telewizyjne, wszystkie prezentujące muzykę. Były radia tranzystorowe i przenośne gramofony "Dancette", które pozwoliły nam grać wszystko od 78 rpm LP Binga Crosby'ego do singli Beatlesów. Nikt ze Snatch-Back nie pochodził z muzycznej rodziny. Uczyliśmy się gry na naszych instrumentach ze słuchu, ciągle powtarzając kawałki z winylu. To doprowadzało naszych rodziców do szału! Nie było wtedy kursów wideo ani DVD.

daż sięgnęła milionów. Pod koniec lat 60. Ste Byatt i Steve Platt poszli do tej samej szkoły. Ste Byatt współpracował już z kilkoma grupami, a nawet zarabiał grając na żywo muzykę w stylu country and western. Steve Platt został zwerbowany za perkusję i zespół zaczął grać koncerty z coverami Status Quo, Rolling Stones oraz Faces. Johna (Cowley) również spotkaliśmy w szkole. Był miejscową legendą grającą na gitarze na imprezach. Zagrał z nami koncert, ale nie został na dłużej. Wtedy nie znaliśmy jeszcze Iana (Wood). Właśnie przeniósł się do naszej okolicy i założył zespół grający Beatlesów, Rory Galaghera i Mott the Hoople. Wszyscy mieliśmy bzika na punkcie uczenia się i grania na żywo. Snatch-Back narodził się w nocy, gdy Steve Platt zabrał Ste Byatta do kina, aby zobaczyć "Hendrix plays Berkley". Wtedy we dwójkę zaplanowali czteroosobową

wnością zespół Free. To sprawiało, że nasze utwory były nieco inne. Od zagrania pierwszej nuty, Snatch-Back był ekscytujący i wyprzedził inne nasze próby. To było bardzo naturalne doświadczenie płynące z grania i pisania razem. Zawsze wierzyliśmy w siebie i jakoś to działało. Zawsze staraliśmy się osiągnąć coś wyjątkowego, cokolwiek by to było. Pierwszy okres działalności zespołu to lata 1974-1983. Opowiedz nam trochę o pierwszych krokach zespołu. John pożyczył furgonetkę i wynegocjował miejsce na próby w kanciapie mleczarni, w której sam pracował. W ciągu kilku tygodni napisaliśmy pięć kawałków i rozprowadziliśmy bilety na występ w klubie młodzieżowym z obietnicą dostarczenia rockowego show, ale nie mieliśmy ani nagłośnienia, ani nazwy, ani zespołu (z wyjątkiem kolegów Iana i Johna). Szybki wyjazd do Liverpooolu sprawił, że pewien sklepikarz zaanonsował nas: "To jest Snatch-Back P.A.". To była okazja, spłacone raty i nasza nowa nazwa zespołu (podobała nam się tajemnicza część "Snatch"). Zaczynaliśmy od krótkiej, szkolnej dyskoteki, co było dla nas rozgrzewką, a po tym byliśmy gotowi na nasz pierwszy biletowany koncert. Posiadanie kanciapy oznaczało, że poświęciliśmy wiele czasu na pisanie i próby. Wkrótce Steve Platt zorganizował nam koncert w kinie, gdzie graliśmy między filmami z Status Quo i Rory Gallagher, w których oglądaliśmy "Hendrix w Birkley"! Jaka wyglądała scena metalowa w St Helens w późnych latach 70-tych? W naszym mieście było mnóstwo lokalnych klubów dla piosenkarzy, kabaretów i bingo. Brak rocka równał się z brakiem rockowych pubów. Jedynym lokalnym zespołem rockowo-progresywnym był Gravy Train. Mieli już na koncie dwa albumy i grali w miejscowym teatrze. Nasze osobiste kolekcje LP były bardziej eklektyczne i określane jako "progresywne". Obejmowały one Hendrixa, Iron Butterfly, Purple, Genesis, ELP, Free, Sabbath, Humble Pie. Wszyscy wymienialiśmy się winylami i jeździliśmy na koncerty na stadion Liverpool Stadium lub Empire oraz Manchester Free Trade Hall. Widzieliśmy fantastyczną mieszankę ówczesnych najlepszych zespołów na żywo. Jedyne rockowe brzmienia w St Helens można było usłyszeć przy okazji jakiegoś muzycznego filmu w kinie lub na rockowym disco we wtorkowe wieczory. Musieliśmy więc stworzyć własne miejsca do grania na żywo.

Foto: Snatch Back

Nie wszyscy z nas spotkali się przed latami 70., ale każdy chciał dołączyć do zespołów, uciec z fabryk i podróżować. Programy telewizyjne takie jak "Ready Steady Go", "New Musical Express Awards", "Top of the Pops", a później "The Old Gray Whistle Test" pokazały inny świat, w którym The Kinks, The Rolling Stones, a później również Black Sabbath, Led Zeppelin, Hendrix, a nawet The Monkeys promowały nie tylko swoje utwory ale też styl życia. Szaleństwo na Skiffle "zrób to sam" ("skiffle" - rodzaj muzyki folk, z wpływami jazzu i bluesa wykonywanej przeważnie na różnego rodzaju zaimprowizowanych instrumentach czy wręcz przedmiotach codziennego użytku, takich jak tara, grzebień czy garnek - przp. red.) minęło, ale fenomen muzyki Beatlesów z Mersey Beat wciąż głosił, że każdy może spędzać czas z tanim instrumentem. Do diabła, nawet Lally Stott, autor popularnego singla "Chirpy Chirpy Cheep Cheep" mieszkał na ulicy Ste Byatta i dopiero przeniósł się do Włoch, gdy jego sprze-

90

SNATCH-BACK

grupę, która będzie tworzyć oryginalne rockowe kawałki, choć sami nigdy nie napisaliśmy żadnego tekstu. John był gotowy z jego długimi włosami i kurtką a la Ozzy z okresu Black Sabbath "Vol. 4". Przedstawił on Iana, który przyniósł wzmacniacz WEM Dominator, gitarę basową Hofnera, oraz kilka oryginalnych utworów. Wszyscy widzieliśmy na żywo zespoły takie jak Ten Years After, Genesis, Quo czy Sabbath w Liverpool Stadium i chcieliśmy być częścią tej sceny. Czy poważnie traktowałeś zespół od samego początku, czy była to po prostu dobra zabawa? Nie mieliśmy żadnego sprzętu ani utworów, miejsca na próby ani miejsca gdzie moglibyśmy grać. Postanowiliśmy stworzyć nasze własne rockowe utwory. Ian był pod wielkim wpływem Ian'a Hunter'a z Mott the Hoople oraz Ten Years After. Steve'a Platta uwielbiał Genesis, a Ste Byatta inspirował się Black Sabbath i Hendrix'em. Wspólną płaszczyzną był z pe-

Czy Snatch-Back grał wystarczająco dużo koncertów? Czy miałeś szansę podzielić się sceną z większymi zespołami? Jakieś nieza pomniane anegdoty, którymi chciałbyś się podzielić? Wypromowaliśmy wiele lokalnych klubów, gdzie za wstęp na koncert przy wejściu trzeba było zapłać i rozpoczęliśmy również regularne rockowe koncerty w pewnym klubie z innym lokalnym zespołem, stając się główną atrakcją oraz wsparciem dla innych zespołów. W ten sposób zbudowaliśmy lojalną lokalną społeczność. Wkrótce graliśmy dwa biletowane koncerty tygodniowo w całej północno-zachodniej Anglii, graliśmy w pubach i klubach głównie swój oryginalny materiał ale mięliśmy także kilka coverów. Posiadaliśmy wtedy imponujące nagłośnienie i bardzo lubiliśmy grać w Liverpool oraz Wirral. Prawie dostaliśmy kontrakt, gdy facet z A&R przyszedł na nasz koncert w Empress w Birkenhead, ale byliśmy dla niego zbyt ciężcy, a on w zamian podpisał kontrakt z The Rubettes (nagrali wtedy "Juke Box Jive").


Byliśmy podwójnie zakontraktowani w Tower Club, Oldham na wspólne występy z Def Leppard. Wtedy powiedzieli nam, że dostali swoją ofertę. Nasze najlepsze miejsca w tym czasie obejmowały The Cherry Tree, Runcorn, The Lion, Warrington, Stairways i The Empress w Wirral, Casino oraz Mr Ms w Wigan. Te lokale rezerwowały świetne zespoły, takie jak Alex Harvey, Strife, Nutz, Quo Vadis, Diamond Head, NightWing, Def Leppard i Judas Priest. W końcu wróciliśmy do St Helens. Z pomocą świetnych lokalnych zespołów wyprzedaliśmy sześćset miejsc w Teatrze i to dwa razy! To tam widzieliśmy Gravy Train na początku ich kariery. Naprawdę byli dla nas wielką inspiracją. Dziwne, że wtedy wciąż jeszcze nie nagraliśmy debiutanckiego LP. Waszym jedynym oficjalnym wydawnictwem z pierwszego okresu działalności był singiel "Eastern Lady / Cryin' to the Night ". Ale zaledwie kilka dni temu pojawiło się w sprze daży, 100 ręcznie numerowanych kaset kolekcjonerskich z sesji w Amazon Studios, Liverpool, Wielka Brytania 1982. Czy możesz powiedzieć coś więcej na temat tych wydań (gdzie, kiedy i z kim zostały nagrane). Czy zespół ma więcej niepublikowanych nagrań i czy planuje się ich wydać? Myśleliśmy, że będziemy świętować popularność "Eastern Lady" wydając ją na końcu płyty "Back in the Game". Finalizując sprawę albumu, pomyśleliśmy, że ożywimy naszych fanów, wypuszczając nasze nagrania z 1982 roku z Amazon Studios, Liverpool na kasecie w limitowanej edycji. Kaseta z pewnością nie jest tanią opcją w porównaniu do CD, ponieważ pozostało niewielu producentów. Zostaliśmy nagrodzeni przez fanów z wielu krajów, którzy je zamówili. Sesja wypuszczona przez Amazon odbyła się w studiu analogowym, używanym do profesjonalnych albumów. Wtedy nie było korekty cyfrowej. Pokazuje jak na prawdę graliśmy. Byliśmy wtedy bardzo spięci i nagrywaliśmy utwory jednego dnia, a drugiego miksowaliśmy. Na basie grał Ste Kay, jako że Ian przeprowadził się by rozwijać swoją karierę. Ste Byatt był pod silnym wpływem oryginalnego brzmienia Van Halen, więc być może zostawiliśmy go nieco zbyt otwartego podczas produkcji. O początku miało to być demo, ale dodaliśmy jajcarski kawałek "Boogie Shoes", żeby się pośmiać, a chodzi w nim o prezerwatywy. Nigdy przedtem nie wydawaliśmy tego materiału. Istnieje jeszcze wiele dobrych nagrań na żywo z różnych koncertów oraz "zagubiona" bardzo wczesna sesja studyjna. Niestety, przez wiele lat Snatch-Back był bardzo tajemniczym zespołem. Singiel zostawił bardzo mało informacji, aby oświecić nas, kim jesteście, skąd pochodzicie. Myślę, że to nie była wasza intencja. Singiel również nie dał zespołowi wielkiego przełomu, jakiego można było oczekiwać. Czy nie uważasz, że ten brak informacji mógł przyczynić się do okoliczności, które to uniemożliwiły? Potrzebowaliśmy dobrego managementu i marketingu. Naszą największą - siłą i wrogiem - było to, że chcieliśmy więcej grać na żywo i ulepszać materiał. Postrzegaliśmy nagrania jako sposób na promowanie zespołu, dopóki ktoś przyzwoicie nie wyprodukuje dobrego nagrania. Nasze własne wysiłki nigdy nie wydawały nam się wystarczająco dobre. Zawsze pisaliśmy lepszy tekst lub słyszeliśmy szybko nagrany kiepski mix, więc traciliśmy zainteresowanie tym nagraniem i chcieliśmy ruszyć dalej. Nie wiedzieliśmy, jak zdobyć zainteresowanie firmy fonograficznej lub managementu. Przed Interne-

tem była niewielka wymiana informacji, a wstępne nagrywanie cyfrowe i winylowe zbyt kosztowne. Naprawdę powinniśmy produkować i sprzedawać materiały na koncertach, ale wszystkie nasze fundusze szły na ulepszanie naszego sprzętu i transport. Naiwnie myśleliśmy, że najlepszym sposobem na zostanie zauważonym było pisanie i granie tak często, jak to tylko możliwe. W 1983r. Snatch-Back rozpada się. Czy po rozwiązaniu zespołu wszyscy byliście aktywni muzycznie czy wybraliście inną drogę? Czy wiesz też, co robili przez te lata byli członkowie Snatch-Back: Dave Taylor, Ste Kay i Geoff Banks. Szczerze mówiąc, był to mroczny czas, kiedy likwidowano wszystkie małe i średnie lokale lub zamieniano je w dyskoteki. Przez jakiś czas współpracowaliśmy z klubem kabaretowym i robiliśmy to zbyt dobrze. Coś zaczęło się psuć w zespole i powoli doprowadził do rozpadu. Przed reunionem Ste Byatt miał kilka przerw, a John Cowley zrezygnował z grania ze względu na zo-

grać lub być rozpoznawalnym w innych krajach. Jesteśmy bardzo wdzięczni Malc MacMillonowi z Encyklopedia NWOBHM i administratorom innych stron NWOBHM za wzmianki o nas i otwieranie naszych oczu na wsparcie i szanse, o których nigdy nie wiedzieliśmy, że były możliwe. Uważamy to za zaszczyt, że ktoś jest zainteresowany naszym nowym wydawnictwem i jesteśmy znani zarówno na arenie międzynarodowej, jak i lokalnej. Organizowaliśmy kilka koncertów z naszymi ulubionymi kapelami NWOBHM czyli Troyen i Robespeirre. Niestety, zainteresowanie NWOBHM wydaje się być bardzo skupione na Wielkiej Brytanii. Wiele fajnych zespołów z Europy z tamtego czasu nie ma wsparcia, na jakie zasługują, więc nadal trudno je sprzedać. Byliśmy trochę zaniepokojeni tym, że Snatch-Back może nie pasować do obecnego wyobrażenia o gatunku, ponieważ przenieśliśmy nasze zainteresowania z pop-rocka w stylu Def Leppard na Godflesh połączonego z Iron Maiden. Teraz ponownie mamy czaszkę lub dwie ("we have a skull or two - zabawne określenie. Odnosi się do większości

Foto: Snatch Back

bowiązania w pracy. Wszyscy graliśmy w różnych klubach, w cover-tribute-blues bandach. Ian dołączył na jakiś czas do zespołu Wayne'a Fontany, Mind Benders, a następnie nagrał album z The Bamford Blues Band, a także z zespołem Ste Byatta Trubshaws, zagrał w klubie The Cavern (Liverpool). Ste Byatt nagrał album "Reginald Trowel Experience" i napisał utwór z Dave'em Taylorem dla programu BBC, Liverpool Photographic Club. Dave gra teraz w świetnym cover-bandzie. Ste Kay grywa z różnymi zespołami, ale nie angażuje się w regularne pokazy. Ste jest wielkim zwolennikiem odrodzenia Snatch-Backs. Geoff Banks nadal uwielbia muzykę i menadżeruje punkowemu zespołowi swojego syna. (Geoff grał wcześniej w zespole Bangkok. Obecnie wspiera zespól Fallingfree https://www.facebook.com/falling freeuk/?ref=br_rs - przyp. red.) Jak postrzegasz NWOBHM z perspektywy wielu lat? Co sądzisz o dzisiejszej scenie metalowej? Byliśmy zaskoczeni, że trzydzieści lat po naszym rozstaniu zobaczyliśmy w naszej lokalnej gazecie list od fana NWOBHM z Izraela, próbującego nas odnaleźć. Naprawdę uważaliśmy, że lokalni fani byli jedynymi, którzy nas wspominali. Zawsze było naszym marzeniem aby

NWOBHM nowych okładek albumów gotyckich rysunków śmierci i zniszczenia - przyp. red.) w naszych filmach, a nasza kolejna płyta będzie bardziej rockowa. Jak doszło do ponownego zjednoczenia zespołu w 2016 roku. Kto był inicjatorem? Pewnego razu Ste Byatt spotkał lokalnego fana, który wciąż pamiętał teksty naszych niezarejestrowanych kawałków. Dobre wyczucie czasu, ponieważ Byatt rozmyślał nad zmianą, zamiast ciągłego walczenia z trudnościami w swoim tribute-bandzie poświęconemu AC/DC. Ste Byatt i Ian grali razem w różnych zespołach, więc wytropili bez problemu pozostałych z nas. Wszyscy się spotkaliśmy, żeby porozmawiać. Zdjęcie z naszego spotkania w pubie na facebooku natychmiast przyniosło nam ofertę gry w roli głównego wykonawcy na lokalnym festiwalu. Szybka próba poszła dobrze, więc zabraliśmy się za koncert i obiecaliśmy sobie, że na festiwalu udostępnimy EPkę. Nienawidzimy terminów, ale dzięki nim dobrze prosperujemy. Zespół powrócił do grania wraz z wydaniem EP-ki pod bardzo znaczącym tytułem: "Back In The Game". Jaka była reakcja fanów na waszą muzykę po wielu latach nieobecności? Festiwal były wyprzedany i mieliśmy fantasty-

SNATCH-BACK

91


HMP: Cześć Danny. Po 34 latach istnienia zespołu wydaliście swój pierwszy album długogrający. Co żeście wówczas czuli? Danny Hynes: Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. Uważamy, że wszystkie utwory są dobre dzięki nowoczesnemu brzmieniu. Czy kiedykolwiek myślałeś, że kiedyś ta chwila się spełni? Miałem taką nadzieję! "Rising From The Ashes" to naprawdę ciekawy tytuł. Czy oznacza on powrót do życia? To jest właśnie znaczenie za tym. Zmartwychwstaliśmy!

Foto: Snatch Back

czną prasę w lokalnej gazecie. Byliśmy bardzo poruszeni wsparciem i był to dobry początek sprzedaży naszej płyt CD. Po tym wydarzeniu oraz dzięki naszej stronie internetowej i facebookowemu sklepowi otrzymaliśmy większą ilość zamówień, również fanów związanych z międzynarodową siecią NWOBHM. Dzięki europejskiemu producentowi nawiązaliśmy kontakt z kilkoma międzynarodowymi dystrybutorami. Jesteśmy przytłoczeni zamówieniami z tak odległych miejsc jak USA, Japonia, Skandynawia i Europa. Z pewnością pobudziło nas to do większego działania. Internet otworzył wiele możliwości docierania do fanów i sprzedawców płyt. Wiele zespołów umieszcza swoje piosenki w Internecie do pobrania. Co o tym myślisz? A może planujesz skorzystać z tych możliwości? Możliwości technologiczne są teraz niesamowite. Kiedy zreformowaliśmy zespół, obiecaliśmy pobić historyczny rekord Snatch-Back dla nas i naszych fanów. Nie mieliśmy pojęcia o globalnym zainteresowaniu nami. Słyszy się tak wielu muzyków, którzy marudzą, że nie sprzedają lub otrzymują tylko ułamek pensa za pobranie. Transakcje są wystarczająco przejrzyste i jeśli nie zainteresujesz fanów, niczego nie sprzedasz. Czasopisma takie jak twoje i radio internetowe bardzo nam pomagają. Z pewnością musimy ułatwić pobieranie naszych plików, ale my je sprzedajemy i planujemy rozszerzyć ich dostęp. Traktujemy pliki do pobrania jako wprowadzenie do okna sklepu, gdzie oczekujemy zapłaty za tę ofertę. To nie wiele w porównaniu do tego, gdybyś poprosił kogoś z za granicy aby zapłaciłby opłatę pocztową za CD lub winyl, których w dodatku nigdy nie słyszał. Jest to także bezcenna frajda, gdy widzisz, że ktoś nas znalazł i słucha w Meksyku, Belgii, Indiach, Japonii lub gdziekolwiek indziej. Może to również wzbudzi zainteresowanie, więc może wyjedziemy za granicę? Kolejną świetną zabawą było zrobienie kilku filmów z Amy. Nigdy wcześniej nie mieliśmy filmowej historii naszych "bohaterów", więc jest to kolejne spełnione marzenie, które pozwala zobaczyć nas zarówno międzynarodowym, jak i lokalnym fanom. Otrzymaliśmy również na tyle dużo głosów, aby zostać finalistami w otwartym plebiscycie Stonedeaf 2018 Festival, więc paru osobom musimy się podobać.

gółów? Z sesji "Back in the Game" zostały nam ścieżki z prowadzeniem nagrań oraz perkusji. Niestety festiwalowe zobowiązania nie pozwolił na ich ukończenie. Poza tym, Steve Platt potrzebował w tym roku operacji barku. Zanim trafił pod nóż, udało mu się złożyć wystarczająco dużo perkusji do dodatkowych utworów na nowy albumu. Ian pracował niestrudzenie łącząc nasze nowe nagrania, podczas gdy Steve Platt się regenerował. Naszym celem było wprowadzenie tego materiału na niestety już odwołany, Mearfest South, który miał odbyć się w listopadzie tego roku. Przymierzamy się zarówno do płyt winylowych, jak i CD, edycję planujemy na koniec 2018 roku lub na początek 2019 roku. Dążymy do bardziej dynamicznego, klimatycznego klasycznego rocka. Sądzimy, że ostateczny miks dzięki dobremu producentowi przyniesie korzyści, więc poszukujemy ludzi. Album jest ponownie finansowany z naszych kieszeni, bez dofinansowania. Częściowo jest to wspierane przez sprzedaż naszych EPek. Wszelkie porady dotyczące poszerzenia sprzedaży lub zaangażowania firmy fonograficznej są jednak zawsze mile widziane. Plany na przyszłość? Wydaje nam się, że odzyskaliśmy nasz oryginalny entuzjazm, aby dawać wspaniałe koncerty i stworzyć rock z wyjątkowym sznytem. Chcemy pisać i nagrywać więcej materiałów i grać na żywo dla naszych starych i nowych lojalnych fanów. Byłoby wspaniale współpracować z innymi zespołami NWOBHM w celu zorganizowania koncertu, więc z radością przyjmiemy wszelkie pomysły. Jesteśmy przekonani, że dzięki możliwości sprzedaży i promocji internetowej dotrzemy do nowych odbiorców. Byłoby wspaniale, gdyby nam się to udało. Nigdy nie podpisaliśmy kontraktu z wytwórniami płytowymi i managementem. Nie jesteśmy z tego powodu aroganccy. Szczerze mówiąc, nie mieliśmy biznesowego zmysłu, ale znaleźliśmy sposób na pokonanie trudności i kontynuowanie działalności rockowej. Nie sądzę, żebyś dotarli tak daleko bez wsparcia naszych fanów i stron o NWOB HM. Snatch-Back zagra na Mearfest North w South Shields oraz w St Helens. Dążymy do tego, aby nasza nowa płyta została wydana. Dziękuje za wywiad.

Słyszałem, że pracujecie nad nowym albumem. Czy możesz ujawnić nam kilka szcze-

92

SNATCH-BACK

Z.J.

W 2011 roku wydaliście singiel zatytułowany "Ready 4 U". Czy możesz powiedzieć coś o tej płycie? Ta piosenka jest również częścią albu mu "Rising From The Ashes". Kawałek ten został napisany przez gitarzystę Jeffa Summersa i wydany na zasadzie "kuj żelazo póki gorące". Chcieliśmy także sprawdzić czy nadal mamy fanów i czy jest jakiekolwiek zainteresowanie zespołem. Na szczęście jest. Album został wydany jako niezależne wydawnictwo. Dlaczego wybraliście tą formę? Znowu "kuliśmy żelazo póki gorące". Płyta sprzedała się bardzo dobrze i wzbudził zainteresowanie kilku wytwórni płytowych. Kilka lat po wydaniu "Rising From The Ashes" otrzymujemy reedycję tego albumu wydaną przez Pure Steel Records. Jak rozpoczęła się Wasza współpraca? Poznaliśmy na facebooku Boba Mitchella z American Talent Acquisition Consultant. Dał nam namiary na Andreasa Lorenza, menedżera ds. wytwórni w Niemczech, który okazał się być fanem Weapon! Jakie różnice występują między stroną graficzną obu wersji? Nie ma różnicy, oprócz dodanych tekstów do "The Rocker". Wersja Pure Steel Records ma również dwa bonusowe utwory. Czy są to nowe utwory czy nagrane podczas sesji "Rising From The Ashes"? Pierwszy bonusowy utwór, "Killer Instinct", to stara piosenka, którą napisałem w latach 80tych, ale wykonałem tylko demo, więc nagrywaliśmy z naszymi "gośćmi specjalnymi", oryginalną sekcją rytmiczną, Baz Downes (bass) i Bruce Bisland (perkusja). Dlaczego zdecydowałeś się umieścić jeden z bonusowych utworów ("The Rocker") w środku albumu? Phil Lynott był przyjacielem i zawsze uwielbiałem ten utwór, więc zasugerowałem go reszcie chłopaków i na szczęście okazało się, że jest świetnie! Piosenka "Burning Skies" opowiada o 11 wrześ nia. Zbliża się rocznica tej tragedii. Co myślisz o tym po 17 latach? Nadal uważam ten dzień za niewiarygodny. Oglądałem wiadomości przez cały dzień, ale to było jak oglądanie filmu katastroficznego, zupełnie nierealne! Napisałem do niego tekst w samolocie w drodze ze Szwecji do Wielkiej Brytanii, aby nagrać album "Rising From The Ashes". Nagraliście także piękną balladę zatytułowaną "Alamein". Czy możesz powiedzieć coś


Zmartwychwstanie Ostatnio coraz częściej mamy do czynienia z pewnym zjawiskiem. Otóż stare zespoły, które 30 lat temu nagrały jakieś dema lu EP, a potem się rozpadały po wielu latach przerwy wracają z nowymi dobrymi debiutanckimi albumami. Tak jest też z Weapon UK. Porozmawialiśmy na ten temat z wokalistą grupy Danny Hynesem. więcej o tekście tego utworu? To rzeczywiście piękna ballada i jeden z moich ulubionych utworów. To znowu napisał Jeff. "Alamein" jest metaforą przywódcy, który łączy ludzkość i położy kres chciwości i uciskowi. Wezwanie do dostrzeżenia tego, co naprawdę ważne. Dzieci, zwierzęta, nasza planeta itp. Czy planujecie wydać kolejny dobry album? Zakończyliśmy prace nad naszym nowym albumem, zatytułowanym "Ghosts Of War", który ukaże się na początku 2019 roku Pomówmy o "Metallicagate". Ponoć James i spółka ukradli wam intro z utworu "Set The Stage Alight" i wykorzystali go w swoim "Hit The Lights". Na pewno to zrobili. Sprawdź to wideo: https://youtu.be/ljSUHNfjMWE Czy w związku z tym nie próbowaliście dochodzić swoich praw? Nie odczuwaliśmy takiej potrzeby. To było w pewnym sensie komplementem! W każdym razie założenie sprawy w sądzie wiązałoby się z dużymi kosztami. Każdy wie, że "Set The Stage Alight" został napisany i nagrany trzy lata przed

"Hit The Lights". Wasza kariera była pełna przerw i powrotów. Jakie były tego powody? Tak naprawdę zawieszenie działalności ogłosiliśmy tylko raz. A to dlatego, że byliśmy związani gównianą umową z managementem. Sprawy zaczęły iść tak źle, że czuliśmy, że nie mamy innej alternatywy. Macie nowego basistę Tony'ego Forsythe'a. Czy dobrze Wam przypasował? Wręcz idealnie. Podczas całej Waszej kariery dochodziło do wielu zmian w składzie. Czy masz wciąż kon takt ze wszystkimi byłymi członkami? Mamy regularny kontakt z Bazem i Bruce'em, wciąż są naszymi bliskimi przyjaciółmi. Powodem, dla którego nie są częścią obecnego składu, jest fakt, że Baz jest zbyt chory, by grać na żywo, a Bruce gra na pełny etat z Glamrockers Sweet, więc nie mógł się zaangażować w Weapon.

wistym żartem z pewnej grupy popowej. Czy możesz powiedzieć coś więcej o tym projekcie? Powołałem ten zespół wkrótce po rozpadzie Weapon. Byłem związany z pięcioletnią umową z managementem i nie mogłem zrobić zbyt wiele, więc zdecydowałem, że będę się dobrze bawić grając covery, które mi się podobają... W skład wchodziło wielu znanych muzyków, którzy dołączali do grupy, gdy nie koncertowali ze swoimi regularnymi zespołami. Byli to na przykład Andy Scott i Mick Tucker (Sweet), Phil Lanzon (Uriah Heep), Peter Bullick (Paul Rodger's Free Spirit). Keith Boyce (Heavy Metal Kids), Mel Galley i Neil Murray (Whitesnake), Brian Robertson, Eric Bell, Darren Wharton (Thin Lizzy), Dave Murray (Iron Maiden), Debbie i Jason Bonham, i wielu innych. Pełną listę można znaleźć na stronie http://www.paddygoestoholyhead.com/ themusicians.php Bartłomiej Kuczak

Byłeś wokalistą w zespole o nazwie Paddy Goes To Holyhead. Ta nazwa jest oczy -

Foto: Flaming Pint

WEAPON UK

93


Co zrobić z bagażem NwoBHM? Choć ten brytyjski zespół powstał w latach 80. i czuje się częścią nurtu NWoBHM, do niedawna na koncie miał tylko EPkę (z 1985 roku). Debiutancki album powstał pod wpływem reunionu na festiwalu (wbrew pozorom nie od razu był to Keep it True), a jego tworzenie obarczone było pytaniem, co z tym dziedzictwem NWoBHM zrobić. O tym przeczytacie w naszej rozmowie z gitarzystą Traitors Gate. HMP: Istniejecie (z dużą przerwą) od wczesnych lat 80. Świat przez te prawie 40 lat ogromnie się zmienił i zmienia się coraz szybciej. Wam zmiany chyba się podobają, bo postanowiliście powrócić. Jak świat dzisiejszy, tech nologia, media społecznościowe, ultra szybki dostęp do informacji wpłynęły na Wasz powrót? Andy D'Urso: No cóż, jak wiadomo, internet istnieje już od dłuższego czasu, więc byliśmy oczywiście świadomi tego, że żyjemy w świecie, w którym ekspresowa nagroda jest rodzajem nowego boga. Będąc tak długo w "branży", i nie mając potrzeby korzystania z tego "nowego" świata, bardzo zaskoczyło mnie, że znalazłem

się do tego stopnia? Czy może na początku wydawał się ślepym ogniwem lub efemerydą? Cóż, byliśmy wtedy bardzo młodzi. Byliśmy świadkami pierwszych wydań takich zespołów jak Def Leppard i Maiden, a zwłaszcza Wielka Brytania powoli opuszczała ruch punkowy. Osobiście zawsze uważałem, że ruch NWoB HM był naturalną odpowiedzią nie tylko na ruch punkowy, ale także na progresywne "superbandy" z lat 70., takich jak Yes, Genesis, Floyd, Led Zeppelin, Purple. W tych zespołach nie ma nic złego. Słuchając ich wszyscy przeszliśmy przez okres dojrzewania. Jeśli jednak jest jedna rzecz na tym świecie, w której młodsze pokolenie jest dobre, pojawia się odro-

Nie sądzę, żeby w rzeczywistości wiele się zmieniło. Pozostawiając cały dostęp do technologii medialnej, na jedną stronę przeznaczając maks minutę, zawsze chodziło o ludzi. Mówię o fanach, zespołach, ekipach technicznych, kierownikach sceny, technikach dźwięku i oświetlenia, promotorach, redaktorach czasopism, menedżerach, wytwórniach, prezenterach radiowych itp. Bez szczerej pasji i niekończącej się energii wszystkich tych ludzi, ruch ten byłby albo zbyt mały, by go zauważyć, lub nie byłoby go w ogóle. Sądzę, że prawda dotycząca każdego klasycznego gatunku jest taka, że dotykało go wielkie wsparcie. Poza tym wierzę, że metal zbudowany jest na prawdziwej pasji i miłości do gatunku. Kiedy graliśmy na na Keep it True w 2017 roku, widzieliśmy to z bliska, zupełnie jakbyśmy znów mieli po 18 lat. Co było pierwsze. Keep it True zainspirowało Was do reunionu czy Wasz reunion wzbudził zainteresowanie Keep it True? Właściwie inspiracją do ponownego spotkania było zaproszenie do zagrania na Brofest w Wielkiej Brytanii, ale zanim faktycznie zagraliśmy na tym festiwalu, zaproponowano nam miejsce na liście Keep it True. Powiedzmy, że Brofest uruchomił silnik, ale Keep It True dostarczył wystarczającą ilość paliwa, abyśmy mogli odkryć horyzont. I tak zrobimy!

Foto: Traitors Gate

wiele wspaniałych narzędzi pomocnych zespołom w upowszechnianiu wieści na ich temat. Jedynym problemem jest oczywiście to, że teraz walczy się z tysiącami zespołów, ponieważ wszyscy jesteśmy obecnie częścią jednego świata! Zadziwiające, ale ostatecznie wszystko i tak jest w porządku, a zalety znacznie przewyższają wady. Czas i miejsce powstania Traitors Gate sprawił, że byliście świadkami narodzin heavy metalu. Spodziewaliście się wtedy, że rozwinie

94

TRAITORS GATE

dzenie. Odpowiadając jednak na Twoje pytanie wprost, nie, nigdy nie myśleliśmy, że to ślepa uliczka, ponieważ wszyscy żyliśmy chwilą. Pewnego dnia w miejscowym teatrze, widzieliśmy Priest, a kolejnego dnia w lokalnym klubie oglądaliśmy Maiden supportujący Praying Mantis. I oczywiście w tym wieku myśleliśmy, że wszystko będzie trwać wiecznie, a jak się okazało, być może słusznie trzymaliśmy się tego snu! Jak bardzo różniły się nastroje w metalowym świecie wtedy i dziś?

Płytę udało Wam się nagrać dopiero dziś. Wtedy nie mięliście warunków? Hmm, dobre pytanie. Prawdopodobnie wyjaśnienie tego zajęłoby mi kilka stron, ale spróbuję udzielić krótkiej odpowiedzi. Wytwórnia płytowa, która wydała EPkę z 1984 roku, po prostu wzięła wersje demo z trzema utworami, które nagraliśmy i wydała ją bez dalszej pracy nad nią. Szczerze mówiąc, w tym czasie większość wydań zespołów bez kontraktu, brzmiało tak samo, więc po prostu się z tym zgodziliśmy. Trzeba też pamiętać, że przemysł był wtedy zupełnie inny. Główne wytwórnie kontrolowały wszystko, a ty musiałeś być naprawdę "wyjątkowy", aby wznieść się ponad wszystkich innych. Patrząc wstecz, widzę, że byliśmy świadkami początków wytwórni nie chcących tracić czasu ani pieniędzy na pracę z zespołami, aby przygotować ich na potencjalny sukces. Potem zauważyliśmy pojawienie się niezależnych wytwórni, takich jak Music for Nations, Mausoleum, Roadrunner i innych. Te wytwórnie były prowadzone przez prawdziwych fanów metalu, a ponieważ mieli dużo więcej "otwartych drzwi" w porównaniu do głównych wytwórni w tym czasie, stworzyli prawdziwą szansę dla zespołów takich jak my. Trzeba jednak pamiętać, że w Wielkiej Brytanii były setki zespołów, wszystkie szukające tego samego w erze NWoBHM. Trzeba było przypadku, żeby być we właściwym miejscu we właściwym czasie. Niestety, bez względu na to, jak bardzo się staraliśmy, nigdy


nam się nie udało. Na krążek trafiły kawałki, które powstawały od wczesnych lat 80.? Jest to właśnie ten wymarzony album, o jakim myśleliście już w latach 80 czy efekt zupełnie innej koncepcji? Świetne pytanie. Szczerze mówiąc chyba nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek będziemy mieli album. Ani wtedy, ani teraz, więc to naprawdę fajne uczucie. Jeśli chodzi o pisanie, nic na albumie "Fallen" z 2018 roku nie powstało w latach 80-tych. W "Fallen" próbowałem całkowicie oczyścić umysł z czegokolwiek z tamtego czasu. Nie pisałem od lat, więc musiałem spróbować ponownie znaleźć się w tym miejscu, i szczerze mówiąc, myślę, że musiałem znowu zakochać się w grze na gitarze. Poza tym musieliśmy podjąć decyzję... Czy deklarujemy się jako prawdziwy zespół z ery NWoBHM i piszemy w tym konkretnym stylu, czy też oddając cześć epoce NWoBHM znajdujemy sposób, by dołączyć do obecnej sceny metalowej? Dla mnie była to łatwa decyzja. Chciałem zrobić coś nowego i zacząłem pisać, żeby zobaczyć, czy wyniknie z tego coś dobrego. Myślę, że czasami ludzie zapominają, że kiedy era NWoBHM była w pełni sił, większość zespołów składała się z nastolatków i nadal uczyła się pisania. Jeśli słuchasz wielu rzeczy z epoki NWoBHM, na pewno słyszysz niewinność, co oczywiście jest częścią jej uroku. Chodzi mi o to, że jeśli porównasz jeden z wczesnych utworów Maiden, "Sanctuary", z powiedzeniem "Aces High", zobaczysz postęp w pisaniu i w koncepcjach. Więc nie jest to krytyka zespołów z epoki NWoBHM (takich jak my), ale mam nadzieję, że wyjaśnia to, dlaczego niektórzy z nas, którzy nie mają w naszej liście katalogów do wyboru, nie mogą po prostu cofnąć się w czasie i napisać w taki sam sposób jak nastolatki. Teraz można tylko pokazać, kim się jest, i pozwolić wszystkim wpływom, które inspirowały przez lata, na definiowanie tego, co tworzysz. W Waszej muzyce słychać pewne inspiracje grupą Judas Priest. Do tego posiadacie kilka kawałków, których tytuły nawiązują do ich utworów ("Deceiver" do "Deceiver" czy "Solar Plains" do "Solar Angels"). Rzeczywiście od początku byli Waszą inspiracją? Jeśli tak, ma-

Foto: Traitors Gate

my teraz paradoks, bo na najnowszej płycie Judas Priest jest kawałek... "Traitors Gate". Jak się z tym czujecie? (śmiech) (Śmiech) No, cóż, chciałbym powiedzieć, że to dlatego, że Priest zawsze był pod wpływem Traitors Gate, ale wszyscy wiemy, że to jest kłamstwo (śmiech). Jednak jednym z pierwszych zespołów, któremu poświęciłem czas na wysłuchanie, był rzeczywiście Priest. Zawsze miałem ich w sercu. Naprawdę zapomniałem o "Deceiver", dopóki o tym nie wspomniałaś! Priest po prostu musi przechodzić przez moje żyły! Szybka historia dla ciebie (która prawdopodobnie wiele tłumaczy)... Nigdy w życiu nie grałem na gitarze, kiedyś kolega z mojej szkoły średniej zapytał mnie, czy gram. Kiedy powiedziałem "nie", zaproponował, że nauczy mnie podstaw, na co się zgodziłem. Mieliśmy wtedy 14 lat, ale dwa lata później szybko poszliśmy do przodu, a on i ja graliśmy jedno z naszych pierwszych koncertów dla publiczności. Co było w repertuarze?... "Beyond the Realms of Death" oraz "Victim of Changes"! Tak więc, wydaje mi się, że Priest stanowił wtedy dużą część mojego życia, więc zaakceptowałbym, że mają wpływ na mój styl pisania oparty na riffach. A co mogę powiedzieć, jeśli chodzi o utwór "Traitors Gate"? Ritchie Faulkner ma kopię al-

bumu, więc Ty decydujesz. I oczywiście nie mam nic przeciwko! Postawiliście na prostą produkcję i ascetyczne brzmienie. Nie stylizujecie też brzmienia na "retro" (jak czynią to młodsze zespoły). Skąd taka koncepcja? Sądzę, że było to raczej kwestią wyobrażenia, jak nie chcieliśmy brzmieć. Nagranie albumu przy niewielkim budżecie zdecydowanie ogranicza możliwości kapeli, ale na nasze szczęście mieliśmy znajomego, Daniela Angelowa, który prowadził własne studio i był bardziej niż szczęśliwy, mogąc się zaangażować. Wiele dźwięków pochodzi od jego wkładu i nagrywania, a zdecydowanie pomógł nam fakt, że nieustannie nas naciskał, byśmy byli tak dobrzy, jak tylko moglibyśmy być. Uwielbiam prostotę produkcji i to, jak "czysto" brzmi. Poza tym, jak odtworzyć dźwięk "retro"? Gdyby ta płyta powstała 30 lat wcześniej zapewne brzmiałaby zupełnie inaczej. Myśleliście zanim powstała płyta, nad tym czy nadać jej współczesne wykończenie czy pokazać Wasze korzenie? No i znowu dobre pytanie… Mieliśmy trochę komentarzy na temat tego, jak "nowocześnie" "Fallen" brzmi. Byliśmy również za to krytykowani (nie można zadowolić wszystkich, jak sądzę). Nie chcieliśmy, aby album brzmiał "nowocześnie", po prostu tak wyszedł. Myślę, że z pewnością usłyszysz nasze korzenie, jeśli będziesz uważnie słuchać. Śpiewa z Wami wokalista, który nie był z Wami od początku. Łatwo było mu się odnaleźć w Waszym zespole? Zdecydowanie. Od pierwszego razu, kiedy ćwiczyliśmy z Sy, był on idealnie dopasowany. Chociaż jest nieco młodszy od nas wszystkich, mamy ten sam gust muzyczny. Sy jest prawdziwym profesjonalistą i czuje prawdziwą miłość do śpiewania. Z czasem myślę, że ludzie nieuchronnie będą go porównywać z takimi wokalistami jak Michael Kiske, Rob Halford, Ralf Scheepers i Geoff Tate. Sądzę, że fakt, że podziwia tych wokalistów, znajdzie odzwierciedlenie w jego stylu. Dołączenie Sy do zespołu zdecydowanie pozwoliło mi na swobodę pisania bez ograniczeń.

Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Natalia Rozwalka, Paweł Gorgol Foto: Traitors Gate

TRAITORS GATE

95


takie albumy jak "March Into The Arena" czy "The Dark Crusade", jednak nie miały one na mnie wpływu przy pisaniu muzyki dla Elvenstorm.

Sięgać coraz wyżej - Nie jesteśmy zwolennikami ani głosicielami francuskiego heavy metalu, robimy tylko to co do nas należy, mając własne inspiracje, na swój sposób - rzecze gitarzysta ElvenstormMichaël Hellström, odżegnując się też od jakichkolwiek wpływów francuskich klasyków lat 80. Na "The Conjuring" mamy za to nader dobitne potwierdzenie, że niemiecka scena ósmej dekady XX wieku nie miała sobie równych, mając też ogromny wpływ na tych młodych Francuzów: HMP: Dla wielu zespołów trzeci album jest tym przełomowym, ale słyszy się też głosy, że zupełnie niepotrzebnie ów syndrom trzeciej płyty jest traktowany zbyt przesadnie. Jednak w waszym przypadku jest chyba coś na rzeczy, bo nie dość, że "The Conjuring" jest jak dotąd najlepszą płytą w waszej dyskografii, to jeszcze wydała ją Massacre Records? Michaël Hellström: Zgadza się, trzeci album bywa prawdziwym przełomem, jednak nie wszystkim zespołom udaje się go osiągnąć. Jak dla mnie, nasz trzeci krążek nie mógł być lepszy, "The Conjuring" jest zdecydowanie najlepszym z albumów w naszej dyskografii jak do tej pory. Ciężko nad nim pracowaliśmy i jest to między innymi powód tak długiej przerwy od

wały? Nie myślę o nas jak o następcach takich zespołów, nie podążamy też ich śladem, jako, że grają one najczęściej typowo francuski heavy metal po francusku. Przyznaję, nie przepadam za tą odmianą metalu, wyłączając może z tego zespół Sortilege. We Francji nie spotyka się zbyt często zespołów heavymetalowych ze zgermanizowanymi riffami i wokalistką. Jednak największym problemem są stare zespoły, które wydały jeden album lub singiel w latach 80., ponieważ zanieczyszczają one środowisko metalowe żerując na swoich "chwilach sławy" i zdarza się to coraz częściej, a powoduje, że nowe grupy mają problemy z wybiciem się w tej chmarze zespołów. Nie jesteśmy zwolennikami ani głosi-

Foto: Jean Michel Artus

naszego poprzedniego albumu. Nowy skład jest lepszy niż kiedykolwiek, a możliwość współpracy z Massacre Records to najlepsze, co mogło nas spotkać.

cielami francuskiego heavy metalu, robimy tylko to co do nas należy, mając własne inspiracje, na swój sposób; nie ma trendu, który aż tak warto naśladować.

Lepszego prezentu na 10-lecie zespołu nie mogliście więc sobie wymarzyć? Zdecydowanie! Dziesięć lat minęło błyskawicznie! Jesteśmy wraz z Laurą dumni z tego co udało nam się osiągnąć w tym czasie, tym bardziej, że nie zawsze było łatwo i wymagało to on nas wiele ciężkiej pracy.

Takim zespołem jest też niewątpliwie Lonewolf, który po roku 2000 zaczął odnosić coraz większe sukcesy, stając się sztandarową for macją francuskiego metalu w klasycznym wydaniu. Nie pomylę się zakładając, że to dzięki takim płytom jak "March Into The Arena" i kilku następnym wkręciliście się w takie granie, szukając czegoś więcej niż tak oczywiste grupy jak Iron Maiden? Tak naprawdę, Lonewolf nigdy nie wpłynęli na mnie w żaden sposób, ale są grupy, które oddziałują zarówno na mnie jak i na Lonewolf. Takie zespoły jak Running Wild, Kai Hansen i wczesne Helloween, Iron Maiden, Judas Priest, a także Dissection czy Watain są zespołami, które z pewnością inspirują mnie, jeśli chodzi o grę na gitarze. Oczywiście uwielbiam

Francuskie zespoły grające tradycyjny metal nie są może tak popularne i powszechnie znane jak grupy anielskie, niemieckie czy amerykańskie, ale mieliście i nadal macie mnóstwo wspaniałych grup, by wymienić tylko Nightmare, H-Bomb, Sortilege, Warning, Blaspheme, ADX. Kiedy odnosiły one największe sukcesy nie było was jeszcze na świecie, ale pewnie czujecie się w jakimś stopniu ich sukce sorami, kontynuatorami tego, co zapoczątko-

96

ELVENSTORM

Jesteście za to pod sporym wpływem sceny niemieckiej przełomu lat 80. i 90., ale to chyba nieuniknione, zważywszy na jej ówczesny poziom i ilość świetnych zespołów? To prawda, niemiecka scena muzyczna lat 80. i 90. jest naprawdę wspaniała, riffy gitarowe są wyjątkowo proste, a jednocześnie bardzo mocne, co jest charakterystyczne dla takich niemieckich zespołów jak np. Accept, Tyrant, Grave Digger, Stormwitch czy Running Wild. Uwielbiam tę niesamowitą energię, którą dają te zespoły, nie powinniśmy jednak pominąć grup z początku nowego tysiąclecia, które także świetnie się zaprezentowały tj. Stormwarrior, Paragon, Sacred Steel czy Wizard. Dość szybko zyskaliście też szansę poznania swoich idoli z Lonweolf, bo poprzedzaliście ich na koncertach, co było pewnie dla was wyjątkowym przeżyciem? W przeszłości mieliśmy tylko jedną okazję by otwierać ich koncert. Jesteśmy przyjaciółmi działającymi w tej samej branży, ale nie graliśmy razem zbyt często. To dzięki tej dobrej komitywie odważyliście się zaprosić Jensa Börnera do zaśpiewania chórków, a jego brata Félixa do nagrania partii perkusji na wasz debiutancki album "Of Rage And War"? Jak wspomniałem wcześniej, jesteśmy z Jensem wieloletnimi przyjaciółmi, a Felix był perkusistą w naszym zespole w latach 2011-2016, dlatego zaproszenie go do zaśpiewania chórków było rzeczą całkiem naturalną. Wasze związki z Lonewolf nie skończyły się na tej jednorazowej współpracy, bo Félix dołączył do was na stałe, a w roku ubiegłym zastąpił go inny bębniarz tego zespołu, Antoine Bussiere. Do tego Laura zaśpiewała na "Raised On Metal", a ty od dwóch lat jesteś też gitarzystą Lonewolf - tworzycie więc po sąsiedzku jedną, metalową rodzinę? Zgadza się, jestem gitarzystą Lonewolf od roku 2016, i jako że miałem duży udział w tworzeniu "Raised On Metal", bardzo ważne było dla mnie by Laura dołączyła do nas do tworzenia chórków, a ze swoim talentem wykonała je naprawdę dobrze. Z Antionem było trochę inaczej, jak dla mnie jest on jednym z najlepszych perkusistów w kraju i zawsze chcieliśmy by z nami grał, nie mogliśmy wymarzyć sobie lepszego perkusisty dla Elvenstorm. Jesteśmy bardziej przyjaciółmi niż rodziną, Elvenstrom nie potrzebuje Lonewolf by sięgać wyżej. Są to dwa różne zespoły, które mają dwie różne wizje świata. Wspomagałeś ich już wcześniej podczas kon certów, kiedy drugi gitarzysta Alex mógł mógł zagrać, aż w końcu zastąpiłeś go na dobre? Tak, pomagałem im przy Metalfeście w 2012 roku w Dessau (Niemcy) i Mining (Austria), jednak nie podejrzewałem, że cztery lata później stanę się ich kolejnym gitarzystą. Przed czterema laty uderzyliście ponownie za sprawą "Blood Leads To Glory". Dla polskich fanów metalu to płyta szczególna, bo zaprosiliście na nią Martę Gabriel, wokalistkę Crystal Viper, który też dobrze znacie i cenicie? Bardzo nas to cieszy, że polscy fani tak bardzo lubią ten album. Marta Gabriel jest naprawdę świetnym muzykiem i bardzo przyjazną osobą. Pisząc "Mistress Of Hell" pomyśleliśmy, że by-


łoby idealnie nagrać ten kawałek jako duet z Martą i zaproponowaliśmy jej udział w tym projekcie, na który się zgodziła, ponieważ piosenka bardzo jej się spodobała, a ostateczny rezultat tej współpracy już znasz. Jednym z miłych wspomnień jest to, kiedy graliśmy na festiwalu w Belgii w dniu wydania "Blood Leads To Glory", a wtedy Crystal Viper było gwiazdą wieczoru i Marta zaśpiewała z nami na scenie tego dnia. Niesamowite, że ten pierwszy raz kiedy graliśmy "Mistress Of Hell" na żywo to ten występ stał się od razu tak wyjątkowy. Myślisz, że ten dodatkowy szum wokół waszego zespołu mógł zwrócić na was uwagę Massacre, czy też nie miało to większego wpływu, a muzyka okazała się tym decydującym czynnikiem? Wytwórni Massacre Records bardzo spodobał się wysłany przez nas album, naprawdę nam zaufali. Myślę, że kluczową rolę w tej sytuacji odegrała tylko nasza muzyka. "The Conjuring" ukazałby się pewnie nieco szybciej, gdyby nie to, że mieliście problemy ze składem? Wiesz, wydanie albumu nigdy nie jest sprawą prostą, ponieważ musisz zmierzyć się w wieloma czynnikami, kosztami produkcji, różnymi terminami… Może udałoby się wydać go wcześniej, jednak nie chcieliśmy spieszyć się przy jego produkcji i na spokojnie poświęcić mu tyle czasu ile trzeba.

ku "Blood Leads to Glory", tym razem mieliśmy możliwość wypróbowania innych rzeczy, innych aranżacji oraz mieliśmy czas by stworzyć wszystkie utwory tak jak chcieliśmy. Dopiero później, Lars Ramcke pracował nad ich miksem, co w rezultacie dało bardzo dobre brzmienie. To wspaniałe móc pracować z muzykami, którzy nas inspirują, takimi jak Lars czy Piet Sielck.

Jedną z wielu pozytywnych rzeczy związanych z wydaniem nowego albumu jej obserwowanie jak dane kawałki zostają przyjęte na żywo i jak harmonizują ze starszym materiałem muzycznym. Dlatego zamiast skupiać się wyłącznie na nowym albumie, chcemy zestawić nowe utwory z niektórymi starszymi przebojami. Nawiasem mówiąc, dawno nie graliśmy na scenie przeróbki Savage Grace.

Wydaje mi się, że ta zmiana studia mogła mieć wpływ nie tylko na zmianę brzmienia, ale też i waszego podejścia, bo nie było w tym rutyny pracy w miejscu już doskonale znanym? To naprawdę niesamowite doświadczenie móc dawać życie kompozycjom, a my uwielbiamy proces nagrywania, więc myślę, że nie ma w nim żadnego ustalonego porządku, rutyny.

Coraz częściej słyszy się o tym, że metalowe zespoły, szczególnie na festiwalach, też grają już koncerty z playbacku - czasem całość, czasem tylko część ścieżek, np. dodatkowych gitar, klawiszy czy chórków. Co sądzisz o tym zjawisku, bo jak dla mnie jest to jakieś wielkie nieporozumienie? Playback jest do bani, nigdy go nie stosowaliśmy i nigdy nie będziemy. Rozumiem, że stosuje się niektóre sample by stworzyć studyjną atmosferę (coś jak klawisze czy chórki) albo nagrania ze wstępem, jednak nie znoszę dodawania nagrań gitar czy głównych wokali.

Mastering płyty też oddaliście w sprawdzone ręce, bo Piet Sielck to jeden z najlepszych fachowców w tej dziedzinie - zbyt duże nadzieje pokładacie w "The Conjuring", więc każdy z aspektów produkcji był dla was równie wa-

Piętnowanie takich zachowań i niewspieranie

Foto: Jean Michel Artus

Wygląda to tak, jakbyście nie mieli szczęścia do muzyków sekcji rytmicznej - wasz duet jest takim rdzeniem Elvenstorm, a z resztą nie jest już tak dobrze, stąd te zmiany? Jak łatwo można zauważyć w zeszłym roku zmieniliśmy połowę składu. Zarówno dla mnie jak i Laury ambicje, motywacja, szczerość i zaufanie są bardzo ważne, dlatego nie mogliśmy kontynuować współpracy z ludźmi, którzy tego nie szanowali. Oboje z Laurą jesteśmy szczęściarzami mając teraz w zespole Benoita oraz Antoine'a, którzy są bardzo utalentowanymi muzykami i dodają zespołowi świeżości oraz energii, poza tym wnoszą o wiele więcej do zespołu, zarówno jako ludzie, jak i muzycy, niż wszyscy byli jego członkowie razem. To dzięki nim jest silniejsze niż kiedykolwiek. Dzięki temu mieliście jednak więcej czasu na dopracowanie nowych utworów, a nawet napisania ich więcej niż przy poprzednich płytach, dzięki czemu było z czego wybierać? Poświęciliśmy bardzo dużo czasu na pracę nad tym albumem, szczególnie jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju aranżacje. Daję się wyczuć specyficzną atmosferę wszystkich zawartych w nim kompozycji, która odzwierciedla idealnie motyw przewodni albumu, którym jest zło w każdej jego postaci, można w tych utworach wyczuć złość, siłę, surową energię. Wszystkie kawałki łączy pewnego rodzaju mroczna aura, którą oddaje linia melodyczna gitary, różne wokale, i myślę, że to jest właśnie to co uwydatnia różnorodność "The Conjuring". Już po raz drugi pracowaliście z Larsem Ramcke z grupy Stormwarrior. Tym razem nie zagrał z wami gościnnie, skoncentrował się na jak najlepszym brzmieniu "The Conjuring"? Poza tym po raz pierwszy nagrywaliście poza Francją, w Thunderhall Studio w Hamburgu, więc było to dla was nowe doświadczenie? W rzeczywistości nagraliśmy ten album w całości w naszym własnym studiu tak jak zrobiliśmy to wcześniej z "Soulreaper". Kompozycje do tego minialbumu były pisane nawet podczas pracy nad "The Conjuring". Inaczej niż w przypad-

żny? Pracowaliśmy z tą samą ekipą co przy "Blood Leads to Glory", ponieważ bardzo ważne było by ta płyta brzmiała naprawdę mocno i w sposób charakterystyczny dla Elvenstorm. Płyta zbiera świetne recenzje, lyric video "Ritual Of Summoning" jest chętnie oglądane, więc udany start operacji "Trzecia płyta" macie już za sobą. Teraz przydałoby się jak najwięcej grać, bo koncerty to zdecydowanie najlepsza forma promocji dla metalowego zespołu? Oczywiście, bardzo cieszy nas ten pozytywny odzew z całego świata na "The Conjuring", jest to niezwykłe satysfakcjonujące kiedy nowy album zadowala zarówno starych, jak i nowych fanów! Na koniec roku pojawi się również specjalna japońska edycja, tak więc ten album jest dla nas zwycięzcą pod każdym względem. Masz jednak rację, czas ruszyć w drogę. Obecnie jesteśmy w trakcie rezerwowania wielu miejsc na promocję tego nowego albumu, w tym roku będziemy we Francji i Włoszech, w roku 2019 będzie tych miejsc jeszcze więcej. Teraz pewnie cover Savage Grace "Into The Fire" czy kilka starszych utworów wyleciały z waszej setlisty, bo to nowe kompozycje są podstawą każdego koncertu?

ich sprawców wydaje mi się jedyną metodą walki z nimi, bo jednak playback i metal to dwa zupełnie przeciwstawne pojęcia, a odkąd pamiętam to na koncertach muzyka metalowa zawsze brzmiała ostrzej i mocniej niż z płyt, i tak powinno zostać? To musi tak pozostać. Jako, że jestem jedynym gitarzystą w zespole, brzmienie Elvenstrom na scenie jest naprawdę mocne i surowe, tak, że można usłyszeć esencję kompozycji. Tylko dla niektórych wstępów używamy gotowych nagrań. Jeśli ludzie chcą usłyszeć czyste i soczyste brzmienie jak na płycie, to muszą po prostu pozostać przy płytach CD, jeśli jednak chcą czegoś żywego, surowego z niesamowitą energią, to muszą zobaczyć nas na scenie. Czyli gdy dotrzecie do Polski z koncertem pro mującym "The Conjuring" możemy być pewni, że dacie z siebie wszystko i w stu procentach na żywo, żeby pokazać jak klasyczny heavy powinien brzmieć w wydaniu koncertowym? Miejmy nadzieję, że będziemy mieć możliwość promocji "The Conjuring" w Polsce. Mogę cię zapewnić, że jeżeli tak się stanie, to będzie to piekielne dobry show! Wojciech Chamryk, Katarzyna Chmielowska, Paulina Manowska

ELVENSTORM

97


Od toccaty do techno thrashu Techniczne granie ma w Kanadzie naprawdę długie tradycje, bo praktycznie każdy fan rocka i metalu słyszał o Rush, Voivod czy wielu innych zespołach z tego kraju. Od sześciu lat ich śladami podąża trio Droid, grające nieoczywisty, bardzo zaawansowany technicznie i bezkompromisowy thrash. Przed wami lider grupy Jacob Montgomery, wokalista, gitarzysta i pracoholik: HMP: Kiedyś techno thrash był tą najambit niejszą i najbardziej zakręconą odmianą thrashowego łojenia, a parające się nim zespoły były uwielbiane przez maniaków, nawet jeśli nie robiły jakiejś spektakularnej kariery. A co skłoniło was do zainteresowania się właśnie takimi dźwiękami? Jacob Montgomery: Bardzo wcześnie zainteresowałem się metalem. Miałem prawdopodobnie 10 lub 11 lat, kiedy po raz pierwszy usłyszałem i zakochałem się w Motörhead, a mając 13 lub 14 lat zacząłem zagłębiać się w historię gatunku. Próbowałem stworzyć thrashmetalowy zespół przez całą szkołę średnią, lecz nic z tego

w tym sensie, że różne połączenia są na początku dziennym. Pamiętam jednak, że kiedy latach 80. pierwszy raz usłyszałem Voivod, Coroner czy Mekong Delta byłem w niezłym szoku, że można tak grać - na was ich muzyka też zrobiła pewnie piorunujące wrażenie? Nie wiem, o ile mniej szokująca jest ta muzyka w dzisiejszych czasach, jeśli mam być szczery... Myślę, że jest to wciąż tak świeże i przełomowe, jak było wtedy i zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Pamiętam, że było to jasne jak słońce. Naprawdę porwał mnie kawałek "Hypnotized" zagrany przez Metal Church. Całkowicie chwytliwy metal, który wpędza cię w trans.

przyszła do mnie dużo później. Ich cover Emerson Lake And Palmer "Toccata" był jedną z ostatnich rzeczy, które odkryłem. Zmienił on wszystko, a myślałem, że wiem o tym jak daleko można posunąć granicę metalu. Wszystkie te zespoły/utwory całkowicie zmotywowały mnie do założenia Droid. Nie chodzi o pisanie muzyki w określonym stylu, ale o nieustanne dążenie do osiągnięcia założonego wrażenia. Staram się tworzyć muzykę, która wywołuje te nienamacalne wrażenia. Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek osiągnę to w pełni. Nie znaczy to jednak, że zaczynaliście akurat od tych zespołów, początki interesowania się metalem mieliście pewnie bardziej standard owe, bo jednak po te bardziej odlotowe kapele sięga się już po którymś z etapów wtajemniczenia? Absolutnie, zacząłem tak jak większość od klasycznego heavy metalu, który lubi każdy dzieciak. Motörhead, Judas Priest, Iron Maiden, Megadeth, Slayer, Anthrax. Ale dopiero gdy usłyszałem takie zespoły jak Celtic Frost, Kreator i Napalm Death, stałem się totalnym fanatykiem i zacząłem kopać coraz głębiej. Chęć nie tylko słuchania, ale też grania i tworzenia pojawiła się u was w miarę szybko, czy też trwało to kilka lat nim uznaliście, że warto pójść dalej? Odkąd zacząłem grać na basie i gitarze, zacząłem komponować muzykę i wiedziałem, że chcę być w zespole. Nawet bardzo wcześnie kupiłem zestaw perkusyjny, chociaż nigdy nie miałem zamiaru tak naprawdę nauczyć się na nim grać, tylko po to, aby mieć cały sprzęt potrzebny zespołowi do prób w domu moich rodziców. Zawsze moim celem było pisanie i nagrywanie muzyki. Tak naprawdę nigdy nie nauczyłem się grać żadnych coverów.

Foto: Droid

nie wyszło. W późniejszych nastoletnich latach dużo imprezowałem i spotykałem się z ludźmi, którzy słuchali hair lub tradycyjnego heavy metalu, więc nieco poszedłem na kompromis (byłem i wciąż jestem całkowicie oddany tym stylom muzycznym). Ze względu na fakt, że zaangażowałem się w zespół, zdecydowałem się grać w konkretnym stylu muzycznym, który nie do końca był moim wyborem. Kiedy to się nie udało, zdałem sobie sprawę, że jeżeli mam się zmagać z przeciwnościami w zespole, to niech chociaż odrobinę bardziej zadowala moje gusta muzyczne. Ale nie potrafiłem pisać kawałków, które brzmiały tak dobrze, jak Sepultura czy Kreator, więc jedynym sposobem było napisanie oryginalnego materiału, którym był nieszablonowy thrash metal. Teraz muzyka jest nie tylko postrzegana zupełnie inaczej, ale i też zdecydowanie bogatsza

98

DROID

Chciałem więcej takich zespołów i kawałków, więc postanowiłem dać Voivodowi kolejną szansę (nie poczułem ich za pierwszym razem, ale miałem wtedy 13 lat) i absolutnie zwaliło mnie to z nóg. Nigdy nie zapomnę, kiedy pierwszy raz usłyszałem album "Angel Rat", a konkretnie utwór "Golem", który w tamtym czasie wywarł na mnie niezapomniane wrażenie i nadal to robi. Jakiś czas później dostałem na kasecie mój ulubiony zespół Coroner. Był to album "R.I.P.", a muzyka, która tam się znalazła bardzo wciągnęła mnie w tę płytę, a jeszcze bardziej ich klasyczne podejście do thrash metalu. Potem, po około roku odtwarzania tej taśmy w kółko, postanowiłem dać szansę innym albumom. Zacząłem ich słuchać w kółko. "Mental Vortex" stało się moim ulubionym. Kompozycja "Sirens" przypomniała mi to samo uczucie, którym zahipnotyzowały mnie wspomniane utwory "Golem" i "Hypnotized". Mekong Delta

Kiedy przychodziliście na świat po potędze nie tylko thrashu, ale generalnie wszystkich tych bardziej klasycznych odmian metalu pozostały już tylko wspomnienia. Pewnie zaczynając grać jeszcze nie myśleliście o tym, że decydując się akurat na wykonywanie takiej muzyki poniekąd przywracacie ją do życia, bo to zupełnie coś innego, niż granie jej przez weteranów? Celem Droid nigdy nie było ożywienie i wskrzeszenie nostalgicznych dni chwały metalu. Poza tym, zmartwychwstanie tych gatunków nastąpiło znacznie wcześniej niż nasz zespół, więc nie nawet mowy o tym, abyśmy to uznawali za swoją zasługę. Zawsze chcieliśmy popchnąć rzeczy w innym kierunku, wciąż utrzymując elementy przeszłości, które sprawiły, że owa muzyka jest tak wspaniała. Jedynym powodem, dla którego nigdy nie widziałem Droida w tym świetle, jest to, że czuję, że nie wskrzeszamy żadnej konkretnej epoki. Są elementy naszego brzmie-


nia zaczerpnięte z lat 70., 80., a nawet 90. Istnieją motywy i pomysły, które lubiliśmy ze wszystkich tych epok, które możemy wykorzystać, gdy potrzebujemy inspiracji do stworzenia bardziej interesującego kawałka. Istnieją też nowoczesne metody produkcji i pisania muzyki, którymi głęboko gardzę i których nigdy nie usłyszycie na albumie Droid. Nie da się jednak nie zauważyć, że aby grać taką zaawansowaną technicznie muzykę trze ba mieć nieco większe umiejętności niż znajo mość przysłowiowych trzech akordów, no i też sporo wyobraźni - z tego co słyszę na "Terrestrial Mutations" nie macie braków w żadnej z tych dziedzin? Osobiście mam niedobór wiedzy i umiejętności technicznych. Jestem samoukiem i nie mam żadnych podstaw teoretycznych. Nawet nie znałem nazw strun przez pierwsze kilka lat grania na gitarze. Ledwo mogę zmienić własne struny. Ale czuję, że zespół jest właśnie wynikiem przestrzegania bardzo niewielu zasad. Nigdy więc nie ciągnęło was w stronę black czy death metalu, nie czuliście się dobrze w takiej stylistyce? Oba te style naprawdę do mnie przemawiają. Nasz perkusista Sebastian Alcamo jest wielkim fanem death metalu. Od czasu powstania zespołu nie było przerwy, w czasie której Seb nie przeszedłby w rytm blastów a la Morbid Angel. Na następnej płycie Droid w większości naszych kawałków usłyszycie dużo więcej wyrazistszych elementów death i black metalu. Po dwóch kasetach demo wydaliście EP "Disconnected". Przychylne przyjęcie tego mate riału utwierdziło was w przekonaniu, że obral iście słuszny kierunek i zarazem zdopingowało do intensyfikacji prac nad debiutanckim albumem? "Disconnected" nie zostało zauważone tak jak oczekiwaliśmy, nawet nie spotkało się z krytyką... tak naprawdę w ogóle nie zostało zauważone - uważam, że dużo więcej szumu było wokół naszego pierwszego demo. Myślę, że wszelkie ulepszenia, które można usłyszeć na naszym albumie, pochodzą z nauki na błędach popełnionych na naszej EP-ce i poświęcenia nieco więcej czasu na skupienie się na podkreślaniu elementów naszego brzmienia, które uważaliśmy za interesujące. Jednej rzeczy, której nigdy nie brakowało zespołowi, to poczucie ukierunkowania, czasami po prostu brakowało nam środków do osiągnięcia tych celów. Dwa lata na stworzenie i nagranie tak długiego i urozmaiconego materiału to krótko czy długo? Musieliście narzucić sobie ostre tempo pracy, czy też po prostu wszystko układało się jak należy, pomysłów wam nie brakowało i stąd szybkie wydanie kolejnego, już długogrającego, krążka? Naprawdę nie mieliśmy pojęcia, co robimy, więc w pewnym sensie był to okres, w którym niewiele się wydarzyło. Mieliśmy sporo przerw w procesie nagrywania, pojawiło się masę przeszkód oraz było wiele niepowodzeń. Ale jestem zadowolony z końcowego efektu. Nigdy nie myślimy o tym, ile czasu to zajmie. Ważniejsze jest stworzenie albumu, z którego wszyscy jesteśmy zadowoleni. Nawet jeśli brakuje nam pieniędzy, nie spieszymy się z tym. Po prostu koncertujemy i sprzedajemy nasz merch, i czekamy, aż będziemy mieli dość pieniędzy, by wznowić pracę. Powiedziałbym, że zobaczysz szybkie wydanie drugiego albumu, ale niestety bez oryginalnego basisty, który rozstał się z zespołem wkrótce po tym, jak skończyliśmy materiał na drugi

album. Zajęło nam trochę czasu nauczenie naszego obecnego basisty (Chris Riley) starego materiału i zarazem nowego.

dochody i winyl dla prawdziwego wściekłego fana, który chce słuchać go w domu.

Nie jesteście więc zwolennikami niezliczonych nakładek, których później i tak nie da się zagrać na koncertach? Myślę, że istnieje szczęśliwy teren pośredni. Zdecydowanie niektóre części naszego albumu są całkowicie niemożliwe do odtworzenia na żywo, ale sztuką jest znaleźć równowagę. Nienawidzę, kiedy widzę zespół na żywo i nie brzmi on tak, jak na płycie, więc jestem tego świadomy, kiedy nagrywamy płytę. Mam też świadomość, że studio to narzędzie, które może posłużyć do wzbogacenia twoich kawałków daleko poza to, co usłyszysz ze sceny.

Szkoda tylko, że doszło do tego po załamaniu muzycznego rynku, ale cyfrowa sprzedaż czy promocja muzyki, zwłaszcza w przypadku młodszego czy debiutującego zespołu, również ma plusy? Nie sądzę. Myślę, że pozwoliło nam to na stworzenie znacznie ciekawszej muzyki. Pozwala ludziom na kontakt z innymi fanami tego, co może być prawdziwym gatunkiem niszowym. Myślę, że to wspaniałe, że również oddaje ponownie moc w ręce samych zespołów. Zdecydowanie uważam, że sprzedaż cyfrowa to plus. Wtedy twoja muzyka jest naprawdę dostępna dla wszystkich.

Pewnie nie spodziewaliście się, że ta płyta spotka się z aż takim przyjęciem, bo doczekała się już kilku wydań na wszystkich nośnikach? Z pewnością byłem zaskoczony ciągłym pozytywnym opiniami, jakie otrzymywał album. Ale ma to dla mnie sens. Z każdym jego kolejnym wydaniem przychodzą przecież inni słuchacze,

"Terrestrial Mutations" ukazała się prakty cznie półtora roku temu. Teraz pojawiło się wznowienie tej płyty, tak więc, niejako naturalnie, nie przestajecie jej promować. Przypuszczam jednak, że w tak zwanym między czasie pracujecie już nad utworami na drugi album?

Foto: Droid

ponieważ ukazują się one nakładem innej wytwórni i w innym kraju. Myślę też, że ma to związek z długością albumu, bo wymaga on trochę cierpliwości. Zdaje się, że spośród nich szczególnym senty mentem darzycie kasety - kiedy pojawiła się oferta od Shadow Kingdom Records od razu wiedzieliście, że "Terrestrial Mutations" musi cie wznowić również na taśmie, choćby w min imalnym nakładzie? Kasety są świetne. To najlepszy rodzaj towaru, który możesz dostać. Ogólnie są najtańsze i można je nosić bez obaw o utratę lub zniszczenie. Shadow Kingdom tym razem wydaje wersję winylową. Wersja kasetowa (pierwsze i drugie nagranie) została wydana przez Temple Of Mystery. To zupełnie tak jak jakieś 30 lat temu, kiedy można było wybierać pomiędzy LP, CD a MC - fajnie, że te czasy wróciły? Absolutnie, myślę, że każdy sposób, w jaki chcesz słuchać i cieszyć się muzyką, jest właściwy. Podoba mi się, że teraz powrócił czas, w którym masz wiele opcji. CD do samochodu, kasety dla tych, którzy mają trochę mniejsze

Drugi album został już całkowicie napisany i przećwiczony przez dłuższy czas. Prawdziwym problemem jest znalezienie czasu, aby dostać się do studia, aby go nagrać. Mam nawet skończone 3/4 trzeciego albumu. To się nazywa tempo pracy! Kiedy możemy się spodziewać więc premiery dwójki i czy nadal zamierzacie eksplorować na niej poletko pro gresywnego thrashu? Nie jestem pewien co do ostatecznej daty wydania tej płyty. Być może pod koniec przyszłego lub na początku 2020 roku. Na pewno będzie to wszystko, czego od nas oczekujesz, tematycznie i muzycznie - wszystko to, co osiągnęliśmy na pierwszym albumie. Te nowe utwory są dużo bardziej zwarte, poszerzają też nasze brzmienie. Usłyszysz więc nas grających delikatniej, ale również głośniej, niż graliśmy do tej pory. Wojciech Chamryk Aleksandra Eliasz Natalia Skorupa

DROID

99


Sprawa nas wszystkich Kalifornijski Madrost to jeden z ciekawszych przedstawicieli młodego pokolenia zespołów zza oceanu grających dobrze wyważoną fuzję thrashu oraz death metalu. Elementy obu stylów łączą się w spójną całość na ich ostatnim albumie "The Essence Of Time Matches No Flesh". O jego powstaniu opowiedział nam lider zespołu i jego jedyny na tą chwilę oryginalny członek - Tanner Poppitt. HMP: Witaj. W zeszłym roku wydaliście swój trzeci pełnometrażowy album zatytułowany "The Essence Of Time Matches No Flesh". Czy jesteś zadowolony z końcowego efektu? Tanner Poppitt: Witam wszystkich czytelników magazynu HMP. Tak, to prawda. Nasz trzeci pełny album "The Essence of Time Matches No Flesh" ukazał się 27 czerwca zeszłego roku i prawdę mówiąc, nie mógłbym być bardziej zadowolony z efektu końcowego. Album przekroczył wszelkie oczekiwania, jakie kiedykolwiek mogłem mieć. Dotarliśmy do zupełnie nowej publiczności, a album nadal pozyskuje nowych słuchaczy. Jako zespół chcieliśmy mieć bardziej przemyślany album jako całość i myślę, że to osiągnęliśmy. Ogromne podziękowanie do Scotta Clawhammera za całą ciężką pracę, ja-

tego wszystkiego. Patrząc wstecz, teksty były bardzo terapeutyczne. Z pewnością pomogły mi wzrosnąć zarówno jako muzykowi i jako człowiekowi. Czy ideologia, którą wyznajesz, jest ważna przy tworzeniu Twoich tekstów. Niezupełnie w sensie koncepcji pisania tekstów. Piszę o tym, co w danej chwili czuję. Wiele tekstów opiera się wyłącznie na tym, co dzieje się w moim życiu w czasie tworzenia. Zawsze jest fajnie wracać i czytać teksty z poprzednich nagrań. Essence Of Time Matches No Flesh" zostało nagrane z dwoma nowymi członkami - Necro Nickiem (gitara) i Markiem Rivasem (perku-

stko było wysiłkiem zespołowym. Mark i ja spędziliśmy dosłownie miesiące w jego domu, pracując nad całym albumem, gdy powstała muzyka. W tym czasie pamiętam, jak pisałem teksty w moim domu, aby następnego dnia zabrać je do studia. Mark jest geniuszem i postarał się ogólne brzmienie albumu. Moja praca polegała na tym, żeby wszystko dokładnie dostroić i upewnić się, że zakończymy wszystko w zaplanowanym czasie. To był bardzo żmudny proces, ale efekt końcowy mówi sam za siebie. Mark nagrał jednak większość płyty i zdecydowanie zasługuje na uznanie. Jeśli chodzi o Richarda, pamiętam, jak przez kilka miesięcy chodziłam do jego domu, żeby nagrać partie basowe do albumu i ogólnie muszę powiedzieć, że wyszło niesamowicie. W przeszłości było wiele zmian w składzie. Jaki był tego powód? Życie. Co do reszty, mogę to spekulować. Każdy miał swoje powody do odejścia. Z większością z nich mam dobry kontakt i nie można odmówić im tego, co wnieśli do naszego zespołu. Życie jednak różnie się układa i wszyscy to rozumiemy. Najważniejszą rzeczą jest to, że musimy ciągnąć to dalej i jak najlepiej z tego korzystać. Czy te zmiany miały jakikolwiek wpływ na twój styl muzyczny? W sumie to nie. Jako główny autor muzyki (wraz z Necro Nickiem) miałem świadomość, że wszelkie zmiany personalne nie wpłyną na zespół w jakimś znaczącym stopniu. Jesteśmy sobą i nie chcemy zmieniać swego stylu. Pierwszym promującym utworem albumu był "Eyes of the Deceit". Dlaczego wybraliście ten kawałek? Cóż, początkowo miałem zamysł, by był to utwór, który najbardziej podsumowuje całość albumu. Przedstawiłem ten pomysł reszcie zespołu i wszyscy się zgodziliśmy. Ma wszystkie elementy, które znajdziesz w innych utworach z tej płyty. Mroczny tekst, ciężkie riffy z dużą dynamiką, czysta gitara, która dodaje muzyce szybkości, a na końcu refren, który wymaga od słuchacza, aby usiadł i się skupił.

Foto: Madrost

ką włożył w promocję. Kto jest autorem wszystkich tekstów i o czym one opowiadają? Świetne pytanie! Napisałem wszystkie teksty do "Into the Aquatic Sector" i "The Essence of Time Matches No Flesh". Staram się pisać na różne tematy. Na przykład w "The Essence of Time" tekst koncentruje się na ciemniejszej stronie ludzkości. Szczerze mówiąc, nie przewidziałem głównego tematu tego albumu, wszystko zrodziło się naturalnie. Teksty napisały się de facto same. Jeśli chodzi o konkretne tematy, naprawdę próbowałem omówić wiele kwestii, które miały miejsce w moim życiu w ostatnim czasie. Na przykład utwór "Abstracts" jest hołdem dla naszego kompana Ryana "Coldvoida" Mramera, który ze smutkiem śmiertelnym przedawkował narkotyki w 2015 roku. To naprawdę pierwszy raz, kiedy musiałem uporać się ze śmiercią bliskiego przyjaciela i nie wiedziałem, w jaki sposób uwolnić moje frustracje od

100

MADROST

sja). Czy mieli oni jakiś wpływ na ten album? Tak, obaj mieli ogromny wpływ na album w różnych aspektach. To, jak napisaliśmy ten album, było dla nas zupełnie nowym doświadczeniem jako zespołu. Nick i ja spotykaliśmy się w każdą sobotę przez kilka miesięcy i napisaliśmy muzykę. To było prawie 50/50, jeśli chodzi o aspekt muzyczny. W niektórych utworach takich jak "Eyes of the Deceit" i "Scorned" ja włożyłem więcej. Natomiast w "Dimensions" i "From Sand to Dust", Nick wniósł większy wkład. Ogólnie rzecz biorąc, utwory od strony czysto muzycznej były po prostu przepełnione radością tworzenia. Pierwszy raz zastosowaliśmy też przedprodukcję. Po tym, jak napisaliśmy, wziąłem je do domu i dopracowałem. Jedyny utwór, który powstał inaczej jest "No Future". To stary kawałek, jednak nigdy wcześniej nie został on nagrany. Pierwotnie miał się znaleźć na naszym debiutanckim albumie "Maleficent". Mark wniósł duży wkład w produkcję, nagrywanie oraz miksowanie całości. To wszy-

Album został wydany rok temu. Co się zmieniło od tego czasu? Dużo. Najważniejsze, że skład się ustabilizował. Wszyscy jesteśmy dumni z przyjęcia "The Essence Of Time Matches No Flesh". Jesteśmy wdzięczni naszym licznym przyjaciołom na całym świecie za ich nieocenione wsparcie. Zazwyczaj zespół przestaje uzyskiwać wsparcie po kilku miesiącach od wydania albumu, ale nie w tym przypadku. To jest coś, o czym jako zespół, możesz tylko marzyć, a w naszym przypadku stało się to faktem Dziękujemy wszystkim za wsparcie i kupno naszego albumu.. Wasza muzyka lokuje się gdzieś na pograniczu death i thrash metalu. Czy macie jakieś inspiracje muzyczne spoza tych gatunków? O tak! Słucham wszystkiego. Niektóre z moich ulubionych zespołów to: Emerson, Lake and Palmer, Rush, Blue Oyster Cult, Black Sabbath, Lynyrd Skynyrd, Tony Macalpine, Greg Howe, Vinnie Moore, Van Halen, Dream Theater, Planet X, John Denver, Return to Forever, itp. Nadal jesteście niezależnym zespołem bez kontraktu płytowego? Dlaczego wybraliście tą drogę? Szczerze, to nie mam pojęcia. Nigdy nie mieliśmy żadnego zainteresowania ze strony jakiejkolwiek wytwórni, więc po prostu robimy swoje.


This too shall pass W tym tajemniczym projekcie działającym w ciszy i bez rozgłosu wzięło udział kilku znanych wokalistów takich jak Rick Altzi czy Ronny Munroe. Mimo to trzon zespołu i jego pomysłodawcy wciąż pozostają anonimowi. O funkcjonowaniu tego ciekawego tworu rozmawialiśmy... hmm... w sumie sami nie wiemy dokładnie, kto stał po drugiej stronie.

W tej chwili współpracujemy z Lost Wisdom Records w Orange County w Kalifornii i wykonują naprawdę świetną robotę. Wydaliśmy kolekcjonerską EPkę, którą sprzedaliśmy tylko podczas naszej ostatniej trasy. Obejmuje to bonusowy kawałek pochodzący z sesji "The Essence of Time Matches No Flesh", która nigdy nie została wydana.. Mamy o wiele więcej rzeczy, których nie możemy ujawnić w tej chwili, ale nie martw się, wkrótce się o nich dowiesz. Macie profil na Bandcamp. Czy jesteś zadowolony z tej formy dystrybucji? Jestem bardzo zadowolony z bandcampu. Madrost dotarł do wielu nowych ludzi i nie mogliśmy być bardziej podekscytowani. Nasz profil na bandcamp (madrost.bandcamp.com) radzi sobie dobrze od czasu wydania "The Essence of Time Matches No Flesh" i mam nadzieję, że będzie się poprawiał przez lata. Gracie całe trasy lub tylko pojedyncze koncer ty? Od tego czasu gramy. 8 września w South Gate w Kalifornii z naszymi przyjaciółmi Hellbender z Bay Area i Vile Descent z Los Angeles, CA. Jest to jedyny nasz koncert w najbliższym czasie ale wkrótce zarezerwujemy ich więcej. Na początku roku graliśmy kilka koncertów z zespołem Silent Scream. Czy macie w planach kolejny album? Na razie nie ma planów na nowy album, mamy napisanych parę utworów, ale wystarczy znaleźć trochę czasu, zebrać się i wziąć się do roboty. Ale tak, już mamy utwory napisane na ten temat. Może bardziej się na tym skupimy wraz z początkiem 2019 roku.

HMP: Czy bycie anonimowym to szwedzka specjalność? Jakie są zalety zachowania nazwisk muzyków w tajemnicy? Telum Ignotum: Cóż, wszystko zaczęło się przy naszym pierwszym "Induction" - chcieliśmy pracować w ciszy i poświęcić pisaniu i nagrywaniu całą naszą uwagę, co robiliśmy przez półtora roku. I postanowiliśmy tak to zostawić. W jakim stopniu nazwa oddaje naturę Waszego projektu? Podczas pisania i nagrywania "The Induction" procesu, w trakcie którego mogliśmy pracować w ciszy i stawało się jasne, w jaki sposób chcemy to robić - rodziła się też nazwa Secret Society. Zmieniło się to w proces twórczy, o którym wiedzieli tylko wtajemniczeni, coś jak stowarzyszenie z tajnymi członkami. Podajecie tylko nazwiska wokalistów. Nie da się ukryć, że nie są to nieznane osoby. Rodzą się dwa pytania. W jaki sposób udało Wam się nakłonić znanych wokalistów do współpracy? Albo... czy właśnie może któryś z nich jest pomysłodawcą grupy? Już w trakcie pisania i nagrywania demo utworów wiesz, jak powinny one brzmieć. Niektóre rzeczy po prostu przychodzą same. Na przykład w przypadku "Broken Crutch" - dokładnie wiedzieliśmy, jak ma brzmieć, a Ronnie (Munroe - przyp. red.) był niesamowity! Zatem przy każdej kompozycji poddajesz się intuicji, a potem rozglądasz się za kimś, kto byłby w stanie zająć się wokalem i pisaniem. Przy "Broken By Design" to było bardziej niejasne, bo nie wiedzieliśmy do końca, jaki kierunek powinien obrać ten kawałek. Paul Sabu wykazał się zarówno w wykonaniu, jak i pisaniu. Tekst jest świetny. Powiedziałbym, że to dość rzadki utwór, jakiego często się dzisiaj nie słyszy. Niewielu potrafi zrobić to tak porządnie jak Paul.

Więc tak, to zależy od utworu, przy części jest klarowniejsze, czego chcemy od samego początku, a przy "Broken By Design" po prostu odpuściliśmy i daliśmy Paulowi wolna rękę, co wyszło świetnie. Zresztą część z nas pracowała z Paulem już od ładnych paru lat, to nasz dobry kolega, więc to było dość oczywiste, że poprosiliśmy go o współpracę z nami w ramach "The Induction". Ricka Altzi też znaliśmy, ma wspaniały głos i jest świetnym twórcą, więc cieszyliśmy się, że mogliśmy razem zrobić "Monsters". To samo tyczy się Joe Basketts z legendarnego zespołu Shy, który grał na klawiszach na "Monsters" i "Broken By Design", gdzie pracowaliśmy też ze znajomymi Joe'go. Zaaranżował wszystko mój przyjaciel i kilka tygodni później rozpoczęliśmy nagrania. Odwalił niesamowitą robotę. Inaczej było z Troyem Norrem. Nie wiedzieliśmy o nim zbyt wiele, ale posłuchaliśmy albumu Them, gdzie Troy ma zabójczy głos, a kompozycja "Waysted" jest niesamowita. Wspomniałeś o Ronnym Munroe. Jaki sposób udało Ci się go zaprosić do współpracy? Od czasu ostatniej solowej płyty i odejścia z Metal Church nie było słychać na temat jego wokalnej działalności. Mieliśmy okazję poznać żonę Ronniego, J, lata temu, a wszyscy podziwiamy wkład Ronniego w Metal Church i Trans Siberian Orchestra, więc porozmawialiśmy z J i tak się to wszystko dalej potoczyło. Taki był początek. "Broken Crutch" to pierwszy utworem, jaki wspólnie napisaliśmy i nagraliśmy, razem z kawałkiem otwierającym "The Induction". Jednym z powodów, dla których Ronny oderwał się na moment od sceny było to, że zajmował się swoją żoną ze względu na raka. Pracuje wciąż jednak ze swoim zespołem Munroue´s Thunder i od niedawna z Peacemaker.

Nie jesteś zawodowym muzykiem. Masz jakieś pozamuzyczne hobby? Kręgle to moje główne hobby. Jeżdżę w każdy poniedziałkowy wieczór z moim kumplem Neilem dobrze się bawimy do późnych godzin. Zapewnia mi to bardzo potrzebną odskocznię o grania muzyki i pracy zawodowej. Bardzo dziękuję za ten wywiad. Dziękuję bardzo za umożliwienie mi opowiedzenia o ostatnim albumie. Dzięki, za to, co robicie. Dziękuję wszystkim fanom Madrost na całym świecie i sprawieniu, że "Essence of Time Matches No Flesh" odniosło pełen sukces. Wspierajcie tą sceną styl muzyki, ponieważ to sprawa nas wszystkich, aby utrzymać ją przy życiu! Bartłomiej Kuczak

Foto: Ronny Munroe

SECRET SOCIETY

101


Foto: Paul Sabu

Jest wśród Was jakiś muzyk z Firewind? Muzycznie jest kilka stycznych punktów między Wami a ekipą Gusa G. Nie, żaden z muzyków Firewind nie jest zaangażowany w Secret Society. Stylistyka kapeli jest miejscami zbliżona do stylistyki Alice Cooper i Masterplan, stąd moje przypuszczenie, że sami wokaliści mieli wpływ na komponowanie utworów. Czy to prawda? No tak, jeśli masz na myśli to, że wszyscy wokaliści mają swój własny styl i sposób pracy, i komponowania, to tak. Daliśmy im wszystkim całkowicie wolną rękę w kwestii napisania i wykonania wokali oraz tekstów. Anonimowość i obecność kilku wokalistów z pewnością utrudnia zaplanowanie koncertów. Macie je w planie? Nie planujemy na tę chwilę żadnej trasy. Tak jak mówisz, trudno jest zebrać się na koncert mając tylu różnych wokalistów. Ale nie zamykamy drzwi - jeśli pojawi się coś naszym zdaniem interesującego, to kto wie. Wydając EP i to z wieloma gośćmi od razu nasuwa pytanie - w jakim kierunku zamierzacie pójść? Wydać długogrającą płytę? W podob nym składzie? A może szukać nowych gościn nych wokalistów? W tej chwili pracujemy nad wydaniem CD "The Induction", które powinno ukazać się w październiku. Zaczęliśmy też tworzyć materiał na następne wydawnictwo. W tej fazie jest za wcześnie, by mówić, czy będzie to EP czy LP, ale będziemy dalej niestrudzenie dążyć w tym samym kierunku, co na "The Induction". Będziemy współpracować z dwójką wokalistów z "The Induction", ale też z kilkoma nowymi.

Karty odkryjemy później. Obecnie, w dobie cyfryzacji muzyki długość wydanego materiału, a nawet sam cykl wydawniczy nie mają znaczenia. Można w zasadzie wydawać tyle muzyki, ile jest w stanie sensownie "wyprodukować" zespół. Dlaczego zdecydowaliście się właśnie na format EP? Pracowaliśmy nad około dwunastoma kompozycjami podczas pisania i nagrywania demo, ale chcieliśmy, żeby to było krótkie i spójne. Bez pośpiechu, żeby wydać jak najszybciej pełen album. Uwielbiamy zagłębianie się w każdy z utworów i naprawdę przykładamy się, żeby był doszlifowany. Chodzi o wszystko, od aranżacji, przez gitary i perkusję, aż do wokali. To dla nas ważne, że cokolwiek wydajemy, chcemy mieć to poczucie, że wyciągnęliśmy z tego wszystko. To też zabiera trochę czasu - praca z różnymi wokalistami i aranżacją, i dbanie, żeby wszystko było po naszej myśli. W Waszych tytułach i tekstach pojawiają się ciekawe pomysły. Czy "Broken Crutch" nawiązuje do książki o tym samym tytule? Ronny Munroe nagrał i napisał teksty do kawałka "Broken Clutch" ze wsparciem Paula Sabu. Znaczenie utworu jest takie, żebyśmy nie używali tych złych rzeczy w życiu jako wideł… Mimo to, od czasu do czasu potrzebujemy trochę pomocy, trzeba zapomnieć o negatywnych rzeczach i żyć pozytywami. To niesamowity kawałek. Co kryje się pod tajemniczym tytułem "Broken by Design"? To nie posępne, a rzeczowe spojrzenie na wszelkie stworzenie, stąd tytuł "Broken By Design". Nic nie jest zaprojektowane, by trwać, tak naprawdę jest dokładnie odwrotnie. Wszelka materia, ożywiona czy nieożywiona kiedyś zawiedzie. Słońce zostało stworzone, żeby jasno świeciło i dawało światło oraz ciepło, ale kiedyś się wypali. To samo tyczy się żarówki. Została zaprojektowana tak, że po iluś godzinach się przepali. To samo sprawdza się przy skończonym cyklu życia naszych fizycznych ciał. Na przykład "Dust in the Wind" - ten utwór zajmuje się bardziej normalnymi walkami toczonymi w życiu, które zapoczątkowały powiedzenie "to też przeminie". Jednak mimo tej wiedzy, człowiek i tak stale stara się osiągnąć świetność. Katarzyna "Strati" Mikosz, Tłumaczenie: Karol Gospodarek, Sandra Rozwalka

102

SECRET SOCIETY

HMP: Cześć. W zeszłym roku wydaliście swoją pierwszą EPkę "A Call To Arms". Teraz otrzymujemy kolejną EPkę "Chapitre II". Wydajecie nowe rzeczy rok po roku. To dobre tempo. Czy zamierzasz to utrzymać w przyszłości? Tommi: Trudno powiedzieć. Nagrywamy, gdy mamy na to ochotę i mamy coś do nagrywania, a robienie tego samemu pozwala nam działać, kiedy tylko chcemy. Ale teraz przygotowujemy się do pierwszego pełnowymiarowego albumu, więc może być dłuższa pauza. Osobiście nie podoba mi się pomysł wypuszczania rzeczy w stałym tempie tylko po to, aby zainteresować ludzi. Jeśli zajmie to trochę więcej czasu, to będzie warto czekać, prawda? Czy dostrzegasz jakiś postęp oraz różnice między tymi dwoma materiałami? Zdecydowanie "A Call to Arms" było dużo prostsze niż utwory na "Chapitre II". Podstawowa wizja muzyki Chevaliera pozostaje taka sama, ale uczysz się przez działanie i myślę, że "Call to Arms" było tylko początkiem dla wszystkich w zespole i teraz jesteśmy gotowi iść naprzód, zamiast stać w miejscu. W tym roku ukazał się także Wasz split z zespołem Legionnaire. Czy to zaprzyjaźniony z Wami zespół? Tak, znam ich osobiście od samego początku, odkąd zamieszkałem w tym samym mieście. W Finlandii są najbliżsi ideałom i muzyce Chevaliera, więc naturalnym było zrobienie splitu i granie z nimi kilku koncertów. Wasze brzmienie jest bardzo surowe. Czy takie było zamierzenie? Zdecydowanie uważam, że surowy i niewygładzony, głównie nagrany na żywo dźwięk idealnie pasuje do tego rodzaju muzyki. W ten sposób zachowujemy dzikie i okrutne podejście, które jest również obecne na naszych koncertach. O czym opowiadają Wasze teksty?


Wydawanie materiału tylko cyfrowo brzmi dla mnie absurdalnie Powiem szczerze, że muzyka Chevalier mojej skromnej osoby nie zachwyciła. Jednak jak sprawdzałem w sieci, to zespół zbiera całkiem dobre recenzje. Cóż, może ja się nie znam i powinienem dać sobie spokój z metalem i zacząć słuchać Sławomira. Tą opcję rozważę potem, a teraz zapraszam do lektury wywiadu z gitarzystą Tommim, który opowiedział o muzyce kapeli oraz, jak sugeruje tytuł o dzisiejszym sposobie dystrybucji nagrań. Poruszamy różne tematy. Koncentrujemy się głównie na historiach z minionych stuleci, mieczach i czarach, ale między wierszami można znaleźć pewne powiązania i zastosować te historie i idee do czasów współczesnych. Kto jest autorem muzyki oraz tekstów? Głównie ja i wokalistka Emma. Do tej pory napisałem całą muzykę i większość tekstów. Zacząłem pisać materiał Chevalier w samotności, zanim zespół naprawdę zaczął istnieć, ale wyniki innych są oczywiście również ważne. Wydaliście swoje materiały również na kase tach. Czy uważasz, że ten format jest dobry dla oldschoolowej muzyki metalowej? Wydaje mi się, że jest to fajny nośnik do wydawania muzyki w formacie fizycznym, taśmy są tanie i mieszczą się w kieszeni, a szczególnie dema, które moim zdaniem powinny wychodzić tylko na kasetach.

dzicie z Finlandii, śpiewacie po angielsku, dlaczego zatem zdecydowaliście się nadać zespołowi francuskie imię? Ze względu na fascynację francuskim heavy / speed metal. Najpierw pomyślałem o angielskiej azwie, ale Chevalier brzmi i wygląda znacznie lepiej, a także składa hołd francuskiej scenie lat 80., której jestem wielkim fanem i która wpłynął na na naszą muzykę. Macie wokalistkę przez co zarówno Wy, jak i podobne zespoły jesteście porównywani do Acid. Jak myślisz, w jaki sposób ich muzyka ma dziś wpływ na metalową scenę?

Finlandia to kraj, który z jednej strony kojarzy mi się z ekstremalnym black metalem, z drugiej zaś strony z melodyjnym, przyjemnym dla ucha europejskim power metalem. Czy jest miejsce dla zespołów takich jak Chevalier? Ta scena u nas jest raczej mała, ale oddana dla prawdziwego metalu. Zostaliśmy na niej przywitani z otwartymi ramionami, mimo że masz rację co do głównego nurtu metalu w Finlandii. Otwieraliście koncerty Manilla Road w Finlandii. Czy traktujesz to jako wspaniałe wydarzenie w swojej karierze? Zdecydowanie, to był dla nas zaszczyt, że możemy dzielić scenę z twórcami epickiego metalu, a w przyszłym miesiącu gramy w Niemczech z Omenem, który będzie kolejnym etapem w naszej krótkiej historii. Czy miałeś okazję porozmawiać z ŚP Markiem Sheltonem lub innymi członkami zespołu? Wszyscy oni są naprawdę przyjaznymi i wspaniałymi ludźmi. Dają doskonały przykład tego, czym naprawdę jest metal. Mark Shelton wiele mnie nauczył z powodu swojej postawy i poświęcenia dla muzyki, niech spoczywa w pokoju. Macie jakieś inne koncert w planach? Poza występem w Niemczech, o którym wspom-

"Call To Arms" również został wydany jako płyta winylowa przez Gates Of Hell Records. Ta wersja ma inną okładkę. Czy możesz powiedzieć coś o tej edycji? Natknęliśmy się na obraz, który idealnie pasował do tekstów minialbumu i dostaliśmy prawa do użycia go na płycie CD i winylu, gdzie mój własny rysunek, który wykorzystaliśmy do taśm, nie pasowałby tak dobrze. Dziś w czasach powszechności Internetu i łatwości w dostępie do muzyki nawet w metalowym środowisku, które jeszcze w tej kwestii wydaje się być dość konserwatywne można spotkać opinie, że wydawanie muzyki na fizy cznych nośnikach nie ma już sensu Obecnie wiele młodych zespołów publikuje całą swoją muzykę wyłącznie w formacie cyfrowym. Jak ty się do tego odnosisz. W kręgu moich znajomych są wyłącznie ludzie zainteresowani fizycznymi nośnikami, a wydawanie materiału tylko cyfrowo brzmi dla mnie absurdalnie. Kupiłem mp3 tylko raz w życiu, aby wesprzeć nowy zespół, który ze względów finansowych nie wydał jeszcze fizycznej wersji swojego albumu. Ale skoro w dzisiejszych czasach jest tak duże zapotrzebowanie na cyfrowe wydania, dlaczego mielibyśmy go nie zaoferować? Na razie macie na koncie tylko EPki i split. Wspomniałeś jednak, że planujecie pełne wydawnictwo. Możesz zdradzić coś więcej? Pracujemy nad tym. Ale lubię wydawać mniejsze wydawnictwa. Robienie pełnych albumów wydaje się teraz zbyt łatwe dzięki nowoczesnej technologii, a wiele zespołów wypluwa je w takim tempie, że nie mogę nawet nadążyć.

Foto: Chevalier

O Acid nie mam wiele do powiedzenia, nie znam ich zbyt dobrze. Myślę, że to dziwne, że zespołom "female-fronted" tworzy się jakąś osobną szufladkę. To, tak jakby płeć wokalisty w jakiś sposób określał brzmienie zespołu. Zatem jakie inne kapele Was inspirowały? Poza francuskimi zespołami, takimi jak ADX i H-Bomb, największy wpływ ma amerykański epicki heavy metal. Z zesopołów mogę wymienić Omen, Brocas Helm i Manilla Road, ale jest dużo więcej inspiracji do pracy nad kształtowaniem muzyki Chevaliera jako unikalnej kombinacji zamiast próbować dopasować się do konkretnej epoki lub stylu.

niałem (Harder Than Steel Festival), gramy w Rumunii na Old Grave Festival z naszymi kolegami z wytwórni Vultures Vengeance. Naprawdę nie mogę się doczekać, aby zobaczyć na scenie, ponieważ są jednym z najbardziej obiecujących nowych zespołów, a także z dobrymi przyjaciółmi Malokarpatan ze Słowacji, którzy są również jednym z najbardziej oryginalnych młodych bandów Są też inne plany, ale nic oficjalnego, zdecydowanie więcej koncertów będzie miało miejsce w przyszłym roku. Bartłomiej Kuczak

"Chevalier" to "rycerz" po francusku. Pocho-

CHEVALIER

103


Rób to, co sprawia Ci radość Półwysep Iberyjski wydaje się odgrywać coraz ważniejszą rolę na heavy metalowej mapie zarówno Europy, jak i świata. I to nie tylko ze względu na popularność Mogo De Oz i podobnych tworów. Okazuje się, że działa tam całe młode pokolenie zespołów odwołujących się do najlepszych tradycji heavy metalu. Chłopaki właśnie wydali trzecią płytę zatytułowaną "Twist Of Fate", o której opowiedział nam gitarzysta Dani. HMP: Hitten powstał w roku 2011. Co było dla Was główną inspiracją, by powołać do życia klasyczny heavy metalowy zespół? Dani: To jest to, co zawsze chciałem zrobić i w końcu mi się udało. Tego samego roku wydaliście pierwsze demo. Dość szybko. Czy dziś z perspektywy czasu uważasz ten materiał za dobry? Jesteśmy dumni z tego co udało nam się do tej pory osiągnąć. Oczywiście, słuchając tego dostrzegamy to, jak młodzi byliśmy i ciężko jest nie wyobrażać sobie jakby brzmiało, gdybyśmy nagrali to teraz. Wracasz czasem do swoich starych nagrań? Jasne, chętnie słuchamy własnych kawałków i czasami nawet myślimy o ponownym nagraniu niektórych z nich! Jest to coś, co chcielibyśmy

Rok później wydaliście drugi album "State Of Shock". Słychać na nim ogromny postęp w odniesieniu do debiutu. Z pewnością. Ten album ma bardziej osobisty wydźwięk i szukaliśmy różnych rozwiązań jeśli chodzi o tempo, riffy, melodie i style. W rezultacie płyta ta jest bliższa speed metalowi, w niektórych momentach power metal, a nawet metalowi progresywnemu, co daje album całkowicie różny od pierwszego, który jest bardziej surowy, konserwatywny czy tradycyjny. Jesteście pod wpływem takich kapel Judas Priest, Iron Maiden, Metal Church, Crimson Glory etc. A powiedz proszę, czy jakieś zespoły z Waszej rodzimej Hiszpani były dla Was inspiracją? Oczywiście, jest ich bardzo wiele, ale watro wspomnieć chociażby o świetnym Baron Rojo,

brzmienia i Alex wraz ze swoim głosem idealnie wpasował się w nasze wyobrażenia. Znaliśmy go z kilku występów i festiwali, gdzie się spotkaliśmy, i kiedy zaprosiliśmy go do zespołu, nie zastanawiał się dwa razy. Było to bardzo ryzykowne, on we Włoszech, my w Murcji, ale praca i współpraca rozwinęły się natychmiastowo, co udowodniło tylko, że podjęliśmy właściwą decyzję. Wszyscy jesteśmy zachwyceni. Co było powodem odejścia Waszego poprzed niego wokalisty Aitora? Sprawy osobiste. "Twist Of Fate" to Wasz trzeci album. Dla wielu grup to właśnie trzecie wydawnictwo jest tym najwazniejszym. Myślici, że tak też będzie w Waszym przypadku? Tak, poniekąd tak właśnie myślimy. W porównaniu z innymi, ten album jest bardziej naszym prywatnym wytworem; nasze brzmienie jest bardziej osobiste i sprecyzowane. Udało nam się osiągnąć nasz własny styl, choć oczywiście wciąż sięgamy do różnych wzorców, ale szczerze myślimy, że zdołaliśmy nadać naszemu brzmieniu prawdziwy "twist", stąd też tytuł tego albumu "Twist Of Fate". Charakteryzuje on bardzo dobrze nasz proces rozwoju. Na albumie znajdziemy też mnóstwo harmonii wokalnych. Tak, dążyliśmy do większej melodyjności i harmonii wokalnej (bez pominięcia naszego ciężkiego brzmienia) i Alex świetnie to zrozumiał oraz przygotował swoje własne wersy, które były inne, a zarazem o wiele lepsze od tych, które my mieliśmy w planach. On naprawdę włożył dużo wysiłku w pracę nad tym albumem, co zresztą można usłyszeć słuchając tej płyty. Moje ulubione kawałki to "In The Heat Of The Night" z naprawdę dobrym riffem oraz "On The Run". Dziękuję! Właściwy wybór! Według mnie, najlepszą rzeczą w "In The Heat Of The Night" jest to, że jest to bardzo chwytliwy utwór. Refren bardzo szybko utrwala się w pamięci, ludzie dobrze się przy nim bawią i łatwo się go śpiewa, poza tym, odpowiada także innej publiczności, np. słuchaczom popu czy rocka. Jeśli chodzi o "On The Run", jest to pierwsza z piosenek skomponowana na potrzeby tego albumu, kiedy jeszcze Aitor był członkiem zespołu. Oczywiście ciągle był modyfikowany nim udało się nam osiągnąć taki rezultat jaki można obecnie usłyszeć: nasz pierwszy singiel z tego albumu.

Foto: Hitten

zrobić pewnego dnia. Ale tak, nie zapominamy o naszych wcześniejszych kompozycjach i korzeniach. Od 2015 jesteście w High Roller Records. Jak doszło do tej współpracy? Współpraca Steffena z zespołem przebiega bardzo dobrze. Jesteśmy zadowoleni ze sposobu pracy tej wytwórni oraz z tego jak promuje ona nasz album na całym świecie.

104

HITTEN

który jest fundamentem hiszpańskiego heavy metalu, Muro (bardziej ukierunkowany na speed metal), czy o takich zespołach jak Tierra Santa, który od wielu lat zasila hiszpańską scenę muzyczną utworami łączącymi ciężkie brzmienie z epicznymi tekstami i motywami. Macie nowego wokalistę Alexa Panzę. Dlaczego wybraliście akurat jego? Szukaliśmy kogoś odmiennego od poprzednich wokalistów. Chcieliśmy bardziej melodycznego

Które kawałki z "Twist Of Fate" będziemy mogli usłyszeć na żywo? Gramy głównie "Take It All" (nasz drugi teledysk), "Twist Of Fate", "Rocking Out The City", "In The Heat Of The Night", "On The Run" i "Flight To Freedom". Chcielibyśmy zagrać także resztę kompozycji z tego albumu, ale wiadomo, musimy uwzględnić utwory z poprzednich płyt w naszym zestawie. Ale oczywiście, przyjdzie czas zagrać także i te piosenki. Co zatem z koncertami? Jakieś konkretne plany? Aż do Nowego Roku jesteśmy skupieni na imprezie z okazji wydania naszego nowego albumu w Garage Beat Club, wspaniały lokal w naszym rodzinnym mieście. Odbędzie się ona ósmego grudnia. Zagramy z kilkoma innymi świetnymi zespołami oraz przyjaciółmi, i będzie to piekielnie dobre przyjęcie. Natomiast na przyszły rok planujemy kilka tras po Portugalii, Wielkiej Brytanii i innych krajach Europy.


Wymyślony przez czas i przestrzeń

Chcielibyśmy zagrać także w Polsce! I kto wie, może znów zahaczymy o Japonię! Brzmienie "Twist Of Fate" jest naprawdę fan tastyczne. Co powiesz o Waszej współpracy z Javi Felezem i Patrickiem W. Engelem, którzy za nie odpowiadają? Jak zawsze wszystko udało się wspaniale. Javi miksował już nasz wcześniejszy album, więc bardzo dobrze wie czego chcemy i jakiego brzmienia szukamy. Jest prawdziwym profesjonalistą, a Patrick, jak zawsze… mistrz masteringu! Wasze teksty opowiadają głównie o heavy metalowym stylu życia. Jaką rolę otoczka towarzysząca tej muzyce odgrywa w Waszym życiu? Nie chodzi o to czy jest się metalowcem czy nie, tylko ogólnie o dobre podejście do życia. W życiu borykamy się z wieloma problemami i odpowiednie podejście może nam znacznie pomóc je pokonać, i jeśli upadniesz… powstań. Rób to czego pragniesz, nawet jeśli jest to potrząsanie głową w rytm muzyki przed osiem godzin dziennie, ciężka praca i zabawa, tak jak w naszym przypadku, (śmiech). Rób to co sprawia Ci radość i z czego jesteś dumny, i nigdy nie pozwól by ktoś dyktował Ci co masz robić. Odpowiednie nastawienie jest jedną z najważniejszych rzeczy w życiu.

Runelord to dość specyficzny projekt na metalowym poletku. Zespół powołał do życia człowiek z zewnątrz - tajemniczy Fredrik (próżno o nim szukać jakichkolwiek konkretnych informacji), który wynajął muzyków, by nagrali album zgodny z jego wizjami. Udało nam się porozmawiać z Cedem odpowiedzialnym za warstwę muzyczną Runelord. Również wspomniany Fredrik dorzucił coś od siebie. HMP: Runelord to dwudniowy projekt stwor zony przez doświadczonych muzyków. Co było główną ideą tego? Ced: Witaj! Myślę, że na początku muszę wyjaśnić nieco szerzej. Projekt ten nie jest założony ani przeze mnie ani przez Georgy'ego. Został on powołany do życia przez gościa o imienuiu Fredrik, który w na dobrą sprawę wynajął nas do nagrania dla niego trzech albumów. Ja mam za zadanie nagranie muzyki, a Georgy jest zatrudniony tylko do nagrywania wokali. W związku z tym przekażę niektóre pytania Fredrikowi, ponieważ nie mam pojęcia na temat wielu rzeczy, o które pytasz. Obaj gracie w różnych zespołach. Czy w muzyce Runelord znajdują się jakieś echa tych kapel? Ced: Fredrik chciał, aby Runelord był trochę oldschoolowym bandem typu Manowar/ Cirith Ungol/ Warlord, czyli nic, czego słucham na co dzień (z wyjątkiem Manowara oczywiście!). Oczywiście dodałem do jego pomysłów coś od siebie i obaj jesteśmy usatysfakcjonowani. Drugi

album brzmi mniej sterylnie i bardziej jakby był nagrywany "na żywo", zwłaszcza perkusja. Prawdopodobnie drugi Runelord będzie pierwszym albumem, na którym moje bębny nagrałem bez żadnych wcześniejszych prób. Jak długo powstawał materiał? Ced: Kiedy Fredrik poprosił mnie kilka lat temu o współpracę, nie mieliśmy jeszcze żadnych materiałów do tego projektu. Dostarczył teksty, a ja napisałem muzykę. Które z zespołów, w których obecnie grasz poza Runelord są dla Ciebie najważniejsze? Ced: Na dzień dzisiejszy Blazon Stone, ale z czasem priorytety mogą się zmienić. Myślę o nowej kapeli speed metalowej z epickimi refrenami. Coś na kształt Blind Guardian. Jestem wręcz pewien, że gdyby udało mi się znaleźć odpowiednich gości (dobry wokalista, dobry perkusista, dobry basista, gitarzystę już mam Emila Westina), ruszylibyśmy z kopyta! Czyli wolisz grać w pełnym składzie niż w

Dziękuję bardzo za wywiad. Bardzo dziękujemy za skontaktowanie się z nami i rozpuszczeniu wici o naszym zespole! Wielkie dzięki!!! Mamy nadzieję zawitać do Waszego kraju najszybciej jak to możliwe!!! Dzięki i Stay Heavy!!! Bartłomiej Kuczak Tłumaczenie: Katarzyna Chmielarz

RUNELORD

105


dwuosobowym projekcie? Ced: Chciałbym mieć pełny skład zespołu. Problem polega na znalezieniu muzyków, którzy spełniają moje wymagania, a ponadto prywatnie są fajnymi ludźmi, z którymi chciałbym spędzić czas. Nie chciałbym spędzać czasu z dupkiem, nawet jeśli byłby najlepszym wokalistą na świecie. Ale pod względem muzycznym, poprzeczka wciąż musi być wysoka, jeśli chodzi o umiejętności. Tu nie mogę pójść na żaden kompromis Runelord ma naprawdę fajnie wyglądające logo. Kto to wymyślił? Fredrik: Logo jest Runą wszystkich Run. Zostało wymyślone przez czas i przestrzeń. "Message From the Past" to bardzo dobry tytuł. Czy ma jakąś ideologię? Fredrik: Tak, idee świata zwanego Runelord. Co z tekstami? Fredrik: Autorem jest duch o imieniu Runelord, który przemawiał do mnie, Fredrika kilka lat temu. Zapisałem je na papierze. Możesz coś o kolejnych albumu Runelord? Czy po tej trylogii będzie kontynuacja? Ced: Pierwszy album został wydany, drugi album jest nagrany i gotowy do wydania, a w tym roku zacznę produkować kolejny album, ale nie podam na razie konkretnych dat, gdyż jak znam życie, może to potrwać dłużej niż zakładam. Czy będą jeszcze potem jakieś albumy Runelord? Tego nie wie nikt. Czy Runelord to jedynie projekt studyjny? Czy może zamierzasz wynająć muzyków sesyjnych by zgrać na żywo. Ced: To byłoby niesamowicie zabawne i coś o tym nawet myślałem. Ale dopiero po wydaniu trzeciego albumu. Kiedy nadejdzie czas, zobaczę czy w ogóle znajdę chętnych na coś takiego. Co się dzieje z Twoim thrash/speed metalowym projektem o nazwie Mortyr? Ced: Nic... A przynajmniej niewiele. Od czasu do czasu robię kilka nowych riffów, ale ciężko jest mi skomponować cały utwór. Nie mam na dzień dzisiejszy ku temu inspiracji. Może któregoś dnia to zrobię, ale czuję, że teraz inne projekty są ważniejsze. Jesteś multiinstrumentalistą. Na jakim instrumencie nauczyłeś się grać jako pierwszym? Ced: Najpierw nauczyłem się grać na perkusji, ale z czasem bardziej polubiłem gitarę, ponieważ pozwala mi to zasadniczo tworzyć muzykę. Nie tak łatwo napisać kompletne utwory na perkusji, jak się pewnie zresztą domyślasz (śmiech). Bartłomiej Kuczak

106

RUNELORD

Foto: Vicente Ferreira

HMP: Cześć Robson. Wydaliście swój pier wszy pełnowartościowy album zatytułowany "Savagery". Jakie są twoje uczucia? Robson Alves: To było dla nas naprawdę niesamowite. Niektórzy ludzie pytają nas "dlaczego wydajemy nasz pierwszy album po tak długim czasie?", W końcu 21 lat historii. Nigdy się nie poddaliśmy, rozwój zespołu i pchanie go do przodu zawsze było dla nas bardzo konkretnym celem. Możliwość wydania naszych piosenek na całym świecie była bardzo kusząca, nasze partnerstwo z STF Records ułożyło się świetnie, więc ten czas jest naprawdę wyjątkowy. Zespół powstał w 1997 roku. Dlaczego wydanie debiutanckiego albumu zajęło Wam aż 21 lat? Zaczynaliśmy w 1997, ale naszą pierwszą EPkę wydaliśmy w 2003 roku. Poza tym, niektórzy członkowie realizowali pewne osobiste zobowiązania takie jak uczelnia, praca, rodzina itp. Spotkaliśmy się ponownie w 2008 roku, aby wznowić prace na pierwszym pełnym wydawnictwem. W tym czasie u Júlio Alcindo zdiagnozowano ciężkiego raka żołądka. To bardzo agresywna choroba z dość długotrwałym i bolesnym leczeniem. Niestety przegrał walkę z chorobą i zmarł w 2012 roku. Przez cały czas jego leczenia byliśmy nieaktywni jako zespół, a wszystko to trwało całe cztery lata. Więc dopiero w 2016r. Wróciliśmy do pracy, zdaliśmy sobie sprawę, że nadszedł dla nas właściwy czas. Nie ma sensu dłużej odwlekać marzeń, bo w końcu zastanie nas śmierć. Jak wyglądała działalność zespołu w latach 1997-2017. Czy grałeś dużo koncertów? Zagraliśmy wiele koncertów w okresie od 1997 do 2005 roku, kiedy to zrobiliśmy przerwę, aby niektórzy z nas mogli zrealizować kilka osobi-

stych planów. Niektóre z tych koncertów były epickie W tym czasie używaliśmy klawiszy, więc nasza muzyka była, bardziej przystępna, ponieważ był wtedy wielki boom na tego typu kapele. Gdy w 2008 roku wróciliśmy do gry, zagraliśmy wiele koncertów i zaczęliśmy przygotowywać album, ale przy wszystkich problemach, jakie się nam przydarzyły, od końca 2010 do 2016 roku zespół był praktycznie nieaktywny. Od 2016 roku, działamy na pełnych obrotach i intensywnie koncertujemy, wiele koncertów odbywa się od tego czasu. Czy udało Wam się zdobyć lokalną popularność? Brazylia to bardzo duży kraj, a ciężka muzyka nie jest tu popularna na masową skalę. Jesteśmy z północnego wschodu, tutaj mamy naprawdę mocną pozycję. W południowym regionie kraju ciężka muzyka ma większą siłę, jak na przykład ma to miejsce w Sao Paulo. Ciężko pracujemy, aby tam dotrzeć. Staramy się zorganizować tourne, aby wszystko skonsolidować. Mówiąc ogólnie, mamy tu dobrą publiczność. Wciąż w Waszym składzie jest trzech orygi nalnych członków. Jak Wam się udało wytrzymać tyle lat razem? Jesteśmy przyjaciółmi z dzieciństwa, mamy zatem ze sobą silną więź. Zazwyczaj mówimy, że nasza trójka jest kręgosłupem i systemem nerwowym zespołu (śmiech). Dbamy o szacunek między nami, utrzymujemy kontakty poza zespołem. Nasze żony i dzieci również się między sobą zaprzyjaźniły, zatem wszystko zebrane do kupy ułatwia nam pracę nad naszą muzyką. Pozostali członkowie to fantastyczni ludzie, którzy wyznają wartości podobne do naszych. Jesteśmy świetnym zespołem. Wasz nowy członek to gitarzysta Tiago. Jak w ogóle dołączył do zespołu? Spotkałem Tiago w 2010 roku. Mimo młodego wieku, był znakomitym gitarzystą. Spotkaliśmy się na kilku koncertach, wymieniliśmy kontakty i zaczęliśmy rozmawiać o wspólnym tworzeniu muzyki. Założył tradycyjny heavy metalowy projekt o nazwie Evil Blade. Chciał nawet mnie do niego zaangażować, ale z różnych względów do tego nie doszło. Kiedy zakończyliśmy nagrywanie "Savagery", gitarzysta Matheus opuścił zespół, aby ukończyć studia w college'u. Było to dla nas całkiem naturalne, gdyż ma on zaledwie 20 lat. Wtedy Tiago był pierwszą osobą, która przychodziła mi na myśl. Byliśmy na spotkaniu zespołu, kiedy na moim smartfonie pojawiła się


Jesteśmy przyjaciółmi Są zespoły, którym udaje się wydać debiutancką płytę już rok czy dwa po powstaniu, ale średnio trwa to tak ok pięciu lat. Brazylijski Steel Fox jest zespołem, który swój debiut wydał właśnie w tym roku. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że grupa ta istnieje od roku... 1997. O tym dlaczego trwało to tyle czasu oraz wszelki perypetiach z tym związanych opowiedział nam Robson Alves, jeden z trzech oryginalnych członków zespołu. wiadomość od Tiago, spojrzałem na wiadomość i powiedziałem: to on! To był świetny czas, jest świetną osobą, leworęcznym gitarzystą, który gra z odwróconą gitarą... brzmi dziwnie, ale potrafi świetnie grać. Istniejecie bardzo długo. Jak długo tworzono materiał na Wasz debiutancki album? Ten album jest dla nas wyjątkowy, gdyż podsumowuje wszystkie lata historii zespołu. Zawiera on cztery utwory z naszej EPki z 2003 roku, nagrane na nowo już bez klawiszy. Poza tym to głównie utwory napisane w latach 20082010, kiedy po raz pierwszy zaplanowaliśmy wydanie tego albumu. Istnieją również utwory napisane zupełnie na świeżo. Przy okazji, jesteśmy w świetnej formie pod względem kompozycyjnym. Mamy już sporo dobrych rzeczy napisanych na nowe wydawnictwo. Można powiedzieć, że "Savagery" to kompilacyjny album będący zapisem całej historii życia zespołu.

szczególnie wyjątkowa. Dobrze wiedzieć, że ją lubisz. Maiden ma wielki wpływ na nas we wszystkich aspektach. Profesjonalny sposób, w jaki pracują, jest modelem, na którym opiera się wiele zespołów. Wszyscy jesteśmy wielkimi fanami Iron Maiden. Myślę, że "Knigths of Freedom", ma też wiele wspólnego z niemieckim power metalem. "Savagery" zostało wydane przez STF Records. Jak dostaliście się do tej wytwórni? Kiedy nagrania się skończyły, zaczęliśmy szukać czegoś większego. Czuliśmy, że album ma dość siły, ktoś się nim zainteresował. Ale szukaliśmy czegoś poza Brazylią, więc poszedłem po opinie i pomoc do niektórymi europejskich

wiele portali medialnych przyjęło nas bardzo dobrze. W sieciach społecznościowych wiele osób wchodzi w interakcje, komentuje, angażuje się. Wiele z nich to osoby z drugiego końca świata. Nasz album otrzymał dobre recenzje, co budzi zainteresowanie ludzi. Zatem w ciągu ostatniego roku wiele się zmieniło. Co z promocją Waszego debiutu? Album został promowany przez STF Records w Europie i przez nas samych tutaj w Brazylii. Otrzymaliśmy świetne recenzje. Wielu fanów tutaj w Brazylii, Argentynie, Meksyku przesłało nam znakomite wiadomości, gdzie deklarowali swe wsparcie. Zagraliśmy kilka koncertów w Fortalezie i Teresinie, poza tym planujemy kolejne koncerty w innych częściach kraju. Do Europy przyjedziemy w 2019r. Pracujemy bardzo szybko, istnieje agencja współpracująca z nami nad organizacją koncertów. Jedną z rzeczy, które uwielbiamy robić, to wykonywanie naszej muzyki na scenie, Twarzą w twarz z fanami. Brazylia, podobnie jak Polska kojarzy się głównie z ekstremalnym metalem. Jak wygląda tam sytuacja zespołów grających klasyczne heavy? Tak, masz rację. Brazylia ma bardzo silną scenę ekstremalnych zespołów. Mamy pod tym względem swój wkład w historię. Zespoły takie jak Sepultura i Sarcófago rozpoczęły to wszystko

Płyta brzmi naprawdę świetnie. Gdzie został nagrany i kto jest producentem? Nagraliśmy perkusję w Burning Torment Studio w Fortaleza. Wspaniałe studio ze wspaniałymi funkcjami i mikrofonami. Wszystkie pozostałe instrumenty i wokale zostały nagrane w André Noronha Studio, które jest "domem" naszego producenta, André Noronha, również w mieście Fortaleza. Wspaniały facet, który był z nami od samego początku. Jest kimś w rodzaju magika, ma ogromną wiedzę na temat sprzętu, ponieważ jest również świetnym gitarzystą. Tam ma świetne wzmacniacze do gitar, które traktuje jak swe dzieci (śmiech). Jest również odpowiedzialny za całe miksowanie i mastering. Jesteśmy bardzo zadowoleni z jego pracy. Jest także naszym wieloletnim przyjacielem. Ma wysoki poziom wymagań w swojej pracy. Ciekawe jest to, że kiedy pojechaliśmy porozmawiać z nim o planach dotyczących albumu, zapytał nas, czy długi brak aktywności nie przeszkadza nam w przystąpieniu do nagrań. To pytanie zachęciło nas, by wziąć się do roboty. Kto jest głównym kompozytorem Waszej muzyki? W tworzeniu muzyki, ściśle ze sobą współgramy. Trzech oryginalnych członków podpisuje wszystkie utwory na "Savagery". Teksty są podpisane przeze mnie. Często piszemy o wszystkim, co nas inspiruje, ale zawsze pasuje to do ciężkiej muzyki. Książki, filmy, fantastyczne tematy fabularne, bitwy, krytyka moralności religii ... wszystko może stać się tekstem piosenki. Partie instrumentów zawsze dobrze współgrają z naszym perkusistą Paulo. Philipe, nasz basista, jest za to świetnym aranżerem. Tiago dołączył do nas niedawno i przyniósł nam dobre rzeczy na nową płytę. Moją ulubioną kompozycją jest "Knights Of Freedom". Brzmi jak jakiś zaginiony utwór Iron Maiden? "Knights of Freedom" to nasza pierwsza kompozycja jeszcze z lat 90-tych, więc dla nas jest

Foto: Steel Fox

przyjaciół. Tutaj, w Brazylii, duże wytwórnie pracowały bardziej nad ekstremalną muzyką, więc naturalnym było poszukiwanie kogoś, kto również chciał tego samego, co my. Nasz przyjaciel przysłał nam kilka opcji wytwórni, które mogłyby zainteresować się współpracą z nami. Wymieniliśmy kilka wiadomości, a negocjacje zaczęły się rozwijać w bardzo obiecujący sposób. Jesteśmy bardzo zadowoleni z dotychczasowej współpracy.

tutaj, a dziś jesteśmy bardzo dobrze reprezentowani na całym świecie przez braci Kolesne i ich zespół, Krisium. Z drugiej strony mamy wielkich przedstawicieli heavy metalu, ale z wyjątkiem Angry, zdecydowana większość to zespoły, które żyją w podziemiu. Ale mamy tutaj doskonałe zespoły, jako przykład przytaczam Dominusa Praelii, który stanowi bardzo interesujący tradycyjny styl. Jest tu też dość sporo fanów takiego brzmienia.

Czy coś się zmieniło po "Savagery"? Czy udzielacie wielu wywiadów? Tak, oczywiście. Przeprowadziliśmy wiele wywiadów ze stacjami radiowymi, czasopismami i zinami internetowymi. Tu, w Brazylii, nie ma miejsca dla ciężkiej muzyki ogólnie dostępnych stacjach radiowych, więc pojawialiśmy się głównie w stacjach wirtualnych. Ale w Europie tak,

Bardzo dziękuję za rozmowę. Dziękuję za możliwość krótkiego przedstawienia naszej kapeli. Mam nadzieję, że czytelnicy to docenią. Wielkie uściski dla metalowców w Polsce. Stay Metal! Bartłomiej Kuczak

STEEL FOX

107


Heavy Metal nigdy nie był muzyką dla mas Lubię od czasu do czasu, posłuchać bardzo melodyjnej muzyki heavy metalowej z elementami power i progresywnego rocka. Właśnie znalazłem, a właściwie dane mi było, poznać amerykański Sonic Prophecy. Ich trzeci album studyjny "Savage Gods" łączy w sobie wyżej wspomniane elementy. Już sama okładka z bitwą barbarzyńskich bogów, wzbudza zainteresowanie... Bo tam gdzie, jest zadyma, musi się dziać muzycznie... I mój heavy metalowy nos mnie nie mylił. Rozmowa wypadła niemal kurtuazyjnie, co świadczy również o dość poważnym traktowaniu odbiorców i rozmówców, przez zespół. Budowanie wzajemnego szacunku, nie wiem, jak dla kogo, dla mnie, jest wartością nadrzędną, w heavy metalowym Świecie. Na moje pytania odpowiadało trzech, z pięciu muzyków Sonicznej Przepowiedni, Shane Provstgaard (wokal), Darrin Goodman (gitara) i Matt LeFevre (perkusja). HMP: Witam. Z góry przepraszam za mój angielski. Wydaliście właśnie nowy album, więc jest okazja aby porozmawiać. Ponieważ, to mój pierwszy kontakt z Waszą twórczością, chciałbym zapytać, co oznacza nazwa "Sonic Prophecy"? Skąd wziął się ten pomysł? Shane Provstgaard: Jakub, najpierw chciałbym ci podziękować za wywiad i możliwość bycia wyróżnionym w Heavy Metal Pages! Kiedy dojrzeliśmy do wyboru nazwy zespołu, wykopaliśmy kilka pomysłów. Chcieliśmy, aby nazwa od razu kojarzyła się z zespołem, grającym heavy metal, a także poprzez stworzenie pewnego wizerunku, dawała obraz tego, czego ludzie mogą oczekiwać od naszej muzyki. Przede wszystkim

skojarzenia. To potężne wejście bębnów i gitar... Na szczęście, pierwsze wrażenie szybko mija, i zastępuje je epicki nastrój opowieści o barbarzyńskich bogach. Shane Provstgaard: Zdecydowanie chcieliśmy, aby początkowy utwór tytułowy "Savage Gods" był ciężki i wzbudzał poczucie lęku. To był dla nas dość nietypowy utwór i na pewno łączy kilka elementów z dziedziny oldschoolowego heavy metalu, doom i thrashu. Na tym albumie przyjęliśmy kilka założeń i skończyliśmy z tym, co uważamy za dziesięć samodzielnych utworów, które dobrze ze sobą współgrają jako album, ale także zabierają słuchacza w różne miejsca, lirycznie i muzycznie. Od hymnów,

Foto: Sonic Prophecy

jesteśmy zespołem heavy metalowym i używamy naszej muzyki, aby stworzyć dźwiękowe i liryczne doznania dla naszych słuchaczy. Słowo "Sonic" dotyczy tego, w jaki sposób nasze przesłanie jest przekazywane, czyli za pośrednictwem muzyki, a słowo "Prophecy", odnosi się do elementów tematycznych, z którymi mamy do czynienia w tekstach, a mianowicie wojen, podbojów, tematów przygodowych i fantazji. Nazwa Sonic Prophecy obejmuje wszystko, czym jesteśmy i wszystko co mamy nadzieję jeszcze stworzyć Ciekawa muzyka. Choć przy pierwszych dźwiękach przestraszyłem się, że będziecie brzmieć, jak Slayer, skrzyżowany z Megadeth. (Śmiech)... Sam początek płyty nasuwa takie

108

SONIC PROPHECY

przez powolne ciężkie piosenki, po szybkie utwory thrash/power. Uważamy, że to nasz najbardziej eklektyczny i najlepszy album do tej pory! Stany Zjednoczone, to ogromny muzyczny tygiel, od country, przez glam rock, po bardziej ortodoksyjne gatunki heavy metalu. W Polsce wielkim szacunkiem darzy się przede wszys tkim amerykańskie legendy thrash i death metalu. A szkoda, bo wasz zespół mógłby być u nas dość popularny. Niestety w zalewie nowych płyt i ogromu muzyki, łatwo przegapić te ciekawsze. Jak to wygląda w Stanach? Jesteście u was znani? Shane Provstgaard: Chociaż masz całkowitą rację, że w Stanach Zjednoczonych jest dużo

muzyki, rzeczywistość jest taka, że heavy metal, szczególnie taki, jak nasz, nie jest obecnie szczególnie popularny. Rap, pop i przyjazna radiu muzyka country, zdominowały scenę muzyczną w Stanach. Większa część heavy metalu zeszła do undergroundu. Co nie jest takie złe, bo heavy metal nigdy, moim zdaniem, nie był muzyką dla mas. Fani heavy metalu, w tym ja, wydają się być bardzo entuzjastycznie nastawieni do naszej muzyki. Przy czym zdecydowana większość z nich kocha takie granie przez całe życie. Pop i Rap tak naprawdę nie mają takich odniesień, ponieważ jedni artyści się pojawiają, inni znikają. To wszystko jest tam chwilowe. Jeśli chodzi o Sonic Prophecy, nie powiedziałbym, że jesteśmy sławni, ale stale poszerzamy krąg naszej publiczności. Jesteśmy bardzo dumni z tego, że mamy słuchaczy na całym Świecie, a także w Stanach. A ja naprawdę się cieszę, że są jeszcze zespoły, które grają taki właśnie heavy metal, w którym ważna jest melodia i dobry pomysł, na ciekawy utwór . Czy w Stanach nadal modne są te pseudo zespoły, uważające, że rytm jest najważniejszy i wystarczy grać trzy akordy, na siedmiu strunach? (Śmiech)... Mam na myśli tzw. new metal? Szczerze, to w Polsce mało kto tego chyba słucha. Shane Provstgaard: Nie siedzę w nu metalu osobiście, ale jako podgatunek wydaje się radzić sobie całkiem dobrze w Stanach. Byłem właśnie na festiwalu w Las Vegas, gdzie większość zespołów to nu metal lub nowoczesne zespoły, młodej generacji. Na tym festiwalu grali również Judas Priest i Saxon i byłem bardzo szczęśliwy, widząc ich dobrze odebranych przez te same tłumy, które oglądały Five Finger Death Punch i Hollywood Undead. Wydaje się, że teraz w Stanach odradza się oldschoolowy metal, co mnie bardzo cieszy! Darrin Goodman: Ilość podgatunków metalu, jest tak ogromna,że trudno je obecnie wszystkie wymienić. Wygląda na to, że popularność tych stylów pojawia się i znika, ale wydaje się, że nu metal jest wciąż dość popularny. Od czasu do czasu pojawiają się w tym gatunku nowe zespoły. Lubię niektóre z nich,na przykład Mushroomhead i Korn. Matt LeFevre: Jest ich trochę(kapel heavy metalowych). Jednak myślę, że stają się niestety bardzo nieliczne. Wydaje mi się, że istnieje kilka zespołów, które wykonały świetną robotę, łącząc takie style metalu, które mogą się podobać różnym fanom. Są tylko trochę trudniejsze do znalezienia. Podoba mi się również, że zespoły, takie jak wasz, przywiązują dużą uwagę, do dobrego brzmienia. Bardzo klarowne bębny i blachy( bardzo lubię dobre wygrywanie rytmu na blachach), selektywne gitary, bas, i wokal, który nawet w wysokich partiach, nigdzie nie zani ka. Przy jednoczesnym zachowaniu kontrastów i ciężaru. Dużo zespołów o to nie dba. Przez co wiele tracą same kompozycje. Gdzie nagrywacie swoje albumy? Może trzeba Larsowi U. Podpowiedzieć to studio? (Śmiech) Darrin Goodman: Od czasu "Divine Act Of War", wszystkie wokale są nagrywane w Studio Nu (Mas Studio). Gitary i bas zostały nagrane w moim studio, z wyjątkiem kilku podkładów basowych zrobionych w Studio Nu (Mas Studio). Bębny zostały nagrane w studiu Matta (perkusisty). Potem wszystko zostało zmiksowane przez Matta Hepwortha w Studio Nu (Mas Studio). Naprawdę lubimy spędzać sporo czasu, przy nagrywaniu płyty, aby uzyskać dobry sound, który będzie się nam podobał.


Shane Provstgaard: Dziękuję za komplement! Tak jak powiedział Darrin, naprawdę włożyliśmy wiele wysiłku w miks i produkcję naszej muzyki. Ten album wymagał mroczniejszego, cięższego brzmienia, więc usiedliśmy wraz z naszym producentem Mattem Hepworthem i porozmawialiśmy o tym, czego szukaliśmy, aby uzyskać unikalne brzmienie dla tej płyty. Muszę powiedzieć, że Matt przekroczył nasze oczekiwania! Piękno pracy z profesjonalistą, takim jak Matt Hepworth, polega na tym, że jest nie tylko dobry w tym, co robi, ale także jest wielkim fanem heavy metalu. Mogłem dać mu odniesienie do konkretnego dźwięku, do którego dążyłem i wiedział dokładnie, co mam na myśli. Mówiąc szczerze, Matt jest szóstym członkiem zespołu, ponieważ jest nieoceniony w studiu. Opracował dla nas brzmienie, które jest wyjątkowe, bo jest nasze. Co według Was jest równie ważne w zespole, oprócz samej muzyki? Image, scenografia na koncertach, czy serce oddane pasji? Darrin Goodman: Wierzę, że to cały pakiet. Płyta musi brzmieć świetnie i mieć świetne utwory. Występ na żywo musi być dobry i dawać frajdę. To, jak wyglądasz na scenie, jest równie ważne, a wydaje się być pomijane przez wiele zespołów. Matt LeFevre: Ważne jest, aby wyglądać "jak zespół" i być profesjonalistą. Być autentycznym publicznie i prywatnie. Jednak, moim zdaniem, najważniejszymi składnikami są etyka pracy, talent, pasja, cierpliwość, pokora. Traktowanie wszystkich dookoła, z godnością oraz szacunkiem. Shane Provstgaard: Na szczęście wszyscy się z tym zgadzamy! Uważam, że muzyka jest najważniejsza, ale występ na żywo powinien być czymś niesamowitym i powinien przypominać przedstawienie. Coś więcej niż czterech, czy pięciu facetów, stojących w ubraniach, które udało im się wyszperać rano z szuflady. Myślę, że sposób, w jaki zespół się prezentuje, powinien być częścią tego, co sprawia, że jest unikatowy. Charakterystyczny sound zespołu, również powinien być brany pod uwagę, gdy koncerty są dobrze przemyślane. Dla mnie najlepsze show zawierają razem, dźwięk, obraz i moc tego, czym jest heavy metal. Czy w USA, grając melodyjny metal, można jeszcze zarabiać pieniądze, czy jest to tylko pasja? Pytam, bo nagraliście już trzy duże albumy. Darrin Goodman: Zarabianie pieniędzy w tym biznesie staje się bardzo trudne. Wraz ze spadkiem rekordowej sprzedaży i wzrostem popularności streamingu, artyści otrzymują obecnie coraz mniejszy kawałek tortu. Shane Provstgaard: Tak jak powiedział Darrin, obecnie bardzo trudno jest zarabiać na muzyce. Touring jest również bardzo drogi. Trudno jest czasem dotrzeć do miejsc, w których są miłośnicy naszej muzyki. Usługi streamingowe, które zyskują na popularności w dzisiejszych czasach, umożliwiają płacenie za każdy odsłuch muzyki, przysłowiowy ułamek grosza. To bardzo utrudnia chociażby zwrot kosztów produkcji albumu o wysokiej jakości. Mimo to, zawsze pracujemy nad naszymi albumami, z prawdziwą grafiką i produkcją, ale ma to więcej wspólnego z dumą, jaką czerpiemy z tworzenia naszej muzyki, niż zarabianiem pieniędzy. Dopóki tworzymy muzykę, zawsze będziemy podchodzić do tego z tej perspektywy. Bo czymże byłaby muzyka, bez pasji? Czy nowe zespoły mają jakiekolwiek szanse przebicia się do mainstreamu? Wiem, że w Ameryce prężnie działa też underground i to

nie tylko metalowy. Ale wiadomo, że każdy zespół chciałby grać dla jak największej ilości fanów. Shane Provstgaard: Wiem, że dni gigantycznych heavy metalowych zespołów, które wypełniają stadiony i sprzedają miliony płyt, są już za nami. Starsze zespoły, takie jak Metallica, Judas Priest i Iron Maiden wciąż to robią, ale myślę, że kiedy odejdą, nie będzie nowych, które osiągną ten poziom. Branża nagraniowa od bardzo dawna zajmuje się zaledwie utrzymywaniem na powierzchni. A bez ich pieniędzy, jako wsparcia zespołów na dużych trasach i bez solidnej promocji sprzedaży muzyki, po prostu nie ma możliwości wbicia się do głównego nurtu rynku. Myślę, że nowsze zespoły, zwłaszcza grające ten styl muzyczny, powinny się skupić na pisaniu najlepszej muzyki, jaką tylko potrafią i

Shane Provstgaard: Dziękujemy za ten komplement! Nad grafikami do wszystkich trzech naszych albumów, pracowaliśmy z Aldo Requena z Hammerblaze Studios. Wyprodukował on dla nas absolutnie niesamowite efekty wizualne! Zwykle biorę pomysł, z tekstu utworu, który piszemy i zaczynamy obmyślać zarys obrazu, który następnie obszernie omawiamy z Aldo. Jeśli chodzi o "Savage Gods", miałem ułożony refren i tekst, do utworu tytułowego, już po nagraniu naszego poprzedniego albumu, "Apocalyptic Promenade". Darrin i ja omówiliśmy to i zdecydowaliśmy, że "Savage Gods" będzie tytułem naszej następnej płyty. Niedługo potem skontaktowałem się z Aldo i opisałem okładkę jako bój, między dawno zapomnianymi bogami o prawo do rządzenia Ziemią. Spędziliśmy kilka miesięcy, poznając różne bóstwa i w

Foto: Sonic Prophecy

po prostu robić swoje. I choć chciałbym mieć milionową publiczność, cieszę się, że jestem częścią undergroundowej sceny heavy metal. Jak dużo koncertujecie, czy zdarza się wam grać koncerty na dużych scenach? Darrin Goodman: To naprawdę zależy od tego, co robimy. Kiedy piszemy i nagrywamy, nie występujemy tak często, więc możemy skupić się na płycie. Grywaliśmy już w klubach wielkości małej dziury w ścianie jak i dużych salach koncertowych, oraz lokalach średnich rozmiarów. Shane Provstgaard: Mamy nadzieję zagrać więcej koncertów w ramach trasy promocyjnej "Savage Gods". Z pewnością ogłosimy wszelkie nadchodzące daty koncertów, na naszej stronie internetowej i w mediach społecznościowych, gdy tylko zostaną ustalone. Gdzie można was zobaczyć na żywo, bo chyba do Europy jeszcze nie dotarliście? Shane Provstgaard: Obecnie planujemy tylko Stany i być może kilka gigów, w Kanadzie. Mogę tylko powiedzieć, że bardzo chcielibyśmy odwiedzić Europę! Któregoś dnia, mamy nadzieję, że uda się nam tam dotrzeć. Mam nadzieję, że raczej wcześniej, niż później! Wasze okładki zdobią grafiki, tworzone w nowoczesnym stylu, ale jednocześnie nawiązujące do tego, co przedstawiały obrazy, na albu mach heavy metal, w latach 80 tych, wieku dwudziestego. Jak powstają te ilustracje? Czyj był pomysł, na obraz do "Savage Gods"? Co było inspiracją?

efekcie dotarliśmy, do kilku bogów, z różnych części świata. Wszyscy mieli jakieś ciemne lub złowrogie cechy, które wykorzystaliśmy do efektu finalnego dzieła sztuki. Aldo tak naprawdę wyciągnął wszystkie te przesłanki i scalił w jeden obraz. Nie moglibyśmy być bardziej zadowoleni z rezultatów! Co sądzicie o zespole Savatage? Bo w mojej opinii, gracie muzykę stylistycznie pokrewną temu, co robi Savatage. Nie ma tu miejsca na niepotrzebny hałas, za to wszystko jest dokładnie przemyślane i zagrane. Darrin Goodman: Mocno siedziałem w Savatage, gdy byłem młodszy. Miałem szczęście zobaczyć ich w oryginalnym składzie w późnych latach 80-tych. Shane Provstgaard: Savatage również na mnie wywarł duży wpływ. Nigdy ich nie zobaczyłem na żywo, ale ich muzyka była i nadal jest, ważną częścią, mojego muzycznej podstawy i codziennej playlisty. Przez to, że płyta jest tak zróżnicowana kom pozycyjnie, nie można się od niej oderwać. Słuchając po raz kolejny, za każdym razem odkrywa się coś nowego. Słuchacie rocka progresywnego? Darrin Goodman: Ja osobiście nie słucham za dużo progresji. Od czasu do czasu, zespoły takie jak Circus Maximus i Symphony X. Słucham dużo różnorodnej muzyki, innej niż metal, która, jak sądzę, pomaga mi w pisaniu. Matt LeFevre: Uwielbiam rock progresywny! W moich playlistach nieustannie miksuję takie

SONIC PROPHECY

109


zespoły jak Symphony X, Dream Theater, Circus Maximus, Andromeda, Cynic, Opeth i Haken. Uwielbiam chłonąć ich muzykalność. To napędza mnie do pracy i bycia lepszym muzykiem. Wyzwaniem dla mnie jest pisanie moich partii perkusyjnych, w taki sposób, abym mógł oddać hołd tym inspiracjom, jednocześnie nie wybijać się ponad rdzeń utworu i riffowe partie, z których jesteśmy znani. Shane Provstgaard: Tak jak Darrin, nie słucham za dużo, nowszego progresywnego rocka. Jednakże słucham całego hard rocka i progresywnego rocka z lat 70-tych. Zespoły takie jak Rush, Styx i Kansas często znajdują się na mojej liście odtwarzania. Od czasu do czasu słucham też Symphony X i Opeth. Podobnie jak Darrin, słucham dużo różnej muzyki i myślę,

nieznanych bogów i takich bardzo znanych, z różnych kultur, w tym Thora, Sobka, Anatsu, Mikaboshi, Anubisa, Damballi, Ereshkigala, Erlika, Jormunganda, Mahakali, Miclantecuhtli, Minotaura, Mormo, Naraen-Kengo, Orcus, Petra, Tuchulcha i Yum-Kimil. Walczą o panowanie nad ziemią i jej mieszkańcami. To totalna walka na śmierć, z płonącym Światem, pochłoniętym gorączką bitwy. Czy Wasze teksty mają jakieś szczególne znaczenie? Czy interpretację pozostawiacie słuchaczowi? Shane Provstgaard: W tekstach ukryte są pewne głębsze znaczenia. Ogólnie lubię pozostawić słuchaczowi interpretację utworów, w oparciu o ich własne doświadczenia i spostrzeżenia. Pra-

Foto: Ascendant

Foto: Sonic Prophecy

że te wpływy odbijają się w naszym stylu tworzenia. Ja nie jestem entuzjastą wysokich rejestrów w śpiewaniu, ale Shane świetnie tu pasuje. Gość robi naprawdę dobrą robotę. W USA jest jeszcze kilku takich wokalistów, których lubię. A jak Shane daje sobie radę z trudnymi partia mi na żywo? Shane Provstgaard: Dziękuję Jakub! Podchodzę do wokalnych części każdego utworu, jako kolejnej warstwy ogólnej historii, którą opowiada muzyka. Staram się ożywić historię tekstów w sposób, który tworzy przeżycia, dla słuchacza. Czasami naprawdę muszę się nagimnastykować i popracować nad dopasowaniem artykulacji i tekstu, aby je połączyć. Mogę powiedzieć, że nigdy nie używam "magii studyjnej", aby uzyskać efekt, którego nie potrafiłbym odtworzyć na koncercie. Kluczem do mojego występu na żywo, jest ułożenie setlisty w taki sposób, aby istniały "spoczynkowe" okresy, przy mniej wymagających wokalnie utworach, pomiędzy tymi trudniejszymi . W ten sposób głos jest wciąż rozgrzany, ale odpowiednio wypoczęty, gdy trzeba zaśpiewać naprawdę wymagające utwory, takie jak "Iron Clad Heart" i "Unholy Blood". Mam też stały odpoczynek, rozgrzewkę i praktykę rutyny. Utrzymuję mój głos w formie, także dzięki dość sztywnej diecie i zdrowemu, ogólnemu stylowi życia. Kim są tytułowi Bogowie? O co toczy się walka? Shane Provstgaard: Wybraliśmy kilku dość

110

SONIC PROPHECY

wdę powiedziawszy, jedynie tytułowy utwór, zdecydowanie nawiązuje do zmagań o władzę i megalomańskich przywódców, którzy obecnie kierują Światem. Jednym z moich faworytów na albumie, jest utwór "Walk Trough the Fire". Wspaniale wkomponowane w całość pianino, które nadaje mu jeszcze mocy... Co sądzicie o muzyce poważnej? Wolf Hoffmann (gitarzysta Accept) wskazuje na wyraźny związek muzyki klasy cznej i heavy metalu. Tak po prawdzie, dzięki niemu wiem dziś, kto to jest Beethoven, Vivaldi, Wagner. Darrin Goodman: Kiedy byłem dorastającym dzieckiem, słuchałem muzyki klasycznej, która była u nas wszechobecna dzięki moim rodzicom. Klasyka ma na mnie duży wpływ. Shane Provstgaard: Ten utwór jest też jednym z moich ulubionych! Słucham muzyki klasycznej i zawsze uwielbiałem połączenie heavy metalu z muzyką klasyczną. Dla mnie oba style są wyjątkowo mocne i zostały stworzone, aby się uzupełniać. To zabawne, że wymieniłeś Wolfa Hoffmanna, który jest jednym z moich ulubionych gitarzystów, jednego z moich ulubionych zespołów, a jego symfoniczny album "Headbangers Symphony" jest fantastyczny! Sonic Prophecy zawsze dążyło do wykorzystania klasycznych elementów, gdy pasują do danego utworu. Do "Walk Through the Fire", zdecydowanie to pasowało! O każdym utworze z "Savage Gods" mógłbym w zasadzie coś napisać... ale skupię się na tych najbardziej mi grających w uszach. "A Prayer

Before Battle" zaczyna się głosem rogu i ciekawym riffem, w środku zwalnia gitarą akustyczną, świetnymi bębnami, by potem znowu przyśpieszyć. Te chórki nadają mu nordycko bitewny klimat. Odin, Valhalla... Kolejny dia ment muzyczny. Nie wiem, czy się zgodzicie... ale myślę, że Ross the Boss, lub Manowar, mogą wam pozazdrościć. Shane Provstgaard: Uwielbiam sposób, w jaki ta piosenka porusza się pomiędzy ryczącymi gitarami, wokalem i perkusją, a następnie wpada w dramatyczną modlitwę w środku, tylko po to, by wściekle wrócić do solówki. Jest to z pewnością jedna z moich ulubionych piosenek do zaśpiewania i uwielbiam to co na gitarze zrobił Darrin w tym utworze. Kiedy usiedliśmy, aby napisać "Modlitwę przed Bitwą", chcieliśmy uchwycić dramaturgię i chwałę wielkich hymnów metalowych wojowników, z przeszłości, dodać swój własny styl i nieco unowocześnić brzmienie. Nasze inspiracje są z dumą tutaj prezentowane, ponieważ składamy im hołd tym utworem. Bycie wymienianym jednym tchem z Ross the Boss i Manowar, jest ogromnym komplementem i jesteśmy zaszczyceni, że dokonałeś takiego porównania. Z kolei "Iron Clad Heart " z mocnym nabiciem bębnów (ten pogłos werbla), jest chyba najszybszą kompozycją na albumie, również bard zo mi się podoba. I znowu uwaga do Manowar i Rossa... Chłopaki, posłuchajcie Sonic Prophecy!!! Matt LeFevre: "Iron Clad Heart" jest dla mnie również wyjątkowy. Dziękuję za komplementy odnośnie mojego bębnienia i brzmienia! Ta piosenka jest wyjątkowa, ponieważ zabraliśmy się do jej napisania z bardzo nietypowym podejściem. Shane podczas rozmowy o postępach prac nad pisaniem, powiedział, że potrzebujemy na album utworu o szybszym tempie. Podjąłem więc wyzwanie i poszedłem popracować nad zestawem perkusyjnym i sprzętem do nagrywania w domu. Właściwie to napisałem całą piosenkę od początku do końca, w ciągu zaledwie kilku godzin, sformowaną na album, jako partie perkusji. Na tym fundamencie zbudowaliśmy tę piosenkę. Zaczęło się od początkowych rytmów otwierających, które inspirowane były "Temple of Shadows" Angry, a reszta się naturalnie z tego rozwinęła. Kiedy skończyłem, wysłałem ścieżki bębnów do Darrina. Jeśli pamiętam, później powiedział mi przez telefon, że słuchanie takich utworów perkusyjnych, tak jak zostały pierwotnie nagrane, sprawiło, że riffowe pomysły płynęły jak szalone ! Unikalna natura, surowa moc, progresywne elementy, jednoczące hymny i bijące rytmy sprawiają, że jest to jedna z moich ulubionych (i najbardziej budzących lęk) piosenek, do grania na żywo! Shane Provstgaard: Matt jest absolutnym potworem w tym utworze! Jedne z moich ulubionych bębnów na naszych albumach ! Ten utwór jest taką mocną odsłoną zespołu i jest naszym ulubionym do grania na żywo. Jest to wyjątkowa piosenka dla nas i odkrywa taki aspekt zespołu, którego tak naprawdę nie odkryliśmy do tej pory, ale mamy nadzieję, że zrobimy jeszcze coś podobnego w przyszłości! Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia gdzieś na trasie. Shane Provstgaard: Dziękujemy Jakub! To była przyjemność, doceniamy was, Heavy Metal Pages i wszystkich waszych czytelników za to, że jesteśmy częścią waszego wspaniałego magazynu! Jakub Czarnecki


Zawędrowałam na północ Northward to hardrockowy projekt muzyczny stworzony przez wokalistkę Nightwish Floor Jansen i gitarzystę Pagan's Mind Jorna Viggo Lofstada. Chociaż Floor i Jorn Viggo nawiązali współpracę w 2007r. i już rok później mieli napisany cały album, z powodu licznych muzycznych obowiązków mógł on ujrzeć światło dzienne dopiero po dziesięciu latach. Płyta "Northward", którą promują single "While Love Died" i "Get What You Give", ukaże się 19 października 2018r. nakładem wytwórni Nuclear Blast. W specjalnym wywiadzie dla Heavy Metal Pages Floor Jansen opowiada o kulisach powstawania projektu, swoich muzycznych inspiracjach, doświadczeniach z polskimi fanami i planach na przyszłość. HMP: W 2007r. wraz z Jornem Viggo Lofstadem stworzyłaś hardrockowy duet muzyczny Northward. Jak doszło do powstania tego pro jektu? Floor Jansen: Byłam wówczas od dziesięciu lat wokalistką After Forever i wiedzieliśmy, że w 2008r. zespół będzie miał rok przerwy. Chciałam wykorzystać ten czas, aby poeksperymentować trochę z innymi gatunkami muzycznymi i pomyślałam, że fajnie byłoby stworzyć album rockowy. Właśnie taką myśl miałam w głowie, kiedy spotkałam Jorna Viggo na Progpower USA Festival. Chociaż głównym tematem imprezy był prog, w ramach All Star Jam graliśmy wiele różnych coverów. Mogłam wtedy zobaczyć, jak wszechstronny jest on jako gitarzysta. Ponadto na scenie wytworzyła się między nami dobra chemia. Po koncercie zapytałam go, czy byłby zainteresowany zrealizowaniem ze mną albumu. Zgodził się wspólnie do tego przysiąść, aby zobaczyć, co z tego wyniknie. Kiedy okazało się, że nam wychodzi, napisaliśmy wspólnie całą płytę. Album był już napisany w 2008r., ale dopiero po dziesięciu latach udało wam się go nagrać i wydać. Czy w międzyczasie wprowadziliście jakieś zmiany do stworzonych utworów? Właściwie to nie. Przerwa w działalności After Forever ostatecznie przerodziła się w rozpad grupy i głównie z tego powodu nie mogliśmy w tym czasie kontynuować projektu. Mieliśmy już wówczas napisane wszystkie kawałki, a nawet nagrane partie perkusji. Kiedy więc w 2016r. znów nawiązałam kontakt z Jornem Viggo, wiedząc, że będę miała przerwę z Nightwish w 2017r., przejrzeliśmy po prostu naszą muzykę, aby zobaczyć, czy nadal jest świeża i dobrze brzmi. Nie mieliśmy już wystarczająco dużo czasu na pisanie, tylko na drobne poprawki i wydanie krążka. Na szczęście ta muzyka nadal brzmiała dobrze. Oczywiście nanieśliśmy jakieś drobne zmiany, pewne rzeczy zresztą naturalnie rodziły się przy nagraniach. Właściwie tylko jeden utwór zyskał nowy wokal i melodię, a jeden tekst został napisany na nowo. Resztę mogliśmy użyć w takiej formie jak była, nawet nagraną już perkusję. W ciągu tych dziesięciu lat dołączyłaś do Nightwish, a na koncertach pokazujesz, że jesteś naprawdę wszechstronnie uzdolniona wokalnie. Czujesz dużą ewolucję w swoim głosie i jego mocy przez ten czas? Tak. Nie wiem, czy z powodu Nightwish, ale na pewno też ma to znaczenie. Chciałam zrealizować rockowy album, ponieważ już wcześniej zaczęłam eksperymentować z rockiem w After Forever. Potem, kiedy założyłam ReVamp, zaczęłam częściej stosować surowy i szorstki wokal, dochodzący nawet do growlu. Myślę, że to

ReVamp bardziej ukształtował mnie w tym kierunku niż Nightwish, chociaż rzeczywiście w Nightwish mogłam stosować różne style śpiewania. Mogłam używać dźwięków wypracowanych w różnych okresach kariery w zależności od tego, czego dana piosenka potrzebowała. W pełni się jednak z tobą zgadzam, że wspaniale było nagrać ten album w 2017r., a nie w 2008r., bo czuję, że teraz wykonałam dużo lepszą robotę niż zrobiłabym to dziesięć lat temu. Skąd pomysł na nazwę grupy Northward? Czy ma ona związek z Twoją fascynacją Europą Północną?

żemy w nim zauważyć nawiązania do stylu Skunk Anansie czy Foo Fighters. Oczywiście, ale przy pracy nad płytą słuchaliśmy rocka z różnych okresów. Niektóre z tych wpływów są bardziej oczywiste, jak Foo Fighters i Skunk Anansie, ale czerpałam też inspirację np. z Alter Brigde. Jorn Viggo zainspirował się z kolei takimi grupami jak Led Zeppelin czy Deep Purple. Można wymieniać dużo grup, niektóre już zapomniałam, bo to wszystko działo się 10 lat temu. Słuchaliśmy bardzo wielu utworów, których wpływy objawiały się na różnych etapach pracy nad albumem. Dlatego też jest on tak różnorodny stylistycznie. W "Drifting Islands" możemy usłyszeć Cię w duecie z Twoją młodszą siostrą Irene. Często zdarza wam się wspólnie śpiewać, np. w czasie rodzinnych spotkań? Nieszczególnie, ale kilka razy miałyśmy okazję śpiewać razem na żywo. Nigdy jednak nie zrealizowałyśmy wspólnie żadnego albumu. Wielu ludzi z całego świata przez lata życzyło sobie usłyszeć nas wspólnie na płycie. Słyszeli nas razem na koncertach czy na DVD, ale nigdy na studyjnym albumie. Kiedy więc zastanawialiśmy się nad tym, kto byłby najlepszym duetem do "Drifting Islands", wybraliśmy moją siostrę. Album promują utwory "While Love Died" i "Get What You Give". Czy uznaliście, że to właśnie te piosenki są najbardziej reprezen -

Foto: Northward

Northward dosłownie znaczy "iść na północ". To określenie wydało mi się bardzo przyjemne. Jorn Viggo jest z Norwegii, więc kiedy zaczęłam z nim pracować, podróżowałam do Norwegii niemal co miesiąc. Kilka lat później dołączyłam do fińskiej grupy, a w czasie trasy koncertowej Nightwish poznałam mojego męża, który jest Szwedem. Teraz mieszkamy razem w Szwecji, więc można powiedzieć, że zawędrowałam na północ. Wspólnie zresztą stwierdziliśmy, że słowo związane z północą będzie do nas pasować. Ta nazwa nie ma jednak związku z tematyką naszych utworów, po prostu ma dla nas osobiste znaczenie. Jak mogłabyś opisać swoje główne wpływy i źródła inspiracji przy tworzeniu krążka? Mo-

tatywne z płyty? Z reguły przy doborze singli chciałbyś, aby to były najbardziej reprezentatywne piosenki. Kiedy tworzysz zróżnicowany stylistycznie album, ten wybór może być utrudniony. Pierwszy utwór na płycie i zarazem pierwszy singiel, czyli "While Love Died", najbardziej obrazuje nasze brzmienie, ale oczywiście nie pokazuje wszystkiego. Dlatego cieszę się, że mogłam też wydać "Get What You Give" jako swego rodzaju uzupełnienie. Mamy też w planach trzeci singiel. Nie ukrywam, że ten dobór wiąże się trochę z moim osobistym gustem. Czy Northward jest jedynie projektem studyjnym, czy macie w planach jakieś koncer ty promujące płytę?

NORTHWARD

111


cznie zajmuję. Żeby mieć taki komfort potrzeba wieloletniego doświadczenia. Technika nie ma tu większego znaczenia, ale cieszę się, że ją też mam wypracowaną. A jak określiłabyś swoją osobowość - delikat na jak ballada czy ostra jak rockowe kawałki? Myślę, że jestem silną kobietą, ale z delikatnym sercem (śmiech). W listopadzie 2018 r. wraz z Nightwish zaw itacie do Polski w ramach Decades Tour. Nie jest to Twój pierwszy występ w naszym kraju. Masz jakieś szczególne wspomnienia związane z polskimi fanami? Polscy fani są bardzo głośni i bardzo cieszą się, że do nich przyjeżdżasz. W Polsce jest zupełnie inna energia na koncertach. Czułam ją podczas trasy z Nightwish i kilkakrotnie towarzysząc mężowi w czasie polskich koncertów Sabatonu. To prawdziwe szaleństwo w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Oni naprawdę rozumieją tę muzykę, cieszą się nią i podchodzą do niej z pasją. Nie mogę się już doczekać występu w Polsce i mam nadzieję, że znów pokażemy wspaniałe show, bo poprzednio mieliśmy tu wielką frajdę. A masz jakąś piosenkę Nightwish, której jeszcze nie zaśpiewałaś z zespołem, a bardzo byś chciała? Chyba nie. Szczerze mówiąc, w czasie ostatnich dwóch tras koncertowych przebrnęliśmy przez tyle utworów, że moja lista życzeń jest już w zasadzie spełniona. Żadna piosenka nie przychodzi mi obecnie do głowy. Wszystko, co najbardziej chciałam zaśpiewać, już zaśpiewałam.

Foto: Northward

Nie, na razie pozostanie on tylko projektem studyjnym. Jestem obecnie w trakcie trasy koncertowej z Nightwish, w przyszłym roku pracujemy nad nowym albumem, a potem ruszamy na kolejne koncerty. Aby stworzyć pełną kapelę (na razie jest nas dwoje), potrzebujemy więcej muzyków i ekipy, która wszystko zorganizuje. Przy koncertach jest naprawdę dużo pracy - po prostu nie mam na to czasu. Może chociaż jeden lub dwa koncerty? Nawet na jeden czy dwa specjalne koncerty potrzebujesz kapeli, ekipy organizacyjnej i kogoś, kto te koncerty zabukuje. Wiem, że pracowałaś jako nauczycielka śpiewu. Masz jakieś specjalne techniki czy zasady, które wykorzystujesz przy śpiewaniu? Tak, oczywiście. Uczyłam się śpiewu przez ponad sześć lat i sama uczę od 2003 r. Nie podążam za tylko jedną metodą wokalną, ale jeśli miałabym wskazać najbardziej skuteczną we współczesnym śpiewie, to byłaby to metoda duńskiej nauczycielki Cathrine Sadolin zwana kompletną techniką wokalną (ang. complete

112

NORTHWARD

vocal method). Indywidualną kwestią pozostaje jednak, czy ta technika zadziała, czy nie. Tak więc cieszę się, że w swoim życiu mogłam uczyć się różnych metod i technik. Głos jest nie tylko instrumentem, ale i pracą mięśni, więc generalnie cały czas muszę być w dobrej formie. Ten instrument stale mi towarzyszy, więc muszę uważać na to, co z nim robię. Mimo że mam bardzo silny głos i nie mam z nim wielu problemów, nie można wszystkiemu zapobiec. Dobre jedzenie, dobry sen, wewnętrzne szczęście i ćwiczenia głosowe - muszę o tym wszystkim pamiętać. W Nightwish, a teraz w Northward śpiewasz różnego rodzaju utwory. Czujesz się bardziej komfortowo w śpiewaniu ballad czy hardrock owych kawałków? Nie mam co do tego żadnych szczególnych preferencji. Czasem ballada może być bardzo trudna, a czasem rock może iść bardzo łatwo, ale może być też odwrotnie. Bardzo cieszę się, że mogę używać mojego głosu w różny sposób i czuję, że wypracowałam swój własny styl. Mogę być Floor niezależnie od tego, czym się muzy-

W 2013r. razem z pierwszą wokalistką grupy Tarją zaśpiewałaś "Over the Hills and Far Away", cover Gary'ego Moore'a nagrany przez Nightwish w 2001r. Jak wspominasz wspólny występ z jedną z Twoich poprzed niczek w zespole? To było bardzo miłe doświadczenie i cieszę się, że dostałam od niej zaproszenie. Przy okazji był to ważny komunikat dla fanów z całego świata, że lubimy się nawzajem i możemy tworzyć wspólnie piosenki. Historia Tarji z Nightwish nie ma na tę relację żadnego wpływu. Chociaż sama jestem teraz wokalistką grupy, nie ma między nami żadnej rywalizacji. Jesteśmy po prostu dwiema dziewczynami, które świetnie bawią się na scenie (śmiech). Wielu fanów Nightwish marzy, by kiedyś usłyszeć wspólnie na scenie wszystkie trzy wokalistki, ale to raczej niemożliwe… Nie sądzę, by kiedykolwiek to się wydarzyło (śmiech). W styczniu 2018r. wystawiłaś swoje sceniczne buty na aukcję w ramach odbywającej się w Polsce Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Jak dowiedziałaś się o tej inicjatywie i stałaś się jej częścią? To odbyło się za pośrednictwem polskiego fanklubu Sabatonu, być może wspólnie z fanklubem Nightwish, już nie pamiętam. Mój mąż Hannes przygotował kilka rzeczy na aukcję i zapytał mnie, czy mam coś, co chciałabym wystawić. Tak nawiązała się ta współpraca. Miałaś szansę podróżować po całym świecie z After Forever, ReVamp, a teraz z Nightwish. Udało Ci się znaleźć swój "raj na ziemi", ulu bione miejsce? Tak - mój dom w Szwecji! (śmiech) Kiedy gdzieś długo podróżujesz, wspaniale jest potem wrócić do domu. Tak więc, jeśli miałabym wy-


wszędzie. Jest to bardzo wygodne, ponieważ często jestem w trasie. Ćwiczę więc w hotelowym pokoju, na sali koncertowej, a nawet w busie (śmiech). Używam różnego sprzętu w zależności od sytuacji i dostępności. Taki trening dobrze działa na ciało i umysł!

brać ulubione miejsce, to zdecydowanie jest to mój dom z moją rodziną. Jesteś szczęśliwą żoną i matką, a przy tym cały czas podróżujesz z Nightwish i do tego jeszcze pracowałaś nad projektem Northward. Jak organizujesz swój czas - masz jakieś szczególne sposoby? Tak, po prostu robię, co do mnie należy. Oczywiście wszystko wymaga starannego planowania, ale jest to wykonalne. Nightwish nie jest kapelą, która strasznie dużo podróżuje. Owszem sporo gramy, ale mamy też dużo wolnego czasu dla siebie. Kiedy podczas przerw w trasie mogę przez chwilę pobyć w domu, nie muszę robić w nim zbyt wiele, więc sporo czasu poświęcam rodzinie i innym projektom. Muszę jednak przyznać, że album "Northward" miał zostać całkowicie skończony w zeszłym roku. To że w 2018r. nadal nad nim pracowałam pokazuje, że możesz wiele zaplanować, ale nie jesteś w stanie zaplanować wszystkiego. Niestety zazębiło się to z trasą koncertową Nightwish, ale na szczęście udało się to pogodzić.

Jesteś posiadaczką dosyć sporej ilości tatuaży. Mogłabyś powiedzieć nam coś więcej o ich znaczeniu? Wszystkie zostały wykonane przez tę samą artystkę z Włoch, Silvię Pretto. Każdy z nich ma indywidualne znaczenie, ale mam też jeden tatuaż związany z Nightwish na stopie i kostce. Reprezentuje on epokę "Endless Forms Most Beautiful" w moim życiu - pracę na płytą, trasę koncertową i związane z tym doświadczenia. Ma dla mnie naprawdę symboliczne znaczenie. Jest to specjalna pamiątka po moim pierwszym albumie nagranym z Nightwish.

artystami? Na tę chwilę nie, ale 7 września 2018r. ukazał się album amerykańskiego projektu Metal Allegiance Mike'a Portnoya, Marka Menghi, Davida Ellefsona i Alexa Skolnicka z moim udziałem. To ich druga płyta zatytułowana "Power Drunk Majesty". Poprosili mnie o zaśpiewanie drugiej części tytułowego utworu. Pierwszą część śpiewa wokalista Death Angel Mark Osegueda, potem jest solo Joego Sa-triani, a następnie wchodzę ja i śpiewam część, którą sama napisałam do istniejącej już linii melodycznej. A czy jest jakaś wymarzona współpraca, którą chcesz wcielić w życie? Nie mam takiej (śmiech). W tym momencie tak wiele się dzieje, że nie mam nawet czasu tworzyć nowych marzeń. Mam jednak nadzieję, że w końcu coś wymyślę (śmiech).

Jakie są Twoje plany na najbliższe miesiące i lata? W przyszłym roku będziemy nagrywać nową płytę. Tuomas napisał już większą część albumu, więc zaraz po zakończeniu trasy (z krótką przerwą na odpoczynek) przystąpimy do nagrywania demówek. Tak więc w 2020r. wracamy z kolejnym krążkiem i nową międzynarodową trasą koncertową.

Marek Teler

Masz jeszcze w planach współpracę z innymi

W takim razie cieszę się, że znalazłaś czas na wywiady i mam zaszczyt rozmawiać z Tobą na temat projektu. (Śmiech), dziękuję! Cieszę się, że mogę rozmawiać o Northward. Mam dziś akurat przyjemny domowy dzień. Robię szalone rzeczy z moją córką i z mężem, odpoczywam i pracuję w ogródku, a teraz zajmuję się promowaniem projektu. To dla mnie dobry balans. Pozytywne reakcje na Northward bardzo mnie cieszą, bo zupełnie różni się on od muzyki, którą dotychczas wykonywałam. Zabawne pytanie: Jaka był najdziwniejszy sen, jaki kiedykolwiek miałaś? Ostatnio śniło mi się, że śpiewałam i latałam w tym samym czasie, jednocześnie rozmawiając z foką. To było naprawdę dziwne! (śmiech) Dla chcącego nic trudnego - można się tech nicznie załatwić połączenie śpiewania z lataniem w czasie trasy koncertowej. Oczywiście! I jeszcze zabrać w trasę fokę, abym miała z kim pogadać (śmiech). Na scenie jesteś prawdziwym wulkanem energii. Czy uprawiasz jakieś sporty? Tak. Nie wiem, czy znasz coś takiego jak Les Mills. Uczą tego w większości szkół fitness w Europie, myślę, że w Polsce też. Ta technika pochodzi z Nowej Zelandii. Polega na grupowych lekcjach o nazwach body combat, body attack i body pump. Przez lata praktykowałam to w różnych szkołach fitness, ale w pewnym momencie miałam już dosyć ludzi krzyczących z podestu ludzi mówiących ci, co masz robić. Po pewnym czasie odkryłam jednak aplikację tej grupy, dzięki której mogę uprawiać te ćwiczenia

Foto: Northward

NORTHWARD

113


Dać się ponieść muzyce Aż dziesięć lat trzeba było czekać na następny album Into Eternity, ale Amerykanie powracają z tarczą, proponując na "The Sirens" mocarny, urozmaicony death metal w progresywnej odsłonie. W zespole nie śpiewa już Stu Block, chociaż pojawia się gościnnie w dwóch utworach, zastąpiony przez Amandę Keirnan. Gitarzysta Tim Roth przybliża wszystkie szczegóły mniejszych i większych zmian w Into Eternity: HMP: Poświęciliście na przygotowanie i stworzenie "The Sirens" mnóstwo czasu, ale wygląda na to, że czasem trzeba nieco się przy czaić, odczekać i zebrać siły, by ponownie uderzyć z pełną mocą, tak jak na tej właśnie płycie? Tim Roth: Zgadza się. Musieliśmy pokonać trochę przeszkód, ale zawsze staramy się myśleć pozytywnie i wiemy, że nasza muzyka koniec końców mówi sama za siebie. Dlatego też stworzenie tego albumu zajęło nam tyle ile miało zająć, jesteśmy więc bardzo podekscytowani tym, że dzień wypuszczenia go w świat jest już tak blisko! Pewnie ukazałby się on znacznie szybciej, już tak z sześć lat temu, gdyby nie zmiana na

ulubionych zespołów, więc byłem naprawdę szczęśliwy. Na okładce naszej drugiej płyty miałem na sobie nawet t-shirt z logo Iced Earth, jestem ich fanem od długiego czasu. Stu ma talent, cały czas słucham "Incorruptible" na replayu. Nie jest to jednak w pewnym sensie rozczarowujące, że ktoś wyrabia sobie markę w twoim zespole, po czym odchodzi do innej, znacznie popularniejszej grupy? Jasne, takie sytu acje mamy w życiu czy w biznesie/sporcie no stop, ale jednak bywa też, że ktoś odmawia: choćby John Bush Metallice, bo wolał grać z dobrymi kumplami w Armored Saint? Oczywiście, byłoby świetnie, gdyby Stu mógł zostać, ale w momencie w którym odszedł za-

była bezkonkurencyjna? Spotkaliśmy na swojej drodze dużo potencjalnych wokalistów z niepowtarzalnym talentem, ale z różnych powodów po prostu nie wychodziło. Niektórzy pochodzili z Europy, ale ciężko by nam było współpracować z kimś z drugiej strony oceanu. Byłem zaskoczony tym, ilu uzdolnionych ludzi oferowało nam swoje usługi. Wokalistka definitywnie zmienia dynamikę zespołu, ale myślę, że wszystko wyszło tak jak powinno, a rezultat mówi sam za siebie. Amandzie poszło świetnie! To bardzo uniwersalna wokalistka, dzięki czemu mogliście nieco poeksperymentować, pójść czasem w mniej oczywistym kierunku? Amanda ma szeroką gamę wokalną. Oprócz świetnego vibrato umie też śpiewać anielskim wręcz głosem, ale cały czas idziemy w tym samym kierunku i nie spodziewam się żadnych wielkich zmian w tej kwestii. Mamy partie akustyczne, klawiszowe, symfoniczne i heavy metal, wszystko w jednym, więc będziemy kontynuować to co robimy obecnie. "Sandstorm" i "Fukushima" publikowaliście jako single jeszcze z udziałem Stu, ale były to zbyt dobre utwory, by z nich rezygnować, stąd ich nowe wersje na "The Sirens"? Pierwszym utworem była "Fukushima", i to miał być nasz pierwszy singiel, dopóki nie napisałem "Sandstorm". Wtedy zdecydowaliśmy, że krótszy i bardziej chwytliwy kawałek będzie lepszym wyborem. Od tego momentu kontynuowaliśmy pisanie, tworzyliśmy nowe tracki, i zamierzaliśmy wydać je na jednym albumie. Czas zaczął nam jednak uciekać, co wyjaśnia opóźnienie między płytą a poprzedzającymi ją singlami.

Foto: Into Eternity

stanowisku wokalisty Into Eternity? Nie chodziło tylko o wokalistę, bo mieliśmy więcej możliwości wypuszczenia kolejnego albumu. Chodziło też o sprawy czysto biznesowe i problemy osobiste, ale masz rację, dzięki Amandzie daliśmy z siebie wszystko. Udało się, i teraz możemy pozwolić naszym fanom posłuchać tej płyty. Pamiętasz swoją pierwszą reakcję na słowa Stu: mam propozycję od Iced Earth, to dla mnie ogromna szansa? Tak, pamiętam, byłem bardzo szczęśliwy z tego powodu. Po pierwsze, Stu to mój brat i świat zasługuje na to, żeby usłyszeć jego wokal, bo zostanie jedną z wielkich gwiazd heavy metalu. Mało brakowało, a wybrałby inny zespół, a na niedobór propozycji narzekać nie mógł, ale tak czy siak wiedziałem, że będzie miał okazję śpiewać z kimś sławnym. Nie spodziewałem się, że będzie to Iced Earth, ale jest to jeden z moich

114

INTO ETERNITY

kończyliśmy większość tras koncertowych, więc to nic złego, że chciał rozwijać swoją karierę, zwłaszcza w momencie, w którym miał okazję taką jak dołączenie do Iced Earth. Wciąż jesteśmy przyjaciółmi, a takiej możliwości nie mógł odpuścić. Stu wybrał dobrze, a my wspieramy jego wybór. Na przestrzeni 2011-14 roku mieliście kilka zmian składu, co pewnie też opóźniało prace nad "The Sirens"? Częściowo tak, ale to nie jedyny powód. Członkowie zespołu mieli pewne problemy osobiste i życiowe. Owszem, zmiany w składzie nie pomogły, ale teraz jest znacznie lepiej, do tego od 2012 roku skład pozostał bez zmian. Wokalistka za wokalistę - planowy zabieg, chęć diametralnej zmiany muzycznego oblicza grupy, czy też po prostu nie zgłosił się żaden dobrze śpiewający facet, a Amanda Keirnan

Stu wziął jednak udział w nagraniu tej płyty jako gość, co potwierdza, że rozstaliście się w zgodzie? Tak, jak mówiłem wcześniej, Stu jest dla nas jak brat, jest więc mile widziany jako gość w każdym kawałku, a to, że mógł gościnnie wystąpić na aż dwóch na "The Sirens" było wspaniałe. Pomógł nam też z demem na którym było kilka jego utworów, napisał też pierwszy wers tekstu do "Nowhere Near". Cały czas rozmawiamy i widujemy się, bo mieszka dziesięć minut drogi ode mnie. Zaprosiliście też gitarzystę Glena Drovera uznałeś, że warto urozmaicić gitarowe partie jeszcze bardziej, dodać im większego kolorytu? To był pierwszy raz, gdy zaprosiliśmy kogoś na gościnny występ. Mieliśmy całą masę szczęścia, że Glen zgodził się zagrać dwie solówki w "Fingers Of Psychosis". Myślę, że był to swoisty powiew świeżości. Na pewno urozmaica to słuchanie tej płyty. Ogromne dzięki dla Glena i wszystkich, których gościliśmy na "The Sirens".


W przeszłości miewaliście już na płytach długie utwory, choćby "Black Sea Of Agony", ale tym razem na "The Sirens" aż roi się od takich rozbudowanych kompozycji, bo jest ich aż sześć - skąd decyzja pójścia w tym bardziej progresywnym kierunku? W przypadku tego albumu zdecydowaliśmy się na nie edytowanie większości kawałków. Chodziło po prostu o to, żeby te utwory same się płynnie rozwijały, zamiast zmieniania ich struktury. Musieliśmy oczywiście tu i ówdzie poprawić kilka rzeczy, żeby utwory były epickie, ale dać się ponieść muzyce było ogromną przyjemnością, więc po prostu dodawaliśmy tyle ile chcieliśmy. W przeszłości otrzymaliśmy kilka recenzji dotyczących dwóch pierwszych płyt, które narzekały na brak długich, epickich utworów, co poprawiliśmy na naszej trzeciej płycie "Black Sea Of Agony". Recenzenci rzucili nam wyzwanie, a my zdołaliśmy mu sprostać. Niemniej jednak myślę, że miejscami nas poniosło i przy następnym albumie musimy zastosować pewną dozę umiaru. Progresywny death metal - brzmi nieźle, jako np. hasło na okładkowym stickerze, ale fakty cznie coś w tym jest, że z czasem i ze wzrostem umiejętności proste naparzanie przestaje satysfakcjonować, chce się czegoś więcej i "The Sirens" jest tego efektem? Melodic/progressive death metal jest dosyć trafnym opisem stylu Into Eternity. Kategoryzacja zespołów nigdy nie jest czymś łatwym, a z nami musi być jeszcze trudniej. Ten album zawiera też przecież świetną grę na gitarze akustycznej, fortepianie oraz pełne rozmachu, symfoniczne partie, więc nie można nas łatwo zaszufladkować, gdyż nasze brzmienie jest bardzo różnorodne. "The Sirens" jest, ogółem rzecz biorąc, bardzo szybkie i agresywne, dużo tam gry czysto technicznej, ale zwalniamy wtedy, kiedy tylko możemy. Z Century Media do M-Theory Audio: dla wielu to degradacja, ale z drugiej strony nie dość, że przez tych dziesięć lat sytuacja w muzycznym biznesie zmieniła się diametralnie, to do tego w niemieckiej firmie byliście zespołem

Foto: Into Eternity

jednym z wielu, gdy w M-Theory wygląda to zupełnie inaczej? Zgadza się, współpracowaliśmy z Century Media przez lata, współpraca była świetna, dali nam okazję do rozwoju poprzez rozgłos, który zapewnił nam przypływ fanów, za co jesteśmy bardzo wdzięczni. I ponownie masz rację, czasy się zmieniły, teraz współpracujemy z M-Theory Audio, dziękujemy im za to, że chcą wydać ten krążek! Marco, właściciel naszej nowej wytwórni, był też kierownikiem amerykańskiego oddziału Century Media, więc znamy się od lat, co spowodowało, że ten wybór był oczywisty. W pewnym sensie stoicie teraz przed nie lada wyzwaniem, bo musicie przypomnieć o sobie dawnym fanom i pozyskać tych młodszych, którzy zaczęli słuchać muzyki w tym okresie, kiedy było o was cicho - to trudne, ale i też bardzo motywujące do dalszej pracy, dawania

z siebie wszystkiego na koncertach? Zgadza się, jest to wielkie wyzwanie, ale uważamy, że nie mamy nic do stracenia. Graliśmy już na całym świecie, jeździliśmy w trasy z naszymi ulubionymi zespołami, takimi jak Symphony X, Megadeth, Nevermore i Dream Theater. Teraz chcemy wydawać albumy dla fanów i jeździć w trasy kiedy to możliwe. To będzie ekscytujący czas! Będzie ich pewnie w sezonie jesiennym więcej, a w przyszłym roku promocja "The Sirens"też będzie pewnie trwać w najlepsze, aż do zakończenia letnich festiwali? Racja. Chcemy grać tam, gdzie się da. Festiwale będą świetną opcją, więc nie możemy się doczekać tego, co przyniesie przyszłość. Dzięki dla wszystkich fanów za długotrwałe wsparcie! Keep it Metal! Wojciech Chamryk, Jakub Krawczyk, Natalia Skorupa

Foto: Into Eternity

INTO ETERNITY

115


historii muzyki. Jak dotąd te metody działają świetnie i nie zamierzamy tego zmieniać.

Słyszę muzykę w swojej głowie Każdy zespół ma swój sposób tworzenia muzyki. U jednych najpierw powstaje linia melodii, potem do tego pisze się tekst itd. Inni zaczynają zaś od tekstu. Necrytis jest zespołem, który ma dość oryginalny sposób tworzenia swych utworów. O tym sposobie pracy oraz nowym albumie "Dread En Ruin" dość dokładnie opowiedział nam śpiewający perkusista Necrytis - Shane Wacaster. HMP: Shane, w Necrytis grasz na perkusji i jednocześnie śpiewasz. Powiedz mi, to jakaś przemyślana koncepcja czy może więcej w tym przypadku? Shane Wacaster: Czysty przypadek. W kilku zespołach, w których występowałem wcześniej zdarzało mi się robić chórki. Czasem zdarzało mi się przejąć rolę głównego wokalisty, ale były to naprawdę okazjonalne przypadki. Były to głównie covery Van Halen albo Led Zeppelin. Kiedy zakładałem zespół Sue's Idol, stanowisko wokalisty było zarezerwowane dla mnie, gdyż to ja byłem autorem tekstów oraz wymyśliłem większość linii melodycznych. Początkowo chciałem zatrudnić jakiegoś wokalistę a samemu skupić się na perkusji, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Wyrobiłem sobie jednak głos na tyle, że byłem w stanie zaśpiewać na dwóch albumach Sue's Idol. Uznałem, że mój wokal jest na tyle dobry, bym zaczął szukać miejsca, gdzie mogę zrobić z niego naprawdę dobry użytek. To było jedną z przyczyn powstania Necrytis. Pracuję ciągle nad swoim głosem i mam świadomość, że przede mną naprawdę jeszcze sporo pracy. Wspomniałeś o swoim drugim zespole Sue's Idol. Mógłbyś coś więcej o tej kapeli opowiedzieć? Sue's Idol powstał na przełomie lat 2012 i 2013. W czerwcu 2014r. nagraliśmy pierwszy album ("Hypocrits And Mad Prophets" - przyp. red.), drugi natomiast na początku roku 2016 ("Six Sick Senses" - przyp. red.). Sue's Idol to nawiązanie do słowa "suicidal". Zauważyłem, że to słowo bardzo często występuje w moich tekstach, tytułach piosenek itp. Co ciekawe, debiut Necrytis ("Countersigns", 2017) miał być trzecim albumem Sue's Idol wydanym przez Crushing Notes Records. Kiedy już wszystko zdawało się być dogadane, nasz gitarzysta zaczął angażować się w wiele innych muzycznych projektów. Z czasem niektóre z nich stały się dla niego dużo bardziej priorytetowe niż Sue's

Idol. Sytuacja ta otworzyła drzwi Toby'emu Knappowi i postanowiliśmy stworzyć osobny projekt. Tak w wielkim skrócie powstał Necrytis. Powiedz mi jak łączysz grę na perkusji i śpiewanie podczas występów na żywo? Może ciężko w to uwierzyć, ale nie zagraliśmy jeszcze ani jednego koncertu. Ale jeżeli do tego dojdzie, to zajmę się wokalem. Za bębnami siądzie perkusista sesyjny. Utwory Necrytis są zbyt skomplikowane, by je grać i śpiewać jednocześnie. Może "Blood In The Well" albo "Heresiarch Profane" jeszcze dałbym radę, ale na pewno odpadłbym przy "Necrytis", "Praetorian X" czy "Countersigns". Na dzień dzisiejszy raczej nikt nam nie pozwoliłby zagrać dłużej niż te 3040 minut. W tym czasie moglibyśmy zagrać 4-5 utworów. W sumie dobre na początek. Toby udzielał się w ogromnej liczbie zespołów grających bardzo różne odmiany metalu. Czy jego doświadczenie oddziałuje na twórczość Necrytis? Toby to profesjonalista, który bez trudu potrafi się wstrzelić w różne muzyczne style. W naszych utworach można znaleźć pewne wpływy stylu grupy Ownward, dawnego zespoły Toby' ego. Jak się dobrze wsłuchasz w naszą muzykę, to zauważysz, że pewne riffy brzmią trochę black metalowo (bo przez takie kapele Toby się przewinął). Choćby wstęp do utworu "Blood In The Well". Co ciekawe, Toby tworzy riffy do... nagranych wcześniej wokali. Jest to całkowicie niekonwencjonalne podejście do tworzenia utworów. Szczerze mówiąc nie słyszałem o żadnej innej kapeli, która pracuje w ten sposób. Przynoszę mu nagrany wokal oraz perkusję (gitary słyszę w swojej głowie), a on dorabia do tego partie gitar. To co robi jest po prostu genialne! Nie znam drugiego muzyka, który bazując na samej perkusji i wokalu, potrafiłby dorobić partie gitar, basu a czasem klawiszy. Toby za parę lat powinien mieć swoje miejsce w

Znajdujecie czas na te wszystkie projekty? Który z nich jest dla Was priorytetem? Sue's Idol w tej chwili ma przerwę w działalności. Ciężko mi powiedzieć ile ona może trwać. Co więcej, nie wiem nawet czy w ogóle powrócę jeszcze do tego projektu. Co do działalności Toby'ego, to musisz wiedzieć, że to jest maniak, który żyje muzyką i na to zawsze znajdzie czas (śmiech). Chociaż niektóre jego zespoły, jak Affrikor czy Waxen też zaprzestały działalności. Ale wiele innych ciągle jest aktywnych i każdym z nich Toby się realizuje. To bardzo kreatywna osoba. Jeśli chodzi o mnie, to Necrytis jest zdecydowanie numerem jeden. I uważam, że gdybyśmy zaczęli grać koncerty, Toby również zacząłby traktować Necrytis jako swój priorytet. Ale do tego jeszcze daleka droga. Jak zapewne zauważyłeś obaj narzucamy bardzo szybkie tempo swojej pracy. Pierwszy album Necrytis czyli "Countersigns" ukazał się we wrześniu 2017r. "Dread En Ruin" natomiast miał swoją premierę 29 czerwca 2018r. Zatem dzieli je niecały rok. Niedawno wysłałem Toby'emu szkice utworów na nasz trzeci album, który, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, powinien ukazać się w marcu przyszłego roku. Zobacz, trzy pełne albumy w ciągu 18 miesięcy. Ale przyznam Ci się, że w naszej pracy nad muzyką nie oszczędzamy się. Potrafię dzień w dzień pracować w studio po 16 godzin i wcale nie sprawia to, że czuję się zmęczony. To chyba lepsze niż praca przez trzy lata nad "pomysłami", nieprawdaż? Porozmawiajmy o Waszym ostatnim albumie "Dread En Ruin". Co to za postacie, które spoglądają na nas z okładki? Kilka dodatkowych postaci zostało tam dodanych do pierwotnej wersji. Jest to coś w rodzaju szopki z alternatywnej rzeczywistości. Możemy tam na przykład zobaczyć kozła koronującego małego kosmitę na mesjasza. A może to dzieje się w naszej rzeczywistości, gdzieś w lesie z dala od ludzkich oczu... Kto jest autorem tej grafiki? Autorem jest francuski grafik Jean Paul Fournier. Naprawdę fajny gość z wypaczonym poglądem na świat. Dlatego idealnie się dogadujemy (śmiech)! Wysłał mi oryginalną wersję, którą wykonał wiele lat temu i powiedziałem mu, że chcę ten projekt trochę podrasować, gdyż pierwotnie grafika była czarno-biała i bardzo ponura. Zgodził się bez większych obiekcji. Zrobił milion okładek albumów i książek i został

Foto: Necrytis

116

NECRYTIS


wielokrotnie doceniony przez znawców. Poznaliśmy się w sieci. Okazało się, że podzielamy zainteresowania zjawiskami nadprzyrodzonymi oraz spiskowymi teoriami świata. Słuchając "Dread En Ruin" odnoszę wrażenie, że czasem brzmicie bardzo surowo, czasem podchodzicie pod styl NWOBHM, a czasem uciekacie w bardzo progresywne rejony. Które oblicze waszej muzyki jest Ci najbliższe? Muzyka sama w sobie. Wszystko, co wymieniłeś przecież nią jest. Mogę błędnie cytować Jimmy'ego Page'a, ale to prawda. Jeśli przyjmiemy tradycyjną formułę heavy metalu dla konkretnego utworu, po prostu to robimy. Jeśli utwór wymaga pójścia w progresywne rejony, to pójdziemy tą drogą. Tak długo, jak nie stanie się to powtarzalne i nudne. Martwiłem się, że "Call Us Insanity" będzie nudne z powodu powtarzalnego przejścia i wielokrotnie powtarzanego refrenu na końcu. Zaskoczyło mnie, iż ludzie w recenzjach i komentarzach na Internecie często wspominają ten utwór jako najlepszy na płycie. Natomiast dla mnie osobiście produkcja schodzi na dalszy plan. Dziś jest wiele zespołów, których muzyka charakteryzuje się najdoskonalszą produkcją. Brzmią niesamowicie dzięki temu, że ogromną ilość czasu i pieniędzy poświęcają właśnie produkcji, ale... łatwo je zapomnieć. Nowoczesna produkcja sterylizuje ich brzmienie i pozbawia je osobowości. Tak wiele studiów używa oprogramowania do reampingu, korekcji wokalu i oprogramowania zastępującego bębny, a oni wybierają te same dwa lub trzy dźwięki na gitarę, bas i werbel, że wszystko zaczyna brzmieć tak samo. Słyszałem wiele opowieści o fanach rozczarowanych koncertem swojej ulubionej kapeli, ponieważ zespół bez tej sterylnej produkcji i nie brzmi tak dobrze. Chciałbym uzyskać coś dokładnie przeciwnego. Świetnym przykładem jest Motorhead. Jestem pewien, że Lemmy mógł uzyskać najlepszą możliwą produkcję na wielu swoich wydawnictwach, ale nigdy tego nie zrobił. Gdy Motorhead grał na żywo, fani szli tam z oczekiwaniem odtworzenia tego, co mogą usłyszeć na albumach, ale niejednokrotnie zamiast tego byli zaskoczeni, ponieważ Motorhead na żywo był zawsze lepszy niż na płycie. Było tak głośno i wyraźnie, że zastanawiałeś się "dlaczego nie brzmią tak na swoich albumach?". A potem zdajesz sobie sprawę, że to wszystko było częścią ich planu. Ozdobniki, przejścia, chórki muszą być chwytliwe i w zasięgu fanów, żeby móc śpiewać, co jest dla mnie idealne, ponieważ większość naszych fanów prawdopodobnie śpiewa moje utwory lepiej ode mnie (śmiech). Nasza formuła opiera się na tym, czego lubimy słuchać. Jestem perkusistą, ale nie chcę by był to instrument wiodący. Nie chcę, żeby perkusja przyćmiła gitary, ponieważ to one tworzą w dużej mierze dany utwór, więc staram się trzymać przede wszystkim podstawowych tonów, aby pozwolić piosenkom oddychać. Kogo widzisz jako grupę docelową swojej twórczości? Oldschoolowi metalowcy lub raczej ludzie o otwartych umysłach i szerokich muzycznych horyzontach słuchający bardziej progresywnej muzyki. Z zadowoleniem oświadczam, że jesteśmy otwarci zarówno na jedną, jak i drugą grupę odbiorców. Sercem jesteśmy oldschoolowymi metalowcami. Nie piszemy muzyki progresywnej. Cała ta progresja wychodzi sama podczas tworzenia. Kawałek "Blood In The Well" brzmi trochę jak Iron Maiden z okresu "Killers". Wiesz, Iron Maiden jest zespołem, którego słu-

cha wiele osób nawet nie będących fanami metalu. Płytę "The Number Of The Beast" pierwszy raz usłyszałem, gdy miałem 13 lat. Natępną "Piece Of Mind", gdy miałem 14. Przyznam Ci się, że słuchając tego albumu, zawsze pomijałem pierwszy utwór "Where Eagles Dare". Jak dla mnie jest on zdecydowanie za ciężki (śmiech). Ale zgodzę się z Tobą, że w naszej produkcji słychać zdecydowanie inspiracje Maidenami z okresu "Killers" i debiutu. Cieszę się, że to dostrzegasz, ponieważ jak już powiedziałem, jesteśmy olschoolowcami! (śmiech). Chwalicie się również, że inspirujecie się również takim wykonawcami, jak Queensryche, Fates Warning, a nawet Jethro Tull. Co sprawiło, że kształtowanie się Twojego gustu muzycznego poszło akurat w tym kierunku? Wszystko zaczęło się od klasycznego heavy. Wielu młodych ludzi na początku fascynacji metalem słucha Ozzy'ego, Judas Priest, Black Sabbath oraz podobnych grup. Z czasem jednak to nie wystarcza i apetyt rośnie. Wtedy można sięgnąć po Helloween, Fates Warning i podobnych rzeczy. Darzę takim samym szacunkiem heavy metal, jak i rock/ metal progresywny. Jako czternastolatek pierwszy raz usłyszałem zespół Queensryche a konkretnie ich "Deliverance". Było to coś innego, niż wszystko czego słuchałem dotychczas. Następnym progresywnym zespołem, który zrobił na mnie ogromne wrażenie był Fates Warning. Zacząłem od albumu "No Exit", następnie było "Pararells" oraz "Perfect Symmetry". W progresywnym graniu podoba mi się to, że jest tam wiele połamanych struktur, przejść, powrotów do motywów, o których słuchacz już zdążył zapomnieć. I mimo to często zostawiają pewien niedosyt. Natomiast struktura typowego kawałka heavy metalowego to zwrotka/refren/solówka/ refren. Dla muzyków, którzy chcą się rozwijać to trochę za mało. Album kończy się trzynastominutową suitą zatytułowaną "Heresiarch Profane". Skąd pomysł na utwór tak rozbudowany i tak eksperymentalny utwór? Jak już wspomniałem, często słyszę muzykę w swojej głowie. Nawet jak się kładę spać albo wstaję rano. Nawet w takich sytuacjach muszę je szybko nagrać, bo inaczej te pomysły się rozmyją i nic z nich nie zostanie. Czasami budzę się mając w głowie gotowy tekst. Bywa, że jest on w formie często powtarzanej mantry. Dlatego też zawsze trzymam notes i długopis przy łóżku. To klawiszowe intro powstało w mojej głowie na koniec ciężkiego dnia, gdy zasypiałem. Chińskie cymbały oznaczają nadejście muzy, która zabiera mnie w podróż przez moje sny oraz koszmary. Jest to idealne zakończenie albumu, gdyż odwołuje się do źródła naszej twórczości.

Skąd bierzesz inspiracje do swoich tekstów? Z książek, filmów, czy własnych przemyśleń? Głównie z własnego doświadczenia a przede wszystkim ze snów. W drugiej kolejności jest literatura. Na przykład utwór "Oddyssey Divine" jest opisem mojego snu. Zobaczyłem tam postać przypominającą anioła. Objęła mnie swoim skrzydłem i wyruszyliśmy w kosmiczną podróż biliony lat świetlnych od nas. Dryfowaliśmy w przestrzeni i podążaliśmy w stronę słabo widocznego fioletowego punktu. Postać ze snu powiedziała mi, że ta fioletowa poświata to początek czasu. Bardzo ciężko jest mi opisać uczucie, które towarzyszyło mi, gdy się obudziłem, ale nigdy wcześniej czegoś tak przyjemnego nie doświadczyłem. "Call Us Insanity" napisałem pod wpływem książki Anthony'ego Burgessa pod tytułem "Rozpustne Nasienie". Pozwoliłem sobie jednak na potraktowanie przewodniego tematu trochę w oderwaniu od treści tej powieści. Chodzi o kontrolę płodności przez rząd, gdzie posiadanie więcej niż jednego dziecka jest surowo karane. Grupa posłańców z innego wymiaru ma jednak plan ocalenia ludzkości i zdradzenia jej tajnych technologii. Ogólnie uwielbiam fantasy, horrory, science fiction, okultyzm, magię i podobne klimaty. Na następnej płycie znajdzie się utwór inspiroiwany powieścią "Carrion Comfort" Dana Simmonsa. Genialna książka! Polecam. Porównując "Dread En Ruin" z "Countersigns" dostrzegasz spory postęp? Zdecydowanie. "Countersigns" to concept album skupiający się na tematyce życia po śmierci i kwestii reinkarnacji oraz naszego wpływu na to, co się dzieje po tym, jak umrzemy. Muzycznie był to album znacznie prostszy. "Dread En Ruin" jest bardziej progresywny, a utwory są dużo bardziej rozbudowane. Bartłomiej Kuczak

NECRYTIS

117


Miła niespodzianka dla każdego? - Jest to coś w rodzaju wyzwania połączonego z duża ilością zabawy - tak o najnowszej płycie Mystic Prophecy mówi gitarzysta Markus Pohl. Ale chociaż zespół włożył w przygotowanie "Monuments Uncovered" sporo pracy, to jednak w większości przypadków nowe wersje znanych przebojów w wydaniu Niemców nie powalają niczym szczególnym, stawiając to wydawnictwo na pozycji wątpliwej atrakcji dla najbardziej oddanych fanów Mystic Prophecy: HMP: "Monuments Uncovered" to wasz dziesiąty album studyjny - to dlatego zdecydowal iście się na coś innego niż kolejna płyta z pre mierowym materiałem? Markus Pohl: To akurat stało się przypadkowo. Początkowo myśleliśmy o przygotowaniu bonusowych utworów na nasz dziesiąty album, być może specjalnej edycji z wyjątkowymi coverami niemetalowych utworów. Myśleliśmy, że będzie to miła niespodzianka dla każdego. Później dopiero okazało się, jak poważne jest to pod względem kompozycyjnym przedsięwzięcie. Do utworów takich jak "You Keep Me Hangin' On", "Are You Gonna Go My Way" czy "Hot Stuff" dodaliśmy własne metalowe riffy, by uchwycić sens każdej z tych piosenek. Myśleliśmy o każdej partii utworu z osobna, "wywracaliśmy" piosenkę na lewą stronę i czasem aranżacja była jedyną rzeczą, której nie zmienialiśmy. Pokazaliśmy efekty naszej pracy reszcie zespołu i wspólnie zdecydowaliśmy, że te piosenki zasługują na więcej niż bycie tylko bonusem, więc postanowiliśmy stworzyć z nich cały album. Każdy muzyk ma swych ulubionych artystów pod wpływem których sam zaczął grać, ukochane płyty bądź utwory, jednak nie każdy decyduje się na zebranie ich na płycie. Co przekonało was do takiego kroku? Cóż, mogę mówić tylko za siebie, ale Donna Summer czy Kim Wilde nie mieli na to wpływu, nawet jeśli podobają mi się ich piosenki.

Słuchaliśmy tych piosenek gdy dorastaliśmy: w radio, na imprezach, w szkole i innych miejscach. Przywołują one uczucia, które odczuwaliśmy słuchając tych piosenek w naszej młodości. Poza tym chcieliśmy zrobić covery piosenek niemetalowych, bo jest to dla nas coś zupełnie nowego. Jest to coś w rodzaju wyzwania połączonego z duża ilością zabawy. Ostatnie zmiany składu też pewnie nie ułatwiały wam pracy nad nowymi utworami, gdy stworzenie "Monuments Uncovered" nie nas tręczało pewnie aż tylu trudności, nie wymagało aż tylu prób i okrzepnięcia obecnego składu, z trojgiem nowych muzyków? Wcale. Nowe technologie oferują mnóstwo możliwości. Można wiele doszlifować za pomocą internetu, Skype czy maili, a koniec końców każdy i tak musi ćwiczyć w domu. Więc gdy każdy wie co ma w danym momencie grać, nie trzeba grać tak dużo prób - parę weekendów i to tyle. Można ćwiczyć cały czas, ale dopiero koncerty są w stanie sprawić, że zespół zgra się ze sobą. To właśnie zrobiliśmy: graliśmy na wielu scenach i stawaliśmy się lepsi. Na jakiej zasadzie dobieraliście poszczególne utwory? Każdy sporządził swoją listę, czy też to raczej twój wybór, jako lidera grupy? Zrobiliśmy około dwudziestu piosenek, ale niektóre z nich nie brzmiały jak Mystic Prophecy. Nie mogliśmy wymyślić nowych riffów z odpo-

wiednim uderzeniem, graliśmy te piosenki w normalny sposób. Na koniec zebraliśmy wszystkie piosenki i wspólnie decydowaliśmy które z nich wydamy. Nie miało znaczenia czyj był pomysł na daną piosenkę. Jeżeli masz ogromne ego to nie jesteś odpowiednią osobą do bycia w zespole, dla takich ludzi o wiele lepsze są projekty solowe. Mystic Prophecy jest jednym zespołem, bez zbędnego zrzędzenia. Przesłuchaliśmy więc te wszystkie piosenki i wybraliśmy te najlepsze. To raptem dziesięć, a w wersji digi jedenaście utworów. Stworzenie tej listy wymagało więc pewnie pewnego wysiłku, żeby płyta nie była zbyt rozwleczona, a jednocześnie stanowiła zwartą całość? Jak już wspomniałem, trik polega na tym aby znaleźć balans pomiędzy zwyczajnym odtworzeniem piosenki, a stworzeniem coveru w stylu Mystic Prophecy. Mieliśmy dwadzieścia piosenek, spróbowaliśmy, te co nie dały rady, wywaliliśmy. Te fajne znalazły się na albumie. Tak samo jest w przypadku pisania albumu - piszę znacznie więcej utworów, a następnie pozbywam się przynajmniej połowy z nich, zanim podzielę się nimi z resztą zespołu. Z drugiej strony wydaje się, że stworzenie płyty z coverami wymaga mniej pracy niż stworzenie oryginalnego albumu. Mogę osobiście zapewnić, że nie jest to prawdą. Eksperymentowanie zajęło nam masę czasu. Sądząc po tytułach są tu utwory towarzyszące ci od dziecka, jak przeboje z wczesnych lat 70. "Get It On" T.Rex czy "Proud Mary" Creedence Clearwater Revival, czy nieco późniejsze "Hot Stuff" Donny Summer bądź "Because The Night" Patti Smith? Szczerze mówiąc "Proud Mary" czy "Get It On" nie były czymś czego słuchałem w momencie ich wydania. Byłem wtedy zbyt młody. "Hot Stuff" albo "Because The Night" były grane w radio kiedy zacząłem słuchać muzyki. Mogłeś je usłyszeć gdziekolwiek byś nie poszedł. Te piosenki odzwierciedlają klimat lat osiemdziesiątych. Posłuchaj oryginału: nie czujesz sprayu do włosów lub przyciasnych jeansów na nogach? Nie widzisz białych tenisówek na swoich stopach i neonowych świateł w każdej dyskotece? Tak jest... wspomnienia! I wydaje mi się, że mamy na tym albumie masę wspomnień z ponad trzech dekad. Oferujemy możliwość przeniesienia się do tamtych czasów, lub wypicia piwa i po prostu bawienia się dobrze. To jest to, co preferuję! Wygląda na to, że nie chciałeś, aby "Monuments Uncovered" stała się kolejną metalową płytą z oklepanymi coverami Purple, Sabbath, Maiden czy Priest, stąd takie właśnie wybo ry? To prawda. Zrobiliśmy parę coverów, głównie piosenek które naprawdę miały na nas wpływ. Jest to fajne, lecz chcieliśmy przygotować coś zupełnie innego. Nawet jeśli nie byliśmy pewni czy materiału wystarczy na pełnoprawny album, to cieszyliśmy się każdą chwilą spędzoną na pracy przy nim.

Foto: Mystic Prophecy

118

MYSTIC PROPHECY

Warto też zauważyć, że w latach 70. i 80. ubiegłego wieku listy przebojów i playlisty stacji radiowych nie były tak sformatowane i herme tyczne jak obecnie, dzięki czemu można było poznawać bardzo różną muzykę i z niej czer pać? Tak jest. Ale nie widzę tu różnicy pomiędzy metalem a popem. W dzisiejszych czasach ludzie poznając nową muzykę słuchają piosenki tylko raz. Jeżeli się nie spodoba za pierwszym


razem, to koniec. Jako kompozytor masz tylko jedną szansę. W latach osiemdziesiątych nie było aż tyle muzyki. Szedłeś do sklepu z płytami, kupowałeś album i słuchałeś go w kółko. Niektóre piosenki zaczynały ci się podobać dopiero po tygodniu lub dwóch. Takie coś już nie ma miejsca. Jest tyle muzyki w internecie, że od razu można przejść do następnej piosenki. Byłeś fanem Eltona Johna czy Mike'a Oldfielda, czy też jako nastolatek słuchałeś raczej cięższych kapel, a zainteresowanie twórczością w/w artystów przyszło później? Nigdy nie byłem ich prawdziwym fanem, ale podobają mi się niektóre z ich piosenek. Jest to część historii muzyki, coś w stylu wiedzy powszechnej. Były wszędzie i wciąż są hitami. Kiedy byłem młody wolałem słuchać metalu, od Ozzy'ego Osbourne'a do Morbid Angel czy Carcass. Jeżeli były przesterowane gitary, to ja tego słuchałem, a im szybciej i ciężej tym lepiej. Ale byłem jedyną osobą w moim otoczeniu, która słuchała metalu. Więc... jeżeli chciałem mieć jakąś dziewczynę to musiałem znosić inną muzykę (śmiech). Obecnie uwielbiam tych artystów. Szanuję ich jako kompozytor i zdaję sobie sprawę z pomysłów, które stoją za tymi hitami. Tak, nauczyłem się interesować tymi piosenkami dopiero później. Sięgnąłeś też po mniej oczywiste utwory, bo o Tokyo poza Niemcami naprawdę mało kto już pamięta, a był to przecież świetny zespół, zaś Billy Squier, był bardzo popularny, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, ale nie trwało to zbyt długo. Uznałeś, że "Tokyo" i "The Stroke" to zbyt dobre utwory, żeby pamiętali o nich tylko najbardziej zagorzali fani tych wykon awców? Nie wiem teraz nic o ludziach ani o tym co myślą. Jestem zupełnie inny, a przynajmniej tak o mnie mówią moi przyjaciele. Ale wydaje mi się, że to nie muzyka, bo jest tak jak dzisiaj: promocje, trasy koncertowe, występy, wywiady, magazyny itp. Wtedy nie było internetu, więc musiałeś być we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Było to nawet znacznie ważniejsze niż jest to dzisiaj. Jeżeli DJ'e cię pokochali, to miałeś swój czas na antenie radia i w dyskotekach. Co ciekawe przeważają na tej płycie starsze utwory: z nowszych mamy tylko "Are You Gonna Go My Way" Lenny'ego Kravitza i "Space Lord" Monster Magnet - czyżbyś nie znajdował dla siebie niczego interesującego we współczesnej muzyce? W dzisiejszych czasach też jest cała masa fajnej muzyki. I uwierz mi, byłbym w stanie znaleźć dla niej jakieś riffy, lecz nie pasowały one do konceptu, który wybraliśmy. Próbowaliśmy zmienić aranżacje piosenek, które były hitami w czasach, gdy dorastaliśmy. Nie wpadliśmy nawet na pomysł by brać pod uwagę piosenki z ostatnich dziesięciu lat. Uważam, że jest to dobre, tak długo, jak mój wokalista nie będzie musiał śpiewać o parasolach! (śmiech) No tak, Rihanna (śmiech). Ale może próba stworzenia czegoś na bazie piosenek np. Britney Spears czy Jennifer Lopez byłaby ciekawym eksperymentem, dzięki czemu zaczęłyby się nadawać do słuchania? (śmiech) Dobra rada! Lecz: nigdy nie mów nigdy! Children Of Bodoom zrobili cover Britney Spears i wiem też, że są dobre rockowe czy metalowe covery muzyki współczesnej. Ich kompozytorzy zrobili kawał dobrej roboty, aranżacja i kompozycja są świetne i tak długo jak pio-

Foto: Mystic Prophecy

senki nie opierają się na jednym efekcie specjalnym lub bicie, to możesz przerobić je w swoim stylu. Nie eksperymentowaliście z aranżacjami, nie kombinowaliście, starając się oddać ducha ory ginałów wybranych utworów, domyślam się więc, że miał to być również wasz hołd dla ich autorów? Prawie masz racje! Ten album jest pierwszą płytą Mystic Prophecy, na której znajduje się gitara akustyczna. Ale jednym z głównych powodów dla których nie chcieliśmy używać akordeonu lub innych dziwnych instrumentów było to, że te piosenki powinny odzwierciedlać nasz własny styl. To jest coś, co nigdy nie ulegnie zmianie. Wzięliśmy fragmenty utworów, zagraliśmy je na gitarach, perkusji i basie, czasem grałem dodatkowe partie na gitarze, i efekt brzmiał jak my, więc na to się zdecydowaliśmy. Cover z podobiznami wykonawców oryginałów zamieszczonych na "Monuments Uncovered" to wasz pomysł, czy inicjatywa Dušana Markovica? Fajnie to wygląda, bez dwóch zdań! Wydaje mi się, że był to pomysł Lia - jest on niczym wulkan z pomysłami. Ma wizję, a następnie wprowadza ją w życie. Nie należy wtedy próbować go zatrzymać, bo wybuchnie jeszcze bardziej. Podziwiam jego dar i jego energię. W taki sposób funkcjonuje Mystic Prophecy. Każdy z nas daje z siebie jakby ogromny potok lawy, a on jest wulkanem, który trzyma wszystko w kupie, by następnie wystrzelić w odpowiednim kierunku. Podążając tą drogą, każdy album staje się eksplozją.

chwilę jesteśmy w trakcie małej trasy po festiwalach w celu promowania tej płyty. Wydaje mi się, że będziemy grać jedną czy dwie piosenki od czasu do czasu, jest to fajne i podoba się ludziom, a na tym zależało nam najbardziej. Pewnie macie też już pierwsze pomysły na pełnoprawnego następcę płyty "War Brigade", bo przecież zawsze byliście jednym z najbardziej aktywnych zespołów współczesnej sceny, wydając kolejne albumy co rok-dwa? Jesteśmy w trakcie komponowania kawałków na nasz następny album. Wciąż jest przed nami mnóstwo pracy, ale wydaje mi się, że jakoś pod koniec roku powinniśmy wejść do studia z tym materiałem. Nie ma pośpiechu i jeżeli nie uda nam się rozpocząć nagrywania w tym roku, to zrobimy to w następnym. Tylko jedna rzecz jest pewna - będzie to kolejna eksplozja i mamy nadzieję, że spodoba się naszym wszystkim fanom! Wojciech Chamryk, Paweł Gorgol, Paulina Manowska

Planujecie koncerty promujące ten album, czy też "Monuments Uncovered" pozostanie tylko studyjnym wydawnictwem, czymś szczegól nym zarówno dla was, jak i dla fanów? Zrobiliśmy małą trasę koncertową, a na obecną

MYSTIC PROPHECY

119


Mrok i mistycyzm Przygotowując się do wywiadu z Janem Christianem Halbrodtem - klawiszowcem i autorem tekstów Mob Rules, przeanalizowałem sobie liryki z ostatniego albumu Niemców pod znamiennym tytułem "Beast Reborn". Okazało się, że mamy z Janem kilka wspólnych pozamuzycznych zainteresowań. Chodzi mianowicie o pewne kwestie z pogranicza oficjalnej nauki oraz pewnego mistycyzmu i zjawisk paranormalnych. Musiałem zatem poruszyć ten temat w poniższym wywiadzie. Ci, którzy te teorie uważają za bzdury, którymi nie warto sobie zaprzątać głowy również mogą spokojnie czytać, gdyż starałem się by ten wątek nie zdominował całkowicie rozmowy i wywiad miał czysto muzyczny charakter. HMP: Witaj. Mob Rules zdaje się być jednym z czołowych niemieckich zespołów grających heavy/power metal. Co jest powodem, że to akurat Niemcy dały nam kilka najlepszych zespołów w latach 80-tych i to samo dzieje się teraz? Jan Christian Halbrodt: Witam, a przede wszystkim dziękuję za docenienie! Zasadniczo jest to trudne pytanie, ponieważ coś, co się wydarzyło w latach 80., wciąż ma wpływ na obecne zespoły i fanów. Scena metalowa to bardzo szczególna społeczność, a więź łącząca fanów z zespołami jest czymś wyjątkowym. Jestem bardzo dumny z bycia częścią tej sceny. Mob Rules działa 24 lata. Wasza pierwsza EP-ka zatytułowana "Savage Land Pt. 1 "została wydana w 1996 roku. Po tych wszystkich latach myślisz, że jesteście teraz w miejscu, w którym chcieliście być? Jesteśmy bardzo zadowoleni ze wszystkiego, co osiągnęliśmy, ponieważ nigdy się nie stawialiśmy sobie jakiegoś konkretnego celu. Byliśmy spragnieni tego rodzaju muzyki. Nigdy nie my-

ślałem, że wydamy nasz dziewiąty album po 24 latach. Jesteśmy naprawdę dumni ze wszystkiego, co osiągnęliśmy dzięki Mob Rules. Jedynym oryginalnym członkiem zespołu jest wokalista Klaus Dirks. Jaki był główny powód wszystkich zmian w składzie? Czy miało to wpływ na Wasz styl? Było wiele różnych powodów, ale zawsze dawało to zespołowi nowe impulsy do działania. I nawet jeśli z pierwotnego składu został tylko Klaus, większość z nas jest częścią zespołu przez ponad 10-15 lat i jesteśmy z nim zżyci. Porozmawiajmy o Waszym nowym albumie "Beast Reborn". Twierdzicie, że jest cięższy i mrocznejszy niż poprzednie albumy. Czy to była celowa koncepcja? W pewien sposób tak, nawet jeśli wiele rzeczy po prostu wychodzi samo podczas tworzenia. Otrzymaliśmy bardzo dobre recenzje poprzedniej płyty "Tales From Beyond", a szczególnie utwory takie jak "Somerled" zostały bardzo dobrze przyjęte. Chcieliśmy po prostu umieścić

metalowe elementy na pierwszym planie i zrobić album, który idzie w nieco cięższym kierunku. Wszystkie kompozycje z tego albumu są bard zo zróżnicowane. Kto jest autorem muzyki? Wszystkie utwory zostały napisane przez naszego gitarzystę Svena Ludke w jego studiu razem z Klausem. Są świetnym duetem. Ale oczywiście każdy w zespole ma szansę wprowadzić swoje pomysły i sugestie i wpłynąć na całość. Szczególnie nasz perkusista Nikolas Fritz często ma zaskakujące pomysły. Okładka albumu jest trochę inna niż te z poprzednich albumów Mob Rules. Wygląda jak okładka płyty zespołu grającego progresywnego rocka. Dlaczego wybraliście akurat to zdję cie? Mamy szczęście, że nasz perkusista jest również niesamowicie kreatywnym projektantem zajmującym się multimediami. Tworzy on dla nas całą oprawę graficzną. Chciał poprzeć tytuł "Beast Reborn" odpowiednim obrazkiem. Pomyśleliśmy, że to całkiem fajne i jest to również motyw, który świetnie wygląda na koszulkach. Jakie jest znaczenie tytułu? Czy chodzi o apokaliptyczną bestię? W rzeczywistości tytuł ten ma charakter bardziej autobiograficzny. Mieliśmy dość intensywny okres i musieliśmy poradzić sobie z pewnymi zrządzeniami losu w naszym życiu prywatnym. Tworzenie utworów było dla nas czymś w rodzaju terapii. Ponadto tym razem podjęliśmy wiele różnych rzeczy, wyrzuciliśmy stary balast za burtę i próbowaliśmy nowych rzeczy. Czuliśmy, że zaczynamy od zera jako zespół, więc wybraliśmy ten tytuł, ponieważ jest to najlepsze, co wyraża powstanie tego albumu. Ciekawe, że tytułowy utwór to tylko krótkie jednominutowe intro. Tak, chcieliśmy rozpocząć album intro, który odzwierciedlałby nastrój utworów a jednocześnie budowało napięcie. A ponieważ żaden z utworów przygotowanych z myślą o albumie nie miał tytułu "Beast Reborn", uznaliśmy za stosowne nadanie tego tytułu temu wstępowi. Teledysk promujący album "Beast Reborn" to "Children's Cruade". Czy to był Wasz wybór czy decyzja podjęta przez wytwórnię? Postanowiliśmy to razem. Mamy pełną swobodę od naszej wydawcy, ale pomocne jest oparcie się na ich oraz naszym doświadczeniu. W związku z tym nie było żadnej dyskusji w kwestii tego utworu.

Foto: Mob Rules

120

MOB RULES

Słowa tego kawałka opowiadają o ruchu dzieci od 13 wieku, który odbył podróż do Ziemi Świętej by ją uwolnić. Czy możesz powiedzieć nam coś więcej o tej historii?


Uwielbiam pisać o wydarzeniach historycznych, a ta historia mimo, że jest smutna, jest jednocześnie fascynująca. W 1212r. pewien chłopiec twierdził, że objawił mu się anioł i powiedział mu, że powinien udać się do Ziemi Świętej z grupą dzieci. Zamiast brutalnych krucjat tylko grupa niewinnych ludzi mogła uwolnić Jerozolimę. Obiecano mu, że morze podzieli się dla niego, i udało mu się zmobilizować ponad 10 000 dzieci i wyruszyć. To były bardzo ciężkie czasy i wielu postrzegało to jako rozwiązanie problemów. Trzeciego dnia przekraczania Alp kiedy morze było już na horyzoncie, wielu z nich było bardzo wycieńczonych. Nikt nie przybył, ponieważ statki, które miały ich zabrać zatonęły lub zostały zaatakowane przez piratów. To był kres tej wyprawy. Czy nie sądzisz, że dzieci często są ofiarami dorosłej głupoty? Niestety, tak, ale nie tylko dzieci. To smutny przykład tego, jak ludzie o rzekomo dobrych intencjach są zaślepieni i doprowadzeni do swojej zguby. Niestety zdarza się to nawet nierzadko dzisiaj, dlatego uważam, że utwór ten jest tak ważny. Innym ciekawym utworem jest "Traveler In Time". Opowiada o Johnie Titorze, osobie, która kilkanaście lat temu na różnych forach internetowych twierdziła, że przybyła z roku 2030 roku, a potem nagle zniknęła. Czy wierzysz w jego historię? Prawdę mówiąc nie uważam, że ta historia jest prawdziwa, ale podziwiam, jak charyzmatyczna i przekonująca była ta osoba. Do dziś wielu ludzi jest przekonanych, że to prawda. Opowiedział kilka naprawdę ekscytujących teorii na temat czasu. I właśnie to było fascynujące i mistyczne, że tak fascynujące, że naprawdę chciałem użyć tego tematu w którymś z utworów. Dzieli nas zaledwie 12 lat do 2030 roku. Czy myślisz, że dzisiejszy świat wygląda jak w opowiadaniach Titora? Według Johna Titora powinna już trwać kolejna wojna światowa. Na szczęście tak się nie stało, ale ekscytująco to przepowiedział z wieloma drobnymi szczegółami. Opisuje rzeczy, które mogą się dziać w równoległej rzeczywistości, ponieważ wszechświat jest w rzeczywistości wieloświatem. W ten sposób nigdy nie można cofając się w czasie zabić własnego dziadka lub doko-

Foto: Mob Rules

nać innych paradoksalnych rzeczy. Jeśli przyjąć, że to prawda, a nie genialna mistyfikacja, to w jego rzeczywistości, wszystko dzieje się tak, jak opisuje. Kto wie, może nawet sam jest ważnym graczem w tej grze. Czy wierzysz w ogóle w możliwość podróżowania w czasie. Ostatnio Internet zalały stare zdjęcia i filmy, na których widać ludzi ubranych współcześnie albo używających nowoczesnych gadżetów. Myślę, że to rzeczywiście możliwe, ale technologia to umożliwiająca będzie dostępna dopiero w przyszłości, a jeśli jest dostępna teraz to mogą z niej skorzystać nieliczni. Patrząc na postęp technologiczny, jaki miał miejsce w ciągu ostatnich stu lat, myślę, że wszystko jest możliwe. "War of Currents" opowiada o rywalizacji pomiędzy dwoma genialnymi osobami - Nikolą Teslą i Thomasem Edisonem. Kto według Ciebie jest ważniejszą osobą dla świata? Dla mnie Nikola Tesla jest jedną z najbardziej niedocenianych postaci w historii. W przeciwieństwie do Edisona nie był biznesmenem i w ciągu życia na swojej działalności nie zarobił fortuny. Miał on jednak wielki wpływ na współczesną ludzkość. Niestety, otrzymał zbyt mało uznania i ostatecznie zmarł w biedzie i samot-

ności. Wszystkie inne teksty wydają się mieć swe źródło w historii, mitologii, fantasy i zjawiskach paranormalnych. Wydajesz się osobą o szerokich horyzontach. Jakie są Twoje inne zainteresowania? Zasadniczo mam wiele zainteresowań, ale jako informatyk jestem szczególnie zainteresowany rozwojem technicznym. Ale ważne jest dla mnie, żeby tekst utworu dawał możliwość odkrycia czegoś ciekawego, a takie tematy są po prostu świetne. Zwłaszcza, gdy są trochę mroczne lub mistyczne, świetnie komponują się z metalowymi utworami. To znak rozpoznawczy Mob Rules. Chwytliwe utwory opowiadające ciekawe historie. Teraz temat bardziej przyziemny. Co z pro mocją albumu? Powiedz nam coś o planowanej trasie. Przez trzy dni graliśmy w Niemczech w towarzystwie Brainstorm. Oprócz dwóch festiwali, większe plany sięgają przyszłego roku. Zdecydowanie chcemy kontynuować trasę i grać na żywo. Wkrótce pojawi się więcej informacji. Od Waszego trzeciego albumu "Hallowed Be Thy Name" współpracujecie ze Steamhammer. Wygląda na to, że jesteście w pełni usatysfakcjonowani tą współpracą. Zdecydowanie jesteśmy w dobrych rękach i otrzymujemy wiele wsparcia. Bardzo dziękuję za ten wywiad. Czy chcesz coś powiedzieć dla naszym czytelnikom? Przede wszystkim wielkie dzięki za wywiad. Mam jedno przesłanie, które zawsze lubię rozpowszechniać: Jeśli masz zespół, który coś dla ciebie znaczy, to idź na jego koncert! Kup koszulkę, płytę, po koncercie wypij piwo z muzykami i pomóż utrzymać tę wspaniałą scenę przy życiu. A jeśli chodzi o nas: posłuchaj "Beast Reborn", a jeśli Ci się to podoba, to mam nadzieję, że niedługo zobaczymy cię w trasie! Rock On! Bartłomiej Kuczak

Foto: Mob Rules

MOB RULES

121


szym stopniu będzie odzwierciedlał jego twórcze zaangażowanie.

Życie to walka Takie wywiady to ja lubię. Nick Van Dyk - gitarzysta oraz lider amerykańskiej prog metalowej formacji Redemption odpowiada na pytania bardzo wyczerpująco, a w każdej jego wypowiedzi czuć przeogromną pasję oraz miłość do muzyki. Jestem pewien, że to dzięki takim ludziom dobra muzyka (nie tylko metalowa) jest ciągle żywa. W obozie Redemption działo się ostatnio sporo. Najlepiej o tym opowie sam główny zainteresowany. HMP: Wasza nowa, siódma w Waszej dysko grafii płyta nosi tytuł "Long Night's Journey Into Day". Ten tytuł pochodzi ze sztuki Eugene'a O'Neilla "Long Day's Journey Into Night" i jest jego parafrazą. Czy twórczość O'Neilla jest dla Cebie wielką inspiracją? Nick Van Dyk: Muszę powiedzieć, że tak, bo dzięki temu stałem się mądrzejszy! (śmiech) Szczerze to bardziej niż cokolwiek innego zainspirował mnie sam tytuł niż cała reszta tego dzieła. Przeczytałem sporo o tej sztuce, i dowiedziałem się, że jest w niej sporo wątków autobiograficznych. Mówi o problemach w rodzinie i niszczącym uzależnieniu matki od morfiny.

jest darem. "Long Night's Journey Into Day" to pierwsza długogrająca płyta od czasu odejścia wokalisty Ray'a Aldera. Teraz za mikrofonem stoi Tom Englund znany z grupy Evergrey. Czy uważasz, że pasuje idealnie do zespołu? Zmiana wokalisty nigdy nie jest prosta i łatwa, szczególnie gdy mieliśmy przyjemność nagrywać i występować z jednym z najbardziej kultowych wokalistów w historii metalu. Ale Tom wszedł do zespołu tak gładko, jak tylko się dało. Oczywiście wypada wspomnieć, że Tom i ja znamy się od prawie 20 lat i jesteśmy przyjaciół-

Foto: Redemption

Bardzo ponury przekaz, więc mogę zrozumieć ponury tytuł. Ale podobał mi się pomysł przestawienia kluczowych słów w tym tytule. Jak się później dowiedziałem, nie byłem pierwszą osobą, która to zrobiła - powstał krótki film dokumentalny o Apartheidzie w Południowej Afryce o nazwie "Long Night's Journey into Day". Tak więc poza mną, co najmniej jedna osoba wpadła na pomysł odwrócenia tytułu, aby zmienić przekaz na pozytywny. Twierdzisz, że przesłanie Waszej muzyki to przedstawienie życia jako walki. Podkreślasz jednak, że jeśli wyjdziesz z tej walki zwycięsko, na końcu czeka nagroda. Czy czujesz to w swoim życiu? Myślę, że wszyscy tak robimy, szczególnie jeśli jesteśmy wrażliwymi i empatycznymi osobami. Każdy z nas przechodzi przez wyzwania, walkę, ból, smutek, strach, stratę itp. Wszyscy mamy godność ludzką i zdolność do przezwyciężania tych rzeczy i odnajdywania piękna w życiu. Nie zawsze jest to łatwe, a czasami wręcz bardzo trudne. Ale nie zapominajmy, że każdy dzień

122

REDEMPTION

mi, mimo, że wcześniej nie współpracowaliśmy nigdy na płaszczyźnie muzycznej. Jestem wielkim fanem Evergrey. Tom, nim do nas dołączył był obeznany w twórczości Redemption, więc nie miał problemu z przyswojeniem repertuaru. Plusem jest to, że wokal Toma - naprawdę emocjonalny i potężny - jest dokładne tym, czego potrzebujemy, aby nasza muzyka nabrała odpowiedniej dla siebie mocy i charakteru. Tematyka tekstów Toma jest podobna do tego, o czym piszemy: nasze teksty dotyczą ludzkiej kondycji, a nie światów fantasy, procesów chirurgicznych czy ciemnych mglistych lasów Karpat (śmiech). Więc w tej kwestii jesteśmy bardzo bliscy Evergrey. Na tej płycie miał duży wpływ na aranżacje wokalne - dodawanie harmonii i podkładów. Jego kreatywność była ogromna nawet jeśli była dozowana w małych dawkach. Na następnej płycie, o której właśnie rozmawialiśmy wczoraj w nocy. Zaczniemy od melodii wokalu, ponieważ chcemy, aby brzmiało jak Redemption, a następnie Vikram i Tom dodadzą swoje w procesie tworzenia i dopracowywania utworów. Myślę, że następny album w więk-

Jak przekonałeś Toma by do Was dołączył? Zacząłem z nim o tym rozmawiać wkrótce po wydaniu "Art of Loss" i okazało się, że potrzebujemy nowego wokalisty. Kilka miesięcy później udałem się na spotkanie z nim w Gothenbergu i bardzo otwarcie rozmawialiśmy przy trochę mocniejszych napojach. Zapytał mnie "co by było, gdyby muzyka była do bani? czy mogę ci o ty otwarcie powiedzieć?" Roześmiałem się i powiedziałam mu, że jestem moim przyjacielem, i byłbym zmartwiony, gdyby mi tego nie powiedział. Następnie rozmawialiśmy o tym, że Evergrey musi być jego priorytetem, co oczywiście nie było dla mnie zaskoczeniem. W końcu to jego macierzysty zespół. Rozmawialiśmy o harmonogramach i o tym, co chcieliśmy osiągnąć, a następnie kilka tygodni później wysłałem mu dema i powiedział, że jest gotowy. I nie powiedział mi, że muzyka jest do bani! (śmiech). Tom nadal mieszka w Szwecji. Czy to nie stanowi problemu logistycznego dla zespołu? Tak, jest to czasochłonne i drogie. Ale Tom jest wyjątkowym talentem wokalnym, a jego zaangażowanie niesie ze sobą wartość twórczą i uznanie. Ogólnie uważam, że - szczególnie po odejściu tak wielkiej postaci jak Ray - musieliśmy rozejrzeć się za kimś, kto był znany i cieszył się uznaniem. Chcieliśmy też udowodnić, że nie jesteśmy tylko pobocznym projektem Ray'a, który został porzucony, więc należy zakończyć jego żywot. Stwierdziłem, że musimy kontynuować z wokalistą na tym samym poziomie co Ray. Biorąc pod uwagę wszystkie rzeczy, których oczekujemy od wokalisty, emocje są prawdopodobnie najważniejszym składnikiem. Więc Tom był na szczycie listy z co najmniej kilku powodów. Byłoby łatwiej, gdyby mieszkał ulicę dalej, ale pracujemy z tym, co mamy - a Tom jest wart wydatków i wysiłku logistycznego. Powiedz mi, proszę, dlaczego Ray zdecydował się opuścić Redmption? Czy masz z nim dobry kontakt? Stało się oczywiste, że Ray nie może już być członkiem zespołu nawet w przypadku ograniczonego koncertowania. Chociaż nigdy nie powiedział mi tego bezpośrednio, intuicja podpowiada mi, że ta decyzja nie była w stu procentach jego, że od jakiegoś czasu był pod naciskami i presją z zewnątrz. To już przeszłość, a my patrzymy w przyszłość. Do Raya mam ogromną sympatię i tego, co stworzyliśmy razem nikt nam zabierze. Życzymy mu dalszych sukcesów z Fates Warning. Ich ostatni album jest spektakularny i jeden z najlepszych w ich karierze. Jak zapewne wiecie, zaprosiliśmy Ray'a, by z nami wystąpił na Progpower w Atlancie, który zostanie wydany na Blue Ray w przyszłym roku. Wciąż pozostają więzy przyjaźni i szacunku między nami wszystkimi. To był pomysł Toma, żeby Ray dołączył do nas, co moim zdaniem było z jego strony wielką klasą. Ray był naprawdę szczęśliwy z tego powodu i wszyscy świetnie się z tym czuliśmy. To był jeden z tych "magicznych" momentów. Jak wyglądało tworzenie ostatniego albumu. Kto był autorem tekstów i konceptu etc. Płyta została napisana w ten sposób, jak robiliśmy to w przeszłości: piszę muzykę, wysyłam ją do swoich kolegów z zespołu, wprowadzam zasugerowane i zaakceptowane przeze mnie zmiany, tworzę linię melodyczną, a potem piszę teksty. Tom miał wpływ na kilka linii wokalnych, ale, co ważniejsze, zrobił dużo w kwestii


aranżacji, dodając tu i ówdzie chórki, tego typu rzeczy. W przyszłości spodziewam się, że on i Vikram będą bardziej zaangażowani w tworzenie utworów. Choć jak znam życie, zacznie się ode mnie, ponieważ chcemy, żeby brzmiało to jak Redemption, a nie jak drugie Evergrey. A ponieważ dzięki głosowi Toma i podobnej tematyce oraz temu, że gramy ciężką muzykę z dobrymi melodiami, zawsze będą podobieństwa z Evergrey. Więc też nie możemy przesadzić z zaangażowaniem Toma w tworzenie (śmiech). "Long Night's Journey Into Day" zawiera dziesięć zróżnicowanych utworów. Jak mógłbyś je opisać? Pozwolisz, że o każdym powiem zdanie lub dwa: "Eyes You Dare Not Meet in Dreams" - Ciężki otwieracz, nasz "Neon Knights" ukazujący, że wraz z nowym wokalistą otrzymaliśmy nową siłę. Lirycznie, chodzi o wewnętrzne zawirowania, z którymi borykają się ludzie nieuczciwi, gdy są pozostawieni sami ze swoimi myślami i świadomością, że są niehonorowi. "Someone Else's Problem" - Melodyjna prog-metalowa piosenka o zakończeniu związku (może to być miłość, praca, przyjaźń). Pewne rzeczy jesteśmy w stanie zrozumieć dopiero, gdy nas dotkną. Wcześniej mamy świadomość, że dotyczą tylko innych ludzi. "The Echo Chamber" - Dłuższy prog metalowy utwór traktujący o tym, że media społecznościowe nie tylko pozwoliły, ale aktywnie zachęcały ludzi do angażowania się w konflikty. Powodują sytuację, ze ludzie trzymają się tylko z tymi z którymi się zgadzają i demonizują tych, z którymi się nie zgadzają. Życie nie polega tylko na wazeliniarstwie, ale na gotowości do podważania naszych poglądów i uczenia się na podstawie opinii innych. To okropny trend w społeczeństwie. "Impermanent" - Energetyczny utwór progresywny o pewności zmiany życia: możemy się do niej dostosować lub nie, możemy przyjąć, że jest nieunikniona lub możemy ją przekląć i wstrząsnąć pięścią w niebo w gniewie. "Indulge In Color" - Piękna opowieść, którą można potraktować jako nawiązanie do utworu "Black And White World" z naszego albumu "Snowfall on Judgement Day". Możemy zdecydować się na wegetację i patrzeć na to, czego nie mamy, lub możemy zdecydować się spojrzeć na to, co mamy i wszystkie nasze możliwości rozwoju, szczęścia i wzrostu oraz korzystać ze wszystkiego, co życie ma nam do zaoferowania.

Foto: Redemption

Foto: Redemption

"And Yet" - Koniec nieudanego związku oznacza, że zaczynamy widzieć w drugiej osobie wroga, kompletnie zapominając o dobrych rzeczach, które ta relacja wniosła do naszego życia. "The Last of Me" - Kolejny utwór progresywny z niesamowitym shredowaniem gitary Simone'a i Chrisa Polanda, naszych dwóch gościnnych gitarzystów na tym albumie. Czas jest jedyną rzeczą, której nigdy nie możemy sobie dodać. Upływ czasu i śmierć są nieuniknione. W konsekwencji, w końcu dojdziemy do punktu, w którym - czy jesteśmy świadomi tego w danym momencie, czy nie - spotkamy się z przyjacielem po raz ostatni, odwiedzimy ulubione miejsce po raz ostatni, wypijemy po raz ostatni specjalną butelkę wina, itp. "New Year" - Mamy historię nagrywania coverów kawałków z lat 70. i 80., które są dalekie od heavy metalu. To jeden z nich a kiedy Tim i Simone pokazują swoje talenty, brzmi to fantastycznie. "Long Night's Journey to Day" - Utwór tytułowy z ogromną ilością zmian tempa. Od łagodnych po bardzo agresywne i szalone partie techniczne, które mogłyby się znaleźć na płycie takiego Necrophagist. Oczywiście u nas nie uświadczysz death metalowych wokali i blastów. Kończy się to "wielkim finiszem", jak to u nas zazwyczaj w utworach kończących album. Dziękuję za dokładną analizę poszczególnych

utworów Czy któreś z nich są Ci bliższe niż reszta albumu? Myślę, że kiedy ludzie spojrzą wstecz na naszą pracę, stwierdzą, że "Indulge in Colour" i tytułowy utwór to jedna z najlepszych kompozycji w naszym dorobku. Myślę też, że moje solo na gitarze w "And Yet" jest najlepsze, jakie nagrałem. A "Someone Else's Problem" to świetny melodyjny metalowy utwór, którego bardzo przyjemnie się słucha. Producentem albumu jest Jacob Hansen, który współpracował z Primal Fear, Volbeat, Amaranthe i wieloma innymi. Jak myślisz, dlaczego on jest odpowiednią osobą, aby zajmować się albumami Redemption? Jacob jest niesamowity i chcieliśmy podjąć z nim współpracę już wcześniej przy "This Mortal Coil", ale jego harmonogram był naprawdę zajęty. Tym razem zadziałał Tom, gdyż bardzo podobała mu się praca Jacoba nad ostatnim albumem Evergrey. Więc skontaktowaliśmy się z nim i tym razem udało się ustalić wspólny termin. Nie jesteśmy łatwym zespołem do miksowania, i zawsze to zajmowało dużo czasu. Nowy album ma bardziej nowoczesne brzmienie, trochę bardziej skompresowane, trochę bardziej uderzające i cięższe. Mamy zatem to, czego chcieliśmy, ale musieliśmy zachować rzeczy, których obecności chcemy w Redemption, jak ciepło i zdolność słyszenia wszystkich instrumentów, prawdziwy ból. Jest też samo oprzyrządowanie, które różni się od tego, z czym pracuje Jacob. Większość zespołów, w tym na przykład Evergrey, często używa basu, aby dodać ciężaru gitarowego riffowania. Używamy basu sześcioma strunami jako osobnego instrumentu, często będącego w kontrapunkcie do linii gitarowych. Następnie są częstotliwości - z sześcioma strunami na basie, niższe nuty na niektórych częstotliwościach bębna, wyższy próg na gitarze. Korzystamy z dużej ilości strojenia kropelkowego D i kilka siedmiu strun. Dodatkowo bębny są zajęte. Ponadto klawisze są używane zarówno do efektów kinowych, jak i kontrapunktu, a nie tylko do tworzenia nastroju lub minimalnych świateł, takich jak partie fortepianu. To po prostu trochę bałaganu i myślę, że tylko ktoś taki jak Jacob mógł to ogarnąć. Musiał przemyśleć sposób miksowania. Ostatecznie osiągnęliśmy świetnie, brzmiącą płytę i nie doszłoby do tego, gdyby nie Jacob i jego umiejętności, elastyczność i cierpliwość. Każdy projekt jest przygodą i nigdy nie wiemy, gdzie będą miały miejsce zmiany w pierwotnych założeniach. Bo życie to w dużej mierze niespo-

REDEMPTION

123


HMP: Tytuł waszego najnowszego albumu "Up From The Ashes" można traktować w pewnym sensie symbolicznie, bo ukazuje się on po czterech latach od premiery poprzedniej płyty "Bear The Cross", po sporej rewolucji w składzie SoulHealer? Teemu Kuosmanen: Tak, naprawdę ma symboliczne znaczenie. Dwa lata temu byliśmy w takiej sytuacji , że nie wiedzieliśmy czy zespół będzie wciąż istniał. Kilku muzyków odeszło z zespołu i rychło zostali oni zastąpieni przez nowych i to oni przeważyli szalę. Nagle znaleźliśmy się w sytuacji, w której wszystko uległo zmianie i zespół przebudził się na nowo. Zdecydowaliśmy się więc nagrać przynajmniej jeden album i postanowiliśmy, że musi to być nasz najlepszy materiał, jaki stworzyliśmy do tej pory.

Foto: Redemption

dzianki. Wspomniałeś już o kilku muzykach biorących gościnny udział w nagraniu "Long Night's Journey Into Day" . Mianowicie o gitarzystach Chrisie Polandzie i Simone Moularonim. Dlaczego zdecydowałeś się ich zaprosić po raz kolejny? Pracowaliśmy z obydwoma wspomnianymi gitarzystami na naszej poprzedniej płycie "The Art of Loss". Wnieśli kilka świetnych pomysłów do muzyki i dobrze się z nimi współpracowało, że chciałem powtórzyć to ponownie. Obaj wznoszą wirtuozerię do naszej muzyki oraz czynią ją unikalną. Ich partie dostarczają fantastycznych momentów słuchaczowi. Wasz nowy nabytek, o którym też już zresztą wspomniałeś to klawiszowiec Vikram Shankar. Jest bardzo on bardzo młodym człowiekiem. Jak trafił do Waszego zespołu? Tom widział, jak Vikram przygotował kilka piosenek Evergrey, które umieścił na YouTube. Potem razem z Vikramem spotkaliśmy się na Progpower w 2017 roku i natychmiast żeśmy go zrekrutowali. Minęło trochę czasu, odkąd mieliśmy typowego klawiszowca w Redemption. Ale było oczywiste, że Vikram jest niesamowicie utalentowanym gościem i kimś, kto na pewno podniesie poziom naszych występów na żywo, jak i również wniesie wkład w komponowanie. Przyjechaliśmy razem do Los Angeles i razem poszliśmy na koncert Dream Theater, a potem spędziliśmy razem kilka godzin na długich rozmowach. Mimo bardzo młodego wieku, posiada ogromne umiejętności muzyczne. Jak na swój wiek, to bardzo dojrzały człowiek. Świetnie łączy energię, talent i osobowość.

A co z Wszym gitarzystą, Berniem Versaillesem? Jak daleko jest od pełnego wyzdrowienia? Nie jestem pewien, czy Bernie kiedykolwiek w pełni dojdzie do siebie. Przez miesiąc był w śpiączce i zajęło mu dużo czasu, aby móc znowu zacząć chodzić. Jest w pełni świadomy i znajduje się pod opieką rodziny. Nie jestem pewien, czy znowu będzie w stanie grać profesjonalnie na gitarze. To co stworzył podczas swojej kariery, jest naprawdę wyjątkowe, a on jest cudowną osobą i współpracować z nim to ogromny zaszczyt. Czy odczuwacie jego brak w zespole? Tęsknimy za nim bardzo, gdyż był wspaniałym muzykiem, a także wspaniałym, zabawnym, inteligentnym i życzliwym człowiekiem. Mamy szczęście pracować z gitarzystami, którzy są niesamowicie utalentowani, ale zawsze będziemy tęsknić za Berniem. Jak już wiemy, Redemption będzie gwiazdą festiwalu Progpower w Atlancie. Chcecie tam nagrać album na żywo również jako DVD. Czemu akurat tam? Jesteśmy tam stałymi bywalcami i zawsze świetnie się bawimy. To niecodzienne, że zespół naszej wielkości gra w małym klubie dla 1200 fanów. To miejsce ma jednak klimat. Jak wiecie, jako goście specjalni potowarzyszą nam tam Ray i Chris Poland. Wasz ostatni koncertowy album wydany w 2014 roku. Czy uważasz, że to dobry czas na kolejną płytę koncertową? Tak. Mamy nowego wokalistę, a wiele materiałów jest nowych - wydaje mi się, że ponad połowa tego zestawu nie została oficjalnie nagrana oraz wydana na żywo. Ponadto dochodziły do nas głosy, że spora grupa fanów chce koncertu na płycie Blue Ray. Zatem to dostaną. Bardzo dziękuję za ten wywiad. Pozdrawiam z Polski! Dziękuję za zainteresowanie i wsparcie!!! Bartłomiej Kuczak

124

REDEMPTION

Rozstanie z aż trzema muzykami to zwykle spory problem, ale w waszym przypadku chyba najbardziej istotne było to, że nadal tworzycie z Jorim ten trzon formacji, a poza tym powrócił do was dawny perkusista Timo Immonen? To zawsze jest trudne. Życie biegnie do przodu i pewne sprawy ulegają zmianie a my razem z nimi. Zazwyczaj trochę czasu zajmuje zgranie się z nowymi członkami zespołu, ale wszystko przebiegało zaskakująco łatwo i zespół był gotowy koncertować już po sześciu miesiącach. W międzyczasie napisałem nowe piosenki i nauczyliśmy się je grać z całym zespołem. Na "Up From The Ashes" można usłyszeć zespół, który czerpie radość z tego, że gra razem i jest to dla nas najważniejsza rzecz: być na scenie i bawić się dobrze! Skład dopełnili JiiPee i Lari. Nie są to jacyś bardzo znani muzycy, ale z tego co słyszę na "Up From The Ashes" nie zwerbowałeś ich tylko dlatego, że mają odpowiedni image? (śmiech) Chłopaki wykonali swoją robotę perfekcyjnie i nie moglibyśmy od nich wymagać więcej. Napisałem muzykę i dałem im parę instrukcji ale mieli wolną rękę by zaaranżować swoje partie tak jak chcieli. Po takich zmianach pewnie nie brakowało wam energii i chęci udowodnienia, że nowe wcielenie zespołu jest nie gorsze od tego poprzedniego? Nie mamy potrzeby by cokolwiek udowadniać. Obecny skład świetnie ze sobą współgra i to jest najważniejsze. Nie myślimy o niczym innym. Straciliście też wydawcę, ale okazało się, że mając w rękawie takiego asa jak "Up From The Ashes" nie czekaliście zbyt długo i firmu je go Rockshot Records? Nasza poprzednia wytwórnia nie chciała odnowić z nami kontraktu i z tego powodu mieliśmy przez chwilę obawy, lecz wszystko wyjaśniło się w przeciągu paru tygodni i podpisaliśmy kontrakt z Rockshots Records. Mieliśmy inne dobre opcje, lecz oferta Rockshots była dla nas najlepsza w obecnym momencie naszej kariery i dlatego zdecydowaliśmy się właśnie na nią. Nie mamy powodów by żałować tej decyzji, Rockshots robią wszystko doskonale. To chyba optymalna wytwórnia dla takiego zespołu jak SoulHealer, bo z jednej strony prężnie działająca, ale bez jakiegoś giganty cznego katalogu, tak więc nie zginiecie w tłoku, będąc jednym z ich sztandarowych zespołów? Nie myślimy w ten sposób. Do chwili obecnej


Być na scenie i bawić się dobrze! Wypadli na jakiś czas z obiegu, wydawało się, że to to już koniec zespołu, ale Teemu Kuosmanen po raz kolejny zebrał nowy skład i SoulHealer wrócili z kolejną płytą. "Up From The Ashes" na pewno zainteresuje dotychczasowych fanów grupy, a do tego ma spore szanse przyciągnięcia uwagi nowych słuchaczy: Rockshots wywiązali się z każdej swojej obietnicy i nie mamy powodów do narzekań. Czujemy, że naprawdę zależało im na tym, żebyśmy dołączyli pod ich banderę i jest to niezwykle dla nas ważne. Osiągnęliście sporo, zwłaszcza jak na zespół metalowy, ale nie masz wrażenia, że mając stabilniejszy skład i więcej szczęścia mogłoby być pod tym względem znacznie lepiej? Takie rozważania są według mnie stratą czasu. Nic nie dzieje się bez przyczyny, więc patrzymy przed siebie i staramy się wszystko robić jak najlepiej się da. Nie potrzebuję rozmyślać o tym co mogłoby się stać.

sobie, że będzie to najlepszy utwór do "wyjścia z szafy". Był to ostatni numer, który otrzymaliśmy po miksie oraz masteringu i brzmiał fenomenalnie. Nie myśleliśmy, że będzie naszym pierwszym singlem, lecz tak się złożyło, że wydaliśmy ją jako pierwszą. Teraz możemy śmiało powiedzieć, że była to dobra decyzja. Kiedyś, kiedy można było liczyć na większe budżety, nawet te mniej znane zespoły miały i po dwa teledyski do każdej płyty, a często i więcej. Dziś ma się z tym problem o tyle, że siadacie, zastanawiacie się do którego numeru zrobić video i jest zagwozdka, bo trzeba wybrać jeden spośród kilku mu nie ustępujących,

bują robić rzeczy inaczej niż 30 lat temu i wtedy w recenzjach jest napisane "czemu brzmią w ten sposób? Czemu nie grają tak samo jak 30 lat temu?". To jest naprawdę dziwne. Tworzymy muzykę jaką chcemy grać i jesteśmy bardzo zadowoleni. Bez wypełniaczy, za to pełną zabójczych kawałków! (śmiech) Jesteście teraz przed kolejnym etapem kariery SoulHealer: nowa, udana płyta, mocny skład, kolejne możliwości - czujecie, że to właśnie ten moment, kiedy możecie osiągnąć coś więcej niż tylko lokalna sława czy uwielbienie najbardziej oddanych fanów metalu? To jest jedna z tych kwestii, na które nie mamy tak naprawdę wpływu. Oczywiście, że chętnie stalibyśmy się bardziej rozpoznawalną kapelą i chcielibyśmy grać na większych scenach w Finlandii oraz w innych państwach. Ale jedyne co możemy zrobić, to tworzyć jak najlepszą muzykę i zobaczyć gdzie nas ona zaprowadzi. Teraz mamy za sobą dobrą wytwórnię i wraz z nią może uda nam się coś ugrać, lecz to pokaże czas. Potrzebujemy odrobinę szczęścia, by być we właściwym miejscu i właściwym czasie i nikt nie wie co się może wtedy wydarzyć. Teraz skupiamy się na tym by grać koncerty promujące wy-

Bez Lordi i wielkiego sukcesu ich utworu "Hard Rock Hallelujah" pewnie nie byłoby to możliwe - wielu ludzi dostrzegło wtedy, nie tylko w Finlandii, ale i na całym świecie, że metal, czy szerzej ciężki rock, to nie tylko łomot i wrzaski, ale coś znacznie więcej i wbrew stereotypom można z jego słuchania czerpać również przyjemność? To jest bardzo osobista rzecz. Na przykład ja słucham każdego rodzaju dobrej muzyki. Metalu, popu, euro-disco, i tak dalej. Najczęściej słucham metalu, ale gatunki straciły swoje znaczenie. Dobra muzyka to dobra muzyka, nieważne kto ją wykonuje. Dziwi mnie to o tyle, że w latach 70. czy 80. nikt nie miał z tym problemu - stacje radiowe aż tak tego nie różnicowały, na składankach przebojów utwory AC/DC, Deep Purple czy Black Sabbath sąsiadowały z hitami pop/disco, a i później w stacjach muzycznych teledyski kapel metalowych przeplatały się z tymi lżejszymi. Wygląda na to, że dopiero od połowy lat 90. czy po roku 2000 zmieniło się to na niekorzyść, zaczęto wszystko szufladkować, przez co traciła i muzyka jako taka, i słuchacze? Nie wydaje mi się. Na przykład tu w Finlandii metalowcy mają bardzo dobrą opinię na fińskich letnich festiwalach. Fani metalu lubią wypić, to prawda, ale nie walczą i nie sprawiają kłopotów tak bardzo jak inni uczestnicy festiwali. Tak jak mówią: metal łączy! Jednak wy macie szansę dotarcia do różnej publiczności, bo łączycie w swojej muzyce echa bardziej tradycyjnego metalu lat 80. i współcześniejszego power metalu, a w dodatku nie jest to w żadnym razie archaiczne, bo nie zapominacie, że jest już XXI wiek, więc brzmi to wszystko nowocześnie? Mam taką nadzieję, ale nie uważam, żebyśmy starali się brzmieć tak by kogokolwiek zadowolić. Gramy i brzmimy tak jak nam się podoba i to wszystko. Albo nas kochasz albo nie! (śmiech) Dobrym potwierdzeniem tego stanu rzeczy jest utwór "The Final Judgement", do którego nakręciliście teledysk? Tak, to na pewno! "The Final Judgement" okazał się dla nas niespodzianką. Nie wyobrażaliśmy

jak choćby tytułowego, "Fly Away" czy "Pitch Black"? Nagraliśmy klip dla "Fly Away". Jest to idealna piosenka pod teledysk: krótka i chwytliwa. Rozmawialiśmy o innych teledyskach, ale na obecną chwilę nie planujemy wydawać żadnego nowego teledysku. Może w przyszłości, ale teraz jesteśmy zbyt zajęci koncertami i wszystkim, więc musimy ustalić, co jest dla nas w danej chwili najważniejsze. Chociaż z drugiej strony lepiej mieć taki "prob lem", niż zastanawiać się, jak upchnąć jednego killera pośród iluś wypełniaczy? (śmiech) Według mnie jest to pierwszy album SoulHealer, na którym nie ma wypełniaczy. Jest na nim dziesięć piosenek ale każda z nich brzmi jak SoulHealer. Nie musimy się zmieniać. To jest tym, czym jesteśmy i nie chcemy być niczym innym. W dzisiejszych czasach w wywiadach i recenzjach można przeczytać "to było odtwarzane przedtem już tysiąc razy" lub "czemu nie wymyślą czegoś nowego?". Po co wymyślać coś nowego? W tym samym czasie starsze zespoły pró-

danie albumu, a potem planujemy parę miesięcy przerwy. Zgodziliśmy się zagrać na paru letnich festiwalach w przyszłym roku i możliwe, że uda nam się zabukować parę więcej. Byłoby też wspaniale zagrać parę koncertów w Polsce! Jeżeli będziecie coś wiedzieć o jakiejś okazji, to proszę dajcie mi znać (śmiech!). Życzę wam przyjemnej jesieni i posłuchajcie naszego nowego albumu "Up From The Ashes"! Dzięki! Wojciech Chamryk, Grzegorz Gorgol, Jakub Krawczyk

SOULHEALER

125


Młodzi gitarzyści muszą przede wszystkim nauczyć się dobrze bawić! Chris Cafferry to świetny gitarzysta znany głównie z występów w kultowym Savatage. Okazuje się, że poza tym całkiem poważnie rozkręcił swój solowy projekt, z którym to wydał już ósmy sygnowany swoim nazwiskiem album "The Jester's Court". Mimo, że Chris najwyraźniej do rozgadanych osób nie należy, to jednak z wywiadu trochę informacji idzie wyciągnąć. Zarówno o nowej płycie artysty, jak i o jego przeszłości. HMP: Chris, często podkreślasz, że Twoja fascynacja muzyką zaczęła się od The Beatles. Jak dziś postrzegasz ich muzykę i jaki wciąż ma na Ciebie wpływ? Chris Cafferry: Jako dzieciak uwielbiałem ich albumy. Pisali najlepsze piosenki w historii. Byłem także wielkim fanem Paula McCartneya i jego Wings. Uwielbiałem szczególnie ich nagrania koncertowe. Jak wyglądała Twoja droga od fascynacji Beatlesami do grania heavy metalu? Pierwsza kapela, w której się udzielałem była zespołem heavy metalowym. Oczywiście nie

Patrząc na całą Twoją karierę, czy są jakieś decyzje, których naprawdę żałujesz? Tak. Przede wszystkim żałuję, że opuściłem Savatage, by rozkręcić swój własny zespół. Nigdy nie powinienem opuszczać tej kapeli. Jeszcze bardziej żałowałem, gdy dowiedziałem się o śmierci Crissa Olivy. Rozpocząłeś karierę solową 15 lat temu. Wcześniej grałeś w Savatage i kilku innych zespołach. Czy myślałeś przed 2003r. o zrobie niu czegoś na własną rękę? Zawsze chciałem spróbować zrobić coś samemu. Nie przypuszczałem jednak, że skończę z

Mam więc w swym repertuarze utwory, które wydają się bardziej progresywne i bardziej wymagające muzycznie oraz wokalnie. O czym opowiadają teksty na "The Jester's Court"? Czy to concept album? Właściwie trudno to uznać za concept album. Teksty odnoszą się do mojej osobowości. Jeden z utworów nosi tytuł "1989". Czy ta data ma dla ciebie szczególne znaczenie? To był bardzo specyficzny okres w moim życiu. Mam bardzo miłe wspomnienia w związku z tym rokiem. Savatage był wielkim zespołem i koncertowaliśmy przez 10 miesięcy w roku. Trasa koncertowa i wydarzenia z nią związane były bardzo zabawne. To były piękne czasy. Bardzo ciekawym utworem jest "Protect My Soul" pełen wpływów bluesa a nawet country. Tworzyłem ten album jako współczesną wersję mojej pierwszej solowej płyty "Faces". Ta piosenka to taka odskoczna od typowo heavy metalowych numerów. Wielu ludzi powiedziało mi, jak bardzo im się ten kawałek podoba. Sprawiło mi to ogromną radość. Jesteś także osobą odpowiedzialną za pro dukcję i miksowanie. Czy uważasz, że jest to lepsze od powierzenia tego komuś innemu? Cóż, lubię robić takie rzeczy samemu. W ten sposób łatwiej mi radzić sobie z byciem liderem. Każdego roku rozwijam swoje umiejętności związane z miksowaniem i produkcją, więc czerpię przyjemność z pracy nad utworami i uczę się, jak być lepszym producentem.

Foto: Chris Caffery

przestałem wtedy słuchać Beatlesów, ale coraz bardziej wgłębiałem się w metal jako muzyk i jako słuchacz. Wcześnie zaczynałeś naukę gry na instrumen cie. Powiedz proszę jakich porad udzieliłbyś młodym początkującym gitarzystom? Młodzi gitarzyści muszą przede wszystkim nauczyć się dobrze bawić! Powinni grać to, co najbardziej reprezentuje ich duszę. Jest tak wielu różnych gitarzystów, którymi można się inspirować. Obecnie masz 50 lat. Większość swojego życia spędziłeś jako aktywny muzyk. Czy potrafisz sobie wyobrazić swoje życie bez muzyki? Co prawdopodobnie byś zrobił, gdybyś wiele lat temu wybrał inny sposób na życie? Naprawdę nie mogę sobie wyobrazić robienia czegoś innego. Jeśli już, to prawdopodobnie byłaby to praca przy tworzeniu filmów lub coś związane z branżą komputerową.

126

CHRIS CAFFERY

ośmioma solowymi płytami (śmiech). Twój nowy album nosi tytuł "The Jester's Court". Jakie jest znaczenie tego tytułu? Jak powinniśmy go rozumieć? Cóż, to moje odcięcie się od ludzi, którzy kontrolowali moje życie. Muzycznie, religijnie i biznesowo. Nauczyłem się sam kontrolować własną przyszłość. Niektóre utwory na twoim nowym albumie wydają się być bardzo inspirowane przez Judas Priest. Uważam, że Judas Priest jest bez wątpienia najważniejszym i najbardziej inspirującym zespołem w całej historii muzyki metalowej. Zarówno pod względem muzycznym, lirycznym, wokalnym oraz koncertowym. Druga część albumu wydaje się bardziej progresywna. Mam wiele różnych muzycznych inspiracji.

Powiedz mi proszę, co, dzieje się z Savatage. Czy są jakieś szanse na prawdziwy powrót przypieczętowany wydaniem pełnego albumu? Rozmawialiśmy o możliwości zrobienia nowej płyty i trasy koncertowej, ale wszyscy musimy na nowo nauczyć się razem grać i występować na żywo. Chciałbym tego doczekać. Czas pokaże! Grałeś także na debiutanckim albumie niemieckiego heavy metalowego zespołu Metalium. Jak tam trafiłeś? Zostałem zatrudniony przez ich producenta. Zaprosił mnie do gry na gitarze, pisania piosenek oraz produkcji i inżynierii dźwięku. To była niesamowita płyta i bardzo ważna część mojej kariery. Bartłomiej Kuczak


Metalowy Cyrk Nilsa Patrika Johanssona W karierze wielu wokalistów przychodzi taki moment, że pomimo sukcesów macierzystej formacji oraz zaangażowania w inne projekty, czują oni potrzebę nagrania czegoś solo pod własnym nazwiskiem. Nie inaczej było w przypadku Nilsa Patrika Johanssona - osoby, której fanom szeroko ujętego power metalu przedstawiać nie trzeba. Wokalista opowiedział nam o swej pierwszej solowej płycie "Evil Deluxe". HMP: Jesteś aktywnym członkiem trzech pro jektów. Co było główną inspiracją do nagrania solowego albumu? Nils Patrik Johansson: Od początku miałem propozycję stworzenia solowego albumu i 7 lat temu byłem gotowy, ale potem zaangażowałem się w Civil War wraz z czterema oryginalnymi członkami Sabaton, więc wykorzystałem tam cały mój solowy materiał. Po odejściu z Civil War chciałem skupić się w sto procent na Astral Doors i Lion's Share, ale nagle natchnienie powróciło, zatem napisałem i nagrałem solowy album, który powinienem był zrobić już siedem lat temu.

"Polo" Bengts z Tuck From Hell, również jest na albumie, i można usłyszeć go grającego na basie w dwóch utworach. Dlaczego ich wybrałeś? Są światowej klasy muzykami i bardzo, bardzo fajnymi ludźmi. Chcę, żeby moje zespoły były jak jedna wielka szczęśliwa rodzina. Kto jest kompozytorem muzyki na albumie?

heavy / power metal jako "Gasoline". Jestem fanem prawdziwego heavy metalu, takiego bez żadnej ściemy. "Gasoline" jest piosenką manifestem przeciwko terroryzmowi. Od strony muzycznej jest jak mieszanka Metalliki i Helloween. Kawałek trochę dziwny, ale za to cholernie ciekawy. Jestem oldschoolowym facetem, ale chciałem, żeby mój album brzmiał nowocześnie. Dlatego użyłem instrumentów klawiszowych i technicznego sposobu grania na perkusji. Czy możemy się spodziewać kolejnego albu mu podpisanego twoim nazwiskiem, czy "Evil Deluxe" jest tylko jednorazowym eksperymentem? Zrobię więcej solowych albumów, to dopiero początek nowej ery! Czy zamierzasz zagrać jakieś koncerty pro mując tę płytę? Zagram parę koncertów na wiosnę / lato 2019. Chciałbym aby byłoby to coś wyjątkowego i chciałbym zagrać utwory z całej mojej kariery: solowe oraz zespołów, w których się udzielałem. Moim pomysłem jest nazwać to Metalowym

Jaki zespół, w którym grasz teraz jest dla ciebie najważniejszy? Moja solowa kariera, Astral Doors i Lion's Share. Działalność Wuthering Heights jest wstrzymana, ale pozostałe trzy wspomniane projekty są kontynuowane z pełną siłą. Do kogo adresujesz "Evil Deluxe"? Do fanów Twoich byłych i obecnych zespołów? A może chcesz tą płytą zdobyć nowych słuchaczy? Chyba w pewnym sensie można "Evil Deluxe" potraktować jako czwarty album Civil War Stylistycznie jest bardzo podobny do muzyki, którą napisałem dla tego zespołu, ale oczywiście są też elementy Astral Doors i Lion's Share, a także Dio. Taki melodyjny power metal. Mam nadzieję, że dzięki temu albumowi zdobędę nowych fanów, ponieważ jest on bardzo chwytliwy i zawiera jedne z najlepszych piosenek, jakie kiedykolwiek napisałem. Powiedz coś o muzykach biorących udział w nagrywaniu "Evil Deluxe". Lars Chriss, moja bratnia dusza z Lion's Share był producentem albumu. Nagrał też wszystkie partie gitar. Mój syn, Nils Fredrik Johansson z Tuck From Hell, gra na perkusji a Andy Loos z Lion's Share gra na basie w większości piosenek. Na klawiszach znajdziesz Fredrika Bergha z Bloodbounds, Kay'a Backlunda z Lion's Share i Anuviela z Saecred Spirit. Markus

Foto: Nils Patrik Johansson

Napisałem każdą piosenkę od początku do końca, z wyjątkiem coveru Accept, "Burning". Kawałki z "Evil Deluxe" zawiera kilka cytatów muzycznych. Na przykład możemy usłyszeć w utworze tytułowym fragment żydowskiej pieśni "Hava Nagila" a "How The West Was Won" zawiera znany wszystkim "Johny Rebel". Jaki jest powód tego zamiaru? (Śmiech) To fajny pomysł. Wstawianie starych motywów ludowych może naprawdę pasuje do tej muzyki. "Evil Deluxe" zawiera utwór zatytułowany "Estonia". Czy kiedykolwiek odwiedziłeś ten kraj? Jeśli tak, to co zainspirowało Cię do napisania tej piosenki? W utworze "Estonia" nie chodzi o kraj, chodzi o statek, który zatonął w 1994 roku z 900 pasażerami i obsługą na pokładzie. To mój hołd dla ofiar. Na początku utworu usłyszysz sygnał "may day".

Cyrkiem Nilsa Patrika Johanssona. Co się dzieje z Wuthering Heights? Ostatni album tego zespołu został wydany w 2010 roku. Coś się dzieje, ale w tej chwili nie mogę powiedzieć nic konkretnego. Powiedz mi proszę, jak odkryłeś swój talent wokalny? Miałem dwa lata , kiedy rodzice stwierdzili, że śpiewam dość czysto. Zatem to jest talent, z którym się urodziłem, ale oczywiście ćwiczę też każdego dnia. Jak w sporcie: musisz trenować! Dziękuję za wywiad. Dzięki, bracie! Bartłomiej Kuczak

Są też utwory inspirowane niemiecką sceną

NILS PATRIK JOHANSSON

127


Środa - rozgrzewka przed festiwalem Środa, swoista rozgrzewka przed festiwalowym natarciem, rządziła się własnymi prawami i jako taka należała do lajtowych i organizacyjnych. Wycieczka do centrum Wacken, w tym głównej kwatery festiwalu, należała do corocznych obowiązków, przy czym ilość czasu i swobody były tutaj całkowitą odwrotnością kolejnych koncertowych dni. Festiwalowe koszulki, wszelkiej maści muzyczne gadżety, płyty, metalowe wydawnictwa i coraz większa ilość ludzi zjeżdżających do miasteczka były tu soistą rzeczywistością. Na co dzień dwutysięczna miejscowość, na czas festiwalu "rozrasta się" kilkadziesiąt razy, a wszyscy jej mieszkańcy dopingują przyjeżdżających z całego świata, będąc życzliwi i pomocni w każdej sprawie.

Wacken Open Air 2018 relacja z festiwalu Sezon festiwalowy 2018 roku obfitował w wiele ciekawych imprez, spośród których Wacken Open Air, jako jeden z najważniejszych i największych metalowych festiwali na świecie, tradycyjnie stał się celem naszej podróży. Kilka ciekawych gwiazd, mnogość zespołów reprezentujących wszelkie odmiany metalowej muzy, dobra organizacja i per-

Co ciekawe i czego dawno, bo od 2014 roku nie widzieliśmy tutaj, pogoda dopisała wręcz "fenomenalnie". Zamiast tradycyjnego błota i ściany rzęsistego deszczu 29 edycja W:O:A przywitała nas upałem i wszechogarniającym słońcem. Z dwojga złego taka aura okazała się lepsza niż wspomniane ulewy, lecz wszystkim dała się nieźle we znaki. W przed festiwalowym dniu obok corocznego konkursu dla młodych kapel Wacken Battle

Fish, jak na poważnego pana z brodą i charakterystycznym szalikiem na szyi przystało, dał całkiem dobry koncert, a rockowe granie w jego wykonaniu mogło się podobać. Obok rockowych strzałów jakie zaserwował swoim fanom artysta nie zabrakło tutaj balladowych kawałków, przemieszanych z utworami "bijącymi" w polityków i innych "władców" tego świata. "Hotel Hobbies", "Warm Wet Circles", "State of Mind", czy kończące występ "Incommunicado", to tylko część utworów z przeszłości w Marillion zagranych przez Fisha, a niezła forma wokalna i całkiem dobre nagłośnienie dopełniły całości koncertu. Zaraz potem zameldowaliśmy się pod Wasteland Stage, żeby sprawdzić kompetencje chłopaków z Evil Invaders. Speed metalowe granie młodych Belgów od samego początku przypadło nam do gustu! Szybkość, wściekłość i masa melodii wylewająca się z ich trzewi były nie do przecenienia, a radość z grania widoczna przez cały występ. Ostre i bezkompromisowe riffy łoiły po uszach i szkoda tylko, że jakość nagłośnienia zawodziła, gubiąc gdzieś po drodze selektywność. Począwszy od "As Life Slowly Fades" i "Pulses Of Pleasure", poprzez "Tortured By The Beast", "Oblivion", czy venomowe "Witching Hour" wszytko tutaj "gadało", genialnie wpisując się w speedową stylistykę. Headbanging, ruch sceniczny z szybką zmianą stron i tym podobne wygibasy pasowały wręcz idealnie, a patrząc po reakcjach znajdującej się pod sceną publiki, również i jej Evil Invaders przypadli do gustu. Na koniec dostaliśmy jeszcze "Raising Hell", po którym koncert Belgów przeszedł do historii… W tym samym czasie pod ogromnym namiotem grali jeszcze weterani z Nazareth, a po nich Sepultura, która jednak nie była w kręgu naszych zainteresowań. I tak oto pierwszy, choć nieoficjalny dzień W:O:A 2018 dobiegł końca rozbudzając apetyty na koncerty dnia następnego… Czwartek - pierwszy dzień festiwalu Czwartek powitał nas bezchmurnym niebem i słońcem dającym w kość przez cały festiwalowy dzień. Jeśli ktoś się zastanawiał, jakby to było na riddickowych Krematoriach, to właśnie Wacken byłoby tutaj pomocne! Upał sięgający 37 stopni, zero cienia, żeby się schronić i jedynie woda i inne napoje pomagały przetrwać te nieco ekstremalne warunki.

Foto: Dirkschneider

spektywa lepszej pogody niż w ostatnich latach sprawiły ostatecznie, że festiwal się wyprzedał. Wzorem lat poprzednich wyjechaliśmy nieco wcześniej, bo we wtorek 31 lipca, przy czym już około 22 byliśmy rozbici na prasowym placu. Szybki rekonesans i miły czas spędzony w gronie znajomych ustąpiły ostatecznie miejsca zmęczeniu, które dopadło nas grubo po północy...

128

WACKEN 2018

Metal, organizator przygotował kilka koncertów, odbywających się na terenie Wacken Plaza (druga część festiwalowego terenu), czy choćby Kościoła Ewangelickiego, w którym swój koncert dała Doro! Niestety, ze względu na odległości i kwestie organizacyjne koncert Dorotki przeszedł nam koło nosa, natomiast udało się zobaczyć Fisha (Headbanger Stage) i młodzików z Evil Invaders (Wasteland Stage).

Poranek dość wczesny, przysłowiowe śniadanie i już po 11 wyruszyliśmy na podbój Wacken, zahaczając o stoiska z płytami i tym podobnym stuffem. Równo o 13 zameldowaliśmy się przy bramkach wejściowych na główny plac festiwalowy i pozostało jedynie poczekać na otwarcie. 5...4...3...2...1 i ruszyliśmy do przodu z pierwszymi fanami koncertowych wrażeń, a zespołem jakim zobaczyliśmy już pół godziny później był tradycyjnie cover band Skyline. Panowie nigdy nie byli naszymi ulubieńcami, a prawdę mówiąc przychodziło się na nich ze względu na udział zapraszanych gości. Tym razem usłyszeliśmy między innymi "Burn", "We Rock", "Bark At The Moon", a przy dźwiękach przeciętnie zagranego "2 Minutes…" Ironów daliśmy sobie


spokój, przechodząc pod Louder Stage (trzecia, choć najmniejsza z dużych scen), gdzie już za moment miał zagrać Tremonti. Ok! Facet ma sporo fanów na świecie i jest naprawdę dobrym gitarzystą, ale prawdę mówiąc jego koncert nie przypadł nam do gustu. Po warszawskim, źle nagłośnionym występie, tutaj jako całość brzmieli dużo lepiej, jednak pomijając ciekawsze solówki wiało nudą, będąc amerykańskim pop rockowym graniem. W tak zwanym między czasie na jednej z dużych scen pogrywali Dokken, a naszym kolejnym celem był Dirkschneider, który swój koncert rozpoczął po godzinie 17 na Faster Stage. Udo zalicza się do tych weteranów heavy metalowego grania, którzy są niezniszczalni, a czas i przeżyte lata nie robią na nim specjalnego wrażenia. Nieważne w jakich warunkach, nieistotne o której godzinie i czy jest to klub, hala na 5 tysięcy osób, czy wielki festiwal z mrowiem ludzi pod sceną, Dirkschneider zagra bardzo dobry koncert z minimum pieprzenia o "niczym" (…z pozdrowieniem dla Derisa i Brodena), wypełniając treścią każdą minutę występu. Tym razem było dokładnie tak samo, a dobór kawałków choć słyszanych przez nas kilkukrotnie wcześniej podczas ostatnich tras wokalisty, nie mógł po prostu zawieść. Z masy hitów jakie przez lata wydał z Accept jest tak duża, że czasami trudno je pomieścić na jednym koncercie, a petard z postaci "Midnight Mover", "Living For Tonite", "Princess Of The Dawn", "Restless and Wild", "London Leatherboys", czy "Breaker" było tutaj znacznie więcej. Sam Udo w świetnej formie dawał radę udowadniając, że wokalnie nic mu nie brakuje, a jego charakterystyczna maniera nadal pozostaje jego znakiem rozpoznawczym. Reszta kapeli ze Smirnovem i ponownie obecnym Kaufmannem grającym na drugim wiośle, dorównywała liderowi, choć uczciwie mówiąc radości z grania, zaangażowania i "tego czegoś", co posiadają Hoffmann i Baltes nigdy nie posiądą. Koncert zagrany na wysokim poziomie, z doskonałym brzmieniem, świetnym odbiorem przez publiczność. Z wielką przyjemnością co chwilę dało się słyszeć śpiewane wkoło refreny i dłuższe części utworów. Doskonała zabawa i wspomnienia jakie towarzyszyły nam podczas występu Dirkschneidera były nieocenione, a gdy przyszło do wykonania "Metal Heart", z legendarną już gitarową solówką, a potem doskonałe "Fast As A Shark", każdy

Foto: Behemoth

fan grupy z pewnością był usatysfakcjonowany. Na koniec nie mogło rzecz jasna zabraknąć "I'm A Rebel", ze spinającym wszystko w całość "Balls To The Wall"… Ponad 90 minut muzyki z latami '80 w tle i wspomnieniami sięgającymi 35 lat wstecz, były dobrym przyczynkiem do tego, by utrzymać tę koncertową radość przez resztę wieczoru, tym bardziej, że już za moment na sąsiedniej scenie mieli się pojawić nasi rodacy z Behemoth. Kilka godzin wcześniej podczas specjalnej konferencji prasowej panowie opowiadali o szczegółach nowej płyty, której premiera ma mieć miejsce jesienią tego roku. Kwadrans po 19 opadła kotara zasłaniająca scenę i naszym oczom ukazała się dopracowana scenografia, z symbolami pochodzącymi między innymi z nadchodzącego krążka. Ekipa Nergala nie mogła zawieść, a koncert jaki dali tego wieczoru należał do najlepszych festiwalowych sztuk tegorocznego W:O:A. Profesjonalizm, doskonałe nagłośnienie i pirotechnika, a także dobór kawałków licowały z bardzo dobrą formą muzyków, którzy po raz kolejny udowodnili, że nadal pozostają najlepszym "eksportowym" bandem pochodzącym z kraju nad Wisłą. Obok

Foto: Behemoth

dość oklepanych kawałków z "The Satanist", takich jak "Blow Your Trumpest Gabriel", "O Father O Satan O Sun", czy "Ora Pro Nobis Lucifer", usłyszeliśmy min. "Demigod", "Ov Fire And The Void" oraz "Decade Of Therion". Świetny dobór szczególnie starszych utworów cieszył, a niespodzianką dla kilkudziesięciotysięcznej publiczności okazało się wykonanie "Wolves Of Siberia" i po raz pierwszy zagrane na żywo "God = Dog", pochodzące z niewydanego jeszcze albumu. Trzeba przyznać, że moc i gitarowa ekspresja zionące ze sceny wręcz powalały, a jeśli cała nowa płyta będzie w stylu wykonanych tutaj kompozycji, to "I Loved You At Your Darkest" okaże się wielkim sukcesem. 85 minut jakie Behemoth dostali od organizatorów, wykorzystali skrupulatnie do samego końca. I mimo, iż sam koncert oglądało się wyśmienicie i nikt tutaj od strony artystycznej nie mógł chyba narzekać, to światło kończącego się co prawda dnia burzyło atmosferę. Gdyby zagrali choć dwie godziny później, wszystko wyglą-dałoby tutaj jeszcze lepiej. Późny wieczór zarezerwowany był jednak dla głównego headlinera festiwalu jakim byli Judas Priest... Na konferencji prasowej Adam Darski zapytany o to co będzie robił wieczorem odpowiedział, że oczywiście pójdzie na koncert Judas Priest! Trudno powiedzieć, jak było na prawdę, choć zakładamy, że tak właśnie się stało. Wiadomo jednak, że reszta festiwalowej gawiedzi nie zawiodła i stawiła się jak jeden mąż pod Harder Stage. Minęła 22:30, z głośników poleciało sabbathowe "War Pigs", które płynnie przeszło w intro do "Fire Power", a zaraz potem na scenie pojawili się sami Bogowie Metalu. I choć wiedzieliśmy czego się spodziewać, to radość i dobra zabawa jaką dostarczyli nam weterani heavy metalowego grania była doskonała. Od początku dostaliśmy mieszankę mocnych tytułów, z których to wspomniany wcześniej "Firepower", "Sinner", czy "The Reaper" podsycały napięcie i ochotę na "więcej. Ferie kolorów, mnogość świateł, pirotechnika i majestatyczność sceny dodawały kolorytu, ale najważniejsza była muzyka, która broniła się doskonale. Gitarowe galopady duetu Faulkner - Sneap świetnie współgrały z wokalami Roba Halforda, który będąc w niezłej formie udowadniał, że drzemie w nim moc i jeszcze nieźle potrafi zaryczeć. Owszem, sama konstrukcja i zamysł był taki, żeby tam, gdzie

WACKEN 2018

129


jest możliwe śpiewać niżej, ale całościowo wyszło na prawdę dobrze. Niezaprzeczalnie obok samego Halforda, to Faulkner był "numerem jeden" na scenie, gdzie ekspresja i kunszt granych przez niego solówek oczarowywały zebranych fanów. Ian Hill i Scott Travis odpowiedzialni za sekcję rytmiczną także nie odpuszczali, dzielnie wspomagając kolegów, a to co rzucało się w uszy, to selektywność brzmienia, z łatwością wychwycenia każdej niemal nuty. Sama publika reagując żywiołowo na coraz to większe hity śpiewała razem z zespołem a atmosferę, jaka zapanowała pod sceną można było porównać do wielkiego muzycznego święta. Koncert Judas Priest był właśnie takim świętem, gdzie każdy, bez względu na wiek mógł znaleźć coś dla siebie. Niemal pół wieku na scenie, dziesiątki płyt na koncie i niezliczone przeboje robiły tutaj swoje, a nam nie pozostało nic innego jak dołączyć do kilkudziesięciotysięcznego chóru wtórującego co rusz kapeli! A było w czym wybierać, gdyż w dalszej części koncertu poleciały min. "Blood Stone", "Turbo Lover",

Piątek - drugi dzień festiwalu Festiwalowy poranek tradycyjnie rozpoczęliśmy od przebieżki do centrum, nie licząc oczywiście śniadania, które pozostawało głównym zastrzykiem energii. Pod sceną zameldowaliśmy się po 13, bo już za chwilę swój koncert mieli rozpocząć Amorphis. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie żar lejący się z nieba, a piekielne warunki nie doskwierały tak bardzo. Przyjemność z oglądania koncertów w 40 stopniowym upale z automatu pikowała ku dołowi, jednak Finowie robili wszystko, ażeby tak niekorzystną aurę nam wynagrodzić. Swój 70 minutowy występ rozpoczęli od promowania swojego najnowszego krążka "Queen Of Time", a miękkie i bardzo klawiszowe dźwięki nie do końca nastrajały tu pozytywnie. "The Bee" i "The Golden Elk", powiedzmy sobie szczerze, nie są najlepszymi utworami Amorphis w historii, jednak w miarę upływu czasu sytuacja stawała się coraz lepsza, gdy ze sceny poleciały starsze kompozycje. Tomi wraz z ekipą w dobrej jak Foto: Judas Priest

stawało z jakimi kawałkami wystrzelą, a dokładnie, czy będzie to nowy materiał, czy raczej ten sprzed lat? Na szczęście chłopaki postawili na "zabytki", a najlepsze przyjęcie miały te sprzed 10 - 15 laty, w których dominowała melodia i rozbudowane solówki. Swój wesoły "taniec z kosą" rozpoczęli od "Are You Dead Yet" i "In Your Face", przy czym w okolicach czwartego "Blooddrunk" Alexi i reszta jego czeladki byli już dobrze rozgrzani, rzeźbiąc charakterystyczne solówki. Połączenie agresji z melodyjnymi riffami od zawsze było znakiem rozpoznawczym Children Of Bodom i choć ich ostatnie krążki nie dorównują tym z pierwszych lat istnienia grupy, to rdzeń z pewnością pozostał. "Angels Don't Kill", "Needled 24/7", "Hate Me", czy powolny "Everytime I Die" stanowiły mocny punkt programu, a jeśli dodać do tego klawisze Warmana z jego "pojedynkami" z Laiho, to wszystko układało się tutaj jak trzeba. Zawsze podobały mi się jego partie, a talent i wirtuozeria, których nigdy mu nie brakowało, wzbogacają kapelę. Występ Finów należał z pewnością do udanych, zgromadzona na placu publika wyglądała na zadowoloną, a finałowym kawałkiem, którym COB zakończyli koncert był "Towards Dead End"... W między czasie na sąsiedniej scenie trwały już przygotowania do kolejnego koncertu, by za moment mogła wkroczyć Królowa Metalu - Doro. Taaa... Dorotka dostała drugą, zaplanowaną z góry szansę na zaprezentowanie tego, w czym od lat jest najlepsza, czyli następnego jubileuszu i scenicznego świętowania. Ileż to już razy? W naszym przypadku to kolejne takie show i można się pogubić, czy dzisiaj to jej 35 lat na scenie, 25-lecie Johnny Dee, czy kolejna dekada Nicka Douglasa w zespole? A może wszystko naraz? Jakby nie spojrzeć, wspólną cechą takich koncertów jest masa gości, którzy przewijają się przez wszystkie utwory, dużo zabawy i niespodzianek temu towarzyszących. Tym razem nie mogło być inaczej! Znakomitą większość kawałków zagranych tego wieczoru stanowiły kompozycje z czasów, gdy Doro współtworzyła Warlock, a "Burning The Witches" i "I Rule The Ruins" były tutaj swoistą rozgrzewką. Dobra forma samej kapeli, z niezłym wokalem Dorotki to duży plus, szkoda tylko że wszystko śpiewane było na jedną modłę, w mocno ograniczonej skali.

"Tyrant", czy też bardzo wyczekiwane "Hell Bent For Leather" i majestatyczny "Painkiller". Działo się na prawdę sporo, Rob zmieniał wdzianka, interaktywna scenografia dopasowywała się do granych utworów, nie zabrakło również Harleya Davidsona, na którym Halford "wjechał" przy okazji "Freewheel Burning". Wszystko to składało się na niemal doskonałą całość, czego dopełnieniem był gościnny występ Glenna Tiptona, w granych na koniec bisach. I choć stwierdzenie "gościnne" nie bardzo tutaj pasuje, to ze względu na stan zdrowia gitarzysty zagrał on na "Metal Gods", "Breaking The Law" i kończącym wszystko "Living After Midnight". Świetna sprawa, że Tipton pokazał się w ogóle na scenie i należy to docenić! Tegoroczny, wackeński koncert Judas Priest dobiegł tym samym do końca, zajmując zasłużone miejsce w czołówce festiwalowych sztuk... A nam - oprócz wspomnień - pozostał spacer na pole prasowe, by odpocząć przed atrakcjami kolejnego dnia festiwalu.

130

WACKEN 2018

zwykle formie udowadniali, że znają się na swojej robocie, przy czym to ten pierwszy ze swoim wokalem i potężnymi growlami błyszczał na pierwszym miejscu. Szkoda tylko, że gitary Holopainena i Koivusaari wypadły tak niemrawo, "schowane" gdzieś w tyle. Czasami miało się wrażenie, że jedynie klawisze się tutaj liczą, choć do dzisiaj pamiętamy koncertowe sztuki w wykonaniu Amorphis, w których gitarzyści rzeźbili aż miło. Całościowo koncert Finów obronił się jednak bezsprzecznie, dając wiele radości najwierniejszym fanom. "House Of Sleep", "Against Widows" i "Silver Bridge" chyba najbardziej przypadły nam do gustu, a stary "The Castaway", pamiętający czasy "Tales From The Thousand Lakes" spowodował uśmiech na wielu twarzach... Niestety, dające w kość warunki wymusiły na nas dłuższy odpoczynek, a cień jaki znaleźliśmy w namiocie prasowym umożliwiał regenerację i zebranie sił na dalsze koncerty. Ciąg dalszy fińskich klimatów zapewnili nam Children Of Bodom, choć niewiadomą pozo-

Pierwszymi gośćmi okazali się Andy Scott i Peter Lincoln ze Sweet i razem z Królową wykonali ich "The Ballroom Blitz". Panowie pokazali się z najlepszej strony, a wokale Linkolna stały na wysokim poziomie. W kolejnych minutach karuzela z gośćmi się rozkręciła i na scenie wylądował Tommy Bolan (gitarzysta historycznego Warlock) grając "East Meets West" i najpiękniejszą kompozycję koncertu "Fur Immer", a zaraz potem ujrzeliśmy Johana Hegga, towarzyszącego wokalnie Doro w "If I Can't HaveYou - No One Will" oraz amon amarthowym "A Dream That Cannot Be". Hegg, jak na uśmiechniętego Wikinga przystało wokalnie miażdżył wszystko, będąc mocnym punktem programu. Koncert trwał w najlepsze, dobrej zabawy zdawało się nie być końca, a przez scenę przewijali się kolejni zaproszeni goście. W dalszej części usłyszeliśmy jeszcze "Hellbound", "All For Metal", "We Are The Metalheads" będący oficjalnym hymnem W:O:A oraz kultowe, wspólnie odśpiewane "All We Are". Wisienką na torcie było odegranie judasowego "Breaking The Law", gdzie na gitarze ujrzeliśmy Jeffa Watersa z Annihilator. Trzeba przyznać, że był to świet-


ny motyw i miłe zakończenie koncertu... Chwila moment, a już za sekundę na bliźniaczej scenie mieli się pojawić Nightwish. Bezsprzecznie, drugi dzień festiwalu należał do Finów, a show jakie mieli dać tego wieczoru okazało się jednym z najlepszych na Wacken 2018. Minęła 21:00, interaktywne odliczanie na ledowej kurtynie i muzyczna machina ruszyła z przytupem. Nightwish to jeden z najbardziej doświadczonych koncertowo zespołów, dających mnóstwo występów na całym świecie i od samego początku dało się odczuć perfekcję i genialne zgranie. Wszystko podane idealnie równo, co do sekundy z dźwiękiem, pirotechniką i wizualizacjami bombardującymi co chwilę odbiorcę. Najważniejsze, iż cała rozbudowana otoczka doskonale współgrała z umiejętnościami muzycznymi, a sam zespół trzeba przyznać był w najwyższej formie. Sympatycznych Finów mieliśmy możliwość oglądać wielokrotnie na przestrzeni niemal 20 lat, a dzisiejszy koncert swobodnie możemy zaliczyć do najlepszych! Dobór kawałków był swoistym wehikułem czasu, a stare kompozycje w wykonaniu Floor okazały się strzałem w dziesiątkę. I choć wokalnie nie jest to ta sama klasa co Tarja Turunen, to trzeba docenić, że świetnie daje sobie radę z takim "Nemo", "Wish I Had An Angel", "End Of All Hope", czy "Gethsemane". Jansen, podobnie jak reszta kapeli, miała dobry dzień i wszystko tutaj zagrało idealnie. Muzycznie wręcz doskonale! Tuomas jak w transie operował na klawiszach, a duet gitarowy Emppu & Troy dobrze się uzupełniał z basowymi zagrywkami Marco i perkusyjnym łojeniem Hahto. Czuć było, że wszyscy tutaj dobrze się rozumieją, co też docenione zostało przez licznie zgromadzonych fanów. Nightwish sięgali do różnych okresów istnienia grupy, przeplatając nowe, ze starymi kompozycjami. Był to bardzo zgrabny zabieg pasujący nawet tym, którzy nie pałają sympatią do ostatnich dokonań zespołu. I tak oto w kolejnych minutach usłyszeliśmy między innymi "Elan", "Amaranth", "I Want My Tears Back" oraz "Slaying The Dreamer", które poprzedzały molocha w postaci kilkunastominutowego "The Greatest Show On Earth". Z kolei nie mogło być lepszego zakończenia, niż zagranie symfonicznego "Ghost Love Score", która to kompozycja wprost pokazuje za co fani kochają "Once". Piękny koncert, świetne wspomnienia, czegóż chcieć więcej?!

Foto: Nightwish

Foto: Doro

Nightwish zeszli ze sceny, a nam pozostało przesunąć się nieco na prawo, bo za kwadrans mieli wystąpić Running Wild - dla wielu najważniejsza kapela tegorocznej edycji Wacken Open Air. Cokolwiek by nie napisać o tym zasłużonym dla europejskiego heavy metalu zespole, pozycję wśród metalowców ma kultową. To, że nagrali kilkanaście płyt w tym "Under Jolly Roger", "Port Royal" i "Death Or Glory", które zapisały się złotymi nutami w metalowej historii, to jedno. Drugie i obecnie najważniejsze, to to, że Running Wild od wielu lat jest projektem, a nie regularnym zespołem. I jeśli ktoś łudzi się i myśli inaczej, to jest w błędzie. Rolf u sterów "okrętu" dobiera sobie sesyjnych muzyków i raz na jakiś czas nagra coś lepszego, lub gorszego. Z koncertami natomiast wygląda tak, iż na palcach jednej ręki można policzyć te zagrane w ostatnich 2 latach. Stąd, jeżeli są jeszcze tacy, którzy swoją ocenę, a szczególnie formę kapeli przyrównują do festiwalowych machin grających dziesiątki koncertów rocznie, to nie wiedzą co czynią! Na tegoroczny koncert Running Wild należy spojrzeć z tej właśnie perspektywy, a gdyby nawet tego nie zrobić, to występ ekipy Rock'n' Rolfa należał do ciekawych i całkiem udanych. Na pierwszy rzut oka rzucał się dość ascetyczny

i oldschoolowy wystrój sceny ze ścianą "Marshalli" i brakiem elektronicznych wizualizacji. Intro, zlepek starych zagrywek kojarzących się z najlepszymi czasami zespołu i wystartowali od "Fistful Of Dynamite". Kasparek i reszta załogi ubrani w stroje przypominające te z "epoki", dość statycznie rozlokowani na scenie, kontynuowali koncertowe granie przechodząc w "Bad To The Bone" i "Rapid Foray". Po chwilowej zadyszce Rolf wskoczył na właściwe obroty, całkiem nieźle dając sobie radę z wokalami, czując się coraz swobodniej za mikrofonem. Co cieszyło, to lepsze niż na poprzednich wackeńskich koncertach chórki w wykonaniu Petera i Ole, które fajnie współgrały z liniami Kasparka, urozmaicając wokale. Niepokoiły natomiast częste przerwy pomiędzy numerami, jakie Rolf robił by nastroić gitarę. Nie wyglądało to dobrze, psując odbiór i rujnując dynamikę koncertu. Szkoda, że nie miał wszystkiego pod nogą, wtedy nie musiałby się wycofywać w głąb sceny, a strata czasu nie odbiłaby się finalnie na setliście... Mocnym akcentem były kolejne utwory, bez których nie wyobrażaliśmy sobie koncertu Running Wild. "Uaschitschun", "Riding The Storm" i "Port Royal" ucieszyły każdego fana kapeli, w tym piszących te słowa, po czym nastąpiło obniżenie poziomu w postaci nikomu niepotrzebnego drum solo. Sorry, to trochę słabe, gdy jest nieplanowane opóźnienie, a jeszcze bardziej zwleka się z nadgonieniem kawałków! Na szczęście po kilku minutach powrócili do grania z lat '90 zapodając "Metalhead", a następnie dwa mocne hity w postaci "Blazon Stone" i "Raging Fire". Uśmiech na twarzy, teksty śpiewane razem z zespołem i małe rozczarowanie nową i nijaką w odbiorze kompozycją zatytułowaną "Stargazer". Pozostało mieć nadzieję, że reszta kawałków z nadchodzącej płyty będzie dużo lepsza, a tym czasem ze sceny poleciały "Lonewolf" i "Under Jolly Roger", przy których publiczność nieco bardziej się ożywiła. Do końca koncertu pozostało niewiele czasu, a kawałków z jubileuszowego "Port Royal" jak na lekarstwo, tym bardziej, że utworami zagranymi na bis były "Soulless" i "Stick To Your Guns"! Wszystko to dało do myślenia, a finału jaki nam zaserwowano nikt się chyba nie spodziewał, bo zamiast zamykającego występ przeboju w postaci "Conquistadores", "Tortuga Bay", czy choćby "Prisoner Of Our Time" dostaliśmy podziękowanie Kasparka za

WACKEN 2018

131


przybycie i dwuzdaniowe pożegnanie. Chwilę wcześniej widać było rozmowę Rolfa z siedzącym za garami Wolpersem, co ewidentnie świadczyło o tym, że organizator nie zgodził się przedłużyć im czasu. Wielka szkoda, bo w taki sposób nie powinno to wyglądać. I mimo, że koncert całościowo był całkiem dobry, to końcowa wpadka i brak większej ilości kawałków z "Port Royal" - przy hucznie zapowiadanym jubileuszu 30-lecia wydania albumu - okazały się porażką... Drugi dzień festiwalu dobiegł dla nas końca, choć chętni bawili się jeszcze na In Flames i grających w okolicach 2 nad ranem Ghost. My postanowiliśmy jednak odpocząć przed kolejnym dniem i nabrać nieco sił na sobotnie koncerty.

Sobota - trzeci dzień festiwalu Ostatni dzień W:O:A w teorii zapowiadał się dość luźno, co nie zmienia faktu, że bardzo ciekawie. Z masy zespołów grających tego dnia na festiwalowych scenach interesowało nas kilka kapel, które postanowiliśmy bezwzględnie

dnak dość wczesna pora ewidentnie wpłynęła na frekwencję. Nam taki obrót rzeczy bardzo odpowiadał i korzystaliśmy z wygodniejszych życiowo warunków. Podczas godzinnego koncertu Finowie wykonali pięć utworów takich jak "Awaken From The Dark Slumber (Spring)", "Battle Against Time", "Sons Of Winter And Stars", "The Forest And Weeps (Summer)", na koniec pozostawiając długaśne "Time", będące godnym podsumowaniem ich sztuki. Gdyby nie środek dnia, byłoby jeszcze lepiej, a tak koncert Wintersun uplasował się choć wysoko, to poniżej podium... Dłuższą przerwę pomiędzy koncertami można było wykorzystać na wiele sposobów, gdyż Wacken Open Air obok koncertów oferowało wiele rozrywek. Nie brakowało chętnych do wzięcia udziału w metalowej Jodze, pokazach ekstremalnej jazdy motorowej w "beczce", lub wskoczenia w klimaty Wikingów, czy innego Mad Maxa. W myśl zasady "dla każdego coś dobrego", znalezienie odpowiedniej rozrywki nie stanowiło najmniejszego problemu. Dobra organizacja i brak błota ułatwiały szybkie przemieszczanie się po terenie festiwalu. Wszędzie Foto: Running Wild

zobaczyć. Pogoda wzorem dnia poprzedniego dopisywała aż nadto, wszędzie słońce i niewiele chmur dających jakąkolwiek ochłodę, więc tym bardziej cieszył fakt, że pierwszy koncert mogliśmy przeżyć w cieniu sceny... Wintersun, bo o nich tutaj mowa, to kolejny band z Północy, którego występem nie sposób było się zawieść, a nazwa grupy będąca idealnym przeciwieństwem do skwaru lejącego się z nieba, nie spowodowała ochłody. Chłopaki pod przewodnictwem Jari Maenpaa dali bardzo dobry koncert, z szybkimi riffami i wszechogarniającą melodyką. Połączenie bardziej ekstremalnych odmian z melancholią, harshami i bardzo dobrymi wokalami lidera Wintersun stanowiły o jakości granej przez nich sztuki, a mając na uwadze ich wcześniejsze koncerty trzeba dodać, że nadal trzymają wysoki poziom. Do tego świetne nagłośnienie, wydobywające wszelkie szczegóły i smaczki, dobra zabawa i radość z grania, jaką prezentowali muzycy zostały docenione przez wiernych fanów zespołu. Być może nie było ich zbyt wiele jak na rozmach imprezy, je-

132

WACKEN 2018

w teorii można było zdążyć i bezstresowo powrócić pod sceny, na których ciągle coś się działo. Naszym kolejnym punktem w festiwalowej rozpisce był koncert Gojira. Zawsze chętnie wracamy do twórczości Francuzów, a sceniczne występy z niełatwym, progresywnym stylem były nam jak najbardziej "po drodze". Koncertowa mieszanka zagranych w tym dniu utworów ucieszyła chyba wszystkich fanów grupy, a przybyło ich na prawdę dużo. Praktycznie cały plac pod sceną zapełniony, doskonałe nagłośnienie i różnorodność prezentowanego repertuaru charakteryzowały tę doskonałą sztukę. Zaczęli od nowszego, bo pochodzącego z ostatniego krążka utworu "Only Pain", by już po chwili walić w twarz "Heaviest Matter Of The Universe" i sięgającym ich początków "Love". Cóż za różnorodność! Progresywno - death metalowe zagrywki, czyste wokale przeplatane harshami i agresją i bardzo dobra sekcja rytmiczna łojąca ostrymi jak brzytwa riffami. Tu nie sposób było się nudzić, a z kawałka na kawałek koncert Gojira

stawał się coraz lepszy. Na szczególną pochwałę, oprócz reszty chłopaków, zasługiwał tutaj perkusista, którego technika wręcz powalała. Ciągłe zmiany rytmu, trików i milion patentów, były czymś niesamowitym i dość rzadko spotykanym w takiej dawce. Spośród kilkunastu utworów jakie zagrali podczas 75 minutowego występu, to pochodzące z "From Mars To Sirius" kawałki najbardziej przypadły nam do gustu. I tak, nie zabrakło tutaj "Backbone", czy "Flying Whales", a "Shooting Star" stanowił chwilowe odprężenie przed mocarnym "Explosia". Na dokładkę dostaliśmy jeszcze "Silvera" i "Vacuity", które kończyły świetny występ Francuzów... Chwila odpoczynku i za około półtora godziny ponownie zameldowaliśmy się pod Faster Stage, gdzie swoje show kawałkiem "The World Is Yours" rozpoczynali Arch Enemy. Tu nie było miejsca nawet na odrobinę fuszerki, czy jakichś opóźnień, bo Szwedzi (obecnie w barwach międzynarodowych) jak wiadomo, to doskonała koncertowa maszyna. Praktycznie od razu wskoczyli na wysokie obroty, nie potrzebowali 2-3 kawałków, żeby osiągnąć maksimum swoich możliwość, udowadniając genialne zgranie i profesjonalizm. "Ravenous", "War Eternal", "My Apocalypse", których wykonania miażdżyły system, wprowadziły nas w świetny nastrój, dodając dreszczyku emocji. Co za gitary! Co za mistrzowskie brzmienie! To, jak doskonale współpracowali ze sobą Amott i Loomis trudno ubrać w słowa. Mało powiedzieć, że ich gra to wirtuozeria, a obecnie z pewnością pretendują do miana najlepszego duetu gitarowego. Ostre riffy, perfekcyjna technika i znak rozpoznawczy Arch Enemy w postaci klimatycznych zwolnień i melodii - tego nie mogło tutaj zabraknąć. Człowiek co rusz łapał się na tym, na kogo lepiej patrzeć, czy na grę Michaela, czy jednak na Jeffa robiący cuda ze swoją gitarą?! Czas mijał szybko, kolejne kawałki wystrzeliwały z głośników, a "You Will Know My Name", "Bloodstained Cross", czy "As The Pages Burn" pokazywały na jak wysokim poziomie operuje dzisiejsze Arch Enemy. Mieszanka starych numerów sięgających czasów Angeli Gossow, z nowszymi, za których wokale odpowiada Alissa White-Gluz, sprawdzała się wzorowo, a drobniutka wokalistka udowadniała, że lepszych growli w świecie kobiet nie uświadczysz. Energią, jaką dysponuje przy tym wszystkim ta niesamowita dziewczyna, można by obdzielić kilku muzyków. Zmiany stron, wyskoki, ciągłe przemieszczanie się po scenie, przy zachowaniu jakości wokaliz, były nie do przecenienia. Pod koniec wiadomo już było, że koncert Arch Enemy z przytupem wyląduje w czołówce najlepszych występów na Wacken 2018. Prawdę powiedziawszy, można to było przewidzieć, choć wykluczyć niespodziewanego nie było sposobu. Po "Avalanche", solo gitarowym Loomisa i kończącym koncert "Nemesis" werdykt mógł być tylko jeden - Mistrzostwo Świata!! Jedna, jedyna rzeczy, która raziła w oczy, choć całkowicie niezależnie od zespołu, to dmuchane fallusy i sztuczne lale przelatujące co rusz przez publikę. Niestety, tak to już jest, jak chwilę wcześniej do sceny dorwą się klauny ze Steel Panther, z ich inteligentnymi fanami. Wysoki poziom intelektualny, jaki prezentują wyżej wymienieni, wprost koresponduje z wnoszonymi przez nich rekwizytami... Emocje i wielka frajda po tak dobrym koncercie nie zdążyły jeszcze opaść, a już kwadrans pó-


źniej na scenę wyszli Dyniowaci, by zaprezentować niesamowite widowisko. Ok! Muzyków zebranych pod wdzięcznie brzmiącym szyldem Helloween - Pumpkins United widziało się wielokrotnie, a koncerty Gamma Ray, Unisonic, czy samych Helloween to "dzień powszedni" na powerowym poletku. Tak fajnego, obwoźnego projektu nie było jak dotąd i cieszyliśmy się bardzo mogąc ich oglądać na wackeńskiej ziemi. Hansen, Kiske, Weikath i Grosskopf grający na jednej scenie robili niesamowite wrażenie, a dobra zabawa z Derisem i resztą ekipy stanowiła świetne dopełnienie całości. Dla fanów wychowanych na starym Helloween i średnim okresie ich twórczości, było to niewątpliwie święto. Młodsi również znaleźli coś dla siebie, gdyż przekrojówka granego materiału sięgała do najnowszych czasów. Dla nas najważniejszymi były starsze kompozycje i jak na zamówienie od razu dostaliśmy długodystansowe "Halloween", z jajcarskim "Dr. Stein", który poleciał chwilę potem. Tu nie mogło być lepiej! Wszystko świetnie zagrane i zaśpiewane, profesjonalizm i dobra forma muzyków w każdym calu, a ciekawa oprawa przygotowana z rozmachem i pomysłem wzbogacały muzyczną sztukę. Nie bez znaczenia dla odbioru były tu również wizualizacje przedstawiane na ogromnym ledowym ekranie, których bohaterami były maskotki Helloween Seth i Doc. Historyjki i przygody obu jegomości nawiązywały do granych przez zespół kawałków, uatrakcyjniając tym samym show jeszcze bardziej. Przez dwie i pół godziny usłyszeliśmy ponad 20 utworów, których trzon - obok wcześniej wymienionych - stanowiły między innymi "I'm Alive", "Heavy Metal (Is The Law)", "A Tale That Wasn't Right", "A Little Time", "How Many Tears", czy "Eagle Fly Free", śpiewane w różnych konfiguracjach wokalnych. Najlepiej wypadł tu Kiske, lecz to akurat było do przewidzenia. Jego głos, charakterystyczna barwa od lat się nie zmienia, a formą nadal mógłby zawstydzić większość power metalowych krzykaczy. Hansen, szczególnie w swoim miedley "Starlight/Ride The Sky/Judas", przypomniał o speedowych korzeniach grupy, dając pokaz nietuzinkowych umiejętności. Co do Derisa i jego formy, to sprawa nie była tutaj tak oczywista, jednak przyznać trzeba, że dał radę i szczególnie w swoich "Are You Metal?", "Perfect Gentelman", "If I Could Fly" oraz "Power" wypadł dobrze. Z pewnością to, że każdy z woka-

Foto: Arch Enemy

listów odpowiadał za część śpiewanych partii, pomagało w maksymalnym wykorzystaniu ich możliwości. Andi odpoczywał, gdy Michael robił swoje, choć sam Kiske, przynajmniej częściowo, brał udział w większości śpiewanych utworów. Wokaliści doskonale się tutaj wspomagali, a jeśli dodać do tego chórki i wspólne refreny w wykonaniu Hansena i gitarzysty Saschy Gerstnera, to było co podziwiać. Od strony instrumentalnej mieliśmy tutaj popis genialnej gitarowej jazdy, a duet Weikath-Hansen, powiększony czasami o tercet z Gerstnerem na trzeciej gitarze, rozwalał system. To niesamowite, ile frajdy sprawiało oglądanie gitarowych popisów, niekiedy pojedynków, przechodzących w rozbudowane harmonie. Trzech gitarzystów, którzy dokładnie wiedzieli po co wyszli na scenę, dało niesamowity spektakl i popis swych umiejętności. Sam Hansen miał indywidualne solo w dalszej części koncertu, poprzedzone wcześniej już wykonanym solo perkusyjnym, w którym Dani Loble oddał hołd pierwszemu perkusiście Helloween Ingo Schwichtenbergowi. Świetny i honorowy gest spodobał się licznie zgromadzonej publiczności, a gromkim brawom nie było końca. Loble wraz z Grosskopfem stanowili mocną sekcję rytmiczną, a ich zagrywki i konkretne wymiatanie zasługiwały na odpowiedni aplauz...

Koncert Helloween powoli dobiegał końca, a tym czasem wielu wzruszeń dostarczył nam kolejny przebój w postaci "Keeper Of The Seven Keys". To niesamowite uczucie, mogąc śpiewać ten utwór wraz z niemal całym oryginalnym składem. Ciary na plecach, łezka w oku i radość na twarzach były tutaj bezcenne. Jeszcze tylko niesamowite "Future World", z finalnym wykonaniem "I Want Out" i koncert Pumpkins United przeszedł do historii W:O:A. Genialne show, moc wrażeń i pozytywnych emocji. Takich koncertów chciałoby się więcej... Występ Helloween był ostatnim, jaki zobaczyliśmy podczas tegorocznego Wacken Open Air. Z całą pewnością ów koncert mógłby stanowić podsumowanie całego festiwalu, który okazał się nadspodziewanie udanym i pozytywnym czasem. Od strony artystycznej nie można było mieć wątpliwości, że będzie to bardzo solidna edycja, bo nazwy takie jak Judas Priest, Arch Enemy, Behemoth, Helloween - Pumpkins United czy Running Wild gwarantowały profesjonalizm, nostalgiczny powrót do przeszłości i wspomnienia z lat minionych, kiedy to zaczynało się słuchać kultowych płyt i artystów. I faktycznie, świetnych koncertów nie brakowało, każdy mógł znaleźć coś dla siebie, a ulubieńcy i tak pozostali najlepsi. Pogoda była jednak niewiadomą, a pod znakiem zapytania pozostawało, czy tegoroczne Wacken w myśl ich dewizy będzie "Rain or Shine"? Okazało się, że słońce aż nadto dopisało, lecz był to pozytywny scenariusz, w odróżnieniu od wielkich ulew i błota, dobrze znanych wackeńskim bywalcom. Sama organizacja festiwalu stała na dobrym poziomie i chyba nikt nie mógł narzekać na nieprzewidziane czy słabe sytuacje, które wprost wynikały z winy gospodarzy. Owszem, zawsze mogło być "taniej i lepiej" i oczywiście znalazłoby się coś do poprawienia, jednak całościowo włodarzom Wacken trzeba oddać honor i zapisać na plus. Z dziennikarskiego obowiązku wypada jeszcze odnotować, że zwycięzcami Wacken Battle Metal zostali pochodzący z Chin Die For Sorrow. Obecna edycja tym samym pozostała za nami, a w następnym rocku, no cóż... 30-lecie Wacken Open Air! Tekst - Thomen & Fronc Zdjęcia - archiwum Redakcji oraz udostępnione przez organizatorów W:O:A

Foto: Helloween

WACKEN 2018

133


Żelazna Klasyka

Iron Maiden - Seventh Son 1988 EMI

Kariera jaką Iron Maiden zrobili w latach '80 była fenomenalna. Stworzyli niezwykle charakterystyczny styl, każdą kolejną płytą wspinali się coraz wyżej po drabinie sukcesu, a z każdą kolejną trasą koncertową stawali się coraz bardziej widowiskowi i spektakularni. I choć żelazna machina nawet na moment nie wytracała impetu, to na albumach "Powerslave" i "Somewhere In Time" można było zauważyć oznaki wyczerpywania się formuły maidenowego grania. Utwory jak "Losfer Words", "Back In The Village" czy "Loneliness Of A Long Distance Runner" wstydu grupie wprawdzie nie przyniosły, to zaniżały jednak poziom tych klasycznych przecież płyt. Uważniejsi słuchacze mieli prawo obawiać się czy na swym siódmym albumie zespół nie zacznie ewidentnie zjadać własnego ogona... Steve Harris przyznawał że początkowo nie miał pomysłu na ten album. Natchnienie przyszło wraz z sukcesem wydanej w 1987 roku powieści Orsona Carda zatytułowanej "Siódmy syn", która okazała się być na tyle inspirująca dla lidera, że po rozmowach z resztą składu postanowił poświęcić jej cały album. W taki oto sposób zrodził się pomysł stworzenia albumu koncepcyjnego. "Can I Play With Madness", pierwszy utwór promujący album, mógł wprawić w osłupienie. Radosny, przebojowy, wręcz popowo melodyjny, z gładkimi harmoniami wokalnymi i miękkim brzmieniem gitar, do dziś jest jednym z najpopularniejszych hitów grupy. Jako singiel okazał się być zmyłką, bo album ma diametralnie inny charakter. Pierwszym sygnałem jest już intro, w którym Dickinson snuje wyliczankę na temat tytułowej cyfry do akustycznego akompaniamentu. Dopiero po tym krótkim wprowadzeniu wchodzą syntezantory

134

ZELAZNA KLASYKA

podbite potężnymi uderzeniami gitar. Tak zaczyna się "Moonchild", do dziś jeden z najbardziej agresywnych numerów w dorobku zespołu, który jest tu rozpędzony i drapieżny. Wokalista śpiewa zajadle i w niesłychanie złowieszczy sposób, co doskonale współgra z takim też tekstem. Kolejny utwór, "Infinite Dreams" to najbardziej zróżnicowany numer na płycie. Zaintonowany "senną" harmonią gitar, z minuty na minutę pięknie się rozkręca. W zwrotkach panowie serwują śliczne, wysmakowane zagrywki, by po chwili już metalowo bujać, a w rozwinięciu mocno poszarżować. Wspomnianemu "Can I Play With Madness", choć stanowi odskocznię od bardziej złożonego grania, na pewno nie sposób odmówić klasy i wyrafinowania. Utwór dla wielu obniżajacy wartość tej płyty, jest jej integralną częścią, podaną trochę na wesoło i stanowiąc alternatywę dla poważniejszych fragmentów. To także kolejne potwierdzenie klasy niezawodnego tandemu Dickinson/ Smith w dziedzinie tworzenia maidenowych hiciorów. Należy dodać że wokalista, odsunięty od pracy nad "Somewhere In Time", odpłaca się z nawiązką - jest współautorem aż czterech utworów. Za gwóźdź albumu powszechnie uważany jest utwór tytułowy, będący jednym z najsłynniejszych maidenowych kolosów. W zestawieniu z kultowymi "Hallowed Be Thy Name" czy "Rime Of The Ancient Mariner" nie jest aż tak różnorodny, lecz wciąga tak samo jak wymienione. Po majestatycznym wstępie mamy marszowe zwrotki i proste refreny, gdzie Dickinson po prostu powtarza tytułową frazę. Cuda dzieją się później, gdy zespół wytraca obroty a Harris zaczyna szyć basową melodię na tle lodowato zimnych syntezatorów i cykania talerzy McBraina. Atmosfera robi się podniosła, mistyczna - idealna pod przemowę Dickinsona oznajmiającego przyjście "siódmego syna" na świat. Po tym fragmencie Bestia zrywa się z łańcucha brutalnie wyprowadzajac słuchacza z transu, a Smith z Murrayem prześcigają się w ekspresyjnych solach na tle perkusyjnej nawałnicy... Dave Murray, piszący średnio jeden utwór na każdy album, popisał się w "The Prophecy" - zaskakującym podziałami rytmicznymi i melodyką. Fajny efekt daje też "przekrzykiwanie się" Dickinsona, śpiewającego naprzemiennie w raz diabelski, a raz typowy dla siebie sposób. Opatrzony harrisowym wstępem "The Clairvoyant" to kolejna huśtawka nastrojów. Motyw przewodni jest niezwykle melodyjny i beztroski, w dynamicznych zwrotkach robi się jednak poważnie za sprawą rozważań na

temat życia, śmierci i spotkania ze stwórcą. Jest tu też jeden z najbardziej porywających refrenów Dziewicy, przy którym podskakiwał niejeden stadion. Do bardziej standardowych numerów należą rozgalopowane "The Evil That Men Do" i ostatni na płycie "Only The Good Die Young". I choć muzycznie nie są aż tak zaskakujące jak pozostałe, to absolutnie od reszty nie odstają. Pierwszy z nich na długie lata stał się koncertowym szlagierem i faworytem łaknącej wspólnego śpiewania publiczności, drugi niestety nigdy nie doczekał się prezentacji na żywo - szkoda, bo świetnie by się sprawdził w warunkach koncertowych. Na płycie za to, stanowi udaną refleksję i podsumowanie przesłania albumu - "all the evil seem to live forever". Na koniec utworu zespół wraca do punktu wyjścia, bo akustyczne outro jest niczym innym jak powtórzeniem otwarcia płyty, lecz z pominięciem jednego wersu... Zabieg ten dodatkowo podkreśla że album jest spójnym, zamkniętym muzycznie projektem. I faktycznie - choć na wyrywki smakuje bardzo dobrze, to najlepiej słucha się tego w całości. Muzyka Iron Maiden, często niesłusznie określana mianem "progresywnej", na tej płycie właśnie taka jest. Zespół zdecydowanie wykracza poza muzyczne ramy ustalone na poprzednich albumach, a przy tym sypie nieszablonowymi pomysłami. Świetnym tego przykładem jest akustyczna koda wyłaniająca się w końcówce "The Prophecy". Fenomenalna melodia na bazie której można byłoby stworzyć kolejną świetną kompozycję, posłużyła tu tylko jako wyciszenie... Do dziś pewne kontrowersje wśród części fanów i krytyków budzi brzmienie albumu. Dla jednych zbyt gładkie, lekkie, ze zbyt odważnym użyciem syntezatorów - to oczywiście prawda. Aczkolwiek należy docenić że Iron Maiden - w przeciwieństwie do choćby Judas Priest z płyty "Turbo" - nie poszli za modą, lecz modne nowinki i efekty wykorzystali w mądry sposób by osiągnąć sugestywny klimat. Cechy te nie mają jednak wpływu na metalowy przecież charakter większości utworów, co wręcz sprzyjają kreowaniu unikalnej, chłodnej atmosfery - adekwatnej do świetnej okładki. Pomijając bogatsze niż wcześniej instrumentarium, zespół pozostaje sobą. Nic nie ujmując sześciu wcześniejszym albumom, "Seventh Son..." to portret dojrzałego Iron Maiden w szczytowej formie kompozytorskiej i wykonawczej. Piotr Iwaniec


Reminiscencje NWOBHM W dzisiejszym odcinku cztery zespoły: Trial By Fire, Zeb Dragon, Montreaux i Diamond Dogs. Wybór tych zespołów nie był przypadkowy. Trzy z nich wkrótce wydadzą swoje płyty (prawdopodobnie w momencie kiedy to czytacie płyty są już dostępne na rynku). Trial By Fire i Zeb Dragon zostanie wydany przez CultMetal Classics (wytwórnia ta wyda jeszcze rewelacyjny Tarot - zespół który opisałem kilka odcinków wcześniej). Z Obscure NWOBHM Releases natomiast wyjdzie płyta zespołu Montreaux, powiązanego personalnie z czwartym dzisiaj przedstawionym zespołem Diamond Dogs. Z.J.

Zeb Dragon

Foto: Zeb Dragon

Trial By Fire

dwóch szkolr. Założyło go 78 19 w x se Es krótce dołąFire powstał w man - bass. W Zespół Trial By y Wilson - vocal i Neil Free y Dawson ar G h: Terr orched Eart Sc u oł sp szukując ze nych kolegów po y yc oczął próby, dwaj byli muz s. Zespół rozp ełniony czyli do nich um up dr uz ał s st ri ar zo Paul H óbach skład pr h owany yc ut - lead guitar i zn kr lic re ał wokalisty. Po sa, który zost ge od H By Fil ka jednocześnie ia ic aN . Pierwotnie Tr tę i frontman , ale elody Maker ów M oł przez wokalis w sp ze ia h en yc sz wem ogło i progresywn h geyc ed ow Sl ck " za pośrednict ts ro BHM stalwar wpływem hard pierali "NWO stanowili re było pod po ws k t, ja or , pp m su ty to po ut jako e zmieniło się tylko 30 min ieć mocniejsz ąc pod uwagę owych, aby m al et yym ec av zd he a, hammer. Bior ek go Wilson ótszych piosen jątkiem Terry'e iony zagrać kilka kr cie zespół, z wy y został zastąp er rr nc Te ko . iść Po y .. ib el ew ci ni ch ów uderzenie. gł ym ór ał kierunek, w kt ace). Zespół gr m pubie óźniej w Airr dował, że to ny (p ar da nd ei ge R le a tę Jim grali w przez gitarzys . Kilkakrotnie e w Newbury i East London ert miał miejsc nc ko ni at po sobie rejonie Essex st . O ól pozostawił s w East Ham 82 roku. Zesp 19 trzy pioRuskin Arm w m s ni ar sc na O klubie . Znalazły się ku ro 78 nagrane Park w nocnym o 19 m z de twa. Pierwsze Sun". Drugie ic rn wn te da as wy "E zawiei a ie y" dw ne s w Londyn ", "Night Jour kwing Studio oraz ac n" Bl go senki: "Requiem w ra 81 D e 19 składzie w e", "Chasing Th ps cli "E ", ag już w nowym Fl n agrania: "Broke rało cztery m ". ht ig N e Th "Against

Foto: Trial By Fire

Montreaux Montreaux (nie mylić z innym zespołem NW OBHM o tej samej nazwie z Northwich) to zespół z Wolverhampton, który powstał w 1981 roku. Grupa została stworzona przez klawiszowca Patricka Hatfielda (ex Mafia), perkusistę Andy Harpera (ex Mick Hill Band) i basistę Paula Hodsona (ex Saber i Hideaway). Wkrótce do Montreaux dołączył wokalista Rob Byrne (ex Stafford Road). W początkowym okresie zespołowi pomagał gitarzysta Robin George, który później zdobył sporą sławę. W międzyczasie zespól poszukiwał stałego gitarzysty do zespołu. Wybór padł na Mario Janowski (ex Tall Story), który został piątym członkiem

Zeb Dragon to chyba najbardziej znana z grup, które tutaj zostały opisane. Ich piosenka "Golden Angel" cieszy się dużą popularnością w internecie. Powstali na początku 1982 roku w Stratford - Upon-Avon. Założycielami zespołu byli czterej szkolni przyjaciele: Jeremy "Herbie" Herbert - vocals Jon Mabey - guitar, Mike Richardson - bass, Anthony "Spiff" Smith - drums, Nazwa wzięła się od miejscowego pubu Green Dragon. Rozpoczęły się pierwsze próby, ale wkrótce doszło do zmian w składzie. Nowym wokalistą został Ben Brierley. Ben oprócz śpiewania grał na gitarze akustycznej, mandolinie i skrzypcach. Jego brat Crispin Brierley został w tym samym czasie nowym perkusistą Zeb Dragon. Grał również na flecie. Taki arsenał instrumentów pozwolił im stworzyć własną, nieszablonową muzykę. Była to mieszanka heavy metalu z folk rockiem i rockiem progresywnym. Grali średnio trzy cztery razy w tygodniu, przemieszczając się samochodem kempingowym rodziców basisty. Grupa zrealizowała trzy sesje nagraniowe. Dwie perwsze odbyły się w Windrush Studios w Gloucestershire (1983 i 1984). Trzecia odbyła się w lipcu 1985 roku i zawierała ich najbardziej znany utwór, wspomniany na początku "Golden Angel". W 1986 Ben zachorował. Nie mógł przez jakiś czas grać występów. Pozostała czwórka postanowiła dalej koncertować bez Bena. Ten bardzo źle to odebrał i postanowił opuścić zespół. Był to konieć Zeb Dragon. Reszta członków postanowiła dalej wspólnie grać pod nazwą Zeb. Przetrwali zaledwie rok, ale zdążyli nagrać jedną taśmę demo. W 2013 roku Zeb Dragon zreformował się na jeden koncert poświęcony pamięci Raya Portera, właściciela klubu Green Dragon, w którym grupa bardzo często występowała. Wystąpili w składzie: Ben Brierley - vocals, guitar, Jon Mabey - guitar, Crispin Brierley - drums. Na gitarze basowej zagrał były członek heavy metalowej grupy HellsBelles - John Archer (Ben i John wcześniej grali razem w zespole Libra).

s Diamond Dog

roku z poczerwcu1984 on, powstał w muzyków pt ch am ły rh by ve ol ch szW orzyło go trze Tw . Harper Diamond Dog ux ea dy tr An zanego Mon odson - bass, H ul Pa k Monls, piołów rozwią ja ca vo n. Podobnie Rob Byrne Geoff Bowde okolicy, ał tamtej grupy: w st zo em u oł oł sp ystą zesp aktywnym ze się ał Jednak st . drums. Gitarz ko wo ży yb nawców na ond Dogs sz ietnych wyko m możlitreaux, Diam ie św ak cję br ta e pu ni re wa nie i zczaro cu zyskując uzna y wdało się ro ł żywot w lip w szeregi grup ogs zakończy D h d itc on m Sw ia bardzo szybko w D . 1984 roku o przebicia się Dear". mo nagrane w de dy wości szerszeg ad ch ni "D az po or zostało uicide City" 1985 roku. Po Arms w Woli utworami: "S The Gifford oma świetnym z dw ku z ro s io 85 ud At Me, 19 z St e y", "Looking ież nagrania liv k It Out Bo ic "K Pozostały równ ", st Lo ("I've Been verhampton u) Yo At g in ok Lo

Foto: Diamond Dogs

Montreaux. Grupa była bardzo aktywna, zyskując znacznny rozgłos dzięki licznym koncertom w Gifford Arms, The Queens Hotel, Bushbury Arms i Archie's Night Club. Grał w wielu innych lokalnych miejscach! Gdy stali się bardziej popularni, pojawiili się w znanym na całym świecie Marquee Club wspierającym Stray oraz Birmingham's Barrel Organ Pub, a także filmowanym występie w Regal Theatre, Hitchen, gdzie pojawili się z Tonym Mc Phee z Groundhogs. Zrobili kilka taśm demo i nagrali występ na żywo na Politechnice Wolverhampton, gdzie wspierali progresywny Pallas. Niestety nie mogąc przebić się do żadnej wytwórni rozpadli się w 1984 roku

Foto: Montreaux

REMINISCENCJE NWOBHM

135


dać opinie jednak trzeba się postarać i bardziej zagłębić w temat. (4) \m/\m/

2Late - Easy 2018 Self-Released

Oldschool Metal Maniac Magazine # 15 Ledwo co światło dzienne ujrzał split "Oldschool Metal Maniac"/"R'Lyeh", łączący w imponującą całość ich czternaste numery, Leszek Wojnicz-Sianożęcki przygotował kolejną odsłonę OMMM. Tym razem jest to anglojęzyczna wersja tego magazynu, licząca, bagatela, aż 154 strony plus dodatkowo trzy dwustronne plakaty. Po części są to materiały znane już ze splitu z "R'Lyeh", ale tym razem adresowane głównie do czytelników zza granicy. Pro forma wspomnę jednak, że wywiady z Overkill, Metal Church, Voivod, Demolition Hammer, Mekong Delta, Xentrix, Angel Witch, Frankiem Blackfire (Sodom, ale nie tylko) to jazda obowiązkowa warta takiego powtórzenia, podobnie jak rozmowy z tuzami sceny brazylijskiej: Attomica, Dorsal Atlantica, Holocausto, Expulser czy Komado Kaos, czyli samym Wagnerem Lamounierem. Są też polskie zespoły Warfist, Bloodlust, Witchmaster i Witch, a do tego wiele innych wywiadów, z których wyróżniłbym te z belgijskim Taranis czy niemieckim Vulture, grającym heavy/speed niczym w połowie lat 80. Wiele materiałów ma jednak w # 15 swoją premierę, a zważywszy na coraz powszechniejszą w naszym kraju znajomość języka angielskiego, to pewnie wielu fanów metalu nie odmówi sobie przyjemności lektury rozmów z Nifelheim (edytor z satysfakcją informuje, że to ich pierwszy wywiad od 10lat), amerykańskimi legendami Armored Saint i Exhorder, szwedzkimi mistrzami sceny ekstremalnej z Morbid, równie kultowym Messiah czy Pestilence. Cieszy też, że w tej bogatej reprezentacji światowego metalu pierwszej jakości sporo do powiedzenia mają też reprezentanci naszej sceny. Danger Drive pojawia się na łamach OMMM przy okazji zapowiadanej przez Thrashing Madness reedycji materiałów "Mother Of Hate" i "Darkness Comes...", ale już blackowe Sacrificulus czy Anaboth oraz black'n'rollowy Gravelord trafiły na łamy pisma dzięki swym najnowszym wydawnictwom. Recenzje "Uada Magus" czy "I" widnieją też rzecz jasna wśród licznych opisów płyt, kaset i demówek z różnymi odmianami metalu, a zawartość numeru dopełniają jeszcze inne wywiady, jak np. z francuskim Skelethal czy brytyjskim Necromaniac, koncertowe relacje z tegorocznych edycji Metalmanii, Black Silesia, Wacken i Brutal Assault, wzbogacone rzecz jasna pokaźną ilością zdjęć. Zainteresowani nabyciem tej prasowej perełki mogą kontaktować się z wydawcą za pośrednictwem adresu oldschool_ metal_ maniac@wp.pl, ale nie warto z tym zwlekać, bo nakład nie jest duży. (5) Wojciech Chamryk

136

RECENZJE

2Late kojarzyłem z takim polskim radiowym rockowym graniem, coś pomiędzy Wilkami a Oddziałem Zamkniętym. Po prostu gdzieś na YouTube usłyszałem fragmencik ich grania i tak zostało. Dlatego, gdy ta płyta przyszła do recenzji, oprócz tego, że akurat miałem wiele ważniejszych spraw do ogarnięcia, to zbytnio nie przyciągała mnie do siebie. Aż w końcu nadeszła kolej na odsłuchanie drugiej EPki kapeli 2Late i napisanie jej recenzji. Pierwsze takty rozpoczynającego kawałka "This Is The Time" tak jakby potwierdzały moje pierwotne nastawienie do tego bandu, ale wraz z rozwijaniem się tego utworu, na wierzch wychodziło prawdziwe oblicze zespołu. Okazało się bowiem, że muzycy 2Late oprócz klasycznego rocka i hard rocka w stylu Deep Purple, AC/DC, są mocno zainspirowani amerykańskimi formacjami, które swoją popularność zyskały na początku lat 70., takimi jak Lynyrd Skynyrd, Eagles, czy The Allman Brothers. I taki charakter ma właśnie "This Is The Time". Klasyczne rockowe granie w stylu lat 70. we współczesnym brzmieniu, bowiem muzycy 2Late za wszelką cenę nie starają się być "retro". Tytułowa kompozycja "Easy" rozpoczyna się bujającym riffem podszytym bluesem (takim też się kończy), aby nagle przejść do dynamicznej i klimatycznej części hard rockowej (może nawet heavy metalowej) zagranej bardzo technicznie. W tym momencie zespół bardziej przypomina dokonania Molly Hatchet, Blackfood czy 38 Special. A zawiłość grania w pewnych chwilach kojarzy się z Yes, innym razem z Rush. Jednak to nie koniec tego utworu, bowiem następuje kolejna gwałtowna zmiana i muzyka przechodzi w rejony, które znamy z pierwszego kawałka, w dostojny rockowo/hard rokowy motyw z świetną solówką. "It's Just The Start" to przede wszystkim muzyczny kolos, który trwa ponad siedem minut. Jest to snujący się wolno rockowy song z pewnymi elementami balladowymi. Bardzo emocjonalny i klimatyczny. Oprócz typowej muzycznej podstawy dla tego zespołu w "It's Just The Start" jest też pewna progresja, która kojarzy się trochę z niektórymi wpływami dzieł Snowy White'a, Pink Floyd czy Wishbone Ash. Kończący EPkę utwór "Watch Out For Black Cats" to powrót do prostszego rokowego grania, jednak tym razem amerykańskie wpływy mieszają się z angielskim hard rockiem z lat 70. w stylu Deep Purple, Thin Lizzy czy Fogath. EPka przygotowana jest starannie. Zawiera urozmaicony materiał, pokazujący w pełni możliwości zespołu. Muzyka jest zaprezentowana, zagrana i wyprodukowana na dobrym poziomie. Ogólnie zaskoczenie, bo spodziewałem się innej muzyki, a "Easy" okazuje się zapowiedzią całkowicie sensownego rockowego grania, które jest nawet w moim kręgu zainteresowania. Co prawda wolałbym aby 2Late związał się z mocniejszą frakcją swoich wzorców, ale nie ma co narzekać. Liczę, że zespół zainteresuje polskich fanów hard rocka. No i na koniec dygresja. Nie warto podchodzić do muzyki po tzw. "łepkach", żeby wy-

A Sound Of Thunder - It Was Metal 2018 Self-Released

Aż dziwne, że A Sound Of Thunder grając US heavy/power metal na takim poziomie - nazwa kojarząca się z tytułem klasycznego albumu Helstar nie jest tu żadnym nadużyciem - nie mogą znaleźć jakiegoś sensownego wydawcy, wydając kolejne płyty abo w jakichś niszowych wytwórniach, albo samodzielnie. "It Was Metal" jest już siódmym albumem w ich dyskografii, narzucili więc sobie niezłe tempo, bo istnieją od niecałych 10 lat. Od początku zapraszają też do nagrań znanych wokalistów i instrumentalistów. Tym razem padło na Marka Tornillo (Accept), tworzącego wokalny duet z Niną Osegueda w siarczystym openerze "Phantom Flight" oraz klawiszowca Tony'ego Carey'a (tak, to ten od "Rising" Rainbow i od solowego hitu "Room With A View"), fenomenalnie wymiatającego na organach w blisko 10-minutowym "Obsidian & Gold (Desdinova Returns)" - najpierw czaruje w klimatycznej solówce, później mamy już ostrą jazdę i pojedynki z gitarzystą Josh'em Schwartzem - klasa! Jednak utwory bez gości są równie udane, wokalistka brzmi zwykle niczym ostrzejsza wersja Doro, a muzycznie mamy tu całą paletę, od bardziej hardrockowego "Tomyris" do speedmetalowego "Lifebringer". Ciekawa jest też historia powstania tej płyty, tak więc zwolenników komiksów odsyłam do wywiadu. (5,5) Wojciech Chamryk

Ace Frehley - Spaceman 2018 eOne/SPV

Tak się składa, że od "Anomaly" na bieżąco słucham dokonań tego gitarzysty. Ogólnie przynoszą one radochy ale bez większych uniesień. Jednak przy okazji "Spaceman" głowy mi nie urwało ale z podłogi szczenę zbierałem. Ace po prostu postarał się. Nie tylko świetnie brzmią riffy i partie solowe, ale kawałki są wyjątkowo udane. No i co bardzo ważne, mimo materii mocno ogranej, brzmią świeżo oraz niosą klimat z początków Kiss. I chyba to ostatnie zrobiło na mnie największe wrażenie. Co niektórzy wskazują, że to zasługa Gene Simmonsa, który współtworzył dwie kompozycje ("Without You I'm Nothing" i "Your WishIs My Command") oraz nagrał kilka partii basu. Niemniej jestem pewien, że wszelkie walory tego albumu to zasługa Frehley'a. Swoją drogą fajnie, że dawni koledzy znowu mają dobre relacje. Już rozpoczynający, wspomniany, "Without You I'm Nothing"


recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Decibels’ Storm zapowiada, że nowy album skrywa coś zdecydowanie lepszego niż wcześniejsze dokonania Ace'a. Świetny hard rockowy kawałek, w wyważonym tempie, z nośnym refrenem i znakomita partią solową w drugiej części. Jeszcze lepsza jest kolejne kompozycja, tym razem autorstwa Frehley'a, "Rockin' With The Boys", która zawiera chyba największą dawkę nostalgii Ace'a za pierwszymi latami spędzonymi w Kiss. W dodatku wydaje się najbardziej zadziorną z całego albumu. "Your WishIs My Command" to kolejny utwór napisany w współpracy z Simmonsem, jest mocny i chwytliwy, ze świetnymi partiami gitary. Pozostałe songi zbudowane są w podobny sposób, są świetnie napisane choć oparte na podobnym schemacie, mają bardzo dobry temat przewodni, zamknięte są w stylu wyrazistego hard rocka z dodatkami blueasa czy też heavy metalu, okraszone wyśmienitymi gitarami i solami. Nawet cover "I Wanna Go Back" z repertuaru pop rockowego artysty Eddie Money'a otrzymał autorki aranż Ace Frehley'a. W sumie każdy ma też potencjał przeboju i zupełnie nie odstaje od pierwszej trójki kawałków. Troszkę inny wyraz ma kończący album instrumental "Quantum Flux". Jest zdecydowanie wolniejszy, dłuższy, ma sporo gitar akustycznych i elementów balladowych ale ciągle nie traci rockowego charakteru. Znowu zachwycają partie gitary oraz wyśmienity klimat. Większość kompozycji napisał Frehley, oprócz wspomnianych powyżej jeszcze w "Bronx Boy" wspomagał go Ronnie Mancuso. Oprócz tego Ace sam śpiewał i zrobił do znakomicie, oczywiście jak na jego możliwości. Wspierały go chórki składające się z muzyków, którzy akurat przebywali w studio. Praktycznie wszystkie gitary nagrał też Ace, jedynie dwukrotnie pomagał mu Ronnie Mancuso i Warren Huart. Sporo linii basu nagrał też Ace, ale wspomagali go wspomniani wcześniej Gene Simmons, Warren Huart i Alex Salzman. Za to na perkusji grali Matt Starr, Anton Dig i Scot Coogan. Nagrania dokonano w domowym studio Frehley'a, Rancho Santa Fe (California). Brzmienia uzyskane tam zapewniły wyśmienitą produkcję albumowi "Spaceman". Ace Frehley bardzo pozytywnie zaskoczył. Fanom hard rocka, Kiss i Frehley'a bardzo polecam ten album. (5) \m/\m/

Alice in Chains - Rainier Fog 2018 EMG

Alice in Chains pomimo swojej kariery trwającej 31 lat nagrało raptem sześć albumów studyjnych. Szóstym jest najnowsze wydawnictwo "Rainier Fog" będące zarazem trzecim w dyskografii grupy nagranym z wokalistą Williamem Du-

Vallem. Zastąpił on w 2006 roku zmarłego cztery lata wcześniej, Layne'a Staley'a. Zespół kazał fanom długo czekać na nowości, ponieważ "Rainier Fog" ukazuje się pięć lat po "The Devil Put Dinosaurs Here". Trwający niespełna godzinę materiał zawiera utwory, które z powodzeniem mogłyby się znaleźć na wydawnictwach z pierwszym frontmanem i ten longplay można uznać za przekrój twórczości Alice in Chains. W "Red Giant", "All I Am", "Drone" słychać echa takich staroci jak "Rain When I Die", "Rooster" czy "Rotten Apple". Z kolei "Fly", "Maybe" przywodzą na myśl "Heaven Besides You" i "No Excuses". Najnowsze dzieło Alice in Chains jest niesamowicie spójne, jednakże ma swoje wady. Chociaż na "Rainier Fog" nie brakuje mocnych, przebojowych kompozycji jak "Never Fade" czy "So Far Under" (nad którym unosi się duch "Phantom Limb") większość stanowią melancholijne kawałki. Część z nich potwierdza zapowiedź Jerry'ego Cantrella, że "Rainier Fog" to płyta, jakiej jeszcze Alice in Chains nie nagrało. I faktycznie zespół zaskakuje obecnością "Maybe". Pozornie jest to typowa w dorobku Alice in Chains akustyczna ballada z dwugłosami. Jednak tym razem zaaranżowano je a capella i całość przeplata oniryczne zwrotki z wesołymi refrenami. Mimo, że tekst trudno zaliczyć do pozytywnych z akompaniamentem brzmi on jak bożonarodzeniowy hit. Podobne odczucia budzi pierwszy singiel "The One You Know". Główny riff został zbudowany na trytonie, z kolei chorus jest już melodyjny. Dokładając do tego tekst napisany przez Cantrella "The One You Know" zaczyna brzmieć jak pop rockowy kandydat do stacji radiowych. Jak już wspomniałem najnowszy krążek Alice in Chains jest bardzo równy, ale nie brakuje na nim słabszych momentów. Takim wypełniaczem z pewnością jest "Deaf Ears Blind Eyes" otwierający stronę B. Na tle poprzedników nie wyróżnia się niczym, tym bardziej że dużo lepszy smolisty riff ma "Drone". Całość jest flegmatyczna i aby skrócić numer o połowę spokojnie można by wyrzucić mostek. Niestety tak się jednak nie stało i w efekcie blisko pięć minut przelatuje nam koło ucha. Jednak dużo gorszym pomysłem było umieszczenie przydługiego "All I Am" na ostatnim miejscu. Jest to klimatyczna kompozycja, jednakże siedem minut to za dużo na sam koniec. Uważam, że nic by się nie stało, gdyby nie weszła ona do setu i szósty longplay zamknąłby się na energicznym "Never Fade". "Rainier Fog" został nagrany w Bad Animals Studio. W tym studiu została zarejestrowana ostatnia płyta z Layne'm Staley'em - "Alice in Chains" z 1995 roku. Producentem ponownie został Nick Raskunelicz współpracujący z grupą od czasu powrotu z Williamem DuVallem. Na stworzenie tego albumu muzycy poświęcili pół roku. Odnoszę wrażenie, że w tym przypadku to trochę za mało i materiał powinien jeszcze trochę poleżeć u Raskunelicza, ponieważ pod względem brzmienia zaprezentowano nierówny poziom. W pierwszej połowie perkusja jest wycofana tak bardzo, że gitary tworzą nieprzyjemną dla uszu ścianę dźwięków. Da się to szczególnie zauważyć w tytułowej kompozy-

cji. Nie dość, że na głos Williama nałożono efekty to jeszcze stopa i werbel brzmią jakby zostały zarejestrowane z myślą o "St. Anger". Przez to są wyraźnie słyszalne przesterowania, gdy korzystamy ze słuchawek. Sytuacja stabilizuje się dopiero przy piątej pozycji "Drone". Dopiero od tego momentu wszystko brzmi jak rasowe Alice in Chains. Koniec końców "Rainier Fog" to krążek posiadający utwory, do których warto wrócić, lecz w pojedynczej kolejności. Jeżeli do tej pory nie mogliście pogodzić się ze śmiercią pierwszego wokalisty Alice in Chains, ten album Wam w tym pomoże. Pomijając sporą ilość dobrych numerów to William Du Vall w kilku z nich brzmi niemal identycznie do poprzednika, zwłaszcza jeśli pamiętacie jak brzmiał głos Layne'a na ostatniej płycie z 1995 roku. Trzeci album z DuVallem jest zdecydowanie najlepszym za czasów jego kadencji. (5)

pierwszym i ostatnim utworze (tytułowy i "Judges"), a w pozostałej ósemce znowu bliżej im do siarczystego speed metalu z silnie zaznaczoną motöryką ("Sign Of Tyr"), albo już bez żadnego skrępowania grzeją niczym Lemmy i spółka ("Broken Healer"). Słychać też więcej odniesień do Metalliki ("Secret Thunder"), ale jak by na to nie patrzeć, to wciąż tylko co najwyżej druga liga takiego grania, nawet z tendencjami spadkowymi do trzeciej. (3.5) Wojciech Chamryk

Grzegorz Cyga Alms - Act One 2018 Shadow Kingdom

Alice In Hell - Creation Of The World 2018/2014 STF

Oba albumy japońskich thrashers z Alice In Hell zostały niedawno wznowione przez niemiecką STF Records. Nie są to w żadnym razie jakieś arcydzieła i tak na dobrą sprawę ci naprawdę maniakalni fani grupy, czy generalnie thrashu, mogli sobie ściągnąć oryginalne wydania tych płyt z Japonii, ale OK, muzyczny biznes musi się kręcić, nawet w czasach kryzysu. Debiutancki "Creation Of The World" sprzed czterech lat to kawał solidnego heavy/ thrashu. Co dziwne w tej - thrashowej przecież - kapeli nie ma go w sumie aż tak dużo, częściej słychać tradycyjny heavy ("Time To Die") albo Motörhead (utwór tytułowy, instrumentalny "The Battle Of Ulster"). Typowa łupanka to "Alice In Hell", "Rage 4GT" czy spore fragmenty najdłuższego na płycie "Cry For War", ale cały czas odnoszę wrażenie, że Daisuke Hamate z kumplami lepiej czują się w estetyce oldschoolowego speed metalu, co najlepiej potwierdza "Blood Fist". (3)

Heavy/doom trzyma się mocno: wyjadacze nie zwalniają tempa, młodzież też próbuje swych sił w tej surowej estetyce. Alms to Amerykanie z Baltimore (Maryland), a "Act One" jest, zgodnie z tytułem, ich długogrającym debiutem. Długogrający to może zbyt wiele powiedziane, bo tych sześć utworów trwa niewiele ponad pół godziny, ale OK, za dawnych czasów 35-40 minut było standardem w przypadku winylowych krążków i pasuje to również do tego bardzo oldschoolowego materiału, wydanego też na CD i kasecie. Alms grają tak, jak czynili to ich poprzednicy na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku, czyli głośno, surowo i hipnotycznie. W większości utworów, mimo tego, że w składzie jest dwóch gitarzystów, na plan pierwszy wysuwają się organowe partie, a Jess Kamen udziela się też wokalnie, tworząc duet z Bobem Sweeney'em. To ciekawy zabieg, bo te dwugłosowe harmonie są swoistym znakiem rozpoznawczym Alms: tylko w rozpędzonym "Deuces Low" wokalistka ma dla siebie więcej przestrzeni w refrenie, z kolei wokalista dziarsko pokrzykuje w zwrotce. Sporo też w tych utworach okultystycznego, mrocznego klimatu, specyficznej atmosfery dawnego heavy rocka, czegoś na kształt Coven czy początków The Crazy World Of Arthur Brown, mocy doom metalu czy nawet hard rocka nie ma tu zbyt wiele, ale i tak oceniam całość na (4,5). Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Alice In Hell - The Fall 2018/2017 STF

Na "The Fall" jest w sumie podobnie. Alice In Hell ostrzej thrashują tylko w

Angel Heart - Angel Heart 2018 Mighty Music

Angel Heart to norweska grupa grająca melodic hard rock, w której skład wcho-

RECENZJE

137


dzą dawni członkowie zespołu Highland Glory. Kapela z Trine Elise Johansen na wokalu nawiązuje w swoim brzmieniu do muzyki rockowej i metalowej z lat 80. Na ich debiutanckim krążku "Angel Heart" wydanym 18 maja 2018r. znajdziemy dziewięć mocnych kawałków w tym klimacie. Album otwiera kawałek "Burning Desire" z mocnymi gitarowymi riffami i wpadającym w ucho dynamicznym refrenem. To bardzo dobry początek, a potem jest już tylko lepiej. "Run Away With Me" jest bardziej podniosły, z wyeksponowaną perkusją i spokojniejszym brzmieniem gitary, aczkolwiek ze świetną solówką w końcowej części. "I Don't Need Love" okazuje się z kolei kawałkiem mocno folkowym. I dobrze, bo właśnie w takim anturażu wokal Trine Elise sprawdza się doskonale - refren (z drugim głosem w tle) jest po prostu znakomity! Śmiało można nazwać ten utwór najlepszym z płyty obok "My Spirit Will Live On". "Forever Free" swoim stylem - ostre tempo i gitarowe efekciarstwo - mocno nawiązuje do power metalu. "She Is Strong" jest zaś delikatną balladą, w której swoje zdolności prezentuje na pianinie Lars André Larsen. Momentami w tle pojawiają się też skrzypce. Krążek znów nabiera tempa z kawałkiem "My Spirit Will Live On", w którym poszczególne instrumenty (w tym ponownie skrzypce) potęgują emocje, które wybuchają z wokalem. Utwór trwa ponad siedem minut, lecz cały czas trzyma w napięciu. Następnie mamy serię energetycznych rockowych kawałków: drapieżny "Rock Friends", motywujący "Worth the Wait" i zamykający całość, nieco delikatniejszy "Sailing Against The Wind". Bardzo dobra końcówka, w której mamy wszystko, co najlepsze w Angel Heart - ostre gitarowe riffy, pełen emocji wokal i przyjemne dźwięki skrzypiec. Angel Heart wchodzi na hard rockową i metalową scenę w wielkim stylu, co przede wszystkim jest zasługą wieloletniego doświadczenia w branży jego członków. Każdy kawałek został dopracowany, zespół nie boi się eksperymentować z różnymi metalowymi podgatunkami, a wokalistka sprawdza się i w balladach, i w mocniejszym uderzeniu. Krążek mógłby co prawda być nieco ambitniejszy lirycznie, ale naprawdę nie mamy na co narzekać. (5) Marek Teler

Anubi's Servants - Duat 2017 Self-Released

Anubi's Servants grają thrash, ale już fakt, że na debiutanckiej EP-ce zamieścili też cover Darkthrone, wiele wyjaśnia, bo to thrash podszyty zarówno blackiem, jak i jakimś punkowym sznytem. Niestety, mocno też przeciętny, chociaż zespół sili się na oryginalność również co do warstwy tekstowej, sięgając do mitologii starożytnego Egiptu. W sumie nie ma się tu za bardzo do czego przyczepić, ale też z drugiej strony brak powodów do zachwytów ot, poprawne łojenie, ryk/skrzek wokalisty, momenty bardziej tradycyjnych zwolnień, jakieś etniczne/filmowe wstawki niczym z soundtracku filmu dokumentalnego o Egipcie i tyle. Można więc

138

RECENZJE

"Duat" posłuchać w jakieś fragmentarycznej dawce (polecam "Intro-Sentence" oraz mroczny "Damned-IntermezzoPsycostasia"), ale jeśli się tego nie uczyni jakiejś zauważalnej straty nie poniesiemy. (2,5) Wojciech Chamryk

nie wybrzmiewa "Pozzanghere Di Cielo" ale nic nie traci z charakteru muzyki Arca Progjet. Po prostu trzeba się wsłuchać i porwać tej kompozycji, która przypadnie najbardziej do gustu. Rozmawiając o muzyce, wykonaniu i produkcji tego włoskiego zespołu z pewnością przy każdym z tych aspektów zahaczymy o wysokie standardy ich jakości, które deprymowane są przez umiejętności, doświadczenie i zaangażowanych muzyków. Niektórzy pewnie się już zorientowali, dla mnie było to zaskoczenie, które z czasem i kolejnymi przesłuchaniami przerodziło się w duży atut. A chodzi o to, że na debiucie Włosi śpiewają w języku ojczystym. "Arca Progjet" jest godna polecenia (4,5)

jedne są bardziej frywolne, inne zaś, mimo zabawowego przekazu, zmuszają do refleksji. Nie jest to nic nowego, bowiem swego czasu była Grópa Ymadło, a teraz wielu śmieje się do utworów Nocnego Kochanka. Pytanie tylko, czy było warto? Słowa mnie nie przekonały, za to muzyka jest całkiem, całkiem i jako przerywnik między obowiązkami Detonacji, może być. Tylko szkoda, że z Detonacją, Konrad Wulkiewicz nie nagrał jeszcze nic nowego, czas najwyższy. (3,7) \m/\m/

\m/\m/

Arca Progjet - Arca Progjet 2018 Jolly Roger

Arca Progjet, to projekt perkusisty Alexa Jorio i jego najlepszego przyjaciela basisty Gregorio Verdun. Do tego duetu dołączyli wokalista Sergio Toya, gitarzysta Carlo Maccaferri oraz klawiszowiec Filippo Dagasso. Ich muzyka bezpośrednio nawiązuje do tuzów progresywnego rocka, ale w moim odczuciu zdecydowanie więcej wzorców zaczerpniętych jest z późniejszej epoki oraz dokonań kapel zwanych neoprogresywne. Można w tym miejscu wymieniać całą listę zespołów, głównie z Wielkiej Brytanii, takich jak Pendragon, Jadis, Shadowland, Arena, Pallas, IQ, itd. Ale to nie tylko język znany na Wyspach. W Polsce również wyjątkowo uwielbiana jest taka muzyka, więc wskazując kapele takie, jak Satellite, Believe, Millenium, Collage, Abraxas, Quidam, łatwiej będzie naszemu słuchaczowi odnaleźć odniesienia dla swoich wyobrażeń. Choć muzyczną podstawą Włochów jest neoprogres, to spotkamy również inne elementy, chociażby takie, jak pop-rock, AOR, hard rock, folk, a nawet jazz. Wszystkie te elementy są kapitalnie wplatane w podstawowe konstrukcje kompozycji. Utwory są przede wszystkim przestrzenne, melodyjne, łagodne, bardzo plastyczne, ale jak to bywa w tej muzyce, nie brakuje kontrastów i fragmentów zdecydowanie bardziej dynamicznych. Jednak łączenie rocka progresywnego z hard rockiem czy heavy metalem to nic nowego. Żadną nowością jest także popowa oprawa rocka progresywnego, wystarczy wymienić Genesis czy Yes. Włosi z lekkością dodają również partie instrumentów ciągle nie takich oczywistych w muzyce rockowej, jak flet, klarnet, organy Hammonda, melotron, saksofon, skrzypce. Nie muszę pisać, że przynosi to fascynujące efekty. Uatrakcyjnia to nie tylko i tak wyborną muzykę ale przynosi pewną ekscytację zaproszonymi gośćmi. Bowiem na takich skrzypcach udziela się sam Mauro Pagani założyciel PFM. Są jeszcze chociażby Gigi Venegoni i Arturo Vitale (Arti & Mestieri). Po prostu debiut Arca Progjet zawiera wszystko w czym lubują się fan muzyki progresywnej czy neoprogresywnej. Album jest bardzo wyrównany, niemniej każdy z utworów może stać się faworytem. Rozpoczynający "Arcas" to wyborna progresywna kompozycja z doskonałymi partiami syntezatorów oraz saksofonu. "Meta' Morfosi" to przykład doskonałej syntezy rocka progresywnego z muzyką popową, tak jakby zaczerpnięto ją z albumu "Duke" Genesis. W tym samym stylu, ale jeszcze bardziej melodyjna jest "Delta Randevouz". "Neanderthal" rozpoczyna sie podniośle i symfonicznie aby przerodzić się w opisywany collage rocka progresywnego i pop-rocka. Zdecydowanie monumental-

Armortura - Armortura 2017 Mighty Music

Arcyzygmunt Stefan - Szarpidruty 2018 Self-Released

Pod nazwą Arcyzygmunt Stefan kryje się solowy projekt Konrada Wulkiewicza wokalisty ciągle dobrze zapowiadającego się zespołu heavy/thrashowego Detonacja. To, że aktualnie muzyk może sam nagrać materiał nikogo już nie dziwi. Z resztą takich pomysłów na rynku tradycyjnego heavy metalu jest coraz więcej. Pewne zdziwienie przynosi jedynie fakt, że Konrad znakomicie daje sobie radę z instrumentarium i brzmieniem płyty. Świetne gitary, riffy tną uszy aż miło, partie solowe spełniają swoja rolę, choć bas nie jest wyeksponowany, to mam wrażenie, że go słyszę. O dziwo perkusja nie brzmi jak coś samplowanego, ale nie wierzę aby muzyk zagrał jej partie na zwyczajnym instrumencie. Nie jest to jakaś wyszukana gra na bębnach ale bardzo dobrze wpasowuje się ona w muzyczny świat Arcyzygmunta Stefana. A należy on do stylu heavy/ thrash metalu. Odniesień jest sporo ale najważniejsze z nich to chyba wczesna Metallica, Pantera i Annihilator. To ostatnie porównanie zdaje się nawet najbliższe, bowiem Jeff Waters również potrafi nagrać sam płytę, nie omijając śpiewania, świetnie odnajduje się w stylu heavy/thrashowym oraz lubi nowoczesne granie i z chęcią go wykorzystuje w swoich kompozycjach. Jeśli chodzi o budowę utworów to Jeff mimo wszystko robi to bardziej technicznie, ale ostatnio również dba o dobre, proste i komunikatywne przesłanie, tak jak właśnie robi Konrad w swoich utworach. Waters za to zdecydowanie lepszy jest w partiach solowych, ale jest on idolem wielu młodych gitarzystów. Podejrzewam, że sam Konrad nieraz szlifował - a przynajmniej próbował - swój warsztat na partiach Jeffa. Za to Jeff może trochę pozazdrościć Konradowi umiejętności śpiewania, choć czasami ze względu na wartości muzyczno-tekstowe Wulkiewicz zniża swoje loty do poprawnego artykułowania głosem. Oddzielną sprawą są teksty. Ogólnie metalowcy lubią się pośmiać, nie odpuszczają nawet sobie. Teksty Arcyzygmunta i Stefana dotyczą typowych heavy metalowych tematów, dotykają one polityki, społecznych zachowań oraz życia muzyka i fana heavymetalowego, itd. Jednak liryki w tym wypadku są bardzo satyryczne,

Mam przed sobą debiut thrashmetalowego (?) kwintetu z Anglii. Zarówno logo, jak i sama okładka nasunęła mi skojarzenia z Armored Saint... i ich albumem live, z 1988 roku, zatytułowanym "Saints Will Conquer". Podobny, zbrojny mocarz, w rogatym hełmie, z mieczem i tarczą... Tyle, że ten ma ogromną tarczę, z wielką czachą, w bardziej ponurej tonacji. Muzycznie, Armotura kroczy nieco inną ścieżką niż Armored Saint. Większość utworów, to prawie thrash metalowe granie... Prawie, bo sporo tu melodii i heavy metalowych zagrywek. Może jedynie taki "Shadow Underworld" jest blisko tego co robił Armored Saint, ze względu na łagodny wstęp i podobne harmonie. Chórki w refrenach. Co ciekawe, to jeden z moich faworytów na tym krążku. Rozpoczynający album, "Zodiac" chłosta bez zbędnych ostrzeżeń. Jest konkret. W "Insidious" sporo zmian tempa i zwrotów akcji, ale generalnie jest szybko i gęsto... sporo przejść perkusyjnych. Brawa dla bębniarza (Neil Vickers), który znakomicie spaja poszczególne fragmenty utworów. Kolo odrobił lekcje z gry podwójną stopą i na blachach typu ride. W ogóle bębny brzmią bardzo dobrze, w porównaniu do wielu nowych produkcji, znanych marek. Philip Sad Brown swoim śpiewem, trochę przypomina mi Gere z Tankard... ale nie tylko. Kogo jeszcze? Nie wiem. Solówki w stylu Yngwiego Malmsteena, albo chłopaków z Maiden (panowie Paul Trotter i Adam Ironside), w połączeniu z mocnym riffem i rytmem, dają interesujący efekt końcowy. Generalnie ta płyta bardzo mi się podoba, bo jest ciekawie wymyślona i nietuzinkowo zagrana. Tylko coś bym zmienił w brzmieniu całości... może trochę więcej niskich tonów? Niby jest solidnie i odpowiednio ciężko, ale momentami jakby nie było słychać, że grają dwie gitary... bas też słychać dopiero, gdy wychodzi poza podkłady. A szkoda, bo, Steve Smart potrafi więcej, niż podstawowe castingowe minimum ("Requiem for the Damned")... Możecie mnie obśmiać, ale "The Keep" pobrzmiewa dla mnie neoklasycyzmem. Kozacki numer. Philip pozwala sobie na łagodniejsze i czyste partie wokalu. Kurcze, ja zawsze będę twierdził, że heavy metal, nie wywodzi się z rock'n'rolla i bluesa, a w prostej linii, z muzyki klasycznej. A w ostatnim utworze, "11 Hour" wystąpił gość specjalny. Jeff Waters z Annihilator... Czasem mam tak, że płyta, przy pierwszym


odsłuchu nie powali...ale już drugi i trzeci wciąga niczym nałóg. Tak jest właśnie z debiutem Armortura... (5) Jakub Czarnecki

Artizan - Demon Rider 2018 Pure Steel

Najnowsze dzieło Artizan daje nam dokładnie to, do czego ta kapela przyzwyczaiła nas już w przeszłości. "Demon Rider" jest zatem swoistą mieszanką klasycznego heavy metalu, US power/ speed oraz rocka/metalu progresywnego, a wszystko to przyprawione sporą dawką ładnych i jednocześnie nie popadających w banał melodii. Album rozpoczyna mroczne, z lekka niepokojące intro, które gładko przechodzi z ostry heavy metalowy utwór tytułowy. Kawałek ten to idealna prezentacja unikalnego (mimo pewnych wtórności, których jednak grając taką muzykę nie sposób uniknąć) stylu Artizan. Podobnie można ocenić nieco bardziej progowy "The Hangman". Bardziej energetyczne są za to "Soldiers Of Light" (najbardziej power metalowy refren w tym zestawieniu) oraz "The Endless Oddyssey". Jak to Panowie z Artizan mają w swym zwyczaju, najlepszy kąsek zostawili swym słuchaczom na sam koniec. Mianowicie jest to ponad dziesięciominutowa bardzo rozbudowana suita. Ci goście naprawdę mają głowę do tego typu utworów. Potrafią skomponować je tak, by wszystko było na swoim miejscu i nie powodowało u słuchacza uczucia znudzenia. Wszystkie wątki pasują tu idealnie do siebie i nie sprawiają wrażenia posklejanych na siłę. Jako bonus mamy tu pewną ciekawostkę. Otóż utwór tytułowy nagrany z Harrym "The Tyrantem" Conklinem na wokalu. Jest to strzał w dziesiątkę, gdyż jego głos idealnie pasuje do tego utworu i nadaje mu specyficznego charakteru. Trzeba posłuchać! (4,5) Bartłomiej Kuczak

Ashes of Ares - Well of Souls 2018 Rock Of Angels

Moim zdaniem Ashes of Ares to troszkę zmarnowany potencjał. Mamy w tej grupie byłego, wspaniałego wokalistę Iced Earth, Matta Barlowa, mamy byłego gitarzystę Iced Earth, mamy (na poprzedniej płycie na stałe, tutaj gościnnie) perkusistę Nevermore, Vana Williamsa. Mało tego, mamy solidnie wyprodukowaną i dobrze brzmiącą płytę pełną pełną "icedowych" riffów i głębokich wokali Matta. Niestety nie mamy błyskotliwych kompozycji. Nowa płyta Ashes of Ares, podobnie jak poprzedniczka, snuje się niewyraziście przez kilkadziesiąt minut i prawie niczym nie przyciąga ucha słuchacza. Słucham jej wiele razy i muszę przyznać, że zna-

komicie sprawdza się jako tło do jakiejkolwiek pracy. Kiedy na chwilę przystanę, żeby się na niej skupić, słyszę wycięty z całości sensowny fragment kawałka, który zaraz odpływa wraz z moją koncentracją przechodząc w inny, nieskładający się w całość z poprzednim. Wielka szkoda, bo wykonawczo na tej płycie wszystko robi wrażenia. Zarówno precyzyjne "amerykańsko-power metalowe" riffy jak i czarująca barwa Barlowa balansująca na granicy ciepłych linii wokalnych po krzyki (nakładki wokalne w "Unworthy" - palce lizać). Sympatię budzą też icedearthowe pomysły jak choćby "Sun Dragon" (brzmiący jak numer z "Horror Show"). Bardzo pozytywne jest to, że w morzu kiepsko brzmiących zespołów "zrób to sam" (od Running Wild po Chrica Caffery'ego), Ashes of Ares daje dobry przykład jeśli chodzi o warsztat i brzmienie. Jeśli wystarczy Wam zlepek świetnych wokali i dobrych riffów płynących jako muzyka w tle - jak najbardziej sięgnijcie po "Well of Souls". Jeśli czujecie, że choćby z takiego Barlowa można wycisnąć więcej - poczujecie niedosyt.(3,7) Strati

się pokusić, że motyw "stanu społeczeństwa" łączy wszystkie utwory na tym albumie. Brzmienie? Znowu tu muszę przywołać Vektor i napisać, że jest to nagrane w ich stylu. Wokalizy? Zachrypnięte, tak jak część fanów tego gatunku lubi. Są utrzymane w średnich rejestrach. Tutaj raczej nie ma mowy o tak wyrazistych wyższych głosach, tak jak w wypadku wokalisty DiSanto, jednak też można ich cień odnaleźć ("Bridges To Cross And Burn"). Co do wad? Nie do końca do mnie przemawiają te wokale, nie są dostatecznie wyraziste. Trochę też do mnie nie przemawia brzmienie oraz to, że ogólny wydźwięk może nie kleić się z tematyką. Chociaż ostatnio jesteśmy rozpieszczani dobrą muzyką z gatunku technicznego thrashu, przez co albumy takie jak "Bannerless" są na gorszej pozycji. Jest na nim trochę fajnych motywów, nie przeczę, jednak już je gdzieś słyszałem i część sekcji jest dość odtwórcza - chociażby niektóre ścieżki perkusyjne. Jednak tu warto zauważyć, że dopełniają one sekcje rytmiczną i nadają dynamiki utworowi (jak to zwykle perkusja powinna czynić), na przykład w "Ever-Bending Spine". Klimat na tym albumie jest dobrze skonstruowany. Choć nie pasuje do tematyki. Dlatego (tylko) ode mnie (4,3). Jacek Woźniak

Axegressor - Bannerless 2018 Brutal

"Bannerless" jest albumem fińskiego Axegressor, którzy najwyraźniej specjalizują się w jednoczłonowych tytułach swoich albumów. Poza tym, jest także albumem jak dla mnie inspirowanym muzyką Voivod oraz Celtic Frost z tym bardziej politycznym przesłaniem. Dlaczego tak twierdzę? Chociażby ze względu na motywy znajdujące się na "Terminal Ignition" oraz "Ever-Bending Spine" (nawet jest klasyczne niczym schabowy z ziemniakami - ugh!). Pozwolę tu się zatrzymać i zejść z tematu: jeśli ktoś narzeka, że nie ma obecnie żadnego ciekawego technicznego/kosmicznego thrashu, to daje tu tylko wyraz temu, jak bardzo nie umie szukać muzyki w tym gatunku, gdzie ostatnio na łamach pism brylowały takie kapele jak Vektor czy Black Fast, bądź też mniej popularne, jak Droid, Teleport lub Vexovoid. Zresztą motyw kończący "Terminal Ignition" przypomina muzykę graną przez twórców "Terminal Redux". Albo "Human Travesty", który również może znacznie przypominać utwory Vektor. Oczywiście ten album nie stoi samą awangardą w zakresie riffowym, zdarzają się też utwory mniej przypominające techniczny thrash, jak chociażby "Don't Be An Asshole" czy "Bridges To Cross And Burn". Utwory są utrzymane w średnich i szybkich tempach, choć zdarzają się też wolniejsze motywy. O ile tematyka lekko zahacza o tematy kosmosu ("In Safe Space No One Can Hear Your Scream" - najwyraźniej krótki tytuł albumu musieli zrównoważyć naprawdę długim tytułem utworu.), to podobnie jak w Voivod są również utwory o tematyce społecznej i politycznej. Choć tutaj utwory tego typu stanowią tematykę albumu Finowie tu wymierzają ostrze krytyki w pewne zachowania za pośrednictwem utworów takich jak "Igno-rant', "Dont Be An Asshole" czy "Peace At Last (Armageddon)" i "Human Travesty". Można by

Axe Steeler - On The Run 2018 Pure Steel

Zastanawiałem się ostatnio, jaki album mogę uznać za idealną płytę heavy metalową. Bez wątpienia takim albumem jest "Painkiller" Judas Priest. Na pewno do tej kategorii mógłbym jeszcze zaliczyć "Piece Of Mind" Iron Maiden, debiut grupy Running Wild czy "Crystal Logic" Manilla Road. Mógłbym jeszcze tu dodać niedoceniony (nawet przez sam zespół) "Into Glory Ride" Manowara. Jeszcze parę albumów by się znalazło, ale do czego zmierzam. Otóż wszystkie wspomniane płyty ujrzały światło dzienne w latach 80-tych. Zastanówmy się zatem, czy dzisiaj wychodzą płyty, które nawet jeśli nie są całkowicie idealne, to do tego ideału się zbliżają. Okazuje się, że tak. I nie koniecznie nagrywane są przez starych wyjadaczy. Bywa, że taki album nagra zupełnie młoda kapela. Przykładem może być debiut kolumbijskiej grupy Axe Steeler pod tytułem "On The Run". Wypełnia go osiem utworów, w których spotykają się najlepsze wzorce różnych szkół heavy metalu. O tym, że mamy do czynienia z płytą idealnie definiującą gatunek, możemy się przekonać już słuchając otwierającego album kawałka "Back To The Stage" (wcześniej był on wydany jako singiel). Utwór ten to oldschoolowy heavy z elementami speed metalu i ciekawą solówką. Stylizowany jest na występ na żywo (dograne krzyki publiczności). W podobnym klimacie utrzymany jest kolejny "Hellrider" ze skandowanym, a jednocześnie melodyjnym refrenem. Mniej więcej w środku albumu, chłopaki fundują nam pełen zmian tempa oraz nastroju, instrumentalny utwór "Beyond The Stars" mający w sobie pewne echa rocka progresywnego. W dalszej części wracamy jednak do stuprocentowego, oldschoolo-

wego heavy. Tytułowy "On The Run" czy kolejny, najlepszy na płycie "Storm" to kawałki wykorzystujące najlepsze patenty NWOBHM. I mimo że owe patenty są już bardzo ograne, zespół potrafi wykorzystać je w sposób, który ani nie nudzi, ani nie powoduje uczucia deja vu. Produkcja również na wysokim poziomie. Brzmienie selektywne, wyraźnie słychać poszczególne instrumenty. Axe Steeler tym albumem powinien zamknąć usta wszystkim, którzy twierdzą, że klasyczny heavy już dawno umarł. Myślę, że jeszcze o nich usłyszymy. Obawiam się tylko, czy tym debiutem nie postawili sobie poprzeczki trochę za wysoko... (5,5) Bartłomiej Kuczak

AxMinister - The Crucible of Sin 2018 Self-Released

Ten wstęp przyprawił mnie o zażenowanie. Rozpoczęcie swojego albumu odgłosami "udobruchanej" koleżanki nie jest czymś, co mi się podoba. Nie mam nic do aktów seksualnych w muzyce, lubię całą EPkę "Torture Tactics" wraz z jej utworami takimi jak "Gutterslut" czy "Dicks of Death", i wiem, że metal to jeżdżenie po schematach, ale zasadniczo co miało to wnieść? Wiem, że album jest zatytułowany "The Crucible of Sin" i że prokreacja pozamałżeńska może być uznawana za grzech, ale czemu na dzień dobry muszę dostawać jękiem? Dobra, zaczął się "Prey". Brzmi jak Ram Jam tyle, że z próbującym za bardzo wokalistą, średnim w najlepszym wypadku riffem i kiepską produkcją. Brzmienie przynajmniej u mnie jest okropne. Jaka jest tematyka tego utworu? Jeden wyraz: r_u_c_h_a_n_k_o. Okej, lecimy dalej, "Salvation". Kolejny sztampowy riff. Kolejna kiepska produkcja. Teraz utwór jest o szukaniu siebie. Dalej. "The Trials of Hercules" - nadal dość sztampowa tematyka, strasznie typowy riff, choć podoba mi się przyspieszenie w drugiej części utworu. Kolejny "The Succubus and The Crucible"? Podobnie jak "The Trials of Hercules". Mile zostałem zaskoczony przez "Sanctus Equitus Mortis" - intro było całkiem okej. Jednak reszta już trochę mniej. Jaki ja mam problem z tą EPką? Wokalista nie do końca czuje motywy, do których śpiewa, tematyka jest zbyt kliszowa żeby uratować ten utwór. Podobne kompozycje już zostały napisane i wykonane wcześniej przez Judas Priest i Manowar, o wiele lepiej. Nie oceniam, nie moje klimaty, polecam zamiast tego posłuchać czegoś innego. Drogiemu zespołowi zaś zalecam zmienić podejście do wokaliz i trochę poświęcić czasu nad dopracowaniem kompozycji, bo obecnie są za proste i niespójne zaś solówki nieciekawe. Chyba że ktoś lubi stadionowe riffy, to może wziąć to za pozytyw. Jeśli jednak chcecie posłuchać i ocenić sami, to zespół udostępnił swój album na swoim bandcamp. Ale ja tam tego nie polecam. Poza tym to okładka bardzo spoko, zawsze lubiłem te odniesienia do średniowiecznych grafik. Jacek Woźniak

RECENZJE

139


W zeszłym roku Nuclear Blast postanowił rozszerzyć swój katalog o tytuły Blind Guardian, których jeszcze nie wydawał, czyli tych z początku kariery. Jeżeli dobrze pamiętam owe reedycje były zbliżone do tego, co swego czasu zrobiło EMI. Tym razem Nuclear zachęca fanów do porównania wersji ponownie zmiksowanej z tą podstawową, oryginalną. To jest główna atrakcja nowych wznowień, bowiem tym razem nie ma mowy o jakiś dodatkowych utworach. Prawdziwych kolekcjonerów również nie przyciągnie fakt, że wydania wypuszczono w digipackach. "Goły", podstawowy album i to wszystko, tzn. na jednym dysku wersja z nowym miksem, na drugim wersja oryginalna. No chyba, że kolekcjonujecie winyle to sprawa jest do przemyślenia. Na początek wytypowano cztery pierwsze krążki, "Battalions Of Fear", "Follow The Blind", "Tales From The Twilight World" oraz "Somewhere Far Beyond". Uwielbiam "Battalions Of Fear" i "Follow The Blind". Obydwie płyty utrzymane są w stylu agresywnego speed metalu z charakterystycznymi solówkami, druga nawet ma sporo nawiązań do thrash metalu. Obydwie zapowiadały już jak będzie brzmieć ten zespół na następnych albumach oraz uwypukla cechy, za które - trochę później pokochamy Guardianów. Poza tym na "Follow the

Blind" zameldowały się hity "Valhalla" i "Banish From Sanctuary", bez których trudno wyobrazić sobie Niemców. Natomiast "Tales From The Twilight World" to już ten Bling Guardian, który pokochałem najbardziej. Nadal jest to speed metal, ale pojawiają się zwolnienia, zmiany tempa, zadziorne fragmenty zestawione są z oszołamiającymi melodiami i rozbudowanymi refrenami, wspieranymi zapierającymi dech w piersiach wokalami i chórami. Pojawia się też ten swoisty epicki sznyt, który na następnych krążkach wyrasta wręcz do znaczącego symbolu muzycznych dokonań tego zespołu. Obraz nowego oblicza zamyka akustyczna "bardowska" ballada, "The Lord of the Rings", co ostatecznie definiuje atmosferę kolejnych płyt Blind Guardian. O takich płytach jak "Somewhere Far Beyond" pisze się, że są dla formacji prawdziwym magnum opus. Płyta ta zawiera wszystkie idee, które Niemcy wymyślili na poprzednich krążkach. Czaruje nimi już w sposób wyrafinowany i celny. Jednocześnie osiąga własny oryginalny styl oraz podstawę do dalszego rozwoju, którego punktem kulminacyjnym była "Nightfall in Middle-Earth". To jednak już inna historia. Wracając do nowych wydawnictw, to niestety trudno mi zachwalać ich walory. Ogólnie takie płyty trudno jest przesłuchać z uwagą, a to za sprawą błahego powodu, zna się je na wylot i nawet gdy myśli uciekną ci gdzieś w inne miejsce, to pamięć podpowie ci, że był to taki, a nie inny fragmencik. Nie pomaga to przy tak subtelnych różnicach w brzmieniu płyt. Inna rzecz, to chyba moje uszy zaczynają gorzej słyszeć, a i sprzęt na którym słucham nie jest najwyższej jakości. W każdym razie trudno wyłapać mi różnice między nowymi miksami a tymi z oryginalnych albumów. Jedynie co, uszy podpowiadają mi, że oryginalne wersje maja cieplejsze brzmienie. Może ta różnica jest bardziej słyszalna na winylach, no ale nie jest to nic, co zupełnie zmieniło by spostrzeganie muzyki Blind Guardian. Zdaje się, że te nowe wydania skierowane są do największych fanów zespołu oraz niepoprawnych kolekcjonerów, którzy chcą mieć wszystko. \m/\m/

Barros - More Humanity Please...

Beyond Deth - The Age of Darkness

2018 Rockshots

2018 Self-Released

Co bardziej osłuchani z naszych czytelników powinni kojarzyć Tarantulę, bo to jeden z wiodących zespołów portugalskiej sceny metalowej, istniejący od połowy lat 80. Barros jest solowym projektem gitarzysty tej formacji Paulo Barrosa, w którym daje on upust swej pasji do nieco innej muzyki. Mamy tu więc 10 utworów utrzymanych w stylistyce melodyjnego, lekko brzmiącego i bardzo przebojowego hard'n'heavy/ AOR z ósmej dekady ubiegłego wieku. W sumie każda z tych piosenek mogłaby stać się wtedy radiowym przebojem, w Stanach Zjednoczonych na pewno, bo chwytliwych melodii i hitowych refrenów w nich nie brakuje. Wrażenie robi też gra lidera, gitarzysty kompletnego, co potwierdza zarówno w wirtuozowskich solówkach, partiach akustycznych, jak i grze rytmicznej - trochę tylko szkoda, że tak rzadko te riffy są tak mocne, jak choćby w utworze tytułowym, bo jednak amerykańskie kapele w latach 80. grały i brzmiały znacznie ciężej. Świetny jest też wokalista Ray Van D, zarówno w tych delikatniejszych ("My Everything"), jak i ostrzejszych ("How Does It Feel") utworach - fani Dokken, Gotthard czy zbliżonych zespołów powinni więc koniecznie zainteresować się "More Humanity Please...". (4,5)

Miesiąc wydania tego albumu jest odpowiedni do jego tytułu. Widzę również tytuł utworu "The Cold", który rozpoczyna się riffem wyjętym trochę z Dissection. Aczkolwiek sam zespół nie brzmi jak ci Szwedzi. Sam Beyond Deth jest dość nową kapelą, która debiutuje swoim "The Age of Darkness". Według osoby, która wrzuciła ich na Metal-Archives jest to blackened thrash metal. Nie wiem czy mogę się z tym zgodzić, bo widzę też trochę elementów z death metalu. Jeśli chodzi o wokal, to mi trochę się przypomniał tutaj Dethklok. Jednostajny, niski, basowy. Trochę brzmi to jak żart, ale ja mam takie odczucie. No "Beyond Deth" tak dla mnie brzmi. Poza tym, jednak jest tu trochę motywów, które brzmią trochę jak inspiracje muzyką Dissection, chociażby na "Memories Of War" oraz "The Cold". Już pomijając semantykę, jest to całkiem dobry kawałek muzyki. Trochę odtwórczy, trochę kliszowy w temacie. A to powtórzą motywy perkusyjne a to riffy będzie przeciętny, a to jakiś galopik sztampowy. Jest dość dobra dynamika, wokalizy nadają pewien klimat a niektóre riffy po prostu działają. Dobrze pasuje tematycznie motyw na "Goddess Isis". Kompozycja akustyczna rozpoczynająca "Search The Stars" czy wstęp do albumu zatytułowany "Enter The End" wydają się być trochę od czapy. Wydaje mi się że jest to ukłon w stronę zespołów, które tworzą preludia do swoich utworów, ale nie do końca mi to pasuje. Same w sobie kompozycyjnie są w miarę dobrze wykonane. Ogólnie album nie jest zły, choć ja bym proponował przenieść utwory "Search The Stars", "Instrumental" oraz "Enter The End" do bonusów - po tym zabiegu otrzymalibyśmy całkiem dynamiczną pod względem prędkości i spójną mieszankę thrash, death i black metalu. Wydaje się, że jednak wciąż dość zachowawczo, przy użyciu standardowych środków przekazu, jak podwójna stopa, czy powtórzenia kwintowe. Daję (3,9). Z tego co słyszałem, to brzmienie na albumie jest o wiele lepsze od utworów z demówek, które wrzucił zespół na swój kanał na You Tube. Skoro o tym mowa, to na ich kanale YT jest "Memories of War", zaś na ich bandcampie "The Cold".

Wojciech Chamryk

Black Cyclone - Death is King 2018 Gates Of Hell

Znowu Szwedzi... Tak, jak w latach 80. i późniejszych to niemiecka scena tradmetalowa dominowała w kontynentalnej Europie, to po roku 2010 zaczyna być zauważalna przewaga Skandynawów, ze szczególnym naciskiem na Szwecję. I pomyśleć, że Black Cyclone mogli stać się jednym z wielu, niewiele znaczących zespołów blackowych... Przemyśleli jednak sprawę, zaszyli się w sali prób i na debiutanckim albumie łoją speed/thrash takiej jakości, że nie ma zmiłuj. Słucham "Death is King" już po raz kolejny i za każdym razem nie mogę wyjść z podziwu, że tych pięciu, stosunkowo przecież młodych gości (30-stka to wszak żaden wiek, zwłaszcza w XXI wieku) tak stylowo i bezkompromisowo gra w stylu najlepszych płyt wczesnej Metalliki, Slayer z okresu debiutanckiego LP, Agent Steel, Razor, Exciter czy Anvil. Dodają do tego jeszcze sporą dozę melodii zainspirowanych bardziej NWOBHM - chociaż większość wymienionych wyżej zespołów też czerpała z tego nurtu, tak więc może być to inspiracja pośrednia, czarują solówkami i surowością mocarnego brzmienia. Nie mam pytań, nie mam wątpliwości: (6) Wojciech Chamryk

140

RECENZJE

Jacek Woźniak

Cameltoe - Up Your Alley 2018 Battlegod

Kiedy zobaczyłem klimatyczną okładkę "Up Your Alley", z osobnikiem z mieczem, w kolczudze i w stożkowym hełmie z nosalem, pomyślałem: ano tak, ten Camelot gra pewnie power metal, bo na fotce na blackowców w żadnym


razie nie wyglądają. Tymczasem okazało się, że to żaden Camelot, tylko Cameltoe - ach ta czcionka z logo i moja postępująca ślepota, a ich debiutancki album to czysty, archetypowy hard 'n' heavy z przełomu lat 70. i 80. Jak widać Norwegia nie tylko black metalem stoi, a tych 10 utworów trzyma poziom od początku do końca. Riot, Dokken, trochę NWOBHM, Black Sabbath z czasów Tony'ego Martina - dla każdego coś dobrego, w dodatku w świetnym, energetycznym wykonaniu. Wokalista Ben Rodgers czuje się w takiej stylistyce więcej niż pewnie i ma ostry, rasowy głos, instrumentaliści grają z klasą, co potwierdza już siarczysty opener "Delusional", a potem jest już tylko ciekawiej, z kulminacją w postaci "Tank Commander" ze stylowymi Hammondami - podkład i solo, na poły balladowego "I Always Cared" oraz killera na koniec "Spread My Wings". Mocny debiut, oby więcej takich niespodzianek! (5) Wojciech Chamryk

wiadomo co się dzieje, to Chris nie próżnuje dość śmiało kontynuując karierę pod swoim nazwiskiem. "The Jester Court" to już jego piąta solowa płyta. W nagraniu towarzyszyli mu również nieprzeciętni muzycy, tacy jak na przykład perkusista Brian Tichy oraz klawiszowiec Lonnie Park. Muzycznie zawartość "The Jester Court" to przede wszystkim heavy metal w stylu Judas Priest. Inspiracje te są ewidentnie słyszalne w takich utworach jak "Upon The Knee", "Inside My Heart" czy najlepszym na albumie "Magic Man". Jest to jednak kilka niespodzianek. Pierwszą z nich jest utwór "Protect My Soul". Jest to kawałek w stylu country z elementami bluesa oraz gospelowskimi chórami, który na moment z heavy metalowego koncertu przenosi nas do amerykańskiego kościoła południowych baptystów. Inną ciekawostką jest "Luna Major" - instrumentalny utwór, który zdradza progresywne ciągoty artysty. Warto tez zwrócić uwagę na przepiękną balladę "Baby You And I". Nowa płyta Chrisa pokazuje, że czasem dobrze wyjść poza typowo heavy metalową konwencję. (4)

nymi kawałkami, niezłym solem gitarowym oraz wpadającymi w ucho melodiami wyśpiewanymi przez nielichy i mocny głos śpiewaka. Album jest bardzo rzetelny a zarazem różnorodny, zwolennicy takiego grania odnajdą na nim wiele momentów wartych zapamiętania. Chociażby mocny, melodyjny i chwytliwy rocker "Borderland", utrzymany w średnim tempie melodyjny kawałek "Proceed With Caution", kolejne mocne i dynamiczne rockery "Too Late" i "Fight Another Day", mrugniecie oka do fanów Whitesnake w "Before I Fall", czy też następny cover, tym razem Billy'ego Squiera "Lonely Is The Night". Mnie jednak najbardziej pasuje dynamiczny i chwytliwy "Black Friday", który wraz z wspominanym coverem "Since You've Been Gone" wyróżniają się na tym krążku. "Point Blank" bardzo fajnie nawiązuje do minionej epoki. Po drugie, mimo, że to projekt gitarzysty to w żaden sposób nie odczujemy tu jego próżności i ego, a wierzcie mi Christian Tolle umie grać na gitarze. Po prostu to dobra pozycja dla fanów hard'n'heavy. (4)

Bartłomiej Kuczak

\m/\m/

Cauldron - New Gods 2018 Dissonance

Kanadyjczycy nie spuścili z tonu po rozstaniu z Earache: w 2016 wydali "In Ruin", teraz przygotowali jego następcę. "New Gods" ma totalnie niemetalową okładkę, ale muzyczna zawartość tej płyty na pewno nie rozczaruje fanów Cauldron. Jason Decay z kolegami mają już od lat swój patent na tradycyjny, może i trochę staroświecki, ale wciąż żywotny heavy, grając nie za mocno, ale z werwą, łącząc konkretne riffy i dynamikę sekcji z przebojowością godną lat 80. Bez trudno można sobie wyobrazić sytuację, że "Letting Go", "Prisoner Of The Past" czy kilka innych numerów hula w radiowych stacjach jak USA długie i szerokie, a MTV (była kiedyś taka muzyczna stacja telewizyjna, emitująca przede wszystkim teledyski) ma w ciągłej rotacji 2-3 klipy grupy. To już się ne vrati, pewna epoka minęła bezpowrotnie, ale zawsze można sobie zafundować "New Gods" - starsi dzięki tej płycie przypomną sobie dawne, dobre czasy, młodsi zaś wrócą na 40 minut do przeszłości, niczym w wehikule czasu. Tak czy siak, zawsze warto. (4,5) Wojciech Chamryk

Chris Caffery - The Jester Court 2018 Metalville

Chris Caffery to osoba, której fanom grupy Savatage nie trzeba przedstawiać. Gitarzysta ten (potrafiący również całkiem nieźle śpiewać) od wielu lat udziela się w tej formacji. Na początku na pół etatu, potem jako pełnoprawny członek. Mimo, że ze wspomnianym zespołem na chwilę obecną nie bardzo

Christian Tolle Project - Point Blank

Circle Story - Uncovered Fears

2018 Fast Ball

2018 Another Side

Christian Tolle to dość szanowany gitarzysta w Niemczech. Doceniany jest głównie jako muzyk sesyjny. Ci co lubią melodyjny rock powinni pamiętać jego udział w takich przedsięwzięciach jak AOR czy Cooper Inc. Jednak główną działalnością Christiana jest prowadzenie przedsięwzięcia Christian Tolle Project czasami zwanym C.T.P. Co prawda jest to również studyjny projekt ale Tolle ma w nim wszystko pod kontrolą, bowiem pisze cały materiał (wokaliści tylko wspomagają przy tekstach), odpowiada za produkcję i miks, a na dodatek sam nagrywa partie basu, perkusji i gitary. Na "Point Blank" - czwartym albumie tego przedsięwzięcia - wokalnie wspiera go para rockowych śpiewaków. Pierwszy to wokalista Praying Mantis, John Cuijpers, z którym współpracował również przy okazji projektu Cooper Inc. Drugi to David Reece, który głównie kojarzy sie nam z Accept, ale także z Bonfire czy Sainted Sinners. A drogi Christiana i Davida zeszły się również wcześniej gdy pan Tolle nagrywał partie gitary na solowe albumy David Reece'a. Na klawiszach i w chórkach pomocy udziela Morris Adriaens, którego Tolle poznał w wspominanym już AOR. Na gitarach jako goście zagrali Doug Aldrich (m.in. Dio, Whitesnake) oraz Matthias Dieth (m.in. UDO, Sinner). Sam zestaw muzyków robi naprawdę duże wrażenie. Nie jako, jest to też gwarant dobrego odegrania muzyki oraz świetnej produkcji. Muzycznie "Point Blank" zdefiniował cover Rainbow "Since You've Been Gone". Muzyczny koncept bowiem wywodzi się ze starej szkoły rockowej ale przetworzony tak, jak to próbował przedstawić np. Graham Bonneet w takim Alcatrazz. Generalnie chodzi o bardzo solidne amerykańskie hard'n' heavy z przełomu lat 80. i 90. A charakteryzuje się to świetnymi riffami, solid-

Circle Story to mało znany rockowo/ metalowy zespół z Rosji. Jakoś nie natrafiłem na ich oficjalną czy też fecebookową stronę, więc trudno coś o nich przytoczyć. Przez wydawcę formacja zaliczana jest do melodyjnego alternatywnego metalu/rocka. A kryje się za tym bardzo zaskakująca ale energetyczna mieszanka. Pierwszy utwór "Unfanding Trace" przepełnionym jest post rockiem. Rozpoczynające riffy w drugim "Daily Nigtmare" wybrzmiewają niczym w najlepszych kawałkach Alice In Chains, zapowiadając niemałą fascynację formacji grunge. Trzeci z kolei "Forgotten Sunrise" to już mieszanka wymienionych wpływów uzupełniona o elementy nowoczesnego oraz progresywno metalowego grania. Za to następny "Breakaway" zachwyca wyśmienitym i melodyjnym refrenem, który nie tylko łatwo wpada w ucho ale również zostaje w głowie. Te cztery kompozycje definiują pozostałe utwory, które stanowią połączenie wymienionych przed chwilą składowych. Oczywiście muzycy dbają o to aby zachować różnorodność i niejako próbują choć trochę zaskoczyć słuchacza swoimi pomysłami. Ale ogólnie muzyka trzyma się takiego muzycznego kolażu. Wiem, nie ma tu nic z tradycyjnych odmian heavy metalu, jedynie jest trochę nawiązań do progresywnego metalu i nic ponad to. Mimo wszystko bardzo dobrze słuchało się "Uncovered Fears", więc jakiś potencjał jest w tej muzyce. Niemniej trudno znaleźć odniesienia do tego co słyszę, oprócz oczywistych wpływów grunge i Alice In Chains, ale swego czasu obiło mi się o uszy parę nagrań niejakiego Mastodon i właśnie do niego prowadzą mnie moje porównania. Nie wiem czy jednak faktycznie jest to uzasadnione. Brzmi to sensownie, ale na pewno nie jest to w oldschoolowo heavy metalowym fasonie. Mnie ten album zainteresował ale

daleko mi do wystawienia oceny. Niech tym zajmą się ci, co lubią takie nowoczesne granie. (-) \m/\m/

Crossing Eternity - The Rising World 2018 Rockshots

Crossing Eternity to idea wymyślona przez rumuńskiego muzyka Manu Savu, który oprócz gry na gitarze, basie, klawiszach napisał, zaaranżował, nagrał i wyprodukował całą muzykę. Manu nie jest młodzieniaszkiem ma za sobą długoletnią karierę na rumuńskiej scenie rockowo-popowej, więc ma papiery na powoływanie takich projektów. Teksty to w zdecydowanej większości również robota Manu, jedynie w jednym wierszu dopomogła mu Monica Liche, a kolejny napisał sama. Na wokalu wsparł go kolega z rodzimego podwórka Berti Barbera. Natomiast na perkusji zagrał Szwed, Uffe Tillman. W sesji nagraniowej wziął też muzyk sesyjny, Doru "Boro" Borobeica, który zagrał niektóre partie basu. Ogólnie świat muzyczny Crossing Eternity to melodyjny power metal potraktowany poważnie, czyli z ambitniejszym zacięciem. Znajdziemy tam różne naleciałości od symfoniki po przez neoklasykę, folk, progres, gotyk aż do heavy metalu. Dzięki czemu na "The Rising World" znajdziemy trzynaście urozmaiconych kompozycji, które oprócz wielobarwności muzycznej przesycone są różnorodnością nastrojową i emocjonalną. Treść tekstów również jest typowa i dotyczy duchowości, metafizyczności, nierealności czy tez bajkowości świata, a także złożoności natury ludzkiej czy też relacji międzyludzkich. Fanom takiego grania pozwala to na przesłuchanie albumu z pewnym zainteresowaniem. Generalnie muzycy zaangażowani w projekt, mimo podjęcia się tworzenia w materii mocno wyeksploatowanej, stworzyli propozycję na wysokim poziomie, tak że fan zaznajomiony z taka muzyką nie znudzi się, choć o pełnej oryginalności nie ma mowy. Niemniej można tę płytę zestawić z tymi najlepszymi i dobrymi wydawnictwami z tego gatunku. Jak ktoś lubi ambitny melodyjny power metal to przy "The Rising World" nie straci czasu. (4) \m/\m/

Cruthu - The Angle Of Eternity 2018 The Church Within

Amerykanie z Cruthu doczekali się oficjalnego wznowienia swego debiutanckiego albumu "The Angle Of Eternity". I fajnie, bo wydane własnym sumptem kasety i longplaye trafiły pewnie tylko do tych najzagorzalszych maniaków doom metalu, a dzięki The Church Wi-

RECENZJE

141


thin Records mają szansę dotrzeć do nieco szerszego grona słuchaczy. Co istotne doom Cruthu nie jest jednowymiarowy, bo kwartet z Michigan gra tak naprawdę heavy rocka o nieco tylko doomowej orientacji, nie unikając przy tym odniesień do psychodelicznego rocka przełomu szóstej i siódmej dekady ubiegłego wieku. Jest więc mocno, surowo i klimatycznie, tak jak w świetnym openerze "Bog Of Kildare" czy "Lady In The Lake", bywa też i znacznie dynamiczniej, kiedy mocne bębny napędzają taki "Seance". Zdarzają się przy tym również utwory całkowicie pozbawione partii perkusji, jak klimatyczny instrumental "Separated From The Herd" - tak pewnie dla równowagi i urozmaicenia surowych i posępnych długasów typu "The Angle Of Eternity" czy heavyrockowych jak "From The Sea". Generalnie więc "The Angle Of Eternity" to fajna, dopracowana i urozmaicona płyta, taka dla fanów kilku odmian ciężkiego grania. (5) Wojciech Chamryk

Crystal Viper - At The Edge Of Time 2018 AFM

Ekipa dowodzona przez nieodżałowaną Martę Gabriel po świetnym, nagranym po dłuższej przerwie albumie "Queen Of The Witches" nie pozwala o sobie zapomnieć fanom. W tym roku uraczyli fanów EP zatytułowanym "At The Edge Of Time". Wydawnictwo to zawiera pięć numerów. Rozpoczyna je bardzo oldschoolowy utwór tytułowy (pojawia się on na płycie również w wersji polskiej jako "Zwiastun Burzy"). Utwór ten łączy w sobie pewien ciężar charakterystyczny dla kapel niemieckich oraz polot typowy dla zespołów NWOBHM. Mnie bardziej odpowiada polska wersja językowa. Uważam, że nasz język, wbrew powszechnym przekonaniom, idealnie komponuje się z tą muzyką. Kolejny utwór to nowa wersja utworu "When The Sun Goes Down" znanego z ostatniego albumu. Nieco się różni od oryginału, ale czy jest lepsza, czy gorsza niech każdy zdecyduje sam. Poza tym dostajemy chwilę wytchnienia w postaci lirycznej ballady pod tytułem "When You Are" oraz cover grupy Quartz zatytułowany "Tell Me Why". Słuchając "At The Edge Of Time" słychać, że zespół jest w formie. Słychać również, że Martę także opuściły problemy z głosem, które były przyczyną przerwy w działalności. Cóż, pozostaje tylko cierpliwie czekać na następcę "Queen Of The Witches". (5) Bartłomiej Kuczak Darkness - First Class Violence 2018 Massacre

Poprzedni album tego thrashowego zespołu z Niemiec ukazał się dwa lata temu i było to wydarzenie nie lada, bo poprzedniego longplaya wydali jeszcze w ubiegłym wieku, konkretnie aż 27 lat wcześniej. Muzycznie "The Gasoline Solution" już niczym szczególnym nie porywał, był to jednak solidny, całkiem niezły album, zaś na "First Class Violence" jest już tylko lepiej. Kiedy słucham tego materiału po raz któryś z rzę-

142

RECENZJE

du odnoszę bowiem wrażenie, że poprzedni album by dla niego tylko taką swoistą przygrywką, a dopiero teraz zespołowa maszyneria działa na najwyższych obrotach. Pewnie gdyby ten album ukazał się po "Death Squad" i "Defenders Of Justice", zamiast połowicznie udanego "Conclusion & Revival", Darkness nie zaznaliby smaku iluś rozpadów i reaktywacji, będąc grupą znaną nie tylko gronu najwierniejszych fanów thrashu. Czasu jednak nie da się cofnąć, ale i tak ten album jest perełką w dyskografii Niemców, a do tego potwierdzeniem, że w żadnym razie nie są wypalonymi weteranami. Oczywiście łoją ten swój thrash w składzie odmłodzonym aż w 3/5, ale kręgosłup zespołu to wciąż Lacky i Arnd, którzy czuwają nad tym, aby jego muzyka była taka jak należy: ostra, bezkompromisowa i wściekła, tak jak w drugiej połowie lat 80. "Low Velocity Blood Spatter", "Hate Is My Engine", nieco runningowy "See You On The Bodyfarm", "Born Dead" czy "I Betray" perfekcyjnie wskrzeszają ducha tamtych czasów, a "Zeutan" jest hołdem dla zmarłego 20 lat temu wokalisty grupy Olli'ego, nagranym z wokalnym udziałem Jürgena "Ventora" Reilsa (Kreator) i Toma Angelrippera (Sodom). (5, a co!). Wojciech Chamryk

Days Of Jupiter - Panoptical 2018 Metalville

Dlaczego nie włączyła się lampka alarmu gdy w ulotce czytałem "nowoczesny amerykański metal"? Czyżby uśpiła mnie kolejna część tego zdania "z klasycznym europejskim hard rockiem to składniki ich mikstury". Gdy odpaliłem "Panoptical" było już za późno. Nie wiem jak wy ale ja nie odnalazłem na tej płycie ani grama klasycznego hard rocka. Ani amerykańskiego, ani europejskiego, za to napotkałem pełno współczesnego hard rocka granym na modę, tą amerykańską. W dodatku jest to składnik tylko uzupełniający. Za to na "Panoptical" rządzi współczesny nowoczesny amerykański metal, na który składa się mieszanka groove metalu, numetalu czy też alternatywnego metalu. Generalnie nie znalazłem na tym albumie nic co by mnie zainteresowało. Gdybym słuchaj takiej muzyki pewnie byłbym za pan brat z takimi zespołami, jak Disturbed, Korn, Linkin Park, Slipknot czy System Of A Down, itd. A nie jestem. Nie pasuje mi ciężar i brzmienie instrumentów, ani sposób budowania melodii. Kompozycje są skondensowane, grające brzmieniowymi dysonansami. W tych spokojniejszych momentach goszczą specyficzne prawie popowe melodie. Chociaż w wypadku Days Of Jupiter wokalista w każdym momencie prowadzi wokale po bardzo melodyjnych ścieżkach. Być może to jest wyróżnik tego zespołu. Tradycjonaliści raczej będą omijać ten zespól i ich dokonania szerokim łukiem. Zwolennicy nowoczesnego podejścia do metalu być może w Szwedach z Days Of Jupiter znajdą swoich nowych idoli. Ja raczej powinienem już zapamiętać, żeby ich kolejny album podrzucił komuś innemu do recenzji. Tylko komu?

Dawnbringer - Nucleus \m/\m/

2018 High Roller

"Nucleus" to kolejna płyta Dawnbringer wznowiona przez High Roller Records, niemiecką firmę wydającą też inne grupy Chrisa Blacka, jak choćby Aktor czy High Spirits. Na ich tle Dawbringer jawi się jednak jako zespół znacznie bardziej ekstremalny, chociaż też czerpiący pełnymi garściami z metalu lat 70. i 80. Czasem jednak, tak jak na przykład w "The Devil", na pierwszy plan wysuwają się siarczyste blackowe partie, z blastami i typową dla tej estetyki ścianą gitar, a niekiedy mrok poszczególnych kompozycji, jak choćby "Pendulum" też nie byłby tak wyrazisty bez dokonań sceny ekstemalnej lat 90. i późniejszych. Cała reszta to już jednak bezdyskusyjny hołd dla czasów największej świetności tradycyjnego metalu, masa odwołań do wczesnego Iron Maiden z Paulem Di'Anno, Judas Priest z lat 70., Motörhead, szlachetnej przebojowości Blue Oyster Cult czy potęgi Black Sabbath - tu "Old Wizard" bezdyskusyjnie potwierdza siłę wybrzmiewającego riffu i ogromny wpływ Sabbs na metalową scenę, ale "So Much For Sleep", "Swing Hard" czy "Like An Earthquake" słucha się również wyśmienicie, tak więc całość "Nucleus" zasługuje na: (5) Wojciech Chamryk

Deathhammer - Chained To Hell 2018 Self-Released

Co widzisz na wyżej zamieszczonym obrazku? Okej, sprawdźmy co mamy. Ogień? Jest. Jakieś złocienie i czerwienie? Są. Gotycka czcionka? Jest. Płomienie wyjęte z Hot Wheelsów? Jak najbardziej. Krzyż św. Piotra w logo zespołu? Również. Dobra, teraz zgadujemy jaki rodzaj muzyki grają na tym albumie. Jeśli odpowiedziałeś black/ thrash to masz rację. Choć bardziej to thrash (black głównie "tematycznie" i wokalnie). O czym grają? Kurde, dokładnie o tym co jest w tytule. W sensie piekło. No diabeł, liczba szatana, zło i tak dalej. Zanim przejdziemy dalej, to pytanko, czy znacie "Show No Mercy" i "Hell Awaits"? Jak tak, to sobie je połączcie z debiutami Whiplash i Possessed. Wyjdzie wam kompozycyjnie ten

album. Proste, chwytliwe riffy, szybkie prędkości budowane przez sekcję perkusyjną i wkurwione wokalizy. Większość utworów na tym albumie jest utrzymanych w dość prędkich tempach. Dynamika tutaj opiera się między innymi na spuszczaniu wpierdolu bębnom. No i to jest jeden z niewielu rodzajów tej czynności, które pochwalam. No jest tutaj standardowe "tuka tuka". Szybsze "tuka tuka" z blachami. Ogólnie perkusista lubi pukać w blachy. Nie odczuwam tutaj zbytnich błędów związanych z rytmicznością sekcji. Większość utworów jest utrzymana w dość dużych prędkościach, jednak zdarzają się powolniejsze części na utworach takich jak "Evil", "Chained To Hell" oraz "Into The Burning Pentagram". Sekcje gitarowe? Kwinty, puste strony, tremolo, tryle. Nic nadzwyczajnego. Ale mi się podobało. Przy ostatnim w pewnym momencie się zląkłem jak wszedł efekt dźwiękowy. Wady? No jeśli nie lubicie albumów, które prostotę kompozycyjną nadrabiają prędkością, a tematykę opierają na kanwie satanizmu, to raczej bym odradzał ten album. Brzmienie jest przeciętne dla typowego przedstawiciela black/thrashu, jednak to nie jest (duża?) wada. Krótka recenzja bo w sumie nie ma co dużo mówić, poza tym, że jeśli jesteś w klimaty starego Slayera, to jesteś w domu. Bez oceny, bo za bardzo mi się to podoba teraz, bym był rzetelny. Jacek Woźniak

Deliverance - The Subversive Kind 2018 Roxx

"The Subversive Kind" to album chrześcijańskiego zespołu. Chrześcijańskiego zespołu ze Stanów Zjednoczonych. Co więcej, jest to album thrash-metalowy. Co więcej, nie jest o krucjatach czy średniowiecznych metodach walki. Co więcej, jest dobry. Dobry w byciu thrashmetalowym albumem. Część artystów / zespołów już próbowała grać muzykę metalową przeplataną wychwalaniem wartości katolickich. Chociażby Fratello Metallo, którego twórczość możemy raczej traktować jako ciekawostkę niż coś wartego szerszej dyskusji. Jednak twórczości Deliverance nie możemy zbyć jako ciekawostkę, gdyż namieszała już trochę w świecie muzyki. Chociażby warto tu wspomnieć o demówce z utworem "Greetings of Death". Tutaj proszę czytelników o poszukanie tego utworu, przesłuchanie go i wysunięcie wniosków. Poza tym stworzyli całkiem dobry drugi album, "Weapons of Our Warfare" i z kapelami takimi jak Tourniquet byli szpicą chrześcijańskiego thrashu. Dobra, wracając już z omawiania środowiska nie tak prężnego jak scena metalu nie nastawionego na religię katolicką, możemy zauważyć jedną rzecz. Jakość z jaką został nagrany ten album. Można usłyszeć to, że muzyka została stworzona przez profesjonalistów, którzy już mieli wcześniej do czynienia z muzyką metalową. Do tego dość szybką, co nie jest zaskoczeniem dla ludzi którzy mieli okazję usłyszeć twórczość Deliverance. Drugą rzeczą jest bardziej modernistyczne podejście do brzmienia. Trzecią jest trochę odrzucenie na bok


podejścia "nadstaw policzek" - co widać chociażby na okładce i słychać w pierwszym utworze, "Bring 'Em Down". No nie mówcie mi że ta grafika przedstawia pokojowo nastawionych ludzi, którzy mają zamiar sobie podać ręce i poczytać Biblię. Zresztą inne teksty raczej nie przejawiają tego podejścia, chociażby w "Center of it All" ma w tekście: "The ditch is dug, waiting for your fall". Zresztą istnieją także inne motywy, jak odwołanie się ukrzyżowania na "Epilogue", choroby psychicznej, prawdy oraz oporu ("The Fold"). Teksty są dość w standardowej jakości i cechują się repetywnością. Przechodząc od tematyki do kompozycji. Muzyka na tym albumie brzmi trochę jak: muzyka od Slayer, kompozycje z czwartego albumu Anacursis czy utwory znajdujące się na nowszych (z Dukes) dokonaniach Exodus. Riffy w większości spełniają swoją rolę, jednak jest to tylko (i aż) dobrze odegrany thrash. Jest ona utrzymana w średnich i szybkich tempach, zróżnicowana w dynamice. Album nastawia się raczej na brzmienie wokalu i perkusji. Wokalista operuje w średnich rejestrach, ma czysty, wnerwiony wokal. Brzmienie instrumentów? Całkiem w porządku. Czasami trochę skompresowane, ale poza tym nie mam nic tu w tej kwestii nic do zarzucenia. Jak napisałem, dobry album, ode mnie (4.4). Jacek Wożniak

Diabolos Dust -The Reaper Returns 2018 Massacre

Muzyka Diabolos Dust to heavy/ thrash metal. Aż i tylko. Zrobiony bardziej na modłę amerykańską, choć czasami były momenty, w których zauważyłem inspiracje albumem "Painkiller" od Judas Priest (na "Dust", "Sanity" oraz "Roll Your Dice"). Skoro już mówimy o podobieństwach do riffów, to na końcówkę ichniego "Blood And Fire" słyszałem motyw z "No Morals" Num Skull. Poza tym trochę elementów zapożyczonych z death/black, co widać chociażby na "Hold On The Flames". Wokalizy są średnie i utrzymany w średnich częstotliwościach, czasami wspomagane chórki. Ogólnie muzyka na tym albumie wydaje się całkiem dobra, utrzymana w dosyć porządnym brzmieniu, z chwytliwymi riffami i przeciętną, ale nadającą tempa sekcją rytmiczną. Tematyka tego albumu odnosi się do rzeczy takich jak motyw upadku, motywu osoby, czy życia jako ciągu losowych zdarzeń. Ten album to jest to taki kocioł inspiracji, w którym trochę brakuje motywu przewodniego. Ale dość dobrze uważony kocioł. Jak dla mnie (3,5) Jacek Woźniak Distorted Harmony - A Way Out 2018 Self-Released

Ta recenzja jest przykładem, jak permanentny brak czasu może spowodować spore kłopoty. Gdy zaproponowano mi do opisania nowy album izraelskiego Distorted Harmony, szybko zerknąłem w Ecyklopedia Metallum, z czym mam do czynienia i jeszcze szybciej przystałem na propozycję. Na stronie wspomnianej encyklopedii poświęconej

Distorted Harmony, w rubryce "genere" widnieje "progressive metal/rock", co oznacza, że niewątpliwie zespół jest w kręgu moich zainteresowań. Jednak, jak zwykle okazało się, że diabeł tkwi w szczegółach. Otóż, owszem w muzyce tego zespołu znajdziemy rocka, znajdziemy metal, ale rock czy klasyczny heavy metal w wypadku albumu "A Way Out" jest w zdecydowanej mniejszości. Niepodzielnie rządzi tu nowoczesny metal, groove, nu-metal, metalcore, djent, czy inny post-metal. Te nowoczesne partie są dla mnie w większości trudne do przyjęcia. Po prostu zupełne inne mam upodobania i preferencje. Owszem pewne niewielkie elementy tych stylów byłyby do zaaprobowania, jednak jak już wspomniałem proporcje są kompletnie inne. Pewnym oddechem są dla mnie częste momenty wyciszenia. Jak w każdym progresywnym zespole, również w muzyce Distorted Harmony, żonglowanie nastrojami i kontrastami odgrywa bardzo dużą rolę. Niemniej zdecydowanie najlepiej czuję się w akustycznych, nastrojowych, prawie progresywno rockowych "Puppet On Strings" czy "A Way Out Of Here". Jednakże pewne wzorce dotyczące progresywnego metalu preferowanego przeze mnie obowiązują również w muzyce Distorted Harmony. Stąd orientuję się, że izraelscy muzycy prześcigają się w tworzeniu różnorodnych muzycznych pomysłów oraz w budowaniu muzycznego napięcia czy rozmaitości nastrojów. Dlatego przypuszczam, że zwolennicy progresywnego nowoczesnego grania odbiorą Distorted Harmony i ich "A Way Out" bardzo pozytywnie. Jednak ja, raczej już nie sięgnę po ten krążek, a na pewno go nie ocenię. Po prostu przekracza to moje kompetencje. (-) \m/\m/

ki poziom. "Pursuit of Desire" oferuje nam z kolei piękny wokalny dialog między Jennifer i Tomem S. Englundem ze szwedzkiego zespołu Evergrey. Ta para sprawdza się razem znakomicie! W refrenie "New World" Jennifer Borg pokazuje ogromną siłę swojego wokalu (co za niesamowita skala!), który momentami brzmi wręcz męsko. Przede wszystkim jednak dziewczyna serwuje nam solidny kawał emocji i doskonale wpasowuje się w warstwę instrumentalną utworu. "Revolution Phase" to popis umiejętności basisty Jasona Meracisa i perkusisty Luke'a Wenczela, "Beyond The Line" zaskakuje efektami dźwiękowymi i łatwo wpada w ucho, a "One Step from Here" serwuje nam ciekawe spiętrzenie emocji z kulminacją w finale. W chwytliwym "Bittersweet Divide" na chwilę możemy usłyszeć Jennifer w nieco delikatniejszym wydaniu, chociaż i tak w dalszej części utworu tempo mocno przyspiesza, czego zwieńczeniem jest wyśmienita gitarowa solówka. Brakuje na tym albumie jakiejś ballady, w której wokalistka mogłaby pokazać nieco inne wokalne oblicze. Zamykający całość utwór "Vultures" nieco wypełnia tę pustkę - ma balladowy klimat, lecz zarazem z lekka demoniczny i podszyty mrokiem. Zaskakujące zakończenie! Na płycie "The Uncovering" Divine Ascension prezentuje nam dziesięć utworów na bardzo wysokim poziomie pod względem instrumentów i wokalu. W niektórych miejscach brakuje jednak płynności w zmianach brzmienia, przez co przy jednym kawałku mamy wrażenie, jakby składał się z dwóch lub trzech osobnych. Jest to jednak tylko drobny mankament, bo zespół naprawdę dał do pieca i wykonał dobrą robotę. (5) Marek Teler

Doom Side Of The Moon - Doom Side Of The Moon 2018 Mascot

Divine Ascension - The Uncovering 2018 ViciSolum

Divine Ascension to założona w 2007r. grupa z australijskiego Melbourne grająca metal progresywny. 16 listopada 2018r. ukazała się ich trzecia płyta "The Uncovering", zawierająca dziesięć nowych kawałków i promowana singlem "Evermore". Nie brakuje tu solidnej porcji dobrego brzmienia i świetnego wokalu w wykonaniu Jennifer Borg. Już od otwierającego płytę "Evermore" wiemy, że Divine Ascension zaserwuje nam jazdę bez trzymanki. Utwór pełen jest ciekawych brzmieniowych przejść, a Jennifer pokazuje w nim pazurki. W "Prisoner" mamy z kolei bardzo zgrabną mieszankę klawiszów i ostrych gitarowych riffów, a przede wszystkim pełen emocji wokal. To numer jeden na płycie, chociaż następujące po nim rytmiczne "The Fallen" z chwytliwym refrenem podtrzymuje dobre wrażenie i wyso-

Wydawca chełpliwie zapowiadał ten krążek jako odegranie floydowskiego "Dark Side Of The Moon" w stylu doom metalowym. Owszem jakieś elementy doom metalu są w tym przedsięwzięciu ale najwięcej powiązań z doomem ma sam pomysłodawca Kyle Shutt, który jest gitarzystą stoner/doom metalowego The Sword. Zacznijmy jednak od początku. Kyle Shutt podjął się dość karkołomnego zadania, a mianowicie odegrania albumu Pink Floyd "Dark Side Of The Moon", który jest nie tylko kamieniem milowym dla progresywnego rocka ale ogólnie dla klasycznego rocka również. Shutt oprawił muzykę Brytyjczyków głównie w elementy hard rocka i heavy metalu, w tym doom i stoner rockowe, dobitnie słyszymy to w utworze "Money", który w tym wypadku stał się hymnem w stylu hard' n'heavy. Pojawiły się również, elementy alternatywne, industrialne czy inne post rockowo-metalowe, ale w dość marginalnym wymiarze. Niemniej Kyle starał się dość mocno trzymać się pierwowzoru, nie wprowadzał nadmiernych interpretacji, a fragmenty subtelne i wyciszone sprawiały wręcz wrażenie odtworzonych z pietyzmem. Chociaż w takim "Great Gig in the Sky" wokalizy Clare Torry nawet nie próbował powtórzyć i zastąpił

je krótką partią saksofonu. Takie podejście przyniosły Shuttowi wymierne korzyści, a najważniejszą z nich jest zbliżona emocjonalność całego albumu do oryginału. Oczywiście Kyle Shutt nie zrealizował całego projektu sam, wspomogła go cała rzesza muzyków, w tym basista Bryan Richie, perkusista Santiago Vela III, wokalista Alex Marrero (Brownout, Brown Sabbath), saksofonista Jason Frey (Black Joe Lewis, Hard Proof), oraz klawiszowiec Joe Cornetti (Croy & The Boys). Pomysł Doom Side Of The Moon z pewnością nie przebił oryginału "Dark Side Of The Moon". Niemniej nie przynosi Kyle' owi Shuttowi wstydu, a wręcz stawia go w szeregu najciekawszych interpretacji tego wielkiego dzieła. W sumie warto wracać do tego krążka, tak od czasu do czasu. (4) \m/\m/

Doro - Forver Warriors, Forver United 2018 Nuclear Blast

Każdy, kto oczekuje od Doro heavymetalowej płyty na miarę Warlock, musi się liczyć z tym, że Doro nigdy takiej nie nagra. Marka "Doro" to od początku mieszanka specyficznego dla niej hard rocka z garścią heavymetalowej estetyki. Nawet hard rockowa baza zmieniała wiele razy swoje oblicze. Natknęłam się jakiś czas temu na komentarz pod zwiastunem najnowszej płyty Doro na You Tube, w którym słuchacz zarzucił wokalistce, że "utknęła w latach 80.". Musiał przegapić dobrych kilka płyt pani Pesch. Owszem, najnowszy krążek "Forver Warriors, Forever United", podobnie jak ostatnie 3-4 krążki chętnie wraca do stylistyki sprzed 30 lat, ale przez wiele lat Doro nagrywała płyty w innej estetyce, jak choćby industrialnej na "Machine II Machine" czy nu metalowej jak na "Love me in Black". Nie warto oceniać kolejne krążki Doro przez pryzmat Warlocka (który nomen omen istniał tylko... 5 lat), ani przez pryzmat poszukiwań znakomitych riffów. Stylistyka Doro wydaje się być kierowana raczej do fanów hard rocka i przede wszystkim... do fanów Doro. Każdy, kto ceni nastrój jaki kreuje, jej wokal, odczuje frajdę ze słuchania jej płyt. Nie inaczej jest z ostatnim dwupłytowym albumem, "Forver Warriors, Forever United". Trafiły na niego te bardziej "metalowe" kawałki, takie jak energiczny "Bastardos" czy "Resistance". Trafiły tradycyjnie klimatyczne ballady, jak choćby... "Soldier of Metal", trafiły hymny pretendujące do miana następców "All we Are" - tu prym wiedzie "All for Metal". Trafiły wreszcie utwory hard' n'heavy, a kilka z nich niemalże wehikułem czasu przenosi nas do czasów "True at Heart" i "Angels Never Die". Doskonałym przykładem jest "Backstage to Heaven", który nie tylko brzmi jak z "Angels Never Die" ale posiada solo na saksofonie w stylu "True at Heart". Co ciekawe, niektóre z tych hardrockowych kawałków, jak choćby "Heartbroken" brzmią jak z ery "Calling the Wild" czy "Fight". Zaś do galerii utworów zespołu Doro zaśpiewanych w duecie z gościem płci męskiej dołączył Johan Hegg - kawałek "If I can't have You" jest niejako wymianą za gościnny występ Doro na

RECENZJE

143


144

ostatniej płycie Amon Amarth. Mi, miłośniczce Doro, nowa płyta w dużej mierze się podoba. Wiem jednak, że to kwestia przyzwyczajenia do specyficznej estetyki jej płyt. Najchętniej poleciłabym ją po prostu fanom wokalistki. Sęk w tym, że co jak co, ale ci, na pewno już ją mają. (4)

wrzasku. Ja bardzo lubię muzykę, która wyrywa mnie z krzesła i zmusza do moshowania. A to jest właśnie potężny atut Dr. Living Dead. Przy tej dawce energii, nie sposób sączyć piwa i stać w kącie. Ależ to musi być petarda na żywo! I nie będzie kosztować tyle, co bilety, na pożegnalnej trasie Zabójcy. (4)

Strati

Jakub Czarnecki

Dr. Living Dead - Cosmic Conqueror

Droid - Terrestrial Mutations

2017 Century Media

2018 Shadow Kingdom

Współczesny Świat, nie przestaje mnie zaskakiwać... również ten muzyczny. A wydawałoby się, że jestem już w wieku, że nic mnie zadziwić, nie jest w stanie. Ostatnio trafiam na skandynawskie zespoły, które grają muzykę na wskroś amerykańską. Gdyby nie notki informacyjne, dałbym sobie obie ręce uciąć, że słucham Amerykanów. Tak miałem z duńskim Justify Rebellion... tak mam z Dr.Living Dead, powstałym w 2007... w stolicy Szwecji, Sztokholmie. Na zdjęciach promo, widzimy czterech kolesi, w maskach czaszkach i niebieskich bandanach. To kolejno: Dr. Rad (bas), Dr. Toxic (gitara), Dr. Mania (wokal), Dr. Slam (perkusja). Panowie oprócz inspiracji zespołami Slayer, Suicidal Tendencies, wymieniają Megadeth, Vio-lence, ale także szwedzki Dismember. Po mojemu, mogliby dodać do tego zestawu S.O.D.-M.O.D. i D.R.I. "Cosmic Conqueror", ich czwarty już album, to swoisty konglomerat thrash metalu, hard core i crossover... Co ciekawe, okładka wcale nas nie naprowadza na taki trop. Postać Dr. Living Deada, jak się domyślam (występuje on na okładkach, od demówek, po wszystkie albumy), a właściwie jego umysł, jest podłączony do jakiejś aparatury. Siedzi on w pomieszczeniu (pojeździe?), w asyście zamaskowanego oddziału likwidacyjnego... Widać odpalone laptopy, z obrazami wojen na Świecie. Jednym słowem, przerąbane. Już otwierający płytę "Coffin Crusher" daje pojęcie o masakrze, która nas czeka. Wyjące slayerowato gitary, przechodzą w megadethowe riffy i tempa, znane z płyt D.R.I. Skandowane refreny. Znakomita praca gitar i sekcji. Dobrze to wszystko gada... Potężnie brzmiące bębny i sążniste, ciężkie, kroczące riffy, przeplatane są galopadami w slayerowym stylu... W tytułowym utworze, można się nabrać, że to nowy numer Slayera... Nawet "śpiew" Dr. Manii jest klonem stylu Tomka A. Piękna rzecz... ale to nie Slayer, (śmiech)... W następnym "Disease To Exist", zauroczyły mnie basy, ważące chyba z tonę... Można się oczywiście przyczepić, że to wszystko jest jakieś wtórne i już było, bo ta muzyka zatrzymała się gdzieś czasowo, pomiędzy rokiem 1988 a 1992. Ale z jaką mocą to jest zagrane. Jak Dr. Mania pięknie wrzeszczy... "Into the Eye"... Koniec slayerowania, czas na moment instrumentalnego wytchnienia, przy spokojnych gitarkach i delikatnych bębnach. Ale zaraz powracamy do hałasu, w suicidowatym "Survival Denied". Podziwiam wokalną uniwersalność Dr. Manii... Facet potrafi wypruwać płuca, by np. w takim "Moment of Clarity" śpiewać bardzo spokojnie przechodząc znowu do

Trzech młodych chłopaków z Kanady przypomniało mi czasy, kiedy techno thrash był czymś oczywistym, a płyty takich zespołów jak Voivod, Coroner, Mekong Delta, Watchtower, Sieges Even czy wielu innych elektryzowały fanów metalu na całym świecie. Teraz jakoś zeszło to na psy, techno kojarzy się przede wszystkim z jakimś pseudo tanecznym łomotem, ale techniczny thrash nie zaginął, co potwierdza też "Terrestrial Mutations". Dobrze, że Shadow Kingdom wznowiło tę ubiegłoroczną, wydaną przez mniejszą firmę płytę, bo to ponad godzina porywającej muzyki. Co istotne mimo technicznego zaawansowania poszczególnych kompozycji, połamanych rytmów i urozmaiconych nad wyraz aranżacji Droid nie zapomina też o krótszych, bardziej melodyjnych i - nie bójmy się tego słowa - przystępniejszych kompozycjach, dzięki czemu całość jest bardziej urozmaicona. Są też odniesienia do ostrzejszego thrashu/ speed metalu, czegoś na styku Annihilator i Razor, dlatego nikt nie zarzuci zespołowi pójścia tylko w techniczną stronę, bo konkretnie przyłoić też potrafią. I pomyśleć, że to dwudziestokilkuletnie młodziaki, których nie było jeszcze nawet w planach, gdy ukazywały się "Killing Technology", "No More Color" czy "The Music Of Erich Zann"... (5,5)

RECENZJE

Wojciech Chamryk

Dungeon Wolf - Slavery Or Steel 2018 Iron Shield

Prasowa notka informuje, że głównodowodzący Dungeon Wolf wokalista i gitarzysta Deryck Heignum jest ogromnym pasjonatem heavy metalu. Udało mu się znaleźć dwóch podobnych maniaków, basistę Stana Martella i perkusistę Austina Lane'a, a ponieważ pierwszy z nich jest też właścicielem studia, szybko nagrali debiutancki album "A Dark Formation" pod nazwą Stormlurker. Nie słyszałem go, ale zważywszy na poziom jego następcy, firmowanego już nazwą Dungeon Wolf, nawet nie zamierzam ryzykować. "Slavery Or Steel" jest bowiem tak przypadkową zbitką najbardziej wyświechtanych klisz i oklepanych schematów, że w czasie jej

odsłuchu najzwyczajniej w świecie opadły mi ręce. Wydawca może sobie zachwalać, że to "progressive, epic, technical, power, speed, and old school metal" w świetnym wydaniu, ale tak naprawdę "Slavery Or Steel" brzmi jak jakaś wielka parodia epickiego metalu. Jak już pojawia się coś ciekawszego, to jest to niestety zżynka (motyw z "W grocie Króla Gór" Griega w "Last Alive", Sabbsowy riff w mocarnym "Lord Of Endless Night"), karykaturalnie brzmią też wokale, jakieś dziwne połączenie czystego głosu, quasi blackowego skrzeku i wysilonych, bardzo nadużywanych, falsetów. Jedyne do czego nie można się przyczepić to gitarowe solówki, ponieważ słychać, że lider jest prawdziwym wirtuozem. O całej reszcie ma jednak niestety blade pojęcie, tak więc jedyne wyjście jakie przed nim widzę, to dołączenie do zespołu, w którym zalśni pełnym blaskiem w znacznie lepszych, napisanych przez kogoś innego, utworach. Za "Slavery Or Steel" (1). Wojciech Chamryk

Dustin Behm - The Beyond 2017 Rockshots

Dustin Behm to kolejny, choć młodszy wiekiem i stażem od swych bardziej utytułowanych konkurentów, gitarowy wirtuoz z USA. Grał tu i ówdzie, parając się przede wszystkim progresywnym i tradycyjnym metalem, a "The Beyond" jest jego solowym debiutem: wydanym najpierw własnym supmptem, a niedawno wznowionym przez Rockshots Records. To zainteresowanie materiałem shreddera z Portland (Oregon) w żadnym razie nie powinno dziwić, bowiem na "The Beyond" zaproponował sporą porcję muzyki. To 13 instrumentalnych utworów, trwających prawie 50 minut potwierdzających, że Behm ma już nie tylko spore umiejętności, ale też i zaczątki własnego stylu. Wymiata więc w iście wirtuozowskim stylu, bardzo swobodnie i bez zbędnych popisów ("Mechanization", "Rituals"), śmiało sięga do surowszych i mocniejszych brzmień ("Interdimensional Traveler"), wykorzystując przy tym nawet blasty ("Poltergeist") czy generalnie bardzo dynamiczną grę sekcji ("Descent Into The Unknown"). Jest to przy tym jego wyłącznie solowe dzieło, tak więc gra tu również na basie i klawiszach, odpowiada też za programowanie automatu perkusyjnego, którego zakręcone partie fajnie napędzają "Obelisk". W bardziej klimatycznych utworach, jak choćby finałowy, sprawiający wrażenie outro "Towers Of Glass" jest również bardzo przekonujący. Pewnie gdyby Behm zadebiutował na przełomie lat 80. i 90. byłby teraz wymieniany razem z Vai'em czy Satrianim, ale jak w obecnych czasach potoczy się jego kariera trudno wyrokować, mimo tego, że "The Beyond" to strzał w przysłowiową dziesiątkę. (5) Wojciech Chamryk Electric Citizen - Helltown 2018 RidingEasy

Ameryka to faktycznie dziwny kraj: z jednej strony muzyczny kicz jest tam na porządku dziennym, robiąc tzw. prze-

ciętnemu obywatelowi wodę, z i tak już niezbyt sprawnie działającego, mózgu. Jednocześnie nie brakuje też młodych ludzi nie tylko słuchających rocka, ale też chcących grać taką prawdziwą muzykę. Electric Citizen z Cincinnati w stanie Ohio to jedna z takich grup, a "Helltown" jest jej trzecim longplayem. Wcześniejszych albumów nie słyszałem, tak więc trudno mi osądzić, czy na ich tle najnowszy jest krokiem w przód, czy też zespół okopał się na sprawdzonych pozycjach i tłucze płytę za płytą (trzy albumy w cztery lata to sporo). Słychać na pewno, że nie jest to w żadnym razie granie oryginalne, bo już "Hide It In The Night" niebezpiecznie blisko do klasyka "Mississippi Queen", "Cold Blooded Blue" brzmi niczym wolniejsza wariacja na temat "Paranoid", a i w kilku innych utworach słychać liczne echa dokonań Black Sabbath. Na szczęście grane jest to wszystko stylowo, Laura Dolan może i niezbyt często różnicuje swe partie, ale śpiewa z wyczuciem, tak więc podszyty psychodelią hard rock Electric Citizen jest całkiem przyjemny, szczególnie w tych mniej sztampowych utworach jak "Father Time", ostrym niczym brzytwa tytułowego maniaka "Ripper" czy "Mothers Little Reject" z organową solówką. (3,5) na zachętę, bo z czasem powinno być już tylko lepiej. Wojciech Chamryk

Elvenstorm - The Conjuring 2018 Massacre

Elvenstorm zaczynają nowy rozdział w historii zespołu: nowa płyta, zreformowany skład i nowa, znacznie większa wytwórnia, to jego najważniejsze wyznaczniki. Co istotne "The Conjuring" jest płytą prezentującą taki poziom, że wcześniejsze, chociaż udane, krążki Elvenstorm nie mają do niej startu. Kto słyszał "Of Rage And War" czy "Blood Leads To Glory" wie doskonale, że Francuzi są ogromnymi orędownikami tradycyjnego heavy metalu lat 80., idąc śladami Running Wild, ale też formacji działających współcześnie, jak Lonewolf, Crystal Viper czy Stormwarrior. Skojarzenia z grupą Marty Gabriel są jednoznaczne, bo Elvenstorm to również zespół z wokalistką, a Laura Lombard F. ma kawał głosu i charyzmy, co potwierdza zarówno w tych siarczystych numerach jak "Bloodlust", "Into The Night" czy "Ritual Of Summoning", ale też mrocznym, rozbudowanym i patetycznym "Evil's Dawn". Z kolei od skojarzeń z Lonweolf nie uciekną gitarzysta Michaël Hellström, od dwóch lat grający również w tym zespole oraz dawny jego perkusista Antoine Bussière'a, który zastąpił zresztą w Elvenstorm innego muzyka tej formacji, Félixa Börnera. I chociaż wymieniłem wyżej akurat cztery tytuły, to pozostała


piątka też reprezentuje wyśrubowany, bardzo wysoki poziom, bo na "The Conjuring" wypełniaczy nie uświadczymy, a ten album to mus dla każdego fana tradycyjnego heavy. (5,5) Wojciech Chamryk

Enzo And The Glory Ensemble - In The Name Of The Son 2017 Rockshots

Enzo And The Glory Ensemble to projekt wokalisty i gitarzysty Enzo Donnarumma. Album "In The Name Of The Son" to już drugi zrealizowany pomysł Enzo. Jego muzykę najczęściej określa sie jako symfoniczny metal ale dla mnie precyzyjniejszym określeniem jest metal opera. Muzyczna podstawą jest przede wszystkim melodyjny power oraz progresywny metal. Dochodzą do tego element, które dość często spotyka się przy takiej muzyce, chociażby neoklasycyzm, orientalizm, folk, stylizacje operowe i symfoniczne. Te ostatnie są zrobione z rozmachem i wyobraźnią, a także w pewien sposób awangardowo. Bowiem autor tychże aranżacji nie bał się wkraczać w estetykę dysharmonii. Są to zabiegi marginalne ale po prostu bywają. Myślę, że jest to zabieg zbędny, bo odbiorcy takiej muzyki raczej na takie atrakcje nie oczekują. Jak wspomniałem szkieletem muzycznym jest power i progresywny metal, zdominowany przez melodię. Sporo w tym pomysłowości ale też nudnej sztampy. Natomiast wykonanie jest bardziej atrakcyjne, zresztą zrealizowali to nie byle jacy muzycy. Mnogość gości to jednocześnie jedna z cech metal opery. Enzo zaprosił nie tylko muzyków ale śpiewaków również. Wśród nich znaleźli się Marty Friedman, Ralf Scheepers, Kobi Farhi, Mark Zonder, Gary Wehrkamp, Brian Ashland, Nicholas Leptos, Amulyn, Derek Corzine, Tina Gagliotta, David Brown, Alessandro Vattini, Giacomo Manfredi i wreszcie Weza Moza Gospel Choir. Kompozycje Enzo zbudowane są w taki sposób, że swobodnie można było ułożyć główny wokal oraz wesprzeć go bogatym chórem. Z równą łatwością można było ułożyć dialog wokalistów a nawet wielogłosy. Wielobarwność głosów jest też jednoznaczna. Śpiewacy śpiewają normalnie, rockowo, czasami bywa jakiś growl czy inny skrzek ale także trafia się partia zaśpiewana stricte w operowy sposób. Moim zdaniem właśnie budowa kompozycji oraz prowadzenie wokali zdeprymowało moje przeświadczenie, że całe przedsięwzięcie powinno być określane metal operą. Niestety mimo zabiegów Enzo aby zwrócić uwagę słuchacza, oraz pewnych oryginalnych poczynań, niestety nie przebił się ze swoja muzyka poza zwyczajność i przeciętność. Enzo And The Glory Ensemble może być jakąś tam ciekawostką a królować i tak będzie albo Avantasia albo Ayreon. (3) \m/\m/ Ethernity - The Human Race Extinction 2018 AFM

Ethernity to belgijski zespół grający progresywny power metal z charyzma-

tyczną Julie Colin na wokalu. W 2006r. wydali swój debiutancki album "The Journey", a w 2015r. drugi "Obscure Illusions". Teraz przyszedł czas na kolejny krążek - "The Human Race Extinction" ukazał się 14 września 2018r. nakładem AFM Records. Album zawiera 14 świeżych energetycznych kawałków o apokaliptycznej tematyce, a promują go utwory "The Prototype" i "Grey Skies". Już minutowy demoniczny wstęp "Initialization" sugeruje nam, że album będzie opisywał koniec gatunku ludzkiego. Powagę sytuacji uświadamia nam jednak dopiero ostry siarczysty wokal Julie w następnym kawałku, tytułowym "The Human Race Extinction". Towarzyszą jej partie chóru w tle oraz mocne gitarowe riffy i dynamiczna perkusja. Siła tego utworu jest wprost niesamowita, a solówki mistrzowskie! "Mechanical Life" pokazuje z kolei, że Julie w jednej chwili potrafi zmienić się z balladowej dziewczyny w prawdziwie metalową bestię. Singlowy "Grey Skies" to niewątpliwie dobry wybór utworu promującego płytę - energetyczny i pełen emocji refren z mocnym gitarowo-perkusyjnym (znów epicka solóweczka!) uderzeniem w tle. Julie w tym utworze błyszczy wokalnie bez dwóch zdań. W "Beyond Dread" tempo nieco zwalnia, ale muzyka nie traci przy tym na jakości. Warto zwrócić tu uwagę na ciekawe efekty dźwiękowe. "Artificial Souls", "Redefined" i "Rise of Droids" serwują nam kolejne porcje ostrej perkusyjnej nawalanki w wykonaniu Nicolasa Spreutelsa oraz gitarowych popisów jego brata François, Thomasa Henry'ego i Francesco Mattei. Najlepszy z tej trójki jest emocjonalny "Redefined", w którym Julie pokazuje pełnię swojej wokalnej skali, a przede wszystkim to, że śpiewa nie tylko poprawnie technicznie, ale i z sercem. "Mark of the Enemy" okazuje się być niesamowitym instrumentalnym interludium, które gwałtownie przechodzi w drapieżne "The Prototype". To najostrzejszy kawałek w wykonaniu Julie, lecz wcale nie najlepszy - mamy wrażenie, że trochę ją przerósł i nie brzmi w nim wiarygodnie. Utwory "Not The End" i "Warmth of Hope" są bardzo interesujące pod względem linii melodycznej, szczególnie ten drugi, w którym Julien Spreutels może wykazać się na pianinie i jako wokal wspierający. Stanowczo za mało go na tym krążku, bo tworzy z Julie świetny duet. "Indestructible" to kawałek motywujący do działania, w którym wokalistka pokazuje, że ma kawał niezniszczalnego głosu. Całość zamyka zaś "Chaos Architect" i jest to zakończenie z naprawdę wielką pompą. "The Human Race Extinction" to album na bardzo wysokim poziomie, pokazujący jak wiele doświadczenia dało grupie Ethernity siedemnaście lat w branży. Nie brakuje tu emocjonujących gitarowych solówek, dobrego wokalu i nietuzinkowych muzycznych efektów. Wczuwamy się też w historię apokalipsy, którą opowiada nam w warstwie lirycznej Julie, a w warstwie melodycznej jej koledzy z zespołu. Zabrakło mi co prawda trochę lżejszych kawałków, ale przecież trudno o ballady w czasach apokalipsy... (5,5) Marek Teler

Excalion - Dream Alive 2017 Scarlet

Excalion to założony w 2000r. fiński zespół rodem z Jyväskylä, grający melodic power metal. 7 lipca 2017r. nakładem Scarlet Records ukazał się ich czwarty album "Dream Alive". Krążek zawiera jedenaście mocnych kawałków i jest pierwszym, na którym możemy usłyszeć nowego wokalistę Marcusa Langa. Wokalista grupy Force Majeure zastąpił wieloletniego członka grupy Jarmo Pääkkönena. Album otwiera kawałek "Divergent Falling" z charakterystycznymi dla power metalu gitarowymi riffami (solo jest po prostu wybitne!) i wyraźnym brzmieniem syntezatorów. "Centenarian" wpisuje się w narzucony przez kapelę styl, ale wokal Marcusa brzmi tu dość średnio w porównaniu z utworem poprzednim - muzyka jakby nieco go przytłacza. "Marching Masquerade" trochę wyłamuje się z tej lekkiej monotonii. Marcus prezentuje szerszą skalę wokalu i tempo kawałka jest nieco mniejsze. W końcu też wśród charakterystycznej gitarowej sieczki słyszymy wyraźnie dźwięki perkusji Henriego Pirkkalainena. To jeden z lepszych kawałków na płycie. Pozytywne wrażenie pozostawia też utwór czwarty, czyli "Amelia". Jego mocne strony to pełen emocji silny wokal, dynamiczny aranż i ambitny tekst, niestety momentami przytłumiony przez warstwę melodyczną. Szybkie i pełne energii "Release the Time" i "One Man Kingdom" zabierają nas w dalszą podróż w power metalowym stylu, po której dosłownie wpływamy w nieco balladowe "Deathwater Bay". Idealny moment na chwilę wytchnienia - Marcus w delikatniejszym wydaniu i Jarmo "Jappe" Myllyvirta na keyboardzie budują cudowny klimat. Nie psują go nawet wchodzące w dalszej części utworu gitary i perkusja. Mistrzowski utwór! "The Firmament" również zaczyna się partią pianina, po czym następuje spotęgowanie ładunku emocjonalnego przez inne instrumenty. "Man Alive" i "Living Daylights" są pod tym względem bardziej "oczywiste" - od razu wita nas mocne uderzenie. Całość zamyka epicki ponad 11-minutowy utwór "Portrait on the Wall", najbardziej zróżnicowany stylistycznie. Mamy w nim wszystko: ostre gitarowe solówki, piękny instrumental na pianinie i szeroką wokalną skalę Marcusa. Piękne zamknięcie całkiem dobrego krążka. Album "Dream Alive", chociaż zaczyna się dosyć nieśmiało i mógł zostać bardziej dopracowany, pozostawia po sobie bardzo dobre wrażenie. Całości naprawdę przyjemnie się słucha, kawałek po kawałku wszystko zaczyna brzmieć coraz lepiej, czego zwieńczeniem jest epicka końcówka. Ekipa wykonała piątkową robotę, pozostawiając jednak lekki niedosyt i apetyt na więcej. (5) Marek Teler

Fantasy Opus - The Last Dream 2018 Pure Steel

Dwie płyty przez prawie 20 lat to nie jest jakiś oszałamiający efekt, nawet jak na dzisiejsze czasy, ale można tę, w sumie marniutką, wydajność Fantasy

Opus wybaczyć z tego względu, że nagrywają naprawdę dobre płyty. Co ważne power metal Portugalczyków nie jest jakimś smętnym graniem bez mocy - te utwory mają moc, uderzenie i konkretne brzmienie, zachowano też odpowiedni balans pomiędzy gitarowymi, nieodzownymi w tej stylistyce, melodiami a siłą riffów. Dzięki temu zabiegowi, o którym niestety zapomina zbyt wiele zespołów powerowego nurtu, "The Last Dream" blisko więc do zespołów pokroju Angry czy Stratovarius, ale też bardziej tradycyjnego metalu lat 80., surowego i mocarnego. Słychać to choćby w "Ritual Of Blood" czy "Heaven Denied", również nowy wokalista (udzielający się też w znanym już naszym czytelnikom Negacy) Leonel Silva śpiewa zwykle bardzo agresywnie i drapieżnie, co dla mnie jest znaczącym plusem. Na "The Last Dream" mamy też wątki symfoniczno/progresywne, bo sześć utworów tworzy tytułową, trwającą aż 39 minut, epicką całość, w której nie brakuje aranżacyjnych urozmaiceń, wirtuozowskich partii Marcosa Carvalho oraz rozmachu w stylu Symphony X czy Kamelot, tak więc (5) zasłużone, ale z zastrzeżeniem, że kolejną płytę mogliby wydać szybciej niż w roku 2027... Wojciech Chamryk

Fates Warning - Live Over Europe 2018 InsideOut

Sięgając po koncertowy album zespołu tej klasy co Fates Warning, wiadomo czego się spodziewać. W końcu mamy do czynienia z doświadczonymi muzykami, którzy na scenach spędzili sporą część swojego życia. Ktoś może się zastanawiać, czy wydanie tego albumu rok po ostatniej koncertówce "Awaken The Guardian Live". Warto jednak zauważyć, iż jest to pierwszy album live nagrany w obecnym składzie. (Ray Alder, Jim Matheos, Joey Vera, Bobby Jarzombek, Mike Abdow). Nagrań dokonano w czasie trasy promującej bardzo dobrze przyjęty album "Theories Of Flight" z roku 2016. Nie jest to zapis jednego koncertu, ale fragmenty poszczególnych występów w różnych krajach Starego Kontynentu (min. Niemcy, Serbia, Węgry, Włochy). Jeśli chodzi o stronę wykonawczą, to mamy do czynienia z profesjonalizmem na najwyższym poziomie. Zarówno w przypadku odegrania utworów, jak i kontaktu z publicznością, co przecież w przypadku koncertów jest czymś niezwykle istotnym. Co można powiedzieć o samym doborze utworów? A no jak już wspomniałem nagrania pochodzą z trasy promującej "Theories Of Flight", zatem logicznym jest, że znalazło się tu sporo kawałków pochodzących ze wspomnianego albumu. Są to "From The Rooftops", "SOS", "Seven Stars" oraz "The Light And

RECENZJE

145


Shades Of Things". Poza tym mamy prawdziwy "greatest hits" na żywo z niesamowitymi "Eye To Eye", "Point Of View" czy "Still Remains". W wykonaniach tych nie słychać żadnego rutyniarstwa, co często się przydarza zespołom z tak długim stażem. Wręcz przeciwnie, słychać, że panowie bawią się wciąż tak dobrze, jak w młodości. Jedyne nad czym ubolewam, to fakt, że album ten wyszedł tylko w formie audio, gdyż osobiście preferuję nagrania koncertowe razem z obrazem (strona wizualna przy widowiskach koncertowych również jest przecież bardzo istotna). Ale nie ma co narzekać. Polecam nie tylko wielkim fanom zespołu. (5) Bartłomiej Kuczak

Final Fortune - Power Of The Lightning 2017 Self-Released

Final Fortune powstało pod koniec 2015 roku w, a w 2017 roku ukazała się ich debiutancka EPka "Power Of The Lightning". Zespół klasyfikowany jest jako grający tradycyjny heavy metal. I takie są dwa pierwsze utwory "Raised On Rock" i "Power Of The Lightning", oba świetne, ze znakomitymi pomysłami, riffami, solami i chórkami. Ich inspiracje można osadzić w europejskich zespołach z lat 80. Wraz z "Hungry For Love" zespół zwalnia i wkracza w rejony hard'n'heavy. Wymieniona kompozycja to wolny kawałek w stylu melodyjnego heavy metalu. "Dirty Nights" to dynamiczne acz nie za szybkie hard'n'heavy. Kończący płytkę "Tonight (I'm Coming Home)" to heavy metalowa ballada, nie jakaś tam akustyczna pościelówka, ale właśnie dynamiczna ballada zestawiona z melodyjnym heavy metalem. Spodobało mi się opinia jednego z recenzentów Final Fortune, który zasugerował wielkiemu Scorpions, że jak nie ma oporów korzystania ze songwriterów z poza swojej ojczyzny, to lepiej niech zgłoszą się do młodszych kolegów, którzy napiszą im zdecydowanie lepszy i stylowy materiał. Final Fortune na debiucie wypada świetnie, jednak na wyróżnienie zasługuje wokalista John Wilde, którego mocny, lekko chropowaty i ze specyficznym tembrem głos znakomicie przewodzi tej muzyce. Nie wiem w jakim kierunku wybiorą się Niemcy wraz z następnym wydawnictwem. Oczywiście wolałbym aby to był heavy metal w stylu utwory "Raised On Rock" i "Power Of The Lightning". Jednak co by nie wybrali to z pewnością zaproponują słuchaczowi wysokiej klasy muzykę. (4,5) \m/\m/ FM - Atomic Generation 2018 Frontiers

Fani melodyjnego rocka lat 80. pamiętają ten angielski zespół. Sam chętnie sięgam choćby po "Tough It Out" czy kilka późniejszych krążków, bo to rasowy hard'n'heavy i wciąż świetnie się tego słucha. Z najnowszym, już 11 w dorobku grupy, albumem już tak dobrze nie będzie, bo obecne wcielenie FM to coś pośredniego pomiędzy Def Leppard a Bon Jovi we współczesnych sza-

146

RECENZJE

tkach, bardziej popowe niż rockowe, mdłe i wygładzone brzmieniowo, ze współczesną produkcją. Jeśli więc ktoś gustuje w takich dźwiękach, to "Atomic Generation" jest dla niego - innych zainteresują z tej płyty pojedyncze, niestety nieliczne, utwory. Co ciekawe jednym z najlepszych w tym zestawie jest "Playing Tricks On Me" z partiami dęciaków, coś w stylu Simply Red, Joe Cockera czy lżejszego Gary'ego Moore'a z bluesowego okresu, ładnie buja też ballada "Do You Love Me Enough". Z klasycznego rocka można wyróżnić ostrzejszy "In It For The Money" (kłania się wczesny Whitesnake), dynamiczny, kojarzący się z najlepszymi utworami Foreigner "Follow Your Heart" (solo syntezatora, partie wiolonczeli) oraz hardrockowy "Stronger" z syntezatorowym otwarciem w stylu starego Rainbow i drapieżnym śpiewem Steve'a Overlanda, ale to raptem pięć utworów na jedenaście, tak więc całość na: (3). Wojciech Chamryk

Formis - Chaozium 2017 Defense

Na poprzednim albumie "Mental Survival" sosnowiecka ekipa grała bardziej technicznie, teraz jej death/thrash nabrał nie tylko większej mocy, ale i bardziej blackowego posmaku. Nie ma rzecz jasna mowy o kompletnej zmianie stylu, bo choćby w "Haeresis" słychać wciąż echa dokonań Death ze środkowego okresu, ale większość utworów z "Chaozium" jest jednak bardziej intensywna. Wyobraźcie sobie więc moc thrashowych riffów, intensywność blacku i agresję death metalu, w wszystko to znajdziecie na trzecim albumie Formis. W dodatku nie jest to jakieś połączenie "od czapy", bo zespół tworzą doświadczeni muzycy ze sporym dorobkiem, więc wszystko perfekcyjnie się tu zazębia, tworząc jedyną w swoim rodzaju, całkiem oryginalną całość. Utwory znowu są dość krótkie, najdłuższy trwa niewiele ponad cztery minuty, ale wygląda na to, że lepiej skoncentrować się na esencji, tak jak w "Epigon" czy "Haeresis", niż rozwadniać świetne numery i wydłużać je nie wiadomo po co, bo każda z kompozycji zawartych na "Chaozium" jest formą zwartą i skończoną, niezależnie od czasu trwania. Świetnie wypada tu też wokalista Marek Zając, celujący nie tylko w ostrym wykrzykiwaniu polskojęzycznych tekstów, ale też niekiedy podający je w swoistej, deklamowano-cedzonej, postaci. Jeśli więc ktoś szuka w mocnym graniu czegoś nieoczywistego i na poziomie, to powinien sięgnąć po "Chaozium". (4,5) Wojciech Chamryk

Graham Bonnet Band - Meanwhile, Back in The Garage 2018 Frontiers

Już na "The Book" Graham Bonnet Band nieźle dołożył do pieca, ale na najnowszym "Meanwhile, Back in The Garage" jest jeszcze lepiej. Kiedy tak słucham tej płyty to aż trudno uwierzyć, że Graham Bonnet, były wokalista Rainbow, MSG czy własnego Alcatrazz, skończy niebawem 71 lat. Widocznie jest coś takiego, że ci wiekowi rockmani, po uporaniu się z nałogami, przeżywają tzw. drugą młodość, bo Glenn Hughes ma coś podobnego i nie jest to w żadnym razie jedyny przykład tego typu. Bonnet nie byłby oczywiście sobą, gdyby nie zmienił częściowo składu, ale wyszło to jego zespołowi na zdrowie, bo na gitarze wymiata w nim teraz sam Joey Tafolla. Ostali się za to klawiszowiec Jimmy Waldo i basistka Beth-Ami Heavenstone, doszedł zaś perkusista Mark Benquechea i ten skład, wzbogacony grającym gościnnie w jednym utworze poprzednim gitarzystą Kurt Jamesem, firmuje "Meanwhile, Back in The Garage". Nie spodziewałem się, że wokalista zdoła nagrać lepszą płytę niż "The Book", ale to fakt, udało mu się! Na początek dostajemy dawkę wystrzałowego hard rocka w postaci utworu tytułowego i czterech kolejnych, które pędzą przez głośniki niczym za najlepszych czasów lat 70. później robi się nieco bardziej miarowo ("The House") czy balladowo ("Man On The Corner", "The Crying Chair"), ale sytuacja rychło wraca do szybkiej rzecz jasna - normy, gdzie "Past Lives" jest kolejną perełką naprawdę ostrej jazdy. Nie przekonuje mnie tylko cover "We Don't Need Another Hero", bo jednak oryginalna wersja Tiny Turner była znacznie bardziej ognista, niepotrzebnie doklejono też na koniec koncertowy "Starcarr Lane", skoro jest na bonusowym dysku DVD z pełnym występem "Live From Daryl's House" 2018, ale i tak "Meanwhile, Back in The Garage" zasługuje na: (6) Wojciech Chamryk

Grave Digger - The Living Dead 2018 Napalm

Nie jestem, ani nigdy byłem wielkim fanem twórczości ekipy dowodzonej Chrisa Bolthendala, jednak tak się dziwnie składa, że od kilkunastu lat nigdy nie przegapiłem żadnej premiery ich nowego wydawnictwa. Z tego też powodu nie odmówiłem, gdy dostałem propozycję recenzji ostatniego dzieła Grave Digger zatytułowanego "The Living Dead". Spoglądając na koncepcyjną stronę albumu, dostrzegamy, że Chris wszedł w bardzo modną ostatnio tematykę zombie. I tu nie ma czego się czepiać, gdyż

cóż bardziej pasuje do Grave Diggera niż trupy? Nawet te żywe. Od strony muzycznej chłopaki (już trochę podstarzałe, przynajmniej niektórzy) prezentują tradycyjny, niemiecki heavy metal, jednak zagrany w dość zróżnicowany sposób. Rozpoczyna się półtytułowym, promującym album "Fear Of The Living Dead". Mamy tutaj do czynienia z Grave Digger w najbardziej klasycznym wydaniu, podobnie zresztą w następnym utworze zatytułowanym "Blade Of The Immortal", którego refren, mimo lekkiej tandetności na długo zostaje w głowie. Oczywiście na płycie "Grabarza" nie mogło zabraknąć hymnu wychwalającego muzykę heavy metalową. Dostajemy zatem kawałek o znamiennym tytule "The Power Of Metal". Utwór jest wręcz stworzony do grania na żywo, i mogę się założyć, że będzie atrakcją nadchodzącej trasy. Totalnym zaskoczeniem jest za to "Zombie Dance". Odnoszę wrażenie, jakby Chris i ekipa wzięli sobie do serca słowa Krzysztofa Zalewskiego - zwycięscy popularnego niegdyś talent show, który kiedyś był metalowcem, dziś za wszelką cenę stara się odciąć od tej muzyki. Otóż w jednym wywiadzie Krzysztof stwierdził, że utwory heavy metalowe to nic innego, jak polki grane na gitarach. I właśnie wspomniany "Zombie Dance" to... polka w najbardziej standardowym wydaniu. Zespół nagrał ten utwór wraz z austriacką grupą Russkaja, która specjalizuje się we wspomnianym gatunku. "The Living Dead" to płyta bardzo zróżnicowana, co oczywiście jest ogromnym plusem. Za minus można zaś uznać pewną wtórność. Jednak fani Grave Digger i niemieckiego heavy metalu nie powinni narzekać. (4) Bartłomiej Kuczak

Greta Van Fleet - Anthem Of The Peaceful Army 2018 Republic

Podobno nic nie może wiecznie trwać, a nic nie zastąpi pustki w sercu po odejściu ze sceny tych gigantycznych zespołów. Mimo wszystko teraz panuje moda na retro granie i oddawanie hołdu swoim muzycznym ideałom. Przykładem takiego grania jest amerykańska Greta von Fleet, która nie dawno wydała swój debiutancki album "Anthem Of The Peaceful Army". Od pierwszego tylko dźwięku widać, którym gigantycznym blues-rockowym zespołem z UK się inspirują. Wokal, który co niektórzy mogliby pomylić z Robertem Plantem w swojej szczytowej formie, oraz gitarowe zagrania, których nie powstydziłby się Page. Tak właśnie prezentuje się cały ten album. Niektórzy pewnie wieszają już na nim psy, że nic więcej jak tylko zżyna z Brytyjczyków, inni za to go wielbią od pierwszego do ostatniego dźwięku. Na mnie album osobiście zrobił bardzo pozytywne wrażenie. Całość jest strasznie spójna i utrzymana w jednym klimacie lat 70. Całość doprawiona jest piękną szatą graficzną. Płytę przesłuchać powinien i ocenić, każdy fan blues-rocka spod znaku lat 70, lecz pamiętajmy, że skoro sam Robert Plant jest ich wielkim fanem i im kibicuje, kim w takim razie jesteśmy my, żeby mieszać ich z gó-


wnem. Jak dla mnie osobiście płyta roku 2018 w swojej kategorii i wracam do gramofonu odpalić ją po raz setny. (6) Kacper Hawryluk

Greystone Canyon - While The Wheels Still Turn

Helloween - Starlight: The Noise Records Collection

2018 Rockshots

2018 Noise/BMG

Greystone Canyon to kanadyjsko-australijski zespół zafascynowany southern rockiem, klasycznym rockiem i hard rockiem oraz tradycyjnym heavy metalem. Stworzyli go Darren Cherry (wokal/gitara), Richard Vella (gitara), Dave Poulter (gitara basowa) i Luke Wilson (perkusja). Wszystkie utwory, które znalazły się na ich dużym debiucie "While The Wheels Still Turn", te instrumentalne i instrumentalno-wokalne zwierają znakomite i pomysłowe zestawienia wszystkich wymienionych inspiracji. Co najważniejsze, mimo mocno wyświechtanego tematu, muzykom tej kapeli udaje się uzyskać materiał, który brzmi bardzo świeżo. Pewną pomocą z pewnością jest to, że produkcja jest współczesna, zachowuje ona oldschoolowe podejście do muzyki ale dźwięki mają właśnie współczesne brzmienie. Daje to muzyce nowe i szczególne życie. Szczerze powiedziawszy bardzo chciałbym aby współczesny hard rock miał właśnie takie oblicze. Album zaczyna się muzyczną miniaturką wspartą bluesowymi inklinacjami. Przechodzi ona w bardzo witalne hard'n'heavy ze znakomitym solem czyli kawałek "Astral Plane". Następny "In These Shoes" zaczyna się delikatnymi gitarami, nad którymi unosi się pogwizdywanie. Sam ten pomysł zapewnia temu utworowi dużą atrakcyjność. "Cinco Cuerda Bandito" to znakomita instrumentalna miniatura, która zapowiada kolejny utwór. "Take Us All" byłby zwykłym hard rockowym kawałkiem gdyby nie kolejne znakomite partie solowe. "Sombrero Serenade" to znowu instrumentalna miniatura, która tym razem przypomina hiszpańskie flamenco. Otwiera ona przestrzeń balladowemu i wolnemu oraz mocno emocjonalnemu "River Of Fire", który w końcowej fazie przechodzi w dynamiczny i dziarski rock. "Path We Stray" rozpoczyna się intrygującym riffem i ta tajemnicza aura towarzyszy utworowi do samego gońca. Kończący album "The Sun Sets" to na poły akustyczna, na poły dynamiczna kompozycja wpasowana w southernową estetykę. Przypomina najlepsze momenty takiego Molly Hatchet czy też inne zespoły, które również inspirowały się podobnymi dokonaniami, a mam na myśli Bon Jovi czy Pearl Jam. Jak dla mnie "The Sun Sets" to najlepszy moment "While The Wheels Still Turn", a sama akustyczna końcówka to wręcz nokaut. Nie spodziewałem się usłyszeć tak dobrego współczesnego hard rocka, a debiut Greystone Canyon właśnie taki jest. Jak ktoś lubi takie dźwięki to bardzo polecam tę płytę. (5)

Odrodzona Noise Records ma pełne ręce roboty, ale trzeba przyznać, ma wiele do nadgonienia. Poza tym mają cały wachlarz możliwości i co ciekawe, jak coś wymyślą, nie wahają się z wdrożeniem tego. Tym razem wymyślili zestaw pierwszych wydawnictw Helloween z okresu współpracy z Noise Records i to na winylach. W boxie "Starlight" znajdziemy następujące tytuły: EPki "Helloween" i "Judas", debiutancki album "Walls Of Jericho", obydwie części "Keeper The Seven Keys" oraz kompilację "The Best, The Rest, The Rare". Wszystkie albumy wydane są na kolorowych winylach. Z tego co widzę, to jakieś szaleństwo, te barwne placki robią duże poruszenie wśród dzisiejszych kolekcjonerów. Kiedyś były czarne winyle i było super. Do tego dochodzi duży dwustronny plakat ze starym składem i nakładka na talerz gramofonu. Do wydań zakupionych po przez stronę pumpkins-store.com dodawana jest jeszcze naszywka. Na oddzielną uwagę zasługuje składanka "The Best, The Rest, The Rare". Jej zawartość została rozszerzona o kolejne cztery nagrania i chyba w ten sposób znalazły się na niej wszystkie rzadkie wersje kawałków z ery Noise. Ogólnie rzecz biorąc wszystkie albumy, które znalazły się w boxie, to wydawnictwa kultowe, ciężko wyobrazić sobie bez nich historię heavy metalu. Pierwsza EPka "Helloween" i duży album "Walls Of Jericho" zawierają młodzieńczy, niepokorny, żywiołowy, surowy ale pełen polotu heavy metal, który jedni nazywają speed metalem inni power metalem. Obie płyty przepełnione są energią, imponującymi tematami, wpadającymi w ucho melodiami, porywającymi solówkami, kapitalnymi riffami, wyśmienitą, rozpędzoną, pulsującą i mocną sekcją rytmiczną. Na dodatek wszystko podane na szybkości. Fakt można lekko czepić się do samego brzmienia albo do nieokrzesanych wokali Kai Hansena czy też wyraźnej fascynacji Iron Maiden. Teraz to już nie ma znaczenia, pewnie jak ktoś chciałby to naprawić, uzyskałby efekt, jak pewna wierna z miasteczka Bojra, która ulepszyła w swoim kościele zabytkowy fresk "Ecce homo". Wady i zalety tych płyt to już coś zupełnie niepowtarzalnego i totalnie oryginalnego. Utwory, które znalazły się na tych wydawnictwach, każdy fan zna na wylot. Owszem niektóre są ciut słabsze ale pewnie wszyscy czuliby się nieswojo gdyby teraz usunięto chociaż jeden z nich. Z podobnych po-

\m/\m/

wodów nie odważę się wytypować mojego ulubionego utworu z tego okresu. Bowiem całość to jest zupełna maestria. Pewnie zacząłbym od "Starlight" a skończyłbym na "How Many Tears". Pamiętam jak dziś, jak polowałem w radio na pojedyncze nagrania z tych krążków, jak trochę później, dzięki wielkiemu szczęściu mogłem nagrać sobie te longplaye na kasety. Aby w końcu po latach kupić sobie CD, na którym znalazły się połączone nagrania z "Helloween" i "Walls Of Jericho" i kawałek "Judas". Gdy te pozycje miałem na kasetach to takie utwory, jak "Muredr", "Warrior", "Ride The Sky", "Guardians", "Metal Invaders", "Gorgar" i "Heavy Metal (Is The Law)" były powtarzane aż do porzygu. Może trochę spokojniej było przy eksploatowaniu CD, ale z początku on też rzadko opuszczał odtwarzacz. Jeżeli omówione krążki to kult, to ich następcy czyli obydwie części "Keeper The Seven Keys" to już totalne mistrzostwo. Przede wszystkim zmienił się wokalista, za mikrofonem staną młodziutki i boski Michael Kiske, który wtedy zestawiany był z samy Dickinsonem, zdecydowanie zmieniło się brzmienie, oczywiście na lepsze, w podobnym wymiarze zmieniły się także kompozycje, choć na debiucie niekiedy można było natknąć się na zaskakująco dojrzałe fragmenty. Zdefiniowanie "helloweenowego" power metalu zamykają teksty w stylu fantasy. Nie zmieniło się za to podejście do melodii i chwytliwości refrenów, co przy świetnych warunkach Kiske przyniosło wyśmienite efekty. Duet Hansen - Weikath zachwyca jeszcze bardziej, nie tylko młodzieńczą fantazją ale także techniczną dojrzałością. Mimo wyraźnego przeskoku muzycznego oraz wspomnianej dojrzałości muzycznej, zespół zachował młodzieńczą świeżość. Każda z kompozycji to potwierdza - lecąc od początku - czyli od "I'm Alive", "A Little Time", "Twilight Of The Gods" po przez najbardziej przebojową "Future World" kończąc na enigmatycznym "Follow The Sign". Jednak punktem kulminacyjnym tego albumu jest trzynasto minutowy kolos "Halloween", który zahacza wręcz o progresywne elementy. Druga odsłona "Keeperów" jest naturalną kontynuacją jej pierwszej części. Z resztą muzycy planowali wydać obie płyty jako podwójne wydawnictwo, ale ówcześni włodarze wytwórni odradzili zespołowi ten pomysł. Akt drugi zawiera również ekscytujący materiał, ale niestety, nie porwał mnie jak "Keeper The Seven Keys part I". Do tej pory biję się z myślami dlaczego tak się stało. Przecież na tym krążku jest wiele świetnych i dynamicznych utworów, z wpadającymi w ucho melodiami. Zaczynając od energetycznego otwieracza "Eagle Fly Free", po przez bezpośredni "Rise And Fall", radosny "Dr.Stein", dynamiczny "March Of Time", kończąc na "żelaznym" klasyku "I Want Out". Także jak na poprzednim winylu jest

także mocno rozbudowana muzyczna mini suita, tym razem w postaci tytułowego "Keeper Of The Seven Keys". Szkoda, że jest bardziej w klimacie ekscentrycznego i tajemniczego "Follow The Sign" niż porywającego "Halloween". Te albumy to najlepszy czas w karierze tej formacji. Większość muzyki, którą wtedy napisali do tej pory stanowi podstawę ich repertuaru. Później też były dobre chwile ale większość fanów, pewnie muzycy też, najchętniej wracają właśnie do tych czasów. Powracając do sedna, rok po premierze Polskie Nagrania wypuszczają pierwszą część "Keeper The Seven Keys", więc większość maniaków z Polski mogła rozkoszować się i docenić muzyczną zawartość tej płyty. Podobnie jak autor tego teksu. Niestety w moim wypadku w momencie wydania części drugiej miałem ją tylko na kasecie, ale za to nagranej bezpośrednio z winyla wyproszonego od któregoś ze znajomych. Pewną ciekawostką jest fakt, że wtedy na moim podium rozsiadła się Metallica, ale płyty Helloween zawsze mocno obszarpały garderobę Amerykanów. Helloween i fani tego zespołu nie mogą narzekać, bowiem "Starlight: The Noise Records Collection" to ani pierwszy, ani jedyny box w historii tego zespołu. Najwidoczniej miłośnicy Helloween uwielbiają takie gadżety, więc podejrzewam, że ten również znajdzie swoich odbiorców. Wiem, że kolekcjonerzy mogą wyrazić swoje niezadowolenie, bo to nie pierwsze bicia itd., ale za jakiś czas "Starlight" też będzie pierwszym biciem. Poza tym, jeżeli się nie mylę, to te tytuły są po raz pierwszy na kolorowej masie. Parę innych plusów też się znajdzie, ale głównie dla młodszych fanów, którzy nie mieli Helloween na winylach. Z drugiej strony starsi, którzy swego czasu wyzbyli się swoich płyt, znowu w dość łatwy sposób mogą zostać ich właścicielami. Pewnie takie dylematy będą Was nękały przez jakiś najbliższy czas, do póki nie zdecydujecie się na zakup tego boxu. Natomiast kierownictwo Noise Records pewnie myśli nad kolejnymi atrakcjami. Dopingują ich wierni fani, podrzucają przeróżne tematy. Mnie najbardziej spodobał się pomysł ponownej edycji składanki "Death Metal" z 1984r. Za jakiś czas z pewnością przekonamy się, co ta wytwórnia będzie promowała.

RECENZJE

\m/\m/

147


Haken - L-1VE 2018 InsideOut Music/Century Media/Sony Music

Moja przygoda z Haken rozpoczęła sie od albumu "Mointain" z 2013 roku. W sumie jest to jedyny przedstawiciel najmłodszego pokolenia progowców, którzy mimo pewnej inności w stosunku do starszego pokolenia, nadal tworzą nietuzinkowy i techniczny progresywny metal, który w dodatku do mnie trafia. Uwielbiam ich połączenie metalu i rocka progresywnego, w którym jest miejsce na bezwzględną metalowa agresję oraz zajmujące, klimatyczne i melodyjne kwestie muzyczne. A w dodatku, wszystko uatrakcyjnione jest wyśmienitymi partiami solowymi. Obydwie ostatnie płyty Anglików "Mointain" i "Affinity" są dla mnie ciągłymi dostarczycielami emocji i choć z chęcią posłuchałbym jakiegoś studyjnego następcy tychże krążków, to z radością przyjąłem informacje o pojawieniu się pierwszej w historii bandu, płyty koncertowej zatytułowanej "L-1VE". Materiał nagrano 13 kwietnia 2017 roku w klubie Melkweg w Amsterdamie. Ze względu, że był to czas promowania "Affinity", to większość materiału pochodzi właśnie z tego albumu. Niemniej pozostałe krążki również miały swoją reprezentację. Pierwsze moje wrażenie po tym występie było bardzo pozytywne. Koncert ten świetnie uchwycił naturę muzyki tego zespołu, a symetria między studyjną klarownością i metalową mocą jest wręcz perfekcyjna. Każda z kompozycji nabrała swojego nowego życia, brzmienia oraz wyrazistszego przekazu. Największe wrażenia robią obie ponad dwudziesto minutowe suity zamykające każdy z dysków, czyli "Visions" i "Aquamedley" (będącą kompilacją tematów z pierwszego albumu). Niemniejsze doznania niosą osobliwy i szaleńczy "Cockroach King", rozpędzony "1985", mocarny "The Endless Knot" czy też subtelniejsze "Red Giant" i "As Death Embraces". Ogólnie rzecz biorąc cały koncert śledziłem z niezmiennym skupieniem. Po prostu bardzo dobra pozycja i to w dodatku w wersji "live". Do dwóch dysków audio dołożone są dwa dyski DVD. Pierwszy z nich zawiera całość występu, który został rozbity w wypadku dysków audio. Występ Hacken to przede wszystkim muzyka, sami muzycy nie szaleją na scenie, za to są dość ciekawe i intensywne światła. Pewnie z tego powodu zastosowano bardziej nowoczesne ujęcia, które szybko się zmieniają. Nie bardzo mi to pasuje, więc zdecydowanie wolę dyski audio. Natomiast na drugim dysku DVD główną atrakcję stanowi rejestracja występu z amerykańskiej edycji na Prog Power w 2016 roku. Sceny nie migają tak przed oczami, więc zdecydowanie lepiej się to ogląda. Ten dysk uzupełniają jeszcze klipy do "Initiate", "Earthrise" i "Lapse", w futurystyczno - kosmicznej konwencji w reżyserii Milesa Skarina. Fanów Haken nie muszę namawiać do zainteresowania się "L-1VE", zaś innych fanów progresywnego metalu gorąco namawiam do zapoznania się nie tylko z tą pozycja Haken, ale również ich wszystkimi albumami studyjnymi. A ja już ostrzę sobie ząbki na ich kolejny album "Vektor", który właśnie zapowiedziano. (5) \m/\m/

148

RECENZJE

Haken - Vector 2018 InsideOut Music

Pisanie o dokonaniach artystycznych sekstetu Haken to sama przyjemność. Dlaczego? Po pierwsze, grupa stara się zadowolić swoich fanów na całym świecie wydając regularnie płyty studyjne, przez osiem lat aktywności fonograficznej (2010-2018) uzbierało się pięć pełnowymiarowych albumów z premierowym materiałem włącznie, a jak do tego dołożyć rewelacyjne dyski z zapisem koncertu na CD i DVD pod wspólnym tytułem "L-1VE" (premiera, początek 2018), to każdy rockowy fan obiektywnie przyzna, że jak na współczesne standardy to aktywność wyjątkowa. A przecież pod żadnym pozorem nie należy zapominać o występach "na żywo" na licznych festiwalowych i klubowych scenach świata, które znakomicie uzupełniają muzyczną charakterystykę Haken. Po drugie, zawartość muzyczna każdego longplaya obfituje w bogactwo dźwięków, tworzących dosyć skomplikowane, złożone i rozbudowane sekwencje, wyróżniające się niezwykłą spójnością i różnorodnością. Dlatego przypisywanie twórczości grupy do jednej, konkretnej "szuflady" stylistycznej mija się z celem, gdyż muzycy w swoich kompozycjach wręcz uwielbiają, niekiedy dwucyfrowe czasowo, wędrówki po terytoriach muzycznych, gdzie w naturalny sposób krzyżują się ścieżki rocka, progresywnego metalu i heavy metalu z jazzem i rockową progresją. Epickie, "połamane" strukturalnie utwory to popisowy element twórczości. Po trzecie, artyści nie uciekają od rozwiązań wymykających się jednoznacznej ocenie, bo w takich kategoriach widzę wykorzystywanie kwartetów smyczkowych, czy instrumentów dętych, fletu, puzonu, klarnetu czy saksofonu i trąbki. Dlatego warto posłuchać, jak idealnie współbrzmi potęga gitarowo - perkusyjnego przekazu z partiami wyżej wymienionych, autonomicznych składników instrumentarium. I wreszcie po czwarte, zgodnie z deklaracjami członków Haken, oni nie lubią prostej muzyki i w tej kwestii dotrzymują słowa, gdyż trudno w ich utworach spotkać dźwiękowe banały, "wycieczki" w kierunku uproszczeń brzmienia, czy tendencje zmierzające wprost do celu, jakim jest wszechobecna "komercha". Dlatego każdy słuchacz "odpalając" kolejną płytę z dyskografii Haken musi być przygotowany na pozytywne niespodzianki instrumentalno-wokalne, na dbałość o piękne i lekko wpadające w ucho melodie, na nagłe zwroty muzycznej akcji i koncepcyjne podejście do muzycznej materii. Tak jest także na najnowszym albumie grupy zatytułowanym "Vector", który przynosi ożywczy powiew różnych rockowych wiatrów z jedną istotną zmianą kształtującą osobowość artystyczną premierowego materiału, mianowicie riffy, którym znacząco podostrzono pazurki, stąd ich chwilami wściekłe drapanie naszego poczucia estetyki. Kumulacja gitarowej spontaniczności podkręconej na maksa, perkusyjnych kaskad, basowego pomruku, klawiszowej intensywności i wokalnej energii daje wyborny rezultat w siedmiu kompozycjach, w sumie niespełna

45 muzyki, tworzących program płyty. Natężenie emitowanych przez szóstkę rockmanów bodźców dźwiękowych i emocji potrafi oszołomić każdego słuchacza swoją niezwykłą intensywnością. Klarowne brzmienie, selektywność i połączenie aranżacyjnych smaczków z rockową surowizną utrzymywane przez muzyków w stanie równowagi działa pozytywnie na percepcję słuchaczy, wymagając od nich koncentracji i emocjonalnego zaangażowania. Albumu należy słuchać całościowo, ponieważ to kolejne dzieło koncepcyjne Haken, dlatego "wycinanie" dowolnych kawałków z jednolitej materii mija się z celem, jest wręcz głupotą, bo te wszystkie dźwiękowe puzzle zostały zaprojektowane tak, żeby stworzyć epicką całość. Ulubione utwory? Sądzę, że każdy je ma, ja także, więc dlaczego ich nie wskazać. "Veil" i "Host". Ten pierwszy, dwucyfrowe monstrum, tętni gitarowym powerem, przeżywa gwałtowne zwroty, prezentuje w pełnej krasie biegłość instrumentalną wykonawców i jest chyba najbardziej progresywny, rozwojowy, wnoszący nowe komponenty do dzieł zespołu. Ten drugi daje czas na oddech, "zabija" swoim pięknem, a jego magnetyczna nastrojowość w miarę upływu sekund otacza "słuchaczowskie" zmysły potężnymi mackami, z których trudno się wyzwolić. "Vector" to bez wątpienia jeden z najlepszych albumów, które przyniosła nam rockowa scena w roku 2018. (5) Włodek Kucharek

Haunt - Burst Into Flame 2018 Shadow Kingdom

Dobre przyjęcie MLP "Luminous Eyes" jak widać rozochociło Trevora Williama Churcha, bo minął raptem rok z okładem i Haunt debiutuje longplayem "Burst Into Flame". O żadnych zaskoczeniach czy przykrych niespodziankach nie może być tu mowy, bo ten wielki pasjonat metalu, syn słynnego basisty Billa Churcha (legendarny Montrose, zespół Sammy'ego Hagara i wiele innych) nade wszystko upodobał sobie tradycyjny heavy w formie najbardziej tradycyjnej i oldschoolowej z możliwych. Słuchając tej płyty można poczuć się tak, jakby na świecie wciąż był rok 1983. W sklepach muzycznych (w normalnym świecie, czyli zachodnim, bo przecież nie w PRL-u) wciąż zalegają więc setki/tysiące płyt i kaset z metalem, radio i telewizja, w tym również komercyjne stacje prezentują metalowe zespoły, a wiele z nich podbija listy przebojów, sprzedając albumy i single w wielomilionowych nakładach. Mamy jednak rok 2018, tak więc Haunt może podbić serca wyłącznie tych najbardziej zainteresowanych taką muzyką, wywodzącą się w pierwszej linii choćby od Angel Witch, Samson czy wczesnego, dla wielu fanów najlepszego, Iron Maiden: surową, ostrą i melodyjną - odpalcie pierwszy z kolei utwór tytułowy i ręczę, że do ostatniego "Looking Glass" nie przerwiecie słuchania. (5,5) Wojciech Chamryk

H.E.A.T. - Into The Great Unknown 2017 earMusic

Lubię melodyjnego rocka, słucham go praktycznie od swych początków przygody z muzyką, ale piąty album H.E.A.T. to jak dla mnie jakieś nieporozumienie. Owszem, w latach 80. też było z tym różnie, ale jednak rzadko kto grał tak sztampowo i bez pomysłu, szczególnie jeśli należał do czołówki - a wnoszę z recenzji, które widziałem, że w przypadku Szwedów tak właśnie jest. Rocka, szczególnie tego mocniejszego, mamy bowiem na "Into The Great Unknown" jak na lekarstwo. Gitary są zwykle schowane w miksie tak skutecznie, że praktycznie ich nie słychać, a jeśli już jakimś cudem wyrwą się na plan pierwszy, to brzmią tak płasko, że aż żal ściska. Przeważa tu więc nowomodny, plastikowy pop, skrojony pod ucho współczesnych nastolatków i radiowych playlist, mdły, nijaki i przeraźliwie monotonny. Kiedy słucham "Time On Our Side", "We Rule" czy "Do You Want It" coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że The Rasmus to przy H.E.A.T. prawdziwi mistrzowie rocka, a Nickelback grają wręcz ekstremalnie. Tak, wokalista Erik Grönwall jest niezły, ale co z tego, jak całej reszty nie da się po prostu słuchać? Z dziką rozkoszą postawiłbym temu gniotowi (0), ale jest tu jeden, świetny utwór - tytułowy "Into The Great Unknown", zostawiony na sam koniec płyty: mroczny, surowo brzmiący, z patetycznym, chóralnym refrenem i zadziornym śpiewem, z solówkami klawiszy i gitary - po prostu perełka. Nie można było popełnić panowie takich więcej? Byłoby wyżej niż: (1). Wojciech Chamryk

Helion Prime - Terror Of The Cybernetic Space Monster 2018 AFM

Kiedy Helion Prime wydawali wznowienie swego debiutanckiego albumu nakładem AFM Records Jason Ashcraft miał już ukończone pięć utworów na kolejną płytę. Zatytułowano ją "Terror Of The Cybernetic Space Monster" i ukazała się pod koniec lata, prezentując amerykańską grupę nie tylko w mocno zmienionym składzie, ale i w świetnej formie. Zmiana jest zauważalna od razu, bo - pomimo sporo śpiewającej gościnnie Brittney Hayes - główny wokal jest tym razem męski. Sozos Michael radzi sobie wyśmienicie, aż dziwne, że dotąd nie był szerzej znany - szczególnie w utworach ostrzejszych, idących nawet w kierunku speed/thrash metalu ("Bury The Sun"), albo archetypowego heavy lat 80. ("Urth") brzmi tak, że czapki z głów. Nie brakuje też bardziej melodyjnego power metalu ("Atlas Obscura") czy ballady z ostrą końcówką ("Silent Skies"),


ale jednak opus magnum tej płyty to finałowa, trwająca ponad 17 minut kompozycja tytułowa. To pierwszy tak długi i tak efektowny utwór w dorobku Helion Prime, epicki power metal z porywającymi duetami obojga wokalistów, świetne zwieńczenie bardzo udanej płyty. (5) Wojciech Chamryk

Hellish - The Spectre of Lonely Souls 2018 Unspeakable Axe

Ten album może być przestrogą dla ludzi ubierających się nieodpowiednio do jesiennej pogody. Pamiętajcie o ubieraniu się na cebulkę, piciu tranu i oddychaniu przez nos. Inaczej wasz głos będzie brzmiał dokładnie tak jak ten z albumu, a kolejne sentencje będziecie musieli przeplatać z "yyyyeee", "ugh" oraz "ajj". Jak wam się uda jednak znaleźć jakieś pozytywy w tej chorobie i spróbujecie swoich sił na rynku muzycznym, to kto wie, może nawet znajdziecie grupkę przyjaciół, z którymi będziesz mógł się podzielić swoimi chorowitymi wokalizami, a oni stworzą jakieś motywy gitarowe, trochę kwadratowe jak część z twórczości Necronomicon, Sabbat (Japonia) czy Sodom. Jeśli weźmiecie basik i dogracie do tego swoje motywy, łącząc siły z perkusistą w komponowaniu dość dynamicznych i prędkich temp, to może wam wyjść dokładnie to co stworzyli Panowie z Hellish. No jak prędkich? Wyobraźcie sobie że jedziecie na rowerku. O tak. Teraz wyobraźcie sobie że jedziecie w dół na spadzie 45 stopniowym bez hamulców. Dokładnie tak. Teraz dorzućcie do tego że jedziecie w ciemną noc, koło morza w wietrzną pogodę. Oraz że po skomponowaniu całego obrazu w kompozycjach opowiadacie grafikowi o nim, a on dorzuca parę dodatkowych odcieni do tego i inspiracje węgierskimi opowiadaniami o pozostałościach po Władzie Palowniku. Mniej więcej tak brzmi i wygląda "The Spectre of Lonely Souls". Jest to kolejny album który reprezentuje te bardziej black/thrashowe rewiry metalu z tematyką bardziej metafizyczną. Do tego grafika albumu jak najbardziej pasuje do muzyki która znajduje się na krążku. Sam album trwa 31 minut, włączając do tego fortepianowe preludium "Rising". Brzmienie jest bardziej staroszkolne, skupione na gitarach i perkusji. Sekcja rytmiczna jest mieszana, motywy perkusyjne często nadają dynamiki w utworze, jednak czasami wydają się zbyt proste i odtwórcze, chociażby wstęp do "The Night". Motywy gitarowe są klimatyczne, solówki są idealnie w punkt. Jeśli definiujecie metal jako prosty, wkurwiony, szybki i mroczny, który nie jest do końca technicznie dopracowany, to jest coś dla was. Co do wad? Odtwórczość, trochę akcent wokalu, kliszowa tematyka i to wejście na "The Night". Zalety? Prędkość, jazda po bandzie i artwork. Ode mnie (4,4). Jacek Woźniak

czany do kapel prog-power metalowych. Jednak ze względu, że za mikrofonem stoi niewiasta (Alessia Marchigiani), oraz licznych melodii, a przede wszystkim na bezpośredniość muzyki, bardziej trzeba go zaliczać do przedstawicieli melodyjnego metalu, takich jak: Within Temptation, Epica, Edenbridge, Sirenia, Delain, itd. W muzyce Włochów jest sporo klawiszy, jednak zdecydowanie mniej elementów symfonicznych, jak to w takich wypadkach bywa. Brzmienie syntezatorów oraz ich bogactwo kojarzy się z tuzami muzyki elektronicznej z lat 70. zeszłego wieku, takich jak J.M. Jarre czy Mike Oldfield. Sporo w tym także klawiszowej estetyki progresywnej. Najbardziej widoczne jest to w miniaturach instrumentalnych, jak intro ("Prologue: Dead Woman Walking") i outro ("Epilogue: Mercy Upon Your Soul"), a także w "Interlude: The Right to Remain Silent" oraz "Interlude: The Last Meal". Jednak podstawowe kompozycje również nie rezygnują z tej estetyki, często wykorzystując klawisze do podkreślania mocy riffów gitarowych czy też klimatycznych i nastrojowych kontrastów. Pierwszy regularny utwór "Silent Sacrifice" zaczyna się mocarnymi nowoczesnymi gitarowymi riffami. Ta modernistyczna charyzma słyszana jest przez cały album nie tylko w brzmieniu czy też riffach gitary, ale także w partiach instrumentów klawiszowych, a przede wszystkim w strukturach kompozycji. Jednak szkieletem każdego utworu jest melodyjny power metal, wszystkie inne elementy to ważne urozmaicające ozdobniki, wpływające na muzyczne bogactwo propozycji Hidden Lapse. A znajdziemy również fragmenty progresywne oraz momenty doskonałe techniczne, tak jak kompozycji tytułowej "Redemtion". Praktycznie za wszystkim stoi gitarzysta Marco Ricco, bowiem on wymyślił większość muzyki oraz ją nagrał i zmiksował. Zaprogramował i zaaranżował też perkusję w dwóch kawałkach "Redemtion" i "Compassion". Resztę perkusji zagrał i zaaranżował Luca Agostinelli. Jeszcze jednym gościem jest wokalista Valerio Gaoni, który zaśpiewał swoja partię w utworze "Drop". Obie panie, tak obie, bo basistką jest Romina Pantanetti, wspomogły Marco przy pisaniu dwóch kompozycji oraz przy wszystkich tekstach. Poza tym Romina jest autorką wybornej okładki. Jakość brzmienia płyty jest znakomita, Marco Ricco znalazł równowagę między dynamicznymi i subtelnymi fragmentami, zachowując walory techniczne muzyki oraz konieczną klarowność dźwięku. Fani melodyjnego metalu z żeńskim wokalem oraz z modernistycznymi i progresywnymi wpływami powinni zapamiętać Hidden Lapse. Z pewnością nie jeden album Włochów jeszcze ich zachwyci. A teraz powinni zadowolić się całkiem niezłym debiutanckim krążkiem "Redemtion". (4) \m/\m/ Hitten - Twist Of Fate 2018 High Roller

Hidden Lapse - Redemtion 2017 Rockshot

Hidden Lapse to włoski projekt zali-

Hiszpański Hitten na swej trzeciej płycie nie zwalnia tempa ani na moment. Po świetnym wydanym dwa lata temu

albumie zatytułowanym "State Of Shock", ekipa Daniego M. wydała najlepszą w swej jak na razie skromnej dyskografii płytę pod tytułem "Twist Of Fate". Istotną zmianą w kontekście poprzednich dokonań grupy jest zmiana wokalisty. Za mikrofonem w Hitten stanął Alex Panza. Spiewa on nieco inaczej od swojego poprzednika - Aitora Navarro i szczerze mówiąc, nadaje on grupie nowy kierunek. Być może właśnie do tego faktu przynajmniej częściowo nawiązuje tytuł trzeciego wydawnictwa Hiszpanów. Co by nie mówić, Alex odnalazł się w swym nowym zespole niczym ryba w wodzie. Muzycznie "Twist Of Fate" to wybuchowa mieszanka klasycznego heavy metalu oraz melodyjnego hard rocka prosto z amerykańskich list przebojów z lat 80-tych. Mamy tutaj zatem takie ciekawe skrzyżowanie Iron Maiden, czy może nawet bardziej Riot albo Grim Reaper ze Skid Row czy Dokken. Słychać to niemalże już na początku płyty. Otwierający "Take It All" to przebojowy numer przenoszący nas co najmniej trzy dekady w tył. Tego typu kawałków z ostrymi riffami, przebojowymi refrenami, solówkami, które na długo zostają w pamięci jest tutaj znacznie więcej. Chociażby "Flight For Freedom", "In The Heat Of The Night" czy "Rocking Out The City". Produkcja może niektórym, zwłaszcza szczególnie przeczulonym na tym punkcie wydawać się zbyt gładka i sterylna, jednak zachowuje ona jak najbardziej metalowy charakter. Dla maniaków ciągle noszących katany z naszywkami i białe adidasy. (4,5) Bartłomiej Kuczak

Images Of Eden - Soulrise 2018 Pavement Music

Już jakiś czas temu zauważyłem, że słuchając czegoś wczesnym rankiem jestem bardziej skłonny do dostrzegania większej ilości plusów danej płyty/kapeli. Niestety nie działa to zupełnie w przypadku Images Of Eden. Jest więc godzina 6:25, słucham już dziewiątego utworu z ich najnowszej płyty "Soulrise" i tak czy siak, jest po prostu mizernie. Owszem, Amerykanie nawet nieźle ściągają od Queensryche czy Pagan's Mind, ale wszystko to jakieś wysilone, nudne i bez cienia własnej inicjatywy. Owe mankamenty doskwierają zaś szczególnie w tych dłuższych, rozwleczonych ponad miarę utworach, pseudo progresywnych wlokących się niczym przysłowiowe flaki z olejem, typu tytułowy kolos - to prawie 10 minut grania o siedmiu zbójach, chociaż ze świetnymi momentami, jak choćby akustyczne solo z basowym podkładem, dopełnione wejściem gitary elektrycznej. Cały czas są to jednak tylko błyskotliwe

momenty, a nie zwarte, dopracowane w pełni kompozycje. Co gorsza zespół ma wyraźne problemy z szybszymi tempami, bo nie ma na tym krążku ostrej, typowo metalowej jazdy - raptem w dwóch-trzech utworach pojawiają się krótkie zrywy, ale przeważa monotonne, surowe granie w średnich tempach, przez co utwory zlewają się w jedną całość. Wyśmienite są za to obie ballady, "Moonrise" i "All Is Now Forgiven", dramatyczne i efektownie zaaranżowane, z pełnym pasji śpiewem Gordona Tittswortha. Stawiam więc za nie, może i nieco na wyrost (2), licząc, że na piątej płycie Images Of Eden już w pełni pokażą na co ich stać. Wojciech Chamryk

Infected Syren - Infected Syren 2018 Self-Released

To niby punk, ale nie do końca bo ten cypryjski kwartet niezgorzej czuje się też w najostrzejszych odmianach metalu, czego efektów mamy na "Infected Syren" co niemiara. Klasycznego, punkowego grzania tu oczywiście nie brakuje ("Unwanted", "Divide And Rule" czy "Death After The Melody"), ale to tylko jedna ze składowych stylu zespołu, czerpiącego też z psychobilly, hardcore, death czy black metalu. Momentami robi się więc naprawdę ciekawie, tak jak choćby w "The B.B.P.", gdzie alternatywne granie wieńczy heavy/doomowa koda, a solówki też zdecydowanie wyrastają ponad poziom klasycznie pojmowanego punka, albo w "Boogie Stick", którego wyrazisty rytm może kojarzyć się z AC/DC, a cała reszta z metalem, ale takim z punkowym, niezależnym sznytem. Fajne jest też mroczne psychobilly "The Torture Brothers", a już "UnNormal" albo "Toothless Tigers" to prawdziwa ekstrema, z blastami i podszytym growlingiem rykiem Louisa Syrimisa. Na koniec zespół zapodaje żartobliwy instrumental "Syrens In The Opera", numer wywiedziony z "Upiora w operze", ale z każdą chwilą rozkręcający się w kierunku dynamicznego punka. Mogę więc tę płytę polecić zwolennikom nieoczywistego, łączącego różne elementy czadu, bo co bardziej ortodoksyjni fani pewnie nie zainteresują się Infected Syren. (4) Wojciech Chamryk

Into Eternity - The Sirens 2018 M-Theory Audio

Progresywny death metal w mocnym, kanadyjskim wydaniu. "The Sirens" to już szósty album Into Eternity, ale pierwszy bez długoletniego wokalisty Stu Blocka, który wybrał większą firmę Iced Earth. Pojawia się tu co prawda gościnnie - być może zespół wykorzystał

RECENZJE

149


zarejestrowane z jego udziałem jakieś wcześniejsze utwory - ale pierwsze skrzypce gra nowa frontwoman Amanda Keirnan. I trzeba przyznać, że ma dziewczyna kawał głosu, co potwierdziła już zresztą w The Order Of Chaos. Tu brzmi jednak znacznie brutalniej, często wykorzystuje niski, mocarny growling, chociaż nie odżegnuje się też od czystszego, momentami wręcz delikatnego śpiewu, jak choćby w "Fukushima" czy na poły balladowym "The Scattering Of Ashes". Fajnie brzmi też w duecie typu piękna i bestia w "Nowhere Near", a ponieważ mózg zespołu Tim Roth stworzył tym razem długie,urozmaicone i dopracowane aranżacyjnie utwory "Devoured By Sarcopenia" to pierwszy z brzegu, podręcznikowy wręcz przykład słucha się "The Sirens" doskonale, bo to mocna, bardzo intensywna i zarazem faktycznie progresywna muzyka na najwyższym poziomie. (5) Wojciech Chamryk

jest choćby z Hot Water, a gitarzysta/ wokalista Przemysław Łukasiewicz współtworzył Rmi. Obecnie zespół pracuje na kolejną płytą, a zapowiada ją kompaktowy singel "Sen"/"Życia smak". Promowany teledyskiem "Sen" to rozbudowana, motoryczna kompozycja na styku białego bluesa/hard rocka, z z dynamicznym śpiewem, chwytliwym refrenem i efektownymi solówkami, nieźle radząca sobie na listach Antyradia czy Radia Afera. "Życia smak" ukazuje nieco inne, bardziej refleksyjne oblicze zespołu, bo więcej w nim brzmień akustycznych, sekcja rytmiczna jest bardziej stonowana, ale nie brakuje też w nim mocniejszego uderzenia, ponownie melodyjnego refrenu, a Andrzej Łysów ponownie potwierdza swoją przynależność do rodzimej czołówki. Wysoka forma weteranów naszego rocka cieszy i nieźle rokuje zapowiadanej płycie Izotopu. Ta, efektownie wydana singlowa płytka, na pewno będzie też sporą gratką nie tylko dla fanów grupy, ale też kolekcjonerów takich rarytasów, coraz rzadszych w epoce cyfrowych singli i streamingu. (4,5)

debiutanckiej EP-ce. To prawdziwy, szczery i bezkompromisowy heavy w stylu lat 80., a do tego całkiem melodyjny. W sumie trochę bez sensu kombinują tylko z thrashem, przez co opener "Slaves Of Technology" jest jakiś taki bez wyrazu, ni to pie, ni wydra... W "Behind The Mask" wszystko jest już jak należy: uderzenie, tempo, miarowa zwrotka, riffowa jazda gitarowego duetu, szybki refren, ogniste solo i zadziorny śpiew Evgena Zoidze-Mishchenko - o to chodzi panowie, tak to właśnie ma wyglądać! I faktycznie wygląda, bo w trzech kolejnych numerach Judgement już nie eksperymentują, chociaż w "Destroyer Of Human Souls" podkręcają czasem thrashowo tempo. Ale już "Stormrider" i "Metal Warriors" brzmią tak, jakby powstały maksymalnie w 1983 roku, czyli stylowo i konkretnie aż chciałoby się usłyszeć ten materiał z 12" EP-ki, a nie wersji digital... (4,5) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Iron Void - Excalibur

Kamelot - The Shadow Theory

2018 Shadow Kingdom

2018 Napalm

Weterani brytyjskiego doom metalu od pięciu lat z podziwu godną konsekwencją nadrabiają stracony niegdyś czas. "Excalibur" jest więc już ich trzecim albumem od momentu wydania debiutanckiego "Iron Void", a co istotne każda z tych płyt trzyma bardzo wysoki poziom. Nic więc dziwnego, że ta najnowsza ukazuje się z logo Shadow Kingdom, bo zespół naprawdę stworzył kawał świetnej muzyki. Od Black Sabbath ("Enemy Within") do Candlemass ("Forbidden Love"), z obowiązkowymi akcentami rodzimych Pagan Altar ("Dragon's Breath"), ale i mistrzów amerykańskiej sceny z Saint Vitus ("The Grail Quest") - zgadza się tu wszystko, a majestatyczny, posępny i momentami też melodyjny doom Iron Void pięknie wybrzmiewa też w "Lancelot Of The Lake" i "The Death Of Arthur" z klimatycznymi wstawkami. I chociaż położyli wokalnie finałową balladę "Avalon", to jednak za całą resztę "Excalibur" zasługuje na: (4,5).

Dwunasta płyta Kamelot to jednocześnie czwarta wersja "Ghost Opera". Po tym, jak zespół odkrył swoje nowe oblicze na genialnej "Black Halo", próbuje powielić jej sukces, styl, nastrój i sukcesywnie czyni to od słabszej następczyni "Black Halo", czyli "Ghost Opera". Mała zmiana nastąpiła na albumie "Silverthorn", który niektórymi kompozycjami wymykał się tej estetyce, ale poza tym wyjątkiem, śmiało można powiedzieć, że Kamelot się zapętlił. Gra po wielokroć te same kawałki w nowych wersjach i od sztancy odbija motywy. Każdy z nas ma naturalną skłonność do ocenienia, trudno się zatem dziwić, że rodzi się pytanie, czy owe zapętlenie to zaleta czy wada. Samo w sobie może uchodzić za wadę, wszak dobrego artystę poznaje się po tym, że robi krok naprzód. Sęk w tym, że mi się ta estetyka podoba. Płyty "The Shadow Theory" słucha mi się bardzo dobrze, lepiej nawet niż poprzedniej, "Haven". Tradycyjnie Kamelot łączy mroczną atmosferę, klawiszowe i elektroniczne ozdobniki, "ciężkie" brzmienie z całym wachlarzem wpadających w ucho melodii i emocjonalnymi liniami wokalnymi. Jak zawsze jest tu przebojowy, teatralny otwieracz (tu "Phantom Divine"), jest sentymentalna ballada zaśpiewana z wokalistką ("In Twilight Hours"), jest utrzymany w średnim tempie "przebój" ("Static"), jest kawałek z growlami w tle ("MindFall Remedy"). Co ciekawe, pod koniec płyty pojawił się też numer niemal w starym stylu, szybki "Vespertine". Tradycyjnie też z Kamelotem występuje wokalistka, (tym razem to Lauren Hart)... i, na wzór jeżdżącej wcześniej z nimi w trasę Alissy White-Gluz, dziewczyna śpiewa zarówno czystym głosem, jak i niemal blackowym skrzekiem (można ją usłyszeć m. in. w otwieraczu oraz w "The Proud and the Broken"). Konia z rzędem temu, kto odbierze tę płytę Kamelot jako dzieło świeże i wyjątkowo twórcze. To zdecydowanie płyta dla tych, którzy tego rodzaju estetyki domagają się więcej, i więcej i nigdy im dość. Mnie słuchanie jej sprawia przy-

Wojciech Chamryk

Juggernaut - Out Of The Ashes 2017 Art Gates

Znajoma nazwa, tytuł sugerujący powrotną płytę - fajnie, myślę, reaktywowani jakiś czas temu Amerykanie z Juggernaut nagrali w końcu następcę "Baptism Under Fire" (1986) i "Trouble Within" (1987). Odpalam więc golutkie mp3 i... zaskoczenie, bo to jakiś wściekły thrash/groove metal, a ryk wokalisty w niczym nie przypomina głosu ani Harlana Glenna, ani Steve'a Coopera. Okazało się, że ten Juggernaut jest z Hiszpanii, debiutuje niniejszą płytą i preferuje znacznie ostrzejsze brzmienia. Ostrzejsze, ale też i bardziej sztampowe, bo to taki Machine Head dla ubogich i w sumie niewiele więcej. Od totalnej ekstremy i ryku Javi'ego Perery w "Eye For An Eye", przez groove "Beyond Thunderdome" i przebojowość "Shattered Star" z czystymi wokalami, z finałem w postaci przeciętnego wykonania coveru "Jawbreaker" Judas Priest słychać, że zespół włożył w stworzenie tej płyty sporo pracy, ale para poszła w gwizdek... Efekt tego słuchania jest pozytywny o tyle, że wyciągnąłem LP's tego "drugiego" Juggernaut, żeby odświeżyć je sobie po latach niesłuchania. (1,5) Wojciech Chamryk

Izotop - Sen/Życia smak 2018 Self-Released

Poznański Izotop to prawdziwa supergrupa, grająca rocka i bluesa już od 21 lat. Najbardziej znany z jej muzyków jest niewątpliwie basista Henryk Tomczak: jeden z prekursorów hard rocka w Polsce, założyciel Grupy Stress, Heam, Turbo czy Non Iron. W dwóch ostatnich zespołach grał też gitarzysta Andrzej Łysów, mający też na koncie współpracę z Ceti Grzegorza Kupczyka, perkusista Dariusz Nowicki znany

150

RECENZJE

Judgement - Judgement 2018 Total Metal

Fajnie grają ci młodzi Serbowie (z ukraińskim wsparciem wokalnym) na swej

jemność, choć wciąż mam świadomość bagażu, jaki za nią stoi. Interesującym dodatkiem do edycji limitowanej są niektóre utwory w wersji instrumentalnej (co ciekawe, np. w "Kevlar Skin" pojawiają się drobne wokale niczym echo w tle). (4) Strati

Kanseil - Fulische 2018 Rockshots

Rzut oka na okładkową fotkę zespołu i wszystko jest już jasne: w takich kostiumach z wczesnego średniowiecza muszą grać folk metal, innej opcji raczej nie ma. Sporo też ich na tym zdjęciu: aż siedmiu, znaczy septet, poważny skład. Żarty jednak na bok, bo Włosi z Kanseil na swym drugim albumie nie odstawiają fuszerki, grając folk metal naprawdę wysokich lotów. Zwykle jak słucham płyt utrzymanych w tej stylistyce, to prędzej niż później okazuje się, że są to twory dość sztuczne, gdzie folk idzie w swoją, a metal w swoją stronę, nie jest to więc ani spójne, ani tym bardziej ciekawe. Na "Fulische" nie ma o tym mowy: to prawdziwy monolit, gdzie folkowe partie dud, buzuki i czego tam jeszcze świetnie przeplatają się z blackowym, intensywnym łojeniem, tak jak choćby w "Ah, Canseja!", "Pojat" czy "Orcolat". Niektórym utworom nie można nawet odmówić swoistej przebojowości ("Ander de le Mate"), są też takie w głównej mierze balladowe, bardziej tradycyjne w formie ("Densiloc"), a celtycki folk z wokalami Sary Tacchetto (Vallorch), solowymi i w duecie z Andrei Facchina, oferuje najlepszy utwór na tej płycie, nomen omen, "Vallorch". Gościnnie pojawiają się też inni muzycy, wzbogacający brzmienie Kanseil dźwiękami akordeonu albo liry korbowej. Byłem ostatnio na tradycyjnych warsztatach śpiewaczych i prowadzący je Jacek Hałas, wirtuoz tego instrumentu, opowiadał, że jest on bardzo chętnie wykorzystywany przez zespoły metalowe - na "Fulische" słychać, że nie bez przyczyny. (5) Wojciech Chamryk

Khemmis - Desolation 2018 20 Buck Spin/Nuclear Blast

Khemmis mają fajne okładki (autor Sam Turner), ale grać też potrafią. Ich nieoczywisty doom stał się już na tyle wyrazisty i dopracowany, że najnowszą, już trzecią w dyskografii grupy, płytą "Desolation" zainteresowała się już firma Nuclear Blast. To na pewno spory sukces amerykańskiej grupy, a z czasem może być nawet jeszcze lepiej, bo z każdym kolejnym krążkiem progres jest zauważalny. Co prawda jak dla mnie trochę za dużo jest tu blackowego skrze-


ku, tym bardziej, że Phil Pendergast ma czysty, mocny głos o sporej skali, ale OK, tak to sobie aranżacyjnie wymyślili, ich prawo. Cała reszta jest już jednak czystej wody doom metalem: nie tylko mocarnym, patetycznym i majestatycznym, ale nie unikającym też szybkości (świetny "Maw Of Time" czy końcówka "From Ruin"), urzekającym klimatem i charakterystycznymi melodiami ("Flesh To Nothing") czy unisonami w niepowtarzalnym stylu Thin Lizzy ("Isolation") - 40 minut z niewielkim hakiem mija nie wiadomo kiedy. (4,5)

cechy powodują, że nie docenia się w pełni takiego wydawnictwa i rzadko daje się mu porwać. Także taki album jak "Phases Of Time" słucha się przez pewien czas z satysfakcją, ale z czasem zapomina się o nim, wracając do konkretnych krążków i zespołów. (3,7) \m/\m/

Wojciech Chamryk

King Kobra - Sweden Rock Live 2018 Metalville

Kikis A. Apostolou - Phases Of Time 2018 Self-Releases

Kikis A. Apostolou to cypryjski gitarzysta, który znany jest z współpracy z zespołami Arrayan Path, Armagedon Eev.16:16 i Chainsheart. W tym roku postanowił wydać swój solowy album. Odpowiada on praktycznie za wszystkie gitary, jednak nagrywał też niektóre partie basu i klawiszy. Jeśli chodzi o te ostatnie wspomagali go jeszcze Bob Katsionis i Angelos Doukas. Natomiast sporą część partii basu nagrał Christos Agathokleous. Nie znalazłem informacji na temat kto nagrywał perkusję, dlatego wnioskuję, że sample perkusji zaprogramował sam Apostolou. Mimo, że "Phases Of Time" to solowy album gitarzysty to nie wszystkie kompozycje są instrumentalne. Spora część posiada również śpiewane partie. Przy tych okazjach wspomagali go m.in. Andreas Papamichalopoulos, Nicholas Leptos, Tania Kikidi, Pavlos Gregoras i Jimmy Mavromatis. Do niedawna takim projektom zarzucano egoizm głównych bohaterów i ich nadmierną ekscytację własnymi umiejętnościami. Teraz regułą jest, że takie albumy zawierają "grę zespołową", radość ze wspólnego grania, gdzie muzyka jest do słuchania, a nie do słuchania popisów solowych gitarzysty. Nie inaczej jest z "Phases Of Time". Kikis bardzo mocna naciska aby muzyka była dla odbiorcy, a nie dźwiękowym podręcznikiem dla zafiksowanych adeptów gitarowego rzemiosła. Oczywiście nie zapomniał wykorzystać całego arsenału swojego warsztatu, jednak wykonane to zostało w sposób subtelny, bez nadęcia i nadmiernego wyeksponowania muzycznego ego. Muzyczna podstawa - jak to w takich wypadkach bywa - to melodyjny hard'n' heavy z wieloma wpływami, począwszy od neoklasyki po przez melodyjny power metal aż do progresywnego metalu. Każdy utwór to w zasadzie inna interpretacja mikstury wspomnianych składowych, co daje różnorodny melodyjny heavy metal, która zadowala zwyczajnych, jak i tych z wysmakowanym gustem słuchaczy. Wszystko przygotowane jest i zagrane z dużą kulturą oraz z dbałością o każdy szczegół muzyczno - wykonawczy. Jest jednak druga twarz takiego projektu. Bowiem czego by nie zrobili muzycy, to od razu wyczuwa się, że jest to solowa produkcja gitarzysty. To jest jak znamię, którego nie da się usunąć, to jak wspólna wyczuwalna a niewidoczna cecha. A może działają złe stereotypy i uprzedzenia... Niestety te

Kolejna supergrupa z czasów świetności amerykańskiego hard'n'heavy jest znowu aktywna. King Kobra nie żerują przy tym tylko na przeszłości, bo od powrotu zdążyli wydać już dwa albumy z nową muzyką, teraz zaś podsuwają swym fanom równie łakomy kąsek, pierwszą oficjalną koncertówkę. Trafił na nią występ grupy z festiwalu Sweden Rock przed dwoma laty, łącznie 13 utworów. Fajnie, że to pełny set - festiwalowy, więc krótszy niż zazwyczaj - ale przekrojowy, obejmujący numery zarówno z klasycznych LP's "Ready To Strike" (1985) i "Thrill Of A Lifetime" (1986), powrotnych płyt, a do tego z obowiązkowymi solówkami. Zaczyna się jednak nienadzwyczajnie, bo Paul Shortino, wtedy już 63-latek, w dwóch pierwszych utworach nie brzmi najlepiej, tak jakby dopiero się rozgrzewał, przez co tytułowy utwór z debiutu i "Tear Down The Walls" sporo tracą. Potem jest już jednak tylko lepiej, szczególnie w "Knock 'Em Dead", mocarnym "Hunger" i "Raise Your Hands To Rock". Są też niespodzianki, bo basista Johnny Rod po swym solo zaczyna grać "Wild Child" W.A.S.P., w którym to zespole też występował, Carmine Appice też ma swoje pięć minut za bębnami, a dokładnie 2'39. Średnio wypadają za to covery, bo "Highway Star" Deep Purple okrojone do dwóch minut to bardziej wygłup niż konkretne wykonanie tego klasyka, zaś "Heaven And Hell" Black Sabbath to właściwie tylko Shortino, okazjonalna gitara i chór fanów - jako hołd dla Ronniego Jamesa Dio było to wtedy na pewno na miejscu, ale słuchany po raz kolejny nieco nuży, mimo tego, że trwa niecałe cztery minuty. Całość jednak na solidne: (4). Wojciech Chamryk

King Company - Queen Of Hearts

"Queen Of Hearts". To ponoć płyta dla fanów Whitesnake, Magnum, Zeno i Deep Purple, ale to nie do końca prawda, bo klasycznego, purpurowego rocka tu nie uświadczymy, do grupy Davida Coverdale'a też King Company daleko: nie tylko w tej pierwszej, bardziej bluesowej odsłonie, ale i z tego komercyjnego, naznaczonego wielkimi sukcesami, okresu. Magnum owszem, jest tu trochę rozmachu znanego z ich płyty, sporo klawiszowych aranżacji, a i przebojowość pierwszej, najlepszej płyty Zeno Rotha też jest słyszalna. Szkoda tylko, że "Queen Of Hearts" jest nierówna, bo obok tak świetnych numerów jak siarczysty tytułowy opener z wyśmienitym śpiewem, nowego w składzie, Leonarda F. Guillana, orientalizujący "Under The Spell", "Learn To Fly" z dynamicznymi organami, mroczny "Berlin" czy patetyczny "Living The Dream" mamy tu też koszmarki w rodzaju wysilonego na popową modłę "Stars", a i wypełniacze ("Never Say Goodbye") też się niestety trafiają. Gdyby nie one dałbym pewnie więcej niż: (3,5). Wojciech Chamryk

Last Pharaoh - The Mantle Of Spiders 2018 Pure Steel

Last Pharaoh to młoda, bo istniejąca zaledwie dwa lata formacja pochodząca ze stanu Nowy Jork. Omawiany album to ich pierwsze wydawnictwo. Od strony muzycznej grupa próbuje grać heavy metal z elementami speed oraz glam rocka lat 80-tych (wpływy słyszalne np. w utworze "The Headless Horseman"). Niby wszystko fajnie, ale... No właśnie "ale". Pierwsze to produkcja. Album brzmi sucho, nieco garażowo, co oczywiście w niektórych przypadkach może być zaletą, tu jednak owe brzmienie muzyce uroku nie dodaje. Wręcz przeciwnie. "The Mantle Of Spiders" momentami bardziej brzmi jak dobrze wyprodukowane demo niż pełne wydawnictwo. Kolejna sprawa to same kompozycje. Odnoszę wrażenie, że niektóre z nich przypominają bardzie jakieś szkice niż dopracowane utwory. Ale żeby nie było, że tylko się czepiam to muszę stwierdzić, że album ten niewątpliwie posiada kilka jasnych punktów. Na pewno są nimi solówki grane przez Rona Totha. Gitarzysta ten to postać niezwykle utalentowana. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że metalowy świat jeszcze o nim usłyszy. Pochwała należy się też wokaliście Tommy'emy Kyngowi Santangelo. Jest on obdarzony bardzo ciekawą barwą momentami przypominającą Bruce'a Dickinsona. Mimo wszystko słuchając "The Mantle Of Spiders" mam nieodparte wrażenie, iż grupa ta nieco się pośpieszyła z wydaniem omawianego debiutu. (3)

2018 Frontiers

Wytwórnia Frontiers ma szczęśliwą rękę do różnych projektów w gwiazdorskiej obsadzie i King Company jest kolejnym z nich. Ta supergrupa skupia więc muzyków znanych choćby z Children Of Bodom, Thunderstone, Kotipelto, dwa lata temu zadebiutowała albumem "One For The Road", a teraz poszerzyła swą dyskografię o świeżutki

Bartłomiej Kuczak Leather - II 2018 Pure Steel

Dziwna sprawa z tą Leather Leone. Przez lata w ogóle nie było wiadomo czym się zajmuje i czy kiedykolwiek wróci do śpiewania. Tymczasem nie dość, że niemal z zaskoczenia w 2012 roku nagrała wokale w Sledge Leather, a rok

później powróciła do Chastain i nagrała z nim dwie płyty, to jeszcze... postanowiła wrócić do solowej działalności. Jak wracać, to z klasą i pełną parą! Niejeden muzyk mógłby brać z niej przykład. Warto wspomnieć, że poprzednio powstanie solowej płyty Leather zbiegło się z z czasem nagrywania ostatniej płyty Chastain przed jej odejściem. Tym razem nagranie solowej płyty to po prostu chęć ekspresji własnych pomysłów, dodatkowo podsycona przez Rodrigo Scelzę i muzyków, którzy zostali wykonawcami jej projektu. Słuchając "dwójki" trudno nie mieć wrażenia, że jest to w pewnej mierze kontynuacja "Shock Waves". Mam wrażenie, że gdyby Leather wróciła powiedzmy w roku 2000, jej muzyka brzmiałaby zupełnie inaczej. To dziś muzyczny rynek sprzyja powrotom klasycznych zespołów i legendarnym muzykom przynoszącym brzmienia rodem ze swoich muzycznych korzeni. To pewnie częściowo dlatego solowa Leather brzmi tak bardzo klasycznie. Sęk w tym, że sama wokalista odcina się od tych skojarzeń mówiąc, że pierwsza solowa płyta była w "innym życiu". Nie sposób jednak nie zauważyć pewnych podobieństw, takich jak narracyjne prowadzenie linii wokalnych czy mnogość riffów w rodzaju "amerykańskiego power metalu". Sama Leather nie straciła typowej dla siebie drapieżności czy agresji wokalnej, co chętnie pokazuje tworząc eksponujące to linie wokalne. Płyta jest szybka, surowa i drapieżna. Jedyna wolniejszy utwór - "Anabelle" to mocna quasi ballada tak charakterystyczny dla amerykańskiego metalu przełomu lat 80. i 90. Mam wrażenie, że powrót Leather przypomina nieco powrót Mike'a Howe'a do Metal Church. Oboje wyszli ze świata metalu w pewnym momencie, zniknęli... a kiedy powrócili, okazało się, że to wprost niemożliwe, że tak długo ich nie było, Wrócili do tego samego momentu, w którym wyszli, w tak samo świetnej formie. Dobrze, że wrócili w takim momencie. Mam nadzieję, że już w nim zostaną. (4,5) Strati

Lizzy Borden - My Midnight Things 2018 Metal Blade

Amerykańscy heavy/glam metalowcy po jedenastu latach przerwy postanowili przypomnieć światu o sobie swoim siódmym krążkiem pt. "My Midnight Things". Album ten zabiera nas w podróż czasową oraz geograficzną. Już pierwsze dźwięki zaczynającego płytę utworu tytułowego przenoszą nas do Ameryki lat 80-tych. Mimo, że Lizzy i jego ekipa nawet w tamtych czasach jakiejś bardzo oszałamiającej kariery nie zrobili (być może jednym z powodów jest fakt, że ich muzyka była dużo

RECENZJE

151


bliższa heavy metalowi niż w przypadku topowych kapel), to jednak pewną grupę fanów zdobyli. "My Midnight Things" jest rzeczą nie pozbawioną mocy i nawet pewnego gatunkowego ciężaru. Zawiera także kilka utworów, które trzy dekady temu z powodzeniem mogłyby walczyć na listach przebojów. Pierwszym takowym jest "Long May They Hunt Us" z melodyjnym i zapadającym w pamięć refrenem. Myślę, że nawet dziś przy odpowiednim marketingu dałoby się to wypromować na przebój i to nie tylko w "rockowych" radiostacjach. Kolejny kawałek, o którym warto wspomnieć to "A Stranger To Love" z najbardziej glamowymi klawiszami, jakie w ogóle można sobie wyobrazić. Na tego typu wydawnictwie nie mogło oczywiście zabraknąć ballad. Pierwszą z nich jest "Run Away With Me", będąca typową rockową balladką stylizowaną na lata 80-te. Druga to balladowa wersja utworu tytułowego, robiąca nawet nieco lepsze wrażenie niż wersja oryginalna. Cóż można powiedzieć o brzmieniu? Za miksy odpowiada Greg Fidelman, który współpracował min. z Metallicą, Black Sabbath, Adele oraz U2. Masteringiem natomiast zajął się Tom Baker w przeszłości współpracujący min. z ŚP Davidem Bowie. Niech te nazwiska posłużą za rekomendacje i będą jasną informacją, że nie może być tu mowy o żadnych niedociągnięciach i amatorszczyźnie. "My Midnight Things" polecam szczególnie tym, co mają sentyment do tej popularniejszej (pasowałoby tu słowo "komercyjnej", ale nienawidzę go używać w kontekście muzyki) wersji metalu lat 80-tych, tym, którzy notorycznie oglądają VH1 itp. Ten album powinien się spodobać, zarówno tym zasłuchanym w Bon Jovi czy inną Cinderellę, jak i fanom Twisted Sister i Quiet Riot. (4,5)

epic/doom metalu. (5,5) Wojciech Chamryk

Lucifer - Lucifer II 2018 Century Media

Lordi - Sexorcism 2018 AFM

Lordi przestali dla mnie istnieć ładnych kilka lat temu, kiedy to okazało się, że "grają" koncerty z playbacku - jak widać udział w Konkursie Piosenki Eurowizji w ich przypadku nie poszedł na marne i niejako naturalnie dołączyli do grona innych "gwiazd" tej imprezy, będących zwykle na bakier ze śpiewaniem/graniem na żywo. Podszedłem więc do najnowszego albumu Mr. Lordi i jego horrorowej czeredki na zupełnym luzie, bez żadnych większych oczekiwań, ale okazało się, że choć na żywo może i są kaszaniarzami, to w wydaniu płytowym mają jeszcze coś do zaoferowania. Brzmią nawet mocniej i mroczniej niż kiedyś, a ich przebojowe utwory jeszcze zyskały na drapieżności, bez uszczerbku dla zwyczajowego już patosu i bombastycznego zadęcia. Inna sprawa czy będą w stanie zagrać na żywo "Sexorcism", "Romeo Ate Juliet", "Polterchrist", czy "Rimskin Assassin", ale można posłuchać tej płyty, tak dla czystej rozrywki. (3,5) Wojciech Chamryk

Bartłomiej Kuczak

Johanna Sadonis to szczęściara i pechowiec w jednym. Założony z Linnéą Olsson The Oath nagrał bowiem świetną płytę i rozpadł się szybko, a swoista kontynuacja tego projektu Lucifer w pierwszym składzie z Gary'm Jenningsem (Cathedral, Acid Reign) też nie przetrwała długo, również pozostawiając po sobie tylko jeden, całkiem udany album. Było jednak tylko kwestią czasu, że ta świetna wokalistka będzie kontynuować granie pod tym szyldem, zwłaszcza gdyż zwerbowała do składu samego Nicke Andersson, znanego choćby z Entombed czy The Hellacopters. Tu ogranicza się co prawda do grania na perkusji, ale w czasie sesji nagraniowej "Lucifer II" sięgał też po gitarę, oczywiście komponował, no i wyprodukował tę płytę. I tak jak "Lucifer I" był jednak dość jednowymiarowy, to jego następca jawi się jako dzieło znacznie bardziej urozmaicone i dopracowane. Heavy rock czy wczesny doom metal - owszem, wciąż są tu słyszalne, ale na dwójce mamy znacznie więcej smaczków, nieoczywistych rozwiązań i psychodelicznych odlotów. Cieszą choćby te nawiązania do białego bluesa w "Dancing With Mr. D.", mało oczywistym coverze The Rolling Stones czy " Aton", "Reaper On Your Heels" uraduje fanów obskurnego, garażowego doom metalu, a opener "California Son" bardziej przebojowego, oldschoolowego rocka, takiego heavy rock'n'rolla pełną gębą, tak gdzieś z 1972. "Lucifer II" mieści się więc gdzieś pomiędzy Coven, Stone The Crows, Blues Pills a Jex Thoth, brzmiąc atrakcyjnie i ciekawie w każdej z dziewięciu odsłon. (4,5)

Lords Of Black - Icons Of The New Days

Wojciech Chamryk

2018 Frontiers

Lord Vigo - Six Must Die 2018 No Remorse

Ależ to niemieckie trio nabrało rozmachu! Jeszcze niedawno cieszyli się z regularnego wydania debiutanckiego demo "Under Carpathian Sun", po podpisaniu kontraktu z No Remorse Records szybko dorzucili do niego kolejną płytę "Blackborne Souls", a tu proszę, minęło niecałe półtora roku i jest już kolejna. I co istotne "Six Must Die" trzyma poziom poprzednich wydwnictw grupy, a epicki doom metal Lord Vigo wydaje się jeszcze ciekawszy. Nie wiem czy to zasługa okrzepnięcia stylu grupy, czy też może raczej wzięcia na warsztat mrocznej historii ze słynnego horroru "Mgła" Johna Carpentera, ale "Six Must Die" słucha się wybornie. Poszczególne utwory są przy tym krótsze niż na poprzednich wydawnictwach, poza 13-minutowym utworem tytułowym, ale i tak dzieje się w nich wiele, tak jak w singlowym - powstał do niego teledysk - "Doom Shall Rise", szybszym "I Am The Prophecy", mroczym "ThalMun-Rar" czy proto-doomowym, surowym i intensywnym "Evil In Disguise". Jeśli ktoś zlekceważył wcześniejsze płyty Lord Vigo, to o podobnym potraktowaniu "Six Must Die" nie ma już mowy, bo to jazda obowiązkowa dla fanów

152

RECENZJE

Ronnie Romero ma swoje przysłowiowe pięć minut. Zwerbowanie go do reaktywowanego Rainbow było chyba jedną z najlepszych decyzji Ritchiego Blackmore'a w ostatnich latach, a wokalista nie tylko stał się najjaśniejszym punktem tego składu, ale też wypromował swój dawny zespół, bo już kilka miesięcy po aliansie z legendą gitary miał w kieszeni kontrakt na drugą płytę Lords Of Black. Teraz ukazała się kolejna i "Icons Of The New Days" to kawał świetnego metalu. O głosie Romero nie ma się co rozpisywać, bo Chilijczyk ma w gardle prawdziwy skarb, będąc wokalistą klasy Dio, Coverdale'a czy Gillana, ale muzycznie też jest tu naprawdę zacnie. Surowe, zwykle szybkie utwory, z riffową nawałnicą i kaskadami solówek Tony'ego Hernando, solidna sekcja, sporo chwytliwych refrenów, momenty bardziej symfoniczne, chociaż bez jakiejś przesady, z wyczuciem dozowana nowoczesna elektronika, subtelna ballada z fortepianem w roli głównej, epicki kolos "All I Have Left" na finał tej płyty nie można przegapić. (5,5) za wersję podstawową, bo tej poszerzonej o covery Queen, Anthrax, Bruce'a Dickinsona, Journey i dwa utwory autorskie nie słyszałem. Wojciech Chamryk

Lyzzard - Savage 2017 Fighter

Lyzzard to młody zespół pochodzący z Portugalii. Omawiana płyta zatytułowana "Savage" to ich debiutanckie wydawnictwo. Muzykę Portugalczyków można określić jako klasyczny heavy metal nawiązujący do różnych formuł tego grania. Jest tu coś z Ameryki (skojarzenia z Riot przewijają się przez cały album), sporo odniesień do NWOBHM (maidenowe solówki), niemieckiego heavy ("Heavier Than Life" brzmi jakby żywcem był wyjęty z repertuaru Tyran' Pace), a także szeroko pojętego hard rocka (początek "Nightwatcher zdaje się być bardzo mocno inspirowany AC/DC i ich "Thunderstruck"). Czyli wydawałoby się, że wszystko jest pięknie. Jest sporo melodii energii i żywiołowości. Jednak wbrew pozorom czegoś tu brakuje a wady "Savage" są aż nadto słyszalne. Na pewno jest nią totalna wtórność. Do

wspomnianych wzorców Lyzzard nie daje nic od siebie. Nie wymagam oczywiście by ktoś na siłę odkrywał na nowo przysłowiową Amerykę, ale ta Ameryka jest duża i zawsze można spenetrować jej rzadko uczęszczane połacie. A nawet na te często uczęszczane można spojrzeć w nieco inny niż dotychczas sposób. Druga sprawa to wokal. Tiago Azevedo co prawda dysponuje ciekawą barwą, jednak zdradza pewne braki techniczne. Jego głównym grzechem w tej materii, jest fakt, że często próbuje śpiewać wyżej niż mu jego warunki na to pozwalają. Potencjał na pewno ma, ale nad głosem musi jeszcze trochę popracować. Żeby nie było, że się za bardzo czepiam, to muszę przyznać, że "Savage" zawiera kilka bardziej wyróżniających się utworów. Na pewno jest to "Yakuza" z dość ciekawym riffem oraz metalowy hymn pod tytułem "Metalzone". Swoistą perełką jest również cover niezbyt delikatnie mówiąc związanego z heavy metalem wokalisty Michaela Sombello. Chłopaki (i jedna dziewczyna) wzięli na warsztat jego słynny przebój "Maniac" i chwała im za to, że nawet w takim kawałku potrafili najpierw znaleźć, a potem wykrzesać z niego heavy metalowy potencjał. (3,5) Bartłomiej Kuczak

Mad Max - 35 2018 Steamhammer/SPV

Już jakiś czas temu zastanawiałem się jak Mad Max naliczają lata swego muzycznego stażu, ale OK, "35" nie jest jubileuszowym wydawnictwem jak "Thunder, Storm And Passion" z roku 2015, więc nie ma to w sumie większego znaczenia. Jeśli ktoś kiedykolwiek słyszał zespół Jürgena Brefortha i Michaela Vossa, to zawartości "35" nie ma mu co opisywać, bo bez względu na to, czy poznał ich jeszcze w latach 80. czy stosunkowo niedawno, to muzyka tego niemieckiego zespołu nie ulega zmianom. Innym wspomnę, że Mad Max to rasowy hard'n'heavy - kiedyś, kiedy jeszcze nikomu nawet nie śniły się obecne muzyczne ekstrema, mówiliśmy na to po prostu metal. Zawartości "35" wcale przy tym nie jest daleko do klasycznych płyt formacji "Rollin`Thunder", "Stormchild" oraz "Night Of Passion" z lat 1984-87, tak jakby zespół niezbyt zwracał uwagę na obecne trendy. Mnóstwo tu więc kapitalnych, chwytliwych, ale i całkiem mocnych utworów, z których na szczególne wyróżnienie zasługują "D.A.M.N." (Voss z upływem lat brzmi coraz agresywniej, drapieżniej), jak na Mad Max naprawdę mocarny "Snowdance" czy równie siarczysty "Goodbye To You", w którym zespół chyba najpełniej wraca do korzeni melodyjnego heavy. Nie brakuje też na "35" numerów ciut lżejszych, jak singlowy i w dobrym stylu przebojowy, kojarzący się z Foreigner "Beat Of The Heart", typowy dla ósmej dekady XX wieku utwór tytułowy czy "Paris Is Burning", cover Dokken:, szybki, ostry i równie drapieżnie zaśpiewany numer. Są też niestety i słabsze: typowy wypełniacz "Already Gone" i rozwleczony ponad miarę knot nad knoty "False Freedom", dla którego nawet druga pozycja na stronie B 12" EP-


ki byłaby nadmiernym zaszczytem. Dlatego tylko (4), ale solidne, bez żadnego naciągania. Wojciech Chamryk

Magick Touch - Blades, Chains, Whips & Fire

ra, który nie tylko śpiewa jak w stylu skrzyżowania Geoffa Tate'a z Kiske, ale też dobiera odpowiednie linie wokalne. Zwłaszcza wplecione w nie chórkiokrzyki tworzą oldschoolowy klimat. Tego rodzaju patent znany choćby właśnie z Warlock, w świecie heavy metalu wyszedł z mody sto lat temu i w zasadzie powraca niemal wyłącznie w takich "retro metalowych"grupach. Choć stylistyka Manacle nie jest nowa (czy o tym już wspomniałam?), płyty słucha się jak czegoś bardzo świeżego. Bardzo trudno jest dziś odtworzyć ten niespokojny klimat jaki towarzyszył zespołom w chwili formowania się tego, co dziś znamy jako heavy metal. Manacle jest na bardzo dobrej drodze. (4,5) Strati

2018 Edged Circle

Norweskie trio szybko uwinęło się z nagraniem następcy świetnego debiutu "Electrick Sorcery". Album "Blades, Chains, Whips & Fire" jest równie udany, a przy tym też klasyczny w każdym calu - muzycznie śmiało można by datować te utwory na rok 1978, a nie 2018. Do słyszalnych już wcześniej inspiracji Thin Lizzy czy Deep Purple zespół dorzucił kolejne, czerpiąc tym razem od tuzów sceny amerykańskiej lat 70. Mamy więc sporo szlachetnych melodii spod znaku Boston czy Styx, wiele tu też zadziorności Van Halen z czasów debiutanckiego albumu, a wszystko to układa się w bardzo interesującą całość. Utwory są w większości krótkie, zwarte i nie ma w nich żadnych zbędnych dźwięków - esencja hard 'n' heavy i tyle. Chłopaki zaszaleli jednak w kończącym płytę utworze tytułowym, bo to ponad sześć minut urozmaiconego, momentami nawet progresywnego grania o orientalnym posmaku i dowód rozwoju grupy, bo czegoś takiego jeszcze nie stworzyła. Jeśli więc ktoś lubi klasyczne granie, a The Night Flight Orchestra też przypadła mu do gustu, to śmiało może sięgnąć również po płyty Magick Touch. (5) Wojciech Chamryk

Manacle - No Fear to Perserve... 2018 No Remorse

Demówkowy debiut Torontończyków został wydany na kasecie i nosił wiele mówiący tytuł "Rehearsal Tape". Niby nic dziwnego, gdyby nie to, że grupa wydawała go ledwie kilka lat temu. To tylko części stylizacji na złote czasy kolebki heavy metalu. Kapela robi sobie zdjęcia Polaroidem, ubiera się jak na klasycznych metalowców przystało, a co najważniejsze - brzmi tak, że dałabym sobie rękę uciąć, że "No Fear to Perserve..." powstał 30 lat temu. I, co ciekawe, nie mówię tutaj o bezrefleksyjnym brzmieniu spod szafy - długograja "No Fear to Perserve..." słucha się z dużą przyjemnością. Samo brzmienie przywołuje na myśl pierwsze płyty Running Wild (zwłaszcza brzmienie werbla), jest surowe, ale jednocześnie analogowo miękkie i przestrzenne. Po drugie brzmieniu wtórują kompozycje kojarzące się z to kawałkami Omen, to Exciter, to Warlock (tak, płyta jest zróżnicowana). Po trzecie, za wehikuł czasu robi sam wokalista Kevin Perei-

nie jest tu jedynie przyjemnym tłem. W "The Flaming Rage of God" ciekawostką są efekty dźwiękowe charakterystyczne dla power metalu. Znów nie można też przejść obojętnie wobec zniewalających wokali. Całość zamyka "Set Me Free", będące kumulacją gromadzących się przez poprzednie dziesięć kawałków emocji i znakomitym zwieńczeniem dzieła. Mark Jansen i jego ekipa jak zwykle nie zawiedli - MaYaN serwuje nam świetny, zróżnicowany stylistycznie i dopracowany w każdym calu album. Połączenie orkiestry z ostrym brzmieniem jest spójne, jedno znakomicie dopełnia drugie. Wokalistki obdarzone prześlicznym sopranem zachwycają ucho, a faceci zaskakują siłą swojego głosu. Każdy utwór z osobna jest perfekcyjnie przyrządzonym daniem, a całość niezapomnianą muzyczną ucztą. Oby tak dalej! (6) Marek Teler

MaYaN - Dhyana 2018 Nuclear Blast

MaYaN to założony w 2010r. i funkcjonujący początkowo jako projekt zespół gitarzysty Epiki Marka Jansena i byłego klawiszowca After Forever Jacka Driessena, grający symfoniczny death metal. Obecnie grupa liczy aż dziesięciu artystów i każdy z nich złożył się na sukces nowego krążka kapeli "Dhyana", który ukazał się 21 września 2018r. nakładem wytwórni Nuclear Blast. Na płycie możemy usłyszeć jedenaście utworów, a promują go takie kawałki jak "The Rhythm of Freedom", "Saints Don't Die" i "Dhyana". Album otwiera podniosły utwór "The Rhythm of Freedom" w swej stylistyce przywodzący na myśl twórczość Epiki, lecz w jeszcze ostrzejszym wydaniu. Mamy tu zatem ostry siarczysty growl, mocne gitary i solidną perkusyjną nawalankę. "Tornado of Thoughts (I Don't Think Therefore I Am)" zaskakuje warstwą melodyczną, łączącą instrumenty symfoniczne z gitarowymi riffami i solidną pracą perkusji. W końcu obok porządnych męskich ryków możemy też usłyszeć piękny kobiecy wokal. Fascynujący jest kawałek "Saints Don't Die" - zaczyna się magicznie i stopniowo zamienia w koszmar. Oczywiście pod względem diabolicznej stylistyki, a nie brzmienia, które jest wprost znakomite. Mamy tu przemyślane przemieszanie kobiecego wokalu z męskim growlem, przywodzące na myśl znane z Epiki muzyczne dialogi Simone i Marka. Perełką na płycie jest "Dhyana", wzruszająca akustyczna ballada z operowym wokalem w klimacie Orientu. "Rebirth from Despair" to jeden z najlepszych kawałków z albumu. Podniosłe chóry, ostry growl, pełen emocji sopran w refrenie i instrumenty będące zasługą Orkiestry Filharmonii Praskiej… Mamy tu dosłownie wszystko, co najbardziej podoba się w MaYaN. W "The Power Process" uwagę przykuwa monumentalny chór i spektakularne gitarowe solo, w "The Ilusory Self" operowa partia wokalna w języku łacińskim (co za głos!) i nieziemskie growle, a w nagranym po włosku "Satori" idealne harmonizowanie orkiestry z eterycznym wokalem Laury Macri. "Maya (The Veil of Delusion)" to już prawie w całości męska robota - mamy tu wojnę okrzyków i growli między wokalistami, a kobiece sopranowe brzmie-

Medusa's Gaze - Rise Of The Gorgon 2017 Self-Released

Gorgony w żadnym razie nie są najsympatyczniejszymi postaciami z greckiej mitologii, ale dzięki temu zaistniały też w heavy metalu. Jednak jak Angel Witch ("Gorgon") poradzili sobie z nimi po mistrzowsku, to Australijczycy z Medusa's Gaze na "Rise Of The Gorgon" polegli na całej linii. Proponują bowiem na swym debiutanckim albumie niestrawną dla mnie mieszaninę metalu progresywnego, metalcore, grunge, metalu ekstremalnego i licho wie czego jeszcze. Założenia może i słuszne, ale co innego wrzucić na płytę bez ładu i składu ileś patentów, co innego zaś połączyć je w spójną, interesującą dla słuchacza całość. Prawie godzina muzyki, dziewięć utworów i praktycznie w każdym zonk... Szkoda tym większa, że pomysły i umiejętności są, ale nie przełożyły się na jakość poszczególnych kompozycji, może poza balladą "Veneer Reality", a już nagminne stosowanie patentu growl/skrzek plus czysty, typowo metalcore'owy śpiew tym bardziej rozkładają na łopatki taki "Taken From Life" czy utwór tytułowy - tym bardziej, że operujący nim drugi wokalista do mistrzów swego fachu nie należy. Słychać też, że chłopaki musieli terminować wcześniej w ostrzejszych kapelach, bo blackowe patenty mają opanowane całkiem nieźle ("Eternal Rage"), ale jedyne co pewnie zapamiętam z tej płyty to kilka niezłych solówek i poczucie, że para poszła w gwizdek. Może uda się następnym razem, teraz: (2). Wojciech Chamryk Michael Romeo - War Of The Worlds, Pt.1 2018 Music Theories Recordings/Mascot

Album "Underworld" Symphony X ukazał się przed trzema laty, więc najwidoczniej przyszła pora na solowe wydawnictwa muzyków tej grupy. Jako pierwszy uaktywnił się więc basista Mike LePond, firmujący "Pawn And Prophecy", a wkrótce w jego ślady ruszył gitarzysta Michael Romeo. Aż dziwne, że to dopiero druga solowa płyta w jego dorobku, a jeszcze bardziej

zadziwiający jest fakt, że poprzednia, "The Dark Chapter", ukazał się w roku 1995! Tym razem jednak Romeo już deklaruje, że kolejny materiał jest już praktycznie gotowy, tak więc druga część "War Of The Worlds", opowieści zainspirowanej słynną książka H.G. Wellsa, nie ukaże się za 20 lat, a zdecydowanie szybciej. To bardzo dobra informacja, bo ten wybitny, chociaż w sumie niezbyt doceniany poza metalowym światkiem, gitarzysta na nowej solowej płycie nie odchodzi zbyt daleko od stylu macierzystego zespołu, prezentując urozmaicony power metal o symfonicznym rozmachu, ale sporo tuż też charakterystycznych cech jego indywidualnego, rozpoznawalnego już i w pełni wykształconego stylu. Poszczególne utwory łączą się więc ze sobą w efektowną, perfekcyjnie zaaranżowaną opowieść, wirtuozowskie solówki walczą o palmę pierwszeństwa z partiami rytmicznymi, a wszystko to oplecione jest orkiestrową warstwą, uwzględniającą też zarówno mroczną elektronikę ("Fucking Robots"), jak i subtelne, balladowe ("Believe") czy orientalno/bliskowschodnie klimaty ("Djinn"). Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że Romeo najpełniej wyraża się w tych niesamowicie błyskotliwych, ostrych i bardzo dynamicznych utworach, jak szaleńczy opener "Fear The Unknown" czy nieco tylko wolniejszy "Black". Warto też podkreślić, że "War Of The Worlds, Pt.1" ma też drugiego bohatera, to jest wokalistę Ricka Castellano - aż dziwne, że ktoś obdarzony takim głosem był dotąd szerzej nieznany. (5) Wojciech Chamryk

Midnight Force - Dunsinane 2018 Pure Steel

Midnight Force to kolejny młody brytyjski zespół heavy metalowy. Pochodzą ze Szkocji. Cóż, kraina ta kojarzy się powszechnie z górami, ruinami zamków, potworem z Loch Ness i facetami noszącymi spódniczki (których nikt przez to nie posądza o jakieś dziwne skłonności). Jeśli zaś chodzi o czysto metalowe poletko, to ostatnio Szkocja kojarzy mi głównie się z tworami typu Alestorm, Rumahoy i podobnymi dziwadłami, więc do tej płyty podszedłem z pewną rezerwą. Jak się okazało moje obawy odnośnie stylistyki okazały się zupełnie niesłuszne. Zespół prezentuje muzykę, w której przeplatają się wpływy heavy metalu (ale takiego bardzo oldschoolowego, wręcz archaicznego) z motywami hardrocka. Da się tutaj dostrzec ewidentne echa Diamond Head. Pierwsze, co w tej płycie razi to produkcja. Album brzmi sucho, sprawia wrażenie niedopracowanego, nagrywanego w amatorskich warunkach na kiepskim sprzęcie. Jestem w stanie zrozumieć, że

RECENZJE

153


pewne efekty mogą być zamierzone, ale chyba nie wszystko wyszło chłopakom tak, jak to zaplanowali. Gdyby to było demo, pewnie bym się nie czepiał. Tyle o brzmieniu. Co do samych kompozycji to w większości przypadków trzymają całkiem przyzwoity poziom (wyjątkiem może być tu jedynie "The Scarlet Citadel", która przypomina bardziej jakiś szkic niż gotowy utwór). Moimi zdecydowanymi faworytami są dynamiczny "Down With The King" (naprawdę fantastyczny refren), "Witchfinder" oraz najdłuższy na płycie rozbudowany utwór tytułowy, choć w tym wypadku zdecydowanie bliżej do hard rocka niż heavy metalu. Mogę powiedzieć, że w zespole na pewno drzemie pewien potencjał. Midnight Force to taki nieoszlifowany diament. Jeśli przy okazji kolejnych płyt popracują nieco nad brzmieniem, może być ciekawie. (3,5) Bartłomiej Kuczak

Millennial Reign - The Great Divide 2018 Ulterium

Millennial Reign to amerykański zespół założony przez gitarzystę Dave'a Harvey'a w 2010 roku. Dwa lata później w 2012r. wydali własnym sumptem duży debiut "Millennial Reign". Pierwszym ich oficjalnym wydawnictwem był krążek "Carry The Fire" z 2015 roku wydany przez Ulterium Records. Na kolejną płytę czekaliśmy do tego roku, a jest nią właśnie omawiana "The Great Divide". Millennial Reign należy do zespołów grających melodyjny power metal ale ten ambitniejszy, w prostej linii wynikający z dokonań ich rodaków, Kamelot. Słyszalne są też europejskie wpływy w stylu fińskiego Stratovarius. Nie brakuje symfonicznych wtrętów, czy też progresywnych naleciałości. Zaskakujące jest to, że odnajduję w tym wypadku inspiracje Queensryche. Są one nie za częste ale wyraźne. Kompozycje są dość długie, klimatyczne, pełne dysonansów, różnorodne, złożone, wielowątkowe, choć bez specjalnych zawiłości. Ogólnie instrumentaliści dbają aby ich muzyka trafiała do każdego. Związane jest to nie tylko z budową utworów ale przede wszystkim z bogactwem melodii oraz całkiem niezłym z dość emocjonalnym śpiewem wokalisty. Sposób w jaki podeszli do tego muzycy Millennial Reign w pewnym stopniu kojarzy mi się z strukturą kawałków z albumu "Images And Words" Dream Theater. Przy pierwszych odsłuchach miałem wrażenie, że utwory są bardzo skondensowane, co dawało przekonanie o ich jednowymiarowości. Jednak z biegiem czasu oraz wraz z kolejnymi odsłuchami albumu, to wrażenie zupełnie zanikło. Niemniej pod względem muzycznym cała płyta jest wyrównana, choć tytułowy "The Great Divide" nie znacznie się wyróżnia i pewnie chodzi o wyjątkowo łatwo wpadająca w ucho melodię. Pod względem wykonawczym jest bardzo dobrze, jak to w tych wypadkach bywa. Choć partie gitary są dla mnie lepsze w odróżnieniu do poprzedniego krążka. Co do brzmienia też nie ma większych zastrzeżeń. Czasami słabo dobrana jest barwa klawiszy, ale to niuanse, które mogą drażnić pedantów ale na ogól nie

154

RECENZJE

dają powodów do dyskomfortu. Dla melodyjnego ambitnego power metalu to nie najlepsze czasy i "The Great Divide" jawi się jako dobra pozycja, choć do czołówki gatunku nie ma szans doszlusować. (4) \m/\m/

Mistheria - Gemini 2018 Rockshots

Za pseudonimem Mistheria kryje się niejaki Giuseppe Iampieri. Giuseppe tuła się po scenie od schyłku zeszłego wieku i miał okazje współpracować z kilkoma innymi muzykami przy różnych projektach. Jednak do tej pory najważniejszym jest właśnie Mistheria, z którą nagrał sześć albumów. "Gemini" jest tym ostatnim. Ogólnie pan Iampieri jest wirtuozem instrumentów klawiszowych i w wypadku solowych przedsięwzięć forsuje właśnie te instrumentarium. Jego muzyka mieści się w szeroko pojętym progresywnym metalu, czyli pełno w nim różnych odniesień, od neoklasyki, po przez muzykę klasyczną, symfoniczny metal, melodyjny power metal, tradycyjny heavy metal aż po hard rock. Jak już wspomniałem na pierwszym planie są zabawki Giuseppe, ale Włoch korzysta z wsparcia żywych instrumentów, na których grają naprawdę dobrzy i bardzo dobrzy instrumentaliści. Przy "Gemini" pracowali gitarzyści, Roger Staffelbach, Leonardo Porcheddu i Ivan Mihaljević. Jako goście pojawili się Chris Caffery oraz Roy Z. Za bas odpowiadali Steve Di Giorgio oraz Dino Fiorenza, a na perkusji grał Jon Macaluso. Także stylistyka muzyczna nie jest zupełnie na wyrost, bo jednak żywa sekcja i ostre gitary są. Niestety nie da sie ukryć, że w tym projekcie panują klawisze. Atakują z każdej strony. Giuseppe Iampieri traktuje je jak wirtuoz z przerośniętym ego, starając się za każdym razem dać odczuć słuchaczowi, że z niego jest nielichy kozak. Nie pomagają mu nawet transkrypcje znanych dzieł kompozytorów klasycznych w tym Korsakova, Beethovena, Chopina czy Albeniza. Ego pana Iampieri wyziera z każdego zakamarka. Co gorsza gitarzyści mają na tym albumie swoje partie solowe, ale Mistheria tak zaprogramował brzmienie klawiszy tak, że trzeba mocno wsłuchiwać się, w których miejscach ukryte są te solówki. Kompozycje są różnorodne od dynamicznych po bardzo nastrojowe. Brzmienia i produkcja są bardzo dobre. Miłośnicy wirtuozów, wszelkiej maści neoklasyki będą zachwyceni "Gemini". Inni nie koniecznie, no chyba, że jakiś nie poprawny maniak progresywnego metalu. Natomiast strażnicy heavy metalowej tradycji wręcz będą zniesmaczeni. Jednak Giuseppe Iampieri doskonale zdawał sobie sprawę dla kogo przygotował i nagrał tę muzykę. (3) \m/\m/ Miwa - Reach Out And Touch Me 2017 Self-Released

Miwa to pseudonim artystyczny całkiem niezłej wokalistki. Wspomaga ją gitarzysta Sean Lee, to on głównie pisze muzykę. Sean przy nagrywaniu "Reach

Out And Touch Me" miał pomoc w postaci drugiego gitarzysty Mitcha Perry' ego oraz sekcji rytmicznej w osobach Billy Sheehan (bas) i Chris Slade (perkusja). Nie wiem skąd te koneksje ale przy debiutanckiej płycie "My Wish Is Your Command" (2011), gdzie Sean sam grał na gitarach, wspomagał go już Chris oraz inny basista Bjorn Englen, który swego czasu wspierał Yngwie Malmsteena czy Quiet Riot. Na najnowszej EPce znalazły się trzy nagrania. Cover AC/DC "Dirty Deeds", kawałek doskonale znany i w dodatku bardzo dobry. Dlatego zespół brzmi w tym wypadku bardzo przyzwoicie, a śpiewanie zachrypniętym głosem Miwy sprawdza się znakomicie. Tytułowy, autorski "Reach Out And Touch Me" jest na pewno utworem słabszym od "Dirty Deeds", ale brzmi całkiem nieźle. Miwa kontynuuje chrypienie, co wszystkim wychodzi na zdrowie. "Call Out My Name" to już typowa rockowa ballada z ogranymi do bólu patentami, tak zagrana, aż ledwo wytrzymuje się do końca tej króciutkiej płyty. Na dodatek Miwa przechodzi z zachrypłego głosu w skrzeczenie, co zupełnie nie pasuje do tej ballady. Jak wspomniałem autorski "Reach Out And Touch Me" brzmi dobrze, ale jakby znalazł się wśród dziesięciu podobnych kawałków wydawałby się pewnie równie kiepski jak wszystkie inne. Taki los spotkał kompozycje na debiucie tego zespołu. Pomysły muzyczne wykorzystane tam są zajechane do znudzenia, są banalne, rutynowe, sztampowe i wtórne. Utwory są naprawdę złe. Lepiej jest z wykonaniem. Niekiedy nawet solówka zwróci uwagę. Miwa na "My Wish Is Your Command" oprócz chrypy i skrzeku potrafi zakrzyknąć ale także zaśpiewać spokojnie z pewnym klimatem. Ta ostatnia forma śpiewu jednak wychodzi jej najsłabiej, bowiem brzmi wtedy bardzo zwyczajnie. Czasami jej śpiew, a raczej używanie angielskiego, przypomina mi japońskie zespoły z lat 80. Niemniej Miwa wydaje się najjaśniejszym punktem tego zespołu, ma potencjał, tylko potrzebuje odpowiedniego środowiska. Muzycy, którzy wspierają ją aktualnie, raczej jej tego nie zapewnią. Nie sądzę aby "Reach Out And Touch Me" zawojował rynek. Obawiam się też, czy zespól jest w stanie wykrzesać z siebie coś więcej, bo teraz prezentuje się co najwyżej nieźle, ale tylko dlatego, że tłem są tylko trzy kompozycje. (3) \m/\m/ Mob Rules - Beast Reborn 2018 Steamhammer/SPV

Wielkim fanem niemieckiej ekipy dowodzonej przez Klausa Dirksa nigdy nie byłem, aczkolwiek zawsze uważałem, że płyty sygnowane tą nazwą dobrze oddają ducha germańskiego power metalu. Nie inaczej ma się sprawa ze świeżym wydawnictwem grupy zatytułowanym "Beast Reborn". Z drugiej strony pasuje tu parafraza pewnego znanego powiedzenia "Nie taka bestia straszna jak ją malują". Otóż pierwsze co zwróciło moją uwagę podczas słuchania "Beast Reborn" to dość złagodzone brzmienie, które w tym wypadku działa

zdecydowanie na niekorzyść. Więcej mocy i drapieżności zdecydowanie pozytywnie wpłynęłoby na ogólne postrzeganie muzyki zawartej na albumie. To mój główny zarzut, jaki mam względem dziewiątej studyjnej płyty Mob Rules. Pomijając już kwestie produkcyjne, sama muzyka to melodyjny power metal z licznymi odwołaniami do klasycznego heavy, a momentami do metalu progresywnego. Chociaż na pewno nie w takim stopniu, jak na albumie "Ethnolution AD". Płyta rozpoczyna się mrocznym utworem tytułowym stanowiącym jednocześnie intro do całości. Następujące kolejno po nim "Ghost Of A Chance", "Shores Ahead" oraz "Sinister Light" można nazwać encyklopedycznymi przykładami niemieckiego power metalu. Nieco urozmaicenia w postaci zwolnionego wstępu pojawia się w "Traveller In Time", potem jednak w promującym to wydawnictwo "Children's Crusade" chłopaki wracają do tego, w czym czują się najlepiej. Progresywne motywy, o których wspomniałem otrzymujemy w najdłuższych na "Beast Reborn" bardzo rozbudowanych i wielowątkowych kompozycjach, mianowicie "War Of Currents" oraz "Revenant Of The Sea". Album kończy nastrojowa ballada "My Sobriety Mind (For Those Who Left)". Gdzie Klausa swym kobiecym wokalem wspomaga Ulli z zespołu Snow White Blood. (4) Bartłomiej Kuczak

Monster Truck - True Rockers 2018 Mascot

Złagodnieli Kanadyjczycy na trzeciej płycie, złagodnieli... Nie znaczy to oczywiście, że na "True Rockers" zaczęli grać jak jakiś Nickelback czy inny koszmarek, ale fakt faktem, jest zdecydowanie przystępniej, mniej w tym stonerowej surowości i dźwiękowego brudu. Dzięki temu, prostemu w sumie, zabiegowi kompozycje Monster Truck dopiero teraz zalśniły pełnym blaskiem, bo jakichś znaczących zmian muzycznych tu nie ma, a zespół wciąż czerpie z klasycznych źródeł inspiracji. Lynyrd Skynyrd, Black Oak Arkansas, The Outlaws, The Who - nazwy różnych gigantów rocka można by tu wymieniać naprawdę długo, ale Jon Harvey z kolegami w żadnym razie nikogo nie kopiują, bazując tylko na ich ponadczasowych dokonaniach. Zwolennicy "Sittin' Heavy" mogą więc być na początku nieco zdezorientowani, ale fani konkretnego, melodyjnego rocka z lat 70. ubiegłego wieku pokochają "True Rockers" od razu, dzięki dynamicznemu openerowi "True Rocker" (gościnnie Dee Snider z Twisted Sister!), bluesowi z harmonijką ustną "Devil Don't Care", którą słychać też zresztą w kilku innych utworach, czy niesionemu organami i gitarze


"Undone" - a to tylko część niewątpliwych atutów tej, bardzo udanej, płyty. Może i więc Monster Truck stracą trochę swych zagorzałych fanów, ale na pewno zyskają znacznie więcej kolejnych, a do tego wyjdą też pewnie z małych klubów do większych sal, a może nawet na stadiony. (5) Wojciech Chamryk

Monument - Hellhound 2018 Rock Of Angels

Kawałek pod tytułem "William Kid", runningwildowy riff... nie, to nie może być Monument. Wszak ten zespół zasłynął z kopiowania Iron Maiden, nie Rolfa Kasparka. Widać Anglicy pragnęli nieco urozmaicić swoją muzykę, żeby nie skończyć na pożeraniu własnego ogona i wpadnięciu w sidła nudy. Nie, żeby podobnych "skoków w bok" na poprzednich krążkach Monument nie było, nie było ich rzuconych na pierwszy ogień jako otwieracze. Pierwsze zaskoczenie szybko się rozmywa, ponieważ już następne utwory - w większości przywracają typową dla Anglików stylistykę "maiden wannabe", linia wokalna w refrenie "Death Avenue" to niemal deja vu z ironowego "Deja vu". Można chłopakom zarzucić bezmyślne kopiowanie. Można, ale można też zachwycić się spostrzegawczością i wyczuciem, które pozwala wychwycić najbardziej charakterystyczne motywy Maiden i je ciekawie wykorzystać. Wielcy malarze też mieli swoich naśladowców. Muzycy Monument dorastali wraz z synami Dickinsona, znali go jako "tatę kumpla". Kto może lepiej czerpać z tego dziedzictwa, jak nie oni? Poza tym, w morzu maidenowania, poza wspominanym "William Kid" pojawiły się też inne kawałki, jak choćby bardziej judaspriestowy "Nightrider". Jeśli przyjrzymy się uważnie heavymetalowej scenie, okaże się, że poza Monument takich maidenowych zespołów jest więcej, jest przecież Attic Demons czy Thunderbolt. Może jeśli zaakceptujemy istnienie gałęzi heavy metalu "iron maiden metal", z dużo większą przyjemnością będzie nam się słuchać tego rodzaju zespołów? Bez dodawania "ale to przecież kopia". (4)

dziawszy, nie kojarzę tego zespołu, który według publikacji na stronie MetalArchives zaczął już w latach 80. Grafika albumu jest nawiązaniem do imiennego debiutu zespołu i muszę przyznać, że okładka albumu wygląda dobrze. Do tego łączy się konceptualnie z częścią treści albumu, negatywnie nastawionej religii. Ja też jestem negatywnie nastawiony, ale do organów. Nie ludzkich bądź kościelnych, ale tych użytych na albumie. Nie widzę sensu w tej paplaninie, która odbywa się chociażby na 4 minucie "Obey The System". Są dwa rodzaje klawiszy w metalu. Te zajebiste, jako chociażby na Nocturnus czy Manilla Road, i te bardziej irytujące, jak chociażby na Sabaton. No i tu raczej chyba po sąsiedzku. Dobra, dalej. Brzmienie. Jest złe. Gitary są płaskie. Instrumenty są źle wypozycjonowane - co słychać w utworach takich jak "Obey The System" czy "Bringer of Pain". Wokalizy? Melodyjne, chwytliwe i być może jeden z tych pozytywnych elementów tego albumu. No dobra, pomijając ten występ na "In The Dead of The Night" czy "Unholy Madness". Tematycznie nie ma tu powiewu świeżości z tej trąby, chociaż ta liryka zaprzeczająca przesłanie tytułu "Obey The System" jest całkiem dobra. Do zalet tego albumu można jeszcze dodać chociażby silenie się na stylizacje muzyczne, które na chwilę porzucają niszę thrash metalu, jak chociażby na "Fallen Gardens" - co wyszło im trochę jak muzyka Pink Floyd. Zasadniczo organy na "Original Sin" też trochę zalatują ich muzyką. Dobrze Jacek, ale powiedz mi, zasadniczo czym to jest? Wiesz co kurde ziomek, nie wiem. Brzmi jak thrash metal, ma elementy Pink Floyd i muzykę organową. Tutaj jeśli chodzi o porównania do innych zespołów thrash metalowych, to ich kompozycje bym porównał do Overkill (którego mają cover), Metallica. Czy polecam? Nie. Za dużo męczenia buły, nic przełomowego, a to brzmienie jest kiepskie (nie żebym coś miał do kiepskiego brzmienia, ale ściana dźwięku przy tylu instrumentów jest koszmarem recenzenckim). Do poprawy: utwory fińsko-języczne jako bonus; ponownie nagrać i wypozycjonować instrumenty; zmniejszyć udział klawiszowca w waszej muzyce. Ode mnie ten album ma (3) Jacek Woźniak

całkiem melodyjnie, często zwracając się też w stronę speed oraz tradycyjnego metalu. Jeśli więc "Necronomicon", "Apocalyptic Nightmare" i "Escalation" zajmują w waszych kolekcjach poczesne miejsca, a "Pathfinder… Between Heaven And Hell" też do nich dołączył, to nie może wśród nich zabraknąć również "Unleashed Bastards" (5) Wojciech Chamryk

Negacy - Escape From Paradise 2018 Massacre

Można by powiedzieć, że temu włoskiemu zespołowi najzwyczajniej w świecie dopisuje szczęście, skoro już mają kontrakt z Massacre Records, ale byłaby to tylko część prawdy. Najpierw mozolnie przebijali się jako Red Warlock (EP-ka i album), sześć lat temu zmienili zaś nazwę na obecną i postawili wszystko na jedną kartę, przenosząc się do Londynu. Początek nowego etapu kariery nie był może zbyt wystrzałowy, bo najpierw wypuścili zmienioną wersję swego debiutanckiego albumu jako "Flames Of Black Art", ale był to kawał solidnego heavy metalu w tradycyjnym wydaniu, oceniony przez mnie na (4). Jego następca, już w pełni premierowy, jest jednak znacznie lepszy, i to pod każdym względem. Kompozycje stały się mocniejsze i bardziej zwarte ("Dog Among The Wolves", "Lies Of Empathy"), kąsają wybornymi riffami ("Scattered Life") i solówkami ("Land Of Oblivion"), a do tego praktycznie w każdej mamy całkiem melodyjny refren, tak jak w latach 80. "Black Messiah" i "Last Will" dopełniają też partie skrzypiec i wiolonczeli; okazjonalnie pojawiają się też klawiszowe czy fortepianowe brzmienia, szczególnie w balladowych fragmentach. Mocnym punktem Negacy jest też nowy wokalista Leonel Silva, który bryluje nie tylko na "Escape From Paradise", ale wydanej również niedawno płycie swego macierzystego Fantasy Opus. (5) Wojciech Chamryk

Strati Necronomicon - Unleashed Bastards 2018 El Puerto

National Napalm Syndicate - Time Is The Fire 2018 Iron Shield

Parę słów wstępu. Pozwolę sobie nie brać podczas oceniania liryki albumu dwóch utworów, odpowiednio "Kuolema" oraz "Ken Tästä Käy", gdyż nie jestem biegły w języku narodowym zespołu, czyli Fińskim. Również nie jestem biegły w obszarach skandynawskiego thrash metalu i prawdę powie-

Bardziej osłuchani, a już na pewno starsi, fani thrashu powinni kojarzyć tę niemiecką kapelę. Co prawda Necronomicon nigdy nie stał się wiodącą siłą teutońskiego łojenia, nikt nie wymienia jego nazwy jednym tchem obok Kreator, Sodom czy Destruction, ale trudno przejść obojętnie obok pierwszych płyt tej formacji. Później wiodło się jej różnie, miała dłuższą przerwę w działalności, ale od jakiegoś czasu Necronomicon jest na prostej, co potwierdza też jego najnowszy, już dziewiąty album. Poprzedzający go "Pathfinder… Between Heaven And Hell" był udany, ale "Unleashed Bastards" jest jeszcze lepszy. Freddy i spółka łoją bowiem surowo i bezkompromisowo, ale przy tym

Nervosa - Downfall Of Mankind 2018 Napalm

O tym pochodzącym z Brazylii dziewczęcym trio zrobiło się dość głośno już przy okazji wydania poprzedniej płyty zatytułowanej "Agony", która ujrzała światło dzienne w 2016 roku. Dobry odbiór wspomnianego albumu stworzył tej grupie szansę na trasy z wielkimi zespołami pokroju Venom Inc. czy Suffocation. Teraz nie pozostało dziewczynom nic innego jak tylko pójście za ciosem. I z tego zadania wywiązały się wzorowo, gdyż "Downfall Of Mankind" to zbiór niezwykle agresywnych utworów pokazujących, iż panie są w

formie i ani na chwilę nie zamierzają zwalniać tempa. Trzeci album Nervosa to pomijając budujące napięcie intro, dwanaście thrashowych killerów w stylu Kreator, Sodom, Destruction czy wczesnego Slayera. Pewne elementy mogą przywodzić na myśl także ich rodaków z Sepultury. Mam tu na myśli przede wszystkim nawiązania do death metalu, ale również teksty poruszające zagadnienia dotyczące problemów społecznych. Dużym plusem "Downfall Of Mankind" jest spójność. Wszystkie kawałki zdają się trzymać równy poziom i nie uświadczymy tu wypełniaczy. Czy można wyróżnić jakieś utwory? Na pewno "Bleeding" z nieco bardziej melodyjnym, zatem łatwiej zapamiętywalnym refrenem. Nieznaczną odmianę wprowadza "...And Justice For Whom", który brzmi jak dla mnie trochę... punkowo. Ale nie jest chyba dla nikogo zaskoczeniem, że punk odegrał ogromną role w rozwoju ekstremalnego metalu. Wracając jednak do omawianej płyty, wspominałem już o pewnych elementach death metalu. Otóż posłuchajcie sobie wstępu do "Vultures", a będziecie wiedzieć, co mam na myśli. Warto jeszcze zwrócić uwagę na bonus dodany do niektórych edycji albumu. Mam tu na myśli kawałek "Selfish Battle". Jest to czysty oldschoolowy heavy metal znacznie odstający od głównej części albumu. Co ciekawe, w kawałku tym Fernanda Lira rezygnuje ze swej agresywnej skrzeczącej maniery i możemy usłyszeć jak brzmi jej głos w czystym wydaniu. "Downfall Of Mankind" pokazuje, że przyszłość ekstremalnego metalu być może ma kobiecą twarz. (5) Bartłomiej Kuczak

Night Demon - Live Darkness 2018 SPV/Steamhammer

Na początku warto zadać sobie pytanie, czy mając na koncie zaledwie dwa studyjne pełne albumy. Można znaleźć wiele kontrargumentów. A to, że jeszcze mało doświadczenia. A to,że repertuar jeszcze zbyt skromny. A to, że to tylko skok na kasę i tak dalej, i tak dalej... Czasem powyższe tezy są jak najbardziej uzasadnione. Jednak w niektórych przypadkach są całkiem chybione i nie mają one żadnego głębszego sensu. Tak właśnie jest w przypadku grupy Night Demon i ich pierwszego wydawnictwa koncertowego zatytułowanego "Live Darkness". Bardzo dobrze się stało, iż grupa ta zdecydowała się na realizacje tego wydawnictwa. Ten dwupłytowy zestaw idealnie potwierdza słowa Jarvisa, że Night Demon jest zespołem stworzonym po to, by przede wszystkim grać na żywo. I naprawdę ciężko mieć jakiekolwiek obiekcje, co do tego stwierdzenia. Czuć energię charakterystyczną dla młodych kapel jeszcze nieskalanych rutyną oraz rockendrollowy luz, którego dziś wielu brakuje. Obcując z "Live Darkness" można odnieść wrażenie, że dla tego tria scena jest środowiskiem naturalnym. No właśnie, tria. Chłopaki nie korzystali z pomocy muzyków sesyjnych i grają tylko z jedną gitarą, choć momentami słuchając tego dwupłytowego zestawu, można odnieść wrażenie, że ktoś jednak wspomaga Armanda

RECENZJE

155


Anthonego. Poza gitarami, brzmienie innych instrumentów nie pozostaje w tyle. Bębny brzmią dość potężnie, a i bas jest wyraźnie słyszalny. Głosy publiczności zostały nagrane w ten sposób, że rzeczywiście można poczuć atmosferę małego klubowego koncertu odbywającego się w przybytku znanym tylko ludziom siedzącym w klimacie. Co zaś można powiedzieć o samym doborze utworów? Cóż, jak już wspomniałem na początku mając na koncie jedynie dwa albumy studyjne zbyt wielkiego pola do popisu się nie ma. Warto jednak zauważyć, że zarówno debiutancki "Curse Of The Damned", jak i wydany w zeszłym roku "Darkness Remains" są reprezentowane mniej więcej równomiernie. Z tego pierwszego możemy usłyszeć niesamowite koncertowe wykonania między innymi takich utworów, jak "Full Speed Ahead", "Dawn Rider", "Satan" czy "Save Me Now". Album numer dwa reprezentują takie "hity" jak "Stranger In The Room", "On Your Own", "Black Widow" czy instrumentalny "Flight Of The Manticore". Poza tym wiele innych utworów i pewna niespodzianka. Mianowicie cover grupy Midnight pod tytułem "Evil Like A Knife" z gościnnym udziałem wokalisty wspomnianej formacji Jamiego "Athenara" Waltersa. Przyznam się bez bicia, że nie jestem wielkim miłośnikiem albumów koncertowych (przynajmniej w wersji audio, koncertowe DVD to już zupełnie inna bajka), jednak "Live Darkness" naprawdę zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Pozostaje mi tylko żałować, że nie mogłem się wybrać na tegoroczny koncert Night Demon w Gliwicach. (5)

dnąć, jaka nuta zostanie zagrana po każdym takcie, jakie akcenty, jakie riffy, jakie przejścia, nawet, jakie sola... W tytułowym utworze fajnie zgrano na przemian bardzo niskie wokale, niemal growlujące, z bardzo wysokimi rejestrami ocierającymi się o Kima Petersena... Jeśli to śpiewa ten sam człowiek (Gary Wayne, samo nazwisko bardzo dobre), to kłaniam się nisko i wyrazy najwyższego szacunku składam. Warto zwrócić uwagę na ten numer. Schematyczna do bólu solówka, ale pasuje tu świetnie. Dobra, mocna rzecz. W kolejnych utworach, robi się exodusowo, zarówno wokalnie, jak i instrumentalnie, a za mikrofonem, jakby zmieniał się Steve Zetro z Chuckiem Billy... We "Frontal Assault", Gary poleciał bardzo wysoko i dłuuugo. Spróbujcie to powtórzyć... Miłym zaskoczeniem, jest cudeńko "Winds". Na tle delikatnego, klawiszowego tła, misterne gitary klasyczne. Ładne. No ale trzeba wracać do hałasu... Kolejny utwór to przyczajenie, przed wściekłym atakiem w "Fukushima 666", w tle syreny alarmowe. Podsumowując, bardzo dobrze się słucha a ja lubię podróże wehikułem czasu w muzyczny wiek XX. Jeśli nie oczekujecie niewiadomo jakiej oryginalności, to będziecie zadowoleni. Mi w sumie się podoba, choć fanatykiem nie zostanę. Co intrygujące, moim zdaniem, najciekawsze rzeczy dzieją się na drugiej połowie albumu. "Metal Masters" rządzi... (4) Jakub Czarnecki

Bartłomiej Kuczak

Nocny Kochanek - Noc z Kochankiem 2018 Sonic Distribution

Nimrod B.C. - God of War and Chaos 2017 Metalopolis

Dla mnie nadal takie kraje, jak Hiszpania, czy Chile, stanowią rodzaj ciekawostek egzotycznych pod względem muzyki metalowej. Bo niewiele znam zespołów stamtąd. Nimrod powstał właśnie w rodzinnym kraju Tomka A., Chile. Zespół powołano do życia w 1985 roku, a w 1991 chłopaki z jakichś przyczyn, zawiesili działalność. Duch mitycznego Nimroda (postać występująca w mitolo-gii żydowskiej, islamskiej a także biblii, legendarny łowca, władca Mezopotamii) nie dawał im chyba spokoju, bo po latach, w 2007 roku, wskrzesili martwy tylko pozornie twór i grają do dziś. Ich dyskografia jest dość uboga, jak na tyle lat działalności, ale podobno jakość się liczy, nie ilość. Dopiero w roku 2008, ukazał się pełnowymiarowy debiut, "Return to Babylon". Od tej pory minęło 9 lat... i dopiero w 2017 roku, nagrano album drugi pt. "God of War and Chaos". Bardzo dziwny wstęp, z niezrozumiałymi pomrukami, to "Introduction to Revolution"... ale już drugi utwór, "Revolution Evilution", wprowadza nas w klimat overkilowodestrukcyjny. Tak na pierwsze wrażenie, oldskulowy thrash z wokalizami, w stylu Schmiera, Bobby'ego Blitza, czy Steve'a Zetro. Gitary przyjemnie sieką po uszach, tempa, jak należy... Problem jest tylko jeden. Mogę na ślepo zga-

156

RECENZJE

Karierę Nocnego Kochanka spokojnie można nazwać fenomenem. Nie licząc artystów disco-polo dawno nie mieliśmy takich, którzy kilka lat po powstaniu i nagraniu zaledwie dwóch płyt studyjnych byliby znani w całym kraju do tego stopnia, że prawie każdy koncert mają wyprzedany po kilku godzinach od rozpoczęcia dystrybucji biletów. Jest to zdumiewające, gdy uświadomimy sobie, że muzycy są aktywni od lat, jednak jako Night Mistress nie udało im się przebić do szerszej świadomości. Prawie rok po wydaniu zapisu koncertu z Przystanku Woodstock "Zdrajcy Metalu" 28 września na rynek trafi "Noc z Kochankiem" będąca drugą płytą koncertową w dorobku zespołu. Z wywiadów możemy się dowiedzieć, że to wydawnictwo było planowane jeszcze zanim Kochanek trafił w ubiegłym roku na Dużą Scenę słynnego festiwalu Poland Rock. I efekty tych planów są widoczne praktycznie w każdym aspekcie. Widać, że muzykom zależało, aby wydawane przez nich DVD stało na najwyższym możliwym poziomie. Tym dziełem Nocny Kochanek pokazuje, że nie bez powodu jest jedną z najpopularniejszych kapel w naszym kraju, a jego koncerty zasłużenie wyprzedają się w ekspresowym tempie. "Noc z Kochankiem" to rasowe metalowe przedstawienie, więc znajdziemy tam elementy pirotechniczne czy oświetlenia dostosowane do klimatu piosenki. Gitarzyści mimo iż wygrywają takie solówki, że aż pojawiały się iskry, skakali i biegali i nie wyprowadziło ich to z równowagi. Z kolei

Krzysiek stojący za głównym mikrofonem kilkukrotnie zmienił swoje przebranie. Chociaż tworzy pozory "grzecznego chłopca", nie boi się przywdziać najpierw fartuch lekarski, a potem wskoczyć w skórzaną kamizelkę zdobioną kolcami. Niestety montażysta przesadził z wizualnymi dodatkami, ponieważ oprócz wspomnianej gry świateł dołożono przede wszystkim nasycenie barw. Jest ono tak mocne, że chwilami wygląda nienaturalnie np. kiedy widzimy wokalistę oblanego fioletowym kolorem niczym śliwka. Największym plusem tego wydawnictwa jest brzmienie każdy instrument został należycie nagłośniony, ale w taki sposób, że ściana dźwięku nie pozbawia nas klarowności i można nawet wychwycić kilka nieczystości. W porównaniu z Woodstockiem brzmienie jest dużo bardziej przejrzyste, posiada większą głębie i dużo lepiej słyszalna jest sekcja rytmiczna. Zarówno bas jak i perkusja otrzymały spore wzmocnienie od akustyków. Dotychczas były one tłem dla gitar, a teraz zostały mocniej wysunięte w miksie, zwłaszcza bębny. Być może jest to zasługa Artura Żurka, który dołączył do zespołu pod koniec zeszłego roku i wybija rytm z dużo większą siłą niż jego poprzednik. Dzięki temu to nomen omen perkusista wyznacza drogę, jaką podążają instrumentaliści. Nie trudno jednak zauważyć, że Nocny Kochanek póki co nie ma bogatej dyskografii i zestaw zaprezentowanych przebojów jest zbliżony do tego, co można było usłyszeć w Kostrzynie nad Odrą. Jedyna różnica polega na obecności utworów, które z racji ograniczenia czasowego nie zmieściły się przy poprzedniej okazji oraz zapowiedzi nowego albumu, którą jest "Dr.O.Ngal". Jest to kolejna kompozycja z potencjałem na stałe miejsce w setliście. Jednakże ciężko uznać ją za lekką piosenkę jak "Wakacyjny" czy "Piątunio", więc nie spodziewajcie się, że trafi ona do rozgłośni radiowych. Chociaż tekst został przedstawiony w krzywym zwierciadle, zawiera charakterystyczny humor, a nawet nawiązania do popkultury i literatury przedstawiona historia nie skłania do śmiechu. To opowieść o człowieku, który nie dość, że nie potrafi zapanować nad swoim libido, to jeszcze podaje się za lekarza, by ułatwić sobie sprawę. O takich przypadkach niejednokrotnie już słyszeliśmy w głównych mediach. Podsumowując "Noc z Kochankiem" to świetny prezent dla fanów i przekrój twórczości dla nowicjuszy. Przez dwie godziny usłyszycie najlepsze kompozycje stworzone przez tzw. "Zdrajców Metalu". Z drugiej strony jest to okazja do sprawdzenia nowego utworu, który daje do zrozumienia, że mamy do czynienia z materiałem przygotowującym wszystkich zainteresowanych na styczniową premierę trzeciej płyty Nocnego Kochanka. (5) Grzegorz Cyga Northward - Northward 2018 Nuclear Blast

Płyta "Northward" hardrockowego projektu Northward, która ukazała się 19 października 2018r. nakładem wytwórni Nuclear Blast, stanowi owoc współpracy wokalistki Nightwish Floor Jansen i Jorna Viggo Lofstada z Pagan's Mind. Całość została napisana już w 2008r., jednak artyści musieli poczekać aż 10 lat na moment, w którym mogli wejść do studia i sfinalizować swoje dzieło. Utwory nie straciły jednak na aktualności, cały czas cieszą ucho, a głos Floor przez te lata nabrał jeszcze szlachetności i kunsztu. Ostre gitarowe riffy, pełen emocji dojrzały wokal Floor

i chwytliwy refren - te wszystkie elementy składają się na otwierający płytę kawałek "While Love Died". Nie bez powodu został on wybrany na pierwszy sin-giel, gdyż chyba najlepiej reprezentuje inspirowane Foo Fighters i Skunk Anansie brzmienie całości albumu. W "Get What You Give" Floor płynnie przechodzi z delikatniejszych rejestrów w ostre, siarczyste wokale. Ciekawym zabiegiem jest tu też akustyczny przerywnik w wykonaniu Jorna Viggo. Po dwóch mocnych kawałkach delikatniejszy i bardziej rytmiczny "Storm In The Glass" jest przyjemnym odpoczynkiem. Wokalistka Nightwish udowadnia, że sześć lat w tej kapeli zrobiło swoje - w jej głosie czuć niesamowitą lekkość i pewność. Wyjątkowym utworem jest "Drifting Islands", na którym możemy usłyszeć Floor z młodszą siostrą Irene. Artystki miały już okazję śpiewać razem na jednej scenie, ale nigdy nie słyszeliśmy ich wspólnie w studyjnym kawałku. To niesamowite energetyczne połączenie i w przyszłości liczymy na więcej! Pięknym akustycznym brzmieniem zaczyna się utwór "Paragon", w którym w końcu możemy usłyszeć Floor w wersji balladowej. Fani Nightwish wiedzą, że i w tym wydaniu wokalistka sprawdza się doskonale i nie zawiodą się. W "Let Me Out" warto docenić znakomite gitarowe solo i efekt w postaci dość nagłej zmiany brzmienia w samym środku kawałka, a w "Big Boy" doskonałą harmonię ostrego żeńskiego wokalu i dynamicznych dźwięków gitar. Drugi z utworów zdecydowanie można zaliczyć do grona najlepszych na płycie. Jednak dopiero w "Timebomb" Floor daje pełen popis swoich wokalnych możliwości i szeroką skalę głosu. Z delikatnej dziewczyny w jednej chwili przechodzi w wulkan energii. Następująca po tym kawałku ballada "Bridle Passion" to prawdziwy miód na serce - wokal wzrusza, zachwyca i inspiruje. W "I Need" popis swoich umiejętności daje z kolei perkusista, a zamykający krążek tytułowy "Northward" stanowi znakomitą syntezę całości. W ponad 7-minutowym utworze mamy elementy balladowe, ostrą gitarową nawalankę, a przede wszystkim siłę wspaniałego głosu Floor. Po albumie "Northward" słychać, że jest dziełem muzyków z wieloletnim doświadczeniem, którzy znakomicie czują muzykę i poświęcają się jej całym sercem. Do wokalu Floor po prostu nie da się mieć zastrzeżeń, a Jorn Viggo Lofstad wprost wymiata na gitarze. Fani Nightwish mogą być jednak lekko zawiedzeni - albumowi bliżej do brzmienia innego projektu Floor Jansen, ReVamp. Nie zmienia to jednak faktu, że każdemu można ten krążek polecić z czystym sumieniem. (6) Marek Teler Noturnall - 9 2017 Rockshots

Bardzo sobie krzywduję, że ostatnio jest niewiele produkcji z progresywnym metalem, w którym gustuję. A tu proszę trafia się płyta, która choć w pewnym stopniu rekompensuje moją stratę. Noturnall to brazylijski zespół złożony z doświadczonych muzyków (część


współpracowała z Angra i Shaman), który powstał w 2013 roku. Do tej pory wydali trzy pełne albumy "Noturnall" (2014), "Back To Fack Yo Up!" (2015) i zeszłoroczny "9". Brazylijczycy specjalizują się w progresywnym metalu, a raczej power prog-metalu, bowiem w ich muzyce obok inspiracji Symphony X, Angra, Shaman sporo jest również odniesień do grania w stylu Helloween czy Edguy. Ich muzyka jest pełna ciężaru, agresywność, ale także, melodii, klimatu oraz techniki i wszystkie te elementy są idealnej zrównoważone. Ciężkie, monumentalne i gęste elementy współegzystują z tymi delikatnymi, nastrojowymi i melodyjnymi fragmentami. Każdy z utworów wypełniony jest takimi kontrastami. Cieszy mnie tu każdy dźwięk, nuta, melodia, riff, solo, dosłownie wszystko. Choć kompozycje są bardzo różne, to wszystkie dają taką sama satysfakcję. Obojętnie czy to bardzo techniczny i progresywny "Hey!", czy to z nowoczesnymi wpływami "Change", bardziej bezpośredni i power metalowy "Mysterious", a nawet brzmiący niczym kawałek wyjęty z trzeciego albumu Extreme, "Hearts As One". Całość po prostu jest niesamowita. Takie same zadowolenie przynosi wykonanie i produkcja. Po prostu "9" jest bardzo dobrze nagrane, a nad grą instrumentalistów trzeba tylko cmokać. Wokalistę Thiago Bianchi z pewnością część czytelników już zna, a tym albumem tylko potwierdza swoje umiejętności i klasę. No cóż, pod sztandarem Noturnall zebrali się utalentowani muzycy i tylko życzyć sobie aby wspólnie, jak najdłużej raczyli nas albumami jak ten omawiany. Teraz bardzo bacznie będę przyglądał sie poczynaniom Noturnall, a o "9" raczej nie zapomnę. (5) \m/\m/

ned In The Dark". Nie znaczy to oczywiście, że marszowe rockery są gorsze "Face Down The World" również rządzi, ballada "Until The End Of Life" z gościnnym udziałem gitarzysty Thimiosa Krikosa i pianisty George'a Georgiou też jest niczego sobie. No i George Patsouris - posłuchajcie choćby "My Last Disguise" i od razu będziecie wiedzieli dlaczego zdarza mu się występować podczas koncertów-hołdów dla Ronniego Jamesa Dio. (4,5) Wojciech Chamryk

Panzer Squad - Ruins 2018 Testimony

Było demo, dwa splity, debiutancki album "Coming To Your Town", a po dwóch latach od jego premiery Panzer Squad firmują kolejnego longplaya. Używam tego określenia nie bez powodu, bowiem "Ruins" można kupić we wszystkich możliwych wersjach, od cyfrowej do winylowej, a nawet na gustownie wydanej kasecie. Ano, jak stara szkoła to stara szkoła, bo tych trzech młodych Niemców gustuje w muzyce z wczesnych lat 80., kiedy to internet dopiero raczkował, o streamingu nikt nawet nie myślał, a płyty kompaktowe ówczesna technologiczna nowinka - nie były czymś na każdą kieszeń nawet na bogatym Zachodzie. Mamy tu więc 13 utworów wściekle intensywnego thrashu, punk rocka i D-beatu, podanego z taką werwą, że nie ma zmiłuj. Czasem idzie to wręcz w kierunku ekstremalnego thrash/black metalu ("Escapist"), perkusista Henni nader często zresztą wyżywa się w blastach, a wokalista/gitarzysta Tobi z upodobaniem głównie skrzeczy, ograniczając inne formy wokalnej ekspresji do najniezbędniejszego minimum. Na koniec chłopaki serwują siarczystą wersję "Warsystem" szwedzkich pionierów D-beat Skitslickers, potwierdzając tym samym, że dokładnie przestudiowali źródła i nie są jakimś pozerami-sezonowcami, ale naprawdę wielbią takie dźwięki. (4,5) Wojciech Chamryk

Null'O'Zero - Instructions To Domination 2018 Rock Of Angels

"Instructions To Domination" to drugi album tego młodego zespołu z Aten i chłopaki łoją na nim naprawdę konkretnie. Heavy, speed i thrash metal są tu podane w idealnie wyważonych proporcjach, niczym w najlepszej aptece, a ponieważ jak podkreślają muzycy utwory powstawały w niespecjalnie sprzyjających im okolicznościach, to są też znacznie agresywniejsze niż na debiucie, pełne pasji, gniewu i wściekłości. Wyszło to tylko muzyce Null 'O' Zero na zdrowie, bo granie takiej muzyki bez kopa i ciężaru nie ma najmniejszego sensu, a tu mamy ich aż w nadmiarze. Szybkie numery to klasa sama w sobie: są niby typowe, mocno zakorzenione w latach 80., ale mają w sobie to coś, co sprawia, że chce się do nich wracać, zwłaszcza do "The Last One" i "Impriso-

Perpetrator - Altered the Beast 2018 Caverna Abismal

Płyta zespołu z... Portugalii. Perpetrator istnieje dekadę i nagrał właśnie swój drugi po debiutanckim ("Termonuclear Epiphany" z 2014r.), album. Ja tam bardzo lubię słuchać takich płyt. Nie szukam w nich superoryginalności... choć i jakąś oryginalność słychać w kompozycjach Portugalczyków. Muzyka zawarta na "Altered the Beast", to jedenaście ciosów między oczy i uczy. To, co w thrash metalu najlepsze, mix niemieckiej i amerykańskiej szkoły. Slayer, Destruction, Kreator, Testament w jednym... I pewnie coś jeszcze. Wszystko

sprawnie zlepione w całość i zagrane. Za każdym razem, kiedy słucham muzy, tak naładowanej adrenaliną i energią, mam ochotę wyskoczyć na środek pokoju i pomachać resztkami włosów... i od razu chciałbym zobaczyć kapelę na żywo. To dobry znak, jeśli coś tak jeszcze na mnie działa. Całość wyśmienicie i potężnie brzmi. Pełna selektywność dźwięku... Ponaddźwiękowe przyśpieszenia, w każdym utworze, supermocarne riffy i mnogo gęstych bębnów. Wokal momentami, może kojarzyć się trochę z panem Schmierem, ale mi to w ogóle nie przeszkadza... Bardzo przyjemne zwolnienie w "Helltrasher" z ciekawą solówką. Zresztą solówki są kolejnym atutem całego "Altered the Beast". Totalne zaskoczenie w końcowym "Black Sacristy", gdzie pojawia się drugi wokal w iście dickinsonowych partiach. Prawie dałbym się nabrać, że Bruce gościnnie użyczył tu głosu. Do tego komiksowa okładka w old skulowym stylu. Trzy długowłose trolle w metalowym oporządzeniu, pasy z nabojami, ćwieki wyrastające na przedramionach. Wszystko się tu zgadza. Kurcze, będę się nieraz powtarzał... ale co tam. Ludzie, naprawdę warto czasem posłuchać świeżej krwi w metalu, zamiast nudnych, wymęczonych gniotów, naszych dawnych idoli. (5) Jakub Czarnecki

Piledriver - Rockwall 2018 Rockwall

Z najsłynniejszego składu Status Quo pozostał jedynie Francis Rossi. Choć Francis ciągnie ten wózek dalej, to jednak dobiega już 70-tki i niewiadomo, co w najbliższym czasie może się zdarzyć. Jednak Quo od zawsze miał wiernych fanów i naśladowców. Jednym z ich był niemiecki Piledriver, który po prostu na początku był coverbandem Brytyjczyków. Jednak od pewnego czasu działają na własną rękę ale inspiracja Status Quo jest zawsze na pierwszym miejscu. Na najnowszym albumie słychać to głównie w "One For The Rock". Znakomity czadowy kawałek przepełniony duchem Quo ale zagrany z własnym sposób. Żeby było ciekawiej przewijają się przez niego również klimaty dokonań takich hard rockowych tuzów, jak Uriah Heep czy Deep Purple. Drugim dobrym nawiązaniem do dokonań Status Quo jest zamykający płytę "Little Latin Love". Z tej rodziny, również z końcówki krążka, można ewentualnie wymienić utwór "Sparks". Jest też bezpośredni cytat czyli cover Statusu, "Rockers Rollin'". Przy reszcie albumu wpływy Brytyjczykami już nie są tak oczywiste. Dwie pierwsze kompozycje zaskakują, bowiem Niemcy dryfują w stronę chwytliwych, aczkolwiek ciągle rockowych przebojów. "Stopm" i "Agitators" od razu wpadają w ucho. Wpada też coś innego, pewne przeświadczenie, że podobne podejście do melodii i grania już ktoś wykorzystał. Najgorsze, że nie mogę sobie przypomnieć kto... Bryan Adams? Właśnie takie podejście, gdzie zderzają się pływy charakterystycznego rockującego boogie z melodyjnym rockiem czy hard rockiem, wypełnia większość "Rockwall". Utwory są różnorodne, dynamiczne

("Draw The Line"), wolne ("Farewell"), balladowe i akustyczne ("For Freedom And Friends"), a nawet pop rockowe ("Julia"). Całość jest zagrana i wyprodukowana bardziej niż solidnie. Jakieś zdumienie mija, gdy zerknie się na to, kto odpowiadał za nagrywanie, a był nim sam Stefan Kaufmann. Na tym albumie muzycy maja też przesłanie, a jest nim: "Make peace, make friends, stop all the hate and the egoism". Ogólnie fani Status Quo i klasycznego rockowego grania powinni zainteresować się nowym albumem Piledriver - "Rockwall". (4) \m/\m/

Primal Fear - Apocalypse 2018 Frontiers

Otwierający album "New Rise" zapowiada rewelacyjną płytę. Kawałek swoją stylistyką i mocą przywołuje najlepsze, pierwsze płyty niemieckiej ekipy. Wygląda na to, że wpadłam w sidła tego kawałka, bo po takiej petardzie w starym stylu oczekiwałam jej kontynuacji. O ile następujący po niej "The Ritual" też jest świetnym kawałkiem z nośnym, dynamicznym refrenem (to wbrew pozorom nie jest takie oczywiste), o tyle trzeci numer spowalnia tempo i moc krążka "King of Madness" jest kawałkiem utrzymanym w średnim tempach, z miękkim refrenem oraz intrem, które sprawia wrażenie inspirowanym... Powerwolf. Moje - zupełnie bezpodstawne oczekiwania - legły w gruzach. Dalsza część płyty jest zbudowana na schemacie jaki słychać, od drugiego kawałka. Są na niej wolniejsze kawałki, zarówno gorsze (jak ballada "Supernova" rodem z "środkowych" płyt Primal Fear, za którymi nie przepadam) jak i lepsze (jak podniosły "Eye of The Storm"). Są na niej mocne kawałki klasycznie heavymetalowe, typowo dla Primal Fear mocno dociążone w zwrotkach, takie jak "Cannonball" czy "Blood, Sweat and Fear" (z - co ciekawe - refrenem skopiowanym z kawałka "Blood, Sweat and Tears" Messiahs's Kiss). Są też ciężkie kawałki z małą niespodzianką, takie jak "Hounds of Justice" z "nowocześnie" skandowanymi zwrotkami czy "The Beast" z nisko zaśpiewanym czy może wręcz "wyryczanym" refrenem. Nie da się ukryć, że płyta jest urozmaicona i czerpie garściami z całego dorobku Primal Fear. Całość łączy świetna produkcja oraz ciężkie, przejrzyste brzmienie. Osobiście oczekiwałabym samych klasycznie heavymetalowych numerów, najlepiej niesiadających w refrenach jak w przypadku "Hounds of Justice" czy "King of Madness", ale przecież nie powinnam oceniać płyty przez pryzmat moich zachcianek. Jest na tej płycie kilka naprawdę bardzo dobrych kawałków, a całość - choć słabsza od świetnej "Rulebreaker" - wypada dużo lepiej na tle słabszego okresu dla Primal Fear jakim moim zdaniem były lata 2009-2014. Na pewno drogą jaką teraz idzie ekipa Sinnera, Scheepersa i Naumanna jest dużo lepsza niż ta, którą ostatnio podąża Gamma Ray, Grave Digger czy - porównując we właściwej kategorii stażu - Iron Savior. (4) Strati

RECENZJE

157


Redemption - Long Night's Journey into Day 2018 Metal Blade

Na początku warto zaznaczyć, iż siódmy album Redemption powstał po tym, jak zespół dotknęły dość poważne zmiany personalne. Zespół opuścił długoletni wokalista - znany z Fates Warning i ceniony w świecie nie tylko progresywnego metalu Ray Alder. Jego miejsce zajął nie mniej charyzmatyczny Tom Englund dotychczas kojarzony głównie z grupą Evergrey. Drugim nowym nabytkiem ekipy Nicka Van Dyka jest młodziutki klawiszowiec Vikram Shankar. Co trzeba przyznać, to fakt, że obaj wspomniani muzycy nie tylko dobrze odnaleźli się w grupie, ale też wnieśli do niej sporo świeżości. Zwłaszcza Tom, którego wokal idealnie wpasował się w estetykę "Long Night's Journey into Day". Od strony muzycznej album zawiera to, do czego zespół przez lata zdążył przyzwyczaić swoich słuchaczy. Momentami jest dość szybko, nawet na swój sposób agresywnie, jak w chociażby otwierającym "Eyes You Dont't Dare To Meet in Dreams". Następny utwór "Someone Else's Problem" to rzezcz już nieco wolniejsza, ale za to bardziej chwytliwa mogąca przywodzić na myśl dokonania Dream Theather. Na "Long Night's Journey into Day" znalazło się także miejsce dla nieco dłuższych i bardziej rozbudowanych kompozycji. Przykładem mogą być "The Echo Chamber" oraz wieńczący całość utwór tytułowy. W tym drugim przypadku odrobinę razić może przesadna patetyczność. Ciekawostką jest cover grupy U2 zatytułowany "New Year's Day". Nick i chłopaki nieco odświeżyli ten trochę zakurzony utwór. Teksty skupiają się na problemach codziennego życia, zakamarkach ludzkiej psychiki, wyborach, przed którymi na pewnym etapie życia staje każdy z nas itp. Ogólne przesłanie mimo mrocznych wątków jest jednak optymistyczne. "Long Night's Journey into Day" to jedno z bardziej godnych uwagi wydawnictw Redemption. (4,5) Bartłomiej Kuczak

Refuge - Solitary Men 2018 Frontiers

Nazwa nieznana, ale rzut oka na skład tego niemieckiego trio wyjaśnia wszystko. Peter "Peavy" Wagner, Manni Schmidt i Chris Efthimiadis to przecież klasyczny i uwielbiany przez wielu fanów do dziś skład Rage z przełomu lat 80. i 90., odpowiedzialny za nagranie tak udanych płyt jak "Secrets In A Weird World", "Reflections Of A Shadow" czy "The Missing Link". Jeśli więc ktoś lubi germański heavy w takim wydaniu, to debiut Refuge jest dla nie-

158

RECENZJE

go, bowiem to kawał solidnego, a momentami ("Summer's Winter", singlowy "The Man In The Ivory Tower", "Mind Over Matter") nawet porywający, heavy/ power/speed metal. Pięknie łoją też w "Hell Freeze Over", premierowej kompozycji, ale opartej na pomysłach ze stareńkiego "Like A Gun With Twisted Barrel". Z tego samego okresu pochodzą też "Waterfalls" i "Another Kind Of Madness", przez Rage nagrane tylko w wersjach demo, a teraz wreszcie świecące pełnym blaskiem konkretnego brzmienia, ale nie tylko dlatego polecam tę płytę fanom Rage, inni też się nią nie rozczarują. (5) Wojciech Chamryk

ReinForcer - The Wanderer 2018 Self-Released

Niedawno recenzowałem debiut brytyjskiego Stormrider i nie sądziłem, że tak szybko trafi mi się coś lepszego. A po kilku przesłuchaniach tak można napisać o EPce "The Wanderer" autorstwa Niemców z ReinForcer. Ten zespół również jest zafascynowany nurtem NW OBHM w szczególności dokonaniami Iron Maiden, ale także europejskim power metalem (tego z lat 80.), a także amerykańskim power metalem w stylu Iced Earth. Pięć kompozycji, które znalazły się na płytce, jest bardzo dobrze napisane, wiele się w nich dzieje, ale w nie taki sposób aby odstraszyć słuchacza. Utwory przyciągają uwagę dobrymi riffami, znakomitymi tematami muzycznymi, świetnymi solami, intrygującym klimatem, wyborną sekcją rytmiczną oraz wyjątkowo dobrymi wokalami. Na szczególną uwagę zasługuje specyficzny podniosły klimat przesycony epiką, który odnajdziemy w praktycznie każdej kompozycji. Wszystkie elementy są doskonale wywarzone, dokładnie w tym miejscu, którym powinny być. Płyta zachwyca mocnym i klarownym brzmieniem, które łączy w sobie te oldschoolowe z lat 80. z tym dzisiejszym. Niemcy nie szukają na siłę starego brzmienia i ze swobodą korzystają z tego co daje współczesne studio. "The Wanderer" prezentuje Niemców w bardzo dobrym świetle, po prostu ReinForcer wyróżnia się na tle innych młodych kapel z nurtu tradycyjnego metalu. Oby był to początek przyzwoitej kariery muzycznej. W śród tej piątki utworów mam swojego faworyta, Jest nim "Snatching Hands" z wyjątkową i nienazwaną aurą. Jednak w wypadku tak wyrównanego albumu, każdy może wskazać na inny z utworów. Ci co zachwyceni są nowymi dokonaniami młodzieży zafascynowanej tradycyjnym heavy metalem z pewnością podziela moje zdanie. Inni natomiast nie przestaną z wynajdowaniem wad. Tym życzę miłej zabawy. Mnie natomiast nie pozostaje nic innego jak wystawić ReinForcer wysoka ocenę, z nadzieją, że odpowiednia wytwórnia wyłowi ich z zalewu nowych ofert, kierując Niemców na odpowiednie tory kariery. Uważam, że na to zasługują. (5) \m/\m/

Rhino Proof - Rhino Proof 2018 Self-Released

Znowu Finlandia, ale tym razem młody, hardrockowy zespół i debiutancki album. Na "Rhino Proof" słychać, że grupę tworzą doświadczeni muzycy, bo grają nad wyraz stylowo. Przeważa tu klasyczny hard rock spod znaku Deep Purple, bo dużą rolę w aranżacjach odgrywają organowe i gitarowe partie, również sekcja rytmiczna gra w charakterystyczny, nie tylko zresztą dla Purpli, sposób ("Code Of The Road", "Devils Playground"). Wrażenie robią też wycieczki w nieco inne rejony, bo w "Anchorage" mamy bujający southern rock z wejściami barowego pianina i jego solówką w końcówce, są partie grane slide ("Heartland", "Gravity"), a w balladowym na początku "1000 Years Too Soon" są też bluesowe akcenty. Bywa też mocniej, bardziej surowo, szczególnie w "That's the Way It Goes" i "Worth Of Nothing", tak więc, mimo typowego wypełniacza "Lucky Me" (oj, nie wyszedł im ten potencjalny przebój) i tak zasłużyli na: (4) Wojciech Chamryk

Riot Horse - Cold Hearted Woman 2018 Metalville

Przy okazji rozmów o Greta Van Fleet, nie raz słyszałem, że nie warto zajmować się tym zespołem, bo kopiuje Led Zeppelin. Takie stanowisko, to po pierwsze informacja dla mnie, że ten ktoś nie zna tej Amerykańskiej grupy, a jedynie słyszał gdzieś w radio ich jeden lub dwa kawałki. Po drugie z takim podejściem, to ogóle powinniśmy słuchać tylko muzyki plemiennej, bo to ona była pierwszą inspiracją do każdej innej. A taki Led Zeppelin nie powinien nagrać w ogóle, bo przecież zrzynał z amerykańskich bluesmenów. Po co, więc męczyć się z jakimiś białasami, jak aktualnie spokojnie na "jutubach" możemy sobie wyszukać wszystkich tych, którymi zasłuchiwali się Jimmy, Robert i obaj Johnowie. Inna kwestia związana z Greta Van Fleet. Zespół znalazł się w odpowiednim miejscu i o odpowiedniej porze, z tego powodu ich kariera ma szanse nabrać odpowiedniego tempa. Dzięki temu kapela zdobędzie bardzo wielu fanów, a o ich muzyce będzie się wiele pisało i mówiło. Ja jednak chciałbym zwrócić uwagę, że w cieniu takich karier toczy się, życie innych formacji, które również tworzą tą samą scenę, mają te same korzenie, a nie tworzą gorszej muzyki, a wręcz niekiedy nawet lepszą. Dla mnie takim zespołem jest właśnie Riot Horse, która na pewno nie ustępuje Greta Van Fleet. Jest to duńsko-szwedzka grupa, która inspiruje się hard rockiem lat siedemdziesiątych, gdzie takie kapele jak Led Zeppelin,

Free, Moutain, BTO to ich fundament. Dużo też na "Cold Hearted Woman" odniesień do bluesa, southern rocka, a także heavy rocka czyli aż duszno na niej od atmosfery latami siedemdziesiątymi. Owszem będzie można zarzucać muzykom Riot Horse inspiracje wymienionymi powyżej zespołami, jednak w wypadku tej formacji oryginalność podejścia do tematu zdecydowanie przewyższa odniesienia. Nie jestem wielkim fanem retro rocka, ale mam kilka swoich ulubionych zespołów z tego nurtu. Niemniej ostatnio z dużo mniejszym zapałem sięgam po takie granie. Za to "Cold Hearted Woman" zacząłem słuchać nieustannie z niewielkimi przerwami na inną muzykę. Słucham tej płyty z uwaga i duża przyjemnością, a to za sprawą nie tylko dobrych kompozycji, odpowiedniego wyczucia minionej epoki, znakomitego wykonania, ale także dzięki świetnym aranżacjom i klimatycznym smaczkom. Całość muzyki na albumie jest niezwykle wyrównana, przez co ciężko wybrać jakiś swój ulubiony kawałek. Może to być podyktowane brakiem wyraźnego przeboju, ale drugą stroną jest to, że zespół podszedł do tego co robi z niezwykła dbałością, ambicją i talentem. Już harmonijka na początku openera, a zarazem utworu tytułowego, zapowiada nam z jaką muzyką będziemy mieli do czynienia. Żeby nie było za łatwo, dodam jeszcze, że "Cold Hearted Woman" oprócz wymienionych wcześniej odniesień, niesie ze sobą skojarzenia z bardziej współczesnym Black Crowes. Znakomity, dumnie snujący się kawałek. Za to "My Only Woman" atmosferą i urodą przypomina mi nieodżałowanego Gary Moore'a, choć trafiają się wtręty rodem z Led Zeppelin. Natomiast taki "Glad You Came" zachwyca drugim głosem, w dodatku kobiecym, niejakiej Yvette Eklund. Z przymrużeniem oka, a może i nie, przypomina to współpracę Beth Hart z Joe Bonamassa. Jednak i tu duch Led Zeppelin nie pozwala zapominać o sobie, tym razem jako bardzo klimatyczny odlot w środkowej partii. Natomiast "Shadows Of The Moon" to już bezpośrednio pełną gębą Led Zeppelin i to ten bardzo heavy. Dobrze, że wokalista Andreas Sydow nie zdradza tutaj cech, które upodobniłyby jego glos do Roberta Planta, bo wszelkiej maści nudziarze nie daliby spokoju tej formacji. Zepellinowe riffy nie dają zapominać o sobie również w "Down On Your Knees". Ogólnie cały album cały czas przemyca klimaty brygady Page'a i spółki. Natomiast kończący "Feel My Love" często nawiązuje do feelingu gry wymienionego już Joe Bonamassa. Pozostałe nie wymienione kompozycje również należą do wybornych. Myślę, że gdyby takie znalazły sie na nowym krążku Greta Van Fleet, pisałoby sie o Amerykanach, że okrzepli i dojrzali muzycznie. Czego im w sumie życzę. Wróćmy jednak do Riot Horse. "Cold Hearted Woman" w porównaniu do debiutanckiego albumu to przeskok o kolejny level, w dodatku na "This Is Who We Are" było więcej ducha Jimmi Hendrixa. Tym razem rządzą inspiracje Led Zeppelin. Brzmienie "Cold Hearted Woman" utrzymane jest w stylu retro oraz przesiąknięte jest atmosferą lat 70. I nie tylko chodzi o gitary, sekcję rytmiczną ale także o harmonijkę, organy Hammonda i inne tego typu smaczki. Zawdzięczamy to niesamowitemu wyczuciu tej epoki przez muzyków, którzy prezentują się lepiej niż przeciętni grajkowie. Także jak będziecie słuchać nowego krążka Greta Van Fleet pomyślcie o , a najlepiej dajcie im szanse i posłuchajcie ich najnowszego albumu


"Cold Hearted Woman" (4,5) \m/\m/

Road Warrior - Power 2018 Gates Of Hell

Tasmańskie diabły z Road Warrior szybko przygotowały i nagrały swój debiutancki album. Nic też dziwnego, że bez trudu znalazł się chętny do jego wydania, bowiem "Power" to świetny przykład tradycyjnego heavy metalu lat 80., ale z powodzeniem granego w drugiej dekadzie XXI wieku. Chłopaki grają więc mocno, siarczyście i bardzo dynamicznie, chętnie czerpiąc zarówno od tuzów NWOBHM, kapel kontynentalnych, US powermetalowych, jak i zespołów japońskich z Loudness na czele, łącząc to wszystko w jedną, tasmańską miksturę. Wśród ośmiu utworów składających się na "Power" nie ma wypełniaczy - to 35 minut surowego, rasowego heavy na najwyższych obrotach, z kulminacją w postaci "On Iron Wing", "Tease n' Torture" i "The Future Is Passed". Całość na: (5) Wojciech Chamryk

Runelord - Message From The Past 2018 Stormspell

Dziwna sprawa z tym Runelord. W projekt ten zaangażowani są Cedrick Forsberg znany głównie z grupy Blazon Stone grający na wszystkich instrumentach i wokalista Georgy Peichev z bułgarskiego Mosh-Pit Justice. Okazuje się jednak, że osoby te zostały wynajęci przez tajemniczego człowieka imieniem Fredrik, by pod nazwą Runelord nagrać trzy albumy z napisanym przez niego materiałem. Być może określenie "metalowy boysband" jest tu trochę nad wyraz oraz może być nieco obraźliwe, jednak sami przyznacie, że coś w tym jest na rzeczy. Przyjrzyjmy się jednak czy ten eksperyment się w ogóle udał. Szczerze mówiąc moim zdaniem co najwyżej średnio. Z założenia "Message From The Past" muzycznie miało nawiązywać do amerykańskiego epic metalu, a konkretnie do twórczości takich kapel jak Manowar, Warlord czy Cirith Ungol. O ile jakieś tam nawiązania do dwóch pierwszych wymienionych grup można w muzyce Runelord odnaleźć, to nie słyszę żadnych wspólnych mianowników z tą trzecią. Album wypełnia dziesięć kompozycji, którym brakuje nieco polotu, przysłowiowego ognia i ogólnie mimo pierwotnego założenia klimatu. Poza tym cały czas odnoszę wrażenie, że muzycy słabo się wczuwają w swoje role. Zresztą nie ma się co dziwić. Ktoś ich zatrudnił, dał gotowy materiał, kazał odegrać i odśpiewać swoje a potem zapłacił (nie jest to informacja potwierdzona, ale jestem w

stanie założyć o dobrą flaszkę, że obaj Panowie nie wzięli w tym udziału za darmo). Zresztą sam Cedrick otwarcie przyznaje, że nie czuje tej muzyki. Co zatem jest dobrego w tym materiale? Ano parę rzeczy się znajdzie. Na przykład nawiązujący do twórczości Grand Magus "Purified Hatered" czy melodyjny "Valhalla Within" jednak w skali całego gatunku te utwory i tak są co najwyżej średnie. Być może znajdą się chętni do przesłuchania "Message From The Past", ale założę się, że szybko o tym albumie zapomną. Ja sam na następne płyty sygnowane nazwą Runelord nie będę czekał z wypiekami na twarzy. (3) Bartłomiej Kuczak

Sadauk - A New Dawn 2017 Pure Legend

Sadauk? A cóż to za licho, pomyślałem, próbując przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek słyszałem o tym szwedzkim zespole. Wyszło na to, że niekoniecznie, chociaż powstał w roku 1996, ale skoro "A New Dawn" jest jego debiutanckim albumem to wszystko jasne. Aż dziwne, że Joppe Crambert nie pomyślał wcześniej o jakimś długogrającym materiale, bo na tym pierwszym Sadauk gra całkiem efektowny, symfoniczny metal z gotyckimi naleciałościami. Co istotne słowo metal nie jest tu jakimś ozdobnikiem czy pusto brzmiącym sloganem, gdyż dwie gitary zapewniają solidne, riffowe uderzenie, a perkusista Patrik Finnermark ma za sobą solidny staż w bardziej ekstremalnych zespołach, więc nie brakuje tu również mocnego uderzenia, z blastami na czele. Sporo też symfoniczno-klawiszowych aranżacji i ładnych melodii, pojawiają się również wdzięczne, folkowe brzmienia ("Sailing Away"), lider zaś zwykle groźnie porykuje i skrzeczy, czasem tylko śpiewając czysto, niskim i dźwięcznym głosem ("Tears Of The Sun"). Najjaśniejszym punktem Sadauk jest jednak wokalistka Therése Thomsson - podczas sesji udzielająca się tylko gościnnie, ale teraz już pełnoprawny członek grupy - śpiewająca w bardzo naturalny sposób, bez jakiejś wysilonej, pseudo operowej maniery ("Epitaph-Funeral Among Roses"), a do tego świetna również w tych bardziej zadziornych, dynamicznych partiach ("Act 1-Melhinis Death", "Who Is King In Paradise"). Mamy więc konkret, wart: (4,5), a dla fanów choćby Nightwish może i więcej. Wojciech Chamryk Sadhayena - Emergency 2017 Self-Released

Sadhayena to współcześni przedstawiciele świata muzyki zafascynowani latami 80. - i nie tylko - ale tymi trochę lżejszymi, czyli hard'n'heavy podszytym glam metalem, typu Guns N'Roses, Skid Row, Motley Crue czy tez Extreme. Francuzi są bardzo oldschoolowi jednak w pełni korzystają z dobrodziejstw dzisiejszych czasów i techniki nagrywania. Przez co ich muzyka jest bardzo soczysta i pikantna. Efekty te można było osiągnąć dzięki talentowi i umiejętnością Francuzów, bowiem piszą oni doskonałe kawałki w starym stylu,

oraz wyśmienicie potrafią je zagrać i nagrać. Na ich debiucie "Emergency" przeważają utwory dynamiczne, tak jak na krążku "Slave To The Grind", Skid Row, choć u Amerykanów jest więcej ballad. Słuchając ich po kolei, trudno zdecydować się, który z nich jest lepszy. Każdy jest inny ale równie pomysłowy, ma świetne gitary i charakterystyczne sola, sekcja ma odpowiednią moc i ciężar, a wokal prowadzi prze znakomite melodie. Choć inspiracje są wyraźne, to Francuzom udało się nadać muzyce własne piętno. Na dziesięć kawałków wyłamuje sie jeden. Jest nim ostatni "No More Chains", który przypomina balladowe Extreme czy też Skid Row. Ogólnie bardzo dobra pozycja i to nie tylko dla wielbicieli glamowego hard'n'heavy ale także dla fanów współczesnego nurtu NWOTHM. (4) \m/\m/

Sage - Anno Domini 1573 2018 Rockshots

"Anno Domini 1573" to debiutancki album tego chorwackiego, istniejącego od pięciu lat, zespołu. Sage całkiem zgranie radzą sobie z konwencją progresywnego power metalu, proponując całkiem efektowną wypadkową dokonań Kamelot, Symphony X czy Rhapsody. Ta pierwsza nazwa nie pojawia się tu zresztą przypadkowo, bo za finalny efekt produkcji "Anno Domini 1573" odpowiada były muzyk tej formacji Casey Grillo, a miks i mastering to dzieło samego Jima Morrisa. Brzmi to więc nader konkretnie, a i pod względem muzycznym jest równie zacnie, szczególnie w rozpędzonym openerze "Rivers Will Be Full Of Blood", miarowym "Dragon Heart", singlowym "Treason" z syntezatorową solówką i bardziej progresywnym, rozbudowanym "Battle". Trzeba też docenić aranżacyjny rozmach tego materiału: niekiedy typowo symfoniczny, gdzie indziej zdecydowanie metalowy, wykorzystujący też chóralne partie, kobiecą wokalizę i skrzypce w "Man Of Sorrow", kolejnej perełce z tej płyty. "Anno Domini 1573" zaciekawia też tekstami, bo to koncept album poświęcony antyfeudalnemu powstaniu chłopskiemu w Chorwacji w końcu XVI wieku. Sage zadebiutowali więc z przytupem i oby na kolejnych płytach nie spuszczali z tonu. (5) Wojciech Chamryk Sanhedrin - A Funeral for the World 2018 Cruz Del Sur

Ale przyjemnie zaskoczyła mnie ta płyta! Po tytule i okładce spodziewałam się retro doomu. Doom owszem, jest, ale tylko w tytułowym kawałku (słowo "funeral" zobowiązuje) i to w śladowych

ilościach. Debiut nowojorczyków to dawka świetnego heavy metalu inspirowanego takimi kapelami jak Queensryche, Hellion i Jacobs Dream. Tak tak, często z USA docierają do nas banalne wydawnictwa z łopatologicznym heavy metalem, którego już mamy od zatrzęsienia. Tym bardziej Sanhedrin wywołał zdumienie. Wokalistka (i jednocześnie basistka), Erica Stoltz przywołuje swoim śpiewem nie tylko takie znakomite amerykańskie damy jak Ann Boleyn z Hellion czy Leather, ale też różnych wokalistów-mężczyzn z Geoffem Tate'm, Davidem Taylorem i... Dickinsonem na czele. Jej wokal jest wielobarwny, teatralny i drapieżny. Doskonale pasuje do zróżnicowanej płyty, która prezentuje zarówno masywne kawałki utrzymane w średnim tempie jak i wręcz NWoBHMowe galopady. Perełką na krążku jest "Collateral Damage" trzymający w napięciu, epicki utwór o dramaturgii kompozycyjnej i wokalnej, której nie powstydziłby się Jacobs Dream na swoim debiucie. Choć trzyosobowy Sanhedrin nie udaje "zespołu retro", brzmi naturalnie, miękko i jednocześnie agresywnie. Taki sound doskonale pasuje do estetyki zespołu, która poza klasycznym heavy prezentuje nutę progresywnego metalu lat 80. nie stroniąc od akustycznych fragmentów, spokojnych solówek, zwolnień czy hard rockowych fragmentów. Kawał świetnego, "inteligentnego" metalu. (5) Strati

Second Sun - Eländes Elände 2018 Gaphals

To już chyba jakaś epidemia, bo coraz więcej muzyków z ekstremalnych kapel zaczyna wracać do korzeni ciężkiego grania, okazując się wielkimi entuzjastami hard, progresywnego, symfonicznego, psychodelicznego czy space rocka. Znany z Tribulation perkusista Jakob Ljungberg nie jest tu jakimś wyjątkiem, bo najpierw grał w Enforcer klasyczny heavy, a w Second Sun, już jako gitarzysta i wokalista, poszedł jeszcze dalej. "Eländes Elände" jest drugim albumem tej formacji, utrzymanym w stylistyce space/hard rocka. Mamy tu więc niedługie, zwykle bardzo klimatyczne i całkiem melodyjne utwory, którym najbliżej chyba do dokonań Camel z przełomu lat 70. i 80., kiedy porzucili już progresywne suity na rzecz bardziej zwartych, krótszych utworów. Słuchać też echa wczesnego UFO czy Judas Priest, są odniesienia do folkowego okresu Jethro Tull, ale najefektowniej wypadają jednak te najbardziej psychodeliczne, hipnotyczne wręcz utwory z porywającymi dialogami gitary i organów, jak choćby "Noll Respekt", "Du Ska Se Att Det Blir Sämre" czy, wzbogacony też partiami syntezatorów, "Enda Sunda

RECENZJE

159


Människan" i "Världen". Za "Eländes Elände" Second Sun dostają więc ode mnie (5), a teraz muszę rozejrzeć się za ich debiutem "Hopp/Förtvivlan". Wojciech Chamryk

Secret Society - The Indcution 2018 Self-Released

Sprawdziłam sobie, czym jest tajemniczo nazywający się Secret Society i... dalej nic nie wiedziałam. Wyglądało na to, że to po prostu tajne stowarzyszenie i tyle. Dopiero kiedy odpaliłam EP "The Induction" odkryłam, że w zespole śpiewa Rick Altzi (kawałek "Monsters" zresztą od razu skojarzył mi się z Masterplanem). Zdumiałam się kiedy z głośników popłynął "Mental Mayhem" brzmiący jak ciężki Alice Cooper, a Altziego zastąpił inny - wtedy nierozpoznawalny dla mnie - wokalista. Koniec końców okazało się, że owe "taje stowarzyszenie" to ciekawy projekt, w którym znane są jedynie nazwiska wokalistów (poza Altzim na płytce śpiewa jeszcze Ronny Munroe, Paul Sabu oraz Joe Basketts), a za instrumenty odpowiada anonim kryjący się pod pseudonimem Telum Ignotum. Płytę łączy ciężkie, masywne i współczesne brzmienie, a dzieli stylistyka. Niemal każdy z kawałków reprezentuje inną odnogę heavy metalu. Słuchać na niej i kawałki w stylu obecnego Vivious Rumors i Masterplan i Alice Coopera i Firewind. Pojawił się nawet majestatyczny, przywołujący odrobinkę późne Savatage "Broken by Design". EPki słucha się bardzo dobrze, od razu rzuca się w uszy, że nie jest to nagranie amatorskie. Mimo tego, zwykło się jednak traktować EPki z pewną podejrzliwością. Traktuje się je jak preludium do czegoś większego, mieszankę niedokończonego albumu z próbką grania zespołu. "The Induction" jest właśnie taką próbką, krzyczy do słuchacza "ej, zobacz na co nas stać!". Nie krzyczy co prawda "ej, będzie tego więcej!", ale tego właśnie się spodziewam, Czy z tymi samymi wokalistami? Czy w postaci projektu czy regularnego zespołu? Który styl przeważy na płycie? A może będzie ich jeszcze więcej? Jest w tym "tajnym zrzeszeniu" coś fajnego. (4,5) Strati

Sick N' Beautiful - Element of Sex 2018 Rosary Lane

Jak to cudo trafiło do nas to nie mam pojęcia. Sick N' Beautiful nie ma nic wspólnego z tradycyjnym heavy metalem, jest po prostu na wskroś nowoczesny. Wyróżnia się estradowym image. Skojarzenia z GWAR, Zodiac Mindwarp, Lordi itd. jest zupełnie uzasadnione. Muzycznie, to nowoczesne gra-

160

RECENZJE

nie rockowo-metalowe, z elementami industrialu i elektroniki. W tym wypadku, oprócz już wymienionych zespołów, skojarzenia nawiązują również do White Zombie, Marilyn Manson, NiN i... Lady Gaga. Ciekawostką jest to, że za "garami" i "sitem" stoją kobiety. I w tym momencie kończy się moja rzetelność. Nie słucham na co dzień takiej muzyki i nie wiem, od której strony do niej podejść, do czego się odnieść, jak ją ugryźć. Mija piosenka po piosence, a ja w ogóle nie reaguję. Nie potrafią mnie zainteresować ani ciężkie riffy, ani melodie... są po prostu z nie mojego świata. Jedynie mogę dopowiedzieć, że wykonanie i produkcja wyglądają na poprawne. Z pewnością spełniają standardy gatunku. Myślę, że tak ja mnie, nikogo z fanów tradycyjnego metalu Sick N' Beautiful nie zainteresuje. Wydaje się, że Włosi celują w konkretną publikę, bardziej mainstreamową. W Europie takie granie cieszy się spora popularnością, w Stanach jeszcze większą, także zespół tak od razu nie przepadnie. Ja raczej o tym się nie przekonam, bo zaraz o Sick N' Beautiful zapomnę. Generalnie o "Element of Sex" powinni wypowiedzieć się fani takiego grania oraz specjalizujący się w tym gatunku dziennikarze. (-) \m/\m/

lnym polowaniu na wiedźmy, kontynuujemy wolne granie w zaczynającym się basem utworze tytułowym "Way of the Road". Kawałek bardzo klimatyczny i na pewno spodoba się tym, którzy lubują się w nieco bardziej klasycznym heavy metalowym graniu. Kolejna pozycja, która naprawdę mocno zapadła mi w pamięci, podobnie jak następca "Heart of Rio". Tu wchodzimy już niemal w klimaty balladowe, a sam numer bardzo przywodzi mi na myśl trixterowe "Heart of Steel" z 1990 roku. Jeśli jesteś fanem hard rocka lat 80., to ten numer powstał właśnie z myślą o Tobie. Kolejna piosenka również nie zapowiada powrotu do klasycznego speed metalowego grania, lecz intro do "Better Late than Never" to tylko pozory. Po kilkunastu sekundach utwór rozpędza się i dostajemy soczystą porcję klasycznego Skull Fistowego grania. Kawałek solidny, a refren daje soczystego kopa. Następca o tytule "Don't Cross Me" kontynuuje ten speed gwarantując prześwietne solówki. Na sam koniec dostajemy hymnowe wręcz "Stay True". Kiedy po raz pierwszy przesłuchiwałem płytkę, myślałem, że Zack śpiewa tam "stay tuned", jednak zarówno "true" jak i "tuned" doskonale wpasowują się w klimat tego utworu. Świetny zamykacz płyty zapowiadający kolejną, albo... tę samą gdy słuchamy albumu w pętli. Na pewno jeden z moich ulubionych kawałków z albumu. "Way of the Road" to bez wątpienia moja ulubiona płyta Skull Fistów. Każdy kawałek do mnie przemawia i gdy tylko załączę którykolwiek utwór z albumu, od razu przesłuchuję wszystkie inne. Pozycja obowiązkowa dla fanów fali NWOTHM! (5) Maciej Uba

Skull Fist - Way of the Road 2018 NoiseArt

Na album speedmetalowców z Kanady musieliśmy czekać aż cztery lata - więcej niż na następcę "No False Metal", czyli "Head of a Pack" z 2014 roku. Czekaliśmy naprawdę niecierpliwie, bo kiedy 23 sierpnia na YouTubie zadebiutowało video do singla "You Belong To Me", moja Facebookowa tablica została wręcz zalana postami znajomych cieszących się z nowego kawałka. Singiel ten otwiera najnowszą płytkę "Way of the Road", która swoją premierę miała 26 października 2018 roku. Muszę powiedzieć, że na samym początku otwieracz nie za bardzo do mnie przemówił, jednak po paru przesłuchaniach dochodzę do wniosku, że jest to jedna z mocniejszych stron tego albumu, choć nie mówię, że reszta albumu odstaje od singla. Jako drugi wjeżdża nam "No More Running", który bardzo przywodzi mi na myśl "Solitude to Succumb" kanadyjskich braci Skull Fistów, czyli Cauldrona. Kawałek wolniejszy i nieco bardziej balladowy, miły kontrast do zasuwającego otwieracza. Jednakże po uspokojeniu, od razu przechodzimy do ostrego zasuwu, ponieważ na słuchawki/ głośniki wjeżdża nam "I Am a Slave", czyli klasyczny speedmetalowy kawałek, który na pewno przypadnie do gustu fanom "Head of the Pack" czy "Hour to Live". Następny numer znów dam daje trochę odetchnąć i zwie się "Witch Hunt". Kawałek masywny oraz ciężki i nie wiem czy przypadkowo nie jest to puszczenie oczka w stronę fanów kanadyjskiego Piledriver, którzy w 1984 roku również nagrali kawałek o tym samym tytule w podobnym tempie. Tego nie wiem, wiem natomiast, że utwór jest naprawdę świetny i jest on jednym z moich ulubionych na płycie. Po powo

SoulHealer - Up From The Ashes 2018 Rockshots

Udała się ta powrotna płyta Finom, nie ma co. Co prawda gitarzysta Teemu Kuosmanen i wokalista Jori Kärki od początku istnienia SoulHealer dbali o wysoki poziom kolejnych płyt grupy, ale ostatnie zawirowania personalne - zmiana 3/5 składu - nie rokowały jej zbyt dobrze. Wrócił jednak dawny perkusista Timo Immonen, doszli nowy basista i gitarzysta, a efekt tego jest taki, że Soul Healer wciąż nie ma sobie równych w dziedzinie melodyjnego heavy/power metalu. Zestawienie w takiej właśnie kolejności nie jest w żadnym razie przypadkowe, bowiem SoulHealer gra naprawdę mocno i konkretnie, przywołując na "Up From The Ashes" ducha tradycyjnego metalu wczesnych lat 80. Powerowych melodii i chwytliwych refrenów też na tej płycie nie brakuje, ale zespół nie przekracza tu ani razu granicy pomiędzy stylowością a trywialnością, bo nawet w tych naprawdę hitowych momentach perkusista łoi ostro, a riffy są surowe i pełne mocy. Opatrzony teledyskiem "The Final Judgement" to perfekcyjny przykład takiego podejścia, ale na "Up From The Ashes" nie brakuje wielu innych, równie udanych utworów. (5) Wojciech Chamryk

Source - Source 2018 High Roller

Dobrze, że istnieją takie wytwórnie High Roller Records. Dzięki nim i reedycjom, którymi raczą metalowych fanatyków, wiele świetnych wydawnictw nie zginie w zapomnieniu, Nie dotyczy to tylko klasycznych płyt z dawnych lat, ale również wydawnictw stosunkowo nowych. Właśnie takim wydawnictwem jest debiutanckie demo/EP (różne źródła różnie to wydawnictwo określają) grupy Source. Zespół ten został założony przez Richarda Lagengrena, gitarzysty znanego przede wszystkim z kultowego Portrait. Po odejściu z macierzystej formacji postanowił on założyć własną kapelę, której byłby liderem oraz jedynym twórcą muzyki. Do swej grupy Richard dokoptował sobie wokalistę Oscara Calquista znanego z zespołu Ram oraz perkusistę Patricka Doglanda. Sam lider poza gitarą, chwycił także za bas i w tym składzie pierwotnie w roku 2016 roku wydali omawiane wydawnictwo. Nowe wydanie "Source" zawiera trzy autorskie utwory Lagergrena oraz cover grupy Styx. Może zatem zaczniemy o niego. Szwedzi przerobili ten utwór na zupełnie własną modłę nadając mu heavy metalowego posmaku. Mimo wszystko charakterystyczny klimat wersji oryginalnej został zachowany i sam utwór na tej przeróbce nie stracił. Co natomiast można powiedzieć o autorskim repertuarze grypy? Rozpoczyna prawie dziesięciominutowy "Crossroads Calling". Na samym wstępie słyszymy intro w postaci niepokojących symfonicznych dźwięków mogących stanowić soundtrack do niejednego horroru. Po dwóch i pół minuty przechodzą one w ostry riff i zaczyna się prawdziwa oldschoolowa heavy metalowa jazda nie pozbawiona mocy, dynamiki, polotu, ale również co ważne, pewnego mrocznego i niepokojącego klimatu (skojarzenia z Mercyful Fate mile widziane). W kawałku tym pełno jest zmian tempa, które na szczęście nie niszczą ogólnego nastroju. W następny "Let Him In" mroku jest tak jakby mniej, za to ilość elementów staroszkolnego metalu pozostaje na niezmiennym poziomie. Zdecydowanie więcej tu nawiązań do heavy metalowej sceny naszych sąsiadów zza Odry. Może sceny nie do końca współczesnej, ale tej sprzed trzech dekad na pewno. Utwór numer trzy to "Wither". Generalnie utrzymany w klimacie poprzednika. Tutaj jednak nieco bliżej do NWOBHM (a konkretnie nieco mroczniejszego oblicza tego nurtu) niż niemieckiego metalu. Chociaż wokale Calquista podobnie ja w poprzednich numerach mogą budzić skojarzenia z Kingiem Diamondem. Jeżeli lubicie mrok i złowieszczy nastrój tworzony przez wachlarz elementów w żaden sposób nie wychodzących poza ramy klasycznego heavy, to ten minialbum jest jak najbardziej dla Was. (4,5) Bartłomiej Kuczak Speed Queen - King Of The Road 2017 Self-Released

Znajomo brzmiąca nazwa i dziewczyna na okładce mogą wprowadzić co bardziej zorientowanych w błąd, ale "King


coś z uszami mam nie tak. Pewna nowością jest trochę hardcora/ punk rocka, najwięcej tych wpływów odnajdziemy w "Iron Death". Ogólnie na "Raw & Filthy" znajdziemy solidne granie, bez rewelacji, ale znakomite do posłuchania na luzie. (3,5) Of The Road" w żadnym razie nie jest kolejną płytą francuskiego Speed Queen. To oficjalny debiut belgijskiego zespołu o takiej samej nazwie, grającego jednak nie hard rocka, ale siarczysty speed/tradycyjny heavy metal. EP-ka "King Of The Road" to sześć świetnych numerów w starym stylu, typowych dla połowy lat 80. Konkretna, dynamicznie i oszczędnie grająca sekcja, gitarowy duet z ostrym riffowaniem i sporą liczbą melodyjnych solówek, zadziorny śpiew wokalisty, niezłego zarówno w wyższych, jak i niższych, agresywniejszych rejestrach, chwytliwe melodie, chóralne, często skandowane refreny - wszystko jest tu na swoim miejscu. Najlepiej bronią się "Midnight Murder", nie przypadkiem umieszczony na początku płyty, rozpędzony i piekielnie chwytliwy "Kids Of Rock 'N' Roll" i jeszcze szybszy "Speed Queen", ale pozostałych trzech też słucha się wybornie. Stawiam więc: (5) i czekam na debiutancki album. Wojciech Chamryk

Steel Fox - Savagery 2018 STF

Bardzo lubię takie płyty. Płyty, które łączą w sobie to, co w klasycznym heavy metalu najlepsze. Mianowicie z jednej strony deszcz riffów i gąszcz zagrywek, z drugiej zaś ładne melodie, czyste wokale i wspaniałe lotne solówki. Taka właśnie jest "Savagery" - debiutancka płyta brazylijskiego zespołu o nazwie Steel Fox. Mimo debiutu nie jest to kapela młoda, gdyż powstała aż 21 lat temu, jednak różne okoliczności sprawiły iż dopiero w 2018 mogą oni (my również) cieszyć się pierwszym pełnym wydawnictwem. Z drugiej strony nie można absolutnie powiedzieć, że ta sytuacja nie ma swoich plusów. Wręcz przeciwnie. Brazylijczycy nagrali album dojrzały zarówno pod względem kompozycyjnym (mimo, iż utwory pochodzą z różnych okresów ich działalności, jednak najwidoczniej mieli czas na ich dopieszczenie), jak i produkcyjnym. Co ciekawe, mimo to album jest bardzo spójny. Jeśli miałbym wskazać najlepsze utwory to niewątpliwie byłyby to otwierający "Rescue Of The Black Stone", epicki "Raise Swords" oraz wieńczący ca-łość bardzo maidenowy "Knights Of Freedom". Jako kolejną ciekawostkę warto zaznaczyć, że jest to pierwsza kompozycja napisana przez Steel Fox. Za to bardzo trudno jest mi tu odnaleźć jakieś słabe punkty. "Savagery" to gratka zarówno dla miłośników Maiden, jak i zwolenników power metalu we wydaniu europejskim. Brawa również dla wytwórni STF Records, która nie po raz pierwszy pokazała, że ma talent do wynajdywania interesujących kapel. (4,5) Bartłomiej Kuczak

Stormrider - Heavy Metal Machine

Steamroller Assault - Steamroller

2018 Self-Released

2002 Self-Released

Stormrider to młody brytyjski zespół, który powstał na początku 2017 roku w Manchesterze. W skład zespołu wchodził nasz rodak, Przemysław Przytuło (bas, chórki), Robert Beeton (perkusja) i Cristiano Lopes (gitary). Składu dopełnił wokalista Mike Coyle. W lipcu Brytyjczycy opublikowali swój pierwszy materiał, EPkę "Heavy Metal Machine". Na tym wydawnictwie znalazły się cztery kompozycje, utrzymane w stylistyce tradycyjnego heavy metalu, z dużymi wpływami NWOBHM oraz US metalu typu Iced Earth. Pierwszy tytułowy "Heavy Metal Machine" to szybki i zwarty kawałek z fajną melodią i gitarami. Drugi "In Time" to najdłuższy utwór, znacznie wolniejszy, z fragmentami akustycznymi, na dodatek bardzo klimatyczny. Czuć w nim mieszankę wpływów Iron Maiden i Iced Earth. Trzeci w kolei "The Patroller" to żwawa kompozycja w stylu epickiego Iron Maiden. Finałem zaś jest równie dziarski ale bardziej bezpośredni kawałek, "Made Of Metal". Mieszają się tu różne wpływy NWOBHM z Iron Maiden i Judas Priest na czele. Muzycy tworzą bardzo fajną formację. Świetnie brzmią gitary, zachwycają riffami, pomysłami na tematy muzyczne i popisami solowymi. Sekcja jest mocno osadzona, zwinna i pełna inwencji. Wszystko jest wywarzone, zachwyca mocnym i klarownym brzmieniem. Na osobną uwagę zasługuje wokalista Mike Coyle. Posiada on ciekawą barwę oraz mocny glos, w dodatku ma taki specyficzny dar, że nadaje całej muzyce Stormrider swoistego patosu czy epickości. Po prostu dopełnia ją i firmuje. "Heavy Metal Machine" to ciekaw zajawka na scenie NWOT HM, warto obserwować dalsze losy Stormridera. (4,5)

Steamroller Assault powstało pod koniec zeszłego wieku, w 1999 roku w Atenach. Grecy postanowili oddać hołd tradycyjnemu heavy metalowi i to bez jakiś szczególnych ceregieli. Ich heavy metal jest prosty i bezpośredni podany na surowo w sposób ohydny, ordynarny i szorstki. Skojarzenia są różne ale na pierwszy strzał, brzmi to, jak coś między Motorhead, Venom, a Metallicą z debiutanckiego albumu. Do tego tematyka zamanifestowana w drugim kawałku "Alcohol, Pussy And Rock 'N' Roll" dopełnia wyobrażenie o muzyce Steamroller Assault. "Steamroller" to trzydzieści minut muzyki i siedem kompozycji, zagranych raz szybko, raz wolno, ogólnie słuchacz nie zdąży się zanudzić. Nie ma tu niczego odkrywczego, bo z założenia nie miało być, za to muzyka znakomicie nadaje się na zakrapiane imprezy albo na występy na żywo w małych klubach. Po prostu, heavy metal z debiutu Greków z Steamroller Assault świetnie nadaje się do zabawy. (3)

\m/\m/

Steamroller Assault - Raw & Filthy 2006 Self-Released

Stormzone - Lucifer's Factory 2018 Metal Nation

Kto by pomyślał, że płyta może służyć jako przewodnik! Taką właśnie funkcję pełni szósty krążek Irlandczyków z Stormzone. Trafiły nań legendy i opowieści z różnych miast, miasteczek i wsi Północnej Irlandii. Każda przypisana jest do konkretnego miejsca i każda mrożąca krew w żyłach. Co ciekawe, do płyty rzeczywiście miał być wydany przewodnik, dzięki czemu nie tylko dźwięki z samochodowego radia mogłyby prowadzić turystów przez drogi i bezdroża zielonego kraju. Napalonym na trasę szlakiem nietypowych legend póki co, musi pozostać sama wersja foniczna. I nie ma w tym krzty żalu. "Lucifer's Factory" to porywający i energiczny kawałek heavy metalu! W dobie

Wydany cztery lata później album "Raw & Filthy" nie przynosi niczego nowego. Gdyby się ktoś spodziewał rewolucji, niczego takiego na tym krążku nie znajdzie. Ponownie znajdziemy siedem kawałków, które tym razem nawet nie trwają trzydziestu minut. Panowie trzaskają nas po pyskach surowym i bezpośrednim heavy metalem aż miło. Jest też w tym trochę rock'n'rolla, speed metalu, a nawet thrashu ale w dawkach, które nie przewracają do góry nogami stylu. Także inspiracje są niezmienne i wypływają bezpośrednio z dokonań Motorhead, Venom i Metalliki. Bardzo ładnie wyeksponowane są na tym materiale fragmenty thrashowe, a to za sprawą dużo lepszej produkcji. Co ciekawe nie zahaczają one tylko o speed metalową Metallikę ale także o wczesny Slayer. Tak dzieje się już na wstępie w "Breakout". No chyba, że

Steamroller Assault - Dead Man's Hand 2017 Eat Metal

Nie wiem co piją Grecy z Steamroller Assault ale dojście do siebie tym razem zajęło im ponad dekadę. Chociaż do żywych doszedł jedynie Witchkillera, zaś reszta chłopaków to już nowi balangowi współtowarzysze. Ale czy na pewno balangowicze, bowiem słuchając "Dead Man's Hand" odniosłem wrażenie, że pod względem muzycznym zrobiło się znacznie poważniej. Oczywiście nadal to heavy metal, ciągle bliski Motorhead, ale przeistoczył się on bardziej w formy klasyczne i tradycyjne. Echa speed i thrash metalu gdzieniegdzie się pojawią, ale są ledwie wyczuwalne. Jedynie w "When A Girl Loves A Woman" są bardziej wyraźne. Pojawiło się też coś nowego. Grecy bardziej śmiało sięgnęli po europejski power metal w stylu Running Wild oraz epicki metal w stylu Manowar, takie bliższe i dalsze odniesienia można znaleźć w ostatnim utworze "Skull Island". Nie powiem wpadł mi on w ucho. Do ulubionych kawałków dołączyłbym jeszcze najmocniejszy na tej płycie "Kill After Kill". No cóż, wyrobili się Grecy i dość często słucham sobie "Dead Man's Hand". Spróbujcie, może wam też przypadnie ten krążek do gustu. I nie martwcie się, nie zajmie wam wiele czasu, te osiem kawałków trwa zaledwie trzydzieści trzy minuty. A produkcję ten krążek też ma nie najgorszą. Może to wszystko spowodowało, że Grecy po raz pierwszy wydali swój materiał pod sztandarem wytwórni, małej, ale zawsze. (4) \m/\m/

RECENZJE

161


powrotu do klasycznego brzmienia i retro metod nagrywania, krążek Stormzone brzmi niemal wyjątkowo. Nie ma tu piachu, brzmienia spod szafy. Jest klasyczny, ale dzisiejszo-brzmiący heavy metal. Jest ogrom wpadających w ucho melodii, swobodny wokal Johna Harbinsona i nuta hard rockowego rozkołysania. Choć trafiły się szybkie kawałki w rodzaju "Dark Hedges" i "The Heaven you Despite" czy ballada "Time to go", zdecydowaną większość utworów na albumie wypełniają dynamiczne, ale utrzymane w średnich tempach kawałki. Tajemnica, dlaczego płyty tak dobrze się słucha, kryje się chyba w udanym balansie między melodiami, a ciężarem kawałków. To coś, co swego czasu można było usłyszeć choćby w Firewind. Płyty słucha się bardzo dobrze, banał nie goni banału, a melodie dynamicznie przeplatają się z żywiołowymi solówkami i agresywniejszymi momentami niemal w stylu Vicious Rumors. Polecam. Nie tylko jako tło do podróży po Irlandii Północnej. (4,5) Strati

Tantara - Sum Of Forces 2018 Indie Recordings

Muszę powiedzieć, że "Sum of Forces" jako utwór sam w sobie, jak i tytułowy jest świetny. Podoba mi się jego dynamika, xentrixowe podejście do melodyki, złość wyrażoną wokalizą mi na myśl przywodzącą stare dobre Artillery, kooperacje głosu i riffów, idealne wymieszanie thrashowych standardów z melodycznymi, emocjonalnymi motywami. Jednak by dojść do tego utworu, trzeba przebrnąć trochę gorsze i stworzone na bardziej thrashowe kopyto utwory z średnimi tekstami. To oczywiście nie znaczy, że utwory takie jak "Punish The Punisher" czy "Aftermath" są złe. To znaczy tyle że nie brzmią tak dobrze jak tytułowa petarda. W każdym razie wiem dwie rzeczy. Pierwszą jest to że miejsce najlepszego typowego thrashu zajmuje jak dla mnie dwójeczka Artillery. Drugą jest to, że album "Sum of Forces" ma kilka rzeczy wspólnych z muzyki Xentrix. Jak bym miał to podsumować, to jest takie "For Whose Advantage" połączone z wysokimi wokalizami, z tematyką polityczną i zapędami do stworzenia drugiego "The Ultra Violence" w postaci utworu instrumentalnego "White Noise". Problem jest taki - riffy z "White Noise" już słyszałem. Chyba w muzyce Coronera. Choć tytuł utwór może w pewien sposób implikować że szum odnosi się do inspiracji z ich muzyki. Skoro jesteśmy przy techthrashach, to wstęp do "Aftermath" skojarzył mi się z interpretacją "Tańca z szablami" zespołu Mekong Delta. Technicznie? Nic nie mam do zarzucenia. Brzmieniowo? Wydaje mi się, że trochę za mało niższych brzmień. Ale ma swój niepowtarzalny urok. Wady? Niektóre riffy w muzyce Tantara są nazbyt wytarte przez gatunek. Najgorszy utwór (nie twierdzę że zły) to "Sleepwalker". Ode mnie (4,1), choć czuję, że gdyby parę rzeczy zostało tutaj dopracowanych, jak teksty i wokal, to spokojnie ten album mógłby być jednym z albumów 2018 roku. Jako, że Indie Re-

162

RECENZJE

cordings wrzucił to na swój kanał YouTube w całości, tak zapraszam do słuchania i wypracowania własnych opinii. Poza tym okładka jest świetna. Odcienie szarości tu idealnie pasują. Jacek Woźniak

wyjść im na dobre. Alessia i Michele wnieśli do Temperance niesamowitą energię, której wcześniej w tej kapeli w aż takim stopniu nie było. Może przy niektórych piosenkach dałoby się jeszcze odrobinę dokręcić śrubę, ale i tak włoska grupa pokazała na krążku klasę. (5,5) Marek Teler

Temperance - Of Jupiter and Moons 2018 Scarlet

Po trzech albumach "Temperance", "Limitless" i "The Earth Embraces Us All" oraz nagraniu koncertowym "Maschere - A Night At The Theater" włoski zespół melodic metalowy Temperance postanowił zaskoczyć nas nowym krążkiem. Wydany 20 kwietnia 2018r. album "Of Jupiter and Moons" to dziesięć świeżych energicznych kawałków, które z pewnością wpadną w ucho fanom mocnego melodyjnego brzmienia. Przede wszystkim jednak słyszymy dwa zupełnie nowe wokale - Michelego Guaitoli z Overtures i Alessię Scolletti, która zastąpiła Chiarę Tricarico. Album otwiera dynamiczny i rytmiczny utwór "The Last Hope in a World of Hopes", po którym wiemy, że kolejne kawałki będą szybką jazdą bez trzymanki. W "Broken Promises" Michele Guaitoli, który jest nowym nabytkiem grupy, pokazuje swój niesamowity wokalny kunszt, a przy tym dodaje zespołowi power metalowego sznytu. Przede wszystkim jednak doskonale współbrzmi z Alessią Scolletti. Tytułowe "Of Jupiter and Moons" zaskakuje chwytliwym refrenem i świetną pracą perkusji, a przy tym wokaliści pokazują pazur i emocje. Tempo zwalnia przy nieco balladowym "Everything That I Am", chociaż stopniowo narasta - po przyspieszonym refrenie mamy gitarowe solo, a potem perkusyjne. "We Are Free" jest chyba najszybszym kawałkiem z płyty - tempo tego utworu jest momentami naprawdę zawrotne, a przy tym sam utwór ma bardzo pozytywny i motywujący przekaz. "Alive Again" to popis umiejętności wokalnych Michelego Guaitoli (w tle wspiera go gitarzysta Marco Pastorino) artysta pokazuje tu swoją szeroką skalę głosu, a przy tym jest on pełen emocji i zaangażowania. Mam nadzieję, że zostanie w Temperance na dłużej. Następny utwór "The Art of Believing" dla odmiany należy do Alessii i jest zdecydowanie jednym z najlepszych z płyty. Tym kawałkiem udowadnia, że jest doskonałą zastępczynią Chiary. I do tego jeszcze ta perkusja w wykonaniu Alfonso Mocerino… Prawdziwy włoski majstersztyk! "Way Back Home" i "Empires and Men" pokazują z kolei, że Alessia i Michele wspaniale współbrzmią zarówno w mocniejszych i szybszych, jak i lżejszych i delikatniejszych kawałkach. Ten duet znakomicie rokuje na kolejne płyty. Album "Of Jupiter and Moons" zamyka "Daruma's Eyes (Part 1)". To najdłuższy kawałek z płyty, a i tak jest tylko pierwszą częścią większego cyklu. Mamy w nim wszystko co najlepsze w Temperance - wpadający w ucho refren, świetna praca instrumentalistów, a przy tym ciągła zmienność. Trochę Orientu, potem trochę perkusyjnej nawalanki, a na deser wybuch emocji. "Of Jupiter and Moons" pokazuje, że zmiany w zespołach mogą naprawdę

The Raz - The Raz 2018 Rockshots

Raz'n'Roll - fajne hasełko, chwytliwe, a w dodatku nieźle oddające zawartość debiutanckiego albumu Amerykanów. Nic dziwnego, że znani muzycy, na przykład Rudy Sarzo czy Bumblefoot, wypowiadają się o The Raz w samych superlatywach, bo to zaiste perfekcyjne połączenie klasycznego rocka, bluesa i hard rocka. Kiedy tak słucham - z niekłamaną przyjemnością zresztą - tej płyty, na myśl od razu przychodzą mi takie zespoły jak choćby Led Zeppelin, Mountain, Black Sabbath, Steppenwolf, The Outlaws, Wolfmother, Rival Sons, nasuwają się też skojarzenia z tym, co od lat i z ogromnym powodzeniem robi Joe Bonamassa. Może i nie jest to to końca oryginalne, ale wykonane z ogromną pasją i energią. Klimat retro rocka wczesnych lat 70., sporo fajnych melodii, efektowne solówki, nawet basowa w "No Surprise", bo przecież lider Dale "Raz" Raszewski gra właśnie na tym instrumencie, są też ballady, jak na przykład zeppelinowa "Since I Lost You" - dla fanów takich dźwięków "The Raz" to zakup obowiązkowy. (4,5) Wojciech Chamryk

The Unity - Rise 2018 Steamhammer/SPV

Podczas gdy Kai Hansen koncertuje z Helloween, Michael Ehré i Henjo Richter kują żelazo póki gorące i nagrywają drugi krążek zespogo zespołu, The Unity. Jak dało się słyszeć przy okazji pierwszej płyty, z Gamma Ray ma zespół tyle wspólnego, że gra bardzo szeroko rozumiany power metal (choć nie tylko). Muzycy Gammy postawili na inną estetykę, dużo bardziej wymieszaną z hard rockiem niż Gamma Ray, z dużo lepszym technicznie wokalem niż Hansen. Muzycznie The Unity bliżej do Edguy czy Astral Doors niż "rodzimego" zespołu - z nim może się skojarzyć nieco riffowanie "Children of The Light". Poza wspomnianym kawałkiem, o stricte heavymetalową estetykę zahacza w zasadzie tylko otwierający "Last Betrayal" i udekorowany cięższymi fragmentami "No Hero", Płytę wypełniają radosne, dynamiczne, wpadające w ucho utwory będące w zasadzie moc-

nym "powermetalującym" hard rockiem niż heavy metalem. Okrasza je świetny wokal Jana Manettiego, który nieustannie kojarzy mi się z genialnym Jiotim Parcharidisem, a w niektórych momentach również z Russellem Allenem. Moim zdaniem potencjał nie jest do końca wykorzystany, bo facet ma świetny głos, a muzyków byłoby stać na bardziej heavymetalowe kawałki (czego dowodzi świetny otwieracz debiutu, "Rise nad Fall"). Jak widać, panowie wybrali taką, a nie inną estetykę. Do mnie ona nie do końca trafia, zwłaszcza przez wzgląd na zmiękczające kawałki refreny i popowe klawisze w niektórych kawałkach (jak choćby w "All That is Real" i "Road to Nowhere"). Na pewno miłośnikom zespołów typu Avantasia czy Unisonic estetyka The Unity bardziej się spodoba. Co nie zmienia faktu, że świetnego brzmienia, realizacji i wokali absolutnie The Unity nie można odmówić. (3,5) Strati

Tomorrow's Outlook - A Voice Unheard 2018 Battlegod

Norweski Tomorrow's Outlook to zespół nieco dziwny, gdyż przez kilkanaście lat istnienia nie dorobił się pełnego składu i tworzy go zaledwie trzech ludzi: gitarzysta Oystein Kvile Hanssen, basista Andreas Stenseth oraz... menadżer zespołu i zarazem jeden z jego kompozytorów, Trond Nicolaisen. Panowie nagrywają jednak płyty, zapraszając do udziału w nich wielu gości, w tym znanych wokalistów i instrumentalistów. Tak było przy debiutanckiej "34613" i tak jest na tegorocznej "A Voice Unheard", koncepcie opisującym świat po atomowej apokalipsie. Stąd udział aktorów-narratorów, Jamiesona Price'a i Danny'ego Webba, ale główne role przypadają tu jednak takim tuzom jak Scott Oliva (brał już udział w nagraniu debiutu Tomorrow's Outlook), Ralf Scheepers i Tony "Thunder" Johannessen (Thunderbolt). Żadnego z tych panów fanom metalu nie trzeba chyba przedstawiać, tak więc pisanie, że partie wokalne w ich wykonaniu są absolutnie mistrzowskie to tylko formalność. Muzycznie jest już jednak gorzej, bo chociaż niektórym utworom trudno odmówić atrakcyjności, to jednak są to przede wszystkim jakieś popłuczyny po Iron Maiden, wymieszane ze współczesnym power metalem. Czasem zalśni on bardziej progresywnym blaskiem, choćby kiedy Andreas Nergard gra klawiszowe solo w "Times Of War", albo Andreas Stenseth pięknie klanguje w "The Enemy", ale zwykle jest bardzo, ale to bardzo poprawnie, by nie rzec przeciętnie - gdyby nie ci świetni wokaliści, byłoby naprawdę marniutko. Mamy też dwa covery: nieźle zagrane i zaśpiewane "Darkside Of Aquarius" Bruce'a Dickinsona oraz "Slave To The Evil Force" Arii, ale tu, mimo udziału Witalija Dubinina i Maksima Udałowa, wypada on zdecydowanie słabiej niż oryginalne wykonanie "Slave To The Evil Force" z LP "Hero of Asphalt". (3) Wojciech Chamryk


Tornado - Commitment to Excellence 2018 Extreme Metal Music

Czym jest "Commitment To Excellence"? Thrashem zmierzającym w stronę crossoveru i groove (m.in na "Supremacy"), ale nadal będący w rejonach metalu. Czy warto słuchać? Skłaniałbym się, że nie, jeśli nie masz ochoty na thrash. Czy jest to jednoznacznie zły album? Nie. Bardziej odtwórczy. I już tu nie wspominam o interpretacji "United Forces" czy motywu ze Slayera na "Chaos Among The Ruins", ale o ogólnym koncepcie na motywy. Są to głównie riffy z amerykańskiej szkoły thrashu, które w większości niczym się nie wyróżniają. Chociaż całkiem fajny jest ten riff z "Global Pandemic". Między innymi tutaj inspiracje Slayer, Suicidal Tendencies, S.O.D czy Exhorder. Brzmienie gitar jest dość płaskie - aczkolwiek da się je znieść. Wokalista pasuje do nurtu, aczkolwiek nie są to wyżyny wokaliz. Z średnich mówionych kwestii czasami się zmieniają w charczenie (np. na "Spirit and Opportunity"). Tematyka? Tutaj między innymi destrukcja, odkrycia kosmiczne czy problemy natury społecznej (plaga szkalunku) i personalnej. Liryka? Raczej dosadna, czasami przyprawiona przekleństwami. Co do zalet albumu, to użycie nagrań dźwiękowych takich jak na początku "The Flight of Yuri Gagarin", dość dobra perkusja, dobre utrzymanie dynamiki i czasami wprawne wykorzystanie ogranych motywów. No i ten motyw basowy na początku "Endless Forms of Torment". Czy coś do poprawki? Kurde nie wiem, może bym zaszalał i zrobił crossoverowy album koncepcyjny, tego jeszcze nie było. A no i brzmienie gitar elektrycznych i ten instrumentalny utwór tak średnio wnosi do całości (ale sam w sobie jest całkiem dobry). Ode mnie (3.6). Jeśli chcecie posłuchać jednego z ich utworów, to szukajcie TornadoSuomi na Youtube. Bym zapomniał, okładka genialna. Jacek Woźniak

Trauma - As The World Dies 2018 The Orchard

Trauma... "Scratch And Scream" to już klasyk amerykańskiego metalu, powrotny "Rapture And Wrath" był niczego sobie, ale dopiero na trzecim albumie "As The World Dies" chłopaki dołożyli do pieca tak, że nie ma żadnych wątpliwości: wrócili z tarczą i o żadnym odcinaniu kuponów nie ma mowy. Ba, "As The World Dies" wydaje mi się najlepszą płytą w ich dorobku, bo najbardziej przemyślaną i dopracowaną - w czasach debiutu pracowali trochę na wariata, stąd nierówny poziom całości, z kolei trzy lata temu wracali po niemal 20 latach niebytu, co też nie

było ułatwieniem. Teraz zgadza się już wszystko, a w dodatku skład dopełnili gitarzysta Joe Fraulob (Danzig) i basista Greg Christian (Testament), tak więc Trauma obecnie to coś na kształt supergrupy. Muzycznie też jest zacnie, bo speed/heavy/thrash Kalifornijczyków jest ostry, zadziorny, a z drugiej strony też bardzo chwytliwy ("From Here To Hell", "Run For Cover"), skrzy się od świetnych riffów, ekspresyjnych solówek ("Gun To Your Head"), sekcja jest równiutka i zarazem piekielnie intensywna, a Donny Hillier śpiewa momentami jak Bruce Dickonson za najlepszych lat - aż ciekawość bierze jak potoczyłaby się kariera grupy, gdyby zaproponowali coś takiego w roku 1986, ale dobrze, że Trauma znowu działa i nagrywa takie płyty. (5) Wojciech Chamryk

Traveler/Coronary - Demo 2018 Split LP 2018 Gates Of Hell

Czasy mamy coraz bardziej cyfrowe, a tu proszę, tradycja wydawania kaset demo nie zanikła i młode zespoły wciąż chętnie wydają swoje pierwsze nagrania na tym nośniku. Podobnie uczyniły też fiński Coronary i kanadyjski Traveler, a ich materiały, oba noszące niewyszukany tytuł "Demo 2018", trafiły właśnie na winylowy krążek wytwórni Gates Of Hell Records. Ten split na pewno będzie łakomym kąskiem dla fanów surowego, podziemnego metalu w starym stylu, a analogowy nośnik jeszcze bardziej podkreśla oldschoolowy wymiar muzyki obu zespołów. Strona A 12" krążka należy do Traveler, trio wokalisty Gatekeeper Jeana-Pierre'a Abbouda. Trzy utwory w wykonaniu Kanadyjczyków to archetypowy hard'n' heavy typowy dla końca lat 70. i początków 80. Jest więc surowo, ale melodyjnie, nie brakuje odniesień do nurtu NWOBHM, Matt Ries nagrał w studio sporo unisonowych, efektownie brzmiących partii, a najostrzej Traveler brzmi w rozpędzonym "Behind The Iron", świetnym przykładzie starego, ale wciąż jarego grania. Trzy utwory Coronary utrzymane są w podobnej stylistyce, ale Finowie (w składzie sami wyjadacze, grający od lat 80., a i też muzycy znani z popularnych grup, jak na przykład Korpiklaani) grają zdecydowanie mocniej. Czerpią przy tym z dokonań nie tylko tuzów lokalnej sceny lat 80., jak OZ czy Torch, ale nader chętnie podążają też śladami zespołów niemieckich, zwłaszcza Accept. Efekt to porywający heavy w stylu tamtych lat: surowy, potężny, ale też niepozbawiony melodii, zarówno w refrenach, jak i licznych solówkach, z zadziornym śpiewem Olli'ego "The True Herman" Kärki. Całość na: (5) Wojciech Chamryk U.D.O. - Steelfactory 2018 AFM

Udo Dirkschneidera, krępego wokalisty o charakterystycznym chropowatym głosie i typowo niemieckiej urodzie chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. "Steelfactory" to już szesnasty album

jego kapeli zwanej po prostu U.D.O. Nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem, jeśli napiszę, że długograj ten zawiera porcję typowego niemieckiego heavy metalu. Bo czy ktoś od tego człowieka oczekuje czegoś innego? Chyba nie. Nad brzmieniem albumu czuwał nieodżałowany Jacob Hansen - producent mający ogromne doświadczenie z rozmaitymi odmianami muzyki metalowej, zatem o wpadkach nie może być tu najmniejszej mowy. Przejdźmy zatem do muzycznej zawartości omawianej płytki. Muzyka zawarta na "Steelfactory" to stary klasyczny, czysty gatunkowo heavy metal zza naszej zachodniej granicy. Album ten ukazuje większość zalet takiego grania, ale niestety także część jego wad. Do tych pierwszych na pewno należy wliczyć idealny balans między zadziornością a melodią, ciekawe solówki, całkiem niezłe umiejętności wokalne etc. Wady natomiast to zbytnia przewidywalność i czasem przesadna pretensjonalność twórczości Pana Dirkschneidera. Słuchając już pierwszych dźwięków z omawianej płyty, można odnieść wrażenie, że Udo cały czas czuje się jakby dalej śpiewał w Accept. "Tongue Reaper" czy "Make To Move" przywodzą (głównie poprzez riffy) na myśl macierzystą kapelę wokalisty. Lekkie odświeżenie (mianowicie orientalne wstawki) stylu przychodzi w utworze "Keeper of My Soul". Potem już jednak wracamy do całkowicie tradycyjnego niemieckiego metalu za sprawą "In The Heat Of The Night", "Raise The Game" oraz "Rising High". Potem jednak w utworach takich jak "Hungr And Angry" czy "Eraser" niestety zdają się rażąco popadać w banał. Natomiast najlepszym kawałkiem ze "Steelfactory" zdecydowanie jest "Rose In The Desert" zawierający naprawdę przebojowy refren. Na koniec niestety dostajemy banalną balladę "The Way", którą naprawdę można było sobie darować. Cóż można napisać na koniec? Po prostu kolejna płyta U.D.O. (będącego ostatnio firmą "Dirkschneider i Syn"). I te słowa oddadzą więcej niż wszystkie wnikliwe recenzje. (4) Bartłomiej Kuczak

Uganga - Opressor 2017/2014 Defense

"Opressor" to już ciut starsza, chociaż wciąż najnowsza płyta tych Brazylijczyków, ale niedawno została wznowiona przez Deformeathing/Defense i i jest to jej pierwsze europejskie wydanie. A że chłopaki łoją oldschoolowy thrash/ crossover całkiem stylowo, dodając do tego elementy nowocześniejsze, zaczerpnięte z nowojorskiego hardcore czy groove metalu, to warto poświęcić jej kilka słów i trochę uwagi. Wokalista Manu Joker znany jest pewnie co nie-

którym fanom tamtejszej sceny z Sarcófago (grał choćby na "Rotting"), a chociaż pozostali muzycy nie są może aż tak doświadczeni, od lidera w żadnym razie nie odstają. "Opressor" to przede wszystkim bezlitosna młócka na najwyższych obrotach, krótkie, precyzyjne strzały prosto w twarz, wywrzaskiwane przez wokalistę po portugalsku. Uganga potrafi też jednak kombinować: a to z etniczymi klimatami w stylu Sepultury ("Noite", "Guerreiro") czy też okraszając utwór o obozach koncentracyjnych "O Campo" sporą dozą przebojowości. Kompozycje autorskie fajnie dopełnia bardzo intensywny cover Vulcano "Who Are The True" z gościnnym udziałem gitarzysty słynnej w Brazylii grupy Genocidio Murillo Leite, a całość tego materiału zasługuje według mnie na solidną (4). Wojciech Chamryk

Unshine - Astrala 2018 Rockshots

Unshine powstało na początku tego wieku w Helsinkach. "Astrala" to ich już czwarty album, ale jakoś nie kojarzę aby Finowie odnieśli większy sukces. Ale jak zespół na dorobku wydaje płyty co pięć lat, to trudno aby zbudował sobie markę i popularność. Finowie preferują melodyjny ghotic metal z wokalistką za mikrofonem i są mu wierni do tej pory. Takie granie wtopiło się ogólnie w melodyjny metal, stając się pewną składową, podobnie jak inne wpływy, typu metal symfoniczny, progresywny, folkowy czy po prostu power metal. Być może ta wierność zadeklarowanej estetyce ma również wpływ jeśli chodzi o miejsce i status grupy na rynku muzycznym. Nie mniej bliskość tych wszystkich podgatunków kieruje je do tej samej grupy odbiorców. Wyrobili sobie oni zdanie o poszczególnych wpływach i zdaje się, że obecnie ghotic nie znajduje się na szczycie tej listy. Ogólnie muzyka Unshine to niezbyt zagmatwane ale różnorodne kompozycje, zagrane w średnich i wolnych tempach, czasami wykorzystujące przyśpieszenia, z wyeksponowanymi melodiami, i z nastawieniem na bezpośrednie dotarcie do odbiorcy. Każdy z kawałków niesie specyficzny gotycki klimat "stęchlizny" tajemniczych klasztornych zakątków. A także pewną szorstkość, toporność oraz witalność gitarowego grania. Oczywiście nieuniknione są wędrówki do innych estetyk, i czasami ociera się o symfonikę czy progresję. Właśnie to wszystko w zestawieniu melodii i wokalu Susanny Vesilahti stanowi o charakterze muzyki Unshine. Dla fanów gotyckich klimatów "Astrala" to z pewnością miód na uszy. Ja mimo, że nie przepadam za melodyjnym metalem z kobiecym wokalem w rodzaju Within Temptation, to jednak wolę właśnie takie granie od propozycji Finów z Unshine. (3,5) \m/\m/ Vatika - Act No. 1 2018 STF

Wstęp do tego albumu zaczyna się dość niepozornie. Jednostajny, metaliczny dźwięk gitary na pustej strunie, do

RECENZJE

163


niał o tematyce i lirykach. Z tego co udało mi się zrozumieć to: koszmary, emocje, grecka mitologia (interpretacja mitu o Perseuszu). Drodzy Szwedzi z Vatika, niech wasze "Never Again" nie będzie prorocze w stosunku do waszej zdolności do tworzenia kolejnych albumów. Jacek Woźniak którego dochodzą krótkie, molowo brzmiące riffy z fazerem. Ten trwający półtorej minuty wstęp przeistacza się w "Nightwing". Pierwsza rzecz jaką można zauważyć to dość średnie wokalizy (o ile nie kiepskie) w wysokich rejestrach i bardziej nowoczesne brzmienie gitar, które okrasza dość ograne riffy. Przy kolejnym utworze, "The Wolf" możemy dodać do tego użycie chórków i użycie urozmaiconych form wokalnych - m.in monosylaby okraszające refren. Przy tym, jeśli prześledzimy skład zespołu, to zauważymy, że nazwa utworu nie jest tak do końca przypadkowa. Po dość przeciętnym wstępniaku "The Wolf" wydaje się całkiem dobrym utworem. Następnie mamy "Inside this House", co jest idealnym momentem, by stwierdzić czym jest gatunkowo ta muzyka. A jest to heavy z elementami thrashu i groove metalu - chociaż elementów tego drugiego jak dla mnie więcej. Następnie mamy "The Spirit White", które z początku trochę zalatuje King Diamond przemieszanym z thrash metalem. Solówka na tym jest okropnie zmiksowana. Wokalizy refrenu i niektóre riffy to jest jakiś żart - chociażby na 4 minucie. Dalej. "Medusas Island" to chyba ten moment by opowiedzieć o tym co przypomina mi ten zespół. No trochę takie rozwodnione thrashem Mercyful Fate połączone z Panterą. Znowu monosylabowe chórki. The Gathering. Czas coś powiedzieć o pozycjonowaniu. Perkusja zaczyna na tym utworze mnie wkurwiać. O ile sama technika jest w miarę, tak powtarzalność motywu oraz wystawienie jej na sam przód sprawia. że zaczyna po prostu drażnić. I nawet mi tu proszę nie pierdolić, "że to metal ziomek, hehe nie bądź cipa". Jestem odbiorcą tej muzyki, chcę się wczuć w muzykę, w sytuację, w której opowiada mi podmiot liryczny, a nie w jednostajne, płaskie "tuca tuca" przy średniej imitacji wokaliz Kima Bendixa Petersena. Brzmienie poprawia się na kolejnym utworze "Never Again", aczkolwiek jest to utwór, który jest prosty i odtwórczy. Wprowadza jakąś różnorodność na tym albumie, to prawda, bo jest utrzymany w wolniejszym niż wcześniejsze utwory tempie. "Walk in Hell". Kolejny utwór, thrash w średnim utworze. Dalej. "Vatika". Typowe schematy grane w thrashu, amerykańska szkoła. "She Awakes" - instrumentalne outro, nic nadzwyczajnego. Vatika wydała album, który wydaje mi się, miał być czymś bardziej jak thrashowe Judas Priest. Wyszedł trash. Oklepane motywy, średnie wokalizy, wkurwiające, repetytywne chórki. To jest jeden z tych albumów, do których się wręcz zmuszałem. Najlepszy utwór? "The Wolf". Ode mnie (2,4). Mam prośbę: dokooptujcie wokalistę z prawdziwego zdarzenia, przestańcie grać riffy na pustych strunach i używać oklepanych rytmik. Do tego zatrudnijcie kogoś, kto umie w produkcję dźwiękową. I jedna, taka zajebiście ważna zasada: nadużywanie jakiegoś środka stylistycznego sprawia, że on traci moc. Dlatego jedna siarczysta kurwa wypowiedziana w środku błyskotliwego monologu ma o wiele mocniejszą siłę przebicia niż mięsny dialog ludzi, którzy zapomnieli, do czego wulgaryzmy służą. A bym zapom-

164

RECENZJE

Vandallus - Bad Disease 2018 Pure Steel

Ekipa z Cleveland dowodzona przez braci Vanek prezentuje swoją drugą płytę. "Bad Disease" wyszło na światło dzienne dzięki wytwórni Pure Steel Records. Zespół ten został powołany przez członków Midnight, jednak wiele wspólnych mianowników ze wspomnianym zespołem tutaj nie znajdziemy. Pierwsze, co widzimy to okładka, która ma za zadanie przyciągnąć wzrok męskiej części słuchaczy. Jaka jest, każdy widzi i trzeba przyznać, że zdradza rockendrollowe podejście chłopaków do życia. Brzmienie samo w sobie jest dość gładkie, ale idealnie pasuje do muzyki Vandallus. Sama muzyka jest idealnie zbalansowanym połączenie wpływów hardrocka lat 70-tych oraz rodzącego się wówczas heavy metalu z lat 80-tych. Zresztą członkowie zespołu sami nie ukrywają tych inspiracji. "Bad Disease" wypełnia 9 utworów, w których można wyczuć wpływy takich kapel jak Thin Lizzy, Diamond Head, Riot, wczesny Saxon czy Cacumen. Rozpoczyna radosny rockendroll w postaci "Infected". Nieco wolniejsze tempo znajdujemy w kolejnym "Trash Talkn'". Utwór ten szczególnie zapada w pamięć szczególnie poprzez harmonie wokalne w refrenie. Warto jeszcze wyróżnić "Heart Attacker" i "Shock", które są idealne do grania na żywo. Jest też typowo hardrockowy hymn pod tytułem "Shake Down". Cały album ma w sobie sporo z ducha przełomu lat 70-tych i 80-tych, gdy część muzyki hardrockowej przeradzała się w gatunek zwany heavy metalem. Nawet ilość utworów nawiązuje do tamtych czasów. Należy się tylko cieszyć, że w roku 2018 ktoś jeszcze chce tak grać. I dobrze mu to wychodzi. (4) Bartłomiej Kuczak

Verni - Barricade 2018 Mighty Music

Verni, Verni... Brzmi znajomo, ale jakoś dziwnie... Mam, toż to album basisty Overkill, ale firmowany samym nazwiskiem, bez poprzedzającego go D.D. Muszę przyznać, że nieźle mnie tą płytą zaskoczył, bo solowy debiut po 40 latach kariery, naznaczonej przecież nie tylko współtworzeniem jednej z legend amerykańskiego thrashu, ale też pobo-

cznego zespołu The Bronx Casket Co, nie jest czymś częstym. Jak jednak widać dochodzi czasem do sytuacji zaskakujących, a Verni oddaje na tej "Barricade" hołd swym obu muzycznym miłościom, punkowi i metalowi. Słuchanie obu tych gatunków w latach 70. nie było czymś częstym, szczególnie w USA, ale u niego zawsze układało się to jakoś bardzo harmonijnie, zaś po etapie punkowego The Lubricunts przyszła pora na Overkill, podobnie jak inne wczesne kapele thrashowe czerpiący też z punka. Mamy go więc na "Barricade" sporo, ale to granie bliższe Green Day niż wczesnym fascynacjom lidera, jak choćby The Misfits czy The Dead Boys, bardziej melodyjne i wygładzone. W sumie bardziej podobają mi się te mocniej brzmiące, już typowo metalowe utwory jak "(We Are) The Broken Ones" czy "Off My Leash", są też ciekawostki. Co prawda ballada "We Were Young" to totalna zżynka z "My Oh My" Slade, a i jakieś nawiązania to "Hey Jude" The Beatles też tu mamy, ale już "Night Of The Swamp King" to prawie sześć minut country, southern i klasycznego rocka, potwierdzającego wszechstronność Verniego jako kompozytora. Zaszalał on też w kwestii obsady instrumentalnej, bo jak za większość podstawowych partii wokalnych, basowych i gitarowych odpowiada sam, a perkusję nagrał Ron Lipnicki (ex Overkill), to gościnnie na "Barricade" grają jeszcze: Jeff Loomis (Arch Enemy), Mike Romeo (Symphony X), Jeff Waters (Annihilator), Angus Clark (Trans Siberian Orchestra), Bruce Franklin (Trouble), Mike Orlando (Adrenalin Mob), Steve Leonard (Almost Queen) i Andre Karkos (Dope), tak więc pewnie ich fani też zechcą posłuchać tej płyty. (4)

metal (nawet w tym bardziej technicznym podejściu). Sam album bardzo ładnie łączy kolejne utwory, używając efektów dźwiękowych, suspensu. Jednakże start kolejnego utworu jest tu wyraźnie zaznaczony. Aczkolwiek nie jest to poziom, który osiągnęła Metallica na swoim "Ride The Lightning". Instrumentarium na tym albumie, poza gitarami i perkusją zawiera również smyczki, które w unikatowy sposób wieńczą ten album, na utworze "Sonic Mycelium". Jednak, w mojej skromnej opinii, nie jest to kolejna rewolucja, a raczej ewolucja. Ewolucja udana, szczególnie jeśli porównać na szybko brzmienie "Target Earth" z "The Wake". Tematyka albumu? Samotność, media społecznościowe, problemy społeczne, miejsce człowieka w świecie przedstawionym, dalsza przyszłość świata. Oceny nie daję, nie czuję się na sile by to robić, jednak mam o tym albumie pozytywne zdanie. Jeśli jesteś w prog metal, to jak najbardziej. Jeśli w techniczny thrash, to również, chociaż tu nie uświadczysz prędkości, takiej jaka była na pierwszych albumach Coroner, czy tego szaleństwa, z którego znamy Watchtower. W każdym razie, zapraszam na kanał Youtube Century Media Records, tam są wrzucone teledyski do utworów "Obsolete Beings", "Iconspiracy" oraz "Always Moving". Tak brzmi ten album. Zresztą przyznacie, że jest on specyficzny, tak bardzo jak specyficzny jest Voivod po "Killing Technology". Jeśli miałbym do czegoś to porównać, to chyba bym to porównał do Primusa. Ale byłoby to porównanie bardzo niedokładne i odnoszące się do samej specyficzności. Jacek Woźniak

Wojciech Chamryk

War Dogs - War Dogs 2018 Self-Released

Voivod - The Wake 2018 Century Media

"The Wake" jest albumem, który mnie zbytnio nie zaskoczył. O ile grafika okładki jest swoista, tak jest to coś, czego mógłbym się spodziewać po tym zespole, mając na uwadze także poprzedni pełny album, "Target Earth" lub ich EPkę, "Post Society". I wydaje mi się, choć nie jestem tego pewny, że "The Wake" jest podobny do wcześniej wymienionych albumów. Myślę, że jeśli miałbym krótko go streścić, to bym napisał, że jest to podsumowanie działalności Voivod na albumach takich jak "Dimension Hatröss" czy "The Outer Limits". I prawdę powiedziawszy, jeśli jesteś fanem Voivod, to wydaje mi się, że już zapoznałeś się z najnowszym albumem i wyrobiłeś swoją opinię. Ja niestety nie jestem fanem Voivod, jednak z pewnością mogę docenić "The Wake", który posiada bardzo wyważone brzmienie, w którym wszystkie instrumenty zajmują odpowiednie miejsce, oczywiste dla Voivod riffy oparte między innymi na trytonach, melodyjny głos Denisa Bélangera czy wyrazisty chropowaty bas. Jeśli ktoś pamięta Voivod tylko z ich debiutu czy albumu "Rrröööaaarrr", bądź też nawet "Killing Technology", to najpewniej się zawiedzie. Jest to bardziej progresywny metal, niż thrash

War Dogs to młody hiszpański zespól, który oddany jest tradycyjnemu heavy metalowi. Ich oldschoolowe granie umieszczone jest gdzieś pomiędzy heavy metalem a speed metalem. Przynajmniej tak to wygląda na debiutanckiej EPce "War Dogs". Te sześć kompozycji, to sześć różnorodnych spojrzeń na tę samą tematykę. Hiszpanie dowodzą, że mają pewną wyobraźnie oraz, że pomysły na takie granie też mają. Przeważają kawałki szybkie, zwarte, bezpośrednie, szczere, szorstkie i dość brudne w wymowie. Tak przynajmniej jest w pierwszych czterech utworach, zdaje się, że w tym wypadku przeważa speed metal, chociaż taki "Immortal's Lament" zdaje się bardziej ciążyć ku heavy metalowi. Pojawiają się jednak pewne odskocznie, tak jak w bardziej hard rockowym "Rampage", czy bardziej epickim "To Live To Fight Another Day". Niestety na debiucie War Dogs jest sporo braków. Pierwszym i najbardziej rzucającym się w uszy to produkcja i brzmienie. Współcześnie, nawet dema brzmią bardzo dobrze. Natomiast EPka War Dogs brzmi jak takie sobie demo z lat 90. zeszłego wieku. Produkcja ujawnia też braki albo w warsztacie Hiszpanów albo w niedoróbkach przy pisaniu kawałków. Jak się przysłuchacie to zorientujecie się, co jest na rzeczy. Nie wypa-


da najlepiej też wokalista Allberto Rodriguez, jego głos jest zwyczajny, a słaba produkcja jeszcze to pogłębia. Wszystkie te braki są do wyeliminowania, a przy dopieszczonych utworach, dobrym brzmieniu i produkcji wszystko wtedy odpowiednio "zagada". Nawet wokal Allberto. War Dogs ma potencjał i warto dać następną szanse Hiszpanom. (3,5) \m/\m/

Witchseeker - When The Clock Strikes 2017 Self-Released

Weapon UK - Rising From The Ashes 2017/2014 Pure Steel

Brytyjska grupa Weapon (która w ostatnich latach ze względów prawnych zmuszona jest dopisywać sobie do nazwy "UK") to prawdziwi weterani działający na tamtejszej scenie heavy metalowej od 1980 roku (z kilkoma przerwami). Mimo, że grupa istnieje spory kawałek czasu, to liczne zawirowania sprawiły, że debiutancki długogrający album Weapon UK zatytułowany "Rising From The Ashes" ukazał się pierwotnie w 2014 roku, jako niskonakładowe wydawnictwo wydane za fundusze zespołu. W tym roku nakładem Pure Steel Records ukazała się winylowa reedycja wzbogacona o dwa dodatkowe, niepublikowane wcześniej nagrania. Muzykę wypełniającą "Rising From The Ashes" można opisać jako swoisty miks pomiędzy hardrockiem (granym na modłę amerykańską) a klasycznym heavy metalem, który czerpie z wczesnych korzeni grupy. Po krótkim, dość mrocznym intro zatytułowanym "The Awakening (Prelude)" następuje melodyjny "Riding The Maria" trochę przywodzący na myśl dokonania Dokken. W następnym w kolejności "Fountains Of Paradise" znajdziemy za to elementy bluesa i klasycznego rockendrolla. W "Ready for you" wracamy znów do klimatów znanych z amerykańskiego glamu z lat 80-tych. Utwór niezwykle melodyjny z wpadającym w ucho refrenem, który niewątpliwie ma komercyjny potencjał. "Burning Skies" to zaś utwór zdecydowanie bardziej heavy metalowy kojarzący się nieco z melodyjnym obliczem Judas Priest. Na tego typu wydawnictwie nie może oczywiście zabraknąć ballady. "Alamein" to naprawdę nastrojowy, podniosły i chwytający za serce utwór z równie podniosłym tekstem. Potem zmiana nastroju w postaci radosnego rockendrolla pod tytułem "Wonderland" oraz "Bloadsoaked Rock" z fajnym perkusyjnym wstępem i chwytliwym riffem. Taka muzyka powinna pogodzić zarówno fanów starego oldschoolowego heavy metalu, jak i miłośników amerykańskiego "pudel" grania z lat osiemdziesiątych. Reedycja wydana przez Pure Steel Records zawiera dwa dodatkowe utwory. Pierwszy z nich to "The Rocker"- kawałek trochę w stylu Motorhead. Drugi z bonusów, mianowicie "Killer Instinct" melodią oraz rytmem nawiązuje zdecydowanie do klasyki rockendrolla. Bartłomiej Kuczak

Witchseeker to formacja z Singapuru powołana przez Sheikha Spitfire'a (wokal, bas) w roku 2012, jako jednoosobowy projekt. W latach 2013 - 2015 działał jako trio, aby od początku roku 2016 kontynuować karierę jako duet, który tworzył Spitfire wraz z Brandonem Brandy (gitara). Muzycy przyznają się do inspiracji zespołami Riot, Angel Witch, Razor, Judas Priest, Agent Steel, Iron Maiden, Accept, Grim Reaper, Saxon etc. Dla mnie ich muzyka to przede wszystkim mieszanka speed metalu w stylu Exciter, Agent Steel czy Razor z silnymi wpływami NWOBHM, chociaż elementy US metalu również wyłapiemy. Przynajmniej tak jest na omawianym albumie "When The Clock Strikes". Młodszym bardziej przemów zestawienie Enforcera, Skull Fist oraz Cauldron (ale nie tego z ich ostatniej płyty "New Gods"). Ogólnie to kolejna kapela grająca oldschoolowy heavy metal albo jak kto woli kolejny aktywista nurtu NWOTHM. Oprócz staromodnego podejścia do muzyki i heavy metalu, muzycy w podobny sposób podchodzą do tekstów, które traktują m.in. o wojnie, polityce, wewnętrznych rozterkach, heavy metalu i związanym z tym rozrywkowym stylu życia. Czyli nic nowego. "When The Clock Strikes" trwa niecałe czterdzieści minut, zawiera intro plus dziesięć regularnych kawałków. Każdy z nich jest szybki, ma fajną melodie oraz świetne klasyczne sola. Gitary i sekcja nakręcają się wzajemnie. W tym momencie należy nadmienić, że w studio za perkusją zasiadł muzyk o pseudonimie Aip. Natomiast wrzaskliwy wokal i świdrujące solówki wytyczają melodię. Te wszystkie składowe najlepiej współbrzmią w utworze tytułowym "When The Clock Strikes", "Speed A Way", "The Sniper" czy też w "Sinner". Jednak to zależy od indywidualnych upodobań, każdy może wybrać sobie inne kompozycje. Ogólnie ten album jest na równym dość dobrym poziomie i stwarza duży problem zwolennikom NWOTHM, bowiem to kolejna dobra propozycja w szaleńczo rozrastającym się nurcie, więc aktualnie bardzo trudno wybrać te najlepsze płyty i zespoły. (4)

wałkami. Krążek jest zarazem muzycznym hołdem złożonym zmarłemu dwa lata temu perkusiście grupy Adamowi Paulowi Saganowi. Smutne i mroczne intro, tytułowe "A Prelude to Sorrow", buduje ponury klimat, który zostaje utrzymany w epickim 11-minutowym utworze "We Are Nothing". W czwartej minucie kawałka następuje jednak swoisty przełom - akustyczne gitary wprowadzają bardziej pozytywny nastrój. To bardzo ciekawy zabieg muzyczny, zresztą sam utwór jest niejako złożony z trzech zróżnicowanych stylistycznie części. W następującym po nim "Moment of Silence" poszczególne instrumenty porządnie dają do pieca (niesamowita praca perkusisty!), a Joseph w końcu może popisać się swoim wokalem w całej okazałości. "Communion of the Wicked" zaskakuje nas z kolei niesamowitymi przejściami w brzmieniu - zespół funduje nam ostrą nawalankę, ale momentami także przyjemny akustyczny przerywnik. Krótki kawałek "Maridian's Visitation" okazuje się pełną emocji eteryczną balladą, w której Joseph pokazuje swoją delikatniejszą stronę. Płynnie przechodzi on w mocne i energetyczne "Shadows", w którym uwagę przykuwają demoniczne szepty tytułowych cieni w tle. Mamy tu świetną gitarową solówkę w wykonaniu Jake'a Dreyera i wysokie tony Josepha. Zdecydowanie numer jeden na albumie! Przyjemną gitarą akustyczną w nieco latynoskim klimacie zaczyna się ballada "Ode to Despair", w której stopniowo piętrzą się emocje i tempo przyspiesza. Następnie zespół oferuje nam mroczny instrumental "The Call", który przechodzi w drugi już epicki kawałek "Vintage", dający nam kolejne 11 minut niesamowitych muzycznych wrażeń. Genialne i zróżnicowane partie wokalne Josepha Michaela, rytmiczne uderzenia perkusji, solidny bas, siarczyste gitarowe riffy - to wszystko składa się na moc tego wzruszającego kawałka poświęconego Adamowi Saganowi. "To nie koniec, wciąż będziesz przy mnie", "Twoja muzyka nigdy nie umrze" - słyszymy w tym przejmującym szczerym wyznaniu kumpli z kapeli. Całość zamyka melancholijny "Epilogue" z przepiękną partią gitarową. "A Prelude to Sorrow" to album bardzo złożony pod względem kompozycji, serwujący nam wiele różnych, często skrajnych emocji - od ostrej złości do wzruszenia. Obok tej muzyki trudno przejść obojętnie. Zespół wykonał świetną pracę i trudno znaleźć w tych kawałkach jakieś mankamenty. Zdecydowanie Witherfall to grupa godna polecenia, znakomicie wróżąca na przyszłość! (5,5) Marek Teler

\m/\m/

znajdą na tej płycie sporo dla siebie. "Xenophobia" uderza ostrym riffem i konkretną sekcją, dopełnia to drapieżny, mocny śpiew, tempo jest szybkie, brzmienie mocne i surowe,a l refren już całkiem melodyjny. Świetny jest też utwór tytułowy, z kolei "Succubus" nie dość, że rozpędza się nad wyraz, to do tego jest też bardzo mroczny. Warto też zwrócić uwagę na "Timekeeper", bo to nie tylko ostry, piekielnie intensywny numer z najwyższej półki, ale gościnnie śpiewa w nim sam Chris Boltendahl z Grave Digger, było nie było dobry kumpel Wolfen. Całość jednak na: (4), bo są też momenty bardziej niż przeciętne ("Genetic Sleepers"), doskwiera też plastikowe, odstające od surowości gitar, brzmienie bębnów. Wojciech Chamryk

Wolfshead - Leaden 2017 Rockshots

Wolfshead to Fiński zespół, który powstał w 2011 roku w Oulu. "Landen" to ich debiutancki duży album, a muzykę zawartą tym krążku określają jako heavy/doom. Po przesłuchaniu całości debiutu stwierdzam, że odnajdziemy i heavy, i doom, ale tak na prawdę muzycznym światem Finów rządzi stoner. Rozpoczynający "Vukodlak" to właśnie taki kawałek, rozbujany stonerowym rockendrollem, przesycony pewnym psychodelicznym klimatem lub innym "kadzidełkiem". W pozostałych utworach jest też sporo stonera ale zmiksowany jest, a to z heavy metalem ("Purifier", "Division of the Damned"), a to z doomem ("Children Shouldn't Play With"), albo jak w wypadku "Haruspex", gdzie w miksturą heavy/stonerową dowodzi majestatyczny hard rock. Niemniej najbardziej do gustu przypadły mi stricte doom metalowe kompozycje "When the Stars are Right" i "The Hangman", a szczególnie ta pierwsza nasiąknięta epickim klimatem. Na albumie znajdziemy jeszcze króciutki instrumentalny przerywnik, coś w rodzaju intra dla "The Hangman", ale ogólnie jakby go nie było, nic by się nie stało. W obecnej dobie produkcje płytowe są na bardzo dobrym poziomie, nawet te płyty, które muzycy nagrywają w domowych studiach mają swój charakter. Soczystą i mocną produkcje ma także "Landen", więc ogólnie płyta jest świetnie przygotowana dla słuchacza. Jednak więcej pożytku będzie miał z niej fan stonera niż doom metalu, czy też tradycyjnego heavy metalu. (4) \m/\m/ Wrestling - Ride On Freaks 2018 Inverse

Wolfen - Rise Of The Lycans 2018 Pure Steel

Witherfall - A Prelude to Sorrow 2018 Century Media

Witherfall to pochodząca z Los Angeles grupa metalowa założona w 2013r. z charyzmatycznym Josephem Michaelem na wokalu. 2 listopada 2018r. ukazał się ich drugi album "A Prelude to Sorrow" z dziesięcioma mocnymi ka-

Niemiecka solidność i akuratność znowu dały znać o sobie, dzięki czemu dyskografia Wolfen powiększyła się o szósty album studyjny. Nie przypuszczam, żeby "Rise Of The Lycans" w jakiś znaczący sposób odmienił losy zespołu Andreasa von Lipinskiego, bo to już zdecydowanie nie te czasy, ale fani power/ thrash metalu w germańskim wydaniu

Na okładce grubaska z młotem, za mikrofonem fiński Meat Loaf w nieco tylko oszczędniejszym wydaniu, ale niestety bez głosu pierwowzoru, a na płycie niesamowicie nudny heavy metal. Gdyby "Ride On Freaks" miało chociaż 10 % jakości, przywoływanych w materiałach reklamowych Accept czy Ozzy' ego Osbourne'a, to już można by mówić o rewelacji, ale nie ma o tym mowy - to zwykłe popłuczyny, którym baaaardzo daleko do "Restless and Wild" czy

RECENZJE

165


"Diary Of A Madman". Oczywiście cieszy, że pięciu panów w średnim wieku wciąż chce grać mocnego rocka, a nie jakąś tamtejszą odmianę disco polo czy muzyki biesiadnej, ale przy tak obecnie zatłoczonej metalowej scenie powinni skończyć co najwyżej na koncertach w pubach. I nie chodzi o to, że Wrestling nie potrafią grać, bo nie brakuje na "Ride On Freaks" niezłych utworów, ale nieporozumieniem jest Tommi Saha, brzmiący niczym parodia Ozzy'ego i nadużywający jakieś parateatralnej maniery - "Let's Get Born", "Beyond The Limits" czy swoista parafraza przeboju Kim Wilde "Kitsch In America" nagrane z udziałem wokalisty z prawdziwego zdarzenia zabrzmiałyby na pewno o kilka klas lepiej. (1,5) Wojciech Chamryk

Zero Down - Larger Than Death 2018 Minotauro

"Rok 1982. Amerykański zespół Zero Down wydaje piąty album studyjny. "Larger Than Death" to 10 nowych kompozycji, blisko 36 minut rasowego metalu na najwyższych obrotach". I zgadza się tu wszystko za wyjątkiem daty z pierwszego zdania, bowiem "Larger Than Death" ukazał się w sierpniu tego roku, a zespół istnieje raptem od 16 lat. W niczym im to jednak nie przeszkadza grać niczym za czasów świetności gatunku, a czerpią przy tym zarówno z hard rocka, podbijającego radiowe play-listy AOR, hard'n'heavy czy NWOB HM, proponując uroczo staroświecką, ale wciąż pełną werwy i życia, mieszankę firmową made by Zero Down. Mark "Hawk" Hawkinson wrzeszczy więc niczym młody Udo Dirkschneider albo wchodzi w najwyższe rejestry, gitarzyści wycinają siarczyste riffy i nie szczędzą ognistych solówek, unisona też stosują nader chętnie, bas jest akuratny i metalicznie brzmiący, a bębny surowe i konkretne od razu przypominają się dawne czasy, kiedy takie granie nie było żadnym oldschoolem, ale czymś nowym i porywającym. Teraz to już vintage, ale jakże przyjemne dla ucha, zasługujące na: (4) Wojciech Chamryk

Destruction - Sentence Of Death 2017/1984 High Roller

"Nie zaufam kapłanom Dziewicy. Nie pokocham Chrystysa. Mistrzem moim Diabeł będzie". Tak, w osobliwy sposób, Schmier oznajmia swoje credo światu w roku 1984. Ten manifest nie był dla metalu niczym nowym, wszak od kilku lat wygłaszali go jadowici kaznodzieje z Newcastle. "Sentence of Death" stanowi jednak otwarcie nowej epoki pod względem muzycznym. Przed nim, miedzy Renem a Odrą, nikt nie grał tak brutalnie i diabelsko. Tu stworzono kanon niemieckiego speed/thrashu: Szybko, brudno, atomowo i z pogłosem. O tej scenie napisano już tomy. Przymiotnik speed pada tu nieprzypadkowo tak się w 1984r. określało zarówno Sodom jak i Destruction. Tommy ma trudności z uderzaniem równo w raid. Prymitywną linię basu, jak przystało na debiutujący zespół, ledwo słychać. I co z tego skoro z każdej gitarowej nuty zieje piekłem? To głos, a raczej krwawy charkot, stanowi o ówczesnej niszczycielskiej sile Schmiera. Tu stworzono matrycę, którą odbijać będą inni niemieccy krzykacze. No i Sifringer. Palce tego malca nie mogą ustać w jednym miejscu, powtarzają dany takt w różnych konfiguracjach, wszystko w olbrzymim tempie i z charakterystyczną już wtedy wibracją. Widać ten styl zwłaszcza w napisanym później "Black Mass". Solówki? To kolejna cecha wielu europejskich zespołów thrashowych - ich popisy, choć żywiołowe i spontaniczne, są generalnie bardziej melodyjne od riffowej i wokalnej agresji. Melodie, linie wokalne na "Sentence of Death" wciąż inspirowane są punkiem - choćby przebój "Total Desaster". Ale każdy z nas wie, że nie jest to już żaden metal/punk czy HC - za dużo tu diabła i technicznego wyszkolenia. Tu się strzela ze Schmeisera w.z. 666, a nie rzuca koktajlem Mołotowa. Kanon. Podawać razem z "In the sign of Evil" i "Endless Pain". (5,5) Destruction - Infernal Overkill 2017/1985 High Roller

Czemu tak mało? Czemu trupia łapa z okładki sięga tylko po skromne 4? Zastanawiam się już kilka dekad. Na pewno nie jest to wina samego Sifringera. Facet dalej nie może usiedzieć spokojnie, cały czas atakuje, miażdży,

166

RECENZJE

palce latają szybko nawet przy kawałkach gdzie ogólne tempo nabijane przez gary jest dość średnie. Mostki wzorowane na wczesnym Iron Maiden i solówki wciąż dystansujące resztę niemieckiego thrashu - tu w stosunku do poprzednika mamy do czynienia z warsztatowym postępem. Schmier wrzeszczy lepiej, konsekwentniej, bardziej choro i dorośle. To o co chodzi? Czynników jest wiele, każdy z osobna nie stanowi problemu, ale razem tworzą pewnego rodzaju hamulec, niepozwalając się temu albumowi należycie rozpędzić i mordować. Cofnięcie basu zaczyna drażnić, zwłaszcza gdy samotny Mike przed dłuższy czas gra wyżej ("Death Trap" 3:53 - 4:10). Destruction zwolnili. Nie gitarowo, ale perkusyjnie wyobraźcie sobie "Invincible Force" z Ventorem. Tommy jest schematyczny, może celowo kazano mu zrobić miejsce dla gitarowej ściany Sifringera. Do tego Schmier swoje teksty zaczyna wypowiadać, zamiast się drzeć. Podobnie robił Cronos na "At War With Satan" dwa lata wcześniej, wyszło mu jednak lepiej. Oto bariery. Aby zaś nie być gołosłownym: Dlaczego taki "Bestial Invasion", z resztą jeden z szybszych kawałków na dwójce, w wersji koncertowej brzmi bardziej żywiołowo? Porównajcie wokal i dynamikę. "Infernal Overkill" ma oczywiste atuty - motoryczne riffy, demoniczny nastrój widoczny zwłaszcza w "The Antichrist" czy refrenie "Black Death". Destruction nie boi się długich, jak na owe czasy, utworów. Chorowita narracja Schmniera tworzy tu cuchnącą zgnilizną atmosferę. "Thrash Attack" porywa harmoniami i mistrzowskim dopasowaniem riffow, które pochwaliłby sam feldmarszałek Hannemann. Dwójki słucha się przyjemnie, tylko duszno tu strasznie. (4)

cją. Nie mogłem się do tego brzmienia przez długie lata przekonać, zwłaszcza, że słuchałem ze zjechanego "taktowskiego" pirata, z obowiązkowo poprzestawianą kolejnością utworów. To mdłe brzmienie przeszkadza też z innego powodu: Mike był wówczas na etapie, który musi przejść każdy gitarzysta - czyli pokazania światu, że jest w stanie zagrać dużo trudnych i szybkich riffów. Takie podejście wymaga jednak aby brzmienie było potężne i w miarę klarowne. Aby zweryfikować moje słowa wystarczy posłuchać jak kawałki z tej płyty brzmią na nagraniach koncertowych. Szczęście w nieszczęściu, spod tej cienkiej gitarki wydobywa się bas. I od razu robi się żywiej, potężniej niż na "Infernal Overkill". Na początku uderza marszowy rytm do "Curse The Gods". Pogłos dodany do wrzasków Schmiera dodaje tej płycie przestrzeni, linie wokalne też bardziej zróżnicowane, swobodne. W ogóle więcej tu się dzieje. Frazy krótsze i bardziej treściwe. Posłuchajcie tylko kontrastu miedzy zwrotką a refrenem w "Eternal Ban". Koniec końców "Eternal Devastation" jest płytą bardziej przebojową, jeżeli można w ogóle w niemieckim thrashu używać tego terminu. "Eternal Ban", "Curse the Gods" to wizytówki, których nie może zabraknąć na żadnym gigu. Ale taki "Confused Mind", gdzie riff jest dokładnym odbiciem linii wokalnej, też radzi sobie dobrze. Uwaga. Koniec z diabłem w tekstach. Nie wiem czy to na skutek znudzenia tematem czy wyczuciem rynku, na którym zianie ogniem przestało się akurat, na jakieś 5 lat opłacać. Nie znaczy to oczywiście, że Destruction zaczyna śpiewać o problemach młodego człowieka czy rozpadających się związkach. "Life Without Sense" opowiada o chorym, sparaliżowanym facecie, podłączonym do aparatury medycznej, poniewieranym przez konowałów. "Eternal Ban" to hymn na część metalowców i na pohybel muzyce pop. W "United By Hatred" germańscy wojownicy biją w Lesie Teutoburskim legiony Oktawiana Augusta. (4)

Destruction - Eternal Devastation 2017/1986 High Roller

Nie wiem kim jest facio od miksu. Nawet za dożywotnie wejście na festiwal Keep it True nie dam się przekonać, że gitary na "Eternal Devastation" brzmią dobrze. To nie jest żaden podziemny czarci kult, żadna estetyka brudu, którą wielbi każdy fan wczesnego thrashu. Za dużo tu bzyczącego pudła rodem z domu kultury. Jest to na pewno duży minus dla zespołu z już ugruntowaną pozy-

Destruction - Mad Butcher 2017/1987 High Roller

Dziwna sprawa z datą wydania tego MLP. Oficjalnie podaje się rok 1987, ale na ebayu, w opisach winyli widnieje często data 1986. Trzymajmy się tej pierwszej, częściej spotykanej wersji. To najlepiej dotąd wyprodukowana płyta Destruction. Mamy pulsujący bas, potężne gitary i werbel -


jest to zasługa świeżaków - Harryego Wilkensa i Ollyego Kaisera. Nie jest to płyta wypełniona po brzegi własnym, premierowym materiałem. Utwór "Mad Butcher", znany był już od dema. Teraz w zwolnieniu po środku pozbawiony jest wybuchowych bębnów, wzbogacony natomiast o gitarowe pojedynki i temat z "Różowej Pantery" na końcu. "The Damned" to przeróbka Plasmatics. Destruction zabrali się do przerabiania dosyć skutecznie, bo wiele lat temu myślałem, że mam do czynienia z kawałkiem Niemców. "Reject Emotions" rozpoczyna się, wzorem Metalliki, akustycznym intro, które za pośrednictwem sola przechodzi w thrash już nie szczeniacki ale coraz bardziej techniczny. Ileż tu napięcia w tych dodatkowych motywach i pauzach. Sam refren, częściowo wykrzyczany chórem, przypomina mi wczesny Infernal Majesty. Po raz pierwszy pojawia się w historii kapeli wyraźne amerykańskie staccato ale Destruction jest cały czas kapelą grającą po niemiecku. Tekst nie ucieka w jakieś egzystencjalne nudy, ale rzetelnie pochyla się nad ciężkim losem muzyka na trasie i jego conocnym obowiązkom wobec fanek. "Last Judgement", porywająca przeplatanka motywów akustycznych i malmstenowskich solówek, z mocno zredukowaną perkusją, jest instrumentalnym utworem autorstwa Wilkensa. Dla mnie jeden z najlepszych elementów dyskografii. Za czasów kasetowego piractwa "Mad Butcher" wydawano z "Sentence Of Death", tworząc "polskiego kasetowego splita". Co jeszcze umacniało mój bałwochwalczy stosunek do tych dwóch MLP. (5,5)

wy przykład "SDM". Nie podobał mi się aranżacyjny natłok, wielość taktów. Odebrałem to jako obniżenie spontaniczności i rozmachu. Z czasem jednak "Release from Agony" zaczął intrygować, wciągać. To co naprawdę przeszkadzało tej płycie to zbyt cicho zmiksowana perkusja. I znów podobnie jak w przypadku "Eternal Devastation" na ratunek przyszły koncerty - tam okazuje się ile potencjału tkwi w utworach z najbardziej wymagającej płyty grupy. Kaiser rzeczywiście popchnął Destruction do przodu, gra jak przystało na dobrego thrashowego perkusistę, popisuje się zwłaszcza w "Survive To Die" choć nie zasługuje na miano najlepszego w Niemczech. Pijak Witchhunter tworzył dwa lata później ciekawsze partie. Nie mówiąc o Ventorze. Bas Schmiera został w końcu wyemancypowany. W "Dissatisfied Existence" walczy na pierwszej linii razem z gitarami. Sola na tym albumie to thrashowy majstersztyk. Płyta rytmicznie zróżnicowana, momentami progresywna, dopracowana, która nie boi się nastrojowych melodii (riff przed refrenem "Sign Of Fear"). "Release From Agony" wychodziła w różnych krajach w pewnych odstępach czasu, tak więc sporo opracowań podaje rok 1988. Pierwsze wydanie płyty to jednak grudzień 1987. (4,5)

Destruction - Cracked Brain 2017/1990 High Roller

Destruction - Life Without Sense 2017/1989 High Roller

Destruction - Release From Agony 2017/1987 High Roller

Pierwsza płyta Destruction jaką usłyszałem. To był błąd. Mając bowiem lat raptem 15 zacząłem od dzieła najmniej przystępnego. Na nasiadówce u starszego kumpla wpadła mi w ręce kaseta, tym razem chyba "Deck". Ci, w przeciwieństwie do "Taktu" przynajmniej starali się właściwie pisać tytuły utworów. Na okładce surrealistycznie zdeformowana potworna gęba, kumpel bąknął coś, że kapela z Niemiec i podobni do Kreator i Sodom, więc pożyczyłem. Młody organizm nie był jednak w stanie przyswoić tego natłoku dźwięków. Z płytą zacząłem się oswajać dopiero po jakiś 8 latach, już z winyla. Pisałem kiedyś o "Syndromie Dojrzałego Metalowca". Jak do niego dochodzi? W pewnym momencie kapele zaczynają się wstydzić własnej przeszłości, jednocześnie pojawia się chęć pokazania umiejętności instrumentalnych, aranżacyjnych, czerpania z innych stylów. Problem w tym, że te pragnienia przesłaniają muzykom rzecz w thrashu najważniejszą - pierwotną siłę niszczenia, dzikość. Uznałem kiedyś "Release from Agony" za szablono-

Ktoś powiedział, że na metalowym gigu najważniejsze jest nagłośnienia garów. Tutaj potężny werbel Kaisera przypomina mi ten z "Arise" Sepy. Schmier wyśpiewuje swoje kwestie czytelniej, dynamiczniej, agresywniej, ale o dziwo kawałki nie są wcale grane szybciej niż w oryginale. Zabieg daje dużo gęstym kompozycjom z "Release From Agony". Nut tyle samo, a utwory bardziej przejrzyste i porywające. Najciekawiej robi się w utworach sprzed dojścia Wilkensa i Kaisera. "Curse The Gods", "Invicible Force", czy zwłaszcza początek "Eternal Ban", wyposażone w klasyczne solówki Wilkensa, nabierają kolorów i tożsamości. "Life Without Sense" produkcyjnie wypada lepiej niż jej konkurentka sprzed roku - "Mortal Way Of Life", może równać się też z "Live Scars" Dark Angel. To dodatkowy plus, wszak amerykanie z urzędu mieli lepsze warunki do nagrywania i realizacji. Szkoda tylko, że Badeńczycy, nie licząc "Mad Butcher", wyrzucili z setu kawałki z "Sentence of Death". (5)

Destruction też chcieli mieć swój "Mortal Way of Live". Okazja nadarzyła się w roku 1988 po całej serii udanych koncertów z Motorhead. Z trasy wybrano kilka różnych występów i połączono w jeden. Nie lubię tego typu zabiegów. Niszczą one nastrój, który charakterystyczny jest dla występów live. Na szczęście "Life Without Sense" podzielono jedynie miedzy trzy gigi - z Austrii, Hiszpanii i Portugalii. Koncerty thrashowe nie dają specjalnych okazji do gadek z publicznością. To nie jest Judas Priest gdzie Halford przekrzykuje się z fanami. Jednak powtarzam do znudzenia: to publiczność tworzy w połowie atmosferę gigu. Na "Life Without Sense" jest gdzieś daleko. Posłuchajcie tylko opętańczych wyć na "Live Scars", a poczujecie różnicę. Schmier zachowuje się na scenie dość gładko. Porównajcie go do swojaka Angelrippera z "Mortal Way of Live", szalonego Milego z "Out of the Dark" albo do krwawej konferansjerki Arayi z "Live Undead". Może to z powodu roli suportu. Może z powodu bariery językowej. Od thrashowych gigów nie oczekuję improwizacji czy zbytniego odbiegania od struktury utworu, zwłaszcza kiedy ma się do czynienia z tak agresywnym thrashem jak Destruction. I tutaj takowych nie ma. Należy jednak od koncertu thrashowego oczekiwać agresji płynącej ze sceny. Na "Life Without Sense" leje się ona prawdziwym wodospadem.

Płyta powstawała w autentycznych bólach. Już bez Schmiera. Z trzema basistami, z których tylko Engler jest nim z powołania. Resztą partii podzielili się Sifringer i Wilkens, nie dziwne więc, że znów bas jest traktowany jako wypełniacz i odważnik. To w założeniu miał być taki "Coma Of Souls" czy "Black Album". Grupa pokazała swoje umiejętności na "Release from Agony", czas więc na lżej strawne utwory. Dojrzeliśmy. Pod względem komercyjnym z operacji nic nie wyszło. Płyta przepadła pośród konkurentów. W założeniu, poprzez połączenie dojrzałości z thrashową agresją "Cracked Brain" miała być nowatorska i pewnie wielu z fanów uznaje ją za taką do dzisiaj. Nie wiem jednak co opętało wokalistę Andre Griedera, ale jego interpretacja bezlitośnie zerznięta jest z Testament. Radzę posłuchać "Rippin you off Blind", "Frustrated" czy "SED". W tym ostatnim słowo "Time" śpiewane jest chórem z identyczną manierą jak

w "Greenhouse Effect". Słucham i mam przed sobą tupiącą łydkę Chucka Billyego. Zachłyśnięcie Stanami widoczne jest też w riffach, pociętych na modłę Bay Area, jednak nie tak bezlitośnie jak w Exodus. Niemcy są subtelniejsi i grają nieco wyżej. Fajnie się tego słucha, ale niech nikt mi nie wmawia, że tak wygląda postęp, rozwój. Demówka "Bestial Invasion of Hell" ma w sobie więcej nowatorstwa. Z tego kalifornijskiego wpływu ucieka rozpędzony w środku "Time Must End" oraz bardziej ponury i wolny "When Your Mind Was Free". Nowatorskie są na "Cracked Brain" z pewnością sola. Wilkens rozwinął swój styl, teraz obok neoklasycznego heavy mamy dźwięki wręcz kosmiczne, zimne i mechaniczne ("Cracked Brain"). Odejście tego faceta z metalu w latach 90 było dużą stratą, bo warsztatowo bił na głowę całą thrashową konkurencję w Niemczech, może poza Mekong Delta. Byłem wielce zaskoczony gdy przeczytałem tekst do "SED" - skrót oznacza Socialist Eternal Death (Ostateczna Śmierć Socjalizmu) i oparty jest na wydarzeniach z masakry na Placu Niebiańskiego Spokoju. Ma też swoje drugie dno, bo taki sam skrót nosiła komunistyczna partia NRD. To bardzo pozytywna przeciwwaga dla lewackich manifestów, czasem pojawiających się w twórczości kapel niemieckich. (4) Jakub "Ostry" Ostromęcki

RECENZJE


Angel of Mercy - The Avatar

Artizan - Curse Of The Artizan

2018 Shadow Kingdom

2018/2011 Pure Steel

Przez ostatni czas czuję się jak ktoś w rodzaju paleontologa. Wykopuję jak spod ziemi prehistoryczne płyty, jak kiedyś oni dinozaury. Doprawdy jest to okres dość ciekawy, bowiem poznaję rzeczy, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Człowiek uczy się przez całe życie i w każdej dziedzinie. Wpadła mi w ręce bardzo intrygująca płyta "The Avatar" Angel of Mercy. Zważywszy, że jesteśmy równolatkami, to tym milsze były odsłuchy. Angel of Mercy to, odnoszę wrażenie po szybkiej lekturze w sieci, zapomniany twór. Z tego, co się dowiedziałem było to trio założone w 1980 roku. Nie ma podanych informacji na temat tego, co działo się z zespołem przez siedem lat aż do wydania "The Avatar". Ukazał się album przez niezależną wytwórnię, a dopiero w 2018 roku Shadow Kingdom Records zdecydowali się wznowić i to od razu w wersji dwupłytowej. Na drugim dysku znajdują się zapisy z kilku sesji nagraniowych. Grupa jest w zawieszeniu od 30 lat, rejestrując pojedyncze utwory w latach 1992 oraz 2015. Znajdziemy w postaci bonusu również kawałki z roku 1983, więc można przypuszczać, że Angel of Mercy do wydania debiutu aktywnie działał. No dobrze, dodatki dodatkami, zawsze są ciekawe (oczywiście dla tych, którzy je lubią), ale co z właściwym materiałem? Dobry, solidny heavy metal. Klasyczne granie, osadzone silnie w konwencji z mocną inspiracją latami 70. Mimo, że Angel of Mercy to amerykańska kapela, słychać w ich pomysłach sporo brytyjskiego dźwięku. No i specyfika trzech - panowie Kaign Sevenson (gitara, śpiew, bas), Deniz Derya Gallegos (perkusja, klawisze, śpiew) i David St. James (gitara, śpiew) brzmią klarownie i selektywnie. Jeśli ktoś szuka na "The Avatar" szybkości, świdrujących solówek gitary, perkusyjnych kanonad to może się rozczarować. Bardziej odczuwalny jest klimat i średnie tempa. Bliżej tej muzyce nawet do klasyki hard rocka. Jednak pomysłów nie brakuje, słucha się tej płyty bardzo dobrze mimo upływającego czasu. Lubię takie płyty jak "The Avatar". Utrzymane w klasycznej formie i poukładane. Troszkę sterylne, ale zawierające w sobie pierwiastek tajemniczości. Takie, gdzie słychać żonglowanie motywami, gdzie muzycy nie boją się melodii i liryczności. Niby na pierwszy rzut nic odkrywczego ani wielkiego. Angel of Mercy nagrali być może rzecz, jakich tysiące. Jednak sztuką jest stworzyć coś, co w natłoku innych zatrzyma słuchaczy przy głośnikach na dłuższą chwilę. Czas zweryfikował ten album. Ja nie żałuję spędzonych z nim kilkunastu godzin.

"Curse Of The Artizan" to debiutancki album Amerykanów pierwotnie wydany w 2011 roku. Siedem lat później dzięki Pure Steel Records trafia ponownie na rynek. W momencie wydania album ten spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem zarówno słuchaczy, jak i krytyków. Warto zatem sobie go odświeżyć. "Curse Of The Artizan" rozpoczyna się wspaniałym, będącym wyrafinowanym połączeniem power metalu i elementów progresywnych utworem pod tytułem "Trade The World". Jest to jeden z ciekawszych momentów tego albumu. Kolejny taki moment to "The Man In Black" z lekko thrashującymi elementami w początkowym riffie, który potem idzie jednak w stronę klasycznego heavy metalu z nutkami progresywności. Te same motywy powtarzają się na przykład w kawałkach takich jak "Fire" czy "Fading Story". Mimo to, monotonia jest ostatnią rzeczą, którą można tej płycie zarzucić. Wręcz przeciwnie. Ciekawe melodie sprawiają, że słucha się jej z niezwykłą przyjemnością, a po zakończeniu ma się ochotę na powtórkę. Najlepsze jednak chłopaki zostawiły na koniec. Utwór tytułowy to prawie dziesięciominutowa wielowątkowa, łączące ze sobą różne patenty kompozycja. Zaczyna się bardzo spokojnie, balladowo. Potem jednak następuje przyspieszenie i wchodzi charakterystyczny wpadający w ucho refren. I ta długa wymiana riffów i solówek. Miód dla uszu. Mimo, że mamy do czynienia z reedycją, o dziwo nie dostajemy tutaj żadnych bonusów. Może to i lepiej. W końcu średnio do mnie przemawiają nowe wydania starych płyt, gdzie czasem bonusów jest znacznie więcej niż utworów podstawowych. Mam nadzieję, że to jednak nikogo nie odchęci od sięgnięcia po to wydawnictwo.

Adam Widełka

168

RECENZJE

Bartłomiej Kuczak

Black Death - Black Death 2017/1984 Hells Headbangers

Są na świecie płyty, które można zaliczyć do tych, nie bójmy się tego słowa, zapomnianych. Takie krążki, które są pożywką dla kolekcjonerów i prawdziwych fanów gatunku. Według mnie, jedną z takich perełek może być z pewnością "Black Death" Black Death, wydany w 1984 roku. Można ten album

pokochać od pierwszego odsłuchu. Na pewno za sprawą oryginalności jego twórców, bowiem byli jedną z pionierskich, afro-amerykańskich grup metalowych. Powstali w 1977 roku. Po perturbacjach ze składem w końcu wydany został, w limicie 2000 kopii, "Black Death". Sama muzyka również, może nie jest bardzo odkrywcza, przynosi same pozytywy. Powiem szczerze, że poznałem ten krążek niedawno, co też może tłumaczyć fakt zapomnienia go w szerszych kręgach. Jednak nie mam siły wyciągnąć go z odtwarzacza. Owładnęła mną czarna śmierć, nie puszcza i coraz szybciej wpuszcza swój jad w moje żyły. Naprawdę panowie Siki Spacek (gitara, wokal), Darrell Harris (bas), Greg Hicks (gitara) i Phil Bullard (perkusja) zaproponowali umiejętne nasycenie ich heavy metalu brzmieniem z lat 70. Słuchając "Black Death" odnoszę czasem wrażenie, że mogłyby być to jakieś zapomniane utwory Thin Lizzy czy wczesnego Judas Priest. Bardzo ciekawe kompozycje z żarliwymi solówkami, zmianami tempa i charyzmatycznym wokalem. Po latach również broni się, myślę, złowieszcza otoczka, która dodaje tylko smaczku tym nagraniom. Warto poszukać "Black Death" nie tylko ze względu na to, kto tę płytę nagrał. Ten album to nie jest tylko ciekawostka. To najprawdziwszy heavy metal, zagrany z zaangażowaniem i jak najbardziej na serio. Mam nadzieję, że przez wznowienia Hells Headbangers z 2017 roku całkowite zapomnienie Black Death zostanie zażegnane. Oczywiście sugerując się okładką można się uśmiechnąć i pomyśleć, że dziś będzie to karykaturalne i "kwadratowe". Nic z tych rzeczy. Dla mnie to jedno z przyjemniejszych odkryć ostatniego czasu, mimo, że materiał ukazał się 34 lata temu…

- w bardzo atrakcyjnej formie i z bonusami. Podstawą jest jednak długogrający "Hideous..." z roku 1993. OK, może długogrający to za dużo powiedziane, bo to, mimo siedmiu utworów, raptem 25 minut muzyki, ale za to jakiej! Mało kto grał wtedy u nas tak ostro, bezkompromisowo, a do tego też nieźle technicznie, łącząc brutalny death metal z thrashowymi naleciałościami. Co istotne o rok wcześniejsze demo "Holocaust" (dziewięć numerów trwających 34 minuty) jest równie udane. Więcej tu wpływów Slayera, ale całość jest bardzo agresywna i wściekła to była bez dwóch zdań czołówka naszego ówczesnego death metalu. Wielka szkoda, że zespół nie zdołał ukończyć nagrań kolejnej płyty o roboczym tytule "You'll See" i rozpadł się po sześciu latach działalności, bo jednak okres aktywności pod szyldem Dissenter to było już jednak coś innego. Pozostały jednak nagrania i dla każdego fana Vader, Armagedon czy Betrayer "Hideous.../ Holocaust" to jazda obowiązkowa tym bardziej, że płyta zwiera też cztery utwory koncertowe z Jarocina '94 o całkiem niezłej jakości. Klasyka, i to rodzima.

Adam Widełka

Na początku przyznam się bez bicia, że grupa Chastain nie była moją "miłością od pierwszego wejrzenia". Wręcz przeciwnie, przy pierwszym kontakcie z ich twórczością uznałem ich muzykę za kiepską, jedynie momentami aspirującą do co najwyżej przeciętności. Przede wszystkim zrażał mnie wokal Leather Leone. Coś mnie w nim irytowało, mimo iż sam nie potrafiłem określić co to było. Warstwa muzyczna również delikatnie mówiąc mnie nie porwała. To było kilka lat temu a opinię tą wyrobiłem sobie słuchając trzeciej płyty zespołu kierowanego przez Davida T. Chastaina zatytułowanej "The 7th Of Never". Z okazji trzydziestej rocznicy wydania, Pure Steel Records postanowiła przypomnieć ten album. Gdy dostałem go do zrecenzowania, przyznam się szczerze, że pomny dawnych, niezbyt dobrych wspomnień zabierałem się do tego jak pies do jeża. Kiedy w końcu album odpaliłem, doznałem prawdziwego szoku. Okazało się, że nie taki ten Chastain straszny jak go zapamiętałem. Wręcz przeciwnie. Ale do rzeczy. Muzyka wypełniająca "The 7th Of Never" to energiczny heavy metal momentami zahaczający o speed oraz amerykański power. Z drugiej zaś strony jest sporo "postrzępionych" partii gitar (wstęp do "Paradise" oraz utwór tytułowy). David jest gitarzystą bardzo wszechstronnym nie bojącym się czasem zapuścić w rejony progresywne np. (wstęp do otwiera-

Bloodlust - Hideous.../Holocaust 2018/1992/1993 Thrashing Madness

Thrashing Madness Leszka Wojnicza-Sianożęckiego konsekwentnie wznawia kolejne perełki polskiego metalu lat 80. i 90. Tym razem przyszła pora na Bloodlust z Nowej Rudy, grający death/thrash metal i istniejący w latach 1989-1995, a później jeszcze przez 10 kolejnych lat pod nazwą zmienioną na Dissenter. I tak jak ten późniejszy dorobek grupy ukazywał się już na płytach CD, to jako Bloodlust doczekali się na początku lat 90. tylko kilku wydań swej demówki i jedynego albumu na poczciwych, kiedyś powszechnie używanych, a do niedawna zapomnianych, kasetach magnetofonowych. Dopiero teraz, pół wieku od momentu premiery, "Holocaust" i "Hideous..." doczekały się wydania na srebrnym krążku, w dodatku - tradycyjnie już zresztą w przypadku Thrashing Madness

Wojciech Chamryk

Chastain - The 7th Of Never 2018/1987 Pure Steel


jącego album "We Must Carry On" czy instrumentalny "827") . Kolejny plus to nieodżałowana Leather Leone za mikrofonem. Kiedyś jej głos mnie drażnił, dziś mam odnośnie niego odmienne odczucie. Kobieta ta ma większe jaja niż niejeden heavy metalowy wokalista. Na wyżyny swych możliwości wznosi się na przykład we wspomnianym już "Paradise". Zespół też stara się tu urozmaicić swoją muzykę. Jako przykład może posłużyć tu spokojny wstęp do "Too Late For Yesterday" (który potem przechodzi w szybki heavy metalowy killer) czy utrzymany w średnim tempie, również spokojnie (wręcz balladowo) zaczynający się "The Wicked Are Restless" z chóralnie zaśpiewanym refrenem. Reedycja Pure Steel Records zawiera jako bonusy instrumentalne wersje "Too Late For Yesterday" oraz "The 7th Of Never". Jeśli komuś amerykański metal lat 80-tych kojarzy się z gośćmi w świecących ciuszkach z fryzurami na pudla grającymi słodkie melodyjki, powinien sięgnąć po Chastain. Bartłomiej Kuczak

Chastain - The Voice Of The Cult 2018/1988 Pure Steel

Czwarte dzieło Chastain przez samego lidera grupy uznawany jest za najbardziej komercyjny album w ich dyskografii. Osobiście nie lubię tego określenia w stosunku do muzyki, gdyż wielu zupełnie niesłusznie nadaje mu pejoratywne znaczenie. A przecież gwiazdy heavy metalu pokroju Iron Maiden czy Judas Priest są na dzień dzisiejszy zespołami jak najbardziej komercyjnymi. Co oczywiście w żaden sposób im nie umniejsza. Wróćmy jednak do Chastain i albumu "The Voice Of The Cult". Nawiązując do słów Davida, rzeczywiście da się tu zauważyć pewne zmiany w stosunku do poprzednika. Po pierwsze brzmienie. Jest znacznie łagodniejsze, bardziej przejrzyste i momentami nieco wyszlifowane. Nie jest jednak pozbawione tej heavy metalowej iskry charakterystycznej dla Chastain. Kolejny punkt warty odnotowania to wokal Leather. W wysokich partiach wydaje się być nieco bardziej stonowany i wokalistka ewidentnie bardziej nad nim panuje. Prawdopodobnie przed nagraniem brała jakieś lekcje śpiewu. Częściej też rezygnuje ze swej maniery na rzecz czystego wokalu ("Live Hard", "Chains Of Love"). Trzecia sprawa to same kompozycje. Zdecydowanie mają w sobie więcej melodii i przestrzeni. Zdarzają się też ewidentnie wpadające w ucho refreny (utwór tytułowy, "Fortune Teller", "Take Me Home") oraz pełno melodyjnych solówek. Nie jest oczywiście tak, że Chastain zmienił się nie do poznania. To ciągle ten sam zespół mający w sobie tego samego ducha, pokazujący jednak trochę inną twarz. Są tu także utwory, które spokojnie mogłyby się znaleźć na innych albumach Davida i spółki. Takim jest na przykład "Share Yourself With Me" z lekko thrashowym riffem. Przyzwoity album godny polecenia. Bartłomiej Kuczak

Communic - The Nuclear Blast Recordings 2018 Dissonance

Po wydaniu "The Bottom Deep" w 2011 roku Communic zamilkł, jak się okazało, przyczyną były problemy rodzinno-finansowe. Po ustabilizowaniu sytuacji zespół powrócił w zeszłym roku niezłym albumem "Where Echoes Gather". A wydała go niemiecka wytwórnia AFM Records. Niestety włodarze Nuclear Blast stracili cierpliwość do Norwegów i nie zaufali im ponownie. A w sumie muzycy tria wiele im zawdzięczają. Być może wielu zapomniało o tej grupie, inni w ogóle nic o niej nie wiedzą, ale los tym osobom sprzyja i za sprawą brytyjskiej Disonanse Productions na rynku pojawia się box Communic - "The Nuclear Blast Recordings", który zawiera wszystkie cztery albumy wydane pod skrzydłem Nuclear Blast. A są to "Conspiracy In Mind", "Waves Of Visual Decay", "Payment Of Existence" i "The Bottom Deep". Pamiętam jak dziś, gdy ukazał się debiut Communic. Zagraniczna prasa była zachwycona "Conspiracy In Mind", w naszej redakcji płyta również zrobiła spore wrażenie. A krążek zawiera muzykę z pogranicza heavy, power i thrash metalu podaną w progresywnej ornamentyce. Czasami trafiały się fragmenty, które muzyczne przypominały trochę Nevermore, trochę nowoczesnych brzmień, to samo było czuć w głosie wokalisty Oddleifa Stenslanda, którego niektórzy porównywali wręcz do Warrela Dane'a, co nie jest prawdą, bowiem Norwegowie od samego początku starali się nadać muzyce swoje własne piętno. Co w dużej mierze im się udawało. Na debiucie kompozycje są długie, ciekawie skonstruowane, nie za szybkie, z ciekawymi melodiami oraz w dość specyficznym melancholijnym klimacie. W muzyce Communic rządzi gitara, która wsparta jest gęstą i soczystą sekcją rytmiczną. Mimo, że wiele jest w niej elementów progresywnych to nie uświadczymy w niej klawiszy. Do tego dochodzi świetna produkcja i brzmienie, i wiemy dlaczego "Conspiracy In Mind" tak bardzo podobał się w 2005 roku. Rok później na rynek trafia drugi krążek "Waves Of Visual Decay". Jest to bezpośrednia kontynuacja pomysłów z debiutu ale wykonana jeszcze lepiej, więc mamy lepszą produkcję, udane brzmienie, ciekawsze kompozycje i melodie, jeszcze bardziej intrygujący klimat oraz świetne wykonawstwo. Dwie pierwsze płyty to jak na razie najciekawsze dokonania tego sympatycznego trio z Norwegi. W 2008 roku Communic wypuszcza swój trzeci album studyjny "Payment Of Existence". Przy okazji tej płyty można zaobserwować pewne znużenie fanów muzyką tej formacji. Uważam, że głownie z tego powodu "Payment Of Existence" otrzymuje ciut niższe oceny, niż wspomniane niedawno albumy. Na tej płycie Norwegowie okrzepli, dojrzeli, wszystkie składowe ich muzyki oraz sami muzycy osiągnęły swój pułap. Dla mnie ten album w ogóle nie ustępuje dwóm pierwszym. Jedynie co, to odnoszę wrażenie, że więcej jest na nim subtelności, harmonii oraz tego, co chowa się za słowem progresja. A

takie "Payment Of Existence" czy "Raven's Cry" dołączyły do kolekcji kompozycji, które uważam za najlepsze w dorobku tego zespołu. Na kolejny album czekamy do 2011 roku, wtedy to ukazuje się "The Bottom Deep". Oczywiście muzycy kontynuują opisywanie swojego świata muzycznego, korzystając z wszystkich dotychczas wykorzystywanych przez siebie środków. Jednak tym razem jest on wykreowany ciut prościej a zarazem bardziej topornie. Generalnie więcej jest potężnie brzmiącego technicznego grania, przez co klimat muzyki Communic staje się jeszcze mroczniejszy. Niemniej to te pełne nastroju fragmenty ciągle stanowią podstawę muzycznego przekazu Norwegów. Czwarty album Communic jak na razie jest wydawnictwem, które najmniej spodobało się fanom. Mają oni swoje racje, nie muszą i nie powinni bezkrytycznie przyjmować każde propozycje swoich ulubieńców. Jednak na "The Bottom Deep" nie ma jakichś radykalnych zmian, a główne walory talentu norweskich muzyków są zachowane. Norwegowie ciągle pozostają na wysokim artystycznym poziomie, który zadowoli nawet wyrafinowany gust fanów uwielbiających progresywny metal. Jeżeli nie znasz kapeli, albo znasz i nie masz jeszcze ich dokonań w swojej kolekcji, to "The Nuclear Blast Recordings" może być pewnym wybawieniem. Być może będzie to też początek do skompletowania już normalnych wydawnictw Communic, do czego w sumie namawiam. \m/\m/

Contract I Blood - A History Of UK Thrash Metal 2018 HNE/ Cherry Red

Ogólnie rzecz ujmując Ian Glasper napisał i wydał książkę zatytułowaną "Contract I Blood - A History Of UK Thrash Metal". Natomiast ten box jest uzupełnieniem tego wolumenu. Podkreśla to nie tylko ten sam tytułu ale także podobna szata graficzna. Zresztą obydwoma wydaniami zajęła się ta sam wytwórnia. Tak w ogóle o tym wydawnictwie nie można powiedzieć, że to jakaś tam składanka. W takiej formie to wręcz dokument. Ian Glasper na pięciu dyskach zebrał 83 utwory różnych thrashowych kapel, tych najstarszych oraz tych najmłodszych, tych znanych oraz tych, o których pewnie usłyszycie po raz pierwszy. Poza tym są to zespoły które aktualnie istnieją, ale także takie, które zaprzestały swojej działalności. Ian wprowadził pewien klucz, jest on związany z podziałem Wielkiej Brytanii na terytoria, więc każdy dysk odpowiada właśnie jakiemuś obszarowi. Jakość nagrań jest również różna, mamy do czynienia z utworami ze znanych i lubianych płyt w dodatku świetnie wyprodukowanych. Z drugiej strony mamy kawałki z demo, których jakość pozostawia wiele do życzenia oraz utwory nigdy niepublikowane (tych znalazło się aż dziesięć). Oprócz pewnego wprowadzenia w książeczce, Ian Glasper dokładnie opisał skąd pochodzi dane nagranie, oraz krótko scharakteryzował dany zespół. Jeżeli się nie mylę w książeczce znalazły się także zdjęcia wszystkich zespołów wykorzystanych do zo-

brazowania wyborów Glasper. Często słyszy się, że brytyjska scena thrashowa była/jest słaba, z drugorzędnymi kapelami, jak ktoś zapozna się z tym wydawnictwem, z pewnością zmieni zdanie. Myślę, że wielkością, różnorodnością, jakością może konkurować nawet z tymi najsilniejszymi tj. amerykańską, niemiecką czy brazylijską. Natomiast jeśli chodzi o popularność to formacje z brytyjskiej areny są faktycznie daleko za innymi. Kompilacja zaczyna się symbolicznie od nagrania Venom. Zespól zaliczany jest do nurtu NWOBHM, ale inni twierdzą, że black metal zaczął się i skończył na nich, a jeszcze inni są zdania, że zapoczątkowali właśnie thrash metal. Na "Contract I Blood" znajdziemy również moje ulubione Sabbat i znakomity, ciągle działający Onslaught. Znajdziemy także inne kapele, które miały znaczenie dla starych maniaków, chociażby Atomkraft, Slammer, Toranaga, Seventh Angel, Blood Money, Re-Animator, Deathwish, Lawnmower Deth, Warfare, Acid Reign, oraz Sacrilege. Są również te, które wówczas nie potrafiły się przebić, a teraz kolekcjonerzy ślinią się i myślą jak zdobyć ich albumy, a mam na myśli Inner Sanctum, Hydra Vein, Metal Messiah, Holosade, Amnesia, Decimator, Arbitrater. Trochę łatwiej jest współczesnym formacjom, bowiem takie Evile, Savage Messiah, Gama Bomb czy SSS należą już do tych rozpoznawalnych. Pewnie są też tacy co znają Thrashing Regime i Eradikator. Co ważne przesłuchując ten ogrom muzyki można wyłapać bandy, które wkrótce mogą zapisać się również ciekawie na brytyjskiej scenie thrashowej, chociażby takie Seregon, Bangover, Morti Viventi, Cerebal Scar, H.O.D., Besieger. Ogólnie wróży to dobrze temu nurtowi na Wyspach. Mimo, że box zawiera ogrom materiału muzycznego i informacji, to z pewnością nie jest to wszystko, co możemy odnaleźć na scenie opisywanej przez Iana Glaspera. Najbardziej rzucającym się w oczy brakiem jest dość ważna kapela tj. Xentrix. Szersze potraktowanie tematu pewnie wymagałoby kolejnych dysków, a w dodatku, jak to z ludźmi bywa, nie ze wszystkimi dałoby się dogadać chociażby w sprawie praw autorskich. Do czego Ian również podszedł pedantycznie. I tak nie łatwo jest przesłuchać całość zawartości "Contract I Blood - A History Of UK Thrash Metal", ale jak ktoś ma również książkę, będzie to dużo łatwiejsze. Bo choć te wydawnictwa sprzedawane są oddzielnie, to dopiero wspólnie tworzą właściwą całość. Myślę, że fani thrashu sięgną po oba wydawnictwa, każde kompendium wiedzy przydaje się wcześniej czy później. \m/\m/

Grupa Stress - On Hard Rock Way 1972-1973 2017 Kameleon

Kameleon Records to wytwórnia, która specjalizuje się w wydawaniu reedycji polskich zespołów big-bitowych, głównie na winylach. Ich wydawnictwa są rewelacyjne. Fani starej epoki i czarnych placków pewnie są usatysfakcjonowani.

RECENZJE

169


Sztandarowym zespołem tej firmy wydają się być Skaldowie. Oczywiście są też wersje CD, a także trafiają się pozycje inne niż obowiązujący profil, jak chociażby omawiany u nas album Subterfuge "Projections From The Past". Jednak bohaterem niniejszej recenzji nie będą ani Skaldowie, ani Subterfuge, a poznańska Grupa Stress. Formacja, która uważa się za jedną z pierwszych kapel hard rokowych w Polsce. Powstali w 1971r. w Poznaniu. Zespół tworzyli: Mariusz Rybicki - gitara, flet, śpiew; Henryk Tomczak - gitara basowa i Janusz Maślak - perkusja. W 1973r. grupa powiększyła skład o Andrzeja Richtera - śpiew, skrzypce i Krzysztofa Jarmużka - gitara, harmonijka ustna, konga. W 1975r. doszło do zreorganizowania Stressu, tworzyli go: Mariusz Rybicki - gitara; Andrzej Lewalski - gitara basowa; Michał Przybysz - organy, pianino i Przemysław Phal - perkusja. W 1978r. doszło do kolejnych zmian i grupa działała w składzie: Mariusz Rybicki - gitara, śpiew; Witold Łukaszewski - gitara; Andrzej Lewalski - gitara basowa; Mariusz Zakrzewski - instrumenty klawiszowe i Wiesław Lustyk perkusja. Rok później Stress już nie istniał. Zespól uczestniczył w wielu przeglądach muzycznych, zdobywał nagrody, nagrywał swoje w utwory głównie w sesjach radiowych, miał problemy z ówczesną władzą. Normalka. Największy rozgłos przyniósł grupie utwór "Ciężką drogą", który jesienią 1972r. dotarł do pierwszego miejsca listy przebojów Rozgłośni Harcerskiej, a w plebiscycie popularności periodyku Non Stop za 1972r. zajął piąte miejsce. Jak to muzycy podkreślają zabrakło im poważnego menadżera i jeszcze większego przeboju. Najważniejsze, że niczego nie żałują, a nawet są dumni, że teraz uważa się ich za legendy polskiego rocka. Po rozpadzie muzycy nadal działali na estradach. W lipcu 1975r. Henryk Tomczak wraz z Markiem Bilińskim - instrumenty klawiszowe, zorganizował zespół Heam. W 1979r. powstała grupa Krater, którą tworzyli: Marek Biliński - instrumenty klawiszowe; Wojciech Hoffmann - gitara; Przemysław Phal - perkusja i Henryk Tomczak - gitara basowa. Przemysław Phal znalazł się później w grupie Spectrum, a w latach 80. w Lombardzie; Henryk Tomczak w Turbo i Non Iron, a Marek Biliński w grupie Bank. Ten ostatni rozpoczął następnie karierę solową. Najdłużej przygodę ze sceną jako muzyk - z pośród osób związanych z Sterssem - prowadzi Henryk Tomczak, który aktualnie działa w grupie Izotop. Na "On Hard Rock Way 1972-1973" znalazło się jedenaście nagrań z czterech pierwszych sesji dokonanych w Polskim Radio. Dwa utwory powtarzają się ale są w trochę innej wersji. Znalazły się chyba najważniejsze w tej fazie kariery kompozycje "Ciężka droga", "Fatamargana", "Wśród krzyży z ramionami", "Granica życia" i "Hazard". Muzycznie to mroczny hard rock z mocnym bluesowym sznytem, z pewnymi niewielkimi naleciałościami folku, jazzu, progresji i psychodelii w dość mocnym hipisowskim klimacie. Tę aurę czuć również w tekstach, a może nawet głównie tam. Stress poczynał sobie niczym rasowe power trio i to na dobrym ówczesnym europejskim poziomie. Ich ciężkie riffy łatwo wpadają w ucho, błyskotliwe gitarowe solówki porywają do dziś, a mocarna sekcja rytmiczna z dynamiczną perkusją i monumentalnym basem ciągle hipnotyzuje i przetacza się niczym walec. Muzycy nie bali się eksperymentów, stąd te niektóre naleciałości i wykorzystanie np. fletu, wibrafonu, czy skrzy-

170

RECENZJE

piec. Tę płytę powinien mieć każdy szanujący sie fan hard rocka ale nie tylko. Kameleon Records ponownie przygotowała te nagrania do wydania, dokonała masteringu i trzeba przyznać zrobiła to bardzo dobrze. W 2008 roku Polskie Radio wydało podwójne CD Grupa Stress - "Z archiwum Polskiego Radia Vol. 8". Pierwszy dysk jest podobny do tego, co właśnie omówiłem. Drugi natomiast zawiera nagrania z sesji, które kapela poczyniła po 1973 roku. Niestety nakład dawno się wyczerpał, a teraz jak ta płyta pojawia się na jakiejś licytacji, to kosztuje konkretne pieniądze. Niestety zgapiłem się i nie mam tego wydania, więc nieśmiało podsuwam szefom Kameleon Records pomysł aby postarali się i nagrania z drugiego dysku archiwów Polskiego Radia również wydali własnym sposobem. Ku uciesze ogółu.

ne w czerwcu 1986 roku w studio Sound City 5, podczas pierwszych przymiarek do rejestracji debiutanckiego LP. "Welcome To The Jungle", "Nightrain", "Out Ta Get Me", "Paradise City" i "My Michelle" powstały pod okiem Manny'ego Charltona, gitarzysty zespołu Nazareth, z którym to bardzo chciał pracować Axl Rose, ale w sumie dobrze się stało, że zrezygnowano z tego pomysłu, bo Guns N' Roses brzmią w nich dziwnie staroświecko i bez ikry - dopiero Mike Clink wydobył z nich, i z pozostałej siódemki umieszczonej na płycie rok później, prawdziwy blask. Warto też jednak posłuchać i tych starszych wersji, bo np. "My Michelle" zagrali ciężej, a Axl już wtedy był w rewelacyjnej formie - fani zespołu muszą mieć tę nową wersję choćby dla tych utworów, bo na bootlegach nie brzmią tak dobrze.

\m/\m/

Wojciech Chamryk

Guns N' Roses - Appetite For Destruction (Deluxe Edition) 2018 Universal Music Polska

Debiutancki album Guns N' Roses ukazał się w lipcu 1987 roku, ale nie wzbudził wówczas większego zainteresowania. Pamiętam, że premierę tej płyty odnotowano co prawda w muzycznej rubryce "Na przełaj" czy w "Magazynie Muzycznym", ale na tym się skończyło. Po wakacjach 1988 wyglądało to już zupełnie inaczej: zespół był już gwiazdą, w naszych pismach zaczęły pojawiać się pierwsze, entuzjastyczne recenzje, a kolega pochwalił się, że ma nowiutką, przysłaną z USA przez ojca, kasetę... Błyskawicznie ją przegrałem i "Appetite For Destruction" na długo zagościła w kieszeni mojego magnetofonu, bo wtedy nikt poza Gunsami nie grał tak siarczyście i z polotem - bez dwóch zdań jest to jeden z kamieni milowych ciężkiego rocka. Nic więc dziwnego, że "Appetite..." doczekała się niedawno okolicznościowego wznowienia w kilku postaciach, m. in. wersji dwupłytowej. Pierwszy dysk to zremasterowany ze studyjnych taśm, oryginalny album, najeżony killerami i przebojami jak: "Sweet Child O' Mine", "Welcome To The Jungle", "Nightrain", "Rocket Queen" czy "Paradise City", archetyp rockowej płyty, kanon i prawdziwe arcydzieło. Płyta numer dwa zawiera wybór rarytasów i odrzutów, dotąd oficjalnie niepublikowanych, łącznie 18 utworów. Są wśród nich energetyczne, chociaż nie do końca koncertowe, numery z debiutanckiej EP-ki "Live?!*@ Like A Suicide", strony B singli, jak choćby "You're Crazy" w wersji akustycznej, nagrane jeszcze w 1987, razem z wielkim hitem "Patience". Ciekawostką jest też odrzut z sesji "Appetite...", dynamiczny "Shadow Of Your Love", utwór jeszcze z czasów Hollywoood Rose, zamieszczony w wersji live (też podrasowanej w studio) i już w pełni studyjnej, promujący zresztą to wznowienie. Nie brakuje też prawdziwych wykonań "live" i dobrze, bo Gunsi nie brali wówczas na koncertach jeńców, co potwierdzają "It's So Easy", "Knockin' On Heaven's Door" Dylana i "Whole Lotta Rosie" AC/DC. Największe wrażenie robią tu jednak utwory zarejestrowa-

Hirax - Born In The Streets 1983/1984 2018 F.O.A.D.

Każdy weteran był kiedyś nieopierzonym młokosem, nawet Katon Le Pena. Takie właśnie czasy przypomina najnowsza kompilacja Hirax, kiedy to 20-letniemu wokaliście nawet nie śniło się, że będzie zdzierać struny głosowe w kapeli grającej thrash/crossover. Początkowo jego zespół, najpierw jeszcze jako L.A. Kaos, grał tradycyjny, niezbyt mocny metal. Potwierdza to "Demo '83", wypełniające drugą stronę "Born In The Streets 1983/1984" - pięć niezbyt mocnych utworów, czerpiących zarówno od Thin Lizzy, jak i klasycznego rock and rolla, co słychać zwłaszcza w "My Baby". Demo z roku następnego, nagrane już pod nazwą Hirax, jest zdecydowanie mocniejsze, ale to wciąż tradycyjny metal z przełomu lat 70. i 80. ostry, surowy i melodyjny, z wysokimi partiami Katona - co ciekawe, chyba nagrany na tzw. setkę, wnosząc z brzmienia i początkowych zapowiedzi. Oryginalnie na kasetę w roku 1984 trafiły tylko cztery numery, ale tu mamy ich siedem, bo zawartość "Born In The..." dopełniają trzy dalsze: surowiej brzmiące (nagranie z próby?), zdecydowanie gorszej jakości, ale muzycznie nie gorsze od tych pozostałych. Dla fanów amerykańskiego heavy wczesnych lat 80. i Hirax jest to więc zakup obowiązkowy, co chyba nie ulega wątpliwości.

plastą sceny thrash metalu, to wiedz, że coś się dzieje! Tak właśnie Peter Hobbs, założyciel Hobbs Angel of Death, wypowiadał się o tym, co tworzy. Chwilę powojował z grupą Tyrus, dorabiając się zaledwie dema i promocyjnego live. Potem powołał do życia projekt, który czerpał garściami z dokonań Slayer czy niemieckiego trio - Destruction, Sodom i Kreator. Można zarzucić Peterowi, że był tylko mocny w gębie, że jego nagrania niczym się nie wyróżniają. Myślę, że wcale by się mocno nie obraził, bo muzyka, jaką proponuje naprawdę nie jest odkrywcza. Tylko nie o wybitną jakość tutaj chodzi. I, co ważne, ideologia, nie przyćmiewa tego, co wyrażane jest za pomocą instrumentów. Na pierwszym miejscu jest klimat. No i mamy wszystko to, co powinno charakteryzować dobry, thrashowy zespół - wściekłość, drapieżność, szorstkość, wulgarność i szybkość w miotaniu riffów. Widać, że Hobbs Angel of Death to projekt realizowany z pełnym zaangażowaniem. Żeby było ciekawiej powiem, że "Hobbs' Satan's Crusade" to zbiór dwóch demówek. Tak, tak, można pokręcić głową, że jednak coś w tym jest. Utwory od 1-5 to "Virgin Metal Invasion From Down Under", natomiast kolejne to już demo "Angel of Death". Obie zostały zrealizowane w australijskim studio Doug Saunders mieszczącym się w Melbourne, a światło dzienne ujrzały w 1987 roku. Po remasteringu w 2017 roku brzmią nieźle. Nie mam oczywiście punktu odniesienia do oryginalnych wersji, ale sądzę, że takowe są w posiadaniu największych maniaków gatunku. Bo Hobbs Angel of Death to grupa, która w sumie nie zdobyła nigdy panteonu sławy, ale też odnoszę wrażenie, nie to było celem Petera Hobbsa. Chciał on po prostu rozlewać swój "najczystszy metal" gdzie się da i z charyzmą śpiewać bluźniercze teksty. Trzeba przyznać, że wychodziło mu to nieźle - zwłaszcza, że osiem z jedenastu utworów z tych demówek znalazło się na regularnej płycie. Dzięki wznowieniu przez High Roller Records ze stycznia 2018 roku, grono szczęśliwców (nakład limitowany, a jakże!, do 666 sztuk) może postawić "Hobbs' Satan's Crusade" na półce obok innych, trochę zapomnianych nagrań z lat 80. Mimo, że te demówki to, z ręką na sercu, nic absolutnie wyjątkowego, warto sięgnąć i przekonać się samemu o sile rażenia Hobbs Angel of Death w jego pierwotnym stadium. Mnie na kolana nie rzuciło, ale piekielny ogień przysmażył plecy. I o to w tym wszystkim chodzi. Adam Widełka

Wojciech Chamryk

John Coghlan's Disel - Flexible Friends 2018 HNE/ Cherry Red

Hobbs Angel of Death - Hobbs' Satan's Crusade 2018/2003 High Roller

Gdy ktoś nazywa swoją muzykę "virgin metal" dając do zrozumienia, że gra najczystszą formę metalu, a do tego pochodzi z dalekiej Australii i jest tam proto-

John Coghlan w latach 1962 - 1981 był perkusistą Status Quo. Współ stanowił oryginalny i najlepszy skład tego zespołu. Po odejściu z Quo, Coghlan postanowił reaktywować swój zespół Diesel, który założył jeszcze w roku 1977 w jakiejś przerwie w obowiązkach w Status Quo. Okazuje się, że przez ten zespół, przez całą jego karierę, przewinął się cały tabun muzyków. Najwa-


żniejsi z nich to Rick Parfitt, Alan Lancaster, Andy Bown i Bob Young wszyscy z Status Quo, Micky Moody, Bernie Marsden i Neil Murray z Whitesnake, Phil May z Pretty Things, a także Ray Minhinnett, Jackie Lynton, Lemmy, John Gustafson i Chrissie Stewart. Ogólnie wynikało to z charakteru zespołu, który wchłaniał muzyków, którzy aktualnie mogli dołączyć aby wspólnie grać. W 1981 roku powstały nagrania, które miały stanowić pierwszy album kapeli, ale oprócz utworów "River Of Tears" i "No Moon Shines", które stanowiły wydany wtedy singiel, nie ujrzały one światła dziennego. Zespołowi nie udało się podpisać kontraktu. Był to typowy angielski rock nasiąknięty rock'n'rollem i białym bluesem i oprócz kompozycji oryginalnych zawierał covery Frankie Millera "Ain't Got No Money" i Jimmy Reeda "Baby What You Want Me To Do" oraz utwory z repertuaru Quo "Living On An Island" oraz "Mean Girl". Jednak Disel nie tylko pisał i nagrywał muzykę, ale także koncertował, więc powyższe wydawnictwo uzupełniają dwa dyski z nagraniami koncertowymi z występu w klubie Marquee w lipcu 1985 roku. Ciekawostką tego występu są cudze kawałki takie jak Larry'ego Williamsa "Bad Boy", Young & Moody "Make No Excuses" czy Chucka Berry'ego "Let It Rock". A zupełnie przedziwną historią jest pojawienie się Alana Lancastera i Ricka Partfitt'ego, z którymi wykonano niesamowity finał grając miks "Johnny B Goode" Chucka Berry'ego oraz "Whole Lotta Shakin" Jerry Lee Lewisa, ponownie kawałek Chucka Berry'ego "Bye Bye Johnny", cover The Doors "Roadhouse Blues" i w końcu utwory Quo "Caroline" i "A Mess Of Blues". Finał ten stanowi już trzeci dysk. Nad masteringiem wszystkich materiałów czuwali Bob Young i John Coghlan, pracując na oryginalnych taśmach. Szkoda, że nie mogli wyciągnąć więcej z nagrań koncertowych, są niezłe ale mają bootlegowy posmak. Wydawnictwo to skierowane jest do najzagorzalszych fanów Status Quo, a także dla zwolenników angielskiego rocka. Ci na pewno nie zawiodą się "Flexible Friends". Dodam jeszcze, że w późnych latach 90. Coghlan założył grupę John Coghlan's Quo, w której grał przeboje Status Quo z lat, w których bębnił tam na perkusji. Natomiast na początku roku 2012 wraz z Alanem Lancasterem dołączył do Ricka Partfitt'ego oraz Francisa Rossi, aby wziąć udział w kręceniu dokumentalnego filmu "Hello Quo!", a w roku 2013 zagrali serię koncertów w oryginalnym składzie. Rossi mimo śmierci Partfitt'ego nadal ciągnie wózek Quo, John Coghlan również grywa koncerty ze swoim Quo. Są to artyści, którzy do końca będą stali na scenie. Oby jak najdłużej. \m/\m/

Współzałożyciel grupy, jej główny kompozytor, gitarzysta oraz, przede wszystkim, ciekawy człowiek. Żmudnie, przez lata, wypracował markę Manilla Road. Najpierw w trio z Rickiem Fisherem (perkusja) oraz Scottem Parkiem (bas), a po trzeciej płycie w najsłynniejszym składzie, gdzie Fishera zastąpił Randy Foxe. Potem bywało różnie, mimo rozpoznawalności nigdy nie posmakował sukcesu komercyjnego. W ostatnich latach, czas jakby się dla zespołu zatrzymał. Kapitalne płyty i energiczne koncerty przerwał jednak cios. Przykro, że rocznicowe wznowienie "Out of The Abyss" ukazuje się w cieniu tragedii. Dziwnym zrządzeniem losu akurat w momencie śmierci Sheltona zamiast jednej z bardziej rozpoznawalnych płyt grupy, w nasze ręce trafia reedycja albumu dość mało popularnego. Tak jakby los chciał pokazać pewną prawidłowość - że Manilla Road mimo wszystko nie może zasłużyć na przełożenie popularności na sukces kasowy. Zostawmy jednak te dywagacje i przyjrzyjmy się z czym mamy do czynienia. Wydawnictwo zostało pomyślane jako dwupłytowe. Na pierwszym dysku otrzymujemy "Out of the Abyss" w wersji remaster 2017 Black Dragon, na drugim zaś niepublikowany wcześniej, pierwszy miks płyty nazwany "The Unreleased Miller Tapes". Dodatkowo sporo ciekawych bonusów, a całość otrzymała podtytuł "30th Anniversary Edition". Album "Out of the Abyss" jest przedostatnim z klasycznego okresu działalności Manilla Road. Nie jest on może najbardziej rozpoznawalny w dyskografii grupy, ale też nie można zapominać, że po "The Deluge" (1986) zespół zaczął szukać inspiracji w popularnym wtedy thrash metalu. Chociaż - inaczej - oni ten thrash metal zaadaptowali po swojemu. Wpisali go jakby do stylu Manilla Road. Więc "Out of the Abyss" trzeba oceniać pod tym względem. Razem z "Mystification" tworzyły drugi okres twórczości Manilla Road. Może wydawać się trochę niedostępny, mniej przyswajalny od poprzedniej. Mniej tutaj może melodii, ale słychać charakterystyczną liryczność, rękę Marka Sheltona. Na rok 1988 można powiedzieć, że był to szczyt możliwości kompozytorskich. Idealnie zespolone współczesne, wtedy, inspiracje, z cechami klasycznego okresu działalności. Ciężko znaleźć w albumach tej zasłużonej formacji jakieś minusy. Szczerze - nawet ich nie szukam. Ta muzyka po prostu brnie do przodu, atakując niczym starożytni wojownicy. Mimo 30 lat od wydania "Out of the Abyss" nadal chwyta za gardło. Nieważne nawet, czy to pierwszy czy odczyszczony miks. Wykonawczo i kompozytorsko niesamowicie się broni. Bardzo bezpośrednio, bez zbędnych ogródek, jesteśmy położeni na podłogę aż do ostatniego dźwięku. To było bardzo piękne zderzenie z niekwestionowaną klasyką. Ci, którzy nie znają lub unikali późniejszych płyt klasycznego składu Manilla Road - warto zaopatrzyć się w to nowe, dwupłytowe wydanie rocznicowe. Oprócz właściwego materiału mamy chociażby możliwość posłuchania kilku nagrań koncertowych z epoki. Jeszcze mocniejsze ciarki na plecach. Adam Widełka

Manilla Road - Out of the Abyss 30th Anniversary Edition

Megadeth - Killing Is My Buisness And Buisness Is Good: The Final Kill

2018 Golden Core

2018/1985 Century Media/Legacy Recordings

Ciężko w to uwierzyć, ale 27 lipca 2018 roku Manilla Road zagrała swój ostatni koncert. Po świetnym występie na Headbangers Open Air w Niemczech, zmarł Mark "The Shark" Shelton.

Dziwny to czas na wydanie tego, bądź co bądź, obszernego wydania debiutu Megadeth. Zwykło się dawać fanom takie prezenty przeważnie na okrągłe jubileusze. W przypadku "Killing Is My

Buisness And Buisness Is Good: The Final Kill" ktoś albo spóźnił się trzy lata, albo pospieszył o dwa. A może to ja źle odczytałem to wydawnictwo - może to po prostu kolejny remaster? Jeśli wierzyć tytułowi - na pewno ostatni. Każdy szanujący się fan thrashu zna Megadeth. Nie sposób nie kojarzyć rudego Dave Mustaine'a, który na pewno jest jedną z barwniejszych postaci ogólnie pojętego metalu. Od momentu głośnego wyrzucenia z Metalliki w 1983 roku przez całą swoją karierę niestety nie uporał się z jej kompleksem. Zawsze czegoś brakowało. Nagrywał dobre, bardzo dobre, a nawet wybitne krążki. Jednak ciągle był o ten krok za Jamesem Hetfieldem i Larsem Ulrichem. Start miał wyborny - to właśnie w 1985 roku wyszedł na rynek pierwszy album jego świeżo powołanej formacji. Płyta "Killing Is My Buisness… And Buisness Is Good!" miała w sobie całą złość w związku z przykrymi dla Dave'a wydarzeniami. Jakby na gorąco postanowił pokazać byłym kolegom, że też może odnieść sukces. Prawdę mówiąc to debiut Megadeth, słuchając po latach, miał wtedy wszystkie cechy, żeby Megadeth mogło wypłynąć na szersze wody. Przede wszystkim to bardzo, odnoszę wrażenie, szczera płyta. Pisana w oparach alkoholu i narkotyków. Tak jak wspomniałem wcześniej, słychać tutaj, że Dave przemielił wszystkie swoje pretensje, całą złość do Metalliki, w kapitalne riffy. Powstał krótki, bo raptem 31 minutowy materiał. Co z tego jednak, jeśli "Killing Is My Buisness…" z każdą minutą powoduje gęsią skórkę. Od początku do końca albumu ciężko jest wysiedzieć. Bije z tej muzyki niesamowita energia. Płyta daje też pewność, że Dave był i jest kimś, kogo nie interesowało tylko bycie sobą. Dlatego też wcale nie silił się na powtórzenie patentów z konkurencyjnej (dla siebie najbardziej) "Kill'em All" Metalliki. Był już na tyle świadomym kompozytorem, że z prawdziwą łatwością przyszło mu napisanie ośmiu świetnych numerów (z czego jeden był z czasów pobytu w Metallice). Oczywiście, thrash to dość hermetyczny gatunek, chociaż wtedy, w połowie lat 80. wiele furtek było jeszcze zamkniętych lub też lekko uchylonych. Grupy dużo korzystały z punka, trochę przemycały speed metalu, czasem klasyki heavy. Nie można jednak odmówić twórcom tych najsłynniejszych własnej tożsamości. Megadeth bez wahania załączam do tego grona. Zespół oprócz właściwego albumu przygotował garść (albo i dwie) dodatków. Otrzymujemy kilkanaście nagrań live z epoki oraz trzy utwory w wersji demo. Co ciekawe, właściwa część i tym razem nie doczekała się poprawnej tracklisty. Przypomnę, że wszystkie wersje "Killing Is My Buisness…" wychodzące już od lat 90. nie zawierały oryginalnie zamieszczonego jako czwarty coveru Nancy Sinatry (kwestia odmowy artystki). W wydaniu "Final Kill" dostajemy ten utwór, ale jako ostatni, po "The Mechanix", co, nie ukrywam, niszczy trochę odbiór materiału. Jeśli już mogli go użyć, czemu nie zrobili tego według pierwowzoru? Okładka za to jest oparta na szkicach Dave'a z 1985 roku. Ta, do której ka-

żdy jest przyzwyczajony (głowa Vic Rattlehead'a na czarnym tle) nie była w zamierzeniu tą właściwą. Całości dopełniają wściekłe wersje na żywo kilkunastu utworów. Można posłuchać, bez szczególnego remasteringu, jak Megadeth brzmiał i wypadał na koncertach w latach 1986-1990. Szczerze - wolałbym, żeby pokuszono się o odświeżenie (wzorem nieszczęsnej dla Dave'a Metalliki) jakichś koncertów z epoki i zamieszczenie najlepszego z nich w pełnej wersji. Na pewno słuchałoby się tego spójniej. Dla fana Megadeth zakup obowiązkowy. Dla fanów thrashu będzie zacną ciekawostką, bo wielu z nich zdążyło się przez tyle lat zaopatrzyć w starsze wydania, a te kilkanaście bonusów nie musi na wszystkich robić wielkiego wrażenia. Podsumowując - prezent dla maniaków lub zaczynających przygodę z twórczością Dave Mustaine'a i thrash metalem. Adam Widełka

Murderer's Row - Murderer 's Row 2018 HNE/ Cherry Red

Dość niedawno zajmowałem się jednym z wydawnictw zespołu Skull. Na gitarze grał tam Bob Kulick. Kolejnym bandem, z którym Bob próbował się wybić był Blackthrone, w nim to współpracował z Grahamem Bonnetem. W tej formacji poznał również klawiszowca Jimmy'ego Waldo i basistę Chucka Wrighta. Z tą dwójką w 1996 roku zakłada właśnie Murderer 's Row. Zespół uzupełnia perkusista Jay Schellenbaum, który wcześniej współpracował z Asia, Circa oraz Hurricane. Natomiast wokalistą został David Glen Eisley, który wcześniej śpiewał w Sorcery, Giuffria czy Dirty White Boy. Debiutancki album Murderer 's Row zawiera dziesięć kompozycji w ulubionym stylu Kulicka czyli hard'n'heavy. Owszem w tym wypadku jest również sporo schematów ale ogólnie to najciekawsza propozycja Boba i jego kolegów. A to dlatego, że w muzyce tego zespołu oprócz naturalnych brzmień i pomysłów wpleciono elementy, które stanowią mieszankę inspirowaną Led Zeppelin, wczesnym Aerosmith i W.A.S.P., co o dziwo, dało to temu zespołowi sznyt oryginalności. Wystarczy posłuchać openera "Blood On Fire", który buja nas wybornym riffem, następnie wyśmienitego, soczystego i klimatycznego "Skeletons In The Closet", ogólnie jednego z najlepszych utworów na tym albumie, czy też rozpędzonego i zadziornego "Bad Side Of Love". Jednak najlepsze to utwory numer dwa i trzy, czyli "Suicide Saloon" oraz "India". W obydwu pomysł zderzenia wspomnianych odniesień Led Zeppelin, Aerosmith i W.A.S.P zagadał rewelacyjnie, z tym, że do tego drugiego dołączono jeszcze orientalne motywy. Pozostałe kompozycje są bardzo solidne, a nawet trochę więcej niż solidne, co w sumie daje udany album. Oprócz dobrej muzyki, instrumentaliści zagwarantowali perfekcyjne wykonanie. A David Glen Eisley znowu stał się moim bohaterem i zaczynam sie dziwić, że nie odniósł on jakiegoś większego sukcesu. Maniaków hard'n'heavy zachęcam do zapoznania się z debiutem tego

RECENZJE

171


zespołu. Warto. jednak to nie koniec przygody z muzyką Murderer 's Row. Wydawnictwo to ma bowiem jeszcze jeden dysk. Znalazły sie na nim wersje demo, z innym miksem nagrania nie wykorzystane później na albumie (Hangman's Moon), "Red Rain Fallin'"). Słowem, pełen wachlarz usług, no, ale takie jest właśnie HNE Recordings. \m/\m/

Onslaught - Killing Peace 2018/2007 Dissonance

Po prawie ośmiu latach, słynny Onslaugh niczym feniks z popiołów powstał w prawie niezmienionym składzie. Choć większość postawiła na nim krzyżyk, bo narazili się starym fanom za poprzednią kontrowersyjną (choć mnie się podoba najbardziej) płytę "In Search Of Sanity" (z piejcem na wokalu) o płaskim brzmieniu jak i przez zmianę wokalisty jak i logo. Ale Anglicy padli wtedy ofiarą nowej wytwórni i obietnic wielkiej kariery po tego typu zmianach "na lepsze". Ale poprzedni wokalista Sy Keeler wrócił jeszcze z większą chrypą i mocą w głosie, niczym drugi Souza z Exodus! Reszta muzyków przygotowała nam ucztę jak za dawnych czasów. Tylko o lepszym brzmieniu, dynamice i szybszymi nawalającymi tu... stopami perkusisty. Ale do rzeczy. Album na przywitanie rozpoczyna się szybkimi "Burn" (kapitalna wizytówka płyty), i tytułowym "Killing Peace". Sy Keeler daje tu ostro po gardle a gitary duetu Jordan/Rocket nawalają bezustannie kawalkadę szybkich ciężkich riffów. Przypomina mi to trochę Destruction po powrocie Schmiera. Potem jest tylko ciężej i tak samo szybko jak np. wolno rozwijający się "Prayer For The Dead" czy jak dla mnie w najlepszym "Planting Seeds Of Hate" z typowo exodus'owskim graniem. "Shock'n' Awe" pędzi jak samolot na Hiroshimę, a perkusista ma tu chyba stalowe nogi! Nie ma tu słabych punktów a zespół godnie wrócił na scenę z mnóstwem agresji i złości, jak i świetną okładką! Jest tu całkiem inne granie niż na poprzednich stereotypowych albumach z lat 80-tych. Krótko i na temat bez zbędnego przeciągania. Od pierwszej sekundy aż do ostatniej jest to ostra jazda bez trzymanki, bez przynudzania. Mus dla każdego fana thrashu jak i Onslaught!

bliższym czasie, rezultatem tej współpracy mają być różnej maści boxy. Poniekąd przypomina mi to sytuację z przed kilku lat z naszym rodzimym Metal Mindem, który też ma na koncie kilka wznowień z tej niemieckiej wytwórni. Ma to pewnie sens, bowiem Dissonance ma szansę trafić do większej ilości Brytyjczyków, niż swego czasu mogła na to liczyć Nuclear Blast. Tak przynajmniej się domyślam. Na pierwszy rzut wziąłem sześciopłytowy box Primal Fear. Jednak wróćmy na moment do naszego Metal Mind, które stosunkowo niedawno też wydało reedycje Primal Fear. Wszystko opublikowane było w digipackach (mocno znienawidzonych przez kolekcjonerów), w ograniczonym nakładzie oraz z dość bogatą kolekcją bonusów. Natomiast brytyjska wytwórnia zdobyła zgodę na wydanie boxu z następującymi tytułami, "Jaws of Death" (1999), "Nuclear Fire" (2001), "Black Sun" (2002), "Devil's Ground" (2004) i "Seven Seals" (2005). Jeżeli dobrze zauważyłem, każda z płyt jest bez bonusów, za to na dodatkowym, szóstym dysku, znalazło się kilka skumulowanych bonusów/coverów. To chyba takie autorskie przedsięwzięcie Dissonace Productions. Jeżeli moje domysły są słuszne to młody Brytyjczyk, dopiero co zaczynający swą przygodę adept heavy metalu, w swoje ręce otrzyma box-bombę, w której znajdą się najlepsze płyty z pierwszego etapu kariery Niemców. Wiem, są tacy co "Devil's Ground" oceniają niżej, ale założę się, że w sporym gronie fanów każdy wskaże na inną, tę trochę słabszą płytę. Mnie niestety trzyma zawsze nadmierny optymizm i do "Seven Seals" włącznie, uważam, że Niemcy nie nagrali słabego albumu. Za to trochę słabiej bym ocenił następne albumy "New Religion" (2007) czy też "16.6 (Before the Devil Knows You're Dead)" (2009). Nie są one jednak przedmiotem rozmowy. Wracając do sedna sprawy. Każdy album zawiera świetne kawałki, zaś większość z nich jest z wybornymi riffami, utrzymane są w różnych tempach, zawierają pompatyczne refreny, niesamowite solówki oraz melodyjne, a na dodatek wszystko zagrane jest z niebywałym rozmachem. No i ten niesamowity głos Scheepersa. To charakterystyczne cechy tych wszystkich albumów jak i całej twórczości Primal Fear. Olbrzymia pigułka do przyswojenia ale za to smakowita, w porywach bardzo dobra. Box ten skierowany jest do wspomnianych aplikantów klasycznego heavy metalu, a także do największych fanów i kolekcjonerów, którzy koniecznie muszą mieć kolejne wydania swoich ulubionych płyt. \m/\m/

Mariusz "Zarek" Kozar

grania wyszło na światło dzienne zupełnym przypadkiem. Otóż basista Manilla Road Phill Ross przeszukiwał dom Marka w celu znalezienia jakichś niepublikowanych nagrań, które planował zamieścić jako bonusy na nowych wydaniach płyt swojej kapeli. Natknął się na taśmę podpisaną "Shelton/Chastain 88", która zawierała omawiany materiał będący efektem współpracy Sheltona z innym utalentowanym amerykańskim gitarzystą i kompozytorem - Davidem Chastainem. W pierwszej chwili uznałem ten materiał za zwykłą próbę wyciągnięcia kasy od fanów. Mark jeszcze nie ostygł, a zainteresowanie Manilla Road wśród metalowej braci wskazuje tendencję wzrostową. Wymarzona sytuacja, by wydać jakieś zaginione demo niskiej wartości muzycznej w celach czysto zarobkowych. Pierwsze przesłuchanie albumu udowodniło mi w jak wielkim błędzie byłem i po raz kolejny dostałem nauczkę, by nie oceniać niektórych rzeczy po pozorach. "The Edge Of Sanity - 88 Demo Tapes" wydany nakładem Pure Steel Records zawiera trzy utwory (właściwie to cztery, gdyż jeden jest w dwóch różnych wersjach, ale o tym za chwilę). Album otwiera utwór tytułowy. Jest to porcja fachowego heavy z domieszką thrashu. Ostry riff sprawia, że ciężko wytrzymać słuchanie tego kawałka bez spontanicznego headbangingu. Kawałek ten spokojnie mógłby się znaleźć na "Out Of The Abyss" Manilla Road, wydanym w tym samym roku, w którym zostało nagrane wspomniane demo. W bardzo podobnym klimacie utrzymany jest "Fields Of Sorrow", chociaż tutaj mamy zdecydowanie więcej zmian nastroju. Widocznie Panowie postanowili nieco urozmaicić już wtedy mocno wyeksploatowaną heavy metalową formułę. To jednak jest nic przy głównym punkcie tego wydawnictwa. Przed nami utwór "Orpheus Descending". Sama historia powstania tej kompozycji jest dość ciekawa. David Chastain stworzył główny motyw, natomiast Mark Shelton rozszerzał ten kawałek dodając do niego kolejne elementy, aż w końcu wyszła dwunastominutowa suita pełna ciekawych gitarowych pasaży, zmian klimatu, ogólnie mająca w sobie coś z ducha muzyki klasycznej. Ale to jeszcze nic. Najwidoczniej Mark uznał, że 12 minut nie wyczerpuje w pełni potencjału drzemiącego w tej kompozycji. Postanowił rozbudować ją jeszcze bardziej dodając coraz więcej motywów, riffów i niesamowitych solówek. Utwór rozrósł się do... 21 minut i oczywiście znajdziemy tą wersje go na tym albumie (podobno istnieje jeszcze niepublikowana wersja "Orpheusa" mająca 16 minut). Słuchając tego wydawnictwa nie mogę uwierzyć, że porcja tak wspaniałej muzyki przeleżała w szufladzie 30 lat i została odkryta zupełnym przypadkiem. Dziwię się również, że Mark i David nie zdecydowali się zebrać pełnego składu i wydać ten materiał jako pełne profesjonalne wydawnictwo. Nawet jeśli miałby to być tylko jednorazowy projekt. Materiał warty polecenia nie tylko fanom Chastain i Manilla Road. Swoją drogą jestem bardzo ciekaw jakie jeszcze znaleziska archeologiczne zalegają w domu Marka. Bartłomiej Kuczak

2018 Pure Steel

Primal Fear - The Nuclear Blast Recordings 2018 Dissonace

Najwyraźniej brytyjska wytwórnia Dissonace Productions zwąchała się z niemieckim Nuclear Blast. W naj-

172

RECENZJE

\m/\m/ Skull - II: Now More Than Ever 2018 HNE/ Cherry Red

Shelton/Chastain - The Edge Of Sanity - 88 Demo Tapes Niedawno Mark Shelton, lider legendarnej grupy Manilla Road opuścił ziemski padół. Jak to zazwyczaj w takich przypadkach ma miejsce, kwestią czasu było pojawienie się różnych zaginionych materiałów z udziałem zmarłego artysty. Tym razem odbyło to bardzo szybko. Istnienie omawianego na-

spół, który jest przedstawicielem solidnego niemieckiego heavy metalowego grania. Ta formacja nadal leży na sercu Mata i co jakiś czas wraca do niego, starając się stworzyć przynajmniej kolejny porządny album. Przeważnie podjęty zamysł w pełni udaje się mu, ale od czasu do czasu zalicza wpadki. W zasadzie to charakteryzuje całość kariery tego zespołu. Być może z tych powodów Sinner nie mógł wypłynąć na szersze wody. Mam wrażenie, że Mat najbardziej naciskał na kapelę właśnie w momencie gdy był związany z Nuclear Blast Records. Stąd też uważam, że albumy "Judgement Day" (1996), "The Nature of Evil" (1998), "The End of Sanctuary" (2000) i "There Will Be Execution" (2003) należą do jednych z ciekawszych osiągnięć tego niemieckiego zespołu. Pierwszy z wymienionych, "Judgement Day", na początku został wydany przez No Bull Records. W 2000 roku Nuclear Blast zdecydowało się na ponowne wydanie go z lekko zmienionym repertuarem oraz z zupełnie inną obwolutą. Przynajmniej tak to kojarzę. Trochę odstaje od następnych pozycji ale ciągle jest to solidne niemieckie heavy metalowe granie, gdzie rządzą charakterystyczne ostre i mocne gitary oraz swoisty śpiew Mata. Obok melodyjnych i chwytliwych utworów egzystują znacznie cięższe kompozycje, ewentualnie wplatane są kawałki, które stanowią połączenie obu nurtów. Odniesienia czy też inspiracje są bardzo szerokie, ale celowałbym w hard rocka i heavy metal. Czasami przemykają mi fragmenty, które pasują nawet do Thin Lizzy, Rainbow, Molly Hatchet czy Savatage. Myślę, że są tacy co mają jeszcze inne skojarzenia. Co by to nie było, z pewnością są to obecnie ikony klasycznego rocka i heavy metalu, choć bywają też koneksje z niemieckim power metalem. Mimo jasnych oldschoolowych inspiracji, Mat dbał zawsze aby brzmienie i produkcja była jak najlepsza i zawsze korzystał z tego, co ówczesne studia mu oferowały. Jeżeli "Judgement Day" jest solidny to następne albumy są znacznie lepsze. Zbudowane są na podobnej zasadzie ale niektóre utwory, melodie, ogólnie pomysły zdecydowanie mocniej zwracały na siebie uwagę. Kiedyś najbardziej z pozostałej trójki podobał się mi "There Will Be Execution", ale teraz gdy ponownie przesłuchiwałem te krążki, to trudno mi zdecydować się, który jest lepszy. Co by nie pisać młodzi adepci klasycznego ciężkiego grania z Wielkiej Brytani będą mieli do czynienia z bardzo dobrym niemieckim heavy metalem.

Sinner - The Nuclear Blast Recordings 2018 Dissonace

Mat Sinner znakomicie daje sobie radę w Primal Fear, udziela się także w wielu innych projektach. Jednak jego pierwszym zespołem był Sinner, z którym zaczynał na początku lat 80. Jest to ze-

Kariera muzyczna Boba Kulicka jest na prawdę przebogata i może służyć do bardzo długiej opowieści. Jednym z przystanków w tej drodze artystycznej jest grupa Skull. Powstała ona z inicjatywy samego Boba w 1991 roku i oficjalnie wydali studyjny album "No Bones About It". Niestety nie znam w ogóle tego wydawnictwa. Niemniej mogę domyślać się co ono zawierało.


razem przez Malcolma Dome. Poza tym wytwórnia ta przypomniała inne zespoły, z którymi Bob Kulick chciał przebić się w latach 90. czyli wydała również płyty kapel Murderer's Row i Blackthorne. Ale wiadomo, oprócz problemów opisanych powyżej, w tych latach panowało niepodzielnie grunge, więc nie tylko Bob Kulick nie miał w ogóle szansy. Prawdopodobnie było to amerykańskie melodyjne hard'n'heavy w stylu schyłkowych lat osiemdziesiątych. Bardzo wtedy popularne i bardzo mocno eksploatowane przez duże wytwórnie. Co niestety okrutnie spłyciło ten styl muzyczny. W owych latach wielu znanych muzyków zawiązywało zespoły, przygotowywało materiał na płytę, wydawali ją i przepadali. Taki schemat prawdopodobnie związany był z tęsknotą za minionymi latami, gdzie swego czasu jak coś chwyciło, to każda ze stron mogła "rozbić bank". Tak jakby nikt nie zauważył, że zainteresowania fanów zmieniają się, każda taka nowa propozycja muzyczna stawała się coraz bardziej miałka oraz naszpicowana schematami, ogólnie brakowało zdrowego spojrzenia na takie granie, a zarazem większej oryginalności i kreatywności muzycznej, w dodatku sam biznes również ulegał korozji. O dziwo ten system, można nadziać się jeszcze teraz, a co najgorsze biorą w nim jeszcze muzycy owej minionej epoki, tak jakby niczego się nie nauczyli albo nie potrafili być krytyczni wobec tego co robią, zachwycając się jedynie nad swoją zajebistością. Niestety w taki schemat wpadł wtedy również zespół Boba Kulicka. Chociaż na "II: Now More Than Ever" znalazło się kilka kompozycji we wczesnych stadiach przygotowawczych (po prostu jakaś wersja demo), które już w stanie ostatecznym stanowiły zawartość "No Bones About It". I trzeba przyznać, że takie "Living On The Edge", "King Of The Night", "Head Over Heels" a nawet "Little Black Book" mają potencjał i niosą znamiona pewnej swoistej indywidualności, wyróżniającej się w ówczesnym zalewie hard'n'heavy. Także jak ktoś szaleje za takim graniem to namawiam aby zainteresował się ich albumem "No Bones About It". Te wszystkie wersje demo kawałków znanych z debiutu wypełniają sporą część drugiego dysku "II: Now More Than Ever". Jednak zdecydowana większość utworów tego wydawnictwa (37 kompozycji) stanowią songi, które były pisane z myślą o drugiej płycie długogrającej. Nie można więc zarzucić Bobowi i jego zespołowi, że nie byli zaangażowani w projekt, że obijali się. Choć większości z tych kompozycji można przypisać sztampę i stereotypowość, to z pewnością nie można odmówić im dużej dozy solidności, kultury muzycznej i utrzymania dobrego poziomu. Niemniej to za mało nawet na dzisiejsze czasy gdzie takiego grania jest dużo mniej niż wtedy, w końcu lat 80. i na początku lat 90. Na moje ucho, na plus troszeczkę odstaje melodyjny i przebojowy "Three Words Away". Reszta stanowi przyzwoity blok hard'n' heavy i nic poza tym. Oczywiście jak to w wypadku tych zespołów muzycy wyróżniają się świetnym warsztatem i nie tylko chodzi o Boba Kulicka. Skull i muzyka stworzona pod tym szyldem, to teraz ciekawostka, a także bogactwo dla najbardziej fanatycznych zwolenników hard'n'heavy i to dla nich właśnie jest "II: Now More Than Ever". Tym bardziej, że HNE Recordings płytę przygotowali bardzo solidnie, tak, jak to mają w swoim zwyczaju. Bo to nie tylko ogromna porcja muzyki audio ale także ciekawie przytoczona historia, tym

\m/\m/

Kiss Of Death". Szybkie, konkretne, to ich natura. Mam jednak świadomość, że te kompozycje nie zabrzmiały tak dobrze, gdyby nie miały tak dobrego tła. Na ogólny odbiór płyty niebagatelny wpływ mają duże umiejętności włoskich muzyków. Ich warsztat z pewnością ułatwia przyswajanie tego materiału przez fanów. Na wyróżnienie zasługują partie solowe gitarzysty Dario "Kappa" Cappanera oraz znakomity wokal Daniele "Bud" Ancillotti. Świetna jest także produkcja, która dopina dobre wrażenie całości "The Faith". Jakby długo nie opisywać tego krążka, wniosek jest jeden, warto znać Strana Officina i mięć ich albumy.

utwór to heavy metalowa ballada "Vittima", a raczej wolny melodyjny song z akustycznymi wstawkami ale z pazurem i świetnymi partiami solowymi. Charakterystyczne zaś jest to, że akurat te utwory śpiewane są po włosku. Na tle innych dokonań tego zespołu - przedstawia się solidnie. Tym bardziej warto mieć tę płytę w swojej kolekcji. Oczywiście pod warunkiem, że ceni się pozostałe dokonania tej formacji. \m/\m/

\m/\m/

Strana Officina - The Faith Venom - The Singles

2018/2007 Jolly Roger

"The Faith" to pierwszy studyjny album wydany w 2007 roku przez My Graveyard po reaktywacji tej ikony włoskiego heavy metalu. My Graveyard Productions to swego czasu solidna wytwórnia, która ciekawie rozbudowywała swój katalog. Miała też minusy. Jednak niezależna firma fonograficzna ze względu na swój status ma zawsze pełno ograniczeń. Jednym z nich jest fakt, że czasami nie trafia do wszystkich, do których powinna trafić. W czasie wydania "The Faith" nie trafiła do naszej redakcji, a z czasem w ogóle przepadła. Podejrzewam, że do wielu z was ten krążek też nie trafił. Ze względu, że My Graveyard dawno zakończyło swoja egzystencje, nie było szansy aby w łatwy sposób dotrzeć do tego albumu. Z pomocą przyszła inna włoska wytwórnia Jolly Roger, której po ponad dekadzie udało się wydać ponownie ten krążek. Trochę popracowano nad dźwiękiem, prościej, przeprowadzono remaster i wydano go ponownie. Ogólnie powrót Strana Officina nie powala, jednak nie można powiedzieć, że to jakaś wpadka, nieporozumienie itd. Nie, to nie tak. Włosi przygotowali bardzo solidny album, który jest mocno osadzony w europejskim heavy metalu lat 80. W muzyce Włochów odnajdziemy wpływy takich zespołów jak Judas Priest, Saxon, Motorhead, Accept itd. Produkcja choć zachowuje cechy lat minionych to nagrana jest jak najbardziej współcześnie. Dla mnie jest to duży plus. Album zawiera 15 różnorodnych kompozycji, większość z nich jest bardzo przyzwoita i bezpośrednia, tak jak rozpoczynający "King Troll", inne zahaczą o pewną przebojowość i niech za przykład posłuży "Falling Star". Większość utworów jest w średnich tempach z lekkimi przyśpieszeniami. Jednak Włosi potrafią zagrać również wolno i bardziej stonowanie, np. w takim "Black Moon", który dodatkowo zawiera świetny mroczny klimat. Natomiast taki "Unknown Soldier" zaczyna się balladowo, poczym troszkę przyspiesza aby znów lekko zwolnić i z taką niezbyt rażącą huśtawką nastrojów trwa do końca utworu. Czasami w tym kawałku trafiają się fragmenty zagrane z pewnym pazurem aby zaraz trochę to przytemperować. Bardziej wyraziste dysonanse zaobserwujemy w "Burning Wings", gdzie szybki utwór gwałtownie jest przerwany zdecydowanym zwolnieniem aby w kolejnej części znowu mknąć na szybkości do przodu. Ja jednak najbardziej lubię te jeszcze szybsze utwory, których w sumie jest sporo, chociażby "Metal Brigade", "Gamblin' Man" i "The

2018 Dissonance

Strana Officina - Non Finira' Mai (1995-2017) 2018 Jolly Roger

Po wydaniu w 2007r. "The Faith", w 2010r. ukazuje się kolejna studyjna płyta, "Rising To The Call". Od tego momentu włoscy weterani skupiają się na ponownym wydaniu wczesnych krążków oraz kompilacji z rarytasami. Dopiero w tym roku mamy do czynienia z czymś co może stanowić namiastkę czegoś nowego, a w zasadzie jedno i drugie. Bowiem na "Non Finira' Mai" znalazły się utwory, które zostały skomponowane i nagrane w 1995 roku oraz bardziej współczesne ich wersje, nagrane w zeszłym roku. Rok 1995 był dla Strana Officina trudnym rokiem. Zakończyła się dwuletnia trasa poświęcona pamięci współzałożycielom, braciom Cappanera, Fabio i Roberto, których zastąpili młodziutcy wtedy, syn Roberto - Rolando, oraz bratanek Fabio - Dario. Z tą dwójką chłopaków Enzo Mascolo i Daniele "Bud" Ancillotti, przystąpili do tworzenia materiału. Rezultatem były cztery utwory "Non Finira' Mai", "Bimbo", "Amore E Fuoco" i "Vittima". Stanowią one drugą część omawianej płyty. Pierwsza część to te same kawałki ale nagrane na nowo, we współczesnym studio. W ten sposób dowiedzieliśmy się jak rodziło się obecne oblicze Strany oraz, że już wtedy muzycy byli wstanie przygotować dobry i interesujący materiał. Lubię muzykę tej włoskiej kapeli, nawiązuje ona bezpośrednio do minionych epok. Ma ona także własne atrybuty i specyfikę, są to głównie świetne riffy, tak jak w dwóch utworach "Non Finira' Mai" i "Bimbo". Należą do nich znakomite melodie, co praktycznie dotyczy się każdej kompozycji, choć brakuje przynajmniej jednej na tyle chwytliwej aby, któraś z nich stała się hitem na miarę całej sceny heavy metalowej. No i znakomity głos "Buda" Ancillotti. Wtedy w 1995 roku muzycy jednak postanowili nie kontynuować kariery. Teraz jednak czas aby odświeżyć to co wtedy zaczęli. Włosi w zasadzie niczego nie zmienili, tylko skorzystali ze swoich aktualnych umiejętności oraz możliwości dzisiejszego studia. Z tego powodu dwie sesje zbytnio się nie różnią. Ta pierwsza jest może bardziej surowa. Ta z zeszłego roku bliska jest współczesnemu obliczu Strana Officina. Pierwsze trzy to dynamiczne heavy metalowe kawałki, z wyróżniającymi się "Non Finira' Mai" i "Bimbo". Natomiast czwarty

Dzięki angielskiej Dissonance Productions, która ma w swoim katalogu mnóstwo ciekawych wznowień, mamy tu kolejną reedycję, tym razem albumu Venom i to w formie boxu 5 CD klasycznych singli jakby nie było kultowej kapeli z tamtego okresu. Na każdym CD są po dwa kawałki, które odzwierciedlają muzykę jaką wtedy pionierzy black metalu tworzyli. Choć powinno być tych singli 7, jak siedem bram piekła ale o tym później. Co tu dużo pisać - Venom wtedy był (jak to sam Lemmy mówił) szybszą wersją Motorhead! Tyle, że bardziej ordynarną i niechlujną, i w tym tkwił ich urok! Co do zawartości mamy tu dynamiczne "Bloodlust" czy najlepszy dla mnie "Live Like An Angel". Wpadający w ucho "Die Hard", prosty hymniczny "In League with Satan", czy "Manitou" ze specyficznie śpiewanym chóralnym refrenem, podobnym do chóralnych refrenów tych z... "Hammerhearth" Bathory'ego. Tak, tak, wystarczy się tylko wsłuchać! Kolejne to diabelsko ciężki "Warhead" z tymi charakterystycznymi pauzami po zwrotkach czy szybkie "Acid Queen", "Lady Lust" i klasyczny "In Nomine Satanas" to już wybitne (aczkolwiek proste) numery jak na tamte czasy. Album kończy także dynamiczny bardzo heavy metalowy "Woman". I cóż, pozostaje... duży niedosyt! No właśnie, na "The Singles 1980-1986" wersji Raw Power Records z 1986 roku wydanej na jednym CD, były jeszcze dwa numery - szybki "Dead Of The Night" ze zwariowaną końcówką, oraz potężny z groźnym intro "Seven Gates Of Hell". Widocznie zabrakło miejsca, lub praw autorskich. A jak mam się już dogłębnie czepiać, to tak ogólnie, od lat brakowało mi jeszcze kolejnego singlowego utworu "Nightmare" - wtedy miałbym już komplet tych singielków z owego sławnego okresu Anglików. A tak to na pół gwizdka to wydawnictwo, bo żeby mieć całość tych małych płytek, to trzeba kupić kolejny album Venom, o nazwie "Assault" i wtedy mamy cały pakiet, jak komplet noży kuchennych! Jak komuś brakuje do kolekcji czegoś wyjątkowego to proponuje kupić wzbogacone wydawnictwo "The Singles - The Seven Gates Of Hell", zawierający EPki. Co do omawianej skromnej wersji to trochę za mało by ją kupić ale wystarczy na zapoznanie się np. młokosowi z twórczością Cronosa i spółki, by ewentualnie kupił ich wszystkie płyty z tego właśnie okresu. Bo później bywało różnie, ale Venom to Venom! Tak czy siak, polecam... Mariusz "Zarek" Kozar

RECENZJE

173


Virgin Steele - Virgin Steele 2018/1982 No Remorse Records

No Remorse Records uraczyło metalowych maniaków i rozmaitych kolekcjonerów płytowych reedycjami dwóch pierwszych albumów Virgin Steele. Albumy te dostępne są zarówno na CD, jak i na winylu. Oczywiście, jak to zazwyczaj w takich przypadkach bywa, płyty są ładnie wydane oraz wypełnione bonusami. Weźmy na tapetę debiut ekipy Davida DeFeisa, który pierwotnie ukazał się w roku 1982. Co ciekawe do 2002 roku nie był on dostępny na CD. Wiecie jak to często bywa z debiutami. Czasem zespół nie ma jeszcze wypracowanego stylu, poszukuje swej estetyki, umiejętności też należy jeszcze podszlifować itp. Nie inaczej jest w przypadku debiutu Virgin Steele. Muzycznie płyta ta prezentuje się co najwyżej przeciętnie. Już w intro zatytułowanym "Minuet in D Minor" mamy do czynienia ze zwykłą przewagą formy nad treścią. Nawiązania do muzyki klasycznej są tu nad wyraz otwarcie widoczne. Ale nie wiem jak to się ma do prostego rockendrolla w postaci takich utworów jak "Danger Zone" czy "American Girl". Co trzeba dodać, rockendrolla w niezbyt wyrafinowanej formie i co nawet ważniejsze, na niezbyt wysokim poziomie. Taki jest cały album. Wszystkie utwory są tu do siebie podobne i ciężko wyróżnić jakikolwiek. Plusem tej płyty na pewno nie jest także dość kiczowata okładka oraz kulejąca produkcja. Nie powinno to jednak w nikim budzić zdziwienia, gdyż pierwotnie album ten ujrzał światło dzienne jako produkcja niezależna. Nie jest oczywiście tak, że "Virgin Steele" nie ma żadnych dobrych stron. Na pewno jedną z nich jest wokal Davida, który pokazuje, że posiada on niezwykły potencjał. Potencjał podobnego kalibru można również wyczuć w gitarowych zagrywka Jacka Starra. Wszystko to jednak wymagało odpowiedniego doszlifowania. Jako bonusy do-stajemy kilka oryginalnych miksów utworów pochodzących z tego albumu oraz koncertową wersję "A Token Of My Hatered". Debiut Virgin Steele nie robi ogólnie dobrego wrażenia. Nawet przez wielkich fanów grupy, płyta ta jest uważana za stosunkowo słabą. Bartłomiej Kuczak

Virgin Steele - Guardians Of The Flame 2018/1983 No Remorse Records

Druga płyta Virgin Steele w porównaniu z debiutem pokazuje ogromny postęp, jakiego ekipa dowodzona przez Davida DeFeisa dokonała w ciągu zaledwie pół roku, gdyż tyle dzieliło jego pierwotne wydanie od debiutu. Poprawa jest zarówno widoczna, jak i słyszalna pod niemal każdym względem. Od okła-

174

RECENZJE

dki, przez produkcję a kończąc na samych kompozycjach. Można z czystym sumieniem stwierdzić, że "Guardians Of The Flame" jest pierwszym klasycznym dziełem legendy heavy metalu z Long Island. Weźmy pierwszy z brzegu utwór "Don't Say Goodbye (Tonight)". Doskonałe połączenie heavy metalowej ostrości, US metalowej galopady, rockendrollowego feelingu i naprawdę przebojowego potencjału. Ten z jednej strony feeling, luz, a z drugiej zaś strony pewnego rodzaju muzyczna dojrzałość pojawia się także w takich utworach jak "Burn The Sun", "Life Of Crime". Momentami robi się naprawdę epicko. Takim utworem jest na przykład "The Redeemer", który jest nie tylko najlepszym utworem na tym albumie, ale jednym z najlepszych w całym dorobku grupy. Zaczyna się dość wolno, potem jednak cały czas się rozwija i staje się coraz szybszy, nie tracąc przy tym nic ze swej podniosłości. Zawiera również sporo elementów symfonicznych, które będą się przewijać w twórczości zespołu przez całą jego karierę. Podobna podniosłość jest także obecna w zamykającym całość utworze "Cry In The Night" ozdobionym przepiękną solówką Jacka Starra. Jak w przypadku większości reedycji, także tutaj otrzymujemy sporą liczbę bonusów. Tym razem otrzymujemy kilka wersji demo utworów z płyty oraz trzy utwory pierwotnie wydane na EP "Wait For The Night" z 1983 roku. Warto dodać, że podobnie, jak w przypadku reedycji debiutu bonusy są dodane tylko do wersji kompaktowej. Winyl jest wierną kopią oryginału. "Guardians Of The Flame" to niewątpliwie prawdziwy początek drogi Davida DeFeisa ku podbojowi metalowego świata. Bartłomiej Kuczak

Wardance - Heaven Is For Sale 1990/2018 Dying Victims

W natłoku rozlicznych reedycji niezauważony przechodził fakt, że debiutancki i jedyny album niemieckiego Wardance jakoś nie doczekał się jeszcze wznowienia. Owo poważne niedopatrzenie naprawiła w końcu Dying Victims Productions, dzięki czemu "Heaven Is For Sale" jest ponownie dostępny na LP i CD. Wersja kompaktowa wzbogacona jest o siedem bonusów: dwa zamieszczone już na pierwszej edycji w momencie premiery oraz utwory wydane oryginalnie na MLP "Crucifixion" w roku 1988 oraz pochodzące z powrotnego demo "Dance To The Beat Of Life With The Spirit Of Youth" (1994). Są one udane, szczególnie te z lat 1988-90 i w dodatku też nie zawsze oczywiste ("Blues" to faktycznie miarowy, surowy blues), ale swoje robi tu przede wszystkim podstawowa 10. utworów z winylowej edycji. Jak na tamte lata power/speed metal Wardance nie robił może jakiegoś szczególnego wrażenia, ale z perspektywy czasu zdecydowanie zyskuje, gdyż jest to ostre, siarczyste granie z drapieżnym śpiewem Sandry Schumacher. Czasem brzmi to niczym brutalniejsza wersja Warlock ("Neverending Nightmare"), gdzie indziej robi się ciut bardziej klimatycznie ("Don't Play With Fire"), ale dominują

szybkie, zwarte utwory, niekiedy o wręcz thrashowym charakterze ("Paris In Fear"). Fajnie brzmi też "House Of The Rising Sun", zagrany niby podobnie do wersji The Animals, ale też ostro podrasowany, nie tylko wokalnie, ale i w warstwie instrumentalnej. Jeśli więc ktoś lubi Rage czy wczesny Helloween, to "Heaven Is For Sale" w żadnym razie go nie rozczaruje. Wojciech Chamryk

Wicked Step - The Harder The Better 1976-1979 2014 TMU

Amerykańska wytwórnia TMU nie ogranicza się wyłącznie do metalowych zespołów ze stanu Teksas, dlatego przypomniała też nagrania hardrockowego Wicked Step. LP "The Harder The Better 1976-1979" zawiera osiem utworów, powstałych w zawartych w tytule latach, czyli jeszcze przed debiutanckim i zarazem jedynym singlem formacji, "Enticing Woman" z roku 1980. W ósmej dekadzie XX wieku takie granie było już nie na czasie, ale gdyby zespół zdołał zainteresować wydawców swą muzyką kilka lat wcześniej, miałby szanse na sukces - nawet po tym, kiedy triumfy zaczęło święcić disco, bo w tym samym czasie grające podobnie Boston, Bad Company czy UFO wciąż podbijały listy przebojów. Coś jednak widocznie nie wypaliło, albo i sami muzycy nie myśleli o karierze, grając bardziej hobbystycznie - trochę szkoda, bo "The Harder The Better 1976-1979" to kawał interesującej muzyki. Najstarsze utwory są jeszcze nieco lżejsze, chociaż w żadnym razie nie można odmówić ich hardrockowej mocy, tak jak choćby czerpiącemu z Black Sabbath "Lady On The Hill", ale jednak więcej w nich odniesień do rocka lat 60., z Hendrixem na czele ("On The Road", "Master Of The Darkness"). Im jednak dalej, tym agresywniej, Mike Better śpiewa z większym zadziorem, a już rozpędzone "Rock N' Roller Masses" i "She's A Rocker" to zapowiedź klasycznego metalu przełomu lat 70. i 80. Jakość nagrań jest typowo demówkowa, czasem nawet zanika dźwięk, ale muzycznie to prawdziwa perełka, szczególnie dla fanów wspomnianych zespołów czy Moxy, wczesnego Y&T oraz Starz. Wojciech Chamryk

Wretch - Reborn 2018/2006 Pure Steel

Wretch jest kapelą nie młodą, gdyż ich początków należy szukać jeszcze w latach osiemdziesiątych. Mimo to album "Reborn" pierwotnie wydany w roku 2006 przez Auburn Records. Dwanaście lat później o tym albumie przypom-

ina nam nieodżałowane Pure Steel Records w ramach reedycji bardziej lub mniej klasycznych pozycji. Co można powiedzieć o muzyce zawartej na debiucie Amerykanów? Sam lider grupy Nick Giannakos opisuje swoją twórczość jako power metal zainspirowany przede wszystkim dokonaniami Helloween. Cóż, słuchając "Reborn" trudno znaleźć mi jakiekolwiek wspólne mianowniki z twórczością grupy Kaia Hansena. Jeśli miałbym już doszukiwać podobieństw, to na pewno byłaby to Metallica z okolic "...And Justice For All" czy nawet "Czarnego Albumu", Xentrix oraz Pantera. Czyli zdecydowanie tu bliżej do thrashu czy groove metalu niż klimatów heavy/power (te oczywiście także tu znajdziemy, ale o tym w następnych linijkach). Taki właśnie jest między innymi otwierający płytę "Mental Wars", którego wspomniana Metallica mogłaby im co najwyżej pozazdrościć. Trochę wolniejsze tempo utrzymuje się za to w następnym "Cry For The Young". Ten utwór jest za to trochę bardziej "panterowy". Wokale Colina Watsona przypominają nawet momentami samego Philla Anselmo. Bardziej heavy metalowo robi się w kawalku numer trzy czyli "Life". Tutaj natomiast Colin momentami próbuje piać niczym Halford. W utworze tytułowym oraz następującym po nim "Eyes Of Fate" mamy zdecydowanie najwięcej melodii oraz najwięcej nawiązań do klasycznego heavy na całym albumie. O ile kawałek "Reborn" nie jest pozbawiony elementów thrashu i takowego ciężaru, to drugi ze wspomnianych utworów po lekkim przearanżowaniu pasowałby do repertuaru np. Grave Digger. No i oczywiście maidenowe "łoooooooo" na końcu. Chłopaki dla wytchnienia wstawili tu także nastrojową, chociaż jak najbardziej metalową balladę pod tytułem "The Winners". Pod koniec ta balladka zmienia się w ostry thrashowy killer. Potem Nick i ekipa daje nam groove'owy "Skin to Skin" ze skandowanym refrenem oraz dynamiczny "I am Storm". Po nich następuje chyba najbardziej interesujący utwór z tego zestawienia, czyli "Nothing". Jest to kawałek nastrojowy, któremu towarzyszą liczne zmiany tempa oraz mroczna, lekko niepokojąca atmosfera. Przypomina on niece bardziej rozbudowane dzieła Iced Earth. Zresztą to samo można by napisać o zamykającym album "Till Death Do You Part". Płyta ta jest niezwykle spójna. Poza tym mimo nowoczesnej produkcji debiut Wretch absolutnie nie traci oldschoolowego ducha. Bartłomiej Kuczak




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.