Heavy Metal Pages No. 73

Page 1



Spis tresci

Intro Tegoroczne wakacje dość mocno mnie rozleniwiły, w każdym razie, lekko wyluzowałem. Niestety, to spowodowało, że straciliśmy parę wywiadów. Zanim się ogarnąłem, to kilka kapel zakończyło promocje i pojechały sobie w trasę. Bywa. Pocieszam się, że wcześniej czy później odbijemy sobie straty. Z tym lenistwem, to też przesada, jak rzucicie okiem do magazynu, to znajdziecie mnóstwo materiału do czytania, a przecież to wszystko samo się nie zrobiło. Na okładce znajdziecie młody obiecujący zespół, tym razem jest to niemiecki epicko-metalowy Atlantean Kodex. Już pierwsze albumy tej formacji "The Golden Bough" i "The White Goddess" zwracały uwagę fanów metalu. O dziwo mnie przekonała ich koncertówka "The Annihilation of Bavaria" z 2017 roku, także przy nowy równie fantastycznym krążku "The Course of Empire" wybór był oczywisty. Oby forma Niemców utrzymała się jak najdłużej, przy okazji racząc nas płytami, przynajmniej równie udanymi, jak te wydane do tej pory. Namawiamy Was wszystkich do zapoznania się z dokonaniami tej kapeli oraz z tym, co miał do powiedzenia ich gitarzysta Manuel Trummer. Po dwudziestu paru latach ciszy swoje nowe albumy wydali thrasherzy z Sacred Reich i Acid Reign. Przy tym ostatnim jeszcze trochę i liczylibyśmy trzydzieści lat między studyjnymi albumami. "Awakening" może to nie jest "The American Way" ale podobnie jak "The Age of Entitlement" trzyma poziom i oba krążki przedstawiają obie formacje w zdecydowanie dobrym świetle. Co by nie pisać, warto po nie sięgnąć a przy okazji poczytać co mają do powiedzenia muzycy tych teamów. A jeszcze później wybrać się na ich koncerty. Nie ma już wśród nas Marka Reale ale nadal działa Riot V, który bezpośrednio kultywuje jego dokonania, a przy okazji prze do przodu ale już swoją ścieżką. Złośliwcy mówią o przepłaconym coverbandzie, ja jednak nie widzę w tym zespole niczego nieszczerego i bardzo im sekunduje, tym bardziej, że ich działalność w rzeczywisty sposób wpływa na wiedzę i popularność muzyki Riot, w dodatku z ich całego okresu kariery. Żeby nie być gołosłowny wystarczy sięgnąć ostatni tytuł Riot V "Live In Japan 2018", a także zajrzeć do rozmowy z Don Van Stavern, jednym z muzyków, którzy wspierali za życia Marka Reale i współtworzyli Riot. Mam nadzieję, że nie umknie waszej uwadze wywiad z Death SS, gdzie Steve Sylvester odpowiada na nasze pytania. Rozmowa jest krótki ale zespół jest warty wszelkiej promocji. Pewnie gdyby nie zawirowania na początku kariery, później zresztą też, zespół mógłby cieszyć zdecydowanie większą estymą, na miarę powiedzmy Mercyful Fate. Nowy krążek HammerFall "Dominion" bardzo dobrze się słucha, a że Szwedzi mają u mnie wiele respektu, to zawsze jak jest okazja, korzystam z rozmowy z nimi. Owszem są wśród nas tacy co chętnie ich okładają, ale jak dla mnie, gdyby nie oni nie byłoby tego ponownego zainteresowania sceną tradycyjnego heavy metalu i dlatego warci są szacunku. Jeśli jesteśmy przy bezinteresownym obijaniu, to w nowym numerze znajdziecie wywiad z zespołem, któremu jeszcze chętniej dokładacie. Tak, chodzi o Sabaton! Wracając do roli Hammer Fall w aktualnej kondycji sceny tradycyjnego heavy metalu, to prawdopodobnie dzięki nim

możemy czytać i słuchać muzyki takich młodych i trochę starszych kapelach jak Haunt, Bullet czy RAM, a także na nowo cieszyć się starymi i jeszcze niedawno zapomnianymi kapelami, jak Diamond Head, The Rods, Strana Officina czy też Praying Mantis. I tak właśnie od jakiegoś czasu jest skonstruowany nasz magazyn. Jest to mieszanka starego z nowym z aktualnej sceny klasycznego heavy metalu. Staramy się wyłapać jak najwięcej tego, co ostatnio choć trochę się wyróżniło. W bieżącym numerze znajdziecie bardzo dużo kapel z tzw. NWOTHM, choć są taż kapele, które wyłamują się z tego nurtu. Wymienię chociażby Divine, który choć odwołuje się do tradycji heavy metalu ale podaje ją we współczesnej oprawie, czy też Tanith, który nawiązuje do hard rocka w stylu Wishbone Ash. Ogólnie ciekaw jestem, która z tych kapel przetrwa, a które przepadną do następnego odrodzenia tradycyjnego heavy metalu. A może nie będzie żadnego kolejnego odrodzenia, bo scena tak się rozrośnie, że będzie ciągle inspirowała kolejnych fanów oraz muzyków i to przez kolejne dekady. Niestety stosunkowo mniej jest kapel thrashowych, nie wiem z czego to wynika, ale ten stan utrzymuje się od jakiegoś czasu, a przecież staram się do wywiadów typować podobną pulę thrashowych zespołów. Jednak fani tego odłamu metalu nie muszą się zbytnio martwić. Z tego numeru też sporo wyłuskają dla siebie. Bardzo cieszy mnie, że wśród tych wszystkich zespołów są polskie kapele, i heavy metalowe: BulletRaid oraz debiutanci Shadow Warrior, i thrashowe: starzy wyjadacze Prosecutor i młodzież z formacji Mosherz oraz Crippling Madness czy też thrasherzy z rock'n'rollową duszą w postaci Damage Case. Ale także są folk metalowcy z Velesar, i prog rockowcy z Retrospective, którzy nie unikają metalu oraz przedstawiciel melodyjnego death metalu krakowski Vane. Także na naszym rodzinnym podwórku dzieje się sporo i jest się czym chwalić. Jest też kącik, który bardzo hołubię. Jest w nim trochę bardziej klasowo, melodyjniej, ciekawiej i bardziej klimatycznie, a także trochę dobrego hard rocka, ambitnego power metalu czy prog metalu. Tym razem znajdziecie w nim wywiady z Axel Rudi Pell, Elvenking, Whiterfall, Darkwater, Ivory Tower czy Queensryche. Być może poniektórzy zdziwią się, że tym razem jest trochę mniej recenzji. Niestety w życiu bywa tak, że urządzenia, którymi się posługujemy od czasu do czasu psują się. Tym razem odmówił mi współpracy dysk zewnętrzny i w ten sposób straciłem wszystko, co napisałem do tego numeru (i nie tylko). Wiem, wiem, pewnie zaczniecie mnie pouczać, że powinienem zrobić to albo tamto albo też jeszcze inaczej zarchiwizować dane. Wierzcie lub nie, myślałem, że byłem przygotowany do takiej sytuacji, a skończyło się jak zwykle, czyli bardzo głupią moją miną. Oczywiście będę starał się zniwelować straty i co zdołam opiszę na nowo, a nie będzie łatwo, bo pliki promocyjne też przepadły. Z nadzieją, że los na długo zapomni o mojej osobie w kontekście powyższej wpadki, zachęcam wszystkich do przeczytania całości nowego numeru i jak zawszę liczę, że zainteresujecie się większością jego zawartości. Michał Mazur

3 4 6 8 10 13 14 16 18 20 22 24 25 26 28 30 34 36 38 41 42 44 46 48 50 54 57 58 60 61 62 64 66 68 69 72 74 76 79 80 82 84 86 87 88 90 92 94 96 97 98 100 102 103 104 106 107 108 110 112 114 118 122 124 126 132 134 135 136 137 141 164

Intro Atlantean Kodex Sacred Reich Riot V Acid Reign Death SS HammerFall Haunt Diamond Head The Rods Prosecutor Bullet Helvetets Port Idle Hands Sabaton Shadow Warrior Aquilla Silver Bullet Bullet Raid Picture Sacrilege Strana Officina The Lord Weird Slough Feg Sacred Oath Damage Case Crippling Madness Envenomed Engine Driven Cultivators Mosherz Kryptos Coma Skelator Sins Of The Damned Seax RAM Repent Fatal Embrace Lunar Shadow Grand Magus Tanith Diviner Galaxy Megaton Sword Angel Black Hellscream Amulet TIR Ravensire Weapon UK Marvel Ruler Black Horizon Vulture The Night Eternal Blind Cross The Riven Half Life Axel Rudi Pell Praying Mantis Elvenking Velesar Witherfall Darkwater Ivory Tower Retrospective Vane Queensryche Zelazna Klasyka Reminiscencje NWOBHM Wacken Open Air 2019 Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten...

3


statyczny, epicki i transcendentny.

Szukając piękna i magii Niemiecka scena XXI wieku. W dobie odbijania kolejnych płyt od matrycy, karuzeli płyta-trasa-płyta-trasa, biznesowych kontraktów z wielkimi wytwórniami, gdzieś w Bawarii istnieje sobie zespół, który na wskroś różni się od tej komercyjnej matni. Nie tylko oddaje hołd epic metalowym klasykom, ale przede wszystkim tworzy coś niezwykłego w świecie heavy metalu. Przenosi - przecież wyrosły z "brudu" i ery buntu metal - do świata rodem z dawnej galerii sztuki. Gdyby heavy metal istniał w świecie dziewiętnastowiecznych romantyków, pewnie słuchaliby, a może nawet tworzyli Atlantean Kodex. I przy całej tej niespotykanej otoczce, Atlantean Kodex po prostu tworzy heavy metal na znakomitym poziomie. Właśnie wyszła długo wyczekiwana trzecia płyta i o niej rozmawiałam z gitarzystą oraz wokalistą zespołu. HMP: Jak się cieszę, że Atlantean Kodex wreszcie wypuścił tę płytę! Kiedy ostatnio rozmawialiśmy w 2017 mówiłeś, że nowa płyta pojawi się w zimie tego samego roku... Manuel Trummer: W międzyczasie pojawiły się inne sprawy, które okazały się ważniejsze. Poza tym, straciliśmy naszą salkę prób oraz studio, w którym byliśmy wiele lat. Musieliśmy najpierw załatwić nowy budynek. Dodatkowo spotkała nas zmiana składu, która wiązała się z

Markus Becker: Michael musiał niestety opuścić zespół z powodów zdrowotnych, ponieważ coraz bardziej cierpiał w trakcie dłuższych podróży i podczas występów. Podjęcie tego kroku nie było dla nas wszystkich łatwe, ale Michael zostanie w rodzinie Kodex i z pewnością przy okazji znów stanie z nami na scenie. Zauważyłam, że na okładce, którą opublikowaliście 24 czerwca, logo było w innym miejs -

Tytuł też mnie zaskoczył, bo tym razem nie zaczerpnęliście go z żadnej książki. Znalazłam w sieci cykl malarski pod tym tytułem. Im dłużej słucham tekstów "The Course of Empire", tym wyraźniej słyszę drobne powiązania z tymi obrazami. Na przykład podział ludzkości na ery według Hezjoda czy upadek imperium spowodowany mamoną. A może to moja nadinterpretacja? Manuel Trummer: Nie, jest dokładnie tak, jak mówisz. Cykl obrazów Thomasa Cole był ważną inspiracją dla płyty. Jak sama widzisz, prawie wszystkie kawałki obracają się wokół powstawania i upadku cywilizacji. Próbuję znaleźć jakiś wspólny mianownik dla nich wszystkich. Podejrzewam, że może chodzić o dzieje Indoeuropejczyków. Manuel Trummer: Nie, nie chodzi tu o indoeuropejskie ludy. Są to po prostu różne historie. Niektóre, takie jak "Chariots" odnoszą się właśnie indoeuropejskich ludów i biblijnej księgi Joela, ale w tekstach jest też wiele klimatów z gatunku magii i miecza oraz fantasy. Nie chodzi nam o historyczne fakty. Widzisz, wysnułam sobie taką teorię z powodu dwóch kawałków. Jednym z nich jest właśnie "Chariots", bo rydwany zwykło się przypisywać kolejnej fali tych ludów, a narracja o nich dopasowała mi się do koncepcji "The Course of Empire" jako opowieści o cywilizacjach. Znów nadinterpretuję? Manuel Trummer: Nie, masz rację. Tekst napisał Florian (Kreuzer, basista - przyp. red.) i początkowo był on inspirowany fragmentami ze starotestamentowej księgi Joela. Później go przeredagowaliśmy. Teraz jest bardziej otwarty i jak najbardziej można go interpretować jako tekst o indoeuropejskich, konnych ludach. Przede wszystkim podtytuł odnosi się do gór Zargos. Jednak w głównej mierze, to klimatyczna, epicka historia. ...poza tym rydwany jako broń masowego rażenia tamtych czasów są po prostu bardzo epic metalowe. (śmiech) Manuel Trummer: Tak, nadszedł najwyższy czas, żeby w końcu napisać kawałek o rydwanach.

Foto: Atlantean Kodex

tym, że Kocha musieliśmy zastąpić Coralie Baier. Coralie jest z Wami od czerwca. Miała w ogóle okazję nagrać coś na "The Course of Empire"? Markus Becker: Można już Coralie na płycie usłyszeć, mimo że dołączyła w ostatniej chwili. Jednak do tego czasu większość muzyki w zasadzie była już nagrana. Manuel gitary rytmiczne i tak zawsze nagrywa sam. Swoją drogą, jesteście takim fenomenem na scenie metalowej, że aż dziwi mnie, że ktokol wiek chciałby Was opuszczać.

4

ATLANTEAN KODEX

cu niż jest teraz. Skąd taka zmiana w ostat niej chwili? Manuel Trummer: Nie było żadnej szczególniej przyczyny, zwyczajnie tak wygląda lepiej. Znów na okładkę trafił mistyczny obraz. Tym razem nie sięgnęliście po niemieckiego romantyka. Dlaczego zrezygnowaliście z rodzimego malarstwa? Nawiasem mówiąc, oczywiście rozpiera mnie duma, że wybraliście polskiego artystę. Manuel Trummer: Jeśli chodzi o sztukę, pochodzenie jest mi zupełnie obojętne. Obraz Mariusza Lewandowskiego wpisuje się po prostu idealnie w brzmienie płyty. Jest maje-

W "A Secret Byzantium" można usłyszeć nawiązania do Waszych poprzednich krążków. Do "Pnakotic Demos" - tu podejrzewam, że "discs of bronze to trace the pathways of the stars" to dysk z Nebry, który zdobi okładkę do tego wydawnictwa. I do utworu "Enthroned in Clouds and Fire", z ktorego powtarza się melodia i bicie dzwonów. Manuel Trummer: Dokładnie tak. Na każdym naszym albumie można odkryć motywy i nawiązania, które odsyłają do starszych kawałków lub innych płyt. Czasem są to fragmenty tekstów czy słowa, czasem melodie lub rytmy. Także dzwony oraz odgłosy szumu morza to typowe elementy dla Atlantean Kodex. Chodzi nam przy tym przede wszystkim o to, żeby stworzyć ciągłość, swoisty kosmos Atlantean Kodex, który będzie funkcjonował jako coś w rodzaju syntezy sztuk (Manuel użył tego słowa z dziedziny historii sztuki oznaczającego "totalne dzieło sztuki" - przyp. red.). Ostatnio mówiłeś mi, że to, co wykorzystu jesz w swojej badawczej pracy, pomaga Ci tworzyć w Atlantean Kodex. Jednak o ile w pracy musisz trzymać się faktów, w zespole


możesz snuć zmyślone opowieści. Jak to się ma do "The Course of Empire"? Jest to w pewnym sensie poetycka interpretacja historii? Manuel Trummer: Nie określałbym ich jako interpretacji, ponieważ zawierają zbyt wiele fikcyjnych elementów. Jak wspomniałem, nie chodzi o historyczne fakty, ale raczej o opowiadanie intrygujących historii, które zaczarowują i estetyzują nasz świat. Szukamy na świecie piękna i magii, która odeszła w niebyt lub prawdopodobnie nigdy nie istniała. Próbujesz zwrócić uwagę na stan ludzkości czy religii? Tak kojarzy mi się "Abendland". Manuel Trummer: Nie chodzi wprost o religię czy o zmianę czegoś konkretnego w świecie. Pragniemy naszym poetyckim i estetyzującym podejściem umożliwić naszym fanom podróż, a także - pięknem muzyki i tekstów - oderwanie się na godzinę od świata.

Mówiłeś mi ostatnio, że nowa płyta będzie cięższa i jeszcze bardziej pesymistyczna niż "The White Goddess". Muszę przyznać, że obawiałam się, iż rozwiniecie stylistykę doomowego "Heresiarch". Na szczęście jest pure epic heavy (śmiech). W kilku momentach jest ciężej, ale... gdzie szukać tego pesymizmu? Manuel Trummer: Płyta faktycznie wyszła bardziej optymistyczna i bardziej pełna nadziei, niż początkowo zakładałem. Rzeczywiście, muzyczna strona też wydaje mi się mocniejsza i mroczniejsza. Słychać to na przykład w końcowych riffach kawałka tytułowego. Jednak teksty zawierają więcej mocy, zachęcają do tego, żeby włączyć się w śpiewanie i przekazywać moc. Tym razem jest więcej Manowar

możliwe - śpiewając, staram się świadomie go unikać, ponieważ wtedy efekt bardziej mi się podoba. Nowa płyta brzmi lepiej i mocniej niż "White Goddess". Jaka była różnica w pracy nad tymi albumami? Markus Becker: Pracujemy tak jak wcześniej, we własnym studio bez pomocy z zewnątrz. Naturalnie w ciągu lat nauczyliśmy się wiele na temat technik nagrywania i tym podobnych. Znów poświęciliśmy wyraźnie więcej czasu, żeby wykorzystać jak najlepiej nasze możliwości. Wasza współpraca z Jeffem Blake'em była dla mnie miłą niespodzianką. W szczególności dlatego, że jeden kawałek Gatekeeper, "Tale of Twins" zaczyna się jak numer Kodex,

Dlaczego wybraliście tekst i czytającego Sašę Stanišića? Manuel Trummer: Ten cytat wydawał nam się adekwatny i bardzo poetycki. Wyraża to, że nasz obecny świat w pewnym sensie stracił swój środek oraz orientację i oddala się w różnych kierunkach. W tym kontekście "People of the Moon" wydaje się być hołdem zlożonym ludziom, którzy żyli w zgodzie z naturą a ich czas nie był linearny, jak nasz. Czuć w tym kawałku zachwyt tą epoką. Manuel Trummer: Tak, to fascynujące, że prawie nic nie wiemy o tych czasach. Wiele z naszej wiedzy to spekulacja. Jak ci ludzie żyli, jak brzmiał ich język, skąd przyszli, jak wznieśli potężne konstrukcje z kamienia? Dlaczego użyłeś w nim formy "my"? Manuel Trummer: Ten tekst to wiersz R. E. Howarda. Tylko go przejęliśmy i rozszerzyliśmy. Próbowałam rozgryść "Lion of Chaldea", doszukałam się różnych rzeczy od księgi Henocha, po jakieś mity o słonecznym herosie i... poddałam się. (śmiech) Jedno jest pewne, Wasze teksty to fascynujące zagadki dające do myślenia! Manuel Trummer: Bardzo mnie to cieszy, ponieważ to najważniejszy punkt, o który nam chodzi. Właśnie dlatego nie chcę teraz ujawniać rozwiązania tej zagadki. Skąd pomysł na podwójne tytuły utworów? Manuel Trummer: Żeby dodać do treści małą wskazówkę służącą rozwiązaniu "zagadki". Ale też, żeby podkreslić atmosferę każdego utworu. Na poprzedniej płycie rolę ballady (wiem, że nie jest to dobre słowo) grał "Twelve Stars and an Azure Gown". Na nowej, takie cechy ma "The Innermost Light". Jest to właściwie "odwrócona powerballada", bo mocne uderzenie jest w pierwszej części kawałka. Manuel Trummer: Nie mamy żadnej szczególnej metody na komponowanie kawałków. Pisząc "The Innermost Light" myślałem jednak o pieśni kościelnej. Jakiejś prostej, chwytliwej melodii z dobitnym tekstem. Początkowo miał być to kawałek a capella, tylko z głosem Markusa. Ale potem zaczął nam się wydawać zbyt "pusty". Dlatego zaczęliśmy się bawić melodiami, perkusją oraz gitarą. A końcówka, rzecz jasna inspirowana jest "The Crown and the Ring" Manowar. Koniec końców powstała "odwrócona powerballada".

Foto: Atlantean Kodex

niż Bathory. Markus Becker: Też niechciałbym mówić o pesymiźmie. W przypadku pewnych fragmentów lub niektórych kawałków, takich jak "The Innermost Light" raczej o melancholii. Jednak ogólnie dla mnie "The Course of Empire" - adekwatnie do tytułu - wyszła bardziej majestatycznie i jednocześnie mocniej, niż początkowo oczekiwaliśmy.

zresztą wspominałam mu o tym przy okazji wywiadu. Markus Becker: Już od dłuższego czasu jesteśmy z Jeffem i Gatekeeper w kontakcie. Nasz bębniarz, Mario, kiedyś już nagrał partie perkusji na demo Gatekeeper, więc wpadliśmy na zabawny pomysł, zwłaszcza że w tym czasie szukaliśmy partii solowych do kawałka "People of the Moon".

Linie wokalne, jak zawsze zresztą, są znakomite! Markus, otrzymujesz je gotowe czy są owocem waszej wspólnej pracy? Markus Becker: Zazwyczaj Manuel ma już względnie konkretne pomysły na linie wokalne, które wyobraża sobie do swoich riffów. Ja jednak też mam wolną rękę, jeśli chodzi o dokładanie własnych pomysłów. Zwłaszcza wykańczanie partiami rozpisanymi na wiele głosów pochodzi ode mnie. Jednak tym razem kilka linii wokalnych stworzyliśmy wspólnie. Moim zdaniem to najlepsza metoda, ponieważ można wzajemnie się inspirować, a feedback otrzymać ad hoc.

Mam wrażenie, że od kilku lat dzięki interne towi powstała mała, międzynarodowa "scena" czy też "epicmetalowy światek". Pewną rolę odegrał w nim zresztą kanał "NWOTHM Full Albums". Czujesz jakiś wpływ tej sceny na swoją działalność? Markus Becker: Kiedy powstawał Atlantean Kodex ten "światek epickiego metalu" nie istniał w takiej formie jak dziś. Ówcześnie ten gatunek leżał. Jeśli istniał, to sięgnął dna, bo wielkie nazwy albo już nie istniały, jak Bathory, albo ogłosiły twórcze bankructwo, jak Manowar. My jednak już wtedy uprawialiśmy taki rodzaj muzyki, jaki gramy dziś, to znaczy całkowicie niezależnie od zewnętrznych wpływów. Oczywiście cieszy nas, że istnieje dziś taka "scena", do której możemy dołożyć swój mały kawałek.

Wielu niemieckich wokalistów śpiewa z niemieckim akcentem i w ogóle śpiewa w specyficzny sposób. Ty to robisz jak ktoś anglojęzyczny albo przynajmniej jak Szwed. Markus Becker: Jednym z powodów, jest fakt, że przez większość lat żyłem w Stanach i to tam przeważnie pozbyłem się niemieckiego akcentu. Choć muszę przyznać, że - o ile to

Katarzyna "Strati" Mikosz

ATLANTEAN KODEX

5


2017. Chyba listopad. Pierwszym kawałkiem napisanym z myślą o tej płycie był "Divide & Conquer". W tym okresie rozstaliśmy się z Gregiem Hallem, a na jego miejsce ponownie trafił Dave McLain. Kończył jednak trasę z Machine Head, miał dość napięty grafik, więc nie mógł się w pełni skupić na pracy na: "Awakening". Dopiero po tej trasie w pełni oddał się współtworzeniu tego albumu.

Jedna wielka rodzina Sacred Reich to kolejna stara kapela, która po latach przypomniała sobie, do czego służy studio. Nowe wydawnictwo grupy pod tytułem "Awakening" nie tylko spodoba się starym fanom Amerykanów, ale wszystko wskazuje na to, że przyciągnie do zespołu metalową młodzież. O tej płycie, zbliżających się koncertach w naszym kraju, kilku faktach z historii grupy i paru innych kwestiach opowiedział nam lider Sacred Reich, Phil Rind. HMP: Cześć Phil. W 2006 roku po sześcioletniej przerwie Sacred Reich ponownie stało się częścią sceny metalowej. Co konkretnego porabialiście między rokiem 2000 i 2006? Phil Rind: Żyliśmy sobie normalnym życiem (śmiech). Jeśli zaś chodzi o stronę czysto muzyczną, to poszczególni członkowie kapeli angażowali się w różne projekty. Jakie na przykład? W sumie nic ciekawego (śmiech). Co zatem było głównym powodem zaprzestania Waszej działalności w 2000 roku? Wpadliśmy w jakiś dziwny kryzys twórczy. Brakowało pomysłów na nowe utwory. Uznali-

płyty, ale zero konkretów. Dopiero teraz nastał najwłaściwszy moment na to wydawnictwo. Jak oceniasz zmiany, jakie zaszły na rynku wydawniczym od czasu wydania Waszego przedostatniego albumu "Heal", czyli roku 1996 do teraz, gdy właśnie premierę miał album "Awakening". Która z tych zmian Twoim zdaniem jest najbardziej istotna? Jak sam zapewne widzisz, w tej materii zmieniło się dosłownie wszystko. Po pierwsze, sposób w jaki ludzie słuchają muzyki. Mało kto już dziś słucha całych albumów. Raczej ludzie słuchają pojedynczych randomowych utworów z Youtube i innych podobnych platform. Po drugie, sposób dystrybucji muzyki. Powszechna

Skoro już przywołałeś Dave'a to powiedz proszę, jak Ci się udało go namówić na powrót do Sacred Reich? Nie trzeba było go namawiać. Od dłuższego czasu chciał nas zasilić ale nie pozwalały mu na to zobowiązania wobec innych kapel, z którymi grał. Kiedy Greg opuścił zespół, zadzwoniłem do niego z pytaniem, czy chce dołączyć. Usłyszałem: "jeszcze się pytasz". Dołączył do nas na trasie i naprawdę dobrze się bawił. To naprawdę świetny perkusista i myślę, że tym razem pogra z nami dłużej. Poza tym jest także świetnym kolegą, z którym mamy naprawdę dobry kontakt. Macie też nowego gitarzystę Joeya Radziwilla. Wszystko zaczęło się od jego ojca Tima. Wspomógł nas na kilku koncertach jako perkusista. Nagrał z nami demo tego albumu. Jego syn Joey również nagrał część partii gitarowych na tej demówce. Stwierdziłem, że skoro już zna te kawałki, dobrze się ich nauczył, to może nas spokojnie wspomóc podczas koncertów, czy nagrywania płyty. Podczas pracy nad demówką dosłownie nas zachwycił, a na koncertach po prostu miażdżył. To niesamowite jak łatwo przychodzi mu granie nawet tych bardziej skomplikowanych partii. Joey ma stare polskie szlacheckie nazwisko. Wspominał Ci coś może o swoich polskich korzeniach? Tak! Byłem u niego w domu i pokazywał mi herb swojej rodziny. Mój pradziadek również pochodzi z Polski. Zatem widzę, że tu sami swoi (śmiech). O tak!

Foto: Stephanie Cabral

śmy wspólnie, że zamiast kombinować na siłę, lepiej niech każdy pójdzie w swoją stronę. Wasz oficjalny powrót na scenę datuje się na rok 2006. Obecnie mamy 2019, a wy wydajecie dopiero pierwszy album od czasu Waszego powrotu. Dlaczego potrzebowaliście na to całych długich trzynastu lat? Dokładnie z tych samych powodów, przez które przestaliśmy grać. Ciągle brakowało nam pomysłów na nowe utwory, które prezentowałyby satysfakcjonujący dla nas poziom. Sprawiało nam jednak radość granie koncertów. To było właśnie to, czego najbardziej mi brakowało podczas naszej przerwy. Ciągle nie mieliśmy nowych kawałków, jednakże staraliśmy się dawać jak najwięcej występów na żywo. Mieliśmy co prawda jakieś luźne plany odnośnie wydania

6

SACRED REICH

cyfryzacja sprawiła, że mało kto kupuje fizyczne nośniki. Ale nie ma co narzekać. Widocznie tak wygląda postęp. Powiem Ci szczerze, że widzę w tym sporo plusów. Wiele młodych, początkujących a jednocześnie zdolnych kapel dzięki Internetowi ma dużo łatwiejszą szansę na pokazanie się światu. Z drugiej strony, mamy pewien paradoks, gdyż jakby w całkowitej opozycji do wspomnianej cyfryzacji, rośnie popularność płyt winylowych, a ostatnio także kaset magnetofonowych. Jak sam widzisz, że pod tym względem żyjemy w dość ekscytujących czasach. Pomówmy może trochę o Waszym nowym materiale, czyli "Awakening". Kiedy zaczęliś cie pracę nad utworami? Jeżeli dobrze pamiętam, był to koniec roku

Wróćmy jednak na moment do tematu albumu. W jaki sposób opisałbyś muzyczną zawartość "Awakening" porównując ją do starszych albumów Sacred Reich? Ciężko mi ją porównać do reszty naszych albumów, chociażby z racji tego, że powstały one w zupełnie innych czasach. Jednakże uważam, że jest to dobry materiał. Z jednej strony jest tam słyszalny stary Sacred Reich, Z drugiej zaś chcieliśmy trochę poeksperymentować, wprowadzić do naszej twórczości zupełnie nowe elementy. Mógłbym rzucić utartym sloganem, że to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek nagraliśmy, ale... zresztą, niech każdy sam to oceni. Jednym z ciekawszych utworów na tym albumie jest "Death Valley". Kawałek o tyle interesujący, że słychać w nim wpływy south ern rocka, czyli czegoś, czego bym się nigdy po Was nie spodziewał. Szczerze, nie słucham southern rocka, ani nigdy się nim nie interesowałem. Zatem wszelkie podobieństwa są tu zupełnie przypadkowe. Osobiście ten kawałek bardziej mi się kojarzy z twórczością późniejszego Black Sabbath. Dla mnie to po prostu fajna piosenka przepełniona pozytywnymi wibracjami. Zapewne bardzo fajnie będzie grać ją na koncertach. Osobiście bardzo ją lubię, jednak wiem też budzi ona skrajne


emocje. Wielu ludzi jest nią zachwyconych, inni zaś nie mogą zrozumieć, jak w ogóle mogliśmy takie coś na płycie zamieścić. To tylko świadczy o klasie tego utworu. Dzięki W "Revolution" zaś słyszę wyraźne punkowe ciągoty. O tak! To bardzo dynamiczny kawałek. Też go bardzo lubię. Często zdarza Ci się słuchać punk rocka? Może nie za często, ale zdarza mi się sięgać po płyty DRI, The Exploited czy Bad Brains. Czasem się zdarza mi nimi inspirować w swej twórczości. Podkreślasz, że tytuł albumu ma silny związek z jego liryczną stroną. W jaki sposób? Jak ogólnie opisałbyś przesłanie tego albumu? Tytuł można rozumieć różnie. Z jednej strony jako nawiązanie do sytuacji Sacred Reich. W końcu wróciliśmy do nagrywania po dwudziestu trzech latach. Przez ten czas, każdy z nas zmienił się także jako człowiek. Słowa zawarte na tej płycie opisują nasz rozwój, nasz wzrost. Zresztą nie tylko nasz. Odnoszą się także do pewnych rzeczy, które obserwujemy na świecie. Generalnie jednak główne przesłanie tego albumu kręci się wokół podnoszenia mentalnego poziomu życia. Ogółu oraz każdej jednej pojedynczej jednostki. Musisz wiedzieć, że negatywne emocje, jak złość, gniew czy nienawiść nie są niczym innym, jak zwyczajnym wyborem każdego z nas. Zdaje się, że te negatywne emocje ostatnio opanowują nasz świat. Słyszy się wiele o fali nacjonalizmu opanowującej niektóre państwa. Wiem z różnych źródeł, że Polski również ona nie ominęła. Zbiegła się ona razem z pojawieniem się problemów z uchodźcami. Wyobraź sobie, że to Twój kraj jest bombardowany. Więc pomyśl proszę, kto stworzył ten problem. I kto podsyca te wszystkie negatywne emocje i otoczkę strachu. Spora część Twoich tekstów ma bardzo polityczny charakter. Czy uważasz, że poruszanie tej tematyki to dobry pomysł? Przecież telewizja oraz Internet są wręcz przepełnione tym badziewiem, czasem mam wrażenie, że wręcz w nadmiarze. Nie sądzisz zatem, że muzyka powinna być odskocznią od tego typu

Foto: Sacred Reich

spraw, a nie jeszcze o nich przypominać? Na pewno dla wielu osób jest ona takową ucieczką. Niektórzy ludzie oczekują od muzyki, że będzie czymś, co przeniesie ich w inny świat, inni zaś chcą, aby twardo do tego świata oraz jego problemów nawiązywała i była swego rodzaju komentarzem do bieżących wydarzeń. Uważam jednak, że teksty z "Awakening" nie są jakoś bardzo upolitycznione. Takie odniesienia znajdziesz tylko w niektórych utworach, np. "Divide & Conquer" czy "Revolution", większość jednak ma czysto pozytywny przekaz. Na jesień zaplanowana jest Wasza wielka trasa koncertowa, która obejmie także Polskę. Gotowi na podbój? Jasne! Kochamy grać w Europie. W Polsce dotychczas graliśmy raz. Było to chyba w roku 1991. Graliśmy jako support Sepultury. To był wspaniały koncert! Na planowanej trasie będzie towarzyszyła Wam grupa Night Demon. Jak postrzegasz ich twórczość? To naprawdę wielki zespół. Dlatego wybraliśmy ich do roli naszego gościa. Nie tylko nagrywają świetne płyty, ale także są fantastyczni na żywo.

Patrząc na swoje doświadczenie koncertowe, zauważyłeś może jakieś znaczące różnice pomiędzy miłośnikami metalu w Europie i USA? Z tego co zauważyłem, metalowcy na całym świecie zachowują się podobnie i mają bardzo podobne podejście do wielu spraw. Jesteśmy jedną wielką rodziną. Różnice są natomiast jeśli chodzi o organizacje koncertów. Takie granie jak nasze jest dużo bardziej wspierane w Europie, niż u nas w Stanach. Wspominając wszystkie Twoje trasy, jakie wydarzenia zapadły Ci najbardziej w pamięć? Naprawdę sporo. Na przykład wspomniany koncert w Polsce. Niestety nie potrafię sobie przypomnieć miasta w jakim ten show miał miejsce. Po występie poszliśmy do klubu, każdy się dobrze bawił, ogólnie zrobiła się gruba impreza. Szczególne Paulo Jr. dawał czadu (śmiech). Zresztą z większością koncertów wiąże się masa fajnych wspomnień. Trasy na pewno mają też swoje wady. Co Cię najbardziej wkurza podczas koncertowa nia. Chyba nie ma takiej rzeczy. Granie tras to naprawdę fajna sprawa. Jedyna rzecz, która faktycznie mi doskwiera to rozłąka z rodziną. Zakładałeś Sacred Reich jako nastolatek. Obecnie masz 50 lat. Gdy byłeś młodszy, pewnie większość Waszych koncertów kończyło się zakrapianym afterparty. Jak to wygląda dzisiaj? Czy sporo w tej kwestii się zmieniło. Wiesz, ja nigdy nie byłem zwolennikiem spożywania dużych ilości alkoholu. Ale faktycznie, większość koncertów kończyło się imprezami na mieście. Wtedy byliśmy młodzi, głodni grania, głodni przygód. Wiesz, kiedy człowiek ma te kilkanaście albo niewiele ponad dwadzieścia lat zupełnie inaczej widzi otaczający go świat. Obecnie po koncercie staram się bardziej wyciszyć. Czasem po występie zdarza nam się wyjść na miasto, wypić sobie parę piw, ale nie robimy żadnych szalonych rzeczy (śmiech). Bartek Kuczak

Foto: Fiaz Farrelly

SACRED REICH

7


graliśmy cały album "Thundersteel" od deski do deski. Ward Records miał dwunastu kamerzystów, którzy uchwycili to wydarzenie. DVD wyszło wspaniale i ukazuje zespół w szczytowej formie, bez dogrywek czy ścieżek z playbacku.

W Japonii jesteśmy jak Judas Priest Riot V to jeden z najstarszych amerykańskich heavymetalowych zespołów. Choć nie ma już w składzie żadnej z osób, które grały na pierwszych płytach, obecni muzycy nie żerują na legendarnej już nazwie. Don Van Stavern prowadzi zespół z pełnym poszanowaniem tradycji. Nasza rozmowa toczyła się wokół wydanej niedawno koncertówki "Live in Japan". HMP: "Live in Japan" jest drugą koncertówką wydaną przez Was od kiedy śpiewa u Was Todd. "Live at Keep it True" wydawał jednak Nuclear Blast, a "Live in Japan" AFM. Pomysł na wydanie tej płyty wyszedł od Waszej nowej wytwórni, która chciała wydać swoją wizytówkę Riot czy wydawnictwo "Live at Keep it True" nie było płytą koncertową, jakiej oczekiwaliście? Don Van Stavern: Właściwie to "Live at Keep it True" było wykorzystane przez Nuclear Blast jako bonusowy dysk, a dopiero potem zostało wydane na winylu, jako wydawnictwo towarzyszące naszej trasie. Poprzedni kontrakt był z Ward Records w Japonii i album zawierał koncertową płytę DVD. Wydali to także jako zwykłe CD, a AFM nadał licencję. Często wspominacie, że Japonia jest głównym rynkiem, na którym sprzedają się płyty

(śmiech) Fani są pełni pasji i wspierają nas od samego początku. Mamy kawałki związane z Japonią, typu "Narita", "Tokyo Rose", a także "Land od the Rising Sun" traktujący o naszej pierwszej wizycie w tamtych stronach. Niemcy też są super i wspierają zespół już całkiem długo. Te dwa rynki są dla nas świetne. W Waszej dyskografii są przynajmniej dwie płyty koncertowe nagrane w Japonii. Jak jako zespół porównujecie pracę nad płytą "Riot in Japan" w 1992 roku a "Live in Japan"? Brałem udział w kilku nagraniach zespołu live, ale nie miałem wpływu na wydawnictwo z 1992 roku czy "Shine On". Muzyka Riot wraz z nowym wokalistą i komponowaniem stale ewoluuje. Myślę, że ten album uchwycił esencję nowego składu i brzmienia. Obecny skład Riot V naprawdę sprawdza się na żywo, a nowe koncertowe DVD ukazuje nas w naszej naj-

Uważasz ten krążek za flagową płytę Riot? "Fire Down Under" i "Thundersteel" to w sumie dwa kluczowe albumy w długiej karierze Riot. Pierwsza wizyta Riot w Japonii odbyła się przy okazji trasy "Thundersteel". Jestem oryginalnym członkiem z tamtego okresu. Kiedy gramy muzykę z "Thundersteel", reakcja publiczności jest najlepsza. Jest też trochę kawałków z "Unleash the Fire". To dlatego, że to pierwsza płyta z Toddem, z którym rozpoczęliście nowy rozdział w Waszej działalności? Cóż, to jasne, że bagaż czterdziestu lat muzyki utrudnia wybieranie kawałków. Jednak zawsze trzeba grać muzykę z nowszych wydawnictw, dla wytwórni. Więc kiedy tworzymy setlistę, zakładamy, że obok klasyków, zagramy przynajmniej trzy nowości. Nie zabrakło oczywiście utworów z "Armor of Light". Jak z perspektywy roku postrzegasz tę płytę? To bardzo agresywny album jak na Riot. Właśnie taki miał być, od kiedy podpisaliśmy kontrakt z największą heavymetalową wytwórnią na świecie, Nuclear Blast. Nadal są tam średnie tempa ze wspaniałymi melodiami zapadającymi w pamięć, ale jest na pewno bardziej brutalny od poprzednich wydawnictw. Następny będzie chyba bardziej zróżnicowany. Muszę przyznać, że podobała mi się koncepcja zauważenia w Biblii wersów, które brzmią heavymetalowo. Większość zespołów sięga po takie cytaty np. do mitów nordyckich. Tymczasem w Biblii jest naprawdę wiele świetnych, epickich tekstów. Planujesz kontynuować tę tradycję? Ja mam raczej w zwyczaju pisać o bitwach i walkach z bronią palną oraz oczywiście o sadze Johnny'ego. Daliśmy Toddowi swobodę w pisaniu tekstów, a on jest bardzo religijny i to go pokrzepia. Jestem pewien, że na następnych wydawnictwach też będzie pisał coś w ten deseń.

Foto: Riot V

Riot/Riot V. Riot miał wspaniały kontakt z Japonią przez ponad 30 lat już od pierwszego koncertu zagranego tam w 1989 roku. Za każdym razem, kiedy tam jedziemy, gramy w większych miejscach, występujemy w telewizji i właściwie jesteśmy traktowani na innym poziomie. Fani zawsze przyjmowali nas i spuściznę zespołu. Wiele zespołów podkreśla, że fani w Japonii to zupełnie inna grupa fanów niż ta w Niemczech, czy USA. Często słyszę, że fani w Japonii są bardziej przywiązani, oddani i bardziej cenią umiejętności techniczne muzyków. W zasadzie, jak gramy w Japonii, przez weekend jesteśmy na poziomie Judas Priest!

8

RIOT V

prawdziwszej formie. To wykonanie nie ma żadnych playbacków czy obróbek - to, co słychać i widać, jest dokładnie tym, co słyszała i widziała publiczność. "Live in Japan" wydaje się zawierać niemalże materiał przekrojowy przez Waszą twórczość. Przygotowaliście taki set specjalnie z myślą o Japonii? Zgłosili się do nas promotorzy z klubu Citta, którzy chcieli uświetnić trzydziestą rocznicę ich sali koncertowej, a że była to też trzydziesta rocznica "Thrundersteel", uznaliśmy, że super byłoby zrobić dla nich coś wyjątkowego. Zdecydowaliśmy się na dwa sety. Pierwszy był zwykły, z nowymi kawałkami i paroma klasykami. Potem nastąpiła przerwa, po której za-

Słyszałeś płytę Cage "Hell Destroeyer"? Też wykorzystuje wątki religijne na potrzeby heavy metalu. W "Christhammer" główną rolę gra młot, którym Jezus został przybity do krzyża. Wykorzystanie takich tekstów w heavymetalowym świecie to wciąż wyraz odwagi? Rzeczy biblijne zawsze się sprawdzają w heavy metalu, tak samo, jak mitologiczni bogowie i tak dalej. Nie przeszkadzają mi biblijne odniesienia, kiedyś w sumie też ich trochę mieliśmy, jak na przykład w "Storming the Gates of Hell". A z Seanem Peckiem, wokalistą Cage, kumpluję się. Był nawet na przesłuchaniu, kiedy Todd dostał tę robotę. Słuchając "Live in Japan", mam wrażenie, że płyta ma tyle energii i młodzieńczości, jakby nagrywał ją młody zespół, który po prostu cieszy się z grania i stoi u progu kariery. Skąd u Was ta młodzieńczość? Myślicie, że to kwestia wokalu Todda, obecności młodego gitarzysty czy po prostu po zmianie składu złapaliście wiatr w żagle?


Tak, dokładnie, można tak powiedzieć. Zdawałem sobie sprawę, że żeby być dalej nowoczesnym i dotrzymywać kroku nowej konkurencji, potrzebowaliśmy świeżej krwi. Todd i Nick wnoszą do zespołu właśnie ten element. Mimo że jesteśmy starszą kapelą, staramy się nadążać. Przy tym uważam, że ten skład jest jednym z najlepszych w ogóle. Kiedy dołączyłem do Riot, to ja byłem dzieckiem, teraz jestem stary! Właśnie, macie ponad czterdziestoletnie doświadczenie w graniu heavy metalu. Które czasy wydają Ci się lepsze do grania tej muzyki: początki heavy metalu u progu lat 80. rozkwit w połowie lat 80 czy obecne czasy? Zdecydowanie nastał teraz inny świat dla muzyki. A USA już u licha nie ma pojęcia co robi! Mamy w zwyczaju spędzać mnóstwo czasu w Europie z powodu fanów i spraw służbowych. Oczywiście, że lata 80. były świetne, dorastałem na NWoBHM i grałem w Texas Slayer (S.A. Slayer z Texasu - przyp. red.), zanim dołączyłem do Riot. Lata 80. były wspaniałe dla metalu. Teraz jest pewne odrodzenie, chciałbym, aby ono dalej trwało. Jak wspominasz czasy, kiedy heavy metal dopiero powstawał? Rzeczywiście liczył się tylko wyścig "szybciej, mocniej, agresywniej"? Każdy wtedy chciał być znakomitym muzykiem. Było trochę tych brylujących. Jeśli chodzi o Riot, to potrafi pisać zawiłą, szybką muzykę, ale nigdy nie gubi dobrej melodii i linii wokalnych. Mark Reale (nieżyjący już gitarzysta Riot, ostatnia osoba łącząca obecny Riot z początkami zespołu - przyp. red.) sporo nauczył mnie w kwestii pisania agresywnej muzyki ze spójnymi melodiami. Do dziś mam to z tyłu głowy, kiedy piszę. Czasami prostota tworzy najlepsze melodie w muzyce. Mieliście okazję "przejść przez wszystkie fazy" w rozwoju heavy metalu. Też odczuliście, że lata 90 były dla tego gatunku nieprzychylne? Mówi nam to wiele kapel, zwłaszcza

Foto: Riot V

amerykańskich... Wy również w tym okresie próbowaliście odrobinę zmieniać brzmienie. Znikoma ilość kawałków z tego okresu na "Live in Japan" może mieć z tym związek? Tak, lata 90. to był muzyczny bałagan! "The Privilege of Power" nie zdobyło takiego uznania jak "Thundersteel" w późnych latach 80. Czasy się zmieniały, powstawały zespoły z MTV. Era Rhetta Forrestera, mimo, iż była świetna, a sam Rhett był fenomenalnym wokalistą, nie był tak udany jak niektóre inne okresy. Czasami sięgamy do tamtych czasów, grając w różnych miejscach. Kiedy dołączyłem do Riot w 1984 roku, Rhett był frontmanem, a ja

uwielbiałem z nim grać. Zdecydowaliście się zmienić nazwę z Riot na Riot V m.in. przez wzgląd na wokalistę. Co zrobicie, jeśli Todda - oby nie - zastąpi szósty wokalista? Kiedy po odejściu Marka zdecydowałem utrzymać zespół przy życiu, chciałem określić ten skład jako piąty rozdział i jako mój styl tworzenia. Nie musieliśmy zmieniać nazwy, ale uznałem, że to pomoże lepiej odróżnić nas od wcześniejszej działalności zespołu. Pokaże też fanom, że czasami starsze zespoły, które grają dalej, robią to źle i robią z zespołu dojną krowę - my tacy nie jesteśmy. My jesteśmy jedna wielką rodziną i włączamy też starszych członków i, jeśli to możliwe, zajmujemy się ojcem Marka, Tonym. Todd jest piątym studyjnym wokalistą, ale ten piąty rozdział to nie tylko kwestia wokalisty. Piąty rozdział w stylistyce muzyki Riot, czyli ja i gitarzysta Mike Flyntz, jest tym, co idąc naprzód staramy się przedstawiać. Niezależnie co się stanie - jesteście najstarszym klasycznie heavymetalowym zespołem ze Stanów. Jak czujecie się z tym mianem? (śmiech) Wolę słowo "legendarny", niż "najstarszy"! (śmiech) Jesteśmy naprawdę dumni, że możemy kontynuować wielką spuściznę długiej kariery Riot. Długowieczność zespołu tkwi w tworzeniu dobrej muzyki, to zatrzyma obecnych fanów i pozyska nowych. Cieszę się, że nasza kapela była na czele power metalowego ruchu i zainspirowała całe pokolenia muzyki i muzyków. To wspaniałe uczucie, przy tym wielki zaszczyt. Tak długo, jak pozostaną przy nas fani, będziemy wydawać świetną muzykę i przekażemy ją dalej jako Riot VI czy VII czy…! (śmiech) Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Karol Gospodarek, Paweł Izbicki

Foto: Riot V

RIOT V

9


Nowy rozdział Brytyjscy thrashers z Acid Reign milczeli blisko ćwierć wieku. Ich dwie płyty wciąż były jednak pamiętane przez fanów, a ż w końcu panowie pomyśleli o reaktywacji. Paradoksalnie w nowym składzie zabrakło jej incjatora oraz innych dawnych muzyków, ale wokalista H zebrał mocną ekipę, która firmuje powrotny, bardzo udany album "The Age Of Entitlement" - co prawda trzeci w dorobku zespołu, ale według naszego rozmówcy bardziej debiutancki, skoro od wydania poprzedniego minęło tyle lat: HMP: Kolejna płyta w dyskografii Acid Reign to nie lada wydarzenie, nie tylko dla was, ale i dla waszych fanów, wręcz historyczne, bo poprzedni album "Obnoxoius" ukazał się w roku 1990... H: Tak, to dla nas spore wydarzenie. Prawdę powiedziawszy, nie wyobrażałem sobie, że to się stanie, aż nie zeszliśmy się ponownie w 2015 roku. Nadal jednak potrzeba było czterech lat, aby album się ukazał! Co sprawiło, że musieliśmy czekać na "The Age Of Entitlement" aż tak długo, że nie pojawiła się rok-czy dwa po wspomnianym już, drugim krążku?

ku nastoletnim a w 1991 roku mieliśmy po około 21 lat, zaczęliśmy dojrzewać/rozwijać się jako ludzie i nie dogadywaliśmy się już tak dobrze. W pewnym sensie rozpad zespołu był ulgą, przynajmniej dla mnie, za innych nie będę się wypowiadał. W każdym razie reaktywowałeś zespół przed czterema laty - nie chciałeś, by waszą dyskografię zamykała kompilacja "The Worst Of Acid Reign" czy jakaś kolejna składanka? (śmiech) Nie było to motywacją dla nagrania nowego albumu, ale to na pewno ciekawy przypadek (śmiech). W przeszłości nie ma przyszłości;

dzwoniłem do Gema Howarda, wtedy szefa Under One Flag i powiedziałem mu, że mam pełno odrzutów z nagrań oraz innych fragmentów walających się tu i ówdzie i zapytałem czy może byliby zainteresowani wydaniem kompilacji tych nagrań. Odpowiedział, że zorganizuje spotkanie po swojej stronie i da mi odpowiedź. Kilka godzin później oddzwonił i powiedział, że zrobią to, ale pod jednym warunkiem, że nazwiemy tę płytę "The Worst of Acid Reign" ("Najgorsze Acid Reign"). Zaśmiałem się i zgodziłem, ponieważ był to idealny tytuł. Takie to było proste. Pomysł wznowienia działalności przez Acid Reign dojrzewał w tobie stopniowo? Wiedziałeś, że zespół jest pamiętany przez dawnych fanów, a ci młodsi też darzą go szacunkiem, stare wydania waszych płyt są poszukiwane, a ich wznowienia wciąż się ukazują - to też miało wpływ na tę decyzję? To nie był mój pomysł, to wszystko wina Keva! (gitarzysty oryginalnego składu Acid Reign - przyp. red.) (śmiech). Zasugerował to na gwiazdkę 2013 roku: byliśmy na koncercie, nie widziałem go od kilku lat i wtedy powiedział: "w 2015 minie 25 lat od wypuszczenia "Obnoxious", chciałbyś zagrać może parę koncertów?". Byłem w szoku, Kev nigdy nie chciał mieć nic wspólnego z reaktywacją zespołu, a ja byłem zajęty moją karierą komika bardziej niż kiedykolwiek. Zupełnie zbił mnie z tropu. Nie wróciliście jednak ani w oryginalnym, ani nawet w zbliżonym do niego składzie, bo poza tobą wszyscy muzycy obecnego wciele nia Acid Reign to nowy zaciąg - dawni koledzy z zespołu już albo nie grają, albo wasze drogi rozeszły się nieodwołalnie? Próbowaliśmy się reaktywować, ale z różnych powodów to po prostu nie wypaliło. Mieliśmy trzy próby: na dwóch byłem ja, Mac, Ramsey i Adam a na jednej byłem tylko ja, Adam i Ramsey. Kev nie pojawił się na żadnej, mimo że to był jego pomysł (śmiech). Jeden za drugim wszyscy wycofali się z własnych powodów. Nie było żalu, po prostu nie wszystkim to pasowało i ostatecznie zostałem sam z Paulem Chanterem, obecnym gitarzystą, który zajął miejsce Keva, kiedy był on niedostępny. Pewnego dnia pomyślałem "jebać to", zrobię to z całkowicie nowym składem, bo nieźle się wkręciłem i nie chcę, aby okazja do powrotu mi się wyślizgnęła. W ostatnich paru dniach dostałem wiadomości od Ramseya, Maca, Adama i Iana, naszego oryginalnego basisty, które głosiły jak bardzo podoba im się nowy singiel "The New Low". Tak więc jest dowód, jeśli był potrzebny, że nie ma między nami żadnych kwasów.

Foto: Acid Reign

Cóż, ponieważ rozpadliśmy się w 1991 roku! (śmiech) Światowa scena thrashowa ledwo się trzymała na nogach, zwłaszcza tutaj, w UK. Żaden z nas nie przejawiał zainteresowania ciągnięciem tego wózka, nasz kontrakt z Under One Flag dobiegł końca i żadna ze stron nie chciała kontynuować współpracy, tak więc wszystko skończyło się w całkiem naturalny sposób. Byliście wtedy bardzo młodzi, co też pewnie miało wpływ na funkcjonowanie zespołu i wasze wzajemne relacje? Słuszna uwaga. Z całą pewnością mieliśmy siebie nawzajem dosyć. Zaczynaliśmy grać w wie-

10

ACID REIGN

nie mogliśmy wrócić i grać tylko starych utworów. Zrobiłoby to z nas najlepszy na świecie tribute band Acid Reign, a nigdy nie chciałem podpaść pod taki zarzut. Poza tym chciałem grać nowy materiał i rzucić sobie wyzwanie jako wokaliście. Obecnie jestem o wiele lepszym i pewniejszym siebie śpiewakiem. Ukazanie się "The Worst Of Acid Reign" to inicjatywa Under One Flag czy też może efekt tego, że mieliście nagrać dla nich jeszcze jeden album, a skoro do tego nie doszło, to wypuścili tę kompilację? Tak by się mogło wydawać patrząc z zewnątrz, ale to w rzeczywistości był mój pomysł! Za-

Tworzący sekcję Pete i Marc to jednak równie doświadczeni instrumentaliści, z kolei gitarzyści Paul i Cookey są młodsi, dzięki czemu obecny skład twojej grupy to połączenie doświadczenia i młodości, co jest dobrą wypadkową? Paul, Pete, Cooky i ja jesteśmy mniej więcej w tym samym wieku i mamy wiele doświadczenia. Marc jest dzieciątkiem w zespole, miał roczek gdy ukazał się "Obnoxious"! Ma jednak doświadczenie, więc idealnie się składa. Każdy z tych gości był z polecenia, nie było żadnych przesłuchań. Chciałem wykorzystać swoje kontakty do znalezienia odpowiednich ludzi, zamiast urządzać otwarte przesłuchania czy coś w tym stylu.


Pewnie niełatwo jest zachować granicę pomiędzy doświadczeniem a popadnięciem w rutynę? Wszyscy jesteśmy świadomi jak wielkie szczęście mamy robiąc to co robimy, nie ma więc niebezpieczeństwa, że popadniemy w nudę albo rutynę. Kochamy i cenimy naszą pracę. Nie jest czasem tak, że debiutantom jest łatwiej niż znanym zespołom, bo od początkujących zwykle niczego nadzwyczajnego się nie wymaga? Nie wiem czy łatwiej czy trudniej, każda z tych sytuacji stawia swoje wyzwania. Jest presja, ponieważ ludzie mają wysokie oczekiwania co do nas, ale również nigdy nie było ciężej młodym zespołom zostawić po sobie ślad. W sumie więc troszkę z worka A i troszkę z worka B. (śmiech) Wam było trudniej o tyle, że zespół milczał przez blisko 30 lat, więc presja była pewnie jeszcze większa, ale też zarazem chęć udowodnienia, że macie coś jeszcze do przekazania? Masz całkowitą rację! Zarówno ja jak i reszta zespołu mamy tego świadomość. Czują oni, że niosą na barkach przeszłość zespołu, a ponieważ byli kiedyś fanami Acid Reign (poza Markiem, który dopiero się rodził - śmiech), presja jest o tyle większa. Kiedy wróciliśmy z singlem "Plan Of The Damned", pomysłem było przedstawienie nowego składu, napisanie naszej własnej piosenki i pokazanie wszystkim, że "hej, mamy nowy skład i skopie on wasze dupska!". Wielu muzyków jakby nie zdawało sobie sprawy z tego, że wydając płytę tworzą coś, co pozostanie po nich na wieki, że będzie odkrywane i komentowane po latach i nierzadko bywa tak, że firmują słabsze, niedopracowane albumy, takie na "odwal się". Chyba nie tędy droga, dlatego poświęciliście "The Age Of Entitlement" sporo czasu, wiedząc, że przy okazji takiego comebacku nie możecie sobie pozwolić na niewypał? Dokładnie! Dwa lata pisaliśmy, a rok nagrywaliśmy ten album, pierwszy od 29 lat, ciężki orzech do zgryzienia. Staramy się uhonorować przeszłość, ale wzrok utrzymać skierowany ku przyszłości. Paul jest ogromnym fanem "Obnoxious", to jeden z jego dziesięciu ulubionych albumów, więc bardzo zależało mu, aby nowe nagrania były najlepszymi na jakie nas stać; zresztą każdy z nas tego chciał. Już krótko po reaktywacji przypomnieliście o

Foto: Acid Reign

Foto: Acid Reign

sobie nowymi utworami "Plan Of The Damned" oraz "The Man Who Became Himself", ale nie ma ich na powrotnym albumie - wybraliście tylko najnowsze, premierowe numery? "Plan Of The Damned" ma już cztery lata, a "The Man Who Became Himself" dwa, natomiast album jest nowy! Chcieliśmy, aby to był niezależny projekt a nie byłby takim, gdybyśmy umieścili na nim dwie stare piosenki. Poza tym znajdą się one na nadchodzącej składance CD "Acid Reign Anthology 1987 - 2017", która ukaże się w październiku. Dowiadujecie się o tym jako pierwsi! "To oldskulowy thrashowy album ze współczesnym sznytem i produkcją" powiedziałeś niedawno - nagrywanie w roku 2019 płyty brzmiącej staroświecko nie miałoby najmniejszego sensu, skoro chcecie dotrzeć również do młodszego pokolenia? Nie powiedziałem nic takiego, ktoś mnie źle zacytował. Nie staramy się przypodobać żadnej konkretnej grupie wiekowej, staramy się tylko zaktualizować nasze brzmienie, aby się z nami liczono ale w tym samym czasie zachować oldschoolowy pierwiastek. To oldschoolowy album z nowoczesnym zacięciem. Częściowo odpowiada za to produkcja, nie chcieliśmy brzmieć jak każdy inny zespół thrashowy, wyprodukowany w Pro Tools, który sprawia wrażenie jakby był soundtrackiem do gry wideo. Acid Reign zawsze miało swoje brzmie-

nie i chcieliśmy to zachować tworząc potężniejszy, mniej przetworzony w Pro Tools, żywy dźwięk i myślę, że udało nam się to z ogromną pomocą Jayce'a Lewisa, który podzielał naszą wizję i sprawił, że ożyła. Brzmienie "The Age Of Entitlement" potwierdza, że wybór na producenta Jayce'a był dobrym pociągnięciem, bo potrzebowaliście właśnie kogoś takiego jak on: młodego, ale już doświadczonego? Wiek nie miał znaczenia, pracowalibyśmy z pięciolatkiem albo pięćdziesięciolatkiem gdybyśmy uznali, że się nadaje. Pracowaliśmy z Jayce'em nad "The Man Who Became Himself", który z niczyjej winy był bardzo trudny do zrobienia. Jayce włożył w nagrania tyle wysiłku, tak ciężko pracował, że pomyśleliśmy "wow, pomyśleć tylko co ten koleś mógłby zrobić, gdyby miał odpowiednie warunki". Lubi on zespół, ludzi, którzy go tworzą, a my lubimy jego i to również jest bardzo ważne. Spędziliśmy sześć miesięcy rozmawiając/widząc się codziennie, musimy więc się dogadywać. Jayce wydzwaniał do mnie mówiąc, że bardzo by chciał zrobić z nami album, mieć nas u siebie z powrotem. Trzeba sporo czasu, aby przekonać się czy ktoś jest naprawdę zainteresowany. Przysyłał przykłady nagrań, które ostatnio zrobił i to przeważyło szalę, zgodziliśmy się więc na dalszą współpracę. Na przełomie lat 80. i 90. praca w studio wyglądała zupełnie inaczej - trudno było ci przystosować się do nowych warunków, czy też byłeś z tymi nowymi technologiami na bieżąco? Wszyscy robiliśmy nagrania przy użyciu nowej technologii w innych projektach na przestrzeni lat, więc nie, nie było to problemem. Pod wieloma względami jest teraz jednak znacznie łatwiej, chociaż wiele zespołów, w tym młodych, wraca do dawnych metod, nagrywa na taśmę, unika komputerów, chcąc osiągnąć dawne, analogowe brzmienie? Czemu ktoś miałby to robić? (śmiech) Przede wszystkim większość ludzi i tak będzie słuchała z nośnika cyfrowego, więc jakby mija się to z celem. Co dalej? Do studia będą jeździć konno? Jak mówi mój dobry przyjaciel Gene Hoglan, "dlaczego miałbyś nie chcieć korzystać z technologii, która powstała, aby ci pomóc?" Ponadto, thrash umarł lata temu ponieważ uległ stagnacji. Death metal go nie zabił, był tylko bardziej

ACID REIGN

11


kreatywny, thrashowe załogi nie dostosowały się, nie ewoluowały, cały czas robiły to samo a scena popadła w śpiączkę. Jak powiedziałem wcześniej, nie ma przyszłości w przeszłości, musisz się tego nauczyć i przeć naprzód, rozwijać się. Ludzie chcą nagrywać na taśmie? Proszę bardzo, nie jestem przeciwny technologii, przyjmuję całe jej możliwości, musimy jako gatunek muzyczny posuwać się naprzód, nie wstecz. Ponoć dość szybko uwinęliście się z nagrani ami, a jak było z szukaniem wydawcy, bo ostatecznie "The Age Of Entitlement" firmu je Dissonance Productions? Kto powiedział, że to trwało wieki? (śmiech) Sześć, siedem miesięcy ciężkiej pracy w studio, więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Jeśli chodzi o wytwórnię, to wszystkie najpopularniejsze nas odrzuciły, również te metalowe. W jednej szef działu A&R był fanem Acid Reign, spodobał mu się nowy album, ale powiedział, że jesteśmy jak na nich "zbyt mali". Odpowiedziałem, że wydawało mi się, że ich praca to uczynienie nas właśnie większymi! (śmiech). Następnie skontaktowałem się ze Steve'm, który zarządza Dissonance, a który w 2012 poprzez

Południowej z tego co wiem, gdzie indziej ten format nie jest zbyt popularny. Sam nienawidzę kaset, to najgorszy nośnik jaki powstał! "Hej, obadaj ten kawałek" i pięć minut przerwy, podczas której trzeba przewijać, żeby go znaleźć. Nie, dzięki (śmiech). Kolorowy winyl jest konieczny, ludzie chcą czegoś trochę odmiennego, więc nie zastanawialiśmy sie nawet nad tym. W tym formacie okładka autorstwa Marka Wilkinsona będzie prezentować się wyjątkowo efektownie - pewnie kiedyś podziwiając jego prace na kopertach płyt Judas Priest, Marillion czy Iron Maiden nawet nie marzyłeś, że jedna z nich zilustruje też okładkę Acid Reign? Stary, masz absolutną rację! Dzięki Marillion wkręciłem się w muzykę. To moja pierwsza miłość. Miałem u siebie na ścianie ogromny plakat z nimi jak byłem nastolatkiem i pisałem teksty na nasze albumy siedząc naprzeciwko niego. 29 lat później ten człowiek zrobił okładkę na nasz album - to coś niebywałego. Pracował nad nią tak, jak ma to w zwyczaju, znając tytuł i teksty utworów, mając też mo-

Jesteście więc usatysfakcjonowani tym, co udało wam się osiągnąć, a teraz przed wami ten najtrudniejszy moment, gdy płyta jest już gotowa i czekacie na jej premierę oraz reakcje fanów? Jestem bardzo zadowolony z tej płyty, myślę, że osiągnęliśmy zamierzony cel. Już teraz reakcje na "The New Low" są niesamowite, więc mam nadzieję, że to się utrzyma. Po cichu jestem bardzo przekonany, że fanom również się spodoba. Na pewno nie wszystkim, ale hej, dużo ludzi nie lubi naszych wczesnych nagrań, takie jest życie. To bardzo podniecający okres, nie mogę się doczekać, aż ludzie usłyszą nowe utwory. Ponoć trzecia płyta jest dla każdego zespołu czymś niezwykle ważnym, ale w przypadku Acid Reign nie ma chyba mowy o tej zależności? (śmiech) (Śmiech) No tak, niezupełnie! Bądźmy szczerzy, nie jesteśmy jako zespół nawet blisko tego co było kiedyś, to jakby nasz pierwszy album, a nie trzeci. To dziwne, ponieważ mamy wydane inne płyty i fanów tamtych nagrań, ale jesteśmy zupełnie nowym zespołem. Nie narzekam, to po prostu dosyć niezwykłe. Jesteście więc w 3/5 składu weteranami, dla których przygoda z muzyką zaczęła się na nowo, a "The Age Of Entitlement" jest nowym otwarciem? 5/5, bo jak wspomniałem wcześniej, wszyscy jesteśmy doświadczeni. Jedynie Cookie nie grał nigdy na żadnym albumie, ale mimo to nagrywał i grał koncerty przez ponad dwadzieścia lat. Masz jednak rację, jest to dla nas nowy rozdział i postaramy się go napisać jak naj-lepiej. Wykorzystamy go jakby to był kradziony wóz, zajeździmy go aż odpadną koła. (śmiech)

Foto: Acid Reign

Candlelight wypuścił "Apple Core Archive" i reszta jest historią. Nie chcieliście zaprzątać sobie głowy samodzielnym wydawaniem tej płyty, pod tym względem woleliście zdać się na profesjonalistów, chociaż rynek muzyczny wygląda teraz zupełnie inaczej niż w latach 80. czy 90.? Jedyne co się nie zmieniło to to, że nie chcę prowadzić wytwórni płytowej. Jeśli decydujesz się na samodzielne wydanie płyty, to wszystko musisz ogarnąć sam a ja nie mam na to czasu, energii ani chęci. Jestem wokalistą, nie dyrektorem zarządzającym. Niech płytę wyda i wypromuje wytwórnia, a my zagramy trasę i to będzie OK. Są też jednak punkty styczne, bo znowu ukazują się płyty winylowe, modne są też kasety, czyli nośniki królujące gdy zaczynałeś swą przygodę z muzyką, dlatego wydacie też "The Age Of Entitlement" na czarnym oraz kolorowym winylu? Album ukaże się na kasecie w Rosji i Ameryce

12

ACID REIGN

że do dyspozycji jakieś próbki waszej nowej muzyki? Tak, masz rację, nieźle ci idzie zgadywanie tych rzeczy (śmiech) Przedstawił nas sobie mój przyjaciel, Al Barnes, który grał kiedyś w Venom i od razu się dogadaliśmy. Wtedy odrzucił naszą propozycję, bo starał się ograniczyć ilość wykonywanej pracy. Później wysłałem mu demo naszej wersji "Blood Makes Noise" Suzanne Vega (też jest jej fanem) i spodobała mu się. Odpisał, że jednak to zrobi. To było nierealne. Płytę promuje singlowy "The New Low" uznaliście, że jest reprezentatywny dla tego albumu, a do tego ma w sobie komercyjny potencjał? Nic nie wiem o potencjale komercyjnym, ale uważam, że jest to najbardziej reprezentatywny utwór na płycie. Ma chwytliwy refren, krzyczane wokale w tle, jest szybki i odpowiednio długi jak na singiel, więc tak jakby sam się wybrał.

Ponoć nie skończy się tylko na tej płycie, bo macie sporo kolejnych pomysłów, a do tego planujecie też wydanie wspomnianego już okolicznościowego boxu, podsumowującego pierwsze lata istnienia zespołu? "Acid Reign Anthology 1987 - 2017" to box z czterema CD, który ukaże się w październiku i będzie zawierał wszystkie nasze wczesne nagrania, a dodatkowo utwory demo z "Obnoxious", nowe single i ich dema oraz inne kawałki. To dobry czas, aby być fanem Acid Reign! Czego więc mogę wam życzyć na tym etapie: szczęścia, powodzenia czy wytrwałości, bo wiadomo przecież, że dobra płyta to nie wszystko, żeby odnieść sukces, szczególnie teraz? Cóż, szczęście nie istnieje, a my mamy w sobie wiele wytrzymałości, więc chyba szczęścia. W końcu jest ono kluczem do życia, prawda? Jeśli jesteś szczęśliwy, to jesteś najbogatszym człowiekiem na świecie, a my celujemy w to, aby samych siebie oraz innych uczynić bardzo szczęśliwymi w nadchodzących latach. Dziękuję bardzo za tę rozmowę, padło wiele fajnych i przemyślanych pytań. Widać, że zadanych przez znawcę gatunku i naszej historii. Zdecydowanie widać, że sumiennie wykonujecie swoją pracę. Wiele szczęścia dla was i waszych czytelników. Do zobaczenia pod sceną! Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Karol Gospodarek


z Waszym mrocznym imagem? Fakt, że przebieramy się za potwory niekoniecznie oznacza, że musimy nieść negatywny przekaz. Prawdziwe "potwory" wyglądają zupełnie inaczej niż my i widzimy je codziennie w wiadomościach telewizyjnych.

Prekursorzy black metalu Death SS to kapela, która w pewnych środowiskach jest uznana za kultową, mimo to jednak nigdy nie udało się jej wejść w świat metalowego mainstreamu. I dobrze! Przynajmniej mogą iść swoją drogą. O początkach zespołu, ostatnim albumie i paru innych ciekawych kwestiach, w dość krótkim, ale treściwym wywiadzie opowiedział nam charyzmatyczny frontman Steve Sylvester. HMP: Wasz zespół został powstał w 1977 roku, gdy byłeś nastolatkiem. Miałeś wtedy wizję swojego image'u? Jak zaczęła się Twa fascynacja horrorami i komiksami? Steve Sylvester: W 1977 roku, kiedy byłem jeszcze nastolatkiem, założyłem zespół, którego celem było stworzenie muzyki zawierającej w sobie wszystkie moje poszczególne zainteresowania. Wówczas byłem pochłonięty okultyzmem, horrorami, komiksami erotycznymi i muzyką rockową. Postanowiłem połączyć wizerunek kapel glam rockowych z postaciami zainspirowanymi mrocznymi historiami. Przybraliśmy odpowiednio image wampira (ja, wokalista), mumii (basista), wilkołaka (perkusista), zombie (gitarzysta) i upiora z opery (klawiszowiec), dodając też pewne elementy charakterystyczne dla wizerunku rodzącej się subkultury punków. Członkowie zespołu, poza niezbędnymi umiejętnościami muzycznymi, musieli również posiadać właściwą aparycję, by wcielić się we wspomniane postacie. Z tego punktu widzenia, Death SS należy uznać za twórców muzycznego fenomenu, który kilka lat później będzie znany jako "black metal". Jak narodził się pomysł wykorzystania rekwizytów podczas Waszych koncertów? Czy nigdy się nie bałeś, że show, który towarzyszy Waszym występom, może nieco przyćmić muzyczną stronę Waszej twórczości? Zawsze uważałem muzykę i teatr za nierozerwalną całość. Zatem od samego początku, chciałem by szokujący show był częścią naszych występów na żywo. Występowaliśmy na tle nagrobków, ludzkich czaszek, wieńców pogrzebowych itp. Ponadto były sceny wypełnione rozlewem krwi, zabawy zgniłym mięsem, robakami i ludzkimi kośćmi. Można było także zobaczyć całkiem nagie czarownice oddające się lubieżnym rytuałom. Spora część tego, o czym wspomniałeś powyżej jest zapewne nie do przyjęcia przez tzw. "zwykłych" ludzi i wszystkich "obrońców moralności". Jakie były o najgłupsze zarzuty, z jakimi się spotkałeś? Zazwyczaj są to te same oskarżenia o bluźnierstwo i satanizm, które powtarzają się od wielu lat. Również Wasza nazwa przez wiele osób może być błędnie interpretowana. "SS" kojarzy się jednoznacznie z nazistami. Szczerze mówiąc, sam kiedy po usłyszałem nazwę "Death SS" (bez drążenia tematu) pomyślałem, że jest to zespół ze sceny RAC/NSBM. Death SS dosłownie oznacza "Death of Steve Sylvester". Nazwa ta oznacza symboliczną "śmierć" mojego ludzkiego stanu i moje okultystyczne odrodzenie się. Podwójne "S" nie ma żadnych nawiązań ideologicznych. Niestety, do dziś różni ignoranci uznają nas za nazistowski zespół.

Okres pomiędzy powstaniem Death SS a Waszym pierwszym albumem to 11 lat. Dlaczego trwało to tak długo? Nigdy nie czuliśmy potrzeby pośpiechu. Wasz ostatni album zatytułowany "Rock And Roll Armageddon" ukazał się latem 2018 roku, ale został przesłany do recenzji prawie rok później. Prawdę mówiąc, wydanie tego albumu zostało praktycznie niezauważone przez metalowe media, przynajmniej w Polsce. Nie sądzisz, że promocja mogłaby być odrobinę lepsza?

Album zawiera nowe wersje trzech starszych utworów. Dlaczego zdecydowałeś się nagrać je ponownie? Po prostu dlatego, że te trzy utwory ("The Glory of the Hawk", "Witches Dance" i "Zombie Massacre") uważam za bardzo wartościowe i wykorzystanie ich jako b-sidów singli nie było do końca przemyślaną decyzją. Nadają się one na oficjalny album. I właśnie na niego trafiły. W marcu ukazała się kompilacja zatytułowana "Rarities, Live & Outtakes - An Ex-clu sive for the Cursed Coven". Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o tym albumie? To po prostu zbiór bootlegowych nagrań dobrej jakości. Płyta ta została wydana przez nasz fan club i w zamyśle miała trafić tylko do jego członków. Wygląda na to, że Wasi fani mają na co wydawać pieniądze. Kilka miesięcy temu Black

Foto: Death SS

Dobre pytanie! Powinieneś je zadać gościom z wytwórni. Porozmawiajmy o tytule. Moim zdaniem, "rock and roll" budzi zdecydowanie pozytywne skojarzenia , "armageddon" wręcz przeciwnie. Jak zatem możemy interpretować ten tytuł? Po prostu, że możemy przeciwdziałać negatywnym stronom armageddonu poprzez pozytywny wpływ rock'n'rolla! Mój ulubiony utwór to "Creature of the Nigth", który wydaje się być inspirowany nurtem cold wave. Czy możemy traktować go jako powrót do Waszych korzeni? Nie powiedziałbym. Na wszystkich naszych płytach obecne były elementy gotyckie.

Widow Records wydało Wasz tribute album zatytułowany "Terror Tales". Słyszałeś go? Oczywiście! Był to drugi z trzech tribute albumów z udziałem kapel wywodzących się z bardzo zróżnicowanych środowisk muzycznych. Ten trzypłytowy zestaw aż gromadzi ponad 35 zespołów z całego świata i każdy z nich nagrał swoją własną wersję któregoś z naszych utworów. Naprawdę świetna robota! Jesteś weganinem. Dlaczego wybrałeś tę dietę i styl życia? Po prostu dlatego, że kocham wszystkie zwierzęta nie mogę się odżywiać w zdrowy sposób, nie powodując cierpienia żadnego z nich. Bartek Kuczak

Kolejnym interesującym utworem jest "Your Life Is Now". Ma on bardzo pozytywny i motywujący, wręcz coachingowy przekaz. Czy uważasz, że tego typu teksty współgrają

DEATH SS

13


sam rodzaj muzyki. Nie ważne, czy ktoś drze mordę albo śpiewa melodyjnie. Na koniec to w gruncie rzeczy ten sam hard rock i heavy metal.

Wszyscy walczymy o tę samą sprawę Kiedy zaczynali, mało kogo w Europie interesowały dźwięki spod znaku klasycznego heavy metalu. Zresztą, co na pewno wiecie, Hammerfall był zespołem założonym przez kilka osób parających się cięższymi dźwiękami, chociażby w In Flames. W muzyce jak w przyrodzie, pustka szybko się wypełnia i już po kilku latach Szwedzi awansowali do czołówki odradzającego się brzmienia heavy. Dziś wracają ze swoją jedenastą płytą. Próżno może szukać na niej ożywczego wiatru gatunku, ale to kawał solidnego, charakterystycznego dla grupy grania. Z tej okazji uciąłem sobie miłą pogawędkę z wokalistą zespołu, Joacimem Cansem. HMP: Pojawiliście się w trudnym dla heavy metalu czasie. Ludzie interesowali się ekstremalną muzyką a tradycyjne granie poszło wtedy w odstawkę. Mimo to, szybko odnieśliście sukces. Jak wspominasz początki zespołu? Joacim Cans: Zespoły takie jak Hammerfall miały wtedy naprawdę ciężko. Chcieliśmy grać heavy metal, ale nikt się taką muzyką nie interesował. Nikt nie wierzył w to, że ten gatunek będzie w stanie jeszcze zaistnieć. Przez kilka lat wcześniej grałem w zespole Highlander. Pamiętam, że pytano mnie dlaczego nie zajmuję się muzyką, której ludzie chcieliby słuchać? Jedyną odpowiedzią, której mogłem udzielić

Z tego co wiem, dla części z was Hammerfall był początkowe projektem pobocznym. Zgadza się, dla kilku gości grających w kapelach death metalowych był to dodatkowy projekt. Pamiętajmy jednak, że scena death metalowa z Göteborga zainspirowana była klasycznym heavy metalem lat osiemdziesiątych. Grali muzykę jaką kochali. Gdy do mnie zadzwonili, podjęli decyzję by skupić się na Hammerfall i potraktować to na pełen etat. Od tej chwili wszystko się zmieniło. Dla mnie nie był to projekt poboczny, tylko śmiertelnie poważna sprawa. Rok po wydaniu debiutu graliście w Polsce

Foto: HammerFall

było to, że gram dokładnie to co chcę. Prosta sprawa. Nie było łatwo w ten sposób zdobyć kontrakt nagraniowy. W połowie lat dziewięćdziesiątych panował grunge, black i death metal oraz hard core. Nie mieliśmy wygórowanych oczekiwań względem umowy z wytwórnią. Byliśmy szczęśliwi, że możemy w ogóle nagrać płytę. Nie spodziewaliśmy się wiele więcej. Jednak po wydaniu albumu okazało się, że odniósł duży sukces w Niemczech. Następnie wszystko wokół eksplodowało i staliśmy się rozpoznawalni na całym świecie. Nie wiedzieliśmy co się dzieje. Myślę, że przyczyn można upatrywać w tym, że wszystkich zaskoczyliśmy. Nikt nie spodziewał się płyty takiej jak "Glory to the Brave" w 1997 roku. Od tego momentu wszystko się zmieniło. Niespodziewanie, ludzie zaczęli interesować się znowu heavy metalem.

14

HAMMERFALL

podczas festiwalu Metalmania '98. W składzie, poza wami i Judas Priest, były kapele takie jak Morbid Angel, Vader, ekstremalny metal. Mimo to, publiczność przyjęła was entuzjastycznie. Pamiętam, naprawdę pamiętam ten koncert! Przyjechaliśmy bardzo późno. W tym okresie daliśmy u was kilka występów z Dimmu Borgir i Therion. Wpadliśmy w ostatniej chwili do sali, koncerty już trwały. Zrobiłem rozgrzewkę w busie a potem leciałem od razu na samą scenę. To był jeden z największych występów na tamtej trasie, nie licząc festiwalu Wacken Open Air, na którym wystąpiliśmy wcześniej. Ale to inna historia. Publiczność była wspaniała, taka właśnie powinna być. Nie ważne czy na scenie gra kapela black, death metalowa czy też wykonująca tradycyjny heavy metal. Wszyscy walczymy o tę samą sprawę. Lubimy ten

Idąc dalej, posunę się do stwierdzenia, że wasz sukces utorował drogę do chwilowego odrodzenia się klasycznego heavy metal. Obecnie ta muzyka ma też dużo lepszą pozy cję niż dwadzieścia lat temu. Tak, masz rację. Może nie jesteśmy "zbawcami heavy metalu", ale z pewnością otworzyliśmy wrota dla kolejnej fali takiej muzyki. Zgadzam się z tym, że te dźwięki są dziś w dużo lepszym punkcie niż pod koniec lat osiemdziesiątych. Dlaczego wspominam o latach osiemdziesiątych? Wbrew temu co się powszechnie uważa, to co nazywamy złotymi latami osiemdziesiątym dla heavy metalu, nie trwało pełnej dekady. Pięć, może sześć lat i było po wszystkim. Pod koniec ta muzyka szła w stronę popu. Ważniejsze stało się to czy się dobrze wygląda, niż to jaką gra się muzykę. Istniejemy od dwudziestu dwóch lat. To niesamowite. Gramy tę muzykę od tak dawna a ludzie wciąż chcą nas słuchać i o nas dyskutować. Zgodzisz się pewnie, że współcześnie muzyka metalowa czy też rockowa w ogóle, jest dużo bardziej zróżnicowana, otwarta na różne wpływy. Nawet Iron Maiden mają dziś mocniejszą pozycję niż w swoim klasycznym okresie. Tak, ludzie tacy jak ja, którzy wychowali się na Iron Maiden, wciąż żyją i mają się dobrze. Fani, których mieli w latach osiemdziesiątych nadal tu są. Fakt bycia wielbicielem heavy metalu to zobowiązanie na całe życie. Nie spieprzasz, tylko siedzisz w tym do końca swych dni. Przy okazji, wyrosło nowe pokolenie fanów, niektórzy to dzieci starszych wielbicieli. Na festiwalach widuję całe rodziny bawiące się przy muzyce tych samych zespołów. Kiedyś było to niemożliwe. Czy z twojej perspektywy łatwiej prowadzić zespół taki jak wasz obecnie, czy w czasach waszych początków, gdy sprzedaż płyt jeszcze jakoś się liczyła? Wtedy na niczym się nie znaliśmy - wszystko było nowością. Byliśmy jak dzieciaki w cukierni. Jeździliśmy po świecie poznając nowych ludzi, wszystko było świeże. Wydaje mi się, że wtedy było łatwiej. Na początku, dziewięćdziesiąt procent twojego czasu zajmuje muzyka. Zawszę są jakieś biznesowe aspekty prowadzenia zespołu - użeranie się z wytwórnią płytową, agentami koncertowymi, wszystkimi innymi. Jednak dominowała muzyka. Teraz proporcje są zgoła odmienne. Powiedziałbym, że osiemdziesiąt procent stanowi biznes a muzyka resztę. Uważam, że to nudne. Chciałbym skupić się na tworzeniu, nagrywaniu i wykonywaniu utworów. Chciałbym spotykać się z fanami. Mimo to, będą bogatszy o dwadzieścia dwa lata doświadczenia w tym cyrku, potrafię docenić i cieszyć się każdą chwilą tego co robimy. Minęły dwadzieścia dwa lata i Hammerfall uznawany jest za klasykę heavy metalu. Regularnie wydajecie płyty, mniej więcej w trzyletnich okresach. Funkcjonujecie jak dobrze naoliwiona maszyna. Domyślam się, że trudno jest zachować w tym poczucie świeżości? Musimy pamiętać, że po tym jak wydaliśmy płytę "Infected" w 2011 roku postanowiliśmy


zrobić sobie przerwę. Wróciliśmy po trzech latach albumem "(r)Evolution". Był to dla nas nowy początek. Uświadomiliśmy sobie powody, dla których chcemy w ogóle tym się zajmujemy. Gramy, ponieważ czerpiemy z tego radość. To wszystko. Myślę, że po drodze trochę się w tym zgubiliśmy. Przestało nas to cieszyć. Gdy tak się stanie, trzeba wcisnąć przycisk stopu i zatrzymać pojazd. Po powrocie czuliśmy, że otworzyło się przed nami wiele ścieżek. Znowu cieszyliśmy się graniem tras koncertowych. Kolejnym wydawnictwem było "Built to Last" i powrót do Ameryki. Ciągle byliśmy w trasie, dotarliśmy nawet do Australii. Mieliśmy z tego kupę radochy. Nabraliśmy pędu i ta energia sprawiła, że w miarę łatwo nam przyszło napisanie kolejnych kawałków. Myślę, że łatwo poznać jak bardzo żywiołowy jest materiał zawarty na "Dominion". Słychać pięciu kolesi, kochających to co robią. To szczera prawda, uwielbiamy tę robotę. Hammerfall jest dziś w bardzo dobrym miejscu.

cznie muzyka folkowa. To ważna część naszej kultury. Pewnie nie pomylę się, jeżeli powiem, że musisz być wielbicielem takiej muzyki. Dużo folkowych dźwięków zawarłeś na swojej solowej płycie "Nu kan mörkret falla" wydanej w 2013 roku. Bardzo ją lubię, choć nie jestem w stanie przeczytać tytułu. Dziękuję (śmiech). Na pewno są na nim folkowe utwory, przynajmniej część. Zwłaszcza, jeśli zwrócimy uwagę na zastosowane tam instrumenty. Mnóstwo dziwnych dźwięków akordeon, nyckeharfa, instrument, którego użyliśmy ostatnio również na scenie z Hammerfall. Brzmi fantastycznie. Moim pomysłem na tamtą płytę było nagranie muzyki pop rockowej z elementami folku. Takie są korzenie mojej muzykalności. Folk jest obecny we wszystkim co robię. Wydałeś tę płytę w przerwie działalności Hammerfall. Chciałeś odpocząć od heavy

Właściwie to jedynym priorytetem, jeżeli mogę tak powiedzieć. Jednak nigdy nie mów nigdy. Wracając do najnowszego krążka. Partie wokalne nagrywałeś po raz kolejny w Los Angel es , z pr oduce nt e m J ame se m Mi ch aelem. Co tak bardzo odpowiada ci we współpracy z nim? Pracowaliśmy po raz czwarty. Podziwiam go, zarówno to jakim jest producentem oraz jak pisze utwory. Jest też doskonałym wokalistą, prawdziwy talent w wielu dziedzinach. Praca z nim przebiega wyjątkowo komfortowo. Pobyt w studiu zamienia w sielankę. James doskonale wie co wzbudza moją frustrację. Czasami wydaje mi się, że nie jestem w stanie czegoś zaśpiewać, niezależnie od tego ile prób bym podejmował. W takich sytuacjach James potrafi poprowadzić mnie we właściwym kierunku. Ufam mu bezgranicznie, stanowimy świetny zespół. Jesteśmy też przyjaciółmi, praca z nim to przyjemność. Prawdę mówiąc nie

Przejdźmy zatem do rozmowy o nowej płycie. Zwróciłem uwagę na kawałek "(We Made) Sweden Rock", hołd dla waszej sceny metalowej. Co wyjątkowego jest w szwedzkim metalu? Wychowałem się w Szwecji i wiele z kapel, które wymieniamy w kawałku, było pierwszymi zespołami jakich słuchałem. Niektóre usłyszałem jeszcze przed Iron Maiden. Od latach sześćdziesiątych do osiemdziesiątych, scena metalowa w Szwecji była w podziemiu. Może z wyjątkiem Europe. Istniało całe mnóstwo zespołów, ale praktycznie żaden nie przebił się poza granicami kraju. Niektóre nie zaistniały nawet poza obrębem miast z których pochodziły. Chciałem rzucić światło na dziedzictwo, w ramach którego się wychowywaliśmy. Podążamy drogą wytyczoną przez te grupy. Musimy pamiętać też, że scena Göteborga zupełnie zmieniła brzmienie melodyjnego death metalu na całym świecie. In Flames, At the Gates i inne zespoły nagrywające swoje płyty w Studiu Fredman zmieniły reguły gry. Candlemass, Yngwie Malmsteen czy obecnie Sabaton i nasz zespół, też są częścią tego dziedzictwa. Foto: HammerFall

Ale czy potrafisz wskazać czym szwedzkie zespoły wyróżniają się na tle innych? Według ciebie istnieją takie komparatywne ele menty? No wiesz, nie jest łatwo coś takiego znaleźć. Na początku lat osiemdziesiątych mnóstwo szwedzkich zespołów inspirowało się grą Ritchiego Blackmore'a. Wszyscy chcieli brzmieć jak Rainbow czy Deep Purple. Myślę, że melodyka jest tym, co wyróżnia szwedzką muzykę w ogóle. Dlatego death metal stał się tak melodyjny w naszym kraju, wykreowaliśmy własne brzmienie tego gatunku. Sądzę, że wywodzi się to z muzyki folk ale również dziedzictwa ABBY. Ten zespół nadal jest wielki, nawet biorąc pod uwagę to, że nie istnieją od ponad czterdziestu lat. Ich melodie są ponadczasowe, a wywodzą się właśnie z folku.

metalu, którym parałeś się dwie dekady? Tak, zawsze chciałem nagrać coś w stylu singer-songwriter. Przyszła na to odpowiednia pora, kiedy zrobiliśmy sobie przerwę. Wcisnąłem gaz do dechy (Joacim użył trudnego do przetłumaczenia idiomu "I have put pedal to the metal" - przyp. red.). Nie zajmowałem się wtedy tylko nagraniami wspomnianego albumu pracowałem też w teatrze. Przez cały rok występowałem w musicalu. Jednym z powodów dla których zdecydowaliśmy się na przerwę, była potrzeba spokojnej refleksji nad tym, co osiągnęliśmy przez pierwsze piętnaście lat działalności. To było potrzebne abyśmy mogli uczynić krok naprzód. Poczuliśmy to wszyscy, z wyjątkiem Andersa (Johanssona, perkusisty - przyp. red.), który postanowił opuścić grupę.

Przypuszczałem, że trop będzie wiódł nas do folku. Skądinąd wiem, że ludowa muzyka nadal ma wielu odbiorców w Szwecji. Oczywiście. W środkowych i północnych częściach kraju nadal popularne jest granie na skrzypcach. Dzieci uczą się tego w szkołach. Podczas święta midsommar (dzień środka lata obchodzony w krajach Skandynawskich 24 czerwca - przyp. red..) wykonywana jest wyłą-

Myślisz, że możesz wrócić do takiej lub innej, oddalonej od metalu muzyki w przyszłości? Obecnie nie mam ani czasu ani potrzeby na robienie czegoś takiego. Hammerfall stanowi ogromną część mojego życia i czuję, że jest to robota na pełen etat. Non stop snujemy plany na przyszłość, zastanawiamy się jak będą wyglądać kolejne trasy i wydawnictwa. Jestem obecnie w bardzo dobrym życiowo miejscu i Hammerfall jest moim głównym priorytetem.

wyobrażam sobie, bym mógł współpracować z kimś innym. Myślę, że przed wokalistą stoi najtrudniejsze zadanie w zespole. Nieustannie jesteś na pozycji, która nie pozwala ci na ukrycie swoich emocji. Musi to być wyczerpujące. Wybór odpowiedniego producenta pozwala ci na uporanie się z tym dyskomfortem? Dokładnie tak jest. James dostarcza mi odpowiednich narzędzi do wykonania roboty, dzięki czemu jestem w stanie wznieść się na wyżyny swoich możliwości. Gdybym sam nagrywał swój śpiew, nigdy nie byłbym usatysfakcjonowany do końca. Chciałbym bez ustanku powtarzać nagrania, w kółko. James jest w stanie podejść obiektywnie do danego kawałka. Emocje, dykcja, odpowiedni rytm - nic się ukryje jego uwadze. Czasem, gdzieś tam wda się niedokładnie zaśpiewana nuta, ale jak całość zgadza się pod względem emocjonalnym, zostawiamy to. Moglibyśmy później wyprostować to na komputerze, ale taki proces obdziera muzykę z uczuciowości. Starając się coś bardzo poprawić po prostu zabijasz drzemiące w tym emocje. Kawałek "Second to One" powstał właśnie

HAMMERFALL

15


podczas sesji w Los Angeles. Musi być ci bardzo bliski. Są dwa kawałki na płycie, które dotykają poważniejszych, głębszych tematów. Właśnie "Second to One" oraz ostatni, "And Yet I Smile". "Second to One" powstał z zakładu, który zrobiliśmy między sobą z Oscarem (Droniakiem, gitarzystą i współzałożycielem grupy - przyp. red.). Przyzwyczailiśmy się do tego, że oddzielnie piszemy muzykę. On w swoim domu, ja w swoim. Zdarzało nam się komponować w busie podczas trasy, ale rzadko. Zapytałem Oscara co sądzi o tym, żebyśmy polecieli do LA razem i podczas weekendu spróbowali napisać wspólnie z Jamesem kawałek. Najgorszym co mogłoby się stać to tyle, że spędzilibyśmy razem fantastyczny weekend i wrócili do Szwecji bez muzyki. Z kolei najlepszym byłoby mieć świetny weekend i zajebisty kawałek. Tak właśnie się stało. Polecieliśmy tam na przełomie listopada i grudnia 2018 roku. Nagrania płyty zaczęliśmy dopiero w styczniu 2019 roku, więc mieliśmy trochę komfortu. Chcieliśmy zobaczyć, czy nadal potrafimy pisać wspólnie. Nie mieliśmy okazji tego spróbować od lat. Muszę powiedzieć też, że jest to bardzo ważny kawałek pod względem tekstu. Twoje życie nie jest pełne, dopóki nie wiedziesz go obok kogoś innego (Joacim użył sformułowania "(...) until you do not live it second to someone else" przyp. red.). W chwili, w której pojawi się ktoś ważniejszy od ciebie samego, przekonasz się na czym polega życie. Przygotowując się do wywiadu odkryłem, że pobierałeś nauki w Instytucie Muzyki w Hollywood (Musicians Institute). Opowiesz jak to na ciebie wpłynęło? To swego rodzaju studia uniwersyteckie. Było to bardzo dawno temu. Pojechałem tam w 1994 roku. Szkoła była idealnym miejscem do poznania narzędzi, którymi posługuje się wokalista. Zacząłem tam śpiewać lepiej. Każdego dnia śpiewałem na żywo, z różnymi zespołami. Przez rok dosłownie oddychaliśmy muzyką. Jeżeli jesteś muzykiem, który chce rozwinąć skrzydła, ta szkoła jest świetnym miejscem dla ciebie. Poznajesz tam ludzi posiadających takie same marzenia. Najcenniejszym czego się nauczyłem było to, jak dbać o swój głos. Jak go zachować. Dowiedziałem się jak go rozgrzewać i trzymać formę, nie nadwyrężając się. Szczerze mówiąc, gdyby nie ta szkoła, nie wiem czy byłbym tu dzisiaj. Intensywne koncertowanie przez pięć czy sześć tygodni jest koszmarem dla każdego wokalisty. Dzięki temu co się nauczyłem jestem w stanie sobie poradzić. Dziękuję za rozmowę. Wielu fanów czeka na wasze koncerty w Polsce, które odbędą się w lutym 2020 roku. Chciałbyś im coś powiedzieć? Będzie wspaniale. Powiem wam coś w sekrecie. W dniu koncertu w Krakowie skończę pięćdziesiąt lat. Będzie wielka impreza! Igor Waniurski

Foto: Haunt

HMP: Czujesz się Ikarem współczesnego metalu czy też nic z tych rzeczy, tytuł nowej płyty Haunt nie odnosi się do ciebie? Trevor William Church: Wszyscy jesteśmy skazani na swój los, jeśli o to ci chodzi. Tytuł nawiązuje raczej do wszystkich tych "co jeśli" w życiu. Być może Ikar zdecydował, że powinien nieść ostrzeżenie, iż nie lata się zbyt blisko słońca.

całości, wszystko w mojej muzycznej podróży zaczęło się układać. Generalnie jest tak, że ja coś wymyślam, a potem ziomki z mojego zespołu przychodzą to nagrywać. Daniel jest dużo lepszym perkusistą niż będę kiedykolwiek, ale bez nagrań demo, stworzenie tych kawałków zajęłoby wieczność. Dlatego potrafię wydawać muzykę tak szybko; sprawia to umiejętność swobodnego pisania i grania na instrumentach.

Ale świadomość, że jesteś jedną z najwięk szych nadziei amerykańskiego heavy metalu nie przytłacza cię, bo wiesz też, że słuchacze liczą na ciebie i wspierają w tym co robisz? Nie wiedziałem, że jestem największą nadzieją amerykańskiego heavy metalu. Myślę, że jest pokaźna ilość naprawdę świetnych zespołów, które razem torują drogę do utrzymania duszy muzyki przy życiu. Ciężko mi uwierzyć, że ktoś może to zrobić na własną rękę. Staram się otaczać ludźmi, którzy myślą podobnie i pomagać sobie nawzajem. Zawsze będę starał się dostarczać moją muzykę, a nasi fani mogą ufać, że stale będę ciężko pracował.

Posiadanie zgranego, stałego zespołu jest jed nak nieporównywalnie atrakcyjniejsze i daje znacznie większe możliwości - nie tylko w stu dio, ale przede wszystkim na koncertach, których samodzielnie nie sposób przecież grać? To oczywiste, że potrzebujesz zespołu, żeby grać na żywo. W studiu wszystko wygląda zupełnie inaczej niż w przeszłości. Wiele nie daje nawet opcja nagrywania na żywo, gdzie kiedyś to była jedyna możliwość. Dla mnie to tylko kwestia dopełnienia tego, czego się podjąłeś, Nieważne jak. Najważniejsza jest pogoń za twoimi celami.

Rodzice też są pewnie z ciebie dumni, szczególnie tata? Słuchał twoich płyt tak wnikli wiej, doradzał ci coś czy komentował? Mój tata ostatnio zaangażował się w moja muzykę jeszcze bardziej, pomógł mi tworzyć nasz trzeci album, który ukaże się w styczniu 2020 roku. Ale jeśli chodzi o "Icarus", to miał kilka uwag. Więc w sumie miał swój wkład w tę produkcję. Myślę, że oboje moich rodziców cieszy to, że lubię swoje życie. Każdego dnia jestem im za to wdzięczny. Często bywa tak, że ktoś z muzycznej rodziny idzie zupełnie inną drogą, ale bywa też, że dziecko od najmłodszych lat dorastające wśród instrumentów i w muzycznym klimacie niejako naturalnie zaczyna grać i tak było też pewnie w twoim przypadku? Muzyka zawsze była gdzieś przy mnie. To mój kuzyn Michael pokazał mi punk i heavy metal. Był sześć lat starszy ode mnie, więc był dla mnie autorytetem. Grał na gitarze i pomagał mi się uczyć. Są też inne czynniki rodzinne, które wpłynęły na to, że zostałem muzykiem. Ale jeśli chodzi o odpowiedź na pytanie, to brzmi ona tak: absolutnie tak. To dlatego jesteś de facto multiinstrumetalistą i mógłbyś, w razie potrzeby, sam nagrać całą płytę od perkusji, przez bas do gitar oraz zaśpiewać? Dopiero kiedy potrafiłem już pisać utwory w

16

HAMMERFALL

Już gdy rozmawialiśmy przy okazji premiery "Burst Into Flame" dałeś się poznać jako prawdziwy pasjonat muzyki, zafascynowany nią totalnie maniak, codziennie sięgający po gitarę. Zapowiadałeś też, że w roku 2019 ukaże się kolejna płyta Haunt, mówiłeś, że jest już prak tycznie gotowa i dotrzymałeś słowa? Nie zmieniło się nic poza tym, że jestem we wszystkim coraz lepszy. Kiedy wkraczaliśmy na tę ścieżkę z moim kumplem Andym Saldatem, nie mieliśmy pojęcia jak poprawnie nagrać album, po prostu kupiliśmy sprzęt i robiliśmy co w naszej mocy. Obydwaj nabraliśmy dużej wprawy w dziedzinie nagrywania, wszystko przez ćwiczenie. Więc też progresja w Haunt jest sprawką mojego doświadczenia w produkcji albumów. Teraz, kiedy jesteśmy coraz bliżej wydania naszej trzeciej długogrającej płyty, mogę stwierdzić, że jest najlepsza jak do tej pory. Nasza skrzynka z narzędziami powiększyła się, a ogniowy chrzest też wypadł nieźle. "Burst Into Flame" i "If Icarus Could Fly" dzieli zaledwie osiem miesięcy przerwy. Pamiętam doskonale, że kiedyś nie było to nic nadzwyczajnego wydać dwie płyty w tak krótkim odstępie czasu i choćby Motörhead, Iron Maiden czy Kiss czyniły tak wielokrotnie, ale teraz, przy zupełnie inaczej funkcjonującym rynku muzycznym, to naprawdę wyczyn? To wszystko zależy od człowieka odpowiedzialnego za to wszystko. Lubię pisać ile wlezie. To jak ćwiczenie przed wielkim występem. Trzeba


Muzyczna podróż Trevor William Church nie przestaje zaskakiwać. Ledwo co wydał udany debiutancki album "Burst Into Flame" i raptem po ośmiu miesiącach ukazuje się kolejny. "If Icarus Could Fly" jest jeszcze lepszym dowodem na to, że w tradycyjnym heavy metalu Trevor czuje się niczym ryba w wodzie. Chyba też nikogo nie zdziwi informacja, że ma już gotową kolejną płytę, przygotowaną z udziałem swego ojca Billa Churcha, basisty Montrose czy Sammy'ego Hagara: zadbać, aby ten kreatywny flow bezustannie płynął. Jeśli tylko siedzisz i nie piszesz za dużo, to jak masz być w tym lepszy? Wygląda też na to, że nie narzekasz na brak pomysłów - dwie płyty w tak krótkim czasie, a do tego przecież wydaliście też EP "Mosaic Vision", na której są przecież aż cztery utwory, które nie trafiły na "If Icarus Could Fly"? To kawa. Mnóstwo kawy. Jesteś zwolennikiem takich krótszych materiałów, które kiedyś były przecież normą i świet nie dopełniały albumowe dyskografie wielu grup? Akurat słucham w tej chwili 12"EP Sammy'ego Hagara "Heavy Metal". Pomijam już fakt, że na basie gra tu twój tata, ale numer tytułowy to kawałek z kultowego filmu rysunkowego, wydany też na soundtracku, ale już dwa utwory ze strony B to rarytasy dostępne tylko na tej płycie - też chciałeś mieć w dyskografii takie wydawnictwa? Właściwie, to "Heavy Metal" pojawił się na albumie "Standing Hampton". Z kolei 7" jest rzadka. Zdecydowanie będziemy wypuszczać na świat mnóstwo siedmiocalówek, kiedy założę moją własną wytwórnię Church Recordings. W dzisiejszych czasach kolekcjonerom płyt jest na pewno łatwiej, bo mamy przecież eBay, Discogs czy sklepy internetowe, ale z drugiej strony ukazuje się mniej wydawnictw niż kiedyś. Wy jednak staracie się spełniać oczekiwa nia fanów, stąd płyty Haunt są dostępne na wszystkich nośnikach? Shadow Kingdom Records i Haunt zawsze dbali o dostarczenie muzyki na każdym możliwym medium. Chcemy, żeby ludzie mieli tę muzykę i kochali ją kupować. Pokusiłeś się kiedyś o taki kontrolno-porównawczy odsłuch jakiegoś materiału Haunt z płyty, kompaktu i kasety żeby przekonać się na własne uszy, który z tych nośników rzeczywiście brzmi najlepiej? Myślę, że to zawsze było kwestią sporną, ale zawsze kończy się na tym, że winyl króluje. Dla mnie największą radością jest nagrywanie w studiu, po prostu finalizowanie mojej pracy. Kontynuując jeszcze wątek Trevor William Church kompozytor - nie masz przecież na głowie tylko Haunt, bo przecież Beastmaker też poświęcasz wiele uwagi, wydając ostatnio EP "Eye Of The Storm", czyli jesteś chyba pracoholikiem, który nie może żyć bez muzyki? (śmiech) Posiadanie własnego studia nagrań na pewno ułatwia ci realizowanie tych wszystkich zamierzeń? Na pewno posiadanie własnego studia nagrań ułatwia tworzenie tego wszystkiego. Posiadanie miejsca, gdzie zawsze można nagrywać ma swoje oczywiste plusy… Ale ma też swoją listę minusów. Na przykład teraz muszę włożyć więcej energii w inne zajęcia niż w nagrywanie. Na wszystko, czego w życiu chcesz, musisz ciężko zapracować.

Możesz już na tę chwilę utrzymać się z muzy ki, czy też w obecnych realiach jest to wciąż dość utrudnione? Gdyby nie Bandcamp, to chyba bym nie wyżył. Ta platforma jest jedynym powodem, dla którego mogę skupić się bardziej na muzyce, niż na pracy etatowej. Nadal pracuję 10 godzin tygodniowo jako fryzjer-stylista, ale te dni dobiegają końca i zamierzam poświęcić się bardziej studiu i mojej wytwórni. Coraz częściej można przeczytać, że w Stanach Zjednoczonych rock/metal ma się coraz gorzej, a promotorzy i media odwrócili się od mocniejszego, szczególnie bardziej tradycyjnego, grania - to prawda, czy też wyolbrzymianie sytuacji? Myślę, że to przesada. Heavy metal ma się tutaj dobrze. W samej Kalifornii są na przykład zespoły typu Hell Fire, Gygax, Blade Killer, Fortress, Void Vator, etc. Żeby mieć scenę, potrzebujesz zespołów, a my je tutaj mamy. Nie ma więc co uogólniać, tym bardziej, że jest różnica pomiędzy jakimś znanym artystą a podziemnym zespołem, grającym w dodatku tradycyjny heavy metal? Mam takie powiedzonko: jeśli lubią to moje uszy, to ja też. "If Icarus Could Fly" to osiem utworów, niewiele ponad pół godziny muzyki - uznałeś, że nie ma co zapychać płyty niepotrzebnymi utworami, lepiej dać osiem, ale killerów? To było wszystko, co wtedy napisałem. Jeżeli dobrze pamiętam debiut "Montrose" też miał osiem kawałków. Dla mnie to w sam raz. Jednak wróciłem do dziewięciu utworów na naszym nadchodzącym trzecim albumie.

do wyboru, ale postawiłeś tu na zróżnicowanie materiału, żeby płyta była zwarta, urozmaicona i po prostu ciekawa dla słuchacza? Po prostu staram się pisać utwory, które sam chciałbym usłyszeć. Staram się wzbudzić jakieś uczucie, które jest we mnie i mam nadzieję, że ludzie się z tym utożsamią. Niewielu muzyków ukryłoby na końcu płyty tak porywający numer jak "Defender", bo to murowany hit i opener, ale wy mieliście już równie perfekcyjny w tej roli "Run And Hide"? Pozwoliłem Timowi z Shadow Kingdom Records zadbać o kolejność numerów. Generalnie jest mi trudno decydować o takich rzeczach. "Defender" to chyba mój ulubiony kawałek z "Icarus". Jednak woleliśmy szybszy utwór. Mamy na albumie trzy, cztery kawałki, które są jeszcze szybsze od "Run And Hide", co wymusza na nas jeszcze większą różnorodność temp. Może wydacie więc singla z podwójną stroną A, tak jak kiedyś, gdy oba utwory z takiej płytki były równie dobre i wytwórnia dawała w pewnym sensie radiowcom wolną rękę, który z nich mają lansować? Ludzie nadal słuchają radia czy podcastów? Myślę, że powinni po prostu grać to co lubią. Wielu muzyków marzy o tym, żeby usłyszeć swoje utwory w radiu - nie tylko w środku nocy w jakichś autorskich audycjach czy w interne towych stacjach z rockiem/metalem. Myślisz, że doczekasz się kiedyś chwili, że muzyka Haunt trafi na fale eteru, czy jest to coś w obecnych realiach niemożliwe do zrealizowania? Stacje radiowe w Ameryce grają tylko klasycznego rocka. Ja uważam, że więcej ludzi streamuje ze Spotify, niż słucha radia. Więc jakkolwiek wolą słuchać muzyki, chcę żeby właśnie tak to robili. Na koniec zapytam o tę już wspomnianą kolejną płytę, bo pewnie masz już na nią kilka utworów, skoro zapowiadasz premierę na początek przyszłego roku? Nowy album jest o sile, dumie i honorze. Będą na nim najszybsze utwory Haunt jak dotąd, a do tego nasz charakterystyczny styl z obu wcześniejszych albumów. Zostanie wydany w styczniu 2020 roku, a single zaczną się pojawiać na Bandcamp już we wrześniu. Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek, Paweł Gorgol

Jak cię znam to pewnie miałeś sporo materiału

Foto: Haunt

HAUNT

17


Na fali - Nie jest to "bezpieczny" album. To klasyczny Diamond Head z nowoczesnym akcentem - mówi Brian Tatler, lider i jedyny w składzie muzyk pamiętający lata świetności brytyjskiej formacji. Faktycznie, płyta "The Coffin Train" momentami zaskakuje, ale to zarazem kolejna świetna pozycja w dyskografii legendy nurtu NWOBHM, potwierdzająca, że Tatler nie jest jeszcze wypalonym weteranem: HMP: Raptem trzy lata temu wydaliście świetnie przyjęty album "Diamond Head", teraz naprawdę szybko pojawił się kolejny - nabraliście rozpędu i animuszu? Brian Tatler: Tak, świetnie jest wydać kolejny album pełen nowych utworów, minęły jednak trzy lata, ale może w kontekście Diamond Head to wcale nie tak dużo? Dołączenie Rasa do zespołu wszystko usprawniło, bo jest on świetnym wokalistą i utalentowanym autorem tekstów. Wszyscy w Diamond Head chcemy grać więcej na żywo. W tym roku roku obchodzimy czterdziestą rocznicę powstania NWOB HM, a w przyszłym roku czterdziesta rocznica naszego debiutanckiego albumu "Lightning To The Nations", więc spodziewajcie się specjalnych występów. Ostatni raz taka sytuacja w przypadku Diamond Head miała miejsce kilkanaście lat te-

płyt w dyskografii zespołu, powrotem do dawnego stylu. Teraz poszliście w nieco innym muzycznym kierunku, unowocześniając swe utwory, ponownie dodając orkiestracje, etc. Skąd pomysł na takie właśnie podejście? Nie chciałeś być niewolnikiem określonego stylu, niejako przyporządkowanego już Diamond Head? Brian Tatler: Mogę pisać tylko to, co jest we mnie. To był najlepszy zbiór utworów jaki mieliśmy. Część z nich uważam za fantastyczne. Tytułowy kawałek to jedna z najlepszych rzeczy jakie w życiu stworzyłem. Nie lubię się powtarzać, wszystkie te nowe utwory mają w sobie oryginalność, ale podążają za duchem czasu od naszego pierwszego albumu, wszystko jest utrzymane w rozpoznawalnym stylu Diamond Head. Ponoć to bardzo zespołowa producja - w tym

wem w zespole, nabrał doświadczenia i przełożyło się to na jakość jego pracy czy pomysłów? Brian Tatler: Tak, ostatni album był okresem próbnym dla Diamond Head, bo nikt nie wiedział, czy nasi fani zaakceptują nowego wokalistę i jak nowe utwory sprawdzą się wśród naszych obecnych fanów po dziewięciu latach przerwy. Kiedy już Diamond Head został tak dobrze odebrany przez fanów, jak i krytyków, dało nam to zastrzyk pewności siebie, by kontynuować pisanie muzyki. Z nowym albumem czuliśmy, że jesteśmy w stanie pójść krok dalej i spróbować czegoś nowego. Nie jest to "bezpieczny" album. To klasyczny Diamond Head z nowoczesnym akcentem. Tym razem nagrywaliście aż w trzech studi ach: w Walsall, Birmingham i Londynie. Skąd taki wybór i czym był podyktowany? Brian Tatler: Na ostatnim albumie nie byliśmy zadowoleni z tego, jak brzmiała perkusja, więc znaleźliśmy Circle Studios w Birmingham i tam nagraliśmy bębny w ciągu dwóch dni w "live roomie". Było tam tak głośno, że kiedy Karl grał, nikt inny nie mógł wejść do pomieszczenia. Reszta była w pokoju kontrolnym z słuchawkami na uszach. Kiedy Ras skończył edytować perkusję, nagraliśmy bas, gitary i wokal w Vigo, gdzie zrobiliśmy ostatni album. Wtedy Ras nagrał więcej wokalu, wszystkie chórki i zmiksował album w swoim domowym studiu Raw Sound w Londynie. Zaciekawia już tytuł "The Coffin Train", bo to dość nietypowa zbitka słów, brzmiąca jed nak mocno i mrocznie? Brian Tatler: Tak, to chwytliwy tytuł, który pozwala działać wyobraźni, został zainspirowany koszmarem, jaki Ras miał w trasie. Myślę, że Ras często rozmyśla nad przyszłością i świadomością świata, więc pewnie to samo siedzi w jego głowie i było napędem do tekstów na tym albumie. Ale na singla wybraliście bardziej tradycyjny "Belly Of The Beast", nie ten inspirowany grunge utwór tytułowy? Brian Tatler: Wszyscy uważaliśmy "Belly Of The Beast" za najlepszy kawałek na rozpoczęcie albumu. Jest szybki, ekscytujący i ma klasyczne elementy Diamond Head. Był to ostatni utwór, jaki nagraliśmy na album w lutym 2017 roku. Tekst do niego był inspirowany wszystkimi ćpunami, jakich widzieliśmy na ulicach Vancouver, nigdy wcześniej się z czymś takim nie spotkałem.

Foto: Diamond Head

mu, ale pewnie fajnie było znowu wrócić do rytmu płyta - jej promocja, tej regularnej działalności? Brian Tatler: Tak, zgadza się. Wszyscy jesteśmy bardzo skupieni na promocji "The Coffin Train" i graniu na festiwalach, mam nadzieję, że również odwiedzenie nowych krajów. Mamy nową wytwórnię, Silver Lining i nowe kierownictwo Siren. Niedawno udzieliłem zorganizowanych przez Silver Lining wywiadów dla prasy w Paryżu i w Sztokholmie, był to pierwszy raz w ciągu czterdziestu lat nagrywania przeze mnie muzyki z zaplanowany dniem na wywiady. To również pierwszy raz kiedy Diamond Head ma profesjonalnego managera. Wszystko nam dobrze wróży, to niezłe uczucie. "Diamond Head" była jedną z najlepszych

18

DIAMOND HEAD

sensie, że nad wieloma aranżacjami pracowaliście wspólnie, wymienialiście się pomysłami podczas prób. To chyba wciąż najlepsza meto da na nagranie płyty? Brian Tatler: Wszystkie utwory zaczynają się od moich taśm demo, ale zyskują nowe życie kiedy zaczynamy je grać jako zespół. Uważam, że dobrze mieć coś przygotowanego przed próbą. To nie "zespół jamowy" gdzie nad materiałem pracuje się i formuje go na miejscu. Lubię rozpracować riffy z góry. Przynoszę je na próby, kiedy uznam, że mają potencjał. Nie wszystkie z nich się sprawdzają: czasem zostawiamy je, przeważnie kiedy nie brzmią odpowiednio na dany moment. Myślę, że znaczny wpływ na ten materiał miał fakt, że Rasmus nie jest już nowym ogni -

Nie rezygnujecie tu z jednego ze swych znaków rozpoznawczych, to jest długich, rozbudowanych kompozycji. Chyba najefektowniejsza z nich to poprzedzona preludium "The Sleeper": patetyczna, pełna rozmachu i wzbogacona orkiestracjami - jak powstała? Brian Tatler: Świadomie celowaliśmy w charakterystyczny styl Diamond Head. Zachowaliśmy wszystko, co przyczynia się do naszego brzmienia. Kiedy Ras dołączył do zespołu, wniósł dużo nowych umiejętności. Zajmował się produkcją i miksem albumu, więc pozwolę mu odpowiedzieć na resztę tego pytania. Rasmus Bom Andersen: Kawałek zaczął się od jednego z riffów Briana i od tego momentu kontynuowaliśmy jak zazwyczaj. Było to dla mnie jasne, że w tym riffie jest coś wyjątkowego i naprawdę chciałem się w to zagłębić. Razem pracowaliśmy nad poszczególnymi elementami i dodaliśmy riffy, by odnaleźć aranżację utworu. Co zabawne, kiedy już mieliśmy aranżację i wszystko było rozpracowane z całym zespołem, nagraliśmy demo, a Brian i ja wciąż nie byliśmy pewni, czy to jest to. I nie byliśmy póki nie


dodałem całej instrumentacji, która skleiła wszystko w całość. Zrobiłem do tego demo, kiedy byłem w domu moich rodziców w Danii na Boże Narodzenie 2017. Stamtąd zabrałem materiał do mojego domowego studia i dopracowałem go samplami z górnej półki i odrobiną magii. Wstęp powstał w czasie, który został nam po sesji nagraniowej perkusji. Miałem w planie zrobić wstęp do innego utworu na płycie. Myślę, że powinien on być przed "Until We Burn", ale bardziej właściwym wydawało się umieścić go we wcześniejszym etapie, co zaowocowało "The Sleeper". Stworzyłem dodatkową orkiestrrację i efekty i poprosiłem przyjaciela, który jest aktorem, by nagrał pozostałe części tekstu, które na nowo napisałem. To zabawne, jakie rzeczy rodzą się czasem z małych pomysłów. Na drugim biegunie są z kolei utwory nawiązujące do klasyki rocka czy nawet rock 'n' rolla, jak choćby korzenny "Serrated Love" - od wpływów Led Zeppelin czy innych mistrzów nie da się już uwolnić, a zresztą po co, skoro daje to dobre efekty? Brian Tatler: Zawsze inspirowały mnie zespoły takie jak Led Zeppelin. Warto nad tym pracować, póki sprawia mi to przyjemność. Wszystko się skądś bierze, wszystkie moje pomysły mają korzenie w innych utworach innych zespołów, nie zsyła ich Bóg. Twój mózg tak jakby na nowo interpretuje istniejące pomysły i je przekształca. Ponowne wynalezienie koła. Muzycy muszą być całkiem kreatywni, bo wszyscy mamy dwanaście dźwięków, z których korzystamy. Dla wielu młodych zespołów to z kolei wy jesteście takimi mistrzami. Można więc śmiało powiedzieć, że chociaż nie staliście się wielką gwiazdą, to jesteście jednak zespołem znanym na całym świecie, inspirującym bardzo wpływowym, co pewnie wiele dla ciebie znaczy? Brian Tatler: Znaczy to naprawdę dużo. Zawsze się zawstydzam, kiedy mówią mi takie rzeczy, jak ważny jest mój zespół i jak wpływowy stał się Diamond Head. Jak dla mnie, wszyscy jesteśmy rzemieślnikami, którzy robią swoją robotę jak dobrze tylko umieją. Zespół potrzebuje pewnej ilości szczęścia, żeby mu się udało w tej branży i pomaga to, jeśli zespół trzyma się razem i odnosi sukces, wtedy jest dużo powodów, by kontynuować działalność. Diamond Head dopiero niedawno zyskał profesjonalną firmę zarządzającą (Siren), po latach gdy zajmowaliśmy się tym sami, albo z pomocą zaprzyjaźnionych amatorów. Może po czterdziestu dziwnych latach w końcu posunęliśmy się o krok dalej. Jak to śpiewał Bon Scott: "It's a long way to the top". W sumie i tak mieliście szczęście, bo przecież ile znakomitych zespołów w latach 60.-80. nie miało najmniejszej szansy na jakieś szersze zaistnienie, mimo tego, że wydawały wyśmienite płyty, przez co znane są teraz wyłącznie koneserom i maniakalnym kolekcjonerom? Brian Tatler: To prawda, jest dużo zespołów, które naprawdę lubię, a nie udało im się wybić. Zespół musi mieć wszystko, by odnieść sukces, a utrzymanie tego jest jeszcze trudniejsze. Długowieczne zespoły to rzadkość. Zespoły jak Diamond Head po prostu odmawiają końcu! Nie nagrywacie już dla Dissonance Productions. Silver Lining Music to dla was lepsza opcja? Brian Tatler: Tak myślę, Dissonance było super i to duży krok naprzód od Cargo, ale kiedy Diamond Head zaczęło współpracę z Siren, zapoznano nas z Silver Lining i przeniesienie się do tej firmy miało sens. Mają bardzo odpowiednią listę zespołów dla Diamond Head i złożyli nam dobrą ofertę. Działa to naprawdę

dobrze, świetnie promują "The Coffin Train", czego właśnie chcemy. Powoli ta firma staje się stajnią grup nurtu New Wave Of British Heavy Metal, bo obok was ma też w katalogu Saxon oraz Girlschool - czyżby dawne czasy wracały? Brian Tatler: Nie wiem, niektóre zespoły przetrwały te wszystkie lata, ale mógłbym wymienić tylko jakieś dziesięć z czterystu zespołów NWOBHM (działające między latami 1979 a 1983), które wciąż grają regularnie na żywo. To ciężki interes, wydawałoby się, że Diamond Head pracuje bez wytchnienia od reaktywacji w 2000 roku, a wciąż zmagamy się, by nie wylecieć z biznesu. Pewne jest, że oprócz dawnych fanów możecie też liczyć na zainteresowanie młodzieży. To chyba bardzo pozytywny objaw, że metal nie kostnieje tak jak inne nurty, gdzie nie ma dopływu młodych słuchaczy, a fani starzeją się wraz z artystami, co tworzy specyficzną niszę bez szans na rozwój? Brian Tatler: Nie miałem pojęcia, że metal przetrwa kolejne pięćdziesiąt lat po jego stworzeniu, a zdaje się, że z każdym rokiem jest coraz większy. Ma on wielką rzeszę fanów począwszy od 10-letnich dzieciaków do starych facetów po sześćdziesiątce. To styl bycia dla wielu ludzi na całym świecie. Metal jest jak plemię, a ludzie stają się tak zafascynowani muzyką, że staje się ona ich ucieczką od codzienności w nowoczesnym świecie. Uwielbiam to. Teraz przed wami koncerty promujące płytę, letnie festiwale - na pewno nie zabraknie okazji do prezentowania na żywo waszych nowych i klasycznych utworów? Brian Tatler: W najbliższy weekend gramy na Hellfest, a trzeciego sierpnia na Wacken. Mamy 50-minutowy set i upchniemy w niego tak dużo nowych jak i klasycznych utworów jak to możliwe. Nie mogę się doczekać, aż podzielę się nowym albumem ze światem, napisanie i nagranie go zajęło nam dużo czasu, a wydanie jest wielką ulgą. Mieliście kiedyś wcześniej tak długą europe jską trasę? Już chyba z jej zasięgu można wnioskować, że paradoksalnie Diamond Head ma się teraz znacznie lepiej niż nawet w latach 80., kiedy to nie mieliście szans na szersze przebicie się, mimo nagrywania dla giganta MCA? Brian Tatler: Najdłuższa europejska trasa Diamond Head miała miejsce w 2018 roku, zagraliśmy trzydzieści osiem koncertów w okresie ponad dwóch miesięcy, więc tak, pracujemy ciężej niż kiedykolwiek. Graliśmy jako gość specjalny na dwudziestu dwóch wyprzedanych koncertach Megadeth w 2005 roku i byliśmy supportem przed piętnastoma koncertami Black Sabbath w 1983 roku, więc nasze europejskie trasy wydłużają się coraz bardziej! W ciągu lat w trasie nauczyliśmy się bardzo dużo i wiemy jak gładko radzić sobie ze sprawami i wciąż na tym zarabiać. Wasza kariera jest więc świetnym potwierdze niem faktu, że czasem lepiej zacząć wszystko od początku i wejść na wyższy poziom, niż tylko żyć wspomnieniami? Brian Tatler: Tak myślę... Poszczęściło mi się z byciem w dobrym zespole z odpowiednią etyką pracy. Ras, Karl i ja jesteśmy głodni rozwoju zespołu i wejścia na wyższy poziom. Póki wciąż mogę grać i czuję potrzebę robienia nowej muzyki, to będę właśnie robił, bo wychodzi mi najlepiej. Wojcviech Chamryk, Karol Gospodarek, Paulina Lukasik

DIAMOND HEAD

19


Braterstwo metalu - Nie mamy niczego do udowodnienia i nie ma potrzeby, żebyśmy gonili za jakimiś trendami czy nowymi gatunkami. Trzymanie się tego, co się sprawdza w przypadku The Rods to nasza jedyna opcja - mówi perkusista Carl Canedy. I najnowsza płyta "Brotherhood Of Metal" potwierdza, że tak w istocie jest, a ci weterani amerykańskiego metalu wcale nie muszą myśleć o emeryturze: HMP: Tytuł waszej najnowszej płyty "Brotherhood Of Metal" wydaje się być czymś znacznie głębszym niż tylko chwytliwym slo ganem, bo już od blisko 40 lat tworzycie The Rods i gdyby nie przyjaźń to pewnie przed dziewięciu laty nie reaktywowalibyście zespołu? Carl Canedy: Bez wątpienia, kiedy spotyka się nasza trójka, powstaje wyjątkowe brzmienie i energia. Grałem z wieloma świetnymi muzykami, ale nigdy nie doświadczyłem tej samej energii co z The Rods.

dziestu albumów. Nie było tak fajnie jak myślałem! (śmiech)

Powrotnym albumem "Vengeance" dość wysoko zawiesiliście sobie poprzeczkę - to dlatego musieliśmy dość długo czekać na jego następcę? David nagrał dwa solowe albumy, ja jeden, a

Niektóre z nowych utworów już od jakiegoś czasu graliście na koncertach - to najlepszy test dla premierowej kompozycji? Naprawdę, najlepszym testem jest granie utworów na żywo przed ich nagrywaniem.

Pamiętam, że już w rozmowie z nami przed czterema laty cieszyłeś się, że wasz nowy album jest bardzo prawdopodobny, czyli już wtedy pracowaliście nad materiałem z "Brotherhood Of Metal", albo mieliście przynajmniej taki zamiar? Tak, jak już mieliśmy kontrakt, zaczęliśmy pracować nad nowym materiałem i wybraliśmy utwory na "Brotherhood Of Metal".

rzucał jednak pewną dyscyplinę, zmuszał do intensyfikacji działań? Wolność to dzisiaj popularne słowo. Nie mamy niczego do udowodnienia i nie ma potrzeby, żebyśmy gonili za jakimiś trendami czy nowymi gatunkami. Trzymanie się tego, co się sprawdza w przypadku The Rods to nasza jedyna opcja. Zawsze staraliśmy się być szczerzy przed nami samymi i myślę, że przy okazji tego albumu właśnie tego dokonaliśmy. "Brotherhood Of Metal" to powrót do waszych korzeni, a zarazem czasów największej świetności heavy metalu, w której też macie swój niewątpliwy udział? Miło, że tak mówisz. Nie mieliśmy pojęcia o istnieniu New Wave of British Heavy Metal, więc po prostu robiliśmy co do nas należy i zostaliśmy odkryci przez brytyjską prasę. To oni porównali nas do Motörhead. Nazwali nas "amerykańskim Motörhead". Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy czy to obelga, czy pochwała (śmiech). Dopiero jakieś dziesięć lat temu spostrzegliśmy się, że mamy fanów na całym świecie. Kiedy słucham tej płyty odnoszę wrażenie, że jedyne co się zmieniło to data w kalendarzu, a wy wciąż gracie z równie dużym entuzjazmem co kiedyś? Jeszcze raz dziękuję! Myślę, że dalej gramy tak dobrze, a szczerze mówiąc nawet lepiej niż wtedy. Energia zawsze w tym była i jestem szczęśliwy, że wszyscy jesteśmy zdrowi i nadal kopiemy tyłki.

Foto: The Rods

doszły do tego inne wydawnictwami z różnymi artystami. Powodem był brak wytwórni. Kiedy podpisaliśmy umowę z SPV, wszystko to się zmieniło. Nie znaczy to rzecz jasna, że przez kilka lat oddawaliście się słodkiemu lenistwu, bo przecież wydaliście w tak zwanym międzyczasie solowe albumy "Clash Of Armor" oraz "Headbanger", ukazało się też wznowienie albumu "Hollywood", pierwotnie firmowanego nazwiskami Canedy, Feinstein, Bordonaro & Caundle, wzbogacone bonusowym, nowym utworem "Great Big Fake Ones"? Prawda! Trochę nagrywaliśmy i wydaliśmy dwa wznowienia. Nagrywanie mojego pierwszego albumu solowego było niesłychaną przygodą po wyprodukowaniu ponad czter-

20

THE RODS

Energia słuchaczy i wkład zespołu zmieniają kawałek w pewnych subtelnych aspektach. Czasami idziesz w tył i tracisz tę energię przesadzając przy ich graniu. W większości to pozytywny krok. Zdarza się, że odrzucacie jakiś utwór, bo nie sprawdza się live, albo wprowadzacie daleko idące poprawki czy zmiany w aranżacji? Świadomie piszemy utwory z myślą o graniu ich na żywo. Ale nie zawsze tak było. To bywa frustrujące, kiedy masz kawałek, który bardzo chciałbyś zagrać na koncercie, ale wiesz, że to nie zadziała, mimo tego, że to dobry utwór. Łatwiej tworzy wam się teraz, gdy realia muzycznego rynku są zupełnie inne, czy też ten dawny rytm płyta-trasa-płyta-trasa na-

Tekst utworu "1982" potwierdza, że z pewnym sentymentem wspominacie te dawne czasy, a jednocześnie może to być świetna lekcja muzycznej historii dla młodszych fanów? Ciekawe, że mówisz tak o tym tekście. Słyszałem podobne obserwacje od innych. Nigdy nie myślałem o takiej perspektywie, kiedy pisałem ten tekst. Dzisiaj to dla kapel inny świat, więc w sumie ciekawie byłoby usłyszeć jak to wyglądało z perspektywy jednego zespołu z lat 80. Ten rok był przełomowy nie tylko dla The Rods, ale też heavy metalu jako takiego, prawda? Tak, to naprawdę było dla nas wszystko albo nic. To był też początek "zmiany warty" dla thrash metalu! Oczywistym jest, że trasa Iron Maiden, "Beast on the Road" była dla nas niesamowitą podróżą. Pamiętam jak dziś, kiedy usłyszałem po raz pierwszy płytę "Wild Dogs" i wrażenie, jakie na mnie wywarła - to wciąż jedna z waszych


najbardziej uwielbianych przez fanów płyt, podobnie jak "Let Them Eat Metal"? Tak, te albumy to jedne z naszych najpopularniejszych. Aż trudno mi uwierzyć, jak bardzo część kawałków z nich przypadła do gustu fanom. "Wild Dogs" to zdecydowanie ulubieniec słuchaczy. Jej sprzedaż musiała jednak rozczarować szefostwo firmy Arista, skoro trzeciej szansy już od nich nie dostaliście? Arista to nigdy nie był dla nas dobry wybór. Arista w UK "załapała" nasz zespół i całą scenę metalową, a Arista w USA nie! Clive Davis miał artystów pokroju Aretha Franklin, Air Supply etc. Nie byli odpowiednimi kompanami do trasy ani do dzielenia się jakąkolwiek, energią. Być może, jeśli spróbowalibyśmy innej wytwórni, sprawy miałyby się z tym albumem inaczej. Myślę, że gdybyście mieli wtedy odpowiednie wsparcie i promocję moglibyście osiągnąć znacznie więcej, a tak wydawaliście kolejne płyty w mniejszych firmach jak Shrapnel, Combat czy Passport. Niektóre z nich ukazywały się również w Europie, na przykład dzięki Roadrunner Records, ale nie ma co ukrywać, że to już nie było to? Nasz manegement nie był kreatywny ani uczciwy. Typowa historia z muzycznej branży. Nie był dobry i zorganizował ten kontrakt ze Shrapnel jako szybkie wyjście. To nie było dla nas dobre i właściwie to nas pogrążyło! Jednakże, my nie pozostajemy bez winy w tym fiasku. Powinniśmy byli zostawić go szybciej i posłuchać naszego prawnika, który podjął się współpracy z nami jeszcze przed podpisaniem z nim kontraktu. Niestety, to częsta historia wśród zespołów i muzyków. Na szczęście, nikt z nas nie żywił żadnej urazy i dalej tworzyliśmy muzykę. Długa przerwa w latach 1986-2010 wyszła wam jednak chyba na dobre, bo mieliście czas na przemyślenie wielu spraw, byliście też starsi, rozważniejsi? W pewnych aspektach tak, w innych nie. Współpracowaliśmy razem w harmonii i dalej to robimy. Myślę, że to o czymś świadczy. W sumie nie jestem pewien z tym mądrzejszym, ale na pewno starszym. (śmiech)

Foto: The Rods

Wzbogaciliście brzmienie "Brotherhood Of Metal" partiami klawiszowymi o bardzo szlachetnym brzmieniu, nawiązującym do hard rocka - jeśli wracać do korzeni, to na dobre? David i ja rozmawialiśmy o tym przez kilka lat. Obydwaj uwielbiamy klawisze i obydwaj uwielbialiśmy brzmienie Jona Lorda. Pasuje do naszej muzyki. Mam nadzieję, że dalej będziemy dodawać klawisze i bardzo chciałbym mieć je z nami na koncertach. Lonnie Park odwalił kawał dobrej roboty nagrywając większość albumu i grając na klawiszach, oraz zajmując się wokalem wspierającym. Kiedyś zdarzało się, że nagrywaliście cudze kompozycje, mniej lub bardziej znane, teraz zaś przypominacie w nowych wersjach swoje klasyczne utwory, tak jak "Crank It Up", pochodzący z LP "Rock Hard", który jest utworem bonusowym w wydaniu winylowym - skąd akurat ten wybór? Przed podpisaniem kontraktu z SPV, byliśmy gotowi nagrać od nowa nasze bardziej znane kawałki. "Crank It Up" było wyzwaniem i jednym z bardziej popularnych kawałków. Ciekawie się go nagrywało. Sprawdzałem tempo i upewniałem się, że zbiegał się w czasie z orygi-

nałem. Wyszło w sam raz, znowu! Stwierdziliśmy, ze to idealny kawałek bonusowy na album. Wątpliwości nie ma za to przy przebojowym "Smoke On The Horizon". Musicie mieć do tego utworu ogromną słabość, bo wcześniej trafił już na solowy album "Bitten By The Beast", a cztery lata temu, już pod szyldem The Rods, nagraliście go z Veronicą Freeman. Teraz mamy kolejną wersję, z dawnym drive'm, ale też partiami organów Hammonda? Graliśmy w ten sposób na żywo i osiągnęliśmy poziom występów, który pasuje do stylu The Rods, więc to był dobry wybór dla tego akurat albumu. Być może podczas naszej nieobecności nauczyliśmy się od raperów na nowo wyobrażać sobie własny materiał. Wersja z Veronicą Freeman było po to, żebyśmy mogli zagrać coś razem, kiedy kilka razy wspólnie występowaliśmy. Jest niesamowitą wokalistką i, jak Doro, jest uwielbiana przez fanów. Oni ją czczą! Wydaliście udaną płytę, którą na pewno będziecie promować na koncertach, a w przyszłym roku będziecie świętować 40-lecie The Rods. Może będzie to dobra okazja do zarejestrowania jubileuszowego albumu live czy nagrania DVD, bo jak dotąd macie w dyskografii tylko jedno takie wydawnictwo, "Live" z roku 1983? Dziękuję! Jesteśmy naprawdę zadowoleni z odzewu, jaki dostajemy od Bractwa Metalu! To bardzo dobra sugestia odnośnie DVD! Powinniśmy w jakiś sposób upamiętnić naszą 40 rocznicę. David i ja gramy razem od 40 lat. Napełnia mnie podziwem, że Garry'ego znam prawie tak samo długo. DVD na żywo byłoby super pomysłem! Fajnie byłoby też nagrać nasze najpopularniejsze kawałki, żeby upamiętnić nasze 40-lecie! Tyle jest jeszcze do zrobienia! Bardzo wam dziękuję za świetne pytania i wsparcie! Poproście proszę czytelników, aby znaleźli nas na Facebooku albo pod adresem www.TheRods.com żeby być na bieżąco. Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek, Paweł Izbicki

Foto: The Rods

THE RODS

21


Thrashowa sól życia Prosecutor był do niedawna zespołem jednej płyty, klasycznego zresztą albumu "Krew czarnej ziemi". Na szczęście to już przeszłość, bowiem ci thrashowi weterani wydali w lipcu drugi album. "Sól życia" na pewno nie rozczaruje dawnych fanów bytomskiej grupy, a i młodzi fani thrashu powinni zapoznać się z tym, ze wszech miar udanym, wydawnictwem: HMP: Trwało to dość długo, bo reaktywowaliście się przecież przed blisko dziesięciu laty, ale w końcu możecie odetchnąć z ulgą, bo powrotny album Prosecutor stał się faktem? Ryszard "Harry" Nowakowski: Tak naprawdę to systematyczne próby zaczęliśmy od 2014 roku, wcześniej to było raczej więcej rozmów, indywidualnych ćwiczeń na swoich instrumentach, wracania do formy (ja nie siedziałem za bębnami przez piętnaście lat). Tak więc ten rok 2010 to owszem reaktywacja, ale raczej pod względem formalnym. A co do nowej płyty - no fakt - już jest, więc teraz większy luz, choć nie tak do końca, bo nie wiemy jak się przyjmie. Wydanie kompaktowego wznowienia "Krwi czarnej ziemi" przed dwoma laty było dla was dodatkową motywacją do intensyfikacji prac nad "Solą życia"? Uznaliście, że byłoby szko -

Niewiele osób wie o tym, że gdyby wszystko poszło dobrze, to mielibyście też na koncie inną płytę, bo krótko po wydaniu w 1992 roku "Krwi czarnej ziemi" zaczęliście przecież prace nad kolejnym albumem, zatytułowanym roboczo "Smutek", ale nigdy go nie ukończyliście? Tak ukończyliśmy, cały materiał na płytę był gotowy, niestety problemy wewnętrzne zespołu nie pozwoliły nam na wydanie tej płyty… Mieliście wtedy problemy ze składem, thrash tracił na popularności, wypierany przez bardziej ekstremalne odmiany metalu, a do tego były to niełatwe czasy transformacji - to główne przyczyny tego, że w 1994 roku zawiesiliście działalność? To że thrash metal tracił na popularności (my raczej tego nie odczuwaliśmy) nie miał nic wspólnego z tym, że Prosecutor zawiesił dzia-

zainteresowani powrotem Prosecutora, ale udało wam się stworzyć silny skład, złożony z doświadczonych muzyków, co też ma znacze nie? No tak, nasz najsilniejszy skład to oczywiście Pepko, Dziadu, Banan i ja, ale niestety Banan (Tomasz Lemanek) mieszka na stałe w Hiszpanii, więc nie dało rady. Chcieliśmy wrócić też do oryginalnego, pierwszego składu, ale Cliff (Dariusz Grzyb) był na paru próbach, jednak nie zdecydował sie na dalszą współpracę, wiec znów tradycyjnie zostaliśmy w trzech bez basisty. Na szczęście znalazł sie taki Forrest (Mateusz Milewski) (śmiech)… co w końcu pozwoliło nam ruszyć z miejsca… Singel "Prosecutor" był zapowiedzią nowej płyty, zasygnalizowaniem kierunku w którym podążacie i chyba też prezentem dla fanów, z racji zamieszczenia utworu "Trzy kroki za śmiercią", który ostatecznie nie pojawił się na albumie? Tak na singlu są dwa utwory "Trzy kroki …" i "Królestwo złotych łez" . "Królestwo…" to nasz pierwszy cały utwór po reaktywacji, dlatego musiał się znaleźć na płycie. Tworząc nowy materiał zrobiliśmy różne utwory, kilka się nie załapało. "Trzy kroki…" były już na singlu, więc stąd ta decyzja. Pracując nad nowym materiałem nie sięgaliście do starych pomysłów z czasów "Smutku", zawartość "Soli życia" to wyłącznie najnowsze utwory? Nie do końca, "Auschwitz" miał znaleźć się na "Smutku" ale uznaliśmy, że jest świetny utworem, trochę go pozmienialiśmy, dodaliśmy kilka rzeczy no i wskoczył na "Sól…". Poza tym znalazło się kilka riffów z całkowitego początku naszej działalności i okazało się, że wcale się nie zestarzały… Podtrzymaliście za to tradycję współpracy z Markiem Iglem, autorem tekstów już w cza sach "Krwi czarnej ziemi"? No oczywiście, pod tym względem zgadzamy się w stu procentach z tym co pisze Marek i co my chcemy przekazać nasza muzyką. Myślę, że ta współpraca będzie nadal trwać…

Foto: Prosecutor

da, gdyby skończyło się to wszystko tylko na jednej płycie, w dodatku wydanej wiele lat temu? Reaktywując Prosecutora z góry zakładaliśmy, że wydamy nowa płytę, ale najpierw trzeba było się przypomnieć, wiec zrobiliśmy reedycję "Krwi czarnej ziemi" na CD (bo była tylko na kasecie) i ruszyliśmy z koncertami… 27 lat to kawał czasu, a już w muzyce szczegól nie - nie mieliście obaw czy macie do czego wracać, dla kogo grać? Raczej nie, bo cały czas gdy nas nie było docierały do nas informacje, że nadal ktoś słucha naszych kaset, że ktoś chciałby żebyśmy znów grali itp… Grając koncerty z reedycją "Krwi czarnej ziemi" przekonaliśmy się, że nasi fani o nas nie zapomnieli, ale zdobyliśmy też wielu nowych z młodszego pokolenia…

22

PROSECUTOR

łalność. Oczywiście tych czynników było kilka, ale tak jak już wspomniałem decydującym były problemy wewnątrz zespołu, ale na szczęście mamy to już za sobą i nie będę do tego wracał… Musiało wam jednak brakować grania, mieliście jakieś uczucie niedosytu, skoro reaktywowaliście zespół - trochę wam z tym zeszło, ale chyba już pierwsze próby i krótki koncert zagrany wkrótce po nich potwierdziły, że podjęliście słuszną decyzję? Wiesz każdy kto kiedyś grał i stał na scenie tak naprawdę już nigdy się z tego nie wyleczy. Jeśli tego nie robisz zawsze będzie ci tego brakowało, więc przyszedł taki moment w naszym życiu, że trzeba było to zrobić ponownie, co do reszty pytania to już chyba odpowiedziałem… Nie wszyscy koledzy z dawnego składu byli

Co jest według was tą esencją, solą życia właśnie? Uczucia, emocje, pamięć, a może po prostu bycie porządnym człowiekiem, jak dziwnie by to nie brzmiało? Jak już wspomniałem w innym wywiadzie żyjemy na pięknej planecie, mamy możliwość spędzenia naszego krótkiego życia w otoczeniu niesamowitej przyrody, zwierząt, gór, oceanów. Gdyby ludzie ze sobą współpracowali, żylibyśmy w spokoju. Niestety chęć posiadania, rządzenia, a przede wszystkim chęć podporządkowania sobie całych mas w imię religii powoduje to, że toczą się nieustannie wojny. Ludzie mordują się na wzajem, oszukują i wykorzystują jeden drugiego do własnych celów. Natomiast ci którzy są za to "odpowiedzialni" (mają władzę) ciągle przekonują nas jakie to nasze życie jest piękne i kolorowe. Gówno prawda… Mordy, gwałty, ludobójstwa, destrukcja siebie nawzajem to właśnie jest ta sól życia, "przyprawa" bez której ludzie nie mogą żyć, kryształki przeradzające się w krew, ból, cierpienie, kryształki, które liże jedyna zwyciężczyni tej całej gry Śmierć!!! W czasach potrzeby "cyfrowego potwierdza nia siebie" i nieustannego "tańca o wiarę i życie", gdzie "Wybrani mordercy" decydują o naszym być albo nie być, a głód i alkohol w nadmiarze są wciąż na porządku dziennym, komuś uważnie obserwującemu rzeczywistość


nie brakuje tematów do tekstów? W dzisiejszych czasach i w tym co się wkoło nas dzieje nigdy nie zabraknie tematu, który byłby warty poruszenia... Mamy tu też wstrząsający "W cieniu ludzkiej miłości (Auschwitz) ", utwór pewnie ważny dla was o tyle, że na Śląsku wyglądało to jeszcze gorzej niż w Generalnym Gubernatorstwie, bo ktoś przymusowo wcielany do Wehrmachtu nie miał żadnego wyboru wiedząc, że w razie odmowy jego rodzina zostanie zamor dowana, albo w najlepszym razie trafi do obozu koncentracyjnego? "W cieniu ludzkiej miłości (Auschwitz)", to utwór opowiadający o naturze człowieka, o tym jacy naprawdę jesteśmy. To życie, sytuacje i to co się dzieje w danym momencie wokół nas powodują, że odzywają się w nas najmroczniejsze potwory. Chęć przetrwania jest wyznacznikiem tego co powoduje, że nie cofniemy się przed niczym. Z baranka rodzi się wilk. I tak, nikt z nas naprawdę nie wie, jak zachowa się postawiony "pod ścianą". Wydarzenia w Auschwitz posłużyły tylko do zobrazowania tego co chcieliśmy przekazać. Każdy niech sobie wyciągnie wnioski z tego tekstu. My nie opowiadamy się tutaj po niczyjej stronie. Wojna to straszne czasy, ale nadal istnieją na świecie obozy zagłady gdzie giną ludzie i nikt nie reaguje, nikt o tym nie mówi. Wspomina się tylko Auschwitz… Muzycznie nie silicie się na jakieś ekspery menty - styl Prosecutor wykształcił się wiele lat temu i tego się trzymacie, wciąż proponując klasyczny thrash? Stare z nas dziady (śmiech), a tak poważnie to kochamy thrash metal, zawsze go słuchaliśmy, graliśmy a Prosecutor to thrash, więc nie będziemy nic zmieniać… Brzmienie "Soli życia" potwierdza, że wyprawa do rybnickiego No Fear Records opłaciła się - nie tylko dlatego, że nie mieliście daleko? No tak, chcieliśmy uzyskać dobre thrashowe brzmienie, jak również zachować w miarę możliwości oryginalne brzmienie z naszych "pieców", by potem nie było zbyt wielkiej różnicy na koncertach. Myślę, że z pomocą Leona udało się to osiągnąć… Wychodzi na to, że lubicie pracować w studio z muzykami: teraz z Krzysztofem Lenardem, przy okazji debiutu z Krzysztofem Stasiakiem, znanym choćby z Kata? To oczywiście przypadek ale jednak rady ludzi,

Foto: Prosecutor

którzy na co dzień także występują i grają na instrumentach na pewno są bardzo pomocne, gdyż ktoś z zewnątrz na pewno widzi pewne rzeczy inaczej niż my… warto słuchać… Pokusiłbyś się o porównanie pracy w studio wtedy a teraz? Chorzowskie studio Beat na początku lat 90. było dość znane, przecież przed wami Kat zarejestrował tam płytę "Bastard", później też Stasiak nagrywał choć by płyty Golgotha czy Death Sea, ale myślę, że jednak praca w analogowym studio była dla was, wtedy przecież młodych muzyków bez większego doświadczenia, sporym obciążeniem? Na pewno warunki pracy są nieporównywalne ale nagrywając "Krwi czarnej ziemi" mieliśmy gotowy, ograny materiał, więc wchodziliśmy na pewniaka, poza tym młodość… Teraz też oczywiście wszystkie utwory były gotowe, ale większość to same nowości bez jakiegokolwiek grania na koncertach, poza tym nie mamy sali do prób i od sierpnia ubiegłego roku tak naprawdę razem nie ćwiczymy. Do tego dochodzi na pewno pytanie jak materiał przyjmą nasi fani, wiek itd. Więc myślę, że teraz ciśnienie było większe (śmiech)… Narzuciliście sobie teraz naprawdę szybkie tempo pracy: nagrania w marcu, miks, master ing, a w lipcu płyta była już dostępna - wszys -

tko mieliście dopięte i jakakolwiek zwłoka bywałaby już zwykłym przegięciem? Tak naprawdę miało to być w dużo krótszym czasie, niestety plany swoje a rzeczywistość… Na szczęście płyta już jest teraz będziemy mogli zająć się koncertami… Nie szukaliście wydawcy, licząc się też z tym, że mało która wytwórnia byłaby zainteresowana thrashową kapelą, w dodatku o niewielkim potencjale komercyjnym? Jakieś propozycje były ale chyba wiesz na jakich zasadach to funkcjonuje, więc postanowiliśmy zrobić to wszystko we własnym zakresie i na razie nie możemy narzekać… "Sól życia" jest jednak dostępna dzięki waszej stronie internetowej i oczywiście podczas kon certów, tak więc wszyscy fani i kolekcjonerzy mają szansę zdobyć ten album, mimo braku regularnej dystrybucji? Oczywiście, nie ma najmniejszego problemu z uzyskaniem naszej najnowszej płyty, zresztą poprzedniej i singla też… Macie już za sobą koncertową premierę nowego albumu, bo zagraliście w Underground Pub z Destroyers i Styxx. Jak było? Fani dobrze przyjęli nowe utwory, nie domagali się tylko tych starszych numerów? Jesteśmy bardzo zadowoleni, a to w stu procentach jest zasługą publiczności, która zjawiła się na tym koncercie. Zarówno nasi fani, jak i zespołu Destroyers, stworzyli wspaniałą atmosferę. Zagraliśmy większość nowych utworów ale też i kilka starych. Na oceny musimy poczekać. Niech teraz "Sól życia" wejdzie pod skórę i dotrze w najgłębsze zakamarki świadomości naszych fanów. A potem niech się wypowiedzą i ocenią naszą pracę… Lato nie jest szczególnie sprzyjającym okre sem na metalowe koncerty, bo rządzą plenery i festiwale, ale pewnie zamierzacie wykorzystać każdą racjonalną propozycję w celu promocji "Soli życia"? Jesteśmy otwarci na wszystkie propozycje grania, oczywiście pewne warunki muszą być zachowane ale myślę, że tak naprawdę ruszymy po wakacjach. Wiesz teraz urlopy, wypoczynek, więc bawcie się dobrze i korzystajcie z uroków lata a potem nadejdziemy: my, Prosecutor! Wojciech Chamryk

Foto: Prosecutor

PROSECUTOR

23


Album dla fanów Ledwo co Bullet wydali świetny album "Dust To Gold" a tu proszę, atakują koncertowym "Live". To podwójny album zawierający przekrojową setlistę, faktycznie nagrany na żywo, ze słyszalną publicznością i minimalną ilością studyjnych poprawek. Jeśli więc ktoś nie zna jeszcze muzyki Szwedów, to lepszej okazji do jej poznania nie będzie, a ich fani tym bardziej nie powinni odpuszczać tego wydawnictwa: HMP: Jesteście wielkimi fanami fanami heavy metalu, tak więc pewnie od początku istnienia Bullet marzyliście o tym, żeby kiedyś mieć w dorobku płytę koncertową, własne "Unleashed In The East" czy "Live After Death"? Alexander Lyrbo: Zawsze lubiłem albumy nagrane na żywo. Myślę, że one zawsze wyciągają z zespołu coś niezwykłego. Jeśli chodzi o mój ulubiony album z koncertu, to zawsze zapatrywałem się na "Metallica Live In Seattle" (czyżby chodziło o fragment boxu "Live Shit: Binge & Purge"? - przyp. red.). Poza tym to

ćwiczenie naszych kawałków. Kiedyś takie płyty były na porządku dzien nym i wiadomo bylo, że co jakiś czas każdy zespół wyda album live. Nierzadko bywało też tak, że takie płyty cieszyły się nawet większą popularnością niż studyjne dokonania ich autorów - klasycznym przykładem jest tu słynny "Alive" Kiss - co jest chyba najdobit niejszym potwierdzeniem fenomemu koncertowych wydawnictw? Albumy koncertowe są zwykle trudniejsze w odbiorze, dźwięk jest często gorszy niż na wy-

Od początku zakładaliście, że będzie to podwójne wydawnictwo, z przekrojową setlistą i dopracowaną szatą graficzną, żaden ersatz? Nie planowaliśmy tego. Po prostu tak wyszło. Mieliśmy dobre nagrania z trzech występów, zadecydowaliśmy które z nich chcemy umieścić na płycie, i okazało się, że trwa ona około 80 minut. Zwykle koncert Bullet trwa właśnie tyle. Jednak okazało się, że musieliśmy wydać podwójny album z powodu jego długości, co nam oczywiście nie przeszkadzało. W pracy studyjnej jesteście zwolennikami łączenia technik cyfrowych i analogowych, czego efektem jest ciepłe, organiczne brzmienie waszych płyt - jak nagrywaliście "Live"? Tutaj używaliśmy tylko cyfrowych metod nagrywania. Musieliśmy dopasować brzmienia z różnych nagrań, żeby album brzmiał jak jeden koncert, to chyba byłby koszmar, gdyby robić to analogowo (śmiech). Mankan Sedenberg, nasz producent i człowiek od miksu, jest czarodziejem jeśli chodzi o profesjonalne narzędzia, dzięki czemu udało nam się wydobyć trochę ciepła bez starego magnetofonu. Trudniej gra się koncert ze świadomością, że jest on rejestrowany, nawet jeśli pamięta się, że będą też inne nagrania do ewentualnej podmiany tych z błędami? Tak, to okropne (śmiech). Na szczęście wiedzieliśmy, ze jesteśmy nagrywani tylko na jednym koncercie, więc popełniliśmy błędy w jednym czy dwóch kawałkach na płycie. Wiele zespołów przesadza z nadmierną obróbką nagrań live czy późniejszymi dogrywkami, ale to chyba nie w waszym stylu? Nie wycinaliście też dłuższych zapowiedzi, to miał być wierny portret Bullet w wydaniu koncertowym? Tak, ale rozumiem dlaczego! Kiedy siedzisz w studiu i słuchasz w kółko koncertu, słyszysz każde zjebanie tak dobitnie, że chcesz nagrać wszystko od nowa. Ale jeśli naniesiesz jedną poprawkę, chcesz zrobić kolejną i jeszcze jedną, aż w końcu wyjdzie z tego nowy album studyjny zamiast albumu nagranego na żywo. Myślę, że piękno albumu live leży w jego surowym brzmieniu. W tym, że tu i ówdzie coś nie stroi, tempo przyspiesza i beng, dokładnie jak na żywo. Oczywiście dodaliśmy trochę studyjnej magii, żeby wszystko się kleiło i brzmiało jak najlepiej, ale multiplikacja ścieżek i nagrywanie od nowa jest dla Kiss.

Foto: Bullet

wyjątkowe uczucie, jak wydanie albumu "best of", ale z czymś dodatkowym. Uniknęliście więc pokusy wydania koncertówki na wczesnym etapie kariery, woląc dysponować szerszym, przekrojowym materiałem z kilku albumów? Rozmawialiśmy o tym od lat i mamy mnóstwo nagrań z różnych tras, ale jak dotąd nic z tym nie zrobiliśmy. Teraz czas był odpowiedni - tak jak mówiłeś, mamy szerokie zaplecze utworów do wyboru i myślę, że to widać po naszej setliście. Po sześciu płytach studyjnych uznaliście, że to wymarzony moment, tym bardziej, że zespół świętuje w tym roku jubileusz 18-lecia, a więc wkroczył w wiek dorosły? (śmiech) To już tyle lat?! (śmiech). Nie, właściwie to w ogóle o tym nie myśleliśmy. Przynajmniej po 18 latach mieliśmy w końcu czas na prze-

24

BULLET

dawnictwach studyjnych, jak dla mnie to jest coś dla zagorzałego fana. To jak relikt przeszłości - słychać, jak brzmiał na żywo konkretny zespół danej nocy, czy na danej trasie. Ale tu i ówdzie taki live album ma większy wpływ. Dlaczego - nie wiem. Nie znaczy to rzecz jasna, że w czasach największej świetności metalu wszystkim było dane wydanie koncertowego dzieła z prawdziwego zdarzenia, bo choćby Dio czy Accept musieli zadowolić się wtedy tylko minialbumami. Teraz słyszy się, że płyty sprzedają się coraz słabiej, a już te koncertowe w szczególności - Steamhammer/SPV nie robili wam żadnych trudności? Steamhammer od samego początku wspierał ten pomysł, nawet jeśli nie sprzedamy milionów egzemplarzy, to zawsze fajnie jest coś takiego zrobić. Do tego fani pytali o album live od zawsze, więc to właśnie dla nich!

Słychać też bardzo aktywną publiczność - nie lubicie koncertówek, na których trzeba domyślać się jej obecności, bo to bez sensu? Nagraliśmy publiczność na wszystkich występach, więc zachowaliśmy to na albumie. Kiedy słucham albumu live, chcę mieć wrażenie, że jestem pośród publiczności. "Live" to 18 utworów autorskich - uznaliście, że przy tej okazji postawicie wyłącznie na własne numery, mimo tego, że przez lata graliście przecież "Stand Up And Shout" Dio czy "Dr. Phibes" Angel Witch? Fajnie jest od czasu do czasu zagrać te utwory na żywo, ale raczej nie pasowałyby tak dobrze do albumu. Jeśli chcesz usłyszeć nasze wykonania tych numerów, przyjdź nas zobaczyć (śmiech). Płytę promuje singlowy "Speed And Attack", do którego nawet nakręciliście koncertowy teledysk podczas release party albumu "Dust


To Gold" - już wtedy zamyślaliście o wydaniu "Live" i z premedytacją zachowaliście ten świetny numer na tę okazję? (śmiech) Nie, nie do końca. W sumie to nagrany został cały koncert, nie wiemy jeszcze co z tym zrobimy… "Aint Enough", "Fuel The Fire" i "Speed And Attack" były kawałkami, do których chcieliśmy zrobić wideo. Skończyło się na "Aint Enough" i "Fuel The Fire" przy wydaniu "Dust To Gold". A kiedy zrobiliśmy album na żywo, "Speed And Attack" był oczywistym wyborem na teledysk Już w maju rozpoczęliście koncerty promujące "Live" i potrwają one aż do końca października. Będziecie występować zarówno w klubach, jak i na festiwalach - to dobra odmiana, a promocja jeszcze lepsza, gdy publiczność liczy się w wielu tysiącach? Cóż, to nic złego grać przed dziesięcioma tysiącami ludzi na festiwalu, ale zwykle odczucia podczas grania w klubach są zupełnie inne. No i mamy nadzieję, że przyciągniemy trochę nowych fanów podczas dużych występów na festiwalach, którzy przyjdą nas zobaczyć również podczas tras klubowych. Teraz chyba już nikt nie myli was z niemieckim Bullet, jesteście już powszechnie rozpoznawalni jako szwedzki zespół. Na tym etapie można więc powiedzieć, że osiągnęliście sukces, ale myślę, że nie zamierzacie spuszczać z tonu i prędzej niż później uderzycie z albumem numer siedem? (Śmiech). Mam nadzieję. Nie wiem, kiedy pojawi się następny album. Jesteśmy zadowoleni z poprzedniego "Dust To Gold", na który poświęciliśmy naprawdę dużo czasu. Nie chcemy wydawać albumu tylko po to, żeby był. Ale oczywiście nie będziemy tylko siedzieć i czekać, piszemy nowe kawałki i koncertujemy, teraz też jesteśmny w trasie. Na początku naszej rozmowy padło kilka tytułów koncertowych klasyków bardzo znanych zespołów. Na koniec zapytam więc o wasz ulubiony album koncetowy, który nie jest powszechnie znany, a który rozbrzmiewa często w waszym słynnym tour busie? Właśnie obejrzałem film Martina Scorcesesa o Bobie Dylanie z trasy "Rolling Thunder". Naprawdę polecam posłuchać nagrań z tej trasy. Ale nie wiem, czy Bob Dylan liczy się jako "mniej znany", (śmiech). "Live By Fire" Enforcer jest kolejną perełką, którą mogę zarekomendować!

W heavy metalu wciąż jestem dzieciakiem Zespołów sięgających po inspiracje do lat 80. jest wiele, ale czegoś tak osobliwego jak Helvetets Port ze świecą szukać. Ich muzyka nie kupuje słuchacza z taką łatwością, z jaką robi to RAM czy robił Enforcer. Inspiracje nie krążą wokół klasyków heavy metalu, a wokół zespołów, o których pamiętają chyba tylko muzycy Helvetets Port i sympatycy Keep it True (przeczytajcie co Tomas podaje jako swoje natchnienie). Co ciekawe, to też jeden z niewielu zespołów, który pytania o inspiracje klimatami retro przyjmuje z otwartymi ramionami zamiast typowego "gramy po prostu heavy metal, nie zważamy na epoki". HMP: Kiedy ostatnio pytałam Olofa z Enforcer czy szwedzcy fani nie są zawiedzeni, że poza wersją angielską powstała wersja hiszpańska, odpowiedział mi, że w Szwecji nie mają zbyt wielu fanów. Wy wydajecie prawie kawałek płyty po szwedzku. Chyba jednak ktoś w Szwecji słucha heavy metalu (śmiech). Jak jest naprawdę? Tomas "Witchfinder" Ericson: Jeśli statystyki Facebooka dobrze odzwierciedlają rzeczywistość, to w Szwecji jest dwa razy więcej fanów Helvetets Port, niż w następnym kraju na liście czyli w Niemczech. Częściowo mają na nie wpływ nasze osobiste znajomości, ale śmiało mogę powiedzieć, że mamy tutaj pokaźną bazę fanów. W sumie nie braliśmy pod uwagę żadnych aspektów marketingowych kiedy wybieraliśmy język dla naszych utworów, po prostu lubimy mieć część tekstów po szwedzku. Do tego szwedzki jest tutaj ściśle związany z punk rockiem, przez co jeszcze trudniej jest jasno wyjaśnić, że ta muzyka to heavy metal. Z reguły w innym języku wydaje się płyty na konkretny, zagraniczny rynek. Wy wydaliście płytę głównie z myślą o Waszym rodzimym rynku czy zakładacie, że ludzie zza granicy będę chcieli słuchać muzyki po szwedzku? Nie jest wcale aż taka szwedzka - cztery z czternastu kawałków. Ale nigdy nie słyszałem od metalowca, że woli kiedy zespół śpiewa po angielsku, a nie w rodzimym języku, jeśli słyszał tę drugą wersję. Weźmy za przykład Sortiliege wszyscy wolą ich francuskie wersje. Ludzie mogą oczekiwać czegoś innego od zespołu, który pochodzi z kraju, gdzie mówi się dobrą angielszczyzną, ale no… zakładam, że mówimy po szwedzku tak dobrze jak Sortiliege po francu-

sku, tak mi się wydaje. Musze przyznać, ze w Waszym przypadku nie jest to łatwe, bo nie tylko język dla mnie jest egzotyczny ale również Wasza stylistyka nie jest łatwa w odbiorze. Mam na myśli choćby nietypowe linie wokalne. Te dwa czynniki sprawiają, że sprzedanie tej płyty będzie wyzwaniem. Możemy jedynie odpowiadać na zew pomysłów, które pojawiają się podczas pisania muzyki. Zwykle jest to coś, co nie wpisuje się w żadną typową formułę. A wiedząc, jak sprawy mogą się udziwnić podczas tworzenia, to to, co wychodzi na koniec, mi się wydaje całkiem proste (śmiech). Zwykle nie słucham często nowej muzyki, ale kiedy ostatnio przeglądałem YouTube, uderzyło mnie, jak łatwo jest popaść w sztampę. Wasza muzyka nawiązuje do początków heavy metalu, wczesnych lat 80. Skąd taka fascynacja czasami, kiedy heavy metal był jeszcze "w powijakach"? W latach 80. byłem dzieciakiem i nadal pamiętam emocje, jakie płynęły wtedy z głośników utwory, które puszczali moi wujkowie. W tej muzyce było poczucie wielkiej powagi i heroizmu. Zresztą nadal tak odbieram heavy metal jakbym wciąż być dzieckiem, nieskażony zmęczeniem tematem. Waszą fascynację podkreślacie też stylizacją. To już nie tylko lycrowe legginsy ale też typowe dla tamtych czasów wąsy. Tak żyjecie czy wchodzicie w rolę na czas koncertów i sesji Helvetets Port? Cóż, jak często tak wyglądamy, trochę to zależy od każdego członka zespołu. Nie chodzi jednak

Wojtek Chamryk, Karol Gospodarek, Paweł Izbicki

Foto: Helvetets Port

HELVETETS PORT

25


stylu starych filmów historycznych/fantasy? Historia z tego kawałka nie jest tak szczegółowa jak ta z utworu tytułowego. Wideo ma egipski temat, ale to dość "ogólny" klimat. W teledysku mamy niewiele czasu, żeby opowiedzieć historię z detalami, zwłaszcza, jeśli jest wypełniony urywkami grającego zespołu, a to na tym chcieliśmy się obecnie bardziej skupić. Chyba, że teledysk byłby tak długi, jak nasz poprzedni. Jest to więc rozsądne połączenie szanowanej estetyki egipskiej i heavy metalowej akcji. Wszystko okraszone oczywiście "starym" wyglądem.

Foto: Helvetets Port

tutaj o wchodzenie i wychodzenie z roli. To raczej kwestia siły na to, żeby cały czas wyglądać tak, jak się chce (śmiech). Do tego, jeśli o mnie chodzi, na co dzień nie za dbam za bardzo o nadmierne przyciąganie uwagi. Ale Helvetets Port jest nami, a my jesteśmy Helvetets Port. W Waszej muzyce słychać też inspiracje klasykami heavy metalu. Linie wokalne w kawałku tytułowym "From life to Death" brzmią jak z Manilla Road. Na płycie znajdują się też odniesienia do Stormwitch czy Warlord. Inspiracji jest wiele, choć części nie słychać z uwagi na różne style, które nie przychodzą nam naturalnie podczas pisania. Powiedziałbym, że to Gotham City i Heavy Load są naszymi głównymi inspiracjami. Poza tym, zespoły typu Tyrant z Wielkiej Brytanii, Kraken z Kanady, Kim Sixx, Witch ze Szwecji, Rubycon… Potem wychodzi tak, że wielu ludzi wspomina zespoły, które wymieniasz, które, mimo że są świetne, nigdy nie były bezpośrednimi, świadomymi źródłami inspiracji. Na dodatek, Helvetets Port działa już tak długo, że muzyka niejako inspiruje siebie samą. W "Night of the Innocent" słychać zaś inspiracje Mercyful Fate. Czy mają one związek z faktem, że dwóch muzyków Helvetets Port grało wcześniej w Portrait? (śmiech) To prawda, grupa Mercyful Fate z ery 19811982 była nam z początku sporą inspiracją, a numer "Night of the Innocent" był napisany właśnie dawno temu. Właściwie, to troje ludzi Helvetets Port, łącznie z dawnego i obecnego składu, grało z Portrait; Earthquake był z nimi na trasie w zeszłym roku. Mimo to wspomniany utwór został napisany przeze mnie, a ja nie miałem innego zespołu od 2000 roku (śmiech). Historia została zainspirowana filmem "Night of the Seagulls", a stylistyka zdawała się dobrze pasować. Poprzedniej płycie towarzyszył teledysk nawiązujący do lat 80, tym razem kręcicie klip związany z Egiptem (jest 24 lipca, na Waszej stronie jest dopiero zapowiedź teledysku). Będzie nawiązywał do tytułu płyty, zaświatów i życia wiecznego faraona? Domyślam się, że nie zrezygnujecie z estetyki retro i będzie w

26

HELVETETS PORT

Od wydania Waszej poprzed niej płyty minęło 10 lat. Wyobraź sobie, że naprawdę Wasz debiut nagralibyście w 1980 roku. W tej sytuacji drugą płytę nagralibyście w... 1990. Być może w takiej sytuacji Wasza druga płyta wcale nie brzmiałaby tak retro. Zespoły w latach 80. szybko ewoluowały. Wystarczy porównać sobie wczesne i nieco późniejsze nagrania Iron Maiden czy Judas Priest. Jak sądzicie, jak brzmielibyś cie w 1990 roku? Poddalibyście się modzie na "mocniej, szybciej" czy utknęlibyście w roku 1980? Tak, to eksperyment myślowy, któremu się już kilka razy poddałem. Jeśli tak właśnie by było, nasza kariera byłaby skończona! Pod pewnymi względami mamy szczęście, że możemy robić to teraz, bo dla Helvetets Port czas tak naprawdę zbytnio nie płynie. Nie musimy dbać o żadne trendy. Nie mam pojęcia jak byśmy brzmieli gdybyśmy zrobili nasz album w 1990 roku, biorąc pod uwagę, że perspektywy tych zespołów były tak różne. Nie ma też powodu, żebyśmy uznawali nasz prymat nad wszystkimi bohaterami, którzy upadli. Chciałbyś się przenieść do lat 80. czy dzisiejsze czasy, w których można inspirować się przeszłością, ale też mają całą masę udogod nień (a których wtedy nie było) są dla Ciebie odpowiednie? Niełatwo powiedzieć, że chcielibyśmy się cofnąć mając te same mózgi, które mamy teraz. Jednak gdybym mógł się cofnąć w czasie i zarazem wykasować swoją pamięć, byłoby to kuszące. Choć bardziej jako pewne społeczne doświadczenie. Jeśli chodzi o karierę w zespole - mogłoby być trudniej. Wystarczy wziąć pod uwagę, że Zone Zero wydało tylko jedną 7", a Heavy Load nigdy nie zagrali poza Szwecją… Wiem, że nagrywanie na analogowym sprzęcie jest bardzo kosztowne i niewiele zespołów szukających "retro" brzmień z nich korzysta. Jak było w Waszym przypadku? Nagraliśmy naszego pierwszego LP i MLP na sprzęcie analogowym, ale nie tym razem. To nie była do końca kwestia ekonomii, po prostu nie chcieliśmy doświadczyć tego uczucia pośpiechu, które towarzyszy nagrywaniu na kręcącą się taśmę. Tym razem mogliśmy trochę przeholować jeśli chodzi o ilość poświęconego czasu! Następnym razem dorzucimy trochę więcej ważkości, skoro pociąg Helvetets Port znowu się toczy. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Karol Gospodarek

HMP: Spellcaster istniał kilka ładnych lat, wydał trzy płyty, ale najwidoczniej coś poszło w tym zespole nie tak, skoro nie przetrwał i na jego gruzach założyliście Idle Hands? Gabriel Franco: I tak, i nie, po prostu nie przestałem tworzyć muzyki. Spellcaster był dla mnie trochę za wolny; starałem się to jakoś ogarnąć, ale ludzi można przyciskać tylko do pewnego stopnia. Dlaczego więc, skoro Cory'emu w sumie nie zależało na zespole i nie dogadywaliście się najlepiej, nie odszedł szybciej z zespołu? Może wtedy udałoby się Spellcaster uratować, a tak było to tylko przedłużanie agonii i dążenie do nieuchronnego końca? Tak samo jak głupi ludzie nie wiedzą o swojej głupocie, tak samo czasem nie da się określić pogody stojąc w samym oku cyklonu. Czasem nie zdajesz sobie sprawy jak jest źle, dopóki trochę nie odpuścisz. Jakaś część mnie twierdzi, że powinienem był odejść szybciej, ale byliśmy czymś więcej niż tylko kolegami z zespołu, byliśmy naprawdę dobrymi kumplami, najlepszymi przyjaciółmi, więc to byłaby w pewnym sensie zdrada - odejść i zacząć coś innego. Dopiero kiedy wszystko się rozpadło, stosownym dla mnie było zająć się swoimi rzeczami. Już więcej nie popełnię tego błędu. A kto wie, co mogłoby się stać, gdybym odszedł wcześniej. To chyba dobrze, że sprawy potoczyły się tak, a nie inaczej, a ja cieszę się, że jestem tu gdzie jestem. Jest nieskończona liczba ścieżek, które możesz wybrać w dowolnym momencie w czasie, ale, jako że może stać się wszystko, cokolwiek się dzieje, jest jedyną rzeczą, która może się stać. Jeśli to ma jakikolwiek sens. Plusem tej sytuacji jest chyba jednak to, że po tych wszystkich przeprawach z Cory'm, już jako lider nowego zespołu, wiesz doskonale jakich błędów nie możesz popełnić? (śmiech) Byliśmy młodzi i Cory nie wiedział jak prowadzić zespół, nikt z nas nie wiedział, to wszystko. Nie winię go za nic. Ja też podjąłem sporo błędnych decyzji; nikt nie jest idealny, ale możemy starać się być lepsi. Zwycięzcy uczą się na swoich błędach i idą dalej. Nie jest trochę w tej sytuacji dziwne, że niedawno zasilił on wasz skład jako drugi gitarzysta? Rozumiem, że z zewnątrz można to uznać za dziwne, ale fakt jest taki, że Cory z początku był liderem Spellcaster, zaplanował naszą pierwszą trasę, dał mi moje pierwsze szanse w muzyce. Najodpowiedniejszym będzie, jeśli postaram się za to zrewanżować. Graliśmy w tym zespole razem przez siedem lat, a poza biznesowym gównem, jest świetnym przyjacielem i nieziemsko dobrym gitarzystą z naturalnym talentem. Z pokorą podchodzi do błędów i jest szczery. Był oczywistym wyborem przy zmienianiu mnie na gitarze, a ja jestem dumny mogąc nazywać go przyjacielem. Jednak droga do Idle Hands wcale nie była taka prosta, bo krótko udzielałeś się też w Silver Talon, ale nie było ci z nim po drodze i teraz funkcjonuje on oddzielnie, jako taki poboczny projekt części muzyków Idle Hands? Tak, to prawda, Bryce jest świetnym muzykiem i chcieliśmy razem założyć jakiś projekt, ale bardzo szybko stało się jasne, że obydwaj chcemy mieć władzę, proces twórczy się nie sprawdzał. Więc założyłem Idle Hands, żeby mieć swój własny muzyczny spust, kiedy nakład pracy stał się zbyt duży (praca, dwie próby, spanie i tak w kółko) postanowiłem odejść. On ma swój zespół, ja mam swój, dalej się przyjaźnimy, a Silver Talon też poczyna sobie coraz śmielej.


projektu z restrykcjami odnośnie do tego, jaki powinien być, po prostu pozwól twojemu prawdziwemu, wewnętrznemu ja wypłynąć, a potem zdecyduj co to jest. To jedyny prawdziwy sposób na stworzenie czegoś wyjątkowego.

Być coraz lepszym Idle Hands już odnieśli nieprawdopodobny sukces, stając się prawdziwą sensacją po wydaniu debiutanckiego albumu "Mana". Ten miks tradycyjnego heavy metalu, gotyku i klasycznego rocka faktycznie robi spore wrażenie - tym większe, że zespół istnieje raptem dwa lata. Już teraz wielu krytyków wieszczy im karierę na miarę Ghost, ale lider Gabriel Franco podchodzi do tego na spokojnie, zapowiadając jednak, że to dopiero drugą, właśnie przygotowywaną płytą, pokażą dopiero na co ich naprawdę stać: Jestem przekonany, że kiedy w przyszłym roku wydadzą album, będą jeździć na wielkie trasy w USA i w Europie. Ponoć wszystko zaczęło się od utworu "Blade And The Will", który napisałeś w błyskaw icznym tempie i stał się on zaczątkiem nowego zespołu? Tak, to był pierwszy numer który napisałem. Sebastian pomógł mi z solówką, a Colin zrobił świetne bębny. Ludziom podobał się, ale - szczerze - minęło pięć miesięcy bez jakiegoś większego rozpoznania, ale wiedziałem, że mamy w rękach nie byle co. Dopiero kiedy wyszła nasza EP-ka, ludzie zaczęli naprawdę zwracać na nas uwagę.

tujemy, a ja aktywnie pracuję nad materiałem na drugi album. Twoimi pierwszymi idolami były zespoły Children Of Bodom, Dimmu Borgir czy Arch Enemy, a dopiero później zacząłeś poznawać starsze zespoły, w tym przede wszystkim te z lat 70. i 80. Myślisz, że tak właśnie kolejność twego muzycznego rozwoju mogła mieć wpływ na stylistykę osiągniętą w Idle Hands,

Mimo wszystko w waszej muzyce przeważa ten oldschoolowy metal z lat 80. - nie obawiasz się, że szybko zostaniecie zaszufladkowani jako kolejny zespół retro czy vintage, chociaż to nie do końca prawda, ale ludzie lubią uproszczenia i schematy? Pewnie dlatego, że słucham tyle Journey. Gdyby właśnie tak miano nas określić, co może już się stało, być może przez samo wspomnienie tego w twoim pytaniu, to już jest prawdą. Myślę, że ludzie zadający te pytania są też tymi, którzy dają odpowiedzi. Mów, co chcesz. Eisenwald to zasłużona dla niezależnego met alu firma - stąd wasz wybór? Fakt, że wydali wasz album we wszystkich formatach, od cyfrowego do kasety, też miał tu jakieś znacze nie? Zostali nam gorąco poleceni przez Jake'a Superchi z Uada. Trochę się znaliśmy. Rozmawiałem przez kilka miesięcy zeszłego lata z właści-

Warto tu chyba podkreślić rolę Sebastiana i Colina, bo bez ich wsparcia Idle Hands pewnie by nie powstał w takiej właśnie formie? Sebastian i Colin są z pewnością bardzo ważnymi punktamizespołu, byli tutaj od samego początku, a ja ustaliłem z nimi szybki proces twórczy - ja piszę kawałek, a oni zamieniają to w coś z prawdziwym charakterem. Moje dema, które wnoszę są właśnie tym punktem wyjścia, oni to ulepszają, a poza tym niedługo wszyscy będą mogli mieć swój wkład na następnym wydawnictwie. Szybko wypuściliście debiutancką EP "Don't Waste Your Time", czyli faktycznie nie lubisz marnować czasu? Cóż, nie mieliśmy wytwórni, żadnej bazy fanów, i nie mielibyśmy tego dopóki nie wydalibyśmy jakiejś muzyki, więc ledwo coś stworzyliśmy, wydałem to. Tak wiele małych zespołów myśli, że muszą wydawać rzeczy w jakimś formacie, przygotować płyty CD, winyle i potem powiedzieć "ej, ludzie, za trzy miesiące wychodzi nasz album!" - jeśli nie masz fanów albo wydanej muzyki, każdy będzie miał to w dupie. Więc po prostu wydałem to elektronicznie, za pieniądze ze sprzedaży wydałem płyty CD i koszulki, za które to pieniądze wydałem winyle i tak dalej, i tak dalej. Dla waszej wiadomości, włożyłem w to mnóstwo moich własnych pieniędzy, całe tony, ale potrzeba pieniędzy, żeby zarobić pieniądze, więc tysiące dolarów, które włożyłem w to w 2018 roku na sprzęt muzyczny, banery, loga, merch, marketing, stworzenie teledysków i co tam jeszcze - wszystko to było inwestycją w to, gdzie jestem teraz. Użytek z pieniędzy jest tylko wtedy, kiedy je wydajesz; potrzebuję pieniędzy, żeby dalej zajmować się sztuką, taki jest fakt życiowy, nie chcę składować forsy, żeby na niej siedzieć. Chcę zobaczyć świat. Fakt, że ten materiał doczekał się kilku wznowień na wszystkich nośnikach utwierdził cię w przekonaniu, że obrałeś słuszną drogę rozwoju i pora na debiutancki album? Mamy już jeden. Nosi tytuł się "Mana" i został wydany 10 maja tego roku. Teraz z nim koncer-

Foto: Pete Beste

gdzie łączysz metal klasyczny z ekstremal nym, a do tego z gotykiem czy nową falą? Zawsze podobał mi się cytat z Eddiego Van Halena "jeśli brzmi dobrze, to jest dobre" - to najlepszy sposób na życie. Jeśli myślisz, że to jest dobre (i jesteś ze sobą szczery), to jest dobre. Dlaczego ktokolwiek na świecie jest lepszy w ocenie sztuki niż ty? Jeśli sztuka jest subiektywna, a jest, to twoja opinia jest równie dobra co innych. To dlatego słucham czego chcę i piszę to co chcę. Nigdy bym nie słuchał muzyki z lat 80., gotyku czy czegokolwiek, gdybym miał zamknięty umysł, Idle Hands również nie powstałoby, gdybym miał zamknięty umysł. Muszę też zacytować Phila Lynotta: "możesz zrobić wszystko co zechcesz", więc idź i to zrób. Myślisz, że takie eksperymenty są obecnie jedyną szansą na stworzenie czegoś bardziej oryginalnego w metalowej, w sumie bardzo hermetycznej, stylistyce? To nie był żaden eksperyment, po prostu grałem muzykę, którą uznałem za dobrą, to równie dobrze mógł być black metal albo pop, ale nie był, to było to. Nigdy nie powinieneś zakładać

cielem wytwórni, a on był zainteresowany wydaniem naszego zespołu. To tyle. Oni też mieli konkurencję. Metal Blade i Century Media między innymi, ale chciałem spójności, a nie liczb. "Mana" to pewnie dopiero pierwszy rozdział waszej twórczości, a zważywszy na fakt, że już teraz mówi się o was jako o zespole, który może w przyszłości osiągnąć tyle co Ghost, raczej nie zamierzacie poprzestać na tej pier wszej płycie? Tak, sporo słyszałem o Ghost. Kocham ten zespół, jestem wielkim fanem. Nie możemy zrobić tego, co Ghost. Możemy zrobić tylko to, co w naszej mocy i zamierzam z tego często korzystać. Pracuję nad albumem numer dwa. Jak chodzi o przyszłość, to wszystko wyjdzie w praniu. Nie ma idiotoodpornych planów. Idle Hands może trwać do końca mojego życia, ale to już pokaże czas. Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek, Paweł Gorgol

IDLE HANDS

27


Na ubitej ziemi Sabaton nie trzeba przedstawiać. W ciągu dwudziestu lat istnienia stali się jednym z najbardziej kasowych zespołów metalowych. Obojętnie czy im kibicujecie czy nie, Szwedów nie sposób zignorować. W tym roku grupa wydała kolejną płytę i choć "The Great War" nie stanowi może przełomowego wydarzenia w jej historii, to przynajmniej jeśli chodzi o koncerty festiwalowe, było ciekawie. Najpierw niespodziewanie dali drugi koncert podczas francuskiego Hellfestu, zastępując Manowar i … nie mając wokalisty (Joakimowi Brodénowi wysiadł głos, zastąpił go między innymi jeden z gitarzystów). Ponad miesiąc później, podczas Wacken Open Air w pewnym momencie występowali na dwóch scenach jednocześnie, z udziałem byłych muzyków. Aktywny dla zespołu rok to świetna okazja aby uciąć sobie rozmowę z Pär Sundström, grającym na basie liderem Sabaton. HMP: W czerwcu wystąpiliście jako jedna z głównych gwiazd Hellfestu. Przypuszczałeś na początku swojej drogi muzycznej, że będziecie grali w głównych godzinach na takich festiwalach? Pär Sundström: Czuję dumę z większości koncertów, zarówno małych jak i tych dużych. Dopóki zadowala nas jak gramy to odczuwam satysfakcję. Miałem swoje marzenia gdy zaczynaliśmy, ale nie sądziłem, że będziemy dawać koncerty takie jak ten na Hellfeście. To był wyjątkowy spektakl.

Na scenie odbyło się wtedy przyjęcie - podano szwedzkie klopsiki i drinki. Skąd ten pomysł? Wpadliśmy na niego rano. Pojechaliśmy do Ikei nakupować trochę szwedzkich produktów a wszystko z okazji letniego przesilenia. Jest to najważniejsze święto w Szwecji i Ikea na całym świecie robi z tej okazji różne promocje. Postanowiliśmy przygotować wieczerzę z okazji. Żarcie mieliśmy ale potrzeba było też kwiatów - nazbieraliśmy je w okolicy.

Festiwal był wyjątkowy również dlatego, że dzień po pierwszym koncercie wystąpiliście po raz drugi, zastępując odwołanych Manowar. Pewnie wiązało się to z większym stresem?

Plotka głosi, że ktoś z obozu Manowar dzwonił do was z pretensjami, że ukradliście im występ. Czy to prawda? Nic takiego nie miało miejsca. Nie mamy ża-

na scenę i zobaczymy co się stanie.

Foto: Sabaton

Właściwie to nie odczuwaliśmy stresu. Rankiem miałem spotkanie z promotorem podczas którego poinformowano mnie, że Manowar nie przyjadą i możemy wystąpić. Zarówno my jak i ekipa techniczna byliśmy podjarani, że będziemy pracować, zamiast mieć dzień wolny. Później Joakim zaczął się trochę denerwować, bo po przebudzeniu stwierdził, że wysiadł mu głos. Zdarzało się to wcześniej, więc początkowo podeszliśmy do tego spokojnie. Jednak wieczorem okazało się, że głos nie wraca i wtedy rzeczywiście były nerwy. Odwołanie koncertu nie wchodziło w grę. Postanowiliśmy więc, że wyjdziemy

28

SABATON

dnego zatargu z Manowar, ani oni z nami. Wiem, że Manowar jest w stanie zrozumieć to, że jeżeli nie zastąpiłby ich Sabaton, to znalazłby się inny zespół na to miejsce. Jak wspominasz inny koncert w roli headlinera czyli Kraków i Mystic Festival 2019? Od początku czułem, że możemy dać świetny koncert. Zależało nam na tym, aby był to pełen program ze zdrowym wokalistą i resztą chłopaków w dobrych humorach. Wszystko poszło jak z płatka. Mogliśmy się skupić na czystej satysfakcji z grania, bez myślenia o problemach.

Jakie masz wspomnienia z "Przystanku Woodstock". To chyba nadal wasz największy koncert? Tak, nie graliśmy do tej pory przed większą publicznością. Chciałbym pojawić się tam ponowniei po prostu cieszyć się występem. Ostatnim razem nagrywaliśmy tam DVD i nie mogłem się odpowiednio zrelaksować. Wszędzie były kamery i czułem dużą presję. Chciałbym więc wystąpić tam na luzie. Przechodząc do nowego wydawnictwa, co zainteresowało was w temacie I Wojny Światowej na tyle, by poświęcić jej album? Już wcześniej napisaliśmy kilka utworów dotyczących tego okresu. W Szwecji nigdy nie mówiło się dużo o tej wojnie. Właściwie to nie słyszało się u nas o niej nic więcej niż to, że była preludium do II Wojny Światowej. Owa wojna była bardzo przerażająca, walki toczyły się przeważnie na krótkich dystansach, twarzą w twarz. Była niezwykle brutalna. Uznajecie płytę za swego rodzaju hołd dla cywili i żołnierzy, którzy polegli podczas wojen nej pożogi? Wszystkie nasze albumy można postrzegać w ten sposób. Opowiadamy historie tych ludzi. Ich potomkowie często dziękują nam, za przywoływanie konkretnych osób lub wydarzeń z historii. Wydarzenie promujące płytę z udziałem dzi ennikarzy odbyło się w Verdun, miejscu, które sto lat temu było areną jednej z najkrwawszych bitew wojennych. Jak się tam czułeś? Przytłaczające przeżycie, zarówno dla nas jak i dziennikarzy których tam zabraliśmy. Niektórzy uznali, że było to tak mocne, że odciągnęło uwagę od samego albumu. Uważam jednak, że postąpiliśmy słusznie. Opowiedzieliśmy tym samym nieco o naszej motywacji - dlaczego piszemy utwory o takiej tematyce. Jesteście zespołem, który z pietyzmem pod chodzi do nagrań kolejnych albumów. Lubicie robić to na dużą skalę. Nie jest to powszechne, duże zespoły skupiają się raczej na graniu koncertów i sprzedaży merchu, skoro sprzedaż płyt poleciała na łeb. Nie postrzegacie tego wszystkiego jako straty czasu i pieniędzy? Jeżeli chcesz o tym myśleć jak biznesmen, to rzeczywiście produkcja albumu i jego promocja na dużą skalę jest stratą pieniędzy. Bardzo niewielu płaci za muzykę, większość ludzi i tak usłyszy ją za darmo. Ze sprzedaży płyt nie da się wyżyć, marketing nie ma sensu. Jednak kochamy nagrywać płyty i dostarczać tym samym fanom nowych doświadczeń. Szkoda, że tych, którzy to doceniają jest naprawdę niewielu. Cieszymy się, gdy widzimy, że ponad 50 milionów ludzi słucha nas online, ale to jak słabo przekłada się to na sprzedaż jest smutne. Pieniądze z płyt nie wystarczają nawet na pokrycie kosztów studia nagraniowego, czasu i pracy. Jednak reakcje fanów powodują, że warto to robić! W ostatnich latach dwa razy graliście we Wrocławiu. Wiesz, że w mieście tym żył Manfred von Richthofen, któremu poświęciliś cie utwór "The Red Baron"? Nie tylko dwa razy graliśmy we Wrocławiu, ale też przynajmniej raz mieliśmy w tym mieście akcję promocyjną płyty. Oczywiście wiem, że Czerwony Baron tam mieszkał. Miasto nam się podobało, ale nie mieliśmy zbyt dużo czasu na zwiedzanie.


Foto: Sabaton

Ostatni album wydaliście również w wersji "historycznej", opatrzonej dodatkową narracją. Możesz przybliżyć ten pomysł? Zrobiliśmy coś podobnego przy okazji płyty "The Art Of War". Chcemy, aby słuchacz wczuł się w klimat utworu przed jego wysłuchaniem. Lubimy trochę go przygotować na to co będzie, nie zdradzając jednocześnie zbyt wiele. Spodobał mi się ten pomysł i postanowiliśmy poszukać aktorki, która dałaby radę odegrać te narracje. Nagrywanie tego było świetną zabawą i tym samym powstała moja ulubiona wersja płyty. Kolejna wersja materiału ma podtytuł "soundtrack". Jest pozbawiona głównych wokali oraz gitar, koncentruje się na orkiestracjach. Gościnnie pojawia się tam Floor Jensen z Nightwish. Tak, ma tam swój malutki fragment. Jesteśmy przyjaciółmi, a Floor jest żoną naszego perkusisty. Przy okazji, to fanka Sabaton. Zgodziła się nam pomóc. Sam pomysł taką wersję płyty powstał jeszcze przy okazji albumu "Carolus Rex". Postanowiliśmy to kontynuować. Jakie są według ciebie kluczowe przyczyny sukcesu Sabaton? Wybiliśmy się już dawno temu. Jesteśmy prawdziwym zespołem, w przeciwieństwie do tego, jak niektórzy ludzie próbują nas przedstawić. Ostatnimi czasy udowodniliśmy dwukrotnie jak poważnie się traktujemy. Plotki mówiące o tym że lecimy z playbacku storpedował drugi koncert na Hellfeście, kiedy Joakima wokalnie zastąpili inni członkowie grupy. Drugą plotkę, jakobyśmy byli w konflikcie z byłymi muzykami zespołu rozbił fakt, że wystąpiliśmy z nimi na Wacken Open Air. Możecie to obejrzeć w sieci.

rane, w zależności o kraju. Ale jeżeli ktoś uważa, że to wykalkulowany plan żerowania na cierpieniu, niech spotka się ze mną na ubitej ziemi i załatwimy to raz na zawsze. Jesteśmy muzykami heavy metalowymi i nie gramy muzyki dla historyków. Wykonujemy metal dla fanów z całego świata. Tematyka waszych utworów prowokuje komentarze o gloryfikację przemocy, która była spowodowała cierpienie i śmierci milionów ludzi. Jak w ogóle narodził się pomysł śpiewania o wojnie? To mocny temat, który pojawiał się przecież już wcześniej w muzyce metalowej. Jednak nie tak dalece jak w naszym przypadku. Po prostu to pasuje do mocnych, metalowych utworów. Potrzebowaliśmy takiej stylistyki i nie wyobrażam sobie, abyśmy mogli teraz ją porzucić. Twierdzenie, że gloryfikujemy przemoc to kupa gówna. W takim razie muzeum, film dokumentalny i tym podobne źródła też gloryfikują przemoc. Można by wybrać się do Oświęcimia i sugerować, że oni tam też gloryfikują Holocaust, opowiadając historię tych wydarzeń. O ile centrum Europy wydaje się teraz spoko jnym miejscem, to we wschodniej części Ukrainy trwa aktualnie wojna. W innych częściach świata toczy się aktualnie wiele konflik tów. Myślałeś o tym, aby napisać utwór o współczesnych wojnach? Unikamy tego. Nie piszemy utworów o wojnie, piszemy je o historii. Wydarzenia współczesne historią nie są. Igor Waniurski

Tematyka wojenna to wasz znak firmowy od początku zespołu. Niektórzy uważają, że to wyrachowanie i żerowanie na narodowych resentymentach. Piszecie kawałki, w których odnaleźć się mogą fani z krajów, które toczyły ze sobą wojny w trakcie wydarzeń, których dany utwór dotyczy. Jak to skomentujesz? Niektóre nasze utwory odnoszą się do historii konkretnych krajów, nie da się temu zaprzeczyć. Robimy to samo co instytucje muzealne czy książki historyczne. Opowiadamy historię, jednak w innej formie, bardziej interesującej dla tych, którzy może nie przepadają za czytaniem książek. Nasze kawałki mogą być różnie odbie-

SABATON

29


w stu procentach prawdziwe, wypływało niejako z naszego wnętrza.

Heavy metal żyje i będzie żył jeszcze długo Jeszcze nie tak dawno nic nie wiedziałem o Shadow Warrior, a teraz zasłuchuję się ich debiutancką EPką "Return Of The Shadow Warrior". Gdy poznaję taką kapelę niezmiennie najpierw dziwię się, a później tak samo cieszę się, bo jak dla mnie kolejny klasyczny heavy metalowy band na polskiej scenie to ciągle wydarzenie. Zespół zaliczył udany start i wszystko wskazuje na to, że mają jeszcze sporo energii aby zbudować swoją silną pozycję na rynku. Będę trzymał za to kciuki, a Was drodzy czytelnicy zapraszam do zapoznania się z lubelskim Shadow Warrior. Na moje ucho warto... HMP: Choć wygląda to tak, że Shadow Warrior pojawił się z nikąd, to jednak prawda jest zupełnie inna. Większość z Was przez lata grała w Black Velvet Band. Opiszcie w paru słowach co to za kapela? Marcin Puszka: Black Velvet Band powstał jako kapela folkowa pod koniec 2008 roku, a skończył jako doom folk metal z dwiema płytami na koncie i całkiem dobrze przyjętą trasą koncertową po Polsce w 2016 roku. Niestety było sporo nieporozumień co do dalszej drogi i ogólnej organizacji no i skład się posypał. Niemniej Shadow Warrior nie należy traktować

"z kopyta". Myślę, że dużym plusem było też to, że Shadow Warrior to nie była zbieranina przypadkowych osób, dobraliśmy się raczej na zasadzie preferencji. Np. Anna dołączyła do nas, bo po prostu bardzo chciałem pracować z taką wokalistką jak ona, wiedziałem, że będzie idealnie pasowała do repertuaru, który tworzyliśmy. Znałem ją właśnie z Highlow i byłem pewien, że idealnie uzupełni skład Shadow Warrior. Zawsze ze zdziwieniem przyjmuję do wiadomości, że na polskiej scenie powstaje kolejny

Foto: Shadow Warrior

jako kontynuację tego zespołu, bo to całkowicie inna muzyka i inne założenia. Zresztą, Black Velvet Band wciąż istnieje i od czasu do czasu zagra jakiś koncert. Wasza wokalistka - Anna Kłos - również ma za sobą muzyczne doświadczenie, bowiem współpracowała m.in. lubelską kapelą Highlow. Jaki wpływ miało zdobyte przez Was doświadczenie muzyczne na powstanie i rozwój Shadow Warrior? Marcin Puszka: Na pewno pozwoliło nam to wystartować już z pewnego poziomu, a nie zaczynać wszystko od nowa, grając covery w garażu. Wiedzieliśmy jak grać, a także jak promować to co tworzymy. Znaliśmy też bardzo dobrze swoje możliwości, mieliśmy sporo dobrych kontaktów, które pomogły nam ruszyć

30

SHADOW WARRIOR

zespół, który gra klasyczny heavy metal. Do tej pory w Polsce pokutuje przeświadczenie, że tradycyjny metal to przebrzmiała muzyka, niczego ciekawego do sceny nie wnosząca. W dodatku większość polskich metal maniaków preferuje ekstremalne odmiany metalu, a oldschoolowców wydaje się, że jest garstka, więc dlaczego zaczęliście grać klasyczny heavy metal? Marcin Puszka: Nie potrafiliśmy się dłużej oszukiwać (śmiech). A tak serio, to klasyczny heavy metal to była muzyka, która zawsze nam towarzyszyła, nawet kiedy graliśmy inne klimaty w innych kapelach, to gdy jeździliśmy w trasy czy na koncerty, to w busie zawsze słuchaliśmy Black Sabbath, Iron Maiden czy Manowar, a nie doom czy folk metalu. Teraz, kiedy zaczynaliśmy kompletnie od zera, mogliśmy stworzyć coś co było dla nas naturalne i

Tak w ogóle jak w Waszym życiu zaistniał tradycyjny heavy metal? Wygrzebaliście go z kaset rodziców czy też z płyt znajomych? Kto Was zaraził tą muzyką? Marcin Puszka: Jeśli miałbym szukać winnego, to wskazałbym dwie osoby: mojego Tatę oraz Karola, naszego basistę. Tata w domu od kiedy pamiętam puszczał Deep Purple, Led Zeppelin czy Nazareth. Z Karolem znałem się z podwórka i mniej więcej w podobnym momencie zaczynaliśmy fascynować się ciężkim graniem, wymieniać się kapelami i płytami, zapuszczać długie włosy, chodzić na koncerty i kupować koszulki z metal shopach. W sumie to on poznał mnie z moją największą muzyczną miłością, czyli Iron Maiden. Zresztą, mało kto o tym wie, ale to właśnie z Karolem jakieś 17 lat temu zakładaliśmy pierwszą metalową kapelę! Nie umieliśmy w sumie na niczym za dobrze grać, ale chęć tworzenia heavy metalu była silniejsza (śmiech). Karol Zmaczyński: Miałem identyczną sytuację jak Marcin. Mój ojciec od moich najmłodszych lat wlewał we mnie muzykę Led Zeppelin i Deep Purple. Nieco później zainteresowałem się dźwiękami lecącymi z pokoju mojego starszego brata i tak odkryłem Iron Maiden, a potem to już poleciało! Jak myślę o tamtych czasach to wyglądało to zupełnie inaczej niż teraz. Nie było internetu, mało kto miał nagrywarkę CD. Dostać jakiś rarytas to było jak wygrać w totolotka i człowiek chodził potem napuszony jak paw po ulicy, że ma to czy tamto. Razem z Marcinem zaczynaliśmy słuchać klasycznego heavy, gdy ta muzyka była w dość znacznym odwrocie. Takie tuzy jak Judas Priest czy Iron Maiden nie święciły już takich triumfów jak w latach 80., a sporo ludzi zaczynała bardziej interesować się tym co do zaproponowania ma np. Slipknot. Myślę, że śmiało mogę powiedzieć, że nasza miłość do klasycznego heavy metalu przetrwała jednak te wszystkie lata, czego wyrazem jest muzyka Shadow Warrior. Wasza nazwa brzmi bardzo heavy metalowo ale także sugeruje japońskiego wojownika ninja. Sama fascynacja kulturą japońską nie jest niczym nowym, bowiem muzycy tej sceny często po nią sięgają, przypomnę chociażby Tokyo Blade z nurtu NWOBHM czy też szwedzką Katanę z NWOTHM. Czy za Waszą nazwą kryje się coś szczególnego czy też miała być nośna i sugerująca z jaką kapelą mamy do czynienia? Marcin Puszka: Nazwa kapeli wzięła się od tekstu pierwszego utworu, który wspólnie napisaliśmy, czyli "Return Of The Shadow Warrior". Mieliśmy muzykę i linię wokalną, śpiewaną jeszcze przeze mnie "po bułgarsku" (śmiech). Potem kombinowaliśmy jak nazwać kapelę, ja rzuciłem "Leather Warrior", drugi gitarzysta Peter poprawił to na "White Warrior" od filmu z Jean Claude Van-Dammem, a ja to przerobiłem na Shadow Warrior, bo zawsze chciałem zrobić heavy metal o Samurajach! I tak wszystko się zaczęło. Na tę chwilę bardziej znana jest gra komputerowa Shadow Warrior niż wasz zespół. Jest szansa, że za jakiś czas ta sytuacja ulegnie zmianie? Marcin Puszka: Zobaczymy co się wydarzy. Nie jestem wielkim fanem gier komputerowych, więc kiedy wymyśliłem nazwę zespołu,


nawet nie wiedziałem, że istnieje taka gra. Wiedziałem za to, że nie istnieje żaden zespół metalowy o takiej nazwie. Za wykonanie logo kapeli odpowiada Bettie Mad. Tutaj też jest japoński akcent w postaci dwóch katan. Czy logo to zupełnie autorski pomysł Bettie, czy też wykonane było pod pełną Waszą kontrolą? Marcin Puszka: Bettie dostała od nas krótkiego briefa jak mniej więcej powinno wyglądać logo kapeli, zasugerowaliśmy aby wpleść w kanciaste liternictwo jakiś motyw japoński, a Bettie narysowała te dwie katany. Miała ona sporo swobody w tworzeniu logo i w sumie od razu z pierwszym projektem trafiła w dychę zaakceptowaliśmy to bez żadnych poprawek, bo logo było dokładnie takie na jakim nam zależało. Karol Zmaczyński: Bettie robiła logo dla mojej drugiej kapeli, Bestial Desolation. Wyszło jej to wybitnie old schoolowo, więc gdy potrzebowaliśmy loga dla Shadow Warrior, była pierwszą osobą, która przyszła mi do głowy. Co tu dużo mówić - projekt od razu nam się spodobał i bardzo dobrze oddaje klimat naszej muzyki.

Foto: Shadow Warrior

Oprócz nazwy, do japońskiej kultury nawiązuje również szata graficzna singla i EPki. Kojarzy się ona z pierwszymi okładkami płyt Tokyo Blade czy też albumu "Thunder In The East" Loudness. Skąd wziął się pomysł na taką tematykę? Czy pomógł właśnie fakt, że ten motyw mocno kojarzy się z klasycznym heavy metalem? Marcin Puszka: Trafiłeś w dychę - Loudness czy Tokyo Blade to zespoły, które bardzo lubimy i są dla nas swego rodzaju inspiracją. Tematyka niejako koresponduje z tekstami utworów, a tak jak mówiłem nieco wcześniej, cały temat napędził pierwszy utwór, który razem stworzyliśmy, czyli "Return of the Shadow Warrior". Oczywistym stało się, że na okładce płyty mógłby pojawić się Samuraj a w tle wschodzące, krwawe słońce. Powiedzmy, że taka symbolika to też nasz mały hołd dla wspaniałych metalowych tradycji z Kraju Kwitnącej Wiśni.

Wojny Światowej, Mitsubishi Zero, a taki "Night Of The Blades" traktuje o Samurajach i powiedzmy ich kodeksie. Gdyby ostatni kawałem z EPki nosił tytuł "Heavy Metal Tsunami" można byłoby mówić o pełnym koncepcie. Czy tematyka japońska będzie dominowała w kolejnych waszych wydawnictwach? Marcin Puszka: Japonię zwykle nawiedzają najczęściej tsunami albo tajfun właśnie, więc tytuł ostatniego kawałka to nie przypadek! (śmiech). Co do dalszych wydawnictw, na pewno pojawią się jeszcze japońskie historie, bo jest to bardzo inspirująca część światowej kultury, która wydaje się jeszcze wciąż niezbyt znana w Europie. Niemniej jednak na pewno nie chcemy się ograniczać konceptualnie tylko do tego, bo jest również masa innych, ciekawych tematów, o których można napisać kawałki. Zresztą, trzeba bardzo uważać, żeby koncept, który wymyśliłeś nie zaczął Cię w pewnym momencie ograniczać czy nawet przytłaczać. Zobaczymy co przyniesie przyszłość.

Teksty też są związane z Japonią. "Wind Of The Gods" dotyczy się japońskich pilotów i sztandarowego japońskiego samolotu z II

Szata graficzna płyty jest bardzo fajnie wymyślona i wykonana. Odpowiada za nią Natalia Krzyżanowska. Czyli bez wsparcia ro-

Foto: Shadow Warrior

dziny ciężko byłoby ciągnąć taki zespół jak Shadow Warrior. Pasja, pasją ale normalnie też trzeba żyć? Karol Zmaczyński: Jeśli nie jesteś muzykiem utrzymującym się z grania, to fakt - jakoś trzeba pogodzić pracę i życie rodzinne z graniem. Zwłaszcza, że granie to nie tylko próba, ale też ćwiczenie w domu czy pisanie nowego materiału. Ważne, że nasi najbliżsi wspierają nas i nie traktują zespołu jako jakąś fanaberię i marnotrawstwo czasu. Marcin Puszka: Na początku zawsze dobrze polegać na zdolnych osobach, które Cię otaczają. Natalia to żona naszego perkusisty oraz bardzo zdolny grafik. Podobnie jak Bettie, świetnie zrozumiała nasz koncept i stworzyła monumentalną grafikę na EPkę jak i świetną okładkę na singla a także strzeliła nam kilka zawodowych fotek promocyjnych. Świetnie mieć tak uzdolnionych ludzi "pod ręką", zwłaszcza że na starcie Twój budżet jest raczej ograniczony. Przesłuchując Waszą debiutancką płytkę pod względem muzycznym słuchacz za inspiracje jednoznacznie wskaże na NWOBHM, a jak dojdzie do kawałka "Wind Of The Gods" sprecyzuje swój osąd i powie, że duży wpływ miał na Was Iron Maiden. Chyba nie zaprzeczycie? Marcin Puszka: Jasne, że nie. Tak jak wspomniałem, Iron Maiden to moja największa muzyczna miłość, ale kogo byś z zespołu nie zapytał, to powie Ci, że uwielbia Maidenów. Wydaje mi się że ciężko sobie wyobrazić heavy metalowy band który nie inspiruje się w jakimś stopniu Ironami. Marcin, chcąc zainteresować nas zespołem pisałeś, że jest on dla fanów m.in. Loudness, Iron Maiden i Warlock. Sugeruje to, że choć Waszą główną inspiracją jest Iron Maiden i NWOBHM to nie obce są wam inne stare kapele, w dokonaniach których z pewnością też odnajdujecie swoje wzorce... Marcin Puszka: Wszyscy bardzo dużo słuchamy klasyki, więc jasne, że nie tylko Ironi są naszą inspiracją. Ja na przykład w riffach wymyślanych przez Karola słyszę dużo wczesnego Judas Priest, Zdzisław to wielki fan Dio i Black Sabbath, Anna przepada za Manilla Road i Helloween. Ja ze starych kapel uwielbiam takie rzeczy jak Angel Witch, Chariot

SHADOW WARRIOR

31


czy Riot, ale także zespoły nieco bardziej "egzotyczne", jak Aria, węgierski Pokolgep, jugosłowiański Divlje Jagode czy japońskie Anthem i Show-Ya. To wszystko kapitalne bandy, które również wywarły na nas swego rodzaju wpływ. Wasz zespół - chcąc nie chcąc - przynależy już do ruchu określanego "Nowa fala tradycyjnego heavy metalu". Ciekawi mnie czy ten nurt jest wam dobrze znany i czy w nim też odnajdujecie coś co możecie u siebie wykorzystać? Marcin Puszka: Osobiście uwielbiam NWOT HM i jest tam wiele wspaniałych zespołów. Pamiętam, że gdy powstawał Shadow Warrior, zasłuchiwałem się w debiucie Satan's Hallow, który pomógł mi też uwierzyć, że da się w naszych czasach stworzyć świetny band z kobiecym wokalem. Visigoth, Eternal Champion, czy będący ostatnio na topie Riot City to także nieprawdopodobna muzyka i ponie-

przynajmniej wasza interpretacja heavy metalu może przynieść słuchaczom wiele radości... Marcin Puszka: Oby było tak jak mówisz (śmiech). Cóż, staramy się nie kalkulować podczas tworzenia swoich kawałków. Nie patrzymy czy coś jest podobne do czegoś, czy "pożyczyliśmy" przypadkowo jakiś riff, czy może numer jest wystarczająco "inny". Po prostu jeśli kawałek nam się podoba, to uznajemy, że jest dobry i włączamy go do repertuaru. Jeśli jest do dupy, to zapominamy o nim i zabieramy się za coś lepszego. Te pięć utworów powstało bardzo szybko, byliście złaknieni muzyki czy też wypełnia ona Was w nadmiarze i nie nadążacie w jej tworzeniu? Marcin Puszka: Wiesz, kiedy okazało się, że band jest już kompletny i repertuar wygląda spójnie, nakreśliliśmy sobie pewne ramy czasowe, których postanowiliśmy się trzymać. Foto: Robert Grablewski

kąd też inspiracja dla nas. Wspaniałe w tym wszystkim jest to, że te kapele wydają się być tak bardzo prawdziwe, szczere w tym co tworzą. Nie ma tu żadnej pozy ani stylizacji, to nie ma być hołd, a kontynuacja dzieła zaczętego w latach 80. przez protoplastów gatunku. Wracając jeszcze do tego co napisał Marcin. Ten Warlock to chyba ze względu na Annę. Ja jednak dorzuciłbym tu inne kobiece zespoły ze sceny NWOBHM a mianowicie Girlschool i Rock Goddess. A sama Anna gdzie szukała inspiracji jeśli chodzi o swój styl śpiewania? Marcin Puszka: Ania zawsze podkreśla, że jej pierwszą i jedyną inspiracją był Freddie Mercury. To właśnie on wpłynął na nią najbardziej, choć z tego co wiem to aktualnie rzadko już wraca do jego muzyki. Ale Ania to przede wszystkim wokalistka, która nie stara się nikogo kopiować ani na nikim się wzorować, zawsze śpiewa tak jak czuje, po swojemu. Sam zapewne przyznasz, że wychodzi jej to bardzo dobrze. Jednak wasza muzyka i gra nie ogranicza się jedynie do kopiowania Mistrzów, ale także dajecie sporo od siebie. To daje nadzieję, że być może wypracujecie swój styl, a jak nie, to

32

SHADOW WARRIOR

Zrobiliśmy to po to, żeby nie ugrzęznąć w sali prób na długie miesiące, bo bardzo chcieliśmy wrócić na scenę, znów poczuć ten dreszczyk emocji grania przed publicznością. Z Twojej perspektywy wygląda to na bardzo szybko, natomiast nam w pewnym momencie czas się już dłużył, bo kiedy powstawały poszczególne kawałki, nie mogliśmy się doczekać ich zaprezentowania szerszej publiczności, a trzeba było je jeszcze solidnie ograć, zaaranżować i tak dalej. Teraz mamy to samo, jest mnóstwo pomysłów i riffów do ogrania, ale czas zdecydowanie nas w tym wszystkim ogranicza. Jak w ogóle wygląda u was proces tworzenia. Kto odpowiada za muzykę a kto za teksty? Ktoś z Was przynosi gotowe kompozycje a reszta musi nauczyć się tylko swoich partii, czy też na próbę przynoszone są pomysły nad którymi wszyscy pracują? A może macie już wypracowany patent na pisanie kawałków? Tak w ogóle co pierwsze powstaje teksty czy muzyka? Karol Zmaczyński: Marcin jest bardzo płodnym tekściarzem, więc to praktycznie w całości jego domena. Co do muzyki, to tutaj już reguły nie ma. Czasami przynoszę gotowe kompozycję, innym razem mamy jakiś riff, nad którym wspólnie pracujemy. Zdarzało mi się

wymyślać muzykę pod teksty Marcina, jak i dopasowywaliśmy tekst do już wymyślonych riffów. Moim zdaniem staramy się nie popadać w jakiś jeden konkretny schemat pracy, a bardziej skupiamy się na tym, żeby finalny efekt był zadowalający. Marcin Puszka: Nad muzyką pracujemy wspólnie - EPkę komponowały trzy osoby, ja, Karol oraz gitarzysta Peter. Raz jest tak, że ktoś przyniesie szkielet utworu i wspólnie go ogrywamy, a raz mamy kilka riffów, które po prostu składamy do kupy. Nie ma konkretnego schematu. Mamy bazę tekstów, które w zależności od muzyki staramy się dopasować. Czasami wszystko idealnie składa się w całość, a czasem trzeba trochę pokombinować, coś przerobić, coś dostosować. Płytę nagrywaliście w studio Wesoła 24, opowiedzcie o tym miejscu i o ludziach z którymi tam współpracowaliście. Jak wam się pracuje w studio, pracujecie pod presją czy też zupełnie na luzie? Marcin Puszka: Wesoła to małe lubelskie studio w którym nagrywa się wszystko (śmiech). To raczej studio przeznaczone dla młodych artystów, którzy potrzebują niedużym kosztem zarejestrować swoje poczynania w formie demo czy pierwszej płyty. W rejestracji naszego materiału pomagał nam Łukasz "Suchy" Suszko, dość uznane już nazwisko w Lublinie. Ze względu na ograniczony budżet, nie mieliśmy niestety tej swobody studia tylko dla nas, bo w międzyczasie Łukasz zaangażowany był też w kilka innych, odmiennych stylistycznie projektów, wiec nagrywaliśmy trochę z doskoku, starając się wpasować w grafik studia. Więc tego "luzu" nie było niestety za wiele. Moim zdaniem i tak wyszło całkiem nieźle jak na trochę szalony schemat, w którym się poruszaliśmy. Do tej pory w niewielkich nakładach wypuściliście singiel "Wind Of The Gods", EPkę "Return Of The Shadow Warrior", ale już Spiritual Beast oraz Burning Leather Mexico w swoich rejonach chcą profesjonalnie wydać Waszą EPkę a Heathen Tribes wypuści w limitowanym nakładzie kasety. Wniosek jasny, wasz zespół i muzyka chwyciły? Marcin Puszka: Tak, wydaje się, że tak właśnie jest. Szczerze byliśmy bardzo zaskoczeni kiedy odezwały się do nas te wytwórnie, było to dla nas całkowicie nieoczekiwane. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że limitowany nakład CD i winyla, które zrobiliśmy własnym sumptem, wyprzedał się w ciągu zaledwie dwóch tygodni, a paczki z płytami poleciały do USA, Japonii, Kanady, Niemiec, Grecji, Włoch czy Szwecji. Zamówienia z Polski stanowiły może z 1/4 wszystkich zamówień, co wydawało nam się wręcz nierealne.


Foto: Robert Grablewski

Dopiero co rozpoczęliście koncerty. To bardzo ważny aspekt dla zespołu jeśli chodzi o promocję. Jak myślicie, uda się wam rozkręcić maszynę koncertową? Dacie radę przebić się poza granice Polski? Marcin Puszka: Co ciekawe, pierwsze koncertowe propozycje po wydaniu EP zaczęły spływać właśnie z zagranicy. W marcu przyszłego roku zagramy na festiwalu Heavy Metal Thunder w Czechach, aktualnie prowadzimy też rozmowy z kilkoma innym promotorami z Niemiec czy Rumunii. Zobaczymy co przyniesie przyszłość, ale póki co wygląda na to, że jest szansa pograć trochę i za granicą. Wszystko u Was idzie szybko, więc chyba sie nie pomylę, że już zaczęliście pracować nad dużą płytą. Jaka ona będzie, jakie macie na nią pomysły i jak bardzo będzie różniła się od Waszej debiutanckiej EPki? Marcin Puszka: Wydaje mi się, że pełna płyta będzie naturalną kontynuacją materiału z EP, nie spodziewałbym się jakichś rewolucji. Mamy aktualnie gotowe trzy nowe utwory, pracujemy nad kolejnymi. Te nowe numery idealnie wpasowały się w starszy repertuar, z mojej perspektywy nie słychać jakichś znaczących różnic. Trochę sobie utrudniliśmy sprawę, bo postanowiliśmy nie wrzucać na pełną płytę kawałków z EPki, więc musimy zrobić 9-10 całkowicie nowych numerów. Niemniej jestem o to spokojny, bo pomysłów jest dużo a nasz system pracy już raz sprawdził się bardzo dobrze. Niedawno poinformowaliście, że z zespołu odszedł gitarzysta Piotr "Peter" Miećko i macie już zastępcę. Możesz przedstawić nowego muzyka oraz jakie nadzieje w nim pokładacie? Marcin Puszka: Łukasz (Daniel - przyp. red.) to rasowy heavy metalowy maniak, do bólu zakochany w klasycznych dźwiękach. Dość szybko wpasował się w zespół i opanował stare kawałki, ma też ciekawe własne pomysły, więc wydaje się być idealnym uzupełnieniem naszej ekipy. Jak ta zmiana wpłynie na wasz nowy mate riał? Karol Zmaczyński: Niewątpliwie Piotrek miał swój własny, rozpoznawalny styl, który słychać na EPce. Z drugiej strony trzon kompozytorski Shadow Warrior pozostał bez zmian, więc raczej nie spodziewałbym się ni-

czego innego niż melodyjny heavy metal. Historia Shadow Warrior to w zasadzie początek tego roku, a już macie na koncie debiutancką EPkę, pierwszych wydawców, pierwsze koncerty, ogólnie sporo szumu wokół kapeli. Nie czujecie czasami strachu, że to za szybko? Karol Zmaczyński: Mnie trochę zaskoczył tak pozytywny odzew na naszą EPkę. Cały czas dostajemy nowe propozycję na różnych płaszczyznach co bardziej wywołuje ekscytację niż strach. Żaden z nas nie chciał, żebyśmy skończyli jako kolejny "garażowy" zespół, który gra próby i okazjonalne koncerty w lokalnych barach. Nikt chyba jednak nie przewidział, że sprawy potoczą się tak szybko, więc jesteśmy z tego powodu naprawdę zadowoleni. Marcin Puszka: Wiesz, ja mam natomiast takie wrażenie że wiele kapel ma tak, że czeka nie wiadomo na co, szlifując kilka kawałków w nieskończoność, a wszelkie okazje przelatują im w tym czasie koło nosa. Tłumaczą to często rzeczami typu "brak gotowości" czy mówią, że jest "za wcześnie", przez co potem kończą tak jak Karol pisał: grając w podrzędnych barach jako zespół o statusie "garażowego". Nie widzę sensu w nieustannym czekaniu na zbawienie, skoro wieją sprzyjające wiatry, to trzeba łapać je w żagle i przeć do przodu, a nie w nieskończoność przygotowywać złożony żagiel. Na początku wywiadu wspomniałem o ogólnej opinii w naszym kraju o tradycyjnym heavy metalu, o przeminięciu tej muzyki... Jakie jest Wasze zdanie, jest sens w kontynuowaniu tej sceny, czy też faktycznie największe zespoły napisały już wszystko co najciekawsze i generalnie nie ma uzasadnienia aby podtrzymywać ten nurt? Marcin Puszka: Wydaje mi się, że scena NWOTHM jest pełną odpowiedzią na to pytanie. Mamy 2019 rok i a na rynku pojawiają się takie płyty jak "Conqueror's Oath" czy "Armor of Ire", które niosą ze sobą potężny ładunek melodii, świetnych riffów i kapitalnych kompozycji. Takie wydawnictwa sprawiają, że heavy metal żyje i będzie żył jeszcze długo. Michał Mazur

SHADOW WARRIOR

33


...pozostajemy krytyczni wobec własnego dzieła... Scena tradycyjnego heavy metalu w Polsce istnieje i cały czas się rozwija. Powoli ale prze do przodu. Być może, gdyby wspierała ją większa ilość fanów miałaby większe znaczenie, ale nie ma co narzekać. Na tej scenie swoje miejsce ma Aquilla, która zawzięcie walczy o swoje. Jakiś czas temu wypuścili singiel "The Day We Left Earth" i ciągle pracują nad nowym materiałem, na który, mam nadzieję, czekacie również Wy drodzy czytelnicy. Jednak zanim to nastąpi zachęcam do przeczytania wywiadu, z którego dowiecie się co aktualnie dzieje się w kapeli. HMP: Minęło już trochę czasu od wydania debiutanckiej EPki "The Day We Left Earth". Jak została przyjęta ta EPka w Polsce i poza jej granicami, jak ją ocenianie po latach i co w ogóle dała wam ta płytka? Blash: Z naszej perspektywy, jak na pierwszą płytę "The Day We Left Earth" została przyjęta bardzo pozytywnie. O czym może świadczyć fakt, że cały nakład wyprzedał się co do jednej płyty. Ostatnie sztuki poszły na Trveheim. To samo możemy powiedzieć o edycji kasetowej tego albumu, która tak samo wyprzedała się na wspomnianym festiwalu w jeden dzień, co do jednej sztuki. Pytałeś o Polskę, więc jeśli chodzi o sprzedaż tutaj, to większa część nakładu wyprzedała się u nas, choć wcale nie tak mało rozeszło się w Japonii, Szwecji, USA, Kanadzie etc. Wychodzimy z

możliwość dalszego rozwoju, możliwość dzielenia się tym nad czym pracujemy z publiką, dla której gramy oraz niesamowitą satysfakcję. W końcu wydawanie płyt jest jednym z kluczowych elementów działalności zespołu i sam fakt wypuszczenia krążka w świat, jest zwieńczeniem pewnego etapu w kreowaniu muzyki i swego rodzaju spełnieniem. Niestety po wydaniu debiutu posypał się Wam skład. Przedstawcie nowych muzyków… Blash: Tymi muzykami są Chris Scanner na gitarze rytmicznej, Kris Invader na gitarze solowej oraz Hippie Banzai na basie. Już chwilę razem gramy, bo ponad rok, a znamy się znacznie dłużej, więc dla nas nie są oni właściwie nowi. To starzy przyjaciele i bardzo cenni lu-

brak koncertów? Pete: Zdecydowanie nie. Aquilla przechodziła dość znaczące zmiany na przestrzeni lat, ale nigdy nie były one nagłe i niespodziewane. Zawsze staramy się przewidywać wszystkie możliwe scenariusze, a szczególnie te najgorsze. Dzięki temu, kiedy stanęliśmy przed obliczem kolejnych zmian członków, odbyło się to w przyjaznej atmosferze, w porozumieniu ze wszystkimi zainteresowanymi. Równolegle odbywały się próby starego i nowego składu, co pozwoliło nam zagrać wszystkie planowane koncerty, z supportowaniem Skull Fist i Striker włącznie. Było to naprawdę bardzo duże wyzwanie logistyczne. Głównie koncertujemy w ojczyźnie, ale niedawno mieliśmy przyjemność zagrać nasz zagraniczny debiut na niemieckim festiwalu Trveheim. Ciągle pracujemy nad tym, aby koncertów pojawiało się coraz więcej. Jest to o tyle utrudnione zadanie, że scena tradycyjnego heavy metalu w Polsce jest dość skąpa i naprawdę trzeba się postarać, aby nie zanudzić ludzi powtarzającymi się line-up' ami. Czy z nowymi muzykami gracie również kawałki z "The Day We Left Earth"? Pete: Jasna sprawa! Chłopaki już przed dołączeniem do zespołu znali praktycznie cały nasz repertuar i jego odrzucenie nie wchodziło w grę. W procesie ogrywania "The Day..." na próbach lekko odświeżyliśmy niektóre fragmenty, a Kris napisał wszystkie solówki od nowa, według swoich pomysłów. Nie zamierzamy wypierać się naszej przeszłości, bo każdy z nas ma te numery wyryte głęboko w serduchu, nawet kiedy aktualnie nieco śmielej eksperymentujemy z naszą muzyką. Z tego co wiem Wasza EPka wzbudziła również zainteresowanie za granicą. Czy przełożyło się to na koncerty poza Polską? Pete: Tak jak już Blash wspominał wcześniej, zainteresowanie za granicą przekroczyło nasze najśmielsze oczekiwania. Ilość wsparcia, które otrzymaliśmy z bardzo wielu państw, jest niesamowita. Na tą chwilę zagraliśmy jedynie koncert w Niemczech na festiwalu Trveheim, ale nie wykluczamy, że nie będzie to jedyny nasz koncert poza granicami Polski.

Foto: Aquilla

założenia, że nie działoby się tak, gdyby album był uważany za słaby. To jednak nie zmienia faktu, że pozostajemy krytyczni wobec własnego dzieła. Staramy się słuchać uwag, by przy kolejnych wydawnictwach podwyższać jakość i tak np. pojawiły się uwagi do miksu i masteringu, wzięliśmy sobie zebrane opinie do serca i w "Saviors of the Universe" położyliśmy duży nacisk na to, by brzmienie prezentowało się możliwie najlepiej. Z tego, co usłyszeliśmy od ludzi, cel został osiągnięty, więc teraz pozostaje nam tylko rozwijać się w tym aspekcie. Drugim "ale" był akcent Blasha (co ciekawe krytykowany w 99% przez Polaków), poza tym odbiór pozostaje generalnie pozytywny, z czego się bardzo cieszymy. "The Day..." dało nam

34

AQUILLA

dzie w kapeli. Od wkroczenia w życie nowego składu, Aquilla dostała przyspieszenia w podróży po galaktykach, co myślę, że najlepiej ich przedstawia (w końcu jak to mówią "po owocach ich poznacie"). Byli oni dla nas cennym nabytkiem, a w tym momencie są integralną częścią zespołu. Jak wyglądają i grają, chyba nie muszę nikomu, kto zapoznał się z naszą twórczością mówić. Natomiast od kuchni powiem, że są ostoją nieugiętej motywacji, kreatywności, pracowitości (co jest niezwykle ważne) i po prostu dobrymi przyjaciółmi z kapeli. Zmiany nie powstrzymały zespołu od koncertowania. W sumie nie możecie narzekać na

Tytułowy utwór z najnowszego singla "Saviors of the Universe" zapowiada zmiany w waszej muzyce. Przede wszystkim kompozy cja wydaje się bardziej dojrzała i przemyślana. Natomiast w "Skeletal" choć zmiany są też słyszalne, to przebija Aquilla z Waszych początków. Z kolei "Crystal Coven" spokojnie mógłby znaleźć się na debiucie, zbytnio nie zburzyłby jego konceptu. Jaka będzie Wasza nowa płyta? Jaki macie na nią pomysł? Czy to będzie kolejna EPka czy też już duży studyjny album? Kris: Zacznijmy od tego, że nasze nowe wydanie będzie koncepcyjną EP-ką oraz tematycznie kontynuacją poprzednich wydawnictw. Będzie się zdecydowanie różnić od debiutu Aquilli znacznie bardziej rozbudowanymi utworami pod względem riffów i aranżacji. Śmiało można powiedzieć, że kompozycje będą szybsze i bardziej techniczne, lecz zarazem również melodyjne oraz ekspresyjne. Pojawi się więcej harmonizacji, co nada utworom przestrzeni. Drobne przecieki można już usłyszeć na naszych koncertach, na których czasami gramy nowe kawałki. Pomysły na utwory przychodziły nam dosyć spontanicznie, bardzo często w wyniku eksperymentowania z riffami


napisanymi w przeszłości. W momencie, gdy zauważymy drzemiący potencjał w jakimś motywie, staramy się ustalić na jaką część utworu najlepiej by pasował, a następnie obudowujemy go innymi riffami, w wyniku czego powstaje szkielet utworu, nad którym zaczynamy pracę. Krótko mówiąc, wenie pozwalamy kreować pomysły, a później planujemy co ma być w którym miejscu. Dzięki temu łatwiej jest formułować myśli i obmyślać plan działania. Jak na Waszą aktualną muzykę wpłynęli nowi muzycy? Czy teraz lepiej pracuje się Wam nad nowym materiałem? Jak w ogóle powstają wasze nowe kawałki? Pete: Nowi muzycy przede wszystkim zapewnili nam niesamowity zastrzyk energii i motywacji. Stało się tak dlatego, że śledzili poczynania Aquilli praktycznie od samych początków i jednocześnie realizując własne projekty, nabrali na naszą muzykę zupełnie innego spojrzenia. Kris z zamiłowania jest death/black metalowcem, więc jego podejście do muzyki jest niesamowicie precyzyjne, techniczne i przemyślane. W połączeniu z wykształceniem muzycznym dodało to do naszej muzyki o wiele więcej profesjonalizmu. Mimo swoich death' owych korzeni odnalazł się w Aquilli wybitnie dobrze i jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy. Hippie z kolei, nie chcę mówić, że jest jego przeciwieństwem, bo byłoby to ujmą dla jego zdolności, ale na pewnych płaszczyznach ma zupełnie inne podejście. Przede wszystkim trzyma główną pieczę nad ogólnym groovem, duchem i energią zespołu oraz utworów. Zna prawdopodobnie więcej zespołów niż reszta z nas razem wzięta i ze Scannerem czuwa nad kierunkiem, który obieramy. Jeśli chodzi o prace nad nowym materiałem, to przede wszystkim usystematyzowaliśmy ją i wprowadziliśmy do niej dużo drobnych usprawnień. Sądząc po singlu wydaje się, że Blash Raven popracował nad swoim wokalem, nie mówiąc o tym, że pomysły na linie melodyczne też wydają się dojrzalsze… Blash: Staramy się doskonalić w tym, co robimy, dlatego stale pracujemy nad naszymi umiejętnościami jako zespół i jako poszczególni muzycy. Stojąc w miejscu łatwo się wypalić. Bez doskonalenia się oraz ciągłego poznawania kolejnych aspektów danej płaszczyzny rozwoju, łatwo jest popaść w rutynę, a ta, jest zdaje się największym wrogiem kreatywności, która

Foto: Aquilla

Foto: Aquilla

jest mocą napędową każdego twórcy. Ogólnie "Saviors of the Universe" sprawia, że Aquilla wydaje się cięższa i ostrzejsza, a słychać to głównie w partiach gitar… Kris: Najprostszą odpowiedzią na to pytanie jest sam fakt zmiany składu, który w konsekwencji pociąga za sobą zmianę stylu pisania utworów, dobierania brzmienia studyjnego czy samych technik kostkowania lub palcowania podczas gry na instrumencie. Ogromne znaczenie ma również sprzęt na, jakim gramy i to, jakich przystawek oraz rodzaju strun używamy. W kwestii pisania partii gitarowych do "Saviors of the Universe" trzeba powiedzieć, że powstawały one na próbach dosyć spontanicznie i są połączeniem wielu riffów skomponowanych na przestrzeni czasu, zanim ja, Scanner i Hipis dołączyliśmy do zespołu. Staraliśmy się stworzyć utwór, który będzie dynamiczny, melodyjny oraz z pazurem. Nie staraliśmy się ograniczać gatunkowo, tylko pozwoliliśmy naszej wyobraźni działać. Kolejnym etapem było nagrywanie, podczas którego korzystaliśmy ze wzmacniaczy Marshall JCM 2000 oraz Mesa Boogie Rectifier. Te wzmacniacze mają dosyć ciemne i ostre brzmienie a w szczególności Marshall, na którym nagrywaliśmy riffy. Końcowy miks oraz mastering sfinalizowały brzmienie tego utworu i ukazały jego

prawdziwe oblicze. W zasadzie to "Saviors of the Universe" jest utworem eksperymentalnym, który wyznaczył nam drogę, którą podążamy. Wydaje mi się, że sam utwór w sobie chce łączyć szybkość, dynamikę oraz ciężkość. Po prostu taki ma charakter. Nie zmienia się chyba tematyka. Zdaje się, że akcja nadal będzie toczyła się w kosmosie? Blash: Jeżeli chodzi o tematykę, to warstwa liryczna posiada u nas trzy znaczenia. Pierwsze jest dosłowne, trzymające się konwencji podróży kosmicznych i wizji rozwoju ludzkości w tym aspekcie. Drugie znaczenie to znaczenie metaforyczne, poruszające "ludzką" i uniwersalną warstwę tekstu, często wynikającą z obserwacji problemów życia codziennego, tak w aspekcie lokalnym, jak i globalnym. To właściwa i metaforyczna treść ukryta w "kosmicznej formie" . Trzecie znaczenie, nazwijmy je "historyczne" tyczy się odwołań do innych tekstów. Każdy kolejny opowiada historię związaną z poprzednim, wszystkie utwory są zatem częścią większej całości. Jest to swego rodzaju hipoteczna wersja wydarzeń dziejąca się w przyszłości po opuszczeniu przez ludzkość Ziemi. Odpowiadając na Twoje pytanie, tak zamierzamy się dalej trzymać kosmicznej tematyki w tym ujęciu, które przedstawiłem. Nie wykluczam jakiś tematycznych skoków w bok, ale generalnie zależy nam na stworzeniu spójnego uniwersum, wielowątkowej i wieloznaczeniowej historii, w której będzie można zanurzyć się na dłużej niż tylko na czas trwania danego tracku. O kolejny level wskoczyliście również jeśli chodzi o brzmienie i produkcję. Gdzie i z kim nagrywaliście nowy kawałek? Tam też będziecie nagrywać nowy album? Pete: Poprawa ogólnie pojętej jakości nagrań była jednym z naszych najważniejszych priorytetów obranych po wydaniu EP. Z tego też powodu na kolejne single trzeba było czekać trochę dłużej, niż byśmy sobie tego życzyli. Singiel "Saviors of the Universe" został nagrany w Demontażowni u Damiana "Fonsa" Biernackiego. Współpraca z nim była dla mnie jedną z najciekawszych i najprzyjemniejszych sytuacji związanych z nagrywaniem perkusji, a efekty mówią same za siebie. Na obecną chwilę jesteśmy przekonani, że w tym samym miejscu zostanie zarejestrowany nasz kolejny album. Czas jeszcze to zweryfikuje, ale jesteśmy pe-

AQUILLA

35


wni, że nie chcemy schodzić poniżej poprzeczki wyznaczonej przez Demontażownię. Pozostałe dwa utwory obdarzone są opisem "Demo 2018". Cholera co to za cudo i dlaczego nic o nim nie wiem? Blash: Etykieta "Demo 2018" to ni mniej, ni więcej niż sposób oznaczenia nagrań, których nie mieliśmy okazji wcześniej wydać, a których nie chcieliśmy zostawić w niebycie podczas wydawania "Saviors of the Universe". Zostały one zarejestrowane jeszcze za czasów starego składu, ale ze względu na różne zawirowania nigdy nie ujrzały światła dziennego. Pod pewnymi względami te nagrania nie spełniały naszych nowych standardów, ale jednocześnie szkoda nam było pozbywać się ich całkowicie, bo to naszym zdaniem bardzo dobre utwory. Na jakim etapie jesteście z nową płytą? Wszystkie kawałki są już napisane i ograne, tylko wchodzić do studia? A może już nagrywacie i pozostała kwestia wydania jej na CD i innych nośnikach? Blash: Obecnie płyta jest gotowa w około 80%. Cała historia, którą chcemy opowiedzieć, jest już rozpisana i ujęta w tekstach. Okładka i ogólny kierunek artystyczny są praktycznie skończone. Pozostało nam dopięcie niektórych elementów instrumentalnych i wokalnych w utworach, które będą kończyć płytę. Potem damy sobie chwilę czasu na dokładne ogranie wszystkich partii i będzie można przystąpić do nagrywania. Kiedy chcielibyście wydać nowy album? Czy będą go poprzedzały kolejne single? Pete: Dokładnej daty jeszcze sami nie znamy. Prawdopodobnie wszystko będzie gotowe pod koniec roku, a sama premiera odbędzie się na początku przyszłego. Naturalnie planujemy wydać utwory promujące nowe wydawnictwo, ale jeszcze dyskutujemy nad tym, który kawałek i w jakiej formie powinien promować płytę. Czy wydacie go własnym sumptem czy też rozpoczęliście szukanie wydawcy? Jak tak, to wśród jakich firm szukacie kontraktu? Jakie warunki Was zadowolą? Pete: Obie te drogi wydania płyty mają swoje zalety i wady. Wydawanie na własną rękę już mamy jako tako przetestowane i wiemy, czego możemy się spodziewać. Prawdopodobnie będziemy szukać kogoś, kto nam pomoże nam dotrzeć do większej ilości osób i kto wspomoże ogólnie pojętą promocję. Jeszcze nie robiliśmy listy wytwórni, do których będziemy pisać, ale znajdą się tam raczej zarówno te duże, jak i mniejsze. Na pewno nie chcemy stawiać warunków, dopóki nie mamy gotowego materiału w rękach. Michał Mazur

Foto: Silver Bullet

Srebrna kula nie tylko na wilkołaki Silver Bullet są z Finlandii i teoretycznie grają power metal o symfonicznym posmaku, ale sporo też w nim nawiązań do tradycyjnego heavy czy thrashowej intensywności. Dodajcie do tego bardzo dobrego wokalistę i całkiem konkretne brzmienie, tak więc powodów do zapoznania się z zawartością ich drugiego albumu "Mooncult" nie brakuje: HMP: Co było nie tak z waszą poprzednią nazwą Dirge Eternal? Silver Bullet pasuje lepiej do tego co chcecie przekazać? A może powstała dość przypadkowo, bo zespołów o nazwie Bullet było i jest sporo, tak więc musieliście pogłówkować, żeby się nie powtarzać? Hannes Horma: Z nazwą Dirge Eternal wszystko było OK. Po prostu uznaliśmy, że potrzebujemy takiej, która jest bardziej chwytliwa i łatwiejsza do zapamiętania. Byliśmy też dość zdziwieni, że nie ma żadnej metalowej kapeli o nazwie Silver Bullet. Jako, że wplatamy elementy horroru do naszych tekstów i muzyki to uznaliśmy, że srebrna kula, przedmiot służący do zabijania wilkołaków, będzie całkiem nieźle do nas pasować. "Mooncult" jest dla was pewnie czymś więcej niż tylko kolejną płytą, bo praktycznie w każdym aspekcie poszliście na niej do przodu? Tak, "Mooncult" jest czymś wyjątkowym. Kompozycje są bardziej zróżnicowane niż na "Screamworks" i jest tu znacznie więcej wpływów thrash i power metalu, ale jest on też bardzo melodyjny; powiedziałbym, że jest to idealne połączenie tych dwóch odmian metalu. "Mooncult" jest albumem koncepcyjnym, luźno opierającym się na prawdziwej historii, która miała miejsce w Szkocji w latach 90. XVI wieku i zmusiło mnie to do pisania w innym stylu. Rutyna czy doświadczenie są więc pomocne, ale w żadnym razie nie zabijają w was spon taniczności - to wszystko dopełnia się, a efekty słyszymy na płytach Silver Bullet? Tak, oczywiście. Trzeba mieć odpowiednie umiejętności i doświadczenie aby sprawić, że taka muzyka zadziała. Mamy wiele różnych nastrojów w naszej muzyce i zawsze pracujemy naprawdę ciężko nad aranżacją poszczególnych utworów.

36

AQUILLA

Heavy/power metal ma dość sztywne ramy stylistyczne i aranżacyjne, ale przy odrobinie wysiłku można z tego wybrnąć, czego świetnym przykładem jest na przykład utwór "The Chalice And The Blade", w którym łączycie w efektowną całość bardzo różne wpływy? Tak, zgadzam się. Staramy się naginać zasady tu i ówdzie i jest to według mnie coś, co czyni naszą muzykę wyjątkową. Nie boimy się czerpać inspiracji spoza heavy metalu i czasami nasze piosenki mogą być przez to nawet odrobinę progresywne. Do tego symfonicznego patosu też dochodziliście stopniowo, nie było od razu tak, że postanowiliście tak właśnie grać? Tak, masz rację. Jest to coś, co miało miejsce wtedy, gdy odszedł nasz klawiszowiec i musiałem zrobić orkiestracje na EP-kę "Under The Spell". Czuliśmy, że używanie podkładów zamiast klawiszowca jest dla nas czymś naturalnym i odtąd to ja tworzę wszystkie partie klawiszowe i orkiestracje na naszych albumach. Teksty z tej płyty układają się w jakąś całość, tak jak na waszej debiutanckiej płycie, czy też swobodnie mogą też funkcjonować w oderwaniu od siebie? Na naszym debiutanckim albumie też mieliśmy luźny koncept, każda piosenka na tym albumie opowiada historię ze znanych horrorów. "Mooncult" jest albumem w pełni koncepcyjnym, wszystkie piosenki na nim są tam z jakiegoś powodu. Ale uważam, że osobno także są przyjemne do słuchania. Wiele zespołów zapomina o tym, że słowa są równie ważne co muzyka, a warto przecież coś nimi przekazać, stworzyć taką opowieść jak choćby "Maiden, Mother And Crone" czy "The Witches Hammer"? Tak, zgadzam się. Teksty na "Mooncult" pełnią naprawdę ważną rolę i Nils zrobił kawał


niesamowitej roboty opowiadając historię, a także czyniąc ją uniwersalnie akceptowalną. Do tego ostatniego utworu nakręciliście teledysk - jak domyślam się nieprzypadkowo? Uważam, że jest to solidny kawałek - dobry do kiwania głową, z chwytliwym refrenem, więc był on oczywistym wyborem na teledysk. Nils daje radę prześpiewać cały koncert w tej masce, czy też nakła ją tylko na ten utwór, tak jak czynił kiedyś Bruce Dickinson podczas trasy promującej LP "Powerslave"? Nils nosi tę maskę podczas naszych występów od czasów wydania "Screamworks". Obecnie trwają prace nad nową... Dzielicie się jakoś obowiązkami kompozytorskimi, czy też głównym dostarczycielem repertuaru jest jeden z was, a później opracowujecie wspólnie te nowe pomysły? Na "Screamworks" znajdowały się kawałki napisane przeze mnie i Henriego, aczkolwiek "Mooncult" został w całości napisany przeze mnie. Nie jest to coś, co planowaliśmy, ale wydaje mi się, że natura albumu koncepcyjnego wymagała innego podejścia. Jesteśmy w trakcie prac nad trzecim albumem i mamy mnóstwo materiału ode mnie, Henriego i naszego nowego basisty Ossiego. Generalnie nie mamy żadnych odgórnych zasad, po prostu wybieramy najlepsze utwory. No tak, nie jesteście debiutantami, to wiele wyjaśnia (śmiech). Macie więc pewnie dość wyraźną wizję tego, w jakim kierunku chce-

cie podążać i co osiągnąć z Silver Bullet? Tak, od początku istnienia zespołu mieliśmy jasną wizję i dlatego oba nasze albumy zostały wydane przez niemiecką wytwórnię, a nie fińską. Uważamy, że nasz główny rynek znajduje się w Europie Centralnej i naszym celem jest jak najwięcej tam koncertować. Początki Silver Bullet są co najmniej obiecujące - myślisz, że za kilka lat dołączy cie do najbardziej rozpoznawalnych w Europie i świecie zespołów z Finlandii? Były już takie sytuacje, tak więc wy też macie szansę! Uważam, iż Silver Bullet ma potencjał na bycie jednym z większych zespołów pochodzących z Finlandii. Musimy skupić się na odpowiednim rynku i zacząć grać przed właściwą publiką. Chyba często dzieje się tak, że jeśli ktoś za wszelką cenę chce odnieść sukces i nie jest szczery w tym co robi, to ludzie tego nie "kupią" - niezależnie od stylistyki, chociaż w metalu jest to chyba najbardziej widoczne? Tak, zawsze uważałem, że naprawdę ważne jest by wierzyć w to co się robi, całym swoim sercem i duszą. Lecz nie można myśleć za dużo o sukcesie. Nie chodzi o pieniądze, ani o sławę - muzyka jest najważniejsza i trzeba zawsze o tym pamiętać. Przez większość czasu będziesz dostawał po dupie, ale trzeba się podnosić i być gotowym na następną rundę. Ale wtedy w sumie nie mielibyśmy takich "zespołów" jak Spinal Tap czy Bad News świat rocka byłby zdecydowanie uboższy bez

"This Is Spinal Tap" i nie mogę sobie wyobrazić swojej kolekcji bez tego filmu (śmiech)... To jest właśnie piękno muzyki. W tym wszystkim chodzi o tworzenie emocji. Muzyka może sprawić, iż będziesz się czuł szczęśliwy, smutny, podekscytowany, albo może sprawić, że się zaśmiejesz. Nie ma dobrej czy złej, tak długo jak będzie pochodzić ona z serca. Wojciech Chamryk, Paweł Gorgol, Karol Gospodarek


Tradycja i nowoczesność - Chcieliśmy, aby "Time Travellers" brzmiała żywo i dobrze jakościowo jak na XXI wiek, a jednocześnie nie zatraciła tej mocy, którą heavy metal niesie ze sobą od dziesięcioleci. Moim zdaniem udało nam się to - mówi Grzegorz Kolasiński. I faktycznie długogrający debiut Wrocławian jest płytą bardzo udaną, potwierdzajacą, że nie zmarnowali czasu od wydania EP "Louder Than All", a tradycyjny metal ma się w Polsce coraz lepiej: HMP: Zapowiadaliście wydanie debiutanck iego albumu jeszcze na połowę 2017 roku, ale koniec końców trochę wam zeszło z nagraniem i wydaniem "Time Travellers"? Grzegorz Kolasiński: O nagraniu materiału długogrającego myśleliśmy, gdy tylko wypuściliśmy w 2017 roku naszą debiutanckę EP-kę pt. "Louder Than All", ale w pierwszej kolejności musieliśmy zająć się trasą koncertową, a potem dość nieoczekiwanie zespół opuścili obaj gitarzyści Mikołaj Górecki i Łukasz Kapałka. Sprawy się bardzo skomplikowały, a zespół znalazł się w kryzysie. Czasem bywa jednak tak, że lepiej trochę poczekać, wszystko dopracować niż zanotować falstart, szczególnie kiedy gra się w niezależnym zespole, a do tego nie oszczędzają go zmiany składu?

czy jego kontynuacja Wölfrider, a więc zespoły w których część z was również grała, też mają potencjał i spore szanse. Tymczasem w przypadku pierwszego skończyło się na jednym albumie, drugi wydał tylko kilka krótszych materiałów i split, tak więc sami najlepiej wiecie, że czasem nie wszystko wychodzi tak jak powinno - stąd Wasza tym większa determinacja, żeby w przypadku BulletRaid stało się inaczej? Grzegorz Kolasiński: Nie traktuję przygody z Clairvoyant jako niewypału. Byliśmy o wiele młodsi. Tliła się w nas nadzieja na sławę i karierę, a wiedza o problemach metalowego rynku była bardzo niewielka. Determinacja, by BulletRaid trwał, a spod tego szyldu wychodziło jak najwięcej dobrej muzyki, to nie chęć pokazania środkowego palca przeszłości, lecz wyraz czystej pasji i miłości do muzyki. Z

tynuacji? Grzegorz Kolasiński: O tym, że jesteśmy całkiem nieźli w tym, co robimy, przekonują nas ludzie na koncertach głośno śpiewający nasze kawałki i którzy po występie śmiało podchodzą do nas, integrują się i opowiadają jak im się podobało. Krążek długogrający to oczywiście pewne osiągnięcie, na którym nam bardzo zależało, ale także wyraz wdzięczności wobec fanów i spełnienie prośby tych, którzy wrzeszczą "jeszcze jeden!" (śmiech) Inaczej pracuje się nad płytą w sytuacji, gdy ma się na to więcej czasu, bo można dopracować aranżacje, mieć do wyboru więcej utworów, etc.? Kamil Turczynowicz: Na pewno nie ma tzw. "presji czasu", więc można już na etapie nagrywania coś zmienić, dodać, przearanżować bez obaw, że się nie wyrobimy. Inna sprawa, jak już wspomniałem wyżej, każdy z nas normalnie pracuje, więc musieliśmy się jakoś zgadać tak, żeby znaleźć odpowiednie terminy. A, że dobre terminy to głównie weekendy, to dlatego zeszło nam trochę czasu z nagrywkami i miksem. Nie przesadzaliście jednak, bo wasz długogrający debiut to 10 utworów, trwających niewiele ponad 41 minut - uznaliście, że nie ma co zapychać krążka CD ponad miarę, bo jednak cierpliwość współczesnych słuchaczy nie jest już tak duża jak kiedyś, kiedy celebrowano słuchanie muzyki, ile by taki album nie trwał? Grzegorz Kolasiński: Wolę posłuchać krótszej płyty niż zawalonego zapychaczami paszkwila, które serwuje nam coraz więcej zespołów. To zwłaszcza domena tych grup, które niegdyś święciły triumfy, a dziś powoli dogorywają, gdyż lata świetności mają już za sobą. My jesteśmy pewni każdej nuty, która pojawiła się na "Time Travellers". Żaden z zawartych na tym krążku utworów nie powstał napisany na kolanie. Gdybyśmy chcieli sztucznie zapełnić czas na płycie, moglibyśmy wziąć któryś z kawałków nagranych na "Louder Than All" i wrzucić jako bonus lub na nowo zaaranżować. Uznaliśmy jednak, że naszym fanom należy się coś świeżego. Te niespełna trzy kwadranse są też w dodatku dobrą opcją w sytuacji, gdybyście dostali ofertę wydania "Louder Than All" na winylu, bo to czas idealny na taki nośnik? Kamil Turczynowicz: Jest to opcja, chociaż ja jakimś specjalnym fanem winyli nie jestem, za co pewnie zostanę zjechany przez tzw. "trv" (śmiech)!

Foto: Piotr Schmidt

Grzegorz Kolasiński: O ile Kamil Turczynowicz dołączył do BulletRaid niemal natychmiast, to na znalezienie drugiego gitarzysty przyszło nam trochę poczekać. Kiedy Michał Bugała w końcu uzupełnił nasze szeregi, w pierwszej kolejności zależało nam na pokazaniu się publiczności, ponieważ fani zbyt długo musieli czekać na nasze koncerty. Kamil Turczynowicz: Nie byliśmy i nie jesteśmy dalej związani z żadną wytwórnią, więc nie mieliśmy też jakiegoś konkretnego terminu na wydanie płyty. Oprócz tego każdy z nas robi na normalnym etacie, więc trzeba było jakoś pogodzić nagrywki z koncertami, próbami i chodzeniem do roboty. No i tak jak wspomniałeś, były roszady w składzie, a to nigdy nie pomaga. Mogło wydawać się, że choćby Clairvoyant

38

BULLETRAID

Clairvoyant zagraliśmy mnóstwo koncertów, nagraliśmy album i choć odszedłem z zespołu, to z przyjemnością wspominam tamte lata. Jednakże Kamil pociągnął temat dalej. Kamil Turczynowicz: Wölfrider był w zasadzie logiczną kontynuacją Clairvoyant i zresztą tak samo słabo skończył. Może i potencjał był, ale brakowało jakiegoś mądrego prowadzenia, zresztą byliśmy wtedy jeszcze głupsi niż teraz, więc może za dużo rzeczy nam się wydawało że robimy dobrze, a było zupełnie inaczej. Ale z każdego takiego epizodu wychodzi się z nowymi doświadczeniami, więc nie uważam tego za stracony czas. Dobre recenzje i takież przyjęcie EP "Louder Than All" pewnie utwierdziły was w przekonaniu, że rzecz jest warta długogrającej kon -

Ponownie pracowaliście z Pawłem Jakubowskim, chociaż zdaje się, że już nie w Sonic Loft Studio - uznaliście, że brzmienie "Louder Than All" było dla was optymalne i warto tę współpracę kontynuować? Grzegorz Kolasiński: Pracowałem z kilkoma producentami, ale z żadnym nie potrafię się tak dobrze porozumieć jak z Pawłem Jakubowskim. Jego niezaprzeczalną zaletą jest wszechstronność, ale przede wszystkim, gdy przychodzi do niego heavymetalowa grupa, on wie czego oczekuje. Podsuwa własne pomysły i nowe rozwiązania. Niejednokrotnie zmieniłem partię wokalu w oparciu o jego rady. "Louder Than All" brzmiała inaczej niż "Time Travellers", ale na tamten moment brzmienie to było optymalne. Skoro więc już raz pracowaliśmy z gościem, który rozumie nasze potrzeby, to dlaczego nie mieliśmy zgłosić się do niego pono-


wnie? Opowiecie coś więcej na temat sesji "Time Travellers" w tym sensie, jak nagrywaliście ten materiał? Bo nie przypuszczam, żeby było to analogowe nagranie, tymczasem brzmi bardzo klasycznie, surowo i organicznie, niczym w latach 80., co bardzo mi się podoba. Kamil Turczynowicz: Bardzo dobrze przypuszczasz, na nagrywkę analogową byśmy się zrujnowali finansowo, (śmiech)! Materiał był w zasadzie nagrywany w ten sam sposób co na EP-ka, czyli najpierw perkusja nagrana w studio, potem nagrałem gitary u siebie w domu, razem ze ścieżkami basu, za które odpowiedzialny był Kuba. Potem wróciliśmy do studia i przepuściliśmy to przez tzw. "reamp". No i wtedy Grzechu już miał wolne pole do roboty nad wokalami. Na etapie miksu dodaliśmy syntezatory i inne przeszkadzajki. Tak więc obraliśmy bardziej współczesną drogę nagrywania, daleką od tej chociażby nawet z początku XXI wieku. No ale skoro mówisz że brzmi organicznie i klasycznie, to się cieszę. Choć teraz jak tego słucham, to parę rzeczy bym zrobił inaczej, no ale chyba zawsze jest takie wrażenie. Całą sztuką jest więc jak najefektywniejsze wykorzystanie sprzętu, który ma się do dyspozycji, bez bazowania na najwygodniejszych czy najbardziej wyeksploatowanych brzmieniach/rozwiązaniach? Kamil Turczynowicz: W tym wypadku to wyszło tak trochę pośrodku. Nie ukrywam, że wygodniej mi nagrać gitary w domu i później je przereampować. Nie ma wtedy presji ani takiej spiny jak przy nagrywkach w studio, dlatego uważam taki proces nagrywek za najbardziej optymalny. Do samych reampów gitar użyłem z kolei dwóch wzmaków które znałem od lat i uważałem je, za najbardziej sprawdzone, czyli Engl Fireball i Peavey JSX. Czasem po prostu opadają mi ręce, kiedy słyszę n-tą płytę brzmiącą tak samo, z cyfrowo obrobioną, pozbawioną jakiejkolwiek mocy perkusją - niby techologia jest już na takim poziomie, że takie sytuacje nie powinny mieć miejsca, a włącza się LP nawet jakiejś podziemnej kapeli z lat 80. i moc tych nagrań jest nieporównywalna z tymi współczesnymi. Też to zauważyliście i chcieliście uniknąć tych błędów?

Foto: Mieczysław Chodaczek

Foto: BulletRaid

Grzegorz Kolasiński: Szczęśliwie współcześnie też nagrywane są płyty brzmiące naprawdę dobrze! Takie zespoły jak Saxon, Testament czy Accept poszły z duchem czasu. Ich nowsze albumy brzmią bardziej świeżo, ale wciąż nawiązują do dźwięków, które serwowano nam przed czterdziestu laty. Wszystko z umiarem. Dostęp do najnowszych rozwiązań technicznych nie oznacza, że z każdego należy skorzystać, ponieważ finalnie może się okazać, że nie słychać już żadnej pracy włożonej przez muzyka, a jedynie bezpłciową papkę. Chcieliśmy, aby "Time Travellers" brzmiała żywo i dobrze jakościowo jak na XXI wiek, a jednocześnie nie zatraciła tej mocy, którą heavy metal niesie ze sobą od dziesięcioleci. Moim zdaniem udało nam się to. Pod względem muzycznym też jest bardzo klasycznie, bo cały czas i bardzo stylowo nawiązujecie do czasów największej świetności tradycyjnego metalu, zarówno tego kontynentalnego, jak i brytyjskiego - jest się na kim wzorować, od kogo się uczyć, więc to wykorzystujecie? Grzegorz Kolasiński: Gusta w BulletRaid pokrywają się w pewnym stopniu, ale każdy z

nas ma jakieś swoje indywidualne wzorce. Ja chętnie uciekam poza metal i rock w klasykę bluesa, pop czy muzykę folkową w stylu Loreeny McKennitt. Nasz perkusista, Maciej Sznurowski, lubi sięgnąć po techniczne popisy rodem z Dream Theater. Michał Bugała drugi gitarzysta - jest po uszy zakochany w Kreator, a basista Kuba Gołembiewski chętnie uderza w klimaty o wiele cięższe. Kamil Turczynowicz: Jak już rżnąć, to z najlepszych, więc wiadomo że zawsze będzie u nas słychać wpływy z niemieckiej i brytyjskiej sceny heavy metalu. Chociaż ja osobiście często też wychodzę poza ten gatunek i lubię posłuchać sobie np. muzyki celtyckiej czy elektronicznej spod ręki Jean-Michel Jarre'a. To zależy od humoru, raz sobie puszczę Bathory, a innym razem Mike'a Oldfielda. Co ciekawe świetnie czujecie się zarówno w tych szybszych, surowszych, jak i bardziej melodyjnych utworach, nie unikacie też aranżacyjnych urozmaiceń jak smyki, syntezatory czy partia fortepianu w balladzie "Bored With Love" - to już pewnie kwestia doświadczenia, bo w końcu trochę już gracie? Grzegorz Kolasiński: O ile "Louder Than All" była hołdem dla surowego heavy metalu z potężnym rock'n'rollowym kopem, to "Time Travellers" jest zdecydowanie bardziej przemyślanym dziełem. Partie klawiszy to głównie inicjatywa Kamila, który już dawno zaczął eksperymentować z takimi urozmaiceniami. Kamil Turczynowicz: Kiedyś się zarzekałem, że nigdy nie będę chciał w swojej muzyce syntezatorów, no ale potem chyba troszkę dorosłem, (śmiech). Dlatego jeśli jest opcja, żeby gdzieś wrzucić synthy, smyczki itp., a to nie gryzie się z resztą numeru, to czemu nie? Na pewno nie pchamy nigdzie klawiszy na siłę. Jesteście jednak bardzo młodymi ludźmi, co prowokuje o zadanie pytania o fakt zajęcia się akurat taką stylistyką, przecież niezbyt modną czy popularną - death czy black metal albo jakiś alternatywny rock nigdy was nie kręcił? Grzegorz Kolasiński: Na pop jesteśmy zbyt brzydcy, a na corpse paint za ładni (śmiech). A tak poważnie to jesteśmy też ludźmi twardo stąpającymi po ziemi. Oprócz nas są jeszcze tysiące zespołów. Konkurencja jest tak duża,

BULLETRAID

39


że skupiliśmy się na graniu tego, co kochamy najbardziej, zamiast kombinowaniu co najbardziej opłaca się grać, by napchać kieszenie. Ponadto członkostwo w BulletRaid nie odbiera nikomu prawa do pobocznych projektów. Coś w tym w sumie jest, bo tyle muzycznych mód minęło od czasu gdy zainteresowałem się muzyką, a tradycyjny metal wciąż ma się dobrze - ponadczasowa muzyka nigdy się nie starzeje i ciągle trafia do kolejnych pokoleń słuchaczy? Kamil Turczynowicz: Może to też kwestia tego, że w większości jest to muzyka autentyczna, której nie generuje sztab ludzi w jakiejś wytwórni i firmują to później ładną mordką jakieś gwiazdki. Jeśli coś jest zagrane z pomysłem i na porządnym poziomie wykonawczym, to będzie się długo broniło i pozyska nowych słuchaczy. Dostrzegam tu tylko jeden problem: kiedy zaczynałem słuchać rocka 30-40-letni muzycy byli weteranami, a starszych praktycznie nie było. Ale naturalną koleją rzeczy starzeli się i teraz scena jest pełna 60-80-latków, wielkie gwiazdy odchodzą, coraz częściej na zawsze -

etc.? Kamil Turczynowicz: Jeśli mam być szczery, to ta wyżej wymieniona "trójca" nigdy do mnie szczególnie nie przemawiała. Z polskiego podwórka zawsze bardziej lubiłem Dragona czy Destroyers, których "Noc królowej żądzy" to dla mnie chyba najlepsza polska heavymetalowa płyta. Bardzo jeszcze lubiłem zdecydowanie młodszy zespól Witchking, wielka szkoda że już nie grają. Ich muzyka mnie rozpieprzała! Od jakiegoś czasu w Polsce dominuje scena deathmetalowa, co też nie jest złe, przynajmniej się mówi o takiej muzyce. Ale kto wie, może kiedyś jeszcze jakiś zespół grający "klasyczny" heavy jakoś się wybije. Czas pokaże. Jak więc postrzegacie szanse BulletRaid na tym naszym, totalnie nieprzewidywalnym rynku, gdzie królują chłam i komercja, a do tego jest miejsce na black/post-black czy Behemoth, ale tradycyjny metal jest wciąż niszą, szczególnie gdy chodzi o młode zespoły? Grzegorz Kolasiński: To nie tak, że nie zależy mi, by BulletRaid osiągnął wielki krajowy lub nawet międzynarodowy sukces, ale powiedzmy, że mogę się bez tego obejść. To, co

przy sobie na dłużej. Znaleźliście wydawcę dla "Time Travellers", czy też, podobnie jak w przypadku debiutanckiej EP-ki, będziecie ją firmować sami? Grzegorz Kolasiński: Tak jak wspominał wcześniej Kamil, nie związaliśmy się dotąd z żadną wytwórnią. "Time Travellers" jest zatem kolejnym wydawnictwem czysto spod naszego szyldu, ale może ten album otworzy przed nami nowe drzwi do współpracy z jakąś wytwórnią. Przekonamy się. To w sumie taki ogólnoświatowy trend, że tradycyjny metal jest w tej chwili w totalnym odwrocie, ale z drugiej strony są rynki, np. niemiecki czy japoński, gdzie sytuacja wygląda zupełnie inaczej, czyli jednak można? Kamil Turczynowicz: Jak widać. W zasadzie nie wiem od czego to zależy. Od jakiejś innej mentalności danych narodów czy ciul wie od czego? Zresztą prosty przykład zza naszej południowej granicy - Czechy. Kraj dużo mniejszy, ludzi ułamek tego co u nas, a zobacz tylko ile tam masz rockowych festiwali. Latem gra tam praktycznie ścisły top europejskiej sceny, a i zespoły zza oceanu się trafią. Płyty też tam schodzą w dużo większej ilości. I jak to wytłumaczyć? Totalny brainfuck. Dlatego uciekam tam jak najczęściej i jak tylko się da (śmiech). Pewnie byłoby z tym lepiej jakbyście grali więcej koncertów, ale z tym też jest marnie, bo ile można dokładać do interesu, opłacać się bardziej znanym zespołom czy tłuc na drugi koniec kraju i zagrać dla garstki słuchaczy? Grzegorz Kolasiński: Dokładamy do interesu odkąd tylko pamiętamy, więc to nam w ogóle nie przeszkadza. Ma to oczywiście swoje granice. Ostatnio za nasz występ na festiwalu, którego nazwy celowo nie wymieniam, organizator zażądał od nas "wpisowego" w kwocie tak oburzającej, że raz na zawsze dostaliśmy nauczkę, by się doń nie zgłaszać. Klubów jest coraz mniej, gdyż świecące pustkami kończą swoją działalność. Coraz chętniej ruszamy za granicę do Czech czy na Węgry, ponieważ tam fanów heavy metalu wydaje się być więcej. Granie na żywo i interakcja z publicznością cieszy nas najbardziej, dlatego możecie spodziewać się już niedługo pierwszych dat.

Foto: Monika Wawrzyniak

wyobrażacie sobie świat za kilka-kilkanaście lat, bez tych wszystkich, wielkich zespołów? Grzegorz Kolasiński: Są zespoły, za którymi będę bardzo tęsknił jak Iron Maiden, Saxon albo Running Wild, ale prawdę mówiąc uważam, że aktualnie żyjemy w najgorszym momencie dla młodych zespołów. "Dinozaury" trzymają się sceny bezlitośnie i dla nowych nie ma na niej miejsca. Za jakiś czas będą jednak musieli skończyć i wówczas jak sądzę dzieciaki, które teraz dopiero się rodzą, będą miały swoją wielką szansę. Mam tylko nadzieję, że będą wśród nich hołdujące starej szkole, by oldschoolowy metal lat 80. nigdy nie umarł. W Polsce nigdy nie mieliśmy ich jakoś zbyt dużo, ale legendarna trójca TSA/Turbo/Kat znana jest praktycznie wszystkim. Oni w końcu też przestaną grać, zresztą wieloletnie zawirowania w obozie Kata i obecne w szere gach TSA tylko to przyspieszają, a następców brak. To już nie te czasy, żeby klasy cznie metalowy zespół stał się znany wszys tkim, grał na festiwalu w Sopocie czy Opolu,

40

BULLETRAID

dziś robimy, daje mi wielką radość i poczucie spełnienia. Na coś trzeba trwonić pieniądze, więc najlepiej na swoją pasję. (śmiech) Kamil Turczynowicz: Dokładnie, trzeba robić swoje i uderzać nie tylko na lokalny rynek. Jakby kiedyś granie przestało być tylko hobby i zaczęlibyśmy z tego żyć, to nie powiem byłoby spoko. Ale jeśli tak się nie stanie, to też nie będzie tragedii. (śmiech) Paradoksalnie scena heavy/thrash rozwija się bardzo dynamicznie: we Wrocławiu też macie kilka niezłych zespołów jak choćby MosherZ czy Crimson Valley, są kapele w okolicznych miastach, tak więc sytuacja nie jest zła, brakuje im tylko możliwości dotarcia do słuchaczy, wypromowania się? Grzegorz Kolasiński: A może brakuje słuchaczy? Gdy zespołów jest tak wiele, to ludziom brak czasu i pieniędzy, by je wszystkie zaliczyć. Dziś za sprawą Internetu kanałów dystrybucji jest aż nadto! Każdy z nas haruje jak może, by do ludzi dotrzeć, zainteresować ich naszą muzyką, ściągnąć na koncert i zatrzymać

Planujecie więc koncerty promujące "Time Travellers", bez tego się nie obędzie? Grzegorz Kolasiński: Zdecydowanie. Pierwsze daty są już zaklepane i ładujemy się drzwiami i oknami, by odwiedzić jak najwięcej miejsc. Jak wspominałem najskuteczniej jest dotrzeć do potencjalnych słuchaczy prezentując im się na żywo i łapiąc bezpośredni kontakt. Wojciech Chamryk


Na okładce widzimy feniksa. Czy możemy to zinterpretować jako symbol odrodzenia zespołu? Tak, zdecydowanie! Okładka z feniksem i tekst kawałka "Wings" idealnie oddają tą ideę.

Struna Angusa Younga Picture to prekursor heavy metalowego grania w kraju znanego z tulipanów, rowerów oraz pomarańczowych koszulek piłkarskich. Oczywiście ponad trzy dekady temu ich popularność wyszła daleko poza granice ich rodzimej Holandii. Wydanie nowego albumu zatytułowanego "Wings" było dobrym pretekstem do rozmowy z gitarzystą i głównym autorem muzyki Picture Janem Bechtumem. HMP: Jesteście jednym z pierwszych holenderskich zespołów heavy metalu. Jak wyglądała Wasza scena na początku lat 80-tych? Jan Bechtum: Tak naprawdę byliśmy zespołem, który wypełnił pewną lukę na holenderskiej scenie muzycznej. Nikt u nas przed nami nie grał takiej muzyki. Co ciekawe od samego początku budziliśmy zainteresowanie telewizji oraz rozgłośni radiowych. Jak wiele zespołów heavy metalowych z długim stażem działalności, mieliście liczne przerwy w swej muzycznej karierze. Głównie z powodów osobistych. Kiedy w 1986 roku wyszedł nasz album "Every Story Needs Another Picture", Picture nie był już zespołem metalowym, ale komercyjnym zespołem rockowym. Jedyny wówczas członek oryginalnego składu, czyli Rinus zauważył, że to droga do nikąd i po albumie "Marathon" postanowił zawiesić działalność grupy.

Powiedz mi proszę, kiedy zaczęliście pracować nad tym materiałem i kto odegrał główną rolę w tym procesie? Jest kilka utworów, które zagraliśmy już w 1981 roku (jak "Blown Away" i "Little Annie"). Jedynie kilka piosenek powstało na świeżo, a reszta opierała się głównie na starych pomysłach, ale dzięki nowo napisanym partiom gitar zyskały one nowe życie

W latach 80-tych musieliśmy to zrobić, ponieważ granie było naszą pracą i jedynym źródłem utrzymania. Ponadto mieliśmy zobowiązanie w kontrtakcie. Teraz już tak nie jest. Tak naprawdę nie potrzebujemy już dochodów z zespołu i dlatego nagrywamy albumy tylko wtedy, gdy mamy na to ochotę i koncentrujemy się głównie na graniu na żywo.

Czy proces komponowania zmienił się przez lata, czy też nadal tworzysz swoje utwory w taki sam sposób, jak wtedy, gdy Picture był młodym zespołem? Nic się nie zmieniło w tej kwestii. Wciąż jest tak samo.

W swojej karierze koncertowałeś po Europie z AC/DC, Rose Tattoo, Saxon i wieloma innymi. Jak wspominasz kontakty z członkami

Myślę, że część naszych czytelników, nigdy nie słyszała Waszej muzyki. Które albumy Picture poleciłbyś im na początku? Powiedziałbym tak: "Diamond Dreamer" i

Czterech z pięciu muzyków tworzących obecne wcielenie Picture to członkowie oryginalni. Co jest główną przyczyną tego, że gracie razem po tylu latach? Wielki sukces reaktywacji w 2008 roku był czymś, czym Laurens i Rinus chcieli się podzielić ze mną i Ronaldem. Granie w całej Europie, a nawet w Ameryce Południowej, było czymś, co również powinno być możliwe do uczczenia w oryginalnym składzie. Więc spotkaliśmy się ponownie z Appie jako drugim gitarzystą. Nowy członek zespołu to właśnie wspomni any gitarzysta Appie de Gelder. Jak trafił do Waszego zespołu? Appie grał z Ronaldem przez wiele lat w innych zespołach i był idealnym kandydatem na to miejsce. Na początku lat 80-tych spora część niemiec kich wokalistów heavy metalowych miała problemy ze śpiewaniem po angielsku. Jak wyglądała ta sytuacja w przypadku holenderskich zespołów? Czy Ronald też miał takie problemy? Cóż, na początku ja pisałem prawie wszystkie teksty, a mój angielski jest na bardzo dobrym poziomie. Co do Ronalda, to niektórzy twierdzą, że jego holenderski akcent jest dosyć słyszalny. Nawet jeśli tak jest, to jakie to ma znaczenie (śmiech). Nadal brzmi świetnie!

Foto: Picture

tych zespołów? Wciąż noszę strunę gitarową Angusa Younga w mojej torbie (śmiech). Co do reszty świetnie bawiliśmy się z członkami Saxon i nadal utrzymujemy kontakt z Grahamem Oliverem. Rok temu wydaliście swój koncertowy album nagrany w 100% klasycznym składem. Chcieliśmy pokazać światu, że klasyczny skład nadal jest w stanie grać bardzo energetyczne koncerty, mimo że wszyscy mamy ponad 60 lat.

Czy kiedykolwiek braliście pod uwagę śpiewaniu w swoim ojczystym języku? Nigdy. Automatycznie byśmy się wtedy zamknęli na międzynarodową publiczność.

Było to również wasze pierwsze wydawnict wo nagrane dla Pure Steel Records. Jak tam trafiliście? Pure Steel ma w USA łowcę talentów, który jest wielkim fanem Picture. Skontaktował się z nami, ponieważ wiedział, że szukamy wytwórni płytowej. Dogadaliśmy się bez problemu.

Na początku Waszej kariery nagrywaliście swoje albumy rok po roku. Czy uważasz, że takie tempo jest obecnie możliwe?

2019 to rok wydania nowego pełnowymiarowego albumu zatytułowanego "Wings". Dlaczego zdecydowałeś się nadać mu ten tytuł?

"Heavy Metal Ears", a następnie "Wings". "Eternal Dark" jest również klasykiem. Dziękuję bardzo za wywiad. Również chcę podziękować wszystkim fanom za ich lojalność przez te wszystkie lata. To dla Was wciąż tu jesteśmy! Dzięki! Bartek Kuczak

PICTURE

41


Powiew świeżości Brytyjczycy z Sacrilege zaczynali w końcowym okresie popularności NW OBHM, kiedy karty były już rozdane, a młody zespół nie miał praktycznie żadnych szans na karierę. Teraz jednak z powodzeniem nadrabiają stracony czas, mając na koncie już siedem albumów, z których najnowszy "The Court Of The Insane" jest na pewno ciekawszy od poprzedniego: HMP: Minęły cztery lata od premiery "Six6Six" i tak jak już wtedy zapowiadaliście kolejny album Sacrilege stał się faktem, co pewnie bardzo was cieszy? Bill Beadle: Cześć, dzięki za ten wywiad. Rzeczywiście, jestem bardzo szczęśliwy, że ten album w końcu się ukazał, długo to trwało. Mieliśmy problem, ponieważ nasz gitarzysta prowadzący postanowił zrezygnować z grania. Nie jest łatwo znaleźć odpowiednią osobę, która wpasowałaby się w styl Sacrilege, a wielu próbowało. Pracowało wam się nad tą płytą łatwiej niż nad poprzednimi czy wręcz przeciwnie, bo zdawaliście sobie sprawę z oczekiwań fanów, więc byliście pod pewną presją? To bardzo dobre pytanie. Czułem presję podczas pisania, ponieważ chciałem stworzyć album, z którego będę dumny, a nie po prostu wypuścić zbiór piosenek. Chciałem też żeby fani byli zadowoleni słuchając Sacrilege, z dru-

jak jestem dzisiaj. Jest to jednak pewnym udogodnieniem, ponieważ ludzie postrzegają nas jako nowy zespół, a nie jeden z tych co to mu nie wyszło w przeszłości i teraz ponownie próbuje. Gdy pisałem utwory na demówkę, moim celem było zdobycie kilku koncertów, ale mój ojciec wysłał taśmę do ITV, którzy szukali najlepszego zespołu do swojego sześcioodcinkowego programu o sześciu różnych stylach muzycznych. Program miał być puszczany podczas David Jensen Show, był on sławnym DJem ze Stanów, który w UK pracował w Radio One a potem dostał program w TV, więc zanim zagraliśmy pierwszy koncert, wepchnięto nas do telewizji jako najlepszy metalowy zespół. Sacrilege zostało wybrane spośród tysięcy kaset i płyt jako najlepszy nowy zespół przełomu 82/83. W żadnym razie nie rozpamiętujecie już jednak tego co było kiedyś, koncentrując się na tym, co dzieje się obecnie?

Tak, zdecydowanie. W przyszłym roku gramy trasę opartą o ten album, ale już w tym roku gramy na koncertach kilka utworów z tego albumu. Ciężko zestawić setlistę gdy ma się na koncie siedem albumów. Gdy robiliśmy release party nowego albumu graliśmy 2,5 godziny a ludzie i tak byli zawiedzeni, że nie zagraliśmy ich ulubionych piosenek. Słychać jednak, że wciąż pozostajecie w tym klasycznym kręgu hard rocka czy trady cyjnego metalu, chociaż nie unikacie też odniesień do rocka progresywnego czy bluesa - dawne fascynacje wciąż dają o sobie znać i to się już raczej nie zmieni? Cieżko powiedzieć jak będą brzmiały kolejne albumy albo jak ludzie nazwą nasz styl. Różnie nas już szufladkowali: NWOBHM, doom, heavy metal, heavy rock a nawet hard rock czy klasyczny rock. Uważam, że w naszej muzyce można usłyszeć wiele różnych odmian metalu, ale zawsze jest to brzmienie Sacrilege i tego nigdy nie zmienimy. Udaje mi się pisać utwory w różnych stylach, ale nigdy nikt nie powiedział, że ta czy tamta piosenka nie brzmi jak Sacrilege. Na pierwszego singla wybraliście utwór "Lies", chyba nie przypadkiem? To był prawdę mówiąc prosty wybór, ponieważ posiada dobre tempo, jest chwytliwy, wali prosto w łeb i brzmi bardzo jak Sacrilege. Album napisałem dwa lata temu, Neil, Jeff i ja zagraliśmy swoje partie a zanim odszedł, Tony Vanner nagrał solo do tego utworu. W zasadzie możesz usłyszeć jak gra w tym kawałku, w "Ride Free" oraz "I Can Hear The Silence". Kiedyś wytwórnie miały w takich sprawach głos decydujący, ale teraz wygląda to już zupełnie inaczej, tym bardziej, że Pure Steel nie jest przecież gignatem nastawionym wyłącznie na zysk? Jak wspomniałem, wcześniej nie starałem się o kontrakt z wytwórnią, więc nie wiem na ile by się wtrącali z decyzją który utwór wypuścić. Podczas koncertów i festiwali ciągle nas pytano "kiedy wyjdzie nowy album", więc po dwóch latach potrzebowaliśmy mieć coś wydane inaczej cała praca nad utrzymaniem nazwy Sacrilege w obiegu poszłaby na marne.

Foto: Sacrilege

giej jednak strony nie chciałem napisać albumu, który brzmiałby jak poprzednie, tak więc nagrywanie było większym wyzwaniem, ponieważ czułem na sobie sporą odpowiedzialność. Jedno nie ulega za to wątpliwości, bo w końcu pozbyliście się łatki jednego z wielu zespołów nurtu NWOBHM, który w latach 80. nie zdołał wyjść poza etap nagrań demo i kultowy status wśród najbardziej oddanych fanów? Tak, dziękuję, to prawda, chociaż w latach 80. nie starałem się zbytnio, aby zdobyć kontrakt płytowy albo zagrać na dużym festiwalu, więc tak naprawdę nie wiem jak dobrze by nam poszło, gdybym był bardziej uparty i aktywny,

42

SACRILEGE

Dokładnie tak. Oczywiście zawsze pytają mnie o przeszłość, ale nie poświęcam jej tyle czasu. Niemniej Sacrilege to zespół z przeszłością, ale jeśli o mnie chodzi to wystartowaliśmy konkretnie gdy perkusista Neill Turnbull i basista Jeff Rolland dołączyli do mnie w roku 2013. Rozważamy ponowne nagranie starszego materiału. Przeszłość do nas powraca gdy po koncercie podchodzą do nas ludzie, którzy wcześniej o nas nie słyszeli i mówią "wow, to było świetne, gdzieście się podziewali i dlaczego nic o was nie wiedziałem w latach 80.?". Na "The Court Of The Insane" trafiły pewnie najnowsze utwory, więc to najbardziej aktualne oblicze Sacrilege?

Myślisz, że gdybyście przed laty trafili na takiego właśnie wydawcę, to kariera Sacrilege mogłaby potoczyć się inaczej w tym sensie, że moglibyście wydać płytę szybciej niż dopiero w 2011 roku? Może bylibyśmy bardziej rozpoznawani, gdybyśmy spróbowali, ale nie oglądam się za siebie. Może gdybym wcześniej pozyskał wytwórnię lub dystrybutora nie spotkałbym Neila ani nie zaprosił Jeffa do dołączenia do zespołu, zawsze będzie jakieś "co by było gdyby". Staram się zawsze patrzeć naprzód i na ten moment uważam, że jesteśmy najlepszym zespołem a już na pewno sprawia nam to przyjemność. W sumie jednak lepiej późno niż wcale (śmiech). Co istotne "The Court Of The Insane" zbiera świetne recenzje, można nawet zaryzykować stwierdzenie, że najlepsze w historii zespołu, tak więc zdecydowanie przeżywacie drugą młodość, skutecznie nadrabi ając stracony przed laty czas? Recenzje są fantastyczne, bardzo cieszymy się z obecnych czasów. Po całym zamieszaniu z szukaniem odpowiedniego gitarzysty, wszyscy świetnie się dogadujemy i uwielbiamy grać


koncerty. Okładkę "Six6Six" zdobił obraz XIX-wiecznego malarza Johna Martina, cover "The Court Of The Insane" też wygląda klasycznie - co to za dzieło i kto jest jego autorem? Oprawę graficzną albumu złożył w całość Andy Pilkington, który jest znanym artystą. Razem z Neilem zgadzaliśmy się co do kształtu okładki ale to Neil zaproponował abym się na niej ukazał. Nie spodziewałem się jednak, że moja głowa wyląduje na talerzu (śmiech). Chcieliśmy oddać na okładce to wszystko, o czym opowiada tytułowy utwór, mamy więc szaleństwo, błazna, doktora zarazy, który odzwierciedla tamtą epokę oraz linę. Wszystko to tworzy dziwnego rodzaju pomieszczenie sądu i ludziom naprawdę się to podoba. W Polsce może ono budzić skojarzenia z obrazem Jana Matejki, przedstawiającym Stańczyka, słynnego błazna króla Zygmunta I Starego panującego w XVI wieku, co jest pewnie dla was swego rodzaju ciekawostką? Andy ma pełne prawa do okładki, sprawdził wcześniej prawa autorskie itp. skorzystał z naszych pomysłów i wszystko obrócił w świetny obrazek. Ale dzięki za informację, to z pewnością jest interesujące. Macie też ciekawe plany koncertowe, bo poza występami w Anglii szykują się wam też klubowe koncerty w Belgii i Holandii, a jesienią weźmiecie udział w londyńskim "Classic Rock Festival"? Zagramy na Ragnarok w Bree w Belgii 18 października i w The Jack w Holandii następnego dnia, potem wracamy do UK na Classic Rock Weekend 9 listopada, który odbędzie się w New Cross w Londynie, następnie gramy show świąteczny 14 grudnia w Carlisle w Hastings, a 4 stycznia gramy w The Cavern w Raynes Park, Surrey. W styczniu i lutym będziemy nagrywać teledysk a potem gramy trasę w Niemczech. Kolejne koncerty są w planach. Fajnie byłoby zagrać parę sztuk również w Polsce. I to wszystko pewnie bez udziału menedżera czy agenta koncertowego, wszystko musicie załatwiać sami - tak jest cena niezależności? Było to prawdą jeszcze dwa miesiące temu,

Foto: Sacrilege

kiedy to zapytaliśmy Valerię Campagnale czy nie chciałaby zostać managerem zespołu oraz zająć się kontaktami z prasą, na co się zgodziła. Jest niezwykle pomocna. Spotkaliśmy też kogoś w Hamburgu podczas koncertu i ten ktoś bookuje nam trasę po Niemczech, wszystko więc nieźle się układa. Mam nadzieję, że dostaniemy w niedalekiej przyszłości zaproszenie do zagrania na jakichś większych festiwalach. Niedawno dołączył do was Paul Macnamara, znany przede wszystkim z Salem, tak więc gitarowy atak Sacrilege zdecydowanie zyskał na sile ognia? Paul jest genialny, tego dokładnie potrzebował zespół. Szkoda, że Salem zastopował działalność, ale z pożytkiem dla nas. Dogadujemy się od chwili poznania, Paul ma ten sam poziom entuzjazmu co my i myśli też podobnie, więc jego dołączenie daje nam nowe możliwości. Jest doskonałym gitarzystą, szkoda tylko, że dołączył do nas po tym jak album był już nagrany, ale sposób w jaki odgrywa piosenki jest bezbłędny, więc mam nadzieję, że zostanie z nami na długie lata. Nowe utwory będą teraz pewnie podstawą waszego obecnego setu, ale nie sądzę byście

całkowicie zrezygnowali ze starszego materiału, bo dawni fani mogliby poczuć się zaw iedzeni? Są pewne utwory, których fani się domagają, ciężko jest jednak wybierać gdy ma się ponad 90 nagranych utworów. Granie nowego materiału to zawsze powiew świeżości, ale nie odpuścimy grania starszych numerów. Ostatnio graliśmy dwa koncert w Antwerpii i setlisty były kompletnie różne, poza jednym lub dwoma utworami. Pamiętacie więc o przeszłości i korzeniach zespołu, ale to co dzieje się teraz jest znacznie bardziej ekscytujące, więc z optymizmem spolądacie w przyszłość? Tak, obecne czasy są ekscytujące dla Sacrilege. Nowy album, teledysk, sesje zdjęciowe, koncerty, które zawsze się pojawiają, nie stoimy więc w miejscu a fani mają rozrywkę nie tylko słuchając muzyki, ale również oglądając nasze poczynania. Wszystko to dobrze wróży na przyszłość. Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki, Karol Gospodarek


włoskich zespołów za granicą, żaden z nich nie miał pozytywnej opinii, poza kilkoma wyjątkami. W latach 90. sytuacja była trochę lepsza, to były dobre czasy dla każdego rodzaju muzyki. Teraz jest tylko miejsce dla mainstreamu, podczas gdy niszowa muzyka jest niestety w poważnych tarapatach.

Właściwy czas Strana Officina to we Włoszech jeden z kultowych zespołów metalowych. Początki grupy sięgają jeszcze roku 1970, oficjalne powstała siedem lat później, by z pewnymi przerwami działać do dnia dzisiejszego. Jej najnowszy album to "Law Of The Jungle", metal w duchu lat 80., ale z wyprawami do jeszcze dawniejszych czasów, bowiem grupa sięgnęła też po archiwalne utwory ze swego dorobku: HMP: Co porabialiście od momentu wydania poprzedniego albumu "Rising To The Call"? Ta cisza była wręcz niepokojąco długa, cho ciaż w sumie nigdy nie rozpieszczaliście fanów jakąś dużą ilością wydawnictw? Rolando "Rola" Cappanera: Tak, to prawda. Lubimy coś robić bez ciśnienia, dopóki nie będziemy w stu procentach zadowoleni, aby stworzyć coś wartościowego, co zostanie docenione i zapamiętane. Nie jesteśmy z tych zespołów, które wypuszczają album co rok, dla nas nie miałoby to sensu. Wszystko musi więc iść swoim trybem, szczególnie w dzisiejszych czasach?

nie utrzymywaliśmy się ze sprzedaży płyt czy z grania koncertów. Odkąd pamiętam nikt we Włoszech od samego początku nie utrzymywał się tylko i wyłącznie ze sprzedaży płyt. Dzisiaj jestem profesjonalistą i żyję z muzyki, zarabiam na różnych fuchach, pracuję z różnymi zespołami i artystami a dodatkowo uczę gry na perkusji w szkole muzycznej. Kiedy byliście młodsi pewnie was to irytowało, bo jednak praktycznie każdy, zaczynając grać, myśli o sławie, koncertach na stadionach i fortunie, ale z czasem zrozumieliście, że nie każdemu zespołowi jest to pisane? To nie dzieje się tylko w świecie muzycznym ale

Teraz to się już chyba zmieniło, ale i tak trud no sobie wyobrazić wasz występ choćby na festiwalu San Remo czy innej imprezie tego typu? Jak mówiłem, we Włoszech czasy dla metalu nie są dobre. Może zmieni się to w przyszłości, kto wie. Koło sie toczy i nigdy nie wiadomo co się wydarzy, ale potrzeba też mieć trochę szczęścia, być w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Postaram się lepiej to wyjaśnić. Pięć lat temu grałem w solowym projekcie niezależnego włoskiego wokalisty. Wciąż to niszowa i niezależna scena, ale trochę rośnie w siłę ponieważ coraz więcej ludzi się nią interesuje. Gdy skończyliśmy nagrania, wokalista wrócił do swojego macierzystego zespołu, The Zen Circus i nagle nabrali wiatru w żagle, dostając się do głównego nurtu, do którego wiele zespołów bezskutecznie próbuje się dostać, a im się udało. Tak więc dostali się do mainstreamu i zagrali w San Remo w zeszłym roku, w lutym. Mam na myśli, że nawet San Remo dostosowuje się do trendów i do gustów słuchaczy, otwiera się na nową, inną muzykę, a nie tylko włoski pop, który dominował tam od samego początku. Musielibyście złagodzić brzmienie, zacząć rapować - chyba to skórka niewarta wyprawki (śmiech). A tak na serio to zawsze byliście wierni tradycyjnemu metalowi, nie staraliście się przypodobać publiczności i iść zgodnie z modnymi trendami, pozostając wciąż sobą? Zawsze gdy pracuję z moim zespołem, staram się pisać muzykę bezkompromisową. Aktualnie mam zespół bez wokalisty, zespół instrumentalny z brzmieniem mocno zakorzenionym w latach 70. Natomiast gdy gram z kimś jako muzyk sesyjny, zawsze staram się zaadaptować, próbuję wykorzystać to doświadczenie do ubogacenia się, do rozwoju muzycznego.

Foto: Strana Officina

Tak, jak wspomniałem wcześniej, nie miałoby dla nas sensu, nawet jeśli współczesna technika na to pozwala, nagrywanie wielu albumów. Według mnie fani potrzebują czasu, aby wsłuchać się w płytę, poczuć ją do żywego a może nawet potrzebują wielu lat, aby ostatecznie ją zrozumieć. Ale równocześnie lubimy nagrywać wtedy, gdy poczujemy taką potrzebę i powiemy sobie "teraz jest czas na nowy album Strana Officina". Mieliście o tyle "łatwiej", że chyba nigdy nie utrzymywaliście się z muzyki tego zespołu, tak więc po załamaniu się rynku muzycznego i drastycznym spadku nakładów płyt nie odczuliście tego aż tak bardzo, bo przecież niemal od początku istnienia byliście zespołem niszowym, docenianym raczej przez koneserów tradycyjnego metalu? Od kiedy skończyłem 20 lat jestem profesjonalnym muzykiem, ale jednocześnie 20 lat temu

44

STRANA OFFICINA

w życiu każdego z nas… pomyśl o sportowcach albo o zwykłej pracy. Najważniejsze to wiedzieć jak walczyć o swoje i myśleć pozytywnie, zamiast zamartwiać się tym, że coś poszło nie tak jak planowaliśmy. Trzeba przeć naprzód, próbować raz za razem i mieć trochę szczęścia. Spójrz na mnie, w końcu udało mi się zostać profesjonalnym muzykiem. Grałem nie tylko sam metal, jako perkusista udzielałem się również u popowych i mainstreamowych artystów. Trzeba jednak pamiętać, że wszystko jest jak wycieczka do parku rozrywki: jeździsz w górę i w dół na kolejce górskiej. Problem w tym, że jesteście z Włoch, skąd wywodzi się mnóstwo gwiazd najróżniejszych odmian muzyki, ale jednak metal, szczególnie wtedy gdy zaczynaliście i odnosiliście pier wsze sukcesy, był na cenzurowanym? We Włoszech heavy metal nigdy nie był brany na poważnie. To samo dotyczyło postrzegania

Premierowy album "Law Of The Jungle" jest doskonałym przykładem tego podejścia - gra cie to co lubicie i czujecie najlepiej, bez żadnych kalkulacji? Tak, to prawda. To mój sposób na złożenie hołdu zespołowi, Strana Oficina, który obrósł już kultem, zwłaszcza tutaj we Włoszech. Strana Oficina zawsze grał po swojemu, bez kompromisów, od samego początku kiedy to mój ojciec, Robert Cappanera i wujek, Fabio Cappanera założyli go w 1970 roku i dlatego też jest tak bardzo poważany przez fanów. Naszym zadaniem teraz jest kontynuowanie dzieła, parcie naprzód i zawsze szanowanie przeszłości. Domyślam się, że to najnowsze utwory, z kilku ostatnich lat, żadne remanenty? Jest tam siedem nowych piosenek i dwie stare. "Guerra Triste" pochodzi z 1970 (!) a "Difendi la Fede" z 1980 roku (oryginalnie nagrana z tekstem po angielsku i zatytułowana "Metal Brigade" na album "Ritual"). Uwielbiamy te utwory, a nigdy nie zostały one oficjalnie nagrane, miały tylko wersje demo. Wiele wśród nich perełek zakorzenionych w latach 80., ale zdecydowanie wyróżnia się mroczny "The Devil & Mr. Johnson" - nie tylko dzięki oczywistym odniesieniom do bluesa, ale też tematowi? Inspiracją było spotkanie Roberta Johnsona z


diabłem, kiedy to, jak powiadają, sprzedał swoją duszę w zamian za talent do grania bluesa na gitarze. Blues to początek wszystkiego, jesteśmy więc mu wdzięczni. Wydawanie płyt w znacznych odstępach czasu nie utrudnia wam pracy w tym sensie, że macie wtedy więcej materiału do wyboru i trzeba bardziej natrudzić się co odrzucić? Nie, ponieważ dla nas praca zaczyna się dopiero wtedy, gdy powiemy sobie "OK, czas na nowy album!". Prace nad "Law Of The Jungle" zaczęły się jakoś w 2017, 2018 roku, nie wcześniej. Czyli dość sprawnie wytypowaliście dziewięć utworów, które miały stać się podstawą nowej płyty i skoncentrowaliście się na ich dopra cowaniu? Zwykle nie piszemy więcej piosenek niż ma trafić na album. Kiedy więc mieliśmy już dziewięć utworów powiedzieliśmy "wystarczy". Ulegliście jednak pokusie wzbogacenia wersji CD dodatkowym utworem "Il Buio Dentro" wiedzieliście, że na LP się nie zmieści, a był według was zbyt dobry, by trafić do archiwum? Wytwórnia zdecydowała wycofać ten utwór z winylu, aby zachować dobrą jakość dźwięku tej wersji, a wykorzystać go tylko na wersji CD jako kawałek bonusowy. Jest to więc mały podarek dla tych, którzy wciąż kupują kompakty. Kiedyś nie byłoby z tym problemu, bo pasowałby świetnie na stronę B 12"EP jako utwór dodatkowy, ale w czasach cyfrowych singli wszystko wygląda już inaczej? Podczas gdy rozmawiamy, gdzieś w Europie tłocznia produkuje nową 12" Strana Officina zatytułowaną "Guerra Triste", która zawiera "Il Buio Dentro" na stronie A, jak więc widzisz nadal jesteśmy zespołem tkwiącym w przeszłości i przywiązanym do naszych fanów, którzy kochają tego typu wydawnictwa. Ale są też pozytywy obecnej sytuacji, bo dzię ki internetowi muzyka Strana Officina może dotrzeć do fanów na całym świecie, co jeszcze 20 lat temu było nie do pomyślenia? To z pewnością fantastyczna sprawa ponieważ 20 lat temu gdy chciałeś dać znać ludziom o swoim zespole musiałeś wysyłać paczki z mnóstwem papierów, kompaktów czy kaset. Prawdopodobnie wiele z tych przesyłek nie dotarło do adresata. Teraz wszystko jest prostsze i szyb-

Foto: Sabrina Baron

sze, jeśli patrzymy z pozytywnym nastawieniem. Prawdą jest również to, że aby naprawdę wspierać zespół trzeba kupować płyty albo chodzić na koncerty; to z kolei zła strona medalu, internet całkowicie to zrujnował. Jesteście też konsekwentni w innym aspekcie, bo od początku istnienia zespołu śpiewacie też w ojczystym języku - pewne teksty nie brzmią dobrze po angielsku, czy też jest to wasz ukłon w stronę włoskich fanów? Włoski pozostaje językiem, w którym Strana Officina, według mnie, napisała najlepsze utwory w swojej karierze i te utwory fani kochają najbardziej. Szczerze powiedziawszy, angielski brzmi lepiej od włoskiego, zwłaszcza w rocku i metalu, ale powodem dla którego śpiewamy nadal po włosku jest oddawanie hołdu naszej historii i naszym fanom. Ulegliście modzie na zdalne dopracowywanie utworów, przesyłanie sobie demówek, etc. , czy też tak jak kiedyś wolicie spotkać się we czterech na próbie i wspólnie dopracowywać poszczególne utwory? I tak i tak. Nowoczesnej techniki używamy w procesie przedprodukcyjnym, możemy więc wysłuchać nagrań i pracować z nimi w domu, a następnie wspólnie ogrywamy utwory i słucha-

my, czy działają, wprowadzamy zmiany. To chyba najlepsza metoda pracy, szczególnie dla zespołu preferującego granie na żywo? Tak by się mogło wydawać, ale obecnie wszystko dzieje się szybko, a każdy z nas zaangażowany jest w inne projekty, poza tym nie wszyscy mieszkamy w tym samym mieście a Enzo, basista, ma pracę, która zajmuje mu mnóstwo czasu. Dlatego staramy się wykonać większość pracy na etapie przedprodukcji, zwłaszcza ja (perkusja) i Dario (gitara), potem pozostała dwójka pracuje nad swoimi partiami a na koniec spotykamy się wszyscy w studio i nagrywamy razem. Na scenie rozumiecie się więc praktycznie bez słów, co ma ogromny wpływ na jakość waszego show? Na scenie grasz i dajesz z siebie wszystko, nie ma czasu na gadanie. W setliście przeważają pewnie te najnowsze utwory, wymieszane z waszymi klasykami? Zwykle swoje koncerty opieramy na starszych utworach, co chyba jest powszechne wśród kapel z długim stażem jak nasza. Mamy wiele starszych kawałków, które fani chcą usłyszeć na żywo, nie byłoby możliwe niezagranie tych klasyków. Ale staramy się grać piosenki ze wszystkich naszych albumów. Odbiór materiału z "Law Of The Jungle" utwierdza więc was w przekonaniu, że warto było wydać tę płytę i wrócić do regularnej działalności? Prawdopodobnie tak, czekaliśmy na właściwy moment z wypuszczeniem nowego albumu. Teraz pewnie trudno jeszcze cokolwiek deklarować, ale myślę, że kolejną płytę postaracie się wydać nieco szybciej niż miało to miejsce przy "Law Of The Jungle", czerpiąc przy tym nie tylko z metalu? Kto wie jak to będzie z kolejną płytą, ale nie wydaje mi się, ponieważ zwykle w naszych utworach możesz znaleźć ślady rocka, bluesa, metalu, hard rocka. Mamy ze cztery czy pięć szybszych piosenek, pozostałe są utrzymane w tempie średnim albo wręcz balladowym. Nie jesteśmy w żadnym rozumieniu zepołem speed metalowym. Lubimy napisać szybszy utwór, aby pokazać, że "mamy tę moc", ale nie tylko o to nam chodzi. Wojciech Chamryk, Paweł Izbicki

Foto: Sabrina Baron

STRANA OFFICINA

45


Upierdliwy eksperymentator Mogło być tak, że Mike Scalzi miał zły dzień. Może nie zrozumiał pytań, miał kaca, albo był na haju. Efekt tego jest taki, że najnowszą płytę The Lord Weird Slough Feg promuje na naszych łamach w nieszablonowy sposób: HMP: Znowu nagrywacie jako The Lord Weird Slough Feg - uznaliście, że nie warto już sobie zaprzątać głowy takimi sprawami jak krótsza, bardziej chwytliwa nazwa, bo fani i tak wiedzą kto zacz, a masowa publiczność i tak nie zainteresuje się waszą muzyką? Mike Scalzi: Nie wiem, nie myślę o tym za bardzo, po prostu lepiej wyglądało na okładce... pomyślałem, że to może być zabawne. Ludzie mówią, że zmieniliśmy nazwę, ale tak naprawdę nigdy tego nie zrobiliśmy. "New Organon" ukazuje się nie tylko pod nową/starą nazwą, bo muzycznie ten album okazuje się również waszym powrotem do ko-

In The Milkyway"? Owszem, przyjemna piosenka pop, może jak na was nietypowa, ale żeby zaraz eksperymentalna - słyszałeś coś Johna Cale'a? Taka postawa z jednej strony wiele spraw ułatwia, ale też może być swego rodzaju utrudnieniem, bo bardzo łatwo jest skostnieć w wypracowanej formule i nagrywać kolejne, ale bliźniaczo podobne do siebie płyty - jaką macie metodę na uniknięcie tej sytuacji? Nie staram się tego unikać. Jak już powiedziałem, zawsze eksperymentujemy i uważam iż jest to oczywiste. Słyszałeś "Digital Resistance"? Nie uważam, żeby dwa jakieś nasze albumy brzmiały tak samo. Ale ty mi powiedz, czy

wiem często do klasyków pokroju Judas Priest czy Thin Lizzy, chętnie przerabiacie utwory mniej lub bardziej znanych epickich grup (Legend, Manowar, Manilla Road), ale są wśród nich również utwory zaskakujące, jak "The Tell-Tale Heart" Alan Parsons Project? To nie jest pytanie. To jest komunikat. I jest w jakiejś części prawdziwy, lecz nigdy nie nagraliśmy coveru Judas Priest czy Thin Lizzy. To zupełnie tak jak ja, tylko co te utwory robią na waszych płytach (śmiech). Nie ma więc dla muzyka nic gorszego jak ograniczanie się do jednej stylistyki czy gatunku, a poszerzanie horyzontów jest niezwykle ważne, nawet gdy gra się już tak długo jak wy? To prawda. Ale znowu - to nie jest tak naprawdę pytanie. Stabilny skład na pewno pomaga w działalności, ale w ostatnich nie mieliście jakoś szczęścia do perkusistów. Jeff Griffin, z tego co słyszę na "New Organon", sprawdził się doskonale, ale czy zostanie z wami na dłużej? Tak. Będzie z nami dokładnie cztery lata i trzy miesiące, a następnie zostanie zabity w tragicznym wypadku z udziałem wózka widłowego. Wyrazy współczucia dla wózka. Mimo blisko 30-letniego stażu nie macie w dorobku zbyt wielu singli - można traktować "New Organon" jako zapowiedź zmiany tego stanu rzeczy, bo przecież nakład 500 egzemplarzy czy zbliżony bez trudu rozprowadzicie na koncertach? W rzeczywistości mamy dwieście pięćdziesiąt trzy single. Nie wiem o czym mówisz. Nietrudno zauważyć (śmiech). Wasze teksty nigdy nie były sztampowe, ale tym razem naprawdę nieźle zaszaleliście - skąd pomysł na wykorzystanie jako źródła inspiracji warstwy lirycznej dzieła "New Organon" angielskiego filozofa Francisa Bacona, żyjącego na przełomie XVI i XVII wieku? Z lektury książki Francisa Bacona.

Foto: The Lord Weird Slough Feg

rzeni? Na prawdę? Może... Nie wiem, po prostu pisałem piosenki starając się zrobić jak najlepszą robotę, nie miałem intencji wracać do jakichkolwiek korzeni. Chciałem tylko zrobić dobry heavy metalowy album. Może trochę starałem się, żeby był mocniejszy od ostatnich paru albumów. Zresztą nigdy nie byliście zespołem goniącym za jakimiś muzycznymi nowinkami, bazując na klasycznym brzmieniu i takiej też stylistyce - eksperymenty zostawiacie innym, to nie wasza bajka? Co? Eksperymenty? Uważam, że wiele naszych albumów jest eksperymentalnych - posłuchaj "Twilight Of The Idols" albo "Atavism". Są na nich na prawdę dziwne utwory. Na "New Organon" są także bardzo eksperymentalne piosenki. Słuchałeś "Coming Of Age

46

tak jest? Jest wam pewnie łatwiej również dzięki temu, że nader regularnie wydajecie kolejne płyty, dzięki czemu trafiają na nie najnowsze utwory? Co? Nie nagraliśmy albumu od pięciu lat. Tak, a "New Organon" to fatamorgana, podobnie jak wasze wczesniejsze płyty, ukazujace się regularnie co 3-5 lat (śmiech). Ale zdarza się wam również wracać do starszych pomysłów, bo przecież czasem coś nie gra w aranżacji, nie ma odpowiedniego tekstu, albo jakiś utwór nie pasuje na określoną płytę, a jest zbyt dobry, żeby go odrzucić? To jest pytanie czy komunikat? Chętnie nagrywacie też covery i można dostrzec tu pewną prawidłowość, sięgacie bo-

THE LORD WEIRD SLOUGH FEG

Fani metalu często są nieźle zakręceni na punkcie historii, zdarzają się wśród nich prawdziwi pasjonaci tej tematyki, a i sami muzycy też dają im niezły przykład, by wymienić tylko Lemmy'ego czy Petera z naszego Vader, wielkich znawców dziejów II wojny światowej. Z filozofią może być tu jednak znacznie gorzej, tym bardziej, że z roku na rok coraz mniej ludzi czyta, a już w szczególności takie poważne dzieła sprzed wieków - owszem, fani zwykle wiedzą, skąd wzięła się nazwa takiego Paradise Lost, ale gdyby ich zapytać ilu przeczytało poemat Johna Miltona, który zainspirował tę nazwę, to pewnie nie byłoby ich wielu? Umm... Mam odpowiedzieć na to oświadczenie kolejnym oświadczeniem? Nigdy nie słyszałem Paradise Lost. Ciekawe czy ktoś z tego zespołu słyszał kiedykolwiek The Lord Weird Slough Feg... Sięgacie więc po takie tematy niejako z premedytacją, licząc, że dzięki waszym płytom ktoś zainteresuje się nimi, sięgnie po książki, etc.? Mam nadzieję, że jeżeli będę pisał piosenki o wyjątkowo niejasnych książek, to wtedy atrakcyjne kobiety będą chciały uprawiać ze mną seks. Ale nie idzie mi to zbyt dobrze jak do tej pory. Możliwe, że przerzucę się na pisanie piosenek o samochodach i o tym jak wiele mam pieniędzy. Mam nadzieje, że dzięki mnie dzie-


ciaki będą chciały się uczyć filozofii, ale to też nie wyszło najlepiej. Było znacznie łatwiej kiedy pisałem piosenki o patroszeniu, rydwanach i tym podobnych. Wydaje mi się, że to jest to co kręci dziewczyny w dzisiejszych czasach. Po prostu pisze o tym o czym akurat myślę, a z jakiegoś powodu myślałem dużo o prawach natury i metafizyce Arystotelesa i takich tam rzeczach, więc siłą rzeczy piszę o nich piosenki. Tworzę słowa i melodie, które nie są dla mnie nudne. Ja po prostu bardzo szybko się nudzę. Nie jest ważne dlaczego, ale taki po prostu jestem i taki byłem. Więc tworzę albumy heavymetalowe, ponieważ nie uważam, że są tak nudne jak inne. Nie rzucę jakiejś rozwiniętej tezy na temat inspiracji oraz tego jak otrzymuję swoje wizje i podobnych pierdół. Gram dużo na gitarze, śpiewam nie za dużo i w ten sposób powstają moje kawałki. Te, które mnie nie nudzą po tym jak je zagram 30000 razy, zatrzymuję i robię z nich piosenkę. Potem wymyślam w podobny sposób linię wokalną i muszę nanieść na nią słowa. Więc robię to i staram się, żeby było to najmądrzejsze jakie się da, czasem zabawne. Łatwiej jest jeżeli jest jakaś linia fabularna albo idea, więc często wybieram to, co mnie interesuje, by następnie ruszyć dalej z tego miejsca. Jest zbyt dużo piosenek o miłości, a pisanie o barbarzyńcach i czarodziejkach stało się nudne przez ostanie dwadzieścia lat. Więc piszę o czarnych dziurach, osobowościach i starożytnych metodach naukowych. I patroszeniu. Tak a propos: myślisz, że jest coś z prawdy w teoriach głoszących, że to właśnie Bacon był autorem dramatów Szekspira? Potencjalnych autorów jest zresztą znacznie więcej, choćby Christopher Marlowe, ale jak było naprawdę chyba nie dowiemy się nigdy? Nie mam pojęcia, ale tak, słyszałem o tym. Raczej wątpię, żeby była to prawda. Nie wydaje mi się, abyśmy kiedykolwiek dowiedzieli się jak było na prawdę. Może to był po prostu Szekspir. Tak czy siak muszę w końcu zebrać się i go poczytać. Czytałem "Romeo i Julię" w szkole tak jak wszyscy, ale nigdy nie czytałem "Hamleta", ani "Króla Leara". Kiedyś muszę je przeczytać. Słyszałem, że są całkiem niezłe. Owszem, ale nie mają startu do genialnych płyt The Lord Weird Slough Feg... Niccol? Machiavelli też był niezwykle ciekawą i nietuzinkową postacią - stąd utwór "Sword Of Machiavelli"? Cóż, wydaje mi się, że właśnie wspomniałeś skąd. Jest troszeczkę o Machiavellim. Ale też o diable albo tak naprawdę o niczym. Napisałem słowa, które po prostu dobrze brzmiały z riffami. Wymyśliłem melodię i zacząłem śpiewać pierwsze słowa, które przychodziły mi do głowy, tak jak zwykle to robię i wtedy piosenka zaczęła być o masowych oszustwach i tym podobnych. Więc zacząłem ją pisać o Machiavellim. Tak naprawdę bardzo mało o nim wiem, tak jak o Medyceuszach albo jakiejkolwiek filozofii politycznej. Stendhal mawiał, że Machiavelli "pozwolił nam poznać człowieka" i jest w tym wiele prawdy, a poza tym wiele z zasad zawartych w "Księciu" można też bez trudu odnieść do relacji panujących w muzycznym biznesie, gdzie brak lojalności, dwulicowość, obłuda i przewrotność są przecież również na porządku dziennym? Eh, jeżeli tak mówisz. Nie wiem. Tak jak wspomniałem, nie wiem zbyt dużo o Machiavel-

lim. Tak samo mało wiem o biznesie muzycznym. Jeżeli byłoby inaczej, pewnie odniósłbym większy sukces. Moim problemem jest to, że nie chciałem sobie brudzić rąk. Nigdy nie próbowałem zarządzać biznesową stroną zespołu i w rezultacie nie mam pojęcia, co dzieje się z pieniędzmi, ilością sprzedanych płyt i takich tam. Choć prawdą pewnie jest to, że nic się nie dzieje - bo kto w dzisiejszych czasach zarabia na muzyce? Wróciliście do Cruz Del Sur Music - deal z

brażasz sobie, jakbym wtedy wyglądał na scenie? The Rolling Stones mają ludzi od makeupu i pieniądze na przeszczep włosów i botox. Ja będę wyglądał staro i nędznie (co w sumie pasuje do nazwy zespołu...). Mam ochotę zacząć mówić ludziom, że zespół powstał dziesięć lat temu... 30 to zdecydowanie za dużo!! Nie chcę także być zespołem-nostalgią. Nie chcę, żeby ludzie przychodzili mnie oglądać, bo zrobiłem dziesięć albumów i jestem uważany za "klasyka" czy coś takiego. Chcę, żeby ludzie przychodzili, bo usłyszeli, że jest ekscy-

Foto: The Lord Weird Slough Feg

Metal Blade dotyczył wydania wyłącznie "Digital Resistance", czy też źle wam się współpracowało? Eee. Nie. Metal Blade było w porządku. Byli dla nas mili, ale to był kontrakt tylko na jeden album, którego nie ponowili. Ale nie przejmowaliśmy się tym, ponieważ lubiliśmy być częścią Cruz Del Sur, w pewnym sensie pasujemy do takiej wytwórni. Enrico jest prawdziwym fanem i dobrze traktuje swoje zespoły - więc cieszyliśmy się z faktu, iż wracamy. Potraktowano was więc w tej włoskiej firmie jako syna marnotrawnego i przyjęto z otwartymi ramionami? Cóż, nie do końca, ale potraktował nas dobrze. Albo tak. Nie wiem, to dziwne pytanie. Dobrze było wrócić, tyle mogę powiedzieć. "New Organon" to wasz jubileuszowy, dziesiąty album studyjny, a w przyszłym roku szykuje wam się 30-lecie grupy, czyli jeszcze lepsza okazja do świętowania. Planujecie coś ekstra z tej okazji, typu rocznicowa trasa ze starszymi, od dawna niegranymi utworami, może z udziałem któregoś z dawnych muzyków? 29 lat. Zaczęliśmy grać w 1990. I nie, nic specjalnego. Po prostu kolejny rok. Nie lubię idei, że celebrujemy 30 lat. W rzeczywistości przeraża mnie fakt, że robię to tak długo, ponieważ wiem, iż nie zamierzam przestać, więc w pewnym momencie będzie to 50 lat. To naprawdę straszne, jeżeli tak długo będę żył. Wyo-

tujący show, a nie grupa starych metalowców, którzy udają, że mają 25 lat, a także byli niegdyś gwiazdami rocka w złotych czasach metalu. Idzie nam znacznie lepiej niż kiedyś... Kiedy miałem 25 lat i był to 1995 rok wszyscy nienawidzili metalu!!! Grałem koncerty dla 25 ludzi!!! Co ciekawe wasz jak dotąd jedyny album koncertowy "Made in Poland" został zarejestrowany w warszawskiej Progresji, ale było to prawie osiem lat temu. Wydaliście od tego czasu dwie kolejne płyty, macie więc sporo nowego materiału wartego uwiecznienia w koncertowej wersji - może na ten przyszłoroczny jubileusz planujecie kolejne takie wydawnictwo CD/DVD? Eh, nie wiem po co mielibyśmy nagrywać kolejny album koncertowy. Na youtube jest tego cała masa. Sporo z tego ma beznadziejną jakość i niestety nic z tym nie zrobimy, ale jest świetne nagranie z koncertu w Brooklynie w Nowym Yorku, który brzmi całkiem dobrze. Więc każdy, kto chce posłuchać kolejnego albumu koncertowego, może to sobie obejrzeć na youtube!!! Wojtek Chamryk, Paweł Izbicki, Paweł Gorgol

THE LORD WEIRD SLOUGH FEG

47


Sceniczny żywioł - To jest jeden gig. Tyle. To tak jakbyś stał wśród publiczności na koncercie Sacred Oath podczas finałowej nocy trasy, bo właśnie tym jest ta płyta mówi lider amerykańskiej grupy Rob Thorne. Dlatego "Thunder Underground Live From NYC" na pewno ucieszy zwolenników nie tylko Sacred Oath, ale też prawdziwego, koncertowego brzmienia, o które coraz trudniej w cyfrowym świecie: HMP: Wasz poprzedni album koncertowy "...Till Death Do Us Part" ukazał się kilka naście lat temu - przy okazji trasy promującej najnowszy "Twelve Bells" uznałeś, że najwyższa pora popełnić kolejne wydawnictwo tego typu, tym bardziej, że od tego czasu wasza dyskografia wzbogaciła się o pięć kolejnych albumów studyjnych? Rob Thorne: Tak, Kenny (Evans, perkusista przyp. red.) ciągle podsuwał mi pomysł nagrania albumu live, ale nie było ku temu okazji aż do stycznia tego roku. Jeśli planujesz nagrać album na żywo, to cała logistyka tej akcji może być skomplikowana, droga i przytłaczająca. Ale

nas naprawdę dobra sytuacja. Nie sądzicie, że jest to nieco dziwne, że obecne pokolenia słuchaczy gloryfikują lata 70. czy 80., szczególnie jeśli są młodzi i nie mogą pamiętać tamtych czasów, a jednocześnie negują coś, co stanowiło o sile ówczesnej sceny rockowej czy metalowej - albumy koncertowe? Rob Thorne: Myślę, że albumy na żywo trafiają głównie do fanów, którym podoba się dany zespół w czasie nagrania tego albumu. Kenny Evans: Dla mnie to nie jest dziwne. Osobiście, kiedy The Beatles jeszcze grali, byłem za młody, żeby ich docenić, ale jak doro-

głowę albumy studyjne zespołów je wydających - też marzyło się wam własne "Made In Japan" czy "Live After Death", taki zestaw najbardziej reprezentatywnych utworów nagranych na żywo? Rob Thorne: Nigdy nie byłem w sytuacji, gdzie oczekiwałem na album na żywo tak długo, że zacząłem marzyć, jaki będzie wspaniały. Osobiście uwielbiam płyty koncertowe moich ulubionych zespołów, a wśród nich są "Unleashed In The East", "Speak Of The Devil". "Priest - Live", no i oczywiście "Tribute". Teraz, kiedy "Thunder Underground" zostało już puszczone w świat, jeśli znalazłoby uznanie fanów, cóż, byłbym bardzo szczęśliwy. Bill Smith: Jak dla mnie, moją pierwszą płytą w tym zespole był album live "Till Death Do Us Part" z roku 2008. Miałem tylko 20 lat i zaczynanie na moim stanowisku w Sacred Oath było dość trudne. Ale teraz mam 32 lata i przeszedłem długą drogę, więc ten album był dla mnie opcją na poznanie tego doświadczenia i pokazania, że już nie jestem takim grajkiem jak kiedyś. Wiązało się to z jakimiś trudnościami logistyczno-finansowymi, czy też udało się wam wszystko zorganizować bez większych problemów? Rob Thorne: Nagranie i miks albumu było dla nas prezentem od Alexeya Menkova, inżyniera który był tamtej nocy akustykiem. Tak jak mówiłem, on dosłownie wpadł nam w objęcia. Nie było więc założenia, że nagracie akurat ten ostatni koncert trasy "Twelve Bells At Midnight Tour" w nowojorskim klubie czy była to spontaniczna decyzja, gdy okazało się, że brzmienie jest tak dobrze, że błędem byłoby tego nie wykorzystać? Rob Thorne: Naprawdę nie mieliśmy pojęcia, że będziemy nagrywać nasz występ aż do momentu, kiedy podeszliśmy tamtej nocy do sceny. W zasadzie, to Kenny był już wtedy za zestawem, a ja się odwróciłem zanim zaczął bić dzwon i powiedziałem mu, że akustyk może nas nagrywać. Co go oczywiście bardzo podekscytowało.

Foto: Sacred Oath

pewnego razu nagle wpada ci przypadkiem w objęcia prawdziwa okazja - wtedy to jak najbardziej ma sens, ponieważ jest proste. Wiem też, że Kenny chciał albumu live z tego powodu, że koncerty, które ostatnio gramy są pełne utworów, które uwielbiamy, głównie z naszych nowszych albumów. Zważywszy jednak na zmiany na muzy cznym rynku to wydawnictwa live nie są teraz szczególnie mile widziane przez wydawców, więc pewnie od razu liczyłeś się z tym, że będziecie musieli wydać ten album sami, albo ograniczyć się tylko do wersji cyfrowej? Rob Thorne: Właściwie, to umówiliśmy się z naszym dystrybutorem, żeby to oni zajmą się globalną dystrybucją cyfrową, a my sami mogliśmy zająć się sprzedażą wszystkich naszych nośników fizycznych wyłącznie przez nas i na naszej stronie. Będziemy więc sprzedawać limitowaną edycję kolekcjonerskiego CD na naszym Bandcampie i na naszej stronie. To dla

48

SACRED OATH

słem, a The Beatles już się rozpadli, ja dalej kochałem ich muzykę, mimo że już nie grali. Dorastałem na Kiss i Black Sabbath, ich ulubionymi zespołami byli The Beatles, Stones i The Who. Kiedy zgłębiasz swoją muzykę, chcesz wiedzieć kto ich zainspirował, okazuje się, że sięgasz wstecz, żeby znaleźć muzykę, która była wtedy słuchana. Jednym z moich ulubionych zespołów jest Iron Maiden, na których bardzo silny wpływ mieli Deep Purple i UFO - właśnie tak ich odkryłem. Więc ja to rozumiem. Bill Smith: Ja uważam, że to kompletnie dziwne. Ale wydaje mi się, że to dlatego, iż dzisiejsze studia wypuszczają muzykę tak wypolerowaną i dopracowaną, że prawie niemożliwym jest odtworzyć to brzmienie na żywo. To znaczy jest parę zespołów, które potrafią je odtworzyć, ale obecne albumy niekoniecznie brzmią organicznie. Myślę, że to pewnie dlatego. Nierzadko albumy live z tamtych lat biją na

Taka sytuacja ma plus o tyle, że zespół jest już zgrany, wszystko brzmi jak należy, etc., ale jest też minus, bo gdyby coś się nie powiodło, to zostalibyście bez nagrania, albo z takim nie nadającym się do publikacji? Rob Thorne: Mieliśmy ograniczone opcje, ale mieliśmy też szczęście, że dostaliśmy właśnie to nagranie. Tak samo jak poprzednia płyta koncertowa - jedna noc, jeden występ! Wiem, że większość live albumów nagrywa się na iluś koncertach na trasie, a producenci i zespół selekcjonują najlepsze wykonania do albumu, co jest w porządku, jeśli możesz sobie na to pozwolić. Ale chyba właśnie to jest fajne jak chodzi o "Thunder..." - to jest jeden gig. Tyle. To tak jakbyś stał wśród publiczności na koncercie Sacred Oath podczas finałowej nocy trasy, bo właśnie tym jest ta płyta. Podobno tego wieczoru nie mieliście nawet próby przed koncertem, co już zakrawa na jakiś hardcore?! Rob Thorne: To prawda. Kenny Evans: Sacred Oath zawsze dobrze się zgrywał. Mamy cały bagaż doświadczeń z grania w najróżniejszych scenariuszach. Mała scena, duża scena, headliner albo support, próba dźwięku albo jej brak - jesteśmy przygotowani. Bill Smith: Czasami lepiej jest zachować energię na koncert. Za duża liczba prób może być


moim zdaniem szkodliwa. Zawsze potrafimy poskładać wszystko do kupy w ciągu kilku przesłuchań i lubimy zagrać surowo i naturalnie. Trudniej gra się ze świadomością, że koncert jest rejestrowany i trzeba uważać na każdy dźwięk, ewentualną pomyłkę? Sceniczne doświadczenie trochę tu pomaga, czy jednak nie bardzo?? Rob Thorne: Ja się tym kompletnie nie przejąłem, ale wiem, że miało to wpływ na Damiano. Wyglądał, jakby miał się rozchorować, kiedy powiedziałem mu, że nagłośnieniowiec będzie nagrywał nasz występ na płytę. Ale on ma tylko 21 lat, także to zrozumiałe. To samo było z Billem w 2007 roku na Keep It True! Ze zdziwieniem przeczytałem ostatnio, że tak doświadczony muzyk jak Michael Schenker przez lata walczył z uczuciem tremy przed wyjściem na scenę i dopiero niedawno udało mu się to całkowicie opanować - można więc grać naprawdę długo i wciąż mieć tremę? Was to też dotyczy? Kenny Evans: Chyba każdy inaczej radzi sobie z nerwami. Sam dalej mam lekkie motyle w brzuchu przed wyjściem na scenę, ale równocześnie najlepiej czuję się za perkusją, jakby to było moje biuro, a ja - w gotowości do pracy. Jakiekolwiek nerwy, które mi towarzyszą przed czy w trakcie koncertu często są wypierane przez adrenalinę i miłość do muzyki, którą tworzyliśmy całe nasze życie. Rob Thorne: Oczywiście, wszyscy jesteśmy nerwowi, ale nie nazwałbym tego fobią sceniczną. To raczej podekscytowanie. A to dobre, bo w moim wieku występ Sacred Oath kosztuje całe mnóstwo energii. Można też jednak założyć, że jeśli wciąż ma się tremę, to jest ona również dowodem na to, że kolejny koncert nie jest komuś obojętny, że takiemu muzykowi zależy, żeby wypaść jak najlepiej - po postu nie jest wypalony i muzyka wciąż wywołuje w nim emocje, bo inaczej byłoby mu wszystko jedno i obyłoby się bez nerwów? Bill Smith: Masz całkowitą rację, jeśli nadal masz motylki, to wciąż obchodzi cię to, co robisz. Ja nadal się napinam w wieczór koncertowy, ale po prostu trzeba to zamienić na przyjemny zastrzyk adrenaliny, a potem już jest z górki! Rob Thorne: To prawda. Dla mnie bardzo wa-

Foto: Sacred Oath

żne jest zagranie co wieczór jak najlepszego koncertu i danie z siebie wszystkiego. Wielu muzyków walczy z tremą za pomocą używek, ale to raczej nie jest dobra opcja, bo wielokrotnie dochodziło do sytuacji, że pijany czy naćpany perkusista czy ktokolwiek inny zawalał reszcie zespołu koncert - macie w Sacred Oath jakieś określone zasady, typu: przed koncertem maksymalnie drink czy piwo? Bill Smith: Kiedyś piłem parę drinków przed występem, ale generalnie lepiej nie używać żadnych substancji jako wspomagaczy. Kilku z nas naprawdę postarało się o umiar w tej kwestii i to naprawdę jest zauważalne. Zajęło mi to trochę lat, zanim w pełni zrozumiałem siłę płynącą z czystego, niezafałszowanego strachu i niepokoju. Kenny Evans: Im większe mam doświadczenie w mojej karierze i oglądam inne kapele, tym bardziej zauważam, iż najlepszy sposób na optymalne granie to idealna trzeźwość. Żadnych podpórek. Doszło do tego, że słuchając perkusistów, jestem w stanie stwierdzić, czy są pod wpływem, czy nie. Nikt nie lubi pijanego perkusisty. Rob Thorne: Nie mam żadnych zasad dla zespołu czy dla siebie. Chyba wypiłem trzy drinki i doszło do nich parę "uderzeń" z bonga przed występem z płyty, ale generalnie nie je-

stem zdewastowany, tylko rozluźniony. "Thunder Underground - Live From NYC" to bardzo urozmaicony, powiedziałbym reprezentatywny dobór utworów - zależało ci na pokazaniu, że zespół nie skończył się na kultowym debiucie "A Crystal Vision"? Rob Thorne: Jeśli widziałeś Sacred Oath w ciągu ostatnich paru lat, taka setlista jest dla nas typowa. Zawsze staramy się zagrać parę kawałków z każdego albumu. Tamtej nocy w Nowym Jorku, nie mieliśmy dość czasu, żeby zagrać "Darkness Visible" czy "Fallen", co było rozczarowujące, ale pewnie za dziesięć lat będziemy musieli zrobić kolejny. Masz pewnie sporo radości z grania tych nowych utworów w sytuacji, gdy fani reagują na nie równie żywiołowo jak na te starsze, uznawane już za klasykę amerykańskiego metalu? Rob Thorne: Tak, dokładnie. Był taki okres, kiedy fani było kompletnie pochłonięci "A Crystal Vision", ale przez ostatnie parę lat zauważyliśmy zmianę. Są dokładnie tak samo podjarani "Taken" czy "Sandrider", co "Two Powers". Jak na niezależny zespół naprawdę sporo kon certujecie - czy po premierze "Thunder Underground - Live From NYC" również ruszycie w trasę? Rob Thorne: Nie, nie mamy planów na trasę dla tego albumu. Myślę, że całym powodem na wydanie go było danie nam samym trochę przestrzeni. Czasu, żeby pomyśleć nad naszym następnym krokiem. Nie zdziwiłbym się jakbyś pracował już nad następcą "Twelve Bells" - możemy oczekiwać waszego kolejnego albumu studyjnego w przyszłym roku? Rob Thorne: Naprawdę nie jestem pewien jakie są ramy czasowe dla następnego wydawnictwa. Bardzo chciałbym znowu zagrać w Europie. To coś, co osobiście chcę zrobić, a zespół mi przytakuje. Ale nie czuję pośpiechu, żeby tworzyć już kolejny album studyjny. Będziemy musieli poczekać i zobaczyć, co nas zainspiruje. Wojciech Chamryk & Karol Gospodarek

Foto: Sacred Oath

SACRED OATH

49


Lubimy Motörhead i tyle! - Nie szufladkujemy się w jednym nurcie, gramy oldschool, a jest tam i heavy, thrash, punk, rock and roll itd. - mówi Thomas. Dowodów na prawdziwość tych słów mamy na najnowszym albumie Damage Case aż nadto, bowiem "Fuck 'N' Roll Damnation" to czad, energia, prawda i 120 % metalu w metalu. Tym bardziej cieszy, że zespół ma znowu pełny skład i zapowiada koncerty, bo takie dźwięki są stworzone do grania live: HMP: Pięć lat jako Defekator, po czym refleksja: kurczę, z taką industrialną nazwą nie podbijemy list przebojów, nikt na stadionach nie będzie jej skandować! Overkill? Zajęta! Iron Horse? Też! Iron Fist - to samo... Talking Head, Bomber, Poison - podobnie. Ale Damage Case okazało się wolne i tak już zostało, bo nie ma jak dobrze kojarząca się nazwa, wzięta od tytułu klasycznego utworu? Thomas: Defekator nie istniał nawet pięciu lat, nagraliśmy jedno demo w 2003 roku i zagraliśmy jeden koncert. O listach przebojów nikt wtedy nie myślał, tak jak i teraz, a na stadionie byłem kilka razy za dzieciaka, pograć w piłkę. Natomiast niektóre z przytoczonych przez ciebie nazw faktycznie były propozycja-

dziś dzień. Uwiebiam stare płyty, nowe płyty, wszystkie praktycznie. Luz, szczerość i rock and roll w tej muzie zawsze mnie rusza, a śmierć Kilmistera to pewnego rodzaju koniec jakiejś epoki. Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałem "Overkill", ale jakieś ponad 20 lat temu. Tam jest zajebiste brzmienie i bluesowy drive, który Lemmy’emu został do końca, nawet jeśli niektóre nowsze albumy brzmią bardziej metalowo. Jako pierwszy cover Motörów graliśmy "I’ll Be Your Sister" właśnie z "Overkill". Shadock: Przede wszystkim Motörhead to nie był zespół, to był gatunek, ikona. Lemmy stworzył od podstaw własną legendę i nigdy jej nie zaprzedał. Nawet w pożegnalnej reklamie z

Foto: Damage Case

mi, zanim stanęło na Damage Case. Nie myśleliśmy wtedy o tym, czy się dobrze kojarzy, czy źle. Wybór był świadomy, lubimy Motörhead i tyle. A polskie znaczenie tej nazwy w odniesieniu do tekstu Lemmy’ego po prostu nam pasuje. To już jakieś 35 lat, a pamiętam, jakby to było wczoraj: kanadyjska, oryginalna kaseta "Overkill", czad niesamowity, co utwór to lepszy killer i na stronie B, zaraz po "No Class", numer "Damage Case" - znałem już wtedy kilka płyt Motörhead, ale ta zrobiła na mnie ogromne wrażenie, podobnie jak "Bomber", "Ace Of Spades" czy koncertówka "No Sleep..." U was było pewnie podobnie, skoro już od tylu lat gracie pod "motörycznym" szyldem? Thomas: Jeśli chodzi o mnie, to Motörhead jest jednym z moich ulubionych zespołów po

50

DAMAGE CASE

mlekiem, (śmiech!) A muzyka? Przecież czego się nie tknęli, to i tak było genialne i, co najważniejsze, zawsze brzmiało jak oni. Nikt tego nie podrobi. Zalewa nas, również w metalu, fala bezdusznej, plastikowej muzyki - im więcej tego, tak samo brzmiącego barachła, tym bardziej doce niamy tych wielkich jak Lemmy, których z każdym rokiem, ba, każdym miesiącem, jest coraz mniej? Thomas: Od momentu, kiedy studio nagraniowe uległo cyfryzacji, klimat muzyki trochę siadł, jeśli chodzi o brzmienie. Kocham sound z lat 70. i 80., tę przestrzeń i surowe gitary. Obecnie niektóre kapele, nazywające się metalowymi, brzmią jak gówno lub jak dźwięki z nintendo. Pogoń za tzw. nowoczesnym brzmieniem jest nagminna w dzisiejszych czasach. Rzygać mi się chce, jak odpalam sobie te niektóre "no-

wości". Jestem fanem prawdziwego brzmienia instrumentów, nie zmąconego komputerowymi cyrkami. W ogóle jak dla mnie to cały metal mógłby brzmieć tak jak w latach 80. Przestrzeń, dużo pogłosu i co najważniejsze - dobre brzmienie wyjściowe ze wzmacniacza, a nie jakieś sztucznie wygenerowane gitary. A najlepiej to jeszcze dobry przester na basie, (śmiech). Żyjemy w czasach, gdzie odchodzą najwięksi. Odkładają łyche, albo kończą działalność i potem odkładają łychę. Jesteśmy świadkami jak odchodzi Black Sabbath, prekursor chyba wszystkiego, co się wydarzyło później pod szyldem "metal". Dla nas są to wzorce i na nich się opieramy tworząc nasze materiały. Shadock: Powiem ci szczerze, że my się nie bardzo interesujemy tym, co się dzieje nowego w muzyce. Fakt, że kończy się jakaś epoka, że odchodzą najwięksi, jest przykry, ale taka jest kolej rzeczy. Zostawili po sobie dzieła, które przetrwają dekady. Nie powiesz tego o żadnym zespole z ostatnich dwudziestu lat. Dokładnie. My jesteśmy jeszcze w tej dobrej sytuacji, że mieliśmy szansę być na ich koncertach - pokoleniom najmłodszych fanów pozostaną tylko występy hologramów czy marniutkiej jakości filmiki na YouTube, co jest dość przerażającą perspektywą? Thomas: No cóż, nie każdemu było dane cieszyć się odbiorem na żywo takich kapel jak np. Motörhead. Ja zdążyłem trzy razy, nienajgorzej hehe. Generalnie dobrze, że można coś obejrzeć np. na YouTube, ale wiadomo to nie zastąpi koncertu, na ktorym się było fizycznie, bo tych emocji nikt nam nie zabierze. Zawsze jest jednak nadzieja na odmianę takiego stanu rzeczy - tym bardziej, jeśli łoi się ostry, ale melodyjny thrash z wyraźnymi odniesieniami do Motörhead, tak jak czyni to Damage Case, bo słuchają was przecież nie tylko nostalgicznie nastawieni weterani, ale też i młodzież? Thomas: Nie wiem, czy gramy melodyjnie i czy to jest thrash (śmiech). Nie szufladkujemy się w jednym nurcie, gramy oldschool, a jest tam i heavy, thrash, punk, rock and roll itd. Wydaje mi się, że ci "weterani" lepiej chyba czają o co nam chodzi, niż młodzież. Aczkolwiek zauważyłem, że dużo młodych ludzi łapie to, co robimy. Może faktycznie tu jest nadzieja, o której mówisz. Na pewno nie rozumieją naszej muzy fani nowoczesnego grania. Dla nich to chyba jakieś wykopaliska, no ale to ich problem. Shadock: Kijem rzeki nie zawrócimy i nigdy na to nie liczyliśmy, ale lubię jak ludzie, którzy nie słyszeli nas wcześniej podchodzą po koncercie i mówią, że są zaskoczni, że myśleli, że nikt już tak nie gra. Przede wszystkim wyczuwają szczerość wykonawcy, a my zawsze dajemy z siebie wszystko i niczego nie udajemy. Gramy to co chcemy, reszta nas nie obchodzi. "Fuck 'N' Roll Damnation" to już wasz trzeci album. Muzycznie się nie zmieniacie, zresztą zgodnie z deklaracją zawartą w "Some Things Never Get Old"; nowości to najbardziej dopracowana w waszym dorobku okładka i ponowne pozyskanie wydawcy - jak trafiliście do Putrid Cult? Thomas: Stylistycznie może na nowej płycie udało nam się nadać temu wszystkiemu większej spójności, niż na poprzednich wydawnictwach. Mam wrażenie, że idziemy w dobrym kierunku, chociaż wciąż szukamy tego oldschoolowego źrodła. Czy okładka najbardziej dopracowana? O to by trzeba spytać twórcy,


czyli Lorda K, z którym współpracujemy od drugiej płyty. Jesteśmy bardzo zadowoleni z jego prac, działa szybko, intuicyjnie i bez zbędnego pierdolenia. Mam nadzieję, że nam coś jeszcze nasmaruje. My dajemy mu temat, tytuł płyty, teksty, a on zaczyna swoje czary i wychodzi to, co widzisz na froncie. To bardzo dobry obrazek. Morgula z Putrid Cult poznałem przy okazji koncertów Nekkrofukk, w którym również się udzielam. Wysłałem mu materiał, który mu się spodobał i zdecydował się nas wydać. Cieszymy się z takiego obrotu sprawy: po pierwsze dlatego, że poprzednie płyty wydawaliśmy własnym sumptem, a po drugie Morgul to maniak metalu bez kompromisów, a jego label to jedna z najlepszych stajni udergroundowych w tym kraju. Kolejne płyty wydajecie w miarę regularnie, tak więc mogę domniemywać, że nowe pomysły i utwory sypią się wam jak z rękawa, potem trzeba to wszystko tylko dopracować i kolejny materiał jest już gotowy? Thomas: Nie, nie mamy rękawa, ktorym sramy utworami (śmiech). Tworzymy coś najpierw indywidualnie z Shadockiem w domu, spotykamy się na próbie, gramy riff i robimy pod niego resztę. W przypadku pracy nad trzecim albumem tworzyliśmy bez ciśnienia, średnio po jednym kawałku na próbę. Riff musi się nam podobać i być bardzo dobry, dobre riffy idą w kibel. Ale generalnie nie mamy na to reguły, czasem wpadnie coś do głowy, to nagrywamy to szybko i przesyłamy sobie nawzajem. Shadock: Podstawowa różnica w przypadku trzeciej płyty była taka, że robiliśmy ją we dwóch. Kiedy kombinowaliśmy we trzech, zawsze gdzieś trzeba było znaleźć jakiś kompromis, tu nie było takich pierdół. Ustaliliśmy, że chcemy, żeby nasz trzeci album był mocny i szybki, zrezygnowaliśmy z robienia wolniejszych i rozbudowanych utwórów. Doskonale wiedzieliśmy, co chcemy osiągnąć i myślę, że nam się udało to przekazać. "Drunken Devil" był nagrywany w różnych miejscach, od garażu i sali prób do warunków studyjnych w Creme de la Creme Studio. Musiało wam się tam spodobać, skoro całość "Fuck 'N' Roll Damnation" zarejestrowaliście właśnie tam, pod okiem Jacka Langowskiego? Thomas: Temat nagrywania "Drunken Devil" to historia na osobny wywiad (śmiech). Basy i niektóre wokale na drugą płytę dogrywałem już w studio Jacka przy okazji sesji do pierwszego materiału innego projektu, który współtworzę z Zeparem - Hell’s Coronation. To było naturalne, że kolejny album zarejestrowaliśmy właśnie w Creme de la Creme Studio. Jacka znam kupę lat, on zna Damage Case, wie co gramy i mniej więcej co chcemy osiągnąć. Tym bardziej po udanej sesji Hell’s Coronation nie

było mowy, żeby nowe Damage Case powstało gdzieś indziej. Wasza muzyka musiała mu przypaść do gustu, skoro nagrał solówkę w "Some Things Never Get Old"? Thomas: Sam nie pamiętam jak do tego doszło. Jakoś z rozmowy podczas sesji Jacek zaproponował chyba, że może nam coś nagrać, jeśli chcemy. Biorąc pod uwagę, że to bardzo dobry gitarzysta zgodziliśmy się bez wahania (śmiech). Jac zagrał tam eleganckie, rasowe, rock’n’rollowe solo. Shadock:Z tą solówką było tak, że chciałem, żeby w otwierającym utworze było właśnie takie bardzo klasyczne solo. A Jac, choć teraz zajmuje się trochę lżejszym graniem, kiedyś ostro wymiatał na gitarze i do dziś tęskni za taką muzyką. I tak jak mówi Thomas, po tym jak zaproponował pół żartem, pół serio, że może coś zagra, bo zawsze chciał grać w Damage Case,

dobrych lat. To dobry rockowy perkusista. Zjedliśmy razem półtorej beczki soli i wypiliśmy cztery tiry piwska. Zagraliśmy z nim pare naprawdę niezłych koncertów. Jakis czas temu wyjechał z Polski do Niemiec wąchać euro i tam się osiedlił. Kto wie, czy gdyby nie to, nie grałby z nami do dzisiaj. Chociaż mieliśmy różne zdanie na wiele tematów związanych z funkcjonowaniem Damage Case, wspominam ten wspólny czas bardzo dobrze. Uznaliście, że nie ma co czekać, wdrażać na szybko nowego człowieka - lepiej zrobić wszystko w studio samemu, a potem zwerbować perkusistę na koncerty promujące płytę? Thomas: Po odejściu Marka mieliśmy pauzę w graniu prób. W międzyczasie przewinęło się kilku perkusistów, ale niestety żaden nie zagrzał stołka na dłużej niż trzy próby. Podjęliśmy więc decyzję, że robimy nowy materiał we dwójkę, wchodzimy do studia i nagrywamy no-

Foto: Damage Case

pomyślałem, że ze względu na tytuł, to ten numer będzie idealny! Bo to o tym jest, że tę muzykę masz w sercu, we krwi, na zawsze. Jeśli mówisz, że kiedyś słuchałeś metalu, ale teraz ci przeszło, to nigdy nie słuchałeś. Trudno nagrywa się płytę we dwóch, bez perkusisty? Thomas: Wręcz przeciwnie. Bardzo byliśmy ciekawi współpracy tylko we dwóch, ale z Shadockiem dogadujemy się już na tyle dobrze, że obyło się bez krwi (śmiech). Przejąłem funkcję perkusisty na potrzeby nagrania płyty, poćwiczyliśmy i o dziwo zatrybiło. Nie powiem, trochę było roboty, ale adrenalina przy robieniu takiej muzy robi swoje. Nie widziałbym problemu, gdybyśmy mieli to jeszcze kiedyś powtórzyć w takim składzie. Shadock: Działamy razem od dziesięciu lat i doskonale rozumiemy się w kwestii tego co chcemy zrobić z muzyką. Do tego stopnia, że gdyby nie fakt, że tęsknimy za graniem na żywo, zostalibyśmy we dwóch. Darkthrone jest najlepszym dowodem, że to idealny układ. Marek grał z wami naprawdę długo i wydawało się, że tworzycie zgrany skład. Zmieniły mu się życiowe priorytety, zdrowie dało znać o sobie, bo jednak wątroba potrafi się zbun tować? Thomas: Reggi siedział u nas za bębnami kilka

wy album. Nie mieliśmy absolutnie żadnego ciśnienia na to, żeby uzupełnić skład po nagraniu płyty. Temat Kornela pojawił sie luźno stosunkowo niedawno i jak na razie jesteśmy na dobrej drodze do powrotu na scenę. Czas pokaże, czy był to dobry wybór. Zdaje się, że Kornel jest od was znacznie młodszy - nie zdemoralizujecie go nadmiernie? (śmiech). Bo żarty żartami, ale perkusista pod wpływem to 110 % szans na to, że koncert będzie położony? Thomas: Jeśli chodzi o demoralizację to chyba nastąpi ona z jego strony w naszym kierunku. Ten młodzieniec to huragan, istny dzik! Nie nadążamy za nim totalnie. Musimy pilnować go przy robieniu kawałków, bo podkręca tempo jak opętany. Ma potencjał, jest maniakiem starego, dobrego, klasycznego metalu. Trzeba go tylko porządnie oszlifować z każdej strony i ukierunkować na to, co chcemy z nim osiągnąć i atak! Kornel to ogromna dawka świeżej krwi w Damage Case. Mamy nadzieję, że współpraca z nim zaowocuje w przyszłości. A z dywanu na łeb może spaść po koncercie: najpierw robota, potem kung-fu. Czyli hasło "Possessed By Alcohol" wciąż obowiązuje, ale szanse na pełną realizację ma dopiero po koncercie, szczególnie gdy gracie w jakimś pubie z dobrze zaopatrzonym barem?

DAMAGE CASE

51


Thomas: Strzeliliśmy chyba sobie trochę w kolano z tą pijacką otoczką (śmiech). Prawda jest taka, że lubimy sobie wypić, ale nie wywijamy już tak jak kiedyś, wątroba jest jedna. Obecnie w Damage Case chodzi o coś więcej niż chlanie na umór i rzyganie sobie na katanę. Podejrzewam, że jak wrócimy do grania koncertów, to uderzymy w szkło nieraz, czy to przy barze, czy na backstage’u. Ale raczej nie będzie to piętnaście piw w dwie godziny jak kiedyś (śmiech). Shadock: Trzeba uczciwie powiedzieć, że i my się młodsi nie robimy, a kondycja już też nie ta. Teraz, z młodym perkusistą, to się jeszcze uwydatniło. My już się naprawdę wyszaleliśmy, święci nigdy nie będziemy, ale teraz mamy trochę inne priorytety. Wasze utwory są ostre, dynamiczne i jak na moje ucho całkiem przebojowe - pewnie świetnie sprawdzają się na koncertach? Thomas: Generalnie nasze granie jest typowo koncertowe. Lubimy robotę w studio, ale jednak te numery żyją w pełni dopiero na scenie. Dlatego jaramy się, że znów działamy jako trio. A z tymi przebojami to przesadziłeś (śmiech). Wole sformułowanie "wpadające w ucho". Mamy na pewno parę takich kawałków, o które ludzie często upominali sie na gigach. Nie możemy się doczekać, żeby zaprezentować na żywo nasz najnowszy materiał. Bardzo jestem ciekaw jak to zaryczy. Dorobiście się już numerów bez których trud no sobie wyobrazić koncert Damage Case? Macie już własny "Ace Of Spades", czy jeszcze dochodzicie do tego etapu? Thomas: Cholera go wie, jednemu się podoba taki, drugiemu inny. Nie mam pojęcia czy mamy jakiś totalnie sztandarowy, nie myślałem o tym. Na każdej płycie jest jakis nasz faworyt, albo nawet kilka. Ciężko wyłowić jeden, jeśli masz coraz więcej numerów. Nie trzymamy się

Foto: Damage Case

52

DAMAGE CASE

na koncertach jakiejś matrycy setlisty. Podchodzimy do tego randomowo, ewentualnie szybki, średnioszybki, na zmianę, żeby się nie pozabijać na scenie (śmiech). Wychodzimy i gramy, nie tworzymy hitów, które trzeba zagrać, bo inaczej nas wygwiżdżą, w dupie z tym. Shadock: Jest kilka numerów, które uwielbiamy, zawsze staraliśmy się przeplatać set tak, by nie zapominać o korzeniach i grać też numery z demówek. Ciężko powiedzieć, które są uwielbiane przez publikę, bo jedni domagają się numerów bardziej heavy, inni tych bardziej thrashowych. Ja nie wyobrażam sobie naszego koncertu bez "Carrie White" i "Oldschool Maniaca", ale to nie znaczy, że takich zmian nie zrobimy. Jak zareagowało piekło na tekst utworu "We Do Not Worship Satan, Satan Worship Us"? Stał się przebojem ich radiowęzła czy prze ciwnie, trafił na czarną listę? (śmiech) Thomas: Piekło się obsrało, bo Szatan dostał biegunki po tym singlu i nie wychodzi z kibla (śmiech). Najwiekszy diabeł to człowiek. O tym jest ten kawałek. To człowiek odpierdala taki syf, który do łba by diabłu nie wpadł (śmiech). Diabeł widzi co my tu odwalamy i nie może Foto: Damage Case wyjść z podziwu, a Śmierć pakuje manatki i wyjeżdża na urlop. Stąd pomysł na czemu nie. Może w przyszłości ktoś się skusi i tytuł - my nie czcimy Szatana, to Szatan czci nas wyda również w tym formacie. Koniec końnas. Jesteśmy ewidentnie lepsi i bardziej skute- ców to najbardziej wiarygodny nośnik muzyki. czni od Rogatego, we wszystkim. Zbieram czarne płyty od dziecka i nigdy nie przestałem tego robić. Mam więc wyrobione "Iron Legacy" odbieram z kolei jako utwór pozdanie na temat tego obecnego trendu na "wiważniejszy, taki hymn w hołdzie dla waszych wielkich poprzedników - stąd muzy- nyle", z pobłażaniem obserwuję w sklepie, komisie czy na giełdzie goniących za modą hip czne nawiązania do stylu choćby sterów, nie mających zwykle pojęcia o muzyce Iron Maiden czy Running Wild? Thomas: Bo to jest poważny utwór, w czy płytach, ale pozujących na znawców. Co wy o tym sądzicie, tym bardziej, że winyl ogóle cała płyta jest poważna przetrwał przecież lata 90. i wczesne dwuty(śmiech). To jest tribute dla Iron Maiden, po prostu. Taki miał być. To sięczne dzięki metalowemu/punkowemu podjest dla nas zespół numer jeden i nie ziemiu, generalnie scenie niezależnej? Podoma inaczej i nigdy nie będzie. Jeśli sły- bno znaczny odsetek tych "kolekcjonerów" nie szysz tam Running, to też fajnie. Ka- ma nawet w domu gramofonu, choćby takiej sparek bardzo się na Ironach wzoro- "frezarki" z supermarketu, co jest ostatecznym potwierdzeniem płytkości i chwilości tego ich wał, więc wszystko się zgadza. Shadock: To w pewnym sensie hobby? najważniejszy numer na płycie. Je- Thomas: Nie jestem jakimś dyplomowanym szcze zanim zabrzmiał jakikolwiek zbieraczem winyli i podejrzewam, że nigdy nie akord z myślą o "Fuck 'N' Roll Dam- będę. Mam swoja skromną kolekcję, którą ponation", wiedzieliśmy, że chcemy szerzam powolutku, jak coś ciekawego wpadnie spróbować zmierzyć się z takim ka- okazyjnie. Jeśli już, to szukam klasyki rocka i wałkiem. Riffy na niego mieliśmy już metalu lat 70. i 80., najlepiej mi się słucha tadużo wcześniej, ale jakoś się nie zło- kich rzeczy właśnie na czarnym placku. Obeżyło... Tutaj zaparliśmy się. To naj- cnie można zauważyć taki "reboom" na winyl, pierw miał być numer instrumentalny, na kupowanie, wydawanie i posiadanie, reedycjeszcze bardziej rozbudowany, ale to je, boty itd. Być może historia zatoczyła koło i za bardzo odbiegałoby od reszty pły- ludzie znów chcą tego brzmienia, może to ślepy ty. I tak Thomas musiał mi ograni- trend, tak jak wspomniałeś. Temat przetrwania czyć ilość ścieżek gitarowych, jakie tego nośnika dzięki undergroundowi, ma się też chciałem zrobić w tym numerze, do kaset, które do dziś krążą w określonym środowisku maniaków. Natomiast kupowanie wi(śmiech). Up the Irons! nyli tylko ze względu na hype jest po prostu "Vinyl King" deklarowaliście na po- głupie. przedniej płycie, ale zdaje się, że póki Shadock: Również nie jestem ani winylowym co wydawnictwa Damage Case nie królem, ani znawcą tematu. Po prostu - to był ukazały się na tym nośniku - dążycie pierwszy nośnik, na jakim słuchałem muzyki, na adapterze ojca. Część tych płyt po ponad do tego, jest to wasze marzenie? Thomas: Pewnie, że fajnie byłoby trzydziestu latach trafiła do mnie, a sam poluję mieć swoją muzę na czarnym krążku, raczej na jakieś specjalne edycje, kolekcjoner-


skie wydania... Nie obchodzi mnie czy jest moda na winyle. Żadna moda mnie nie obchodzi. Przeczytałem ostatnio, że liczba płatnych subskrypcji Spotify sięga jakichś 110 milionów, a Apple Music dobija do połowy tej liczby. A są jeszcze Deezer czy Tidal, mnóstwo muzyki jest na YouTube - wygląda na to, że cyfryzacja muzyki jest tylko kwestią czasu, mimo tego, że płyty, kompakty i kasety wciąż się ukazują? Thomas: Byłbym spokojny o te wszystkie płyty, kasety itd. Too many maniacs! (śmiech). Nie wiem w ogóle o co chodzi z tymi spotifajami, deezerami i innymi gównami, nie obchodzi mnie to. Nie zaprzątałbym sobie tym głowy. OK, młodzi ludzie być może są na to podatni, ale starsze roczniki, które wiedzą o co chodzi w metalu i w ogóle w muzyce, nie dadzą się nabrać na ten shit. Gwarantuję. Shadock:Ha! A ja mam Tidala, gdzie wyszukuję różne starocie, nadrabiam zaległości, czy po prostu sprawdzam płyty przed zakupem. No i muzyki mogę słuchać wtedy wszędzie - w przerwie w pracy, na spacerze, itp. I choć niby dostęp jest nieograniczony i muzyki tam jest mnóstwo, to i tak co miesiąc kupuję kolejne kompakty i winyle. To jest nałóg. I szacunek. Jeśli cenisz jakiś zespół, to doceniasz jego pracę. Całą - od nagrania po wydanie. Żadne cyfrowe formaty tego nie zastąpią. Też macie na koncie dwie kasety, ale ukazały się one już jakiś czas temu. Planujecie reedy cję ostatnich albumów również na taśmach, tak nawiasem mówiąc też ostatnio bardzo modnych? Nie próbowaliście wypuścić czegoś samodzielnie, albo w koprodukcji z jakimś

Foto: Damage Case

distro, nawet w minimalnym nakładzie, takim dla maniakalnych kolekcjonerów kaset? Thomas: Tak, nasze demówki swojego czasu wydawało francuskie Maltkross Records i kolumbijskie Return The Crusher Of Posers. Tak jak z winylami - oczywiście, czemu nie. Jeśli ktoś się za to może kiedyś weźmie chętnie byśmy powznawiali nasze materiały na taśmach, bynajmniej nie ze względu na domniemaną modę hehe. Teraz pewnie będziecie starali się zagrać trochę koncertów promujących "Fuck 'N' Roll Damnation" i to są wasze plany na najbliższe

miesiące? Thomas: Starać to my się możemy zebrać we trzech na próbę o tym samym czasie, w tym samym miejscu (śmiech). Najpierw porządne próby, robimy setlistę i na jesień zaczynamy się rozglądać. A jak wszystko pójdzie zgodnie z planem, to zaczniemy prace z Kornelem nad nowym materiałem, niekoniecznie pełnym albumem. Pożyjemy, popijemy, pogramy, zobaczymy. Dzięki za wywiad! Support the underground! Oldschool never stops! Wojciech Chamryk


świata i zarazem nostalgia za starymi, dobrymi "czasami analogowymi". Thrash!

Jad, brud i agresja - Bestialski rzeźnik nie wziął się znikąd - mówią muzycy Crippling Madness. I faktycznie thrash w ich wykonaniu jest ostry, surowy i bezkompromisowy, łącząc w sobie wszystko co najlepsze ze scen polskiej, niemieckiej i brazylijskiej przełomu lat 80. i 90. Ekipa z Bielska Podlaskiego wydała niedawno pierwszy album "Ponad zwłokami", ma też na koncie dwie warte uwagi kasety demo, a w planach kolejną płytę: HMP: Zespół istnieje już jakieś pięć lat, ale w ostatnich trzech zanotowaliście spory rozwój, co podsumowuje debiutancki album "Ponad zwłokami"? Crippling Madness: Czołem, i dzięki za zainteresowanie! Crippling Madness istnieje nieco ponad cztery lata, ale rzeczywiście od trzech można zauważyć znaczne "ruszenie z kopyta". Spowodowane jest to głównie dojściem do kapeli wokalisty i zarazem autora tekstów - Borotha. Od tego momentu kapela stała się kompletna i można było planować nagrywanie kolejnych materiałów oraz koncerty. Nie znaczy to, że przez pierwszy rok działalności Cripplinga

cach nagraliśmy w naszej sali prób i domu Beka debiutanckie demo "Bestialski rzeźnik". Początkowo ukazała się tylko kaseta z kserowaną wkładką, jednak pod koniec grudnia 2017 roku na CD wydały to połączone siły Putrid Cult i Witches Brew (Hail!). Wtedy trwał już także żmudny proces nagrywania pełnej płyty, ale w międzyczasie ukazała się mała zajawka w postaci kolejnej kasety - tym razem z próby. Długogrający debiut zapowiadaliście już w ubiegłym roku, materiał nań jest zresztą jeszcze wcześniejszy, a ogrywając go nagraliście też taśmę z próby "Lśniące zimne ostrze" -

Foto: Crippling Madness

nic się nie działo - wręcz przeciwnie - powstało wówczas osiem kawałków, z których prawie wszystkie znalazły się na naszym debiutanckim longu. Faktycznie, "Ponad zwłokami" można uznać za jakieś tam podsumowanie pierwszego etapu działalności zespołu. Zobaczymy, co będzie dalej? Trzy wydawnictwa w trzy lata - po "Bestialskim rzeźniku" wyraźnie rozochociliście się, tym bardziej, że oficjalne wznowienie tego materiału ukazało się nakładem Putrid Cult? A tak jakoś samo wyszło. Jak wspomniałem wyżej - kawałki powstawały właściwie od początku istnienia Crippling Madness, ale bez wokalisty i tekstów nie mogło być mowy o nagrywaniu stuffu. Po dojściu Borotha w maju 2016 roku wszystko nabrało tempa - już po trzech miesią-

54

CRIPPLING MADNESS

skąd pomysł na taki właśnie materiał, coraz rzadszy w dobie serwisów streamingowych, internetu i innych przejawów nowoczesności? Kawałki na pierwszy CD były gotowe jeszcze przed nagraniem pierwszego demo. Nasi gitarzyści nie pierdolą się w tańcu, tylko co i rusz przynoszą na próby nowe pomysły, albo nawet prawie całe kawałki. Boroth nagrywa co najmniej połowę naszych prób, stąd wyskoczył z pomysłem, aby jedną z nich wypuścić na kasecie w stylu pirata MG Records. W tzw. międzyczasie oczekiwania na nasz debiut. Jak wymyślił tak i zrobił. Jak dotąd rozeszło się ponad 50 sztuk, co nie jest takim złym wynikiem. Skąd pomysł? Ano właśnie stąd, że nasz wokalista jest totalnym przeciwnikiem tych wszystkich "przejawów nowoczesności" i najchętniej cofnąłby się w lata 80.! To taki nasz protest wobec współczesnego

Kiedyś takie nagrania powstawały w ten sposób, że kapela łoiła ile mocy w piecach, a lep szy lub gorszy magnetofon kasetowy to reje strował, ale sądząc z brzmienia skorzystaliście z lepszego sprzętu? Taak, kiedyś takie reh-tejpsy były na porządku dziennym, a teraz są niemal "wydarzeniem roku" w światowym podziemiu metalowym (śmiech). No, tak, jak dotąd próby nagrywamy na dyktafon w telefonie, który leży za drzwiami. Jak się okazuje - z całkiem niezłym efektem końcowym. Boroth jednak kupił niedawno magnetofon reporterski ITT/Nokia, i już się odgraża, że to na niego będzie odtąd nagrywał. Brzmienie jednak będzie chyba ciut gorsze, niestety. Ciekawe jest to, że zawartość "Lśniącego zim nego ostrza", chociaż z dwoma wyjątkami, pokrywa się z tym co trafiło na CD "Ponad zwłokami", a utwory "Bestialski rzeźnik" i "Zniszczenie ludzkości" mamy tu niejako przedpremierowo - to ciekawa forma promocji, szczególnie w dzisiejszych czasach? Hmm, tak, wybierając reha do wydania kierowaliśmy się tym, żeby kawałki były "premierowe", żeby to była jak najlepsza zajawka nadchodzącej płyty, a przy tym bez kawałków znanych z demosa. Jako, że dysponowaliśmy kasetami C-60 dorzuciliśmy w/w dwa tracki po mixie. Jeśli to jest ciekawa forma promocji, to nam bardzo miło z tego powodu. Ale wiesz, to nie jest w żadnym wypadku oldskul na siłę, czy coś w tym stylu. Facebooka też przecież mamy. Generalnie internetową promocją zajmują się Mrówa i Bosiek, a tą analogowo-kasetowo-flyersową Boroth. Są też cudze utwory. I tak jak obecność "Under The Guillotine" Kreator zbytnio mnie nie dziwi, bo to wybór można rzec oczywisty dla thrashowej kapeli, to już te wasze hołdy dla Napalm Death i Pungent Stench nieco zaskakują - te zespoły też miały na was wpływ, stąd te tribute utwory? I znów - kiedyś covery to była norma, teraz ponoć ekstrawagancja. My tam nie bardzo rozumiemy, dlaczego dla niektórych zespołów granie coverów to niehonor, czy coś w tym rodzaju. Mniejsza z tym. Tak, cover Kreator to norma dla thrashowej kapeli, natomiast grind/ death niekoniecznie. I o to chodzi! My jesteśmy mocno nieprzewidywalni. Nie, muzycznie ani Napalm Death ani Pungent Stench nas nie inspirują, natomiast osobiście lubimy taką muzę. Wychowaliśmy się głównie na starym thrash i death metalu końca lat 80. i początku 90. - stąd te nasze "trybuty". To po prostu improwizowane kawałki zagrane pod wpływem chwili, ale niegłupio, i co ważne - nieszablonowo to wyszło, więc luz. Zdarza się, że sięgacie po inne cudze utwory, nie tylko na próbach, ale też podczas koncertów? Oczywiście! Najczęściej bierzemy na warsztat Sepulturę (kawałki z "Beneath The Remains" i "Schizophrenia"), Kreatora ("Under The Guillotine", "Toxic Trace") i Slayera ("Black Magic", "Hell Awaits"). Od jakiegoś czasu planujemy też zrobić cover Death "Living Monstrosity" - w sumie już trochę go nawet graliśmy, ale trzeba dopracować. Pojawił się też pomysł "The Freezing Moon" i kilka innych. My bardzo lubimy grać covery, więc zawsze jakieś będą. Jakość tego nagrania skłoniła was do jego wy-


dania, czy też mieliście taki zamiar już wcześniej? Zamiar był wcześniej. Jak mówiłem wyżej wszystkie nagrane próby mają zbliżoną do siebie jakość. Przy wyborze tego akurat reh'a decydowały kawałki, które się na nim znalazły, czyli "premierowe" (a trzy z nich będą dopiero na naszej drugiej płycie) i covery/trybuty. Pomysł, aby wydać kasetę Crippling Madness stylizowaną na kultowe MG Records Boroth miał już od dawna - on zbiera te wszystkie metalowe piraty z MG i Tact/Takt (niczym ty winyle śmiech), a dzięki tej kasecie ma jednego więcej do kolekcji (śmiech). Kasety w sumie też zbieram, nie tylko te oficjalne (śmiech). Wydaliście tę kasetę samodzielnie w trzech wersjach kserowanej wkładki: na białym, zielonym i czerwonym papierze, a szata graficzna jest stylizowana na dawnego pirata "firmy" MG. Macie sentyment do tych dawnych czasów i wszędzie dostępnych kaset - nawet jeśli nie do końca legalnych, to tanich, co też miało znaczenie? W czterech wersjach dokładnie - bo była jeszcze żółta. Mieliśmy po prostu trochę takich kolorowych kartek, więc tak poszło. O powodach wydania kasety i stylizacji okładki na MG Records powiedzieliśmy już nieco w poprzednim pytaniu. Zdecydowanie masz rację! Sentyment do wszystkiego związanego z metalem lat 80. i początku 90. ma u nas bardzo duże znaczenie. Kurwa, jak dziś pamiętamy te wszystkie stragany, stoły, budki kempingowe z pirackimi kasetami, gdzie kasety kupowało się najczęściej "po okładkach" - im bardziej krwawa i bestialska, tym kapela musiała być na bank zajebista! I tak w większości przypadków też było. Niektórzy z nas cały tydzień zbierali puste butelki, żeby uzbierać na tę jedną chociaż kasetę! I potem stawało się przed tymi setkami tytułów, i trzeba było wybrać tylko jedną… kurwa, jak to bolało! Te wszystkie piraty cieszą uszy do dziś, stąd "Lśniące zimne ostrze" to taki nasz swoisty hołd dla czasów sprzed ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych z 1994 roku. Od tamtej pory nic już nie było takie samo (śmiech). Numer katalogowy MG 1663 miał "World Downfall" Terrorizer, z kolei znajdujący się w środku wkładki numer MG 1787 nosił jedyny album Sempiternal Deathreign "The Spooky

Foto: Crippling Madness

Gloom" - to przypadki czy świadomy wybór, żeby co starsi mogli poszperać w pamięci i starych kasetach? Hohoho, szacun panie! Dokładnie tak, wyklejałem naszą okładkę na "szablonie" Terrorizera. Ale to czysty przypadek w sumie. Zarówno "World Downfall", jak i "The Spooky Gloom" (mistrzowska płyta nota bene!) przegrywałem kiedyś od Mrówy i skserowałem okładki tychże kaset. Potem okazało się, że miałem już je skserowane, ale coś gdzieś przycięło. Jako, że nic nie może się zmarnować użyłem więc tych okładek na potrzeby Crippling Madness. Ale po tym pytaniu jestem bardzo ciekaw, ilu ze starych wyjadaczy szukało w swoich zbiorach tych numerków? Cieszy mnie też, że zadbaliście o coraz gorzej widzących weteranów, bo mój egzemplarz ma na pudełku nalepkę z tytułem w Braille'u (śmiech). A tak na serio to pewnie kopiowaliście te taśmy tak jak kiedyś, na co się dało i akurat trafiła mi się C-60 po jakiejś książce mówionej z Polskiego Związku Niewidomych? Tak, dokładnie - kasety z nagranymi książkami mówionymi z PZN są głównym składnikiem naszego magazynu. Mamy też w asortymencie kasety z różnymi rozmówkami polsko-niemie-

ckimi lub polsko-angielskimi. Wyobraź sobie, że one były do wyrzucenia! Dzięki jednak dobrym duszkom nie trafiły na śmietnik tylko m.in. do nas. Jakość i wygląd większości z nich jest zajebista, a każdą sprawdzamy po nagraniu, więc jeśli przebija to idzie do kosza, a my nagrywamy na kolejnej. Tylko z odklejaniem tych "brailów" czasami nie idzie, więc je zostawiamy. Tak, trzymają się dość solidnie (śmiech). W tak zwanym międzyczasie, od stycznia 2017 do października 2018, nagrywaliście też "Ponad zwłokami" - nie było to pewnie łatwe, ale nie odpuszczaliście? Zgadza się - nie było łatwo, ale o to chodzi, tak hartuje się kapela. Okres nagrywania płyty był faktycznie długi, ale co poradzić? Nie korzystaliśmy ze studia, wszystko nagrywaliśmy we własnym zakresie - w naszej sali prób, w domu Beka, a wokal w BB Studio (które jest tak naprawdę pokojem w bloku). W styczniu Bosiek nagrał gary, ale pod metronom, bo inne instrumenty nie były jeszcze nagrane. Szacun dla niego, ale Bek po pewnym czasie stwierdził, że gary są "krzywe", jest za dużo pomyłek, nie w rytm, etc. I trzeba nagrywać jeszcze raz. To musiało zaboleć, ale jak trzeba to trzeba. W międzyczasie nagrywane były gitary i bas, ale my wszyscy pracujemy, niektórzy mają rodziny, stąd przeważnie jest brak czasu na przyjemności. Tak więc długo się to wszystko ciągnęło. Jak już te gitary były nagrane, Bosiek dograł perkę, potem jakieś poprawiania były, itp. I na końcu Boroth zaczął we wrześniu 2018 nagrywać wokal. Tu poszło w miarę gładko, ale też na raty bo koleś od "studio" czas miał tylko w niedziele, i to nie co tydzień. Stąd skończyliśmy nagrywać w październiku zeszłego roku, a potem jeszcze miksy, mastery, itp. duperele. Tak, czy siak - my nigdy nie odpuszczamy! Thrash! Nadmierna kompresja czy nadużywanie roz maitych studyjnych bajerów jest istną zmorą wielu współczesnych płyt, ale brzmienie "Ponad zwłokami" potwierdza, że nie waszego zespołu? Jak Zmora, to tylko ta z Poznania - żadna inna. A tak poważnie - wspomniałem wyżej, że nagrywaliśmy własnym sumptem, więc żadne "bajery" nie wchodziły w grę. O kompresji nie wiem nic, tutaj Beku jest mistrzem tematu, jednak jest on teraz w pracy i nie może podejść. Jak jest oldskul to musi brzmieć jak oldskul, a nie techniczne onanizacje na gryfie i przy konsolecie (śmiech).

Foto: Crippling Madness

Warto tu chyba podkreślić, że to typowo pod-

CRIPPLING MADNESS

55


ziemna, niskobudżetowa produkcja, zareje strowana w niewielkich studiach i z wiodącą rolą Beka, tak więc wasza satysfakcja jest pewnie tym większa? Tak, zdecydowanie mamy dużą satysfakcję z efektu końcowego. Płyta brzmi dobrze, daje po mordzie aż miło! Potwierdzają to recenzje wszystkie dotychczasowe noty są powyżej średniej, i my też tak odczuwamy. Lipy nie ma. Oczywiście nikt nie wynalazł tu niczego nowego, ale też i na to się nie silimy. Slayer, Sepultura, Kreator, Death, Kat, Lastwar, Magnus, Guardian - wrzucamy do kotła, mieszamy i jedziemy! Zdaje się, że jesteście też nader konserwaty wni nawet w takich szczegółach jak szata graficzna CD, bo druga strona tylnej okładki jest biała, tak jak było to powszechne do połowy lat 90. - nie lubicie przezroczystych trayów, digipacków, etc.? Ha, aż do tego stopnia to chyba nie. Tutaj aku-

"Bestialski rzeźnik" - debiutancki album miał być takim podsumowaniem pierwszego okresu istnienia zespołu, stąd te nowe wersje, mimo tego, że demo doczekało się też kompaktowej edycji nakładem Putrid Cult? Tak, dokładnie. Przez chwilę co prawda dyskutowaliśmy, czy jest sens nagrywać kawałki z demo jeszcze raz? Jednak ostatecznie stwierdziliśmy, że tak. Demo było z komputerową perką, solówki nie były dopracowane, a i wokal w porównaniu z tym, co jest na płycie to chyba 1/3 mocy Rzeźnika. Tak więc nagraliśmy nowe wersje kawałków z demo i jest byczo. Uderzyliście do Morgula mając już gotowy do wydania materiał, czy też kibicował wam przez ten cały pracowity czas i było wiadomo, że ten CD ukaże się nakładem jego wydawnictwa? Morgul to stary ziomal Borotha, a ten wysłał mu nasze próbne kawałki zanim jeszcze dołączył do kapeli. Już wtedy Morgulowi to podle-

"remains" to dosłownie "szczątki", ale nie chcieliśmy zżynać aż tak bezpośrednio. Natomiast w podtekście czemu nie. Katastroficzna wizja z okładki "Ponad zwłokami" nie pozostawia raczej wątpliwości, że ludzkość czeka niezbyt przyjemny koniec, tak więc wtedy nie będzie już komu żałować tych wszystkich ofiar? To na pewno. Ludzkość swoim bezmyślnym działaniem wobec natury i nie tylko sama doprowadzi do swego unicestwienia - to tylko kwestia czasu. Ludzie niestety nie uczą się na błędach, więc będą mieli za swoje, to proste. Natomiast co do okładki, to przedstawia ona mniej więcej to, co będzie się działo na ulicach miast w "noc oczyszczenia". Wiadomo - jak jest chaos i bezprawie, to ludzie objawiają swoje zwierzęce instynkty i są bezkarni. Na okładce mamy postać Bestialskiego Rzeźnika, za którym leżą jego ofiary. Natomiast on sam patrzy w stronę płonącego miasta, dokąd zmierza, by dalej zabijać. Jednak jak wiemy z kawałka "Poza zwłokami" taki sam los spotka i jego - trafi na podobnych sobie złoczyńców, którzy go zabiją. Taka oto historia. Zdążycie jeszcze zagrać przed tym trochę kon certów, bo szkoda byłoby zaprzepaścić szansę prezentacji tego materiału w wydaniu live? Zapewne zagramy, choć propozycji żadnych na razie nie ma. Sami też szukamy, ale nasze zapytania najczęściej pozostają bez odpowiedzi. Ci nieliczni, którzy odpisują byliby może zainteresowani, ale "kiedyś tam, w przyszłości". Chuj z tym, nie płaczemy z tego powodu, tylko pracujemy nad drugą płytą. Będą koncerty - fajnie, nie będzie - trudno. Takie życie.

Foto: Crippling Madness

rat nie ma żadnych ukrytych przekazów. Po prostu - demo CD było z przezroczystym trayem i grafiką pod nim, więc stwierdziliśmy, że w przypadku płyty niech tylna strona okładki będzie biała i czarny tray. Jakoś umknęło nam, że do połowy lat 90. było to powszechne. Digipacki? Boroth ich nie lubi (on w ogóle nie przepada za kompaktami), reszta nie ma nic przeciwko. Utwory z tej płyty są krótkie, zwarte i dynamiczne, poza finałowym, bardziej zróżnicow anym numerem "Nuklearna zagłada" - nie zamierzacie kombinować bez potrzeby, techno thrash zostawiacie innym zespołom? Co powiedzieć? Taki już mamy styl - nikt nie kombinuje, ale jak się napierdala thrash w stylu teutońsko-brazylijskim z domieszką death metalu to raczej nie wyjdzie z tego Watchtower, tudzież Dream Theater, prawda? Techno thrash zdecydowanie zostawiamy innym. Sami czasami lubimy zarzucić sobie tego typu muzę Annihilator, Atheist, Geisha Goner, Sacrosanct, ale grać w tym stylu nie zamierzamy. U nas musi być jad, brud i agresja. Bestialski Rzeźnik nie wziął się znikąd. Nagraliście na nowo trzy utwory z demo

56

CRIPPLING MADNESS

ciało. No, a potem przyjechał do nas na próbę i naocznie przekonał się, co tu się kroi. A jak zobaczył i posłuchał, to powiedział, że wydaje. I wydał, i szalał pod sceną na naszych gigach, i wpada do nas na imprezy, i jest elegancko! Co można jeszcze robić nad zwłokami, poza opłakiwaniem zmarłego, zastanawianiem się jak kruche jest ludzkie życie czy czuwaniem nad nimi przed ostatnią drogą? Hmm, dobre pytanie. Oj, można wiele rzeczy. Gdyby to był wywiad z Pungent Stench lub Impetigo to usłyszałbyś, że można np. trzepać kapucyna, albo się pieprzyć od tyłu (śmiech). Z tytułem naszej okładki chodzi jednak o coś innego. Kawałek "Poza zwłokami" jest o karze, jaka spotyka bezwzględnego mordercę, Bestialskiego Rzeźnika, za dokonane morderstwa. Gryzą go wyrzuty sumienia, dręczą duchy ofiar, śnią mu się koszmary, a ostatecznie kończy tak samo - zabity gdzieś w ciemnym zaułku. Jego duch unosi się "ponad zwłokami" swoimi i jego ofiar. Z góry patrzy na to wszystko, przygląda się złu, którego był sprawcą. O to tutaj chodzi. No, i jeszcze jeden smaczek, o którym nikt dotąd nie wiedział - otóż w wolnym/luźnym tłumaczeniu tytułu naszej płyty na angielski może wyjść… "Beneath The Remains"!! Wiem, że

Można powiedzieć, że w momencie premiery "Ponad zwłokami" zamknęliście pewien rozdział w historii zespołu - planujecie kolejne? Tak, należy się z tobą zgodzić. Pierwszy etap historii zespołu został zamknięty. Teraz lecimy dalej. Jak już wyżej wspomniałem - mamy obecnie gotowych sześć nowych kawałków na drugiego longa. Sądzimy, że jeszcze dwa i styka. Poza tym chcielibyśmy na drugiej płycie nagrać też cover, najpewniej Sepultury z "Beneath The Remains". Czas pokaże. Jeszcze raz dzięki Wojtek za zainteresowanie Crippling Madness i ten ciekawy wywiad. Mamy nadzieję, że do zobaczenia na koncertach. Thrash till Death! Wojciech Chamryk


Jezus, pierwowzór zombie Tak gitarzysta Brendan Farrugia odniósł się do zawartości najnowszego albumu, "The Walking Shred"zespołu Envenomed. Jest to drugi album tej australijskiej grupy thrash metalowej. W wywiadzie omawia proces powstawania krążka, różnice pomiędzy debiutem, "Evil Unseen" i najnowszym albumem oraz odnosi się do samego motywu przewodniego albumu oraz inspiracji z nim związanych. HMP: Cześć! Poprzednio mieliśmy okazję ze sobą rozmawiać na wiosnę roku 2016. Co się zmieniło od tamtego czasu? Brendan Farrugia: Cześć Jacek! Tak, minęło trochę czasu, jednak niewiele się zmieniło. Kupiłem parę nowych gitar i trochę innego sprzętu, i to chyba tyle. Czy mógłbyś krótko opisać single z roku 2019? Wydaliśmy dwa single, do których również stworzyliśmy teledyski. Są nimi "Abandon Hope" oraz "Metal United" z naszego najnowszego albumu "The Walking Shred". Czy praca nad waszym najnowszym albumie bardzo różniła się od tego, jak pracowaliście nad "Evil Unseen"? Mógłbyś podać jakieś przykłady? Produkcja nowego albumu wyglądała podobnie do tej z naszego debiutu, "Evil Unseen". Różni je głównie perkusja, tym razem jest zagrana przez muzyka sesyjnego, Dana Preslanda. Nagrał to w czasie, w którym szukaliśmy nowego perkusisty, czyli tak pomiędzy nagraniami i wydaniem nowego albumu. Tak więc zasadniczo, jak bardzo różnił się "The Walking Shred" od "Evil Unseen" jeśli chodzi o aspekty muzyczne. Z mojej perspektywy, "The Walking Shred" w porównaniu do "Evil Unseen" mocniej kładzie nacisk na wykorzystanie chwytliwych refrenów i melodii, zaś struktura kompozycji zasadniczo została uproszczona. Aczkolwiek, tutaj jest wciąż wiele świetnych riffów i szybkich i energicznych partii, które zawsze lubimy wkładać do naszej muzyki, co jest wspólne dla obu tych albumów. Czy "The Walking Shred" ma motyw prze wodni? Głównym motywem "The Walking Shred" jest apokalipsa zombie. Zwykle piszemy o typowych dla thrashu rzeczach, takich jak polityka i wojna, jednak się już tymi tematami znudziliśmy. Nasz wokalista Anthony poddał pomysł napisania czegoś fajnego i mniej schematycznego, proponując zombie. Nie ma tutaj głównego spoiwa fabularnego pomiędzy utworami, jest tylko sam motyw pustek, wirusów oraz walki z nieumarłymi.

bardziej jest on chwytliwy. Jednak czasami oddanie w tytule pewnego prawidłowego obrazu pieśni może być trudne za pomocą zaledwie kilku słów. W kontekście tytułu najnowszego albumu… co sądzicie o "The Walking Dead"? Czy możesz powiedzieć o najlepszym epizodzie tego serialu? Nie miałem okazji jeszcze zobaczyć wszystkich odcinków tego serialu, jednak uważam, że jest to świetny serial z toną akcji i wieloma zwrotami akcji. W mojej opinii najlepszym epizodem jest "The Groce" (seria czwarta, odcinek czternasty). Ten epizod pokazał wiele i wyjaśnił wiele wątków fabularnych, o których każdy chciał wiedzieć. Czy mógłbyś wymienić inne dzieła, które zainspirowały teksty do "The Walking Shred"? Teksty na "The Walking Shred" były zainspirowane również innymi filmami, takimi jak "Świt Żywych Trupów", jak również grami komputerowymi takimi jak "Resident Evil", gdzie w niektórych utworach jest wspomniana choroba, która rozprzestrzenia się i niszczy świat. By być szczerym, to dla mnie nieumarli są strasznie oklepani. Jestem wielkim fanem starych filmów Romero, jednak obecnie zom bie są tylko zapychaczem pełniącym rolę antagonisty. Zgodzisz się ze mną? Myślę, że wiem co masz na myśli. Mając wzgląd na to, że tak naprawdę jest trudno napisać interesującą i unikalną historię o zombie, ponieważ wydaje się, że wszystko zostało stworzone wcześniej, to jednak sądzę, że sami nieumarli dobrze współgrają z albumem metalowym, chociażby ze względu na ich wizerunek, jako istoty rozrywające ludzi na strzępy. Ogółem był to całkiem fajny temat do opisania, jak i do zobrazowania grafiki albumu. Dlaczego na "The Walking Shred" nagraliście interpretację utworu Lenny Kravitza, "Are You Gonna Go My Way"?

Zasadniczo to sama interpretacja "Are You Gonna Go My Way" została zaaranżowana i nagrana w roku 2017, zanim w ogóle podjęliśmy pracę nad nowym albumem. Wybraliśmy go, ponieważ był to popularny utwór i wydawało się nam, że byłoby całkiem ciekawym ćwiczeniem sprawdzić jego brzmienie jako utwór heavy metalowy. By się odnieść, myślę, że tekst utworu jest o Jezusie, zaś Jezus jest oryginalnym zombie, ponieważ umarł i powstał zmarłych. Tak to bym usprawiedliwił (śmiech). Kto stworzył grafikę do "The Walking Shred"? Grafika na "The Walking Shred" została stworzona przez naszego przyjaciela Logana, zwanego Thrashwolf. Jest on artystą pracującym w Melbourne w Australii, i robi naprawdę świetną robotę. Współpracowaliśmy z nim także przy EPce "Reckoning" i najpewniej będziemy kontynuować z nim współpracę. Czy możecie powiedzieć coś więcej o procesie nagrywania teledysku do "Abandon Hope"? Jeśli chodzi o klip do "Abandon Hope". Dan, muzyk, który nagrywał perkusję, zarejestrował dla nas siebie w studiu. Tak więc uznaliśmy, że zrobimy teledysk o nas, nagrywających ten utwór. Do tego wrzuciliśmy trochę nagrań koncertowych, by urozmaicić ten klip. Czy planujecie nagrać album koncertowy w najbliższej przyszłości? Myślę, że to byłoby całkiem spoko by nagrać album koncertowy, jednak obecnie nie mamy na to planów. Z tego co wiem, mieliście koncert w Polsce, w miejscowości Bielsko-Biała. Co sądzisz o tym miejscu i atmosferze na tym koncercie? Czy zmieniłbyś coś tam? Tak, mieliśmy koncert w klubie Rudeboy, było to w środę, 10 lipca. Naprawdę fajne miejsce spotkania, zaś obsługa bardzo dobrze się nami zaopiekowała. Myślę, że brzmienie było świetne i prawdopodobnie była to najlepsza miejscówka, w której graliśmy do tej pory w Europie. Co zamierzacie robić w 2020? W tym roku zamierzamy kontynuować trasę po Australii w celu dalszej promocji naszego albumu. Miejmy nadzieję, że w następnym roku wrócimy do Europy, żeby zagrać następną trasę. Po tym zaczniemy pracować nad kolejnym albumem i wciąż będziemy podtrzymać ogień. Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Trzymaj się! Mam nadzieję, że jeszcze porozmawiamy. Najlepszego! Jacek Woźniak

Czy "Metal United" został zainspirowany przez konkretne wydarzenie, czy raczej jest to utwór, w którym chcieliście utrwalić waszą długoletnią działalność w zespole? Zasadniczo, "Metal United" jest utworem, który Anthony napisał na prośbę naszego przyjaciela, Michael Leudersa, szefa Black Roos Entertainment z Australii. Organizuje on festiwal Metal United Worldwide, który odbywa się w wielu krajach na całym świecie w tym samym dniu, zaś ten utwór został napisany jako motyw przewodni wydarzenia. Właściwie to Michael napisał tekst, który potem Anthony edytował, by pasował do utworu. Czy uważasz, że tytuły złożone z pojedynczych słów mają mocniejszego kopa, niż te dłuższe? Zgadzam się z tym, że im krótszy tytuł, tym

Foto: Envenomed

ENVENOMED

57


uznaliśmy, że zrobimy "przycisk" Tak odpowiedział spytany przeze mnie wokalista i gitarzysta, Daniele Ricci o oprawę graficzną najnowszego albumu tego włoskiego thrash metalowego zespołu. Opowie on także o muzyce zespołu, krótko streści zawartość i kontekst albumów oraz opisze proces powstawania muzyki. Uzyskamy także odpowiedź na pytanie stawiane przez obecnych fanów zespołu, czemu tak długo zajęło im stworzenie najnowszej płyty, czyli "Insert Coin". HMP: Cześć! Czy mógłbyś przedstawić nam swój zespół? Co Was inspiruje? Daniele Ricci: Cześć Jacek, miło cię poznać. Opisałbym nasz zespół, Engine Driven Cultivators, jako grupę fanów mocnego trunku i trawki, którzy chcą naprawdę mocno kopnąć w cudzy zad. Jesteśmy praktycznie grupą przyjaciół. Od momentu powstania, w 2003 roku, zawsze była nas czwórka, włączając do tego grającego z nami dość długo Alessandro, tak od roku 2010. Zasadniczo to chcieliśmy mieć po prostu frajdę z grania muzyki, którą lubimy, oraz raz w tygodniu spędzić dobrze czas. Z tego nie braliśmy tego zespołu zbyt poważnie. Nie jesteśmy tym typem kapeli, która skupia się na pracowaniu nad utworami jak szaleńcy, kawałeczek po ka-

nych momentach pomiędzy latami 2012 i 2015, w sumie przez prawie dwa lata, co wpłynęło na promocję albumu, która nie przebiegła odpowiednio. Ponadto mieliśmy parę problemów personalnych podczas nagrywania "Insert Coin", co spowodowało roczną obsuwę przed jego wydaniem.

wałeczku, do znudzenia na próbach, do momentu w którym nie dojdziemy do muzyki, która jest bez zarzutu. Dla nas bardziej to wygląda w następujący sposób: wpadamy do sali prób, wpierdalamy kabel do pieca i grzejemy do zmęczenia. Czasami nasze próby wyglądają tak: połowa z niej jest poświęcona na oglądanie telewizji, czasami tylko piwo i czipsy. W sumie po 16 latach, czterech albumach, kilku koncertach, zabawach i toooooooonie frajdy, wciąż tu jesteśmy, tacy sami jak to zaczynaliśmy. Tak… to zadziałało!

technicznie złożony album. Tego jest tutaj więcej. Tym razem bardzo popracowaliśmy nad strukturą wielu utworów, próbując stworzyć bardziej oryginalną formułę. Na poprzednim albumie, możesz znaleźć mnóstwo utworów, które zostały napisane według, powiedzmy, klasycznej formuły, ściślej: wers - łącznik - refren x2, instrumentalny oraz (jednak nie zawsze) wers łącznik - refren, które zwykle działało bez zarzutu. Na "Insert Coin" zamiast tego masz utwory bez sztywnej struktury. Są kompozycje z różnymi wersami, inne z różnymi refrenami lub nawet bez refrenów ("Red Striped Police"). W paru wypadkach masz nawet ten sam zestaw riffów refrenowych, jednak z różnymi liniami wokalnymi. W innych wypadkach zaś masz te same linie, ale z różnymi zestawami riffów refrenowych. Gdzieniegdzie masz tylko jeden pojedynczy wers, który nie jest powtórzony przez czas trwania utworu, jednak wciąż masz również parę bardziej "klasycznych" bądź epickich utworów, takich jak "Purge the Greed of Fear"

Jak bardzo różni się "Insert Coin"? w porów naniu do wcześniejszego "Back from the Drainpipe"? Zasadniczo, to się trochę różni. Na pewno jest szybszy, ma krótsze kompozycje, które są opakowane większą ilością riffów (których istotnie było już dużo nawet na "Back from the Drainpipe") i jak do tej pory jest to nasz najbardziej

Foto: White Noise Photography

"Insert Coin" został wydany w roku 2019 i jest w chwili obecnej Waszym najnowszym albumem. Przed tym mieliście "Back from the Drainpipe", który został wydany w roku 2011. Całkiem długa przerwa. Co wtedy robiliście? Po wydaniu "Back from the Drainpipe" zmierzyliśmy się z problemami, związanymi z studiowaniem i pracą za granicą. To zmusiło nas by na chwilę przerwać działanie zespołu w róż-

58

ENGINE DRIVEN CULTIVATION

oraz "Eschaton". To nie oznacza, że "Insert Coin" jest albumem jednego tempa. Zasadniczo, to ma on wiele zmian szybkości, zarówno na przestrzeni pojedynczego utworu, jak i w kontekście różnych utworów, co sprawia, że lista utworów jest o wiele bardziej zróżnicowana niż ta na "Back from the Drainpipe". Na tym albumie jest także najświeższa muzyka zespołu która powstała do chwili obecnej. Ktoś może powiedzieć, że "Insert Coin" ma w sobie sprzeczne elementy: na tę manierę przedstawiania rzeczy prosto w twarz wraz z technicznością, czy krótkie utwory zawierające duże pokłady motywów. Poważne tematy liryczne kontrastujące się z szczęśliwym jajcarskim pierdoleniem. Ten album cały czas trzyma w napięciu, nie możesz się spodziewać tego, co następnie się wydarzy. Jest rozrywkowy, wymagający i wciąż w stu procentach thrashowy. Co do brzmienia, najnowszy album jest na pewno krokiem naprzód od "Back from the Drainpipe" (które wciąż lubię), zaś aranżacyjnie został lepiej wykonane. Tym razem spędziliśmy o wiele więcej dni w studiu nagraniowym, zdobyliśmy lepszy sprzęt i na pewno mieliśmy trochę bardziej profesjonalne podejście. Wreszcie, byliśmy pod bardzo dobrym patronatem Stefano Morabito z 16th Cellar Studios. Czy mógłbyś powiedzieć więcej o samym pro cesie produkcji waszego najnowszego albumu? Po trzech albumach stajesz się bardziej świadomy własnych ograniczeń, oraz problemów, jakie powoduje proces nagrywania albumu. Z pewnością my byliśmy świadomi i to znaczyło dla nas wiele. Zanim przybyliśmy do studia, zaczęliśmy pracować nad pewnymi aspektami utworów w celu pokazania naszych mocnych stron i poprawieniu tego, z czym mieliśmy problem. Staraliśmy się także zająć szczegółami. I kiedy znowu poczuliśmy się gotowi, wzięliśmy się za temat inżyniera dźwięku. Pochłonęło to trochę czasu. Zrobiliśmy coś w rodzaju katalogu, i zdecydowaliśmy się zarezerwować 16th Cellar Studios, tutaj w Rzymie. I nie mogliśmy dokonać lepszego wyboru. Mają tam parę dobrych producentów i niezłych studiów nagraniowych jeśli tyczy się Włoch. Jednak jeśli chodzi o thrash metal, to z tego co mi wiadomo, nic nie pokonuje tego studia. Stefano (Morabito) od razu wiedział czego szukamy i skierował nas w dobrym kierunku od pierwszego dnia. Pomimo tego, to nagrywanie było trudne. Jest on naprawdę kompetentną osobą w dodatku bardzo skrupulatną. Jest tym typem, który wkłada mnóstwo wysiłku w każdy jeden detal. Jednak zawsze pod koniec dnia, potrafił wykrzesać z nas to co najlepsze, co możesz usłyszeć na albumie. Nie mógłby zostać zrobiony lepiej niż jest obecnie. Być może zabrzmi to strasznie stereotypowo, jednak on rozwinął i poszerzył nasze umiejętności jako muzyków. Zrobił doskonałą robotę i nie moglibyśmy być bardziej z tego zadowoleni. Ogólne brzmienie albumu totalnie rozwala twarz i wchodzi do mózgu! Co zainspirowało zawartość tekstową na "Insert Coin"? Zasadniczo to całkiem szeroki zbiór tematów. Chcieliśmy rozprzestrzenić nową metafizyczną wiadomość, przez założenie szkoły filozoficznej, obracającej się wokół kasy… uh? Przepraszam, myślę że to położyłem… A tak na poważnie, każdy z naszych albumów ma teksty, które omawiają ważne tematy społeczne, które są w kontraście do bardziej durnych konceptów. Na przykład tak potraktowaliśmy somalijskich piratów oraz sprawę Ilaria Alpi w "Toxic Protocol", mieliśmy wgląd w koniec świata z perspektywy religijnych i naukowych teorii w "Escha-


ton", gdzie "B.O.P.E" jest o brazylijskich siłach specjalnych. "Red Striped Police" jest niczym innym jak zbiorem żartów o Carabinieri, narodowej włoskiej żandarmerii. "Skids and Brew" jest o nas, spędzających czas jeżdżąc na nartach, pijąc i paląc w Alpach z przed kilku lat. Poza tym złożyliśmy hołd naszym bohaterom Bud Spencerowi oraz Terence Hillowi za pośrednictwem "Dual Strike". Ale dlaczego powinniśmy zatrzymać tego goryla? Ponieważ uciekł z cyrku i jest baaaardzoooo niebezpieczny… Jeśli miałbyś wybrać jedną piosenkę, najbardziej opisującą zawartość Waszego najnowszego albumu, to którą byś wybrał? Myślę, że powiedziałbym że to "B.O.P.E.". Ma to bezpośrednie podejście, które jest unikatowe dla całego albumu, jednak w tym samym czasie pokazuje wiele zmian tempa i specyficzną strukturę utworu, opisywaną przez dwa różne wersy i dwa różne refreny z wyróżniającymi się zbiorami riffów. Jest fajny, ponieważ nie brzmi wcale chaotycznie, zaś krótki czas i mocny charakter trzyma słuchacza w uwadze. Powiedziałbym że doświadczenie udane!

raz trudniejsze, by dać każdy swój ulubiony utwór do koncertowej setlisty. Produkcja jest stosunkowo zgniła, wciąż posiada typowe niedoszlifowanie i furię młodego oraz niedoświadczonego zespołu, który chce zniszczyć cały świat… wiesz, czysty instynkt. Mieliśmy masę frajdy podczas nagrywania tego albumu. Pamiętam ścieżkowanie wokali podczas jednego dnia, z nieodzowną pomocą whisky o poranku… zajebiście. Jak wielkim krokiem do przodu był "Helly Gator" w porównaniu do debiutu? Wielkim krokiem. Wyglądało to tak, jakbyś słuchał innego zespołu. Staliśmy się bardziej świadomi tego co robimy, oraz drogi, którą chcemy podążać. Wzbogaciliśmy nasz styl dzięki bardziej technicznemu podejściu oraz wzbogaciliśmy nasze teksty większą ilością konceptów. Być może to spowodowało zmniejszony ładunek agresji, jednak fakt, że po raz pierwszy weszliśmy do profesjonalnego studia, znacząco wpłynęło na różnicę pomiędzy ogólnym brzmieniem "Helly Gator" skontrastowanym z debiutem. Czy mógłbyś powiedzieć coś na temat opinii pism i fanów na temat waszego "Back from the

tutaj w Rzymie, z tego w następnym roku będziemy gotowi także zawitać w inne strony Włoch, i jeśli tylko nam się uda, zagrać trasę w Europie. Co sądzisz o obecnym stanie włoskiego thrash metalu? Obecnie dla zespołów thrash metalowych we Włoszech nie jest tak łatwo wyjść z garażu. Nigdy nie było. To jest prawie zasadniczo kwestia kulturowa: istniało tutaj zainteresowanie thrash metalem, jasne że tak, jednak było one skoncentrowane głównie w stronę dużych nazw. To czego tutaj nie było, to kultury podziemnej. Duże zespoły się wciąż sprzedają, co oznacza że ludzie są wciąż zainteresowani tą muzyką. Jednak jeśli nie jesteś Slayer, Testament i tym podobne, to dostajesz bardzo niewiele uwagi. I prawdopodobnie jeszcze mniejsze zainteresowanie od publiki, która raczej woli iść na koncert coverbandu zamiast na gig zespołu z podziemia. Konsekwentnie właściciele klubów dają coverbandom pierwszeństwo. Dodatkowo, często musisz mierzyć się z praktyką "płać by grać"… co obecnie wydaje się być jedyną szansą by zagrać jakiś poważniejszy koncert. Jednakże, jest wiele bardzo porządnych zespołów, które wciąż chcą się przedostać na powierzchnię. Szczegól-

A jeśli miałbyś wymienić jeden zespół, do którego byś porównał muzykę z Waszego albumu, to jaki to byłby zespół? Dobre pytanie, ale ciężko na nie odpowiedzieć. Nie mogę znaleźć pojedynczego zespołu, do którego mógłbym porównać naszą nową muzykę. Powiedziałbym, że to raczej jest coś w stylu Razor spotykającego Kreatora z czasu od "Extreme Aggression" do "Coma of Souls", zmieszany z nowym Exodus, starszym Testament, wraz z domieszką grupowych wokali wide Nuclear Assault/Anthrax. Myślę, że naprawdę ciężko byłoby to sprowadzić do jednego zespołu. Kto jest odpowiedzialny za grafikę do "Insert Coin"? Dlaczego jest ona prostsza od waszych wcześniejszych dokonań? Tak, jest to sposób, w który ta okładka miała zostać zrealizowana. Tym razem chcieliśmy coś prostszego, bezpośredniego, coś co od razu pokaże od razu charakter albumu. Obecnie jest tutaj wiele albumów z okładkami stylizowanymi na Repkę, zaś my, czując, że nasza muzyka podąży trochę inną ścieżką, niż ten w stronę kipiącego kotła z thrashem, który ostatnio zalewa market, uznaliśmy że zrobimy "przycisk". Chcieliśmy odróżnić się od głównego trendu. Wysłaliśmy szkic do wydawnictwa, w którym następnie osoba o imieniu Sebastian zrobiła parę poprawek i ogólnie ulepszyła projekt. I to było na tyle. Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o waszych demówkach przed "Rattletrap"? Nagralismy "Devastation Lands" chwilę po tym, jak zaczęliśmy zespół. To było naprawdę surowe. Nagraliśmy perkusję w naprawdę tanim, budżetowym studiu, wróciliśmy do domu, nagraliśmy i dopasowaliśmy do ścieżek resztę, przy użyciu programu komputerowego. To był chyba q-base lub coś w tym stylu… byliśmy z tych, którzy ledwo wiedzieli jak włączyć komputer. Dwa pierwsze utwory poszły na "Rattletrap", co do pozostałych… nie pamiętam nawet jak to się gra. Czy wasz debiut, "Rattletrap" wytrzymał próbę czasu? Bez wątpliwości! Wciąż gramy parę kawałków z tego albumu podczas koncertów, jednak kiedy masz już cztery albumy, to zaczyna się robić co-

Foto: Stefano Dotizi

Drainpipe"? Dla wielu ludzi "Back from the Drainpipe" reprezentowało najlepszy album, który Engine Driven Cultivators wydał przed "Insert Coin". Był naprawdę dobrze przyjęty zarówno przez prasę jak i fanów, dostał nawet mocniejszy odzew poza granicą. Jednak z przyczyn nie wyjaśnionych wcześniej, nie miał on odpowiedniej promocji, która by dała mu taką ekspozycję, na jaką ten album zasługiwał.

nie, podczas ostatnich paru lat, mieliśmy okazję doświadczyć narodzin wielu dobrych zespołów w stolicy. Doszliśmy do punktu, że ktoś może stwierdzić, że to powstaje scena rzymskiego metalu, która wciąż musi jeszcze ugruntować swoją pozycję. Jednak z przyczyn podanych wcześniej, nie jest to łatwa praca. Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Dziękuję Jacek, przyjemność po mojej stronie!

Co sądzisz o Punishment 18 Records? Najlepsza rzecz, jaka się zdarzyła zespołowi. Kropka. Ci goście z tego wydawnictwa są przepełnieni pasją do muzyki, zaś my nie mogliśmy prosić o więcej. Wspierają nas we wszystkim, są niezawodni i mają bardzo istotne tło i historię. Robimy to dla pasji, oni robią to z pasją. Jestem zadowolony z tego, że możemy być częścią ich katalogu.

Jacek Woźniak

Co zamierzasz robić w 2020? Od teraz skupiamy się na promowaniu "Insert Coin" na żywo. Zaczęliśmy z paroma terminami

ENGINE DRIVEN CULTIVATION

59


ku słowo "piwnica" nie oznacza obdrapanego oraz szorstkiego w brzmieniu old schoolu. Czyli jak się chce, to można, bez wypasionego studia i Boba Rocka czy Ricka Rubina za kon soletą? (śmiech) Bartosz "Bartas" Juchno: Jak się chce i ma się hajs na dobry sprzęt. (śmiech)

Thrashowe opowieści - Jest krótko i na temat! - mówią o swym debiutanckim albumie muzycy MosherZ. I nie są to w żadnym razie ich pobożne życzenia, bowiem "Tales From The Nightbutcher's House" to płyta zwarta i udana. Aż przypominają się lata 80., kiedy to taki wysokooktanowy thrash był czymś świeżym i porywającym, wnosząc dużo surowej energii do komercjalizujacej się metalowej sceny: HMP: Przy okazji kompaktowej premiery "Pit Philosophy" zapowiadaliście, że ta EP-ka to już dla was zamknięty rozdział i kolejnym etapem jest skompletowanie materiału na debiu tancki album. Jak widać wszystko poszło zgodnie z planem, dzięki czemu można śmiało powiedzieć, że jako zespół weszliście na kolejny poziom? Bartosz "Bartas" Juchno: Zależy co masz na myśli mówiąc o kolejnym poziomie. Z pewnością, od czasu "Pit Philosophy" na pewne rzeczy patrzymy przez inny pryzmat, jesteśmy również nieco mądrzejsi jeśli chodzi o pewne aspekty procesu nagrywania jak i funkcjonowania samej kapeli.

Nie kombinowaliście: 10 utworów włącznie z instrumentalnym intro, niewiele ponad 31 minut muzyki - nie ma co przesadzać i zapychać krążka słabszymi utworami, których i tak mało kto posłucha po raz kolejny? Bartosz "Bartas" Juchno: W częstych przypadkach, jeżeli grasz thrash metal i napiszesz jakiś utwór, po przyniesieniu go na próbę i po jego ograniu, razem z kolegami zdajecie sobie sprawę, że nie przekroczył on nawet granicy dwóch minut. Tak to mniej więcej działa. (śmiech)

Nie korciło was, żeby sięgnąć po któryś ze starszych numerów, dać mu drugą szansę? To miał być i jest w 100 % premierowy, świeżutki materiał, oblicze MosherZ A.D. 2018?

Kiedyś było o tyle dobrze, że winylowy format był swego rodzaju błogosławionym ogranicze niem, bo strona musiała trwać 16-20 minut i trzeba było się w tym zmieścić - chyba, że było

sób. Każdy musi być przygotowany przed wejściem do studia na 100%. Jest to dla nas jak najbardziej naturalne podejście.

Gościnnie wsparł was w chórkach Grzegorz "Lucy" Wojtasik z zespołu Tassack - chodziło o maksymalne urozmaicenie wokalnego wygaru, bez dogrywania iluś partii przez Bartosza? Mateusz Muzioł: Tak, w trójkę nie byłoby takiego efektu jak w czwórkę. Chodziło nam o zaakcentowanie niektórych ważnych słów, a dzięki ogromnej energii, jaką dał nam Lucy, osiągnęliśmy bardzo dobry rezultat. Były jakieś sytuacje stwarzające wam proble my z technicznego punktu widzenia, czy też wszystko poszło sprawnie? Mateusz Muzioł: Raczej nie było większych trudności. Każdy był dobrze nauczony swoich partii, więc nagrywanie poszło sprawnie, a skrupulatny proces ustawiania brzmienia przed nagraniem sprawiło, że miks również nie był problematyczny. Mieliście więc pracowite wakacje, a później zaczął się etap miksów, przygotowywania okładki, etc., tak więc na nudę też w żadnym razie nie narzekaliście? Mateusz Muzioł: Nudy nie było, mieliśmy niezłą burzę mózgów co do koncepcji okładki i jesteśmy zadowoleni z finalnego efektu. Bitwa o Anglię, koszmar obozów koncentra cyjnych, klimaty rodem z horroru - nie ograniczaliście się w tekstach? Bartosz "Bartas" Juchno: Dokładnie, stąd z resztą w nazwie albumu słowo "opowieści". Tekst każdego utworu to inny temat. Nie jest to bynajmniej album koncepcyjny. Ujednolicona szata graficzna waszych obu wydawnictw - Pan Kulka - to przypadek czy celowe działanie? Mateusz Muzioł: Dobrze nam się z nim współpracowało przy okładce do EP, więc uznaliśmy, że warto dać Kulce kolejne zlecenie, bo byliśmy pewni, że zrobi to dobrze.

Foto: Monika Wawrzyniak

60

Bartosz "Bartas" Juchno: Utwory, które ukazały się wcześniej, czyli przed rozpoczęciem całego procesu pracy nad płytą to już zamknięty rozdział. Obecnie MosherZ jest inną kapelą niż przed trzema lub czterema laty. Nad procesem pracy oraz nagrywania materiału pracował już całkiem inny skład.

się Yes, wtedy wydawało się podwójny album z czterema baaardzo długimi utworami, po jed nym na stronę? (śmiech) Bartosz "Bartas" Juchno: Akurat w naszym przypadku taka, a nie inna długość całego albumu wyszła jak najbardziej naturalnie. Jest krótko i na temat.

Świadomość, że pracujecie nad czymś większym niż demo czy EP-ka dodatkowo was mobilizowała czy momentami jednak deprymowała, bo jednak album to już jednak większa odpowiedzialność w tym sensie, że po takim materiale słuchacze obiecują sobie więcej? Bartosz "Bartas" Juchno: Nie wydaje mi się, żeby tak było. Jeśli chodzi o proces nagrywania to podchodzimy do tego zawsze w ten sam spo-

To prawda, że nagraliście tę płytę samodziel nie w piwnicy, w zaimprowizowanym studio? Bo jej brzmienie kojarzy mi się z latami 80., w żadnym razie nie z cyfrową, domowopiwniczną produkcją? Bartosz "Bartas" Juchno: Tak, wszystko nagraliśmy w podziemnej kondygnacji domu Mateusza, naszego perkusisty. Co do kwestii brzmienia naszego albumu masz rację, w tym przypad-

MOSHERZ

Od razu było wiadomo, że najpierw zamieści cie "Tales From The Nightbutcher's House" na swoim Bandcampie, a po kilku miesiącach ukaże się wersja CD, czy też Goressimo Records zainteresowała się tym materiałem po pewnym czasie? Mateusz Muzioł: Taki był zamysł, żeby wpierw wrzucić cyfrowo nasz album, aby dać naszej nielicznej grupie fanów to czego chcą odpowiednio wcześniej. Na wydanie fizycznej wersji czekaliśmy do odpowiedniego momentu, ale rozmowy z Goressimo trwały już od jakiegoś czasu. To w sumie nieczęsta sytuacja, że wytwórnia specjalizująca się w grind i death metalu daje drugą szansę thrashowej kapeli - czyżby wasza muzyka przypadła Krzysztofowi Nowakowi do gustu? Mateusz Muzioł: Krzysiek wydał już nasza EP-kę, a wydanie EPy przez wytwórnię rzadko się zdarza, więc zapewne spodobała mu się nasza muzyka i uznał, że warto dać nam kolejną szansę, tym bardziej przy dłuższym materiale. Jest dobrze o tyle, że wyróżniacie się w kata logu tej firmy - ktoś wchodzący na stronę jakie-


goś wydawcy i widzący ileś kapel thrashowych musi dokonać mniejszego czy większego wyboru, a w tej sytuacji jego wzrok od razu przyciąga Mosherz? (śmiech) Kacper Kulios: Dokładnie, mniejsza konkurencja to większe szanse dla nas. (śmiech) Z jednej strony to chyba dobrze, że istnieje tyle zespołów, bo konkurencja wpływa korzystnie na wzrost poziomu, ale z drugiej strony ten nadmiar sprawia, że nie dość, iż bardzo trudno jest się przebić, to po prostu można przepaść, nawet jeśli gra się dobrze - macie na to jakiś patent, czy liczycie na szczęśliwy obrót sytuacji? Kacper Kulios: Wierzymy, że dobry materiał obroni się sam, aczkolwiek trzeba mu trochę pomóc docierając do jak najszerszego kręgu ludzi, którzy mogą być nim zainteresowani, a odrobina szczęścia na pewno nam nie zaszkodzi. Stąd systematyczne publikacje kolejnych internetowych singli czy liczne koncerty, w myśl zasady, że nie ma lepszej promocji dla młodego zespołu? Kacper Kulios: Tak, trzeba grać, grać, grać i jeszcze raz rozsyłać muzykę gdzie się da. Gracie zwykle dla młodej publiczności, ale pewnie pojawiają się też starsi słuchacze, liczący powyżej 40. czy 50. roku życia, pamiętający początki thrashu czy rozkwit tej sceny - bywa, że podchodzą do was po występie z błyskiem w oku, mówiąc, że znowu poczuli się, jakby mieli 20 lat? (śmiech) Kacper Kulios: Oprócz naszych rodziców, którzy są stałymi bywalcami na naszych koncertach, zdarzają się też ich "rówieśnicy". Zazwyczaj są właśnie w takim stanie, jak to opisujesz, zawsze jest nam bardzo miło, jak mówią, że słyszą w naszej muzyce kapele, którymi się inspirujemy. Dla nas to wyraźny znak, że to, co robimy idzie w dobrym kierunku. Myślicie, że z czasem uda się wam dotrzeć z koncertami w inne regiony kraju, czy też dla podziemnej kapeli thrashowej to zbyt trudne zadanie, bo opłacalność dłuższych wypadów jest praktycznie żadna? Kacper Kulios: Z czasem na pewno, mamy już kilka koncertów zabookowanych na jesień m.in. w Krakowie czy Katowicach, tak więc z biegiem czasu dotrzemy do innych zakątków Polski. Opłacalność to kwestia drugorzędna, ważniejsze jest na naszym etapie dotarcie do nowych ludzi.

Bardziej heavy Indie i heavy metal to niezbyt powszechnie kojarzone połączenie, nie mniej jednak, jak pokazuje przypadek Kryptos, jak najbardziej w przyrodzie występuje. O funkcjonowaniu zespołu w swej ojczyźnie, nowej płycie oraz europej-skich wojażach opowiedział nam Nolan Lewis. HMP: Witaj. Na początek proste pytanko. Jak to jest być członkiem najpopularniejszego zespołu metalowego z Indii? Nolan Lewis: Witam. Dzięki za wywiad. Wcale nie jestem pewien, czy jesteśmy najpopularniejszym zespołem metalowym w Indiach, ponieważ nigdy nie zależało nam na popularności. Ale już abstrahując od tego, to naprawdę fajnie, że wielu ludzi lubi muzykę, którą wydajemy i świetnie się bawi na naszych koncertach. Jesteśmy cholernie dumni, gdy ludzie z Indii mówią nam, że zainspirowaliśmy ich do założenia zespołu lub zainspirowaliśmy ich do wejścia w świat heavy metalu. To na pewno wspaniałe uczucie. Porozmawiajmy trochę o indyjskiej scenie metalowej. Jak to wygląda dzisiaj? Czy sytuacja się poprawia? W Indiach jest wiele zespołów metalowych, ale bardzo niewiele miejsc, w których mogą grać koncerty. Mamy kilka festiwali metalowych, takich jak Bangalore Open Air i Trendslaughter Fest, ale jest ich niewiele i są one bardzo odległe. Poza tym Indie są krajem dość chaotycznym, więc scena metalowa jest tutaj w ciągłym stanie fluktuacji, dlatego też wiele indyjskich zespołów chce jak najwięcej koncertować poza Indiami. A co z metalowym społeczeństwem w Twoim kraju? To duża społeczność, czy może małe, marginalne grupy? Jest ona w większości rozproszona po całym kraju, a ponieważ Indie są ogromne, nie ma zbyt wielu skupisk metalowców. Podróżowanie z miejsca na miejsce zajmuje dużo czasu, chyba że stać Cię by wszędzie latać samolotem. Dlatego koncerty klubowe tutaj to rzadkość. A jeśli już dochodzi do nich, to zazwyczaj przychodzi mniej, jak 200 osób. Założyliście zespół jako młodzi ludzie. Jaka była reakcja Waszych rodziców? Byli raczej zszokowani czy może zadowoleni?

Myśleli, że to był młodzieńczy kaprys i dwadzieścia lat później nadal tak myślą. Jednak nigdy nie powstrzymywali nas przed robieniem tego, co uwielbiamy robić i przez te wszystkie lata byli bardzo pomocni, mimo że tak naprawdę nie rozumieją, co robimy i dlaczego to robimy. Więc chyba w tym sensie mieliśmy spore szczęście. becnie nagrywacie dla AFM. Czy mógłbyś Ob opisać drogę, jaką przebyliście od samego początku jako niezależny zespół z egzotycznego kraju do zespołu występującego dla dużej europejskiej wytwórni i grającego na dużych europejskich festiwalach? To była długa droga. Wydaliśmy pierwszy album niezależnie w Indiach i sami rozprowadzaliśmy go zarówno w Indiach, jak i za granicą. Na nasz drugi album podpisaliśmy kontrakt z Old School Metal Records z Kalifornii, co pomogło nam dotrzeć do znacznie szerszej publiczności. Natomiast nasz trzeci album nagraliśmy i wydaliśmy niezależnie w Indiach. Po podpisaniu kontraktu AFM wydał jego reedycję na skale międzynarodową. Od tego czasu wydaliśmy jeszcze dwa albumy z AFM. Naprawdę dobrze się nam razem pracuje. I tak, to niesamowite grać na dużych europejskich festiwalach, ponieważ kiedy założyliśmy zespół, nie spodziewaliśmy się nawet zagrać na własnym podwórku, nie mówiąc już o festiwalach takich jak Wacken itp. No właśnie, jesteście pierwszym indyjskim zespołem grającym na Wacken Open Air. Było to w 2013 roku. Pamiętasz ten koncert? Oczywiście. Granie dla tak wielkiego tłumu było absolutnie niesamowitym doświadczeniem. Ale naprawdę wielką rolę odegraliśmy na Wacken cztery lata później. Setki ludzi wciąż pamiętają ten występ i wciąż przychodzą na nasze koncerty, ponieważ tak bardzo im się podobało. Więc to był ten koncert, który naprawdę otworzył nam nowe pole do działania, jeśli chodzi o trasy koncertowe.

Trochę marnie, że tak mało jest u nas różnych festiwali, a jeśli nawet mogą na nie załapać się młode kapele, to nie ma ich z oczywistych względów wiele i koło się zamyka? Kacper Kulios: Niestety, gdybyśmy grali rock to byłoby łatwiej, może zmienimy styl, kto to wie...(śmiech). Z jednej strony jest tak jak opisujesz, a z drugiej nie do końca, ponieważ jest całkiem sporo lokalnych festiwali. Dotychczas nie udało nam się wystąpić na żadnym, ale z EP-ką i CD na koncie na pewno będzie to łatwiejsze, dlatego będziemy próbować dalej. Jesteście więc optymistami i liczycie, że dzięki "Tales From The Nightbutcher's House" otworzy się przed wami kilka nowych furtek? Kacper Kulios: Na pewno. Wiesz, płyta długogrająca to już jest większe osiągnięcie niż tylko EP-ka, ludzie inaczej na to patrzą, na pewno nam to nie zaszkodzi, a czy pomoże to pokaże czas. Wojciech Chamryk Foto: Vishal Dey

KRYPTOS

61


HMP: Cześć na początek, mógłbyś opisać Twoją muzykę w paru zdaniach? Michele Sanna: Cześć! Coma gra thrash metal, który jest ozdobiony paroma nowocześniejszymi elementami. Foto: Vishal Dey

Porozmawiajmy o waszym nowym wydawnictwie. "Afterburner" to Wasz piąty album. Jak możesz go opisać porównując z resztą dyskografii Kryptos? Cóż, jest to w zasadzie kontynuacja stylu zaczętego na "Burn Up The Night", ale powiedziałbym, że "Afterburner" jest bardziej agresywny i w porównaniu z naszym dawnym obliczem. Kawałki są nieco krótsze i znacznie ostrzejsze. Tym razem skupiliśmy się na pisaniu chwytliwego, melodyjnego heavy metalu z dużym naciskiem na zapadające w pamięć riffy i melodie. Wasza muzyka jest zazwyczaj opisywana jako heavy/ thrash, ale ja na waszym ostatnim albumie słyszę więcej elementów tego pier wszego. Czy było to zamierzone? Tak, to było zdecydowanie zamierzone. Myślę, że ograniczyliśmy nasze wpływy thrash do tego stopnia, że jedyną rzeczą, która nawiązuje do tego stylu, jest wokal. Zawsze byliśmy zespołem heavy metalowym. Z powodu tej kombinacji z thrashowym wokalem, wydaje się, że wypracowaliśmy własne unikalne brzmienie. A co z tekstami? Czy "Afterburner" jest kon tynuacją tematów, które wcześniej poruszaliście? Tematyka przez nas poruszana jest różnorodna. Jest sporo rzeczy typu sci-fi itp. Jest też piosenka "Dead of Night " oparta na filmie "The Lost Boys", więc fani starych horrorów z pewnością się ucieszą. Ale ogólnie rzecz biorąc, to tylko zabawny album. Coś, do czego można z łatwością pomachać głową.

Jesteście w katalogu europejskiego labelu, gracie na europejskich festiwalach itp... Czy kiedykolwiek braliście na poważnie możliwość przeprowadzki do Europy? Na pewno dałoby to nam wiele nowych możliwości, ale w tej chwili byłoby to bardzo trudne, ponieważ wszyscy mamy rodziny w Indiach. Ale coroczne podróże do Europy w celu zwiedzania i grania koncertów nie są dla nas problemem. Tylko chcielibyśmy to robić częściej niż raz w roku. Pewnie w przyszłości się to uda. Ostatnio obserwujemy trend na kręcenie filmów biograficznych zespołów rockowych. Wyobraźmy sobie, że ktoś chce nakręcić film o całej karierze Kryptos. Od początku do teraz. Jaki tytuł byłby dla niego najlepszy i dlaczego? Pewnie by się nazywało "Spinal Crap" albo coś w rodzaju (śmiech). Przeszliśmy przez tak wiele wzlotów i upadków i mieliśmy tak wiele dziwnych doświadczeń po drodze, że jest to niemal jak prawdziwa inscenizacja Spinal Tap (śmiech). Gdybyś nie był muzykiem metalowym, jaka by była Twoja najbardziej prawdopodobna profesja? Jako dzieciak chciałem być profesjonalnym piłkarzem. Uwielbiam piłkę nożną, więc gdyby muzyka nie była moją pierwszą miłością, na pewno spróbowałbym sił w piłce. Poza tym chciałbym sprawdzić się jako rysownik komiksów. Mam masę zwariowanych pomysłów w głowie (śmiech). Bartek Kuczak

Nie macie stałego perkusisty w składzie. Dlaczego? Nasz poprzedni perkusista Anthony przeprowadził się do Kanady jakiś czas temu, więc od tamtej pory gramy z perkusistami sesyjnymi. Przynajmniej dopóki nie znajdziemy stałego perkusisty. Ale to musi być ktoś, kto naprawdę poczuje naszą muzykę. Na "Afterburner" w gary wali Deepak. Deepak jest naszym długoletnim przyjacielem i jest niesamowicie zdolnym perkusistą, więc było rzeczą naturalną, że poprosiliśmy go, aby wypełnił brakującą lukę. Wykonał fantastyczną robotę. Niestety, mieszka w innym mieście bardzo oddalonym od naszego, co uniemożliwia stałą współpracę.

62

KRYPTOS

Co zainspirowało nazwę zespołu? Czy to było personalne doświadczenie, czy po prostu fajna nazwa zespołu? Antonio wpadł na pomysł z Coma. Został zainspirowany przez utwór o tym samym tytule, stworzonym przez Overkill, który możesz przesłuchać na ich albumie "Horrorscope". Na szczęście nie było z tą nazwą związane żadne personalne doświadczenia, tylko nazwa zapożyczona od świetnego kawałka wspaniałego zespołu! Czy były jakieś zmiany personalne w zespole od czasu wydania Waszego debiutu, "Mindless"? Skład jest taki sam, jak był na debiucie. Zmieniliśmy jednak podejście do tworzenia kompozycji i zasadniczo skupiliśmy się bardziej na aranżacjach i lepszej produkcji. "Disorder" było również większym wysiłkiem zespołu, jeśli chodzi o kompozycje. Ogólnie teraz zespół bardziej się zaangażował w tworzenie nowego materiału. "Mindless" było również współpracą drużynową, jednak utwory wtedy już były gotowe, poza paroma wyjątkami, gdzie zmieniliśmy strukturę kompozycji lub riffy by ulepszyć utwór, ale generalnie muzyka i teksty były już gotowe. Na "Disorder" Dani napisał trochę utworów, (włączając "FBH", które napisał w studiu, kiedy ja nagrywałem inne motywy), poza tym, ja i Anto pracowaliśmy razem nad częścią tekstów, sam napisałem część innych, gdzie na debiucie za teksty i muzykę był odpowiedzialny głównie Anto. Czy projekt Shardana miał jakiś wpływ na muzykę Coma? Nie powiedziałbym, żeby Shardana miała na nasz zespół jakiś wpływ, ponieważ Daniele (jeden z muzyków tamtej formacji, jak również członek Coma) napisał trochę agresywnego materiału dla naszego zespołu, który by nie pasował do Shardana. Ale prawdopodobnie czuliśmy się bardziej swobodnie, gdyż tym razem byliśmy w stanie przemierzyć inne drogi, i być może fakt, że Dani i ja graliśmy z różnych perspektywach, dało nam więcej przestrzeni i chęci do śmielszych decyzji, w sposób, w który byśmy nie zrobili w czasie poprzedniej sesji. Czemu nie posiadacie w swojej dyskografii EPki lub nagrania koncertowego? Najprawdopodobniej o tym nie myśleliśmy! Jak długo i gdzie nagraliście Wasz najnowszy album, "Disorder"? Zajęło to trochę czasu, ponieważ zdecydowaliśmy się pracować z Francesco Paoli, tak więc musieliśmy się dostosować do jego strasznie za-


"Disorder" jest bardziej dorosły Tak odpowiedział perkusista zespołu, Michele Sanna, zapytany o różnice pomiędzy ich debiutanckim "Mindless" a najnowszym, wydanym pod koniec maja drugim albumie, "Disorder". O różnicach pomiędzy tymi dwoma albumami, oraz zasadniczo czym one są, jak również o oprawie graficznej czy tematyce albumu, dowiecie się w poniższym wywiadzie.

Foto: Coma

pchanego terminarza z Fleshgod Apocalypse na czele i innymi przedsięwzięciami. Sumując to, były to jakieś dwa lata, od pierwszych kroków nad pisaniem materiału z zespołem w naszej salce prób, do końcowego mastera. Perkusję nagraliśmy w Elnor Studio w Magnago (niedaleko Mediolanu), wokale w Kick Recording Studio (Rzym), natomiast gitary w D.I.Y. Studio w Cagliari. Produkcją zajął się Francesco Paoli (Midas Productions, Fleshgod Apocalypse), zaś miks i mastering zrobił Mattia Stancioiu. Czy mógłbyś wymienić muzyczne różnice pomiędzy "Mindless" oraz "Disorder"? Powiedziałbym, że "Mindless" był bardziej surowy i bezpośredni, jak również niedoświadczony. Poza tym jego produkcja była niedopracowana. "Disorder" dla mnie jest bardziej dojrzały, zarówno muzycznie jak i tekstowo, zaś wszystko otaczające wydanie, od grafiki po aranżację lub mix, jest bardziej skoncentrowane i dorosłe.

Jak dla mnie, ból jest elementem naszego codziennego życia. Uczymy się jak go unikać bądź jak go zwalczać. Mógłbyś powiedzieć co dla was znaczy ból i jak duży wpływ ma on na zawartość "Disorder"? Ból jest składnikiem inspiracji na część utworów z "Disorder". To co napisaliśmy, być może to kwestia naszego spojrzenia na niektóre sprawy, ale nie koniecznie dotyczące tego czego doświadczyliśmy, niemniej kierowaliśmy się naszymi uczuciami. Czy mógłbyś wymienić najbardziej pozyty wny utwór z waszego najnowszego albumu? "Ascending to Disorder".

cznych inspiracjach na tym albumie? Dani mi powiedział, że lubi ich "The Force", aczkolwiek ja osobiście nie miałem okazji poważnie ich przesłuchać. Część z nas widziała ich na żywo i oczywiście są jednym z tych zespołów, których nawet jeśli nie będziemy mogli podać za naszą inspirację, to wciąż będziemy obdarzać szacunkiem. Nasze główne inspiracje się różnią i mamy ich wiele. Możemy zacząć od Metalliki, przez Municipal Waste i Helloween aż wreszcie po Death! Preferuję grafikę na "Disorder" w odróżnieniu od tej z "Mindless". Być może kompozycja była tutaj bardziej istotna: drugi album jest dalece mocniej wyrazisty i zwarty z tym tytułem pod czaszką, niż debiut. Kolor "Disorder" być może jest bardziej typowy, ale również łatwiejszy do oglądania. Co mógłbyś powiedzieć na temat artysty/-ów stojących za tymi okładkami i ich sposobem pracy nad nimi? Jestem również bardzo dumny z nowej okładki, dziękuję za zauważenie tego. Oddaliśmy się w ręce wcześniej wspomnianej Natalii Ghiani, artystki z Sardynii. Zajęła się ona wszystkim tym, co możesz znaleźć w paczce, jak i wideo z tekstem. Zrobiła nowe logo, wykonała wszystkie zdjęcia, które możesz zobaczyć w booklecie, zrobiła wszystkie ręczne podpisy i tak dalej. Oczywiście, jak wcześniej wspomniałem, spytała się nas o wszystkie teksty i utwory, żeby mieć możliwość stworzyć coś, co będzie odnosiło się do muzyki oraz klimatu albumu. Jeśli dobrze pamiętam, wszystko się zaczęło od utworu "Buried" i sądzę, że ona wykonała wspaniałą robotę. Nie mogliśmy być bardziej zadowoleni. Znajdziesz jej prace na FB oraz Instagramie: @foodforravensph Przygotowujecie teledysk do waszego najnowszego albumu? Z pewnością myślimy nad zrealizowaniem teledysku. Co planujecie robić w późnym 2019 i nad chodzącym 2020? Parę koncertów wspierających najnowszym album oczywiście. Dziękuje za wywiad. Powodzenia. Dziękuję bardzo za wasze zainteresowanie naszym najnowszym albumem oraz za miejsce, które otrzymaliśmy w waszym magazynie. Do zobaczenia na drodze!

Dla mnie "Disorder" brzmi trochę jak miks Onslaught z "In Search of Sanity". Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o waszych muzy -

Jacek Woźniak

Jak blisko siebie są zawartości tekstowe obu długograjów? Czy nierząd został zrobiony przez bezmyślnych ludzi? "Mindless" było głównie napisane przez Anto. Na "Disorder" zarówno on i ja współpracowaliśmy nad częścią tekstów, zaś niektóre zostały napisane tylko przez niego lub tylko przeze mnie. Powiedziałbym, że oba te wydawnictwa są całkiem daleko od siebie, jeśli chodzi o zawartość. Co zainspirowało główny temat "Disorder"? Natalia Ghiani, artystka, która zajęła się grafiką i zdjęciami, poprosiła nas o teksty w celu zinterpretowania ich i zainspirowania się nimi. Ona zauważyła pewne połączenie pomiędzy utworami i tekstami, zaś my zaczęliśmy burzę mózgów, która zakończyła się tytułem: "Disorder". Foto: Coma

COMA

63


Jesteśmy nerdami! Kojarzycie taki utwór grupy Freedom Call "Metal Is For Everyone"? Skoro metal jest dla każdego, to czemu nie dla nerdów? Swoją drogą podziwiam chłopaków ze Skelator za dystans do siebie, gdyż to amerykańskie słowo, nie mające właściwie polskiego odpowiednika zazwyczaj nie jest używane w pozytywnym znaczeniu. Nie mniej jednak nowa pozycja grupy zatytułowana "Cyber Metal" to porcja dobrego grania od nerdów, ale nie tylko dla nerdów. Więcej o niej opowiedział nam Jason Conde-Houston. HMP: Witam. Wasze najnowsze wydawnictwo nosi tytuł "Cyber Metal". Skąd pomysł na ten tytuł? Jason Conde-Houston: Stworzenie tego concept albumu było naszą wizją od wielu lat. Dla żartu zawsze mówiliśmy, że będzie to nasza płyta "wyprzedana", na której wcielamy w życie bardziej dopracowany styl znany z "Painkiller". Heavy metal z dużo większą ilością warstw dźwięku i cyfrowego brzmienia gitary oraz wzmacnianej perkusji. Tematycznie chcieliśmy oderwać się od zwykłego średniowiecznego pomysłu i rozgałęzić się w przyszłość. Więc to dlatego jedno z haseł promocyjnych albumu brzmi: "Żadnych utworów o mieczach - chyba, że są to miecze laserowe". To tak naprawdę żart, ale idzie w parze z główną tematyką albumu. Wiesz, więcej "Sci-Fi" mniej "Swords i Sorcery". Od dłuższego czasu

Dorastaliśmy z lat 80. z kreskówkami, komiksami, anime, grami wideo, więc nawiązanie do tej tematyki było naturalną konsekwencją. Już nagraliśmy piosenki o "Castlevanii" i "Street Fighter" na poprzednich albumach, więc nie sądzę, żeby to była jakaś niespodzianka. Powiedz mi proszę, na czym się skupiłeś podczas pisania tekstów? Chodzi mi o to, że dobrze opowiedzieć konkretną historię. Niektóre piosenki są nieco bardziej opisowe jak "Cast Iron", który na dobrą sprawę opowiada o żeliwnych patelniach i o tym, jak są ciężkie, mogą wytrzymać sporo gorąca i przetrwają do końca. Ale kawałki takie jak "Akira", "Erlkonig", "Seven Scars" czy "Highlander" naprawdę próbują przekazać historię, którą są inspirowane. Czyż nie uważasz, że zamiast "Cyber Metal" lepiej pasowałby tu tytuł "Nerd Metal"?

Foto: Skelator

gramy w stylu starego Manowar. Nadszedł jednak czas, aby go nieco odświeżyć. Czy uważasz, że miecze laserowe są bardziej zabójczą bronią niż te tradycyjne? (śmiech). W "Gwiezdnych Wojnach" niszczyli nimi całe ściany wykonane ze stali, więc chyba tak (śmiech). Jak już ustaliliśmy Wasze teksty nie nawiązują do rycerzy i starożytnych wojowników, ale komiksów z lat 80. Jak narodził się ten pomysł?

64

SKELATOR

Skelator grał "nerd metal" już od momentu jego powstania. Album "Give Me Metal or Give Me Death" zawiera kawałek pod tytułem "She-Ra (You Will Be Mine)", nasza pierwsza EP-ka nosi tytuł "Swords". Napisałem całą piosenkę o słynnym super-ruchu w "Street Fighter" zwanym Raging Demon opartym na ruchach Akumy/Gouki. Zauważ, że nigdy nie pisaliśmy kawałków o jeździe szybkimi samochodami czy seksownych kobietach. Dlaczego? Bo jesteśmy nerdami! Niech inni sobie śpiewają o tych badziewiach (śmiech).

Ten album został nagrany w kilku różnych studiach. Właściwie dlaczego? Czy uważasz, że to poprawiło jakość "Cyber Metal"? W przeszłości Robbie Houston zawsze brał wolne od pracy, aby nagrywać każdą sekundę albumu. Było to niewątpliwie stresem dla jednej osoby. Tym razem chciał wyluzować i skupić się tylko na nagrywaniu własnej gitary, a potem w końcu wziąłby trochę wolnego czasu na zmiksowanie albumu. Więc znaleźliśmy rozwiązania i nagraliśmy perkusję i wokal w różnych studiach z innymi inżynierami. Następnie wykonaliśmy całą pracę na gitarze w domowym studiu. Myślę, że to naprawdę skłoniło nas do innego postrzegania tego procesu. Utwór zatytułowany "The Hammer" poświęcony jest pamięci Jeffa Hayesa III. Jeff Hayes III był naszym wielkim przyjacielem, kiedy przeprowadziliśmy się do Seattle. Był naszym współlokatorem w starym mieszkaniu. Przedstawił nas wszystkim z całej lokalnej sceny metalowej. Ponadto opowiedział nam wiele zabawnych historii. Wiele razy piliśmy do późnych godzin nocnych. Niestety jego nadużywanie narkotyków stawało się coraz silniejsze, co spowodowało, że zaczął okłamywać i okradać ludzi, którzy go kochali. Wszyscy próbowaliśmy mu pomóc, ale nie można było poradzić sobie z jego kłamstwami. Niestety umarł, co naprawdę dotknęło nas wszystkich. Do bani jest patrzeć, jak jeden z twoich najlepszych przyjaciół zmienia się w chodzące zombie, ale nie możesz pomóc tym, którzy nie chcą pomocy. Piosenka jest o wytrwałości i sile. Chciałbym, żeby Jeff żył. Gdyby tylko mógł usłyszeć ten inspirujący utwór, być może otworzyłby oczy, wiedząc, że ten kawałek jest mu dedykowany. Ale jedyne co możemy teraz zrobić, to zachować w pamięci wszystkie dobre rzeczy, które zrobił dla nas wszystkich. Bardzo za Tobą tęsknimy, nasz przyjacielu, RIP Jeff. Okładkę albumu stworzył Two Headed Giant z Seatle. Jak zaczęła się ta współpraca? Czyim pomysłem była koncepcja tego obrazka? Koncepcję miałem już w głowie od kilku lat. Prowadziliśmy rozmowy z wieloma grafikami, zanim zwróciliśmy się do Two Headed Giant. Cała sytuacja ogólnie jest zabawna. Byłem w lokalnym sklepie monopolowym i skarżyłem się sprzedawcy na brak powodzenia we wspomnianych rozmowach. Wiedziałem, że on również po godzinach zajmuje się grafiką, i wtedy mnie olśnił, że mogę się z tym do niego zwrócić. Zapytałem i się zgodził. Powiedziałem, czego chcę, "Cyber Samuraja" walczącego z bandą zmutowanych bandytów z futurystycznym pejzażem miejskim w tle. Efekt końcowy jest nieco inny niż sobie to wyobra-


żałem, ale i tak wyszedł dobrze, więc nie mogę narzekać. Wybrał starożytne świątynie w tle, a potwory wyglądają jak demony z Doom, ale został zachowany starożytny wymiar. Twierdzisz, że 20 lat grania metalu nauczyło Was jako zespół, jak być bardziej profesjonalnym. Więc powiedz mi proszę, jaka jest twoja definicja słowa "profesjonalizm" w uję ciu sceny metalowej? Pojawienie się na koncercie o czasie, wyposażenie sceny szybkie do rozłożenia, wykonywanie prób dźwięku bez żadnego zamieszania to podstawy. Granie koncertu przez ustaloną ilość czasu, by nie blokować innych zespołów również jest istotne. Nie należy zachowywać się jak gwiazda rocka i traktować fanów z szacunkiem oraz godnością. Jeszcze jest wiele punktów na tej liście. Byliśmy winni łamania wielu z tych zasad przez wiele lat, ponieważ byliśmy młodzi i głupi. Ale udało nam się nie popaść w zbytnie gwiazdorzenie ani nie wpaść w ciężkie narkotyki, z czego jesteśmy dumni. "Cyber Metal" wydaje się być najbardziej ambitnym albumem w Waszej dyskografii. Powiedz mi proszę, coś na temat procesu komponowania. Czy teraz przebiegał innaczej niż w przeszłości? Tym razem było zupełnie inaczej. Chociażby dlatego, że ten album był efektem kooperacji, podczas gdy nasze wcześniejsze płyty były komponowane głównie przeze mnie i mojego kuzyna Robbiego. Wtedy to my byliśmy siłą twórczą. Ale w zasadzie , jeśli pominąć rotację basistów, to od 10 lat gramy w tym samym składzie. Zatem gdy mamy już solidny skład, nadszedł czas, aby naprawdę połączyć nasze umysły i stworzyć coś naprawdę wyjątkowego. Patrząc na przeszłość Skelatora, czy są jakieś utwory, których nagrania naprawdę żałujesz? Są chwile, na które wszyscy patrzymy wstecz i mówimy "Fuck I wish that was different!" albo są momenty, gdy słychać złe wibracje, podczas pisania utworu. Jedynym utworem, który naprawdę wyróżnia się pod tym względem, jest "Dream Dictator". Choć jest to wspaniały utwór, poświęciliśmy mu o wiele za dużo czasu, ponieważ nasz ówczesny basista Zach nie mógł się zdecydować, co chce zrobić lub jak

Foto: Skelator

powinna wyglądać jego struktura. Płyta "Agents of Power" ogólnie rodziła się w bólach. Warto tu jeszcze wspomnieć "Dungeon" nasz pierwszy utwór i "Upon the Killing Fields". Pierwszy z nich jest naprawdę zły i słychać, że został napisany przez nastolatków, ma w sumie brzmienie Slayera z lat 90. Ten drugi został napisany przez naszego dawnego basistę Bena Thompsona. To coś w stylu Sepultury i w sumie nie był taki zły, po prostu miał zbyt wiele riffów, więc był zbyt długi. Kiedy w końcu wykopaliśmy Bena z zespołu, powiedział: "Zatrzymuję ten kawałek!". Robbie i ja po prostu wzruszyliśmy ramionami mówiąc "Jak sobie chcesz". Skład Skelatora zmieniał się w ciągu ostatnich lat. Jakie były przyczyny tej sytuacji i jak ten fakt wpłynął na Waszą muzykę? Zdecydowanie, nie tylko zmiany stylistyczne, ale ogólnie spowodowało to momenty zawieszenia konkretnej działalności. Jak już wspomniałem, mieliśmy problemy z basistami. Warto tu wspomnieć Raha Davisa, który grał na "Swords" i wrócił do zespołu na sesję nagra-

niową "King of Fear". Zach Palmer nagrał z nami zarówno "Death to All Nations" i "Agents of Power". W końcu Darin Wall, który dołączył do nas dwa lata temu i pomógł nam w końcu utorować drogę do przyszłości. Poza basistami mamy zasadniczo ten sam zespół od 2009 roku, kiedy to Patrick Seick powrócił za gary, a Rob Steinway dołączył do nas jako gitarzysta. Jesteś jedynym oryginalnym członkiem tego zespołu. Czy ma on ostatnie słowo we wszystkich sprawach związanych ze Skelator, czy też jesteście zespołem demokraty cznym? Nie jestem jedynym oryginalnym członkiem, to tylko niektóre błędne informacje krążące po sieci. Na pomysł zespołu wpadłem razem z Maksem w 1998 roku, ale wówczas nie mieliśmy jak go zrealizować. Rok później dołączył do nas Patrick. Następnie poprosiłem mojego kuzyna Robbiego, aby dołączył do nas jako główny gitarzysta. Było to na początku 2000 roku, finalizując tym samym pierwszy skład. Więc zasadniczo Patrick, Robbie i ja jesteśmy prawdziwymi pomysłodawcami zespołu. Jeśli zaś chodzi o ostatnie słowo, to zazwyczaj tak jest. Ale w większości przypadków nie muszę mieć ostatniego zdania, ponieważ moi obecni koledzy z zespołu wiedzą, co robią i mają naprawdę dobre pomysły. Byłeś również wokalistą na albumie "Death Rider" meksykańskiego zespołu Split Heaven. Czy kontynuujesz współpracę z tym zespołem? Tak, nawet pojechałem z nimi na trasę koncertową po Niemczech. Sześć tygodni temu. Kocham ten album jak i wszystko inne, co nagrali. Jestem ich fanem od 2010 roku. W przyszłym roku polecę do Meksyku, aby zagrać na festiwalu w Mexico City i mam nadzieję, że będziemy mogli rozpocząć pracę nad kolejnym albumem. Ale to będzie bardzo długi proces, ponieważ mieszkam w Stanach, Armand mieszka w Berlinie, a pozostali faceci są naturalnie w Meksyku. Ale wszyscy świetnie się bawimy, kiedy mamy szansę pograć razem. Bartek Kuczak

Foto: Skelator

SKELATOR

65


Surowy metal z flakami Wbrew powyższemu tytulowi chilijski Sins Of The Damned nie gra grind czy gore metalu. Speed metal w ich wydaniu jest jednak mroczny, brutalny i bezkompromisowy, a już ponoć w wydaniu koncertowym utwory z debiutanckiego albumu "Striking The Bell Of Death" po prostu zabijają: HMP: Mimo młodego wieku jesteście już doświadczonymi muzykami, udzielającymi się wcześniej bądź nadal w wielu innych zespołach - skąd pomysł na założenie kolejnego? Rodrigo "Maot" Becerra: Cześć! Mam zimne piwo, a w tle kręci się "Hellish Crossfire" Iron Angel. Cold beer and Iron Angel!!! Jeśli chodzi o twoje pytanie, Sins Of The Damned zrodziło się naturalnie. Razor i ja zawsze chcieliśmy założyć zespół nawiązujący do metalu, z którym dorastaliśmy, którego korzenie sięgają tego, co teraz nazywamy undergroundem. Wszystko się ułożyło, więc zaczęliśmy komponować i nagrywać nasze dema. Myślę, że line-up, jaki mamy teraz, jest najlepszy, każdy z nas był w wielu zespołach, a to doświadczenie daje nam sporo jeśli chodzi o odpalanie silnika Sins Of The Damned na próbach, w studiu, czy na koncertach, ale też przy piciu piwa i rozmo-

niedługo zaczniemy nagrywać bardzo surowy projekt death/grind z członkami Kratherion, Ammit, Sins Of The Damned i Eternal Thirst. Z drugiej strony jednak jakość nie przekłada się na ilość, stąd każdy z was gra jednocześnie w kilku zespołach? Myślę, że powodem jest to, iż metal zawsze miał priorytet w naszym życiu, w moim osobistym wypadku był ze mną od kiedy mam 14 lat. Kurwa! Jak ten czas leci. Kiedy to czujesz, lubisz i cieszysz się z grania, będziesz chciał robić to jak najintensywniej, nawet jeśli masz coraz mniej czasu. Jest wiele zespołów, które znikają, kiedy jego członkowie wkraczają w dorosłość, myślę że my przetrwaliśmy kilka generacji. W Santiago pewnie i tak macie ze wszystkim

Foto: Sins Of The Damned

wach o metalu! (śmiech) Sins Of The Damned jest kolejnym dowodem na to, że chilijska scena jak mało która opiera się na współpracy i przyjacielskich relacjach - znacie się, kumplujecie i ciągle powstają nowe kapele? (śmiech)? Nasze relacje są naprawdę bliskie, dość często spotykamy się poza salą prób, wiadomo, alkohol, jedzenie, handel narkotykami i tego typu rzeczy. Poza zajmowaniem się swoim instrumentem, wiele z nas udziela się w kreatywnych sprawach, jak design, layout i tak dalej. Jesteśmy bliskimi przyjaciółmi, a jeśli dalej będziemy zakładać więcej zespołów, to być może

66

SINS OF THE DAMNED

łatwiej niż na prowincji, bo jest choćby więcej miejsc w których można zagrać czy fanów? I tak i nie. Tutaj jest za duża koncentracja zespołów i za mała liczba miejsc do grania, są bardzo częste koncerty w różnych miejscach, ale przy tym celowo nie gramy aż tak często, myślę, że póki co dwa czy trzy razy do roku wystarcza. Mamy parę zaproszeń na granie poza Chile, odkładamy je, ponieważ Razor właśnie stał się ojcem (wszystkiego najlepszego dla jego córeczki!). Jednak niedługo będziemy mogli ponownie się tym zająć. Też macie tak wyraźnie zarysowane podziały

pomiędzy zwolennikami sceny komercyjnej i podziemnej jak w Europie? Bo u nas wygląda to tak, że przeciętny fan Metalliki i Iron Maiden zwykle nie jest zainteresowany mniejszymi, niezależnymi zespołami, jak dobrze by one nie grały, gdy ci maniacy z podziemia wielbią też te wielkie grupy, szczególnie z czasów ich największej świetności... Oczywiście, właśnie dlatego przymiotnik "pozer" zawsze będzie istniał, mimo że teraz to politycznie niepoprawne tak mówić (śmiech). Ale jest dużo ludzi, którzy noszą czarne koszulki z najnowszym logiem Metalliki, którzy nie są zainteresowani poznawaniem undergroundu, jednak ja nie marnuję na nich mojej uwagi. Światowa podziemna scena i oczywiście ta w Chile jest silniejsza niż kiedykolwiek. Uwielbiam fakt, że co tydzień mogę posłuchać nowych dem i albumów, różnych propozycji z różnych krajów, ludzi, którzy przy okazji robią trudne rzeczy, które są pełne oryginalności i odzwierciedleniem ich osobowości. W sumie im jestem starszy, tym mniej dziwią mnie takie postawy, ale mimo wszystko nie jestem w stanie pojąć jak można, teoretycznie coś uwielbiając, pozbawiać się szansy poznania kolejnej, świetnej kapeli - nie jest czasem tak, że im więcej muzyki w internecie, tym większe rozleniwienie ludzi i ich znudzenie muzyką? Kiedyś wymagało to jednak znacznie większego wysiłku, od szperania po sklepach czy second handach, przez wyprawy na giełdy płytowe czy do wymiany taśm, a teraz możemy sobie kliknąć raz czy drugi i już, mamy praktycznie wszystko? To naturalny przebieg wydarzeń przy inwazji internetu, ale wielu ludziom odbiera to tę swoistą magię, nie ma już tego elitaryzmu wynikającego z trudności zdobycia materiału w latach 80. i 90. Ale mimo to, w podziemiu dalej krążą dema, których nie znajdziesz w internecie. Myślę, że jeśli dalej masz w sobie tą ciekawość i pasję dla metalu, te rzeczy nie powinny mieć dla ciebie znaczenia. Wielką zaletą internetu jest chyba to, że możesz kupić mnóstwo materiału, którego nie spodziewałeś się widzieć w oryginalnej wersji. Pomaga on też podziemnym wytwórniom w dystrybucji, co jest chyba bezpośrednią zaletą dla zespołów i fanów. To dlatego wszystkie wasze materiały demo ukazywały się również na kasetach, a "Death's All Around You" wyszła tylko na tym nośniku, poza obowiązkową już w sumie wersją cyfrową? Ważną rzeczą dla Sins Of The Damned jest utrzymywanie przy życiu starej tradycji, dlatego nasze dema zawsze były wydawane na kasecie. Postanowiliśmy wrzucić je do internetu, ponieważ zawsze wydajemy limitowane edycje i chcieliśmy dotrzeć do większej liczby ludzi, bez względu na to, czy udało im się zdobyć nasz materiał, ale fizyczny format był dla nas zawsze priorytetem; to najlepszy sposób na uchwycenie zamiarów zespołu, a to zbuduje swoją własną historię. To niezbyt często spotykana sytuacja, że perkusista zostaje basistą - Tyrant jest tak dobry w swoim fachu, że Noisemaker musiał przekwalifikować się i obsadzić basowy wakat? Nie, było inaczej. Noisemaker musiał odejść z zespołu przez problemy osobiste. W tym samym czasie zaprosiliśmy Tyranta, który stał


się częścią ekipy, a kiedy Noisemaker rozwiązał swoje problemy, zaprosiliśmy go do uzupełnienia składu jako basistę. Zgodził się natychmiastowo. Jest niesamowitym muzykiem. W ten sposób nasz obecny line-up został skompletowany. Ale wciąż może sobie pohałasować do woli, bo rola basu w waszych kompozycjach nie ogranicza się tylko do zapełniania najniższych częstotliwości? Kurna!!! Teraz robi więcej hałasu niż kiedykolwiek, ten pieprzony wzmacniacz może wybuchnąć na każdej próbie! (śmiech) Czyli ta stara zasada, że o sile i jakości każdego zespołu stanowi perkusista jest w Sins Of The Damned zaakcentowana bardzo dobitnie? Tyrant jest pieprzoną maszyną, której intensywność zwiększa moc i prędkość zespołu jeszcze bardziej. Mamy bardzo podobne gusta, on z marszu chwyta zamierzenia riffów. Bardzo łatwo się z nim komponuje, co jest fantastyczne, i dlatego mamy sporo czasu na piwo po próbie! Trzy kasety demo, split, kompilacja demówek i teraz debiutancki album "Striking The Bell Of Death" - to można rzec standardowa, ale chyba też i wzorcowa ścieżka rozwoju dla metalowej kapeli? Dla mnie to nadrzędna zasada podziemia. Z drugiej strony, zawsze chciałem zaangażować się w produkcję i dlatego zdecydowałem, że sami będziemy nagrywać wszystkie nasze dema. To właśnie ścieżka edukacji dała nam nie-

ograniczone możliwości co do wyboru studia, które uznajemy za odpowiednie dla naszej pracy i wybieramy takie brzmienie, jak nam się podoba. Produkcja albumu zawsze więc będzie naszym zadaniem. Będziemy starać się zachować naszą esencję, ale z jeszcze bardziej dewastującym brzmieniem. Po drodze warto też grać jak najwięcej kon certów, bo to na scenie stal hartuje się najlepiej? Myślę, że granie aż tylu koncertów nie jest koniecznością. Nie lubię, jak widzę te same zespoły na plakatach co tydzień. Nam nie zależy na sławie, tylko na pasji. Do tego nie gramy z kimkolwiek, a tylko z tymi zespołami, które uznajemy za autentyczne… Stal hartuje się z czasem i z ogniem prawdziwego podziemia. Nie ma też chyba nic gorszego jak wykręcenie w studio brzmienia, którego nie da się odtworzyć na żywo - jest się na koncercie zespołu powalającego z płyty, ale słabiutkiego live - porażka to mało powiedziane? Brzmienie musi być prawdziwe, żeby oddać to, jak naprawdę grasz, na przykład ja osobiście nienawidzę metronomu, wtedy czynnik ludzki jakby ucieka z muzyki. Wyobrażasz sobie tak zagrane "The Upcoming Terror" Assassin? Myślę, że to byłoby kompletnie sztuczne. Za to Sins Of The Damned na żywo dostarcza surowego metalu z flakami. Gramy speed metal, szybko, mrocznie i brutalnie jak na każdym naszym wydawnictwie, i jak dalej będziemy to robić. Shadow Kingdom Records to niewielka,

ceniona w metalowym świecie wytwórnia liczycie, że dzięki współpracy z nią staniecie się nieco bardziej znani, a przede wszystkim zagracie poza Chile? Praca Shadow Kingdom Records z naszym zespołem jest idealna, promocja jest spektakularna. Tak jak ci mówiłem, mamy parę ofert grania poza Chile, ale je odkładamy - niedługo znowu je podejmiemy. Moim zdaniem praca właściciela wytwórni Tima jest w stu procentach profesjonalna i jesteśmy naprawdę wdzięczni za wszystko, co zrobił dla zespołu i za to - na zdrowie! Wojciech Chamryk & Karol Gospodarek


Burgery na surowo Nie odkryję Ameryki pisząc, że Rockendroll to nie tylko muzyka, ale również styl życia. Styl życia połączony z zachowaniem nacechowanym pewnym szaleństwem, ale również finezją. Członkowie grupy Seax idealnie się w ten model wpasowują. Opowiedzieli nam kilka ciekawych historii nie tylko o swoich specyficznych upodobaniach kulinarnych. HMP: Witaj! Kiedy tworzę ten wywiad, jesteście w trasie po USA. Czy wszystko idzie zgodnie z planem? Carmine Blades: Trasa zdecydowanie się udała. Oczywiście zdarzyło się kilka przygód po drodze! Dość zabawna sytuacja, gdy razem z Chrisiano po naszym koncercie poszliśmy do sklepu spożywczego. Było to chyba w Detroit. Nagle podbija do nas jakaś laska i wyskakuje z tekstem "Wyglądacie jak ten zespół z filmu The Dirt! Też tak gracie?" (śmiech). Czas spędzony z Warsenalem był niesamowity. Wspaniały zespół, wspaniali kumple! Kolejna niesamowita rzecz, że dostaliśmy to czas spędzony w rezydencji nad jeziorem Erie, którą mieliśmy tylko dla siebie po tym jak zagraliśmy w klubie Now That's Class w Cleveland. Piekliśmy burgery do późnej nocy, ale Derek i tak wolał je jeść na surowo. Później strasznie go suszyło. Generalnie jest co wspominać. Zagraliście też kilka koncertów z legendą NWOBHM Cloven Hoof. Czy ten zespół zajmuje jakieś szczególne miejsce dla Ciebie? Carmine Blades: Występy Cloven Hoof były dla nas niesamowitym przeżyciem. Od lat jestem ich fanem, więc granie z nimi było czymś niezwykłym. Ponadto, to naprawdę mili goś-

cie. Mam nadzieję, że pewnego dnia znów podzielimy się z nimi sceną. Jak wspominasz inne trasy z Waszej kariery? Carmine Blades: Czujemy, że za każdym razem, gdy wracamy do różnych miast, frekwencja jest zawsze trochę lepsza. Poznajesz więcej ludzi. Różnych ludzi, w tym promotorów, Im więcej koncertujesz, tym więcej masz znajomości w branży, a to bardzo ułatwia działanie. Wasz pierwszy koncert odbył się w 2011 roku dwa lata po utworzeniu zespołu. Myślę, że granie na żywo po raz pierwszy jest bardzo ekscytujące dla każdego muzyka. Jak przypominasz sobie ten występ? Jak ogólnie wspominasz tamte czasy? Czego wtedy oczekiwaliście jako zespół? Zwykle słyszę opinie, że cały rynek muzyczny w USA jest napędzany przez trendy. Dotyczy to całego rynku.Od popu po sceny z niezależnego metalu. Czy zgadzasz się z tym? Co Twoim zdaniem jest przyczyną tej sytuacji? Carmine Blades: Nasz pierwszy występ odbył się w Hotelu Vernon w Worcester, w stanie Massachusstes w sierpniu 2011 roku. Seax był wtedy zupełnie innym zespołem. Hel i ja jesteśmy jedynymi członkami grupy, którzy wtedy

byli w niej obecni. Mieliśmy Matta C. Axe'a na basie, który nadal jest naszym bardzo dobrym przyjacielem, oraz Divaldo Gustavo na perkusji. Był to jednak naprawdę zabawny występ. Zagraliśmy z zespołem crossover zwanym Gas Attack i blackened doom metalowym Triforium Dawn. Po występie jedna dziewczyna podeszła i pokazała mi swoje cycki (śmiech). Nie spodziewałem się tego na pierwszym koncercie! Ale tak, zawsze chcieliśmy grać klasyczny heavy metal i szczerze mówiąc, wszystko układa się nam lepiej niż się spodziewaliśmy. Jeśli chodzi o rynek muzyczny w Stanach Zjednoczonych, nie ma wątpliwości, że jest to rynek silnie napędzany przez trendy. W jednej chwili ludzie zajmują się Justinem Bieberem, w następnej Katy Perry, a teraz pojawiła laska o imieniu Cardi B. Nie wiem, sam nie nadążam za tym i mam to w dupie. Jeśli chodzi o scenę metalową, trudno powiedzieć. Teraz, gdy media społecznościowe są rzeczą, ludzie nie są zależni od MTV w zakresie muzyki/metalu, tak jak to miało miejsce 20-30 lat temu, więc nie jest chyba źle. Wzrost popularności klasycznych odmian metalu w USA jest dość intrygującym zjawiskiem. Powiedz mi, dlaczego w kraju wszechobecnej komercji taka muzyka muzyka zdobyła tylu słuchaczy? Carmine Blades: To taka sama sytuacja jak w Europie i innych miejscach. Podczas gdy heavy metal jest daleki od głównego nurtu, zawsze znajdzie się dla niego sporą grupę fanów, zwłaszcza w bardziej zaludnionych rejonach. Derek Jay: Dokładnie, kwestia populacji. Chodzi mi o to, że w bardzo zaludnionych krajach takich jak USA, Brazylia, Japonia i Europa jako kontynent większość gatunków ma dużą liczbę fanów. Na okładce albumu "Speed Metal Mania" widzimy gościa z punkowym irokezem. Czy jesteś entuzjastą punk rocka? Jak oceniasz rolę tego stylu w tworzeniu sceny metalowej? Carmine Blades: Sam nie jestem największym fanem prostego punka. Inni członkowie zespołu słuchają go trochę częściej niż ja. Jeśli chodzi o rolę w punku, zawsze widziałem speed metal jako mieszankę hardcore punku i NWOBHM. Właśnie wydaliście Wasz czwarty album zatytułowany "Fallout Rituals". Jest to Wasza pierwsza płyta wydana przez wytwórnię płytową. Wasz wszystkie albumy wydaliście własnym sumptem. Skąd ta zmiana formuły? Carmine Blades: Tim z Shadow Kingdom Records skontaktował się z nami w 2018 roku i chciał wydać dla nas nasz czwarty album. To prawda, że wydawaliśmy nasze albumy sami w przeszłości, ale praca z wytwórnią zdecydowanie ułatwiła nam życie.. Dlaczego wybraliście Shadow Kingdom Records. Czy mieliście jakieś inne oferty? Carmine Blades: Wcześniej pracowaliśmy z Iron Shield Records. Jednak Shadow Kingdom złożył nam propozycję, której nie mogliśmy odrzucić.

Foto: Seax

68

SEAX

Zmieniliście również formułę okładek albumów. "Fallout Rituals" nie jest ozdobiony oldschoolowym czarno-białym obrazkiem. Carmine Blades: Chcieliśmy, aby nasza okładka albumu nawiązywała do tekstów i czuliśmy, że Juanjo Castellano doskonale to oddał. Ze wszystkimi szczegółami!


RAM - Klub Zaścianek 17 września 2019 Każdy, kto choć trochę liznął RAM wie, że zespół ten specyficznie brzmi. Surowo jak śledź ale i oryginalnie. Nie do końca oldskulowo, jakby się to na pierwszy rzut oka i ucha na image wydawało. Oczywiście, ktokolwiek liznął RAM, pewnie już został fanem i był na krakowskim koncercie, więc dalej czytać nie musi.

Ten tytuł wydaje się być bardzo złowieszczy. Carmine Blades: Liryczna treść jest bardzo skoncentrowana na dystopijnych i postapkaliptycznych scenariuszach. Hel pomyślał kidyś o tytule i wszyscy zgodziliśmy się, że jest to odpowiedni tytuł dla tego albumu. Kto napisał muzykę do "Fallout Rituals"? Czy była to jedna osoba, czy też pracowaliście nad tym jako cały zespół? Carmine Blades: Hel napisał większość utworów, Derek jest autorem riffów do "Rituals" i "Winds of Atomic Death". Pomówmy nieco więcej o tekstach. Czy "Fallout Rituals" to concept album? Carmine Blades: Nie nazwałbym go concept albumem gdyż że ma on jednej fabuły, ale utwory opisują wydarzenia mające miejsce w tej samej rzeczywistości. Każdy utwór opowiada historię tego świata z różnych perspektyw. Zawsze byłem fanem dystopijnej akcji lat 80. i filmów science fiction, więc wiele z moich pomysłów pochodziło z tego źródła. W pewnym stopniu zgłębialiśmy tą tematykę na "Speed Metal Mania" w kawałkach "Doomsday Society" i "Nuclear Overdose". Teraz weszliśmjy z nią jeszcze głębiej. Wydajecie swoje albumy w bardzo szybkim tempie. Co zajęło Wam najwięcej czasu podczas komponowania i nagrywania? Derek Jay: Ogólnie proces pisania. Nagrywanie poszło sprawnie. Wszyscy jesteście członkami innych zespołów (mniej lub bardziej aktywnych). Jak traktujecie Seax? Czy jest to wasz priorytet, czy może side projekt? Carmine Blades: Dla Hela, Dereka i dla mnie, Seax jest głównym priorytetem. Razzle gra również w High Command, a Cristiano jest również w Black Mass. Myślę, że są w stanie to zrównoważyć.

Dobrze, zakładam, że część miłośników RAM po prostu miała "daleko, w tygodniu i dzieci", więc dotrzeć nie mogła, nie zmienia to jednak faktu, że zrobienie sobie takiej krzywdy jak nieuczestniczenie w tak dobrym koncercie, to błąd. RAM na scenie to 100% heavy metal. Scenka w Zaścianku jest mała, ale klimat wyborny. Było nas może około 60 osób (w tym muzycy supportów - o, bogowie, jak doskonale się chłopaki z Indian Nightmare na "Gulag" bawili!), ale te 60 osób doskonale wiedziało po co przyszło. Heavy metal unosił się w powietrzu. I tę małą scenkę RAM rozsadził. Szwedzi wyglądali doskonale. Co ciekawe, prawie niewytatuowani, wszyscy w estetyce "spikes and leather". Perkusista grał całą twarzą, Oscar Carlquist śpiewał zza kurtyny blond włosów, tylko Harry Granroth, do którego mam najwięcej serca (bo to on w pocie czoła odpowiada na moje pytania) odrobinę chował się z lewej strony sceny. Rzecz jasna, we wtorkowy wieczór dobrze bawiły się nie tylko nasze oczy. Uszy uprzednio nastawione na specyficzne brzmienie RAM były zachwycone. Koncert był bardzo głośny, ale RAM brzmiał szalenie czytelnie. O ile brzmiał jak klasyczny heavymetalowy zespół, o tyle oryginalny wokal Oscara pozostał na swoim miejscu. Nie tylko zachował swoją nietypową barwę czy manierę, ale też śpiewał z mocą i charyzmą. Ciesze się, bo mimo że ogromnie cenię RAM, nie wiedziałam czego się po Oscarze spodziewać live. Koncert galopował niestrudzenie - Szwedzi wzorem Night Demon grali całe bloki kawałków, przez co unikali przerw na brawa i nie trwonili czasu na coś, co wypada powiedzieć między kawałkami, a przy takiej małej frekwencji może po prostu źle wyjść. I tak RAM zaatakował nas od razu pakietem kawałków z trzech ostatnich płyt, a "Gulag" choć pocho-

dzący z zaledwie z przedostatniej płyty, już wydawał się hitem. Dla nas, Polaków, może mieć on szczególne znaczenie przez wzgląd na wymowę kawałka i obecność w teledysku wizerunków metalowych zespołów zza Żelaznej Kurtyny. Nawiasem mówiąc, pisząc, że "RAM zaatakował" mam też na myśli ekspresję Oscara, który na wstępie - być może wkurzony niedziałającym przez moment mikrofonem energicznie wyrzucił statyw od mikrofonu demonstrując jak bardzo nie będzie mu potrzebny. Jako że RAM jest zespołem, który właśnie przeżywa swoją złotą erę, nowe kawałki świetnie wpisały się w setlistę. Świetnie wybrzmiał "Into the Trap", "Ravenfell", judasowy "Blades of Betrayal", a nawet lekki "Spirit Reaper", którego teatralność (wszak numer nawiązuje do horroru kina klasy B) Oscar podkreślił zakładając karnawałową maskę. To, jak bardzo ten zespół się rozwinął słychać było w skontrastowaniu z pochodzącym z debiutu "Machine Invaders" zagranym pod koniec setu, chyba w roli "hitu ze starej płyty". Przez chwilę poczułam się, jakby ktoś mnie wyrwał z tego kapitalnego koncertu i wsadził pod scenę na jakiejś lokalnej kapelce. Poza tym, koncert pod względem muzyki, klimatu, brzmienia i prezencji był naprawdę świetny. Szkoda, że dane było go oglądać takiej niewielkiej grupce. Przed RAMem, który był jedynym magnesem, który przyciągnął mnie do Krakowa zagrały dwa supporty. Indian Nightmare, który image'm wyrwanym Mötley Crüe i jakimś wczesnym blackowym kapelom ekspresowo przyciągnął naszą uwagę. Wysypujący się ze sceny brutalny thrash czy speed z wpadającym w wysokie rejestry wokalem absurdalnie pasował do tego image'u. Grający po Indian Nightmare Vulture też utrzymany był w thrash/speedowej tematyce, jednak wizerunkowo bardziej zachowawczy - chłopaki wyglądały bardziej jak Sodom czy Exciter niż podkręcony Mötley Crüe. Co ciekawe, to właśnie Vulture najmocniej porwał publikę, która - nadal w skromnej liczbie - utworzyła mały wir wymachujących pięściami. Choć obie kapele mnie nie porwały, nie da się ukryć, że idealnie wpisały się a atmosferę wieczoru. Wszystkie trzy, wraz z kameralnością klubu i heavymetalową publiką stworzyły bardzo klimatyczną całość. Strati

Wasze marzenia i plany na przyszłość? (śmiech) Carmine Blades: Być następną Metalliką! (śmiech) Z całą powagą, chcemy tylko robić to, co robimy, ulepszyć każdy album w stosunku do poprzedniego i zobaczyć jak daleko możemy się w tym posunąć! To była dla nas jak dotąd ciekawa podróż i jestem pewien, że będzie coraz bardziej interesująca! Bartek Kuczak

Foto: RAM

RAM

69


Próbując nagrać album doskonały RAM nie wydziwia. Założył sobie zostać spadkobiercą klasycznego heavy metalu i jednocześnie nie popaść w retro. RAM nie nagrywa eksperymentalnych płyt jak Enforcer, nie pozwala się poddać kryzysom jak SteelWing. Ciężką i benedyktyńską pracą kroczy wytyczoną drogą. Nie wpada w pułapkę węża pożerającego własny ogon. Ostatnie albumy Szwedów pokazują, że ta ciężka praca naprawdę przynosi efekty. HMP: Po wydaniu "Svbversvm" Harry Granroth mówił, że uprzednio w Waszej działalności wydarzyła się niechciana przer wa. Od tego czasu wydajecie płytę co dwa lata. Sami narzuciliście sobie dyscyplinę? Oscar Carlquist: Cóż, niechciana przerwa miała miejsce przed "Svbversvm", po "Svbversvm" pracowaliśmy bardzo, bardzo ciężko. To nie jest kwestia dyscypliny, to kwestia wykreowania otoczenia, w którym możemy pracować i w którym otaczają nas ludzie, którym ufamy i którzy rozumieją naszą wizję. Wcześniej było znacznie więcej tarcia ze wszystkim i wszystko musieliśmy robić sami. Stało się tak, ponieważ mieliśmy wokół siebie ludzi, którzy dbali o swoją własną wizję RAM, nie naszą. Poprzednia płyta zawierała w sobie minikoncept album wzbogacony o klimatyczne, instrumentalne motywy wprowadzające. Jeszcze wcześniejsza płyta, "Svbversvm", była

utrzymana w mrocznym nastroju. Na ich tle "The Throne Within" brzmi jak prosta, heavymetalowa płyta. Chcieliście wrócić do korzeni gatunku czy odpocząć od "kombinowania"? Cóż, nie chcieliśmy kolejnego motywu konceptowego, a większość naszych albumów jest "tylko" prostymi heavy metalowymi albumami. Zawsze dążymy do napisania i nagrania idealnego metalowego albumu. Zawsze wracamy do tego samego punktu inspiracji, z którego wyszliśmy, zakładając zespół, więc po prostu bazujemy na starych pomysłach. Na sprawach, które zaplanowaliśmy i pragnęliśmy zrealizować. Jak to robicie, że nawet proste heavymetalowe kawałki brzmią tak mrocznie i niepokojąco w Waszym wydaniu? Jesteśmy chyba nieco bardziej agresywni niż typowy heavy metalowy zespół stojący pośrodku drogi. Staramy się zachowywać realizm. Nie

gloryfikujemy mrocznych rzeczy, przedstawiamy je takimi, jakie są. Jesteście jednym z niewielu współczesnych klasycznych, heavymetalowych zespołów, które wypracowały własne brzmienie. Kiedy włączam nowy RAM, wiem, że to RAM, bo brzmi jak RAM. Z jednej strony brzmicie surowo i analogowo, z drugiej to nie jest brzmienie skopiowane z lat 80. Na jakim etapie zauważyliście, że Wasze brzmienie jest unikatowe i inne niż wszystkie? Robimy to z serca, kiedy siadamy i tworzymy muzykę, wychodzi muzyka RAM. Tak już po prostu jest. I prawdopodobnie to jest powodem, dla którego brzmimy właśnie tak. Zawsze zwracaliśmy na to uwagę, żeby nie stać się po prostu zespołem retro - pewnie, większość inspiracji do naszych płyt pochodzi z lat 80. i 70., ale wciąż chcemy osiągnąć jak najmocniejszą produkcję i dążymy do "ponadczasowego" brzmienia, a nie określonego konkretnymi ramami czasu. Zauważyliśmy, że nasze brzmienie było już od początku naprawdę odmienne. Kiedy dołączyłem do zespołu, Harry puścił mi demówki z pierwszymi utworami RAM, a ja od razu zrozumiałem, że to zespół z unikalną osobowością, co było jedną z najważniejszych przyczyn, dla których chciałem dołączyć do zespołu. "Spirit Reaper" utrzymany jest w innej stylistyce niż cała płyta. Zwrotki brzmią jak zaczerpnięte z Judas Priest, a refren jak z rockowego hitu lat 80. To Wasz kolejny element hołdu składanego tamtej epoce? Zamysł przy pisaniu tego kawałka był taki, że ma on być czymś w stylu ścieżki dźwiękowej do horroru z lat 80. Zatem naprawdę staraliśmy się odnaleźć tę melodyjność, żeby zbliżyć się do takiego nieco bardziej komercyjnego brzmienia, które było bardzo popularne w horrorach lat 80. Potem zrobiliśmy "Horror Short Film Music Video" do tego kawałka, które polecam obejrzeć.

Foto: RAM

70

RAM

W naszych poprzednich rozmowach kilka razy mówiliście, że wątkiem, który chętnie poruszacie, jest "indywidualność kontra kolektywność". W których kawałkach z nowej płyty ten wątek jest szczególnie żywy? Obstawiam "The Trap" i "You all Leave". Motyw indywidualizmu przeciwstawionego kolektywizmowi jest zawsze widoczny w naszej twórczości. Jesteśmy po stronie tych, którzy potrafią iść swoją własną ścieżką, nie patrząc na nic. "The Trap" głównie jest krytyką systemu i tego, jak oczekuje się od pracowników, że będą pracować 40 godzin tygodniowo przez 48 tygodni w roku i zarabiać tyle, żeby żyć z dnia na dzień. Słowo "job" można rozwinąć Just Over Broke. System jest oszust-


Foto: Martin Högdahl

wem i wykorzystuje indywidualności do swoich trybików.

osób - zostawiamy więc to im, a my skupiamy się na innych rzeczach.

Podobnie jak poprzednio umieściliście na płycie "pół-balladę". Ten typ, który reprezen tujecie, kojarzy mi się z utworami z początku lat 90., granymi choćby przez Metal Church. Ta część naszego brzmienia towarzyszy nam od pierwszego krążka, na którym znalazła się ballada "Burning Scars". Od tamtej pory przy okazji każdego albumu zastanawiamy się nad stworzeniem ballady, ale nie to nie jest takie proste, ponieważ musi ona odpowiednio brzmieć. Na tym albumie ją zrobiliśmy, na następnej może jej nie być.

Zawsze wydawało mi się, że szwedzka scena jest taka doskonała. Tymczasem w roku 2019 w zasadzie tylko Wy zostaliście na placu boju. Wolf od dawna nic nie nagrał, Enforcer nagrał słabą płytę, Steelwing się rozpadł. Czekam na Portrait, ale i oni są coraz bardziej odtwórczy. Jak to się stało, że się uchowaliście? (śmiech) Cóż, mogę powiedzieć, że przemysł nagraniowy jest bezpardonowym środowiskiem. W obecnych czasach nie jest łatwo pozostać na powierzchni. Trzeba walczyć o każdy cal terytorium i mieć pasję, która płonie niczym ognie piekielne. Myślę, że niejeden zespół ustalał sobie cele i myślał, że zajdzie dalej ze względu na energię i starania, które w nie włożył. Jednak prawdą jest, że wszyscy bardziej lub mniej walczymy o przetrwanie, a w momencie, kiedy ten ogień wygaśnie, zabraknie wystarczającej motywacji, żeby iść dalej. Staramy się dotrzeć na sam szczyt, postrzegamy się jako naturalni spadkobiercy heavy metalowego tronu i w ten sposób staramy się szerzyć naszą muzykę zarówno w wersji studyjnej jak i koncertowej.

Też uważacie, że była to złota era tzw. "półballad"? Co do złotej ery pół-ballad - nie wiem. Kiedy tworzyliśmy ten utwór, nie mieliśmy w głowie w sumie żadnych nawiązań, ponieważ odnoszenie się do samobójstwa jest bardzo osobistą sprawą. Ten kawałek musiał być całkowicie nasz. Masz bardzo charakterystyczny, nietypowy wokal. W "You all Leave" słychać, że lubisz się bawić swoim głosem podczas nagrań. Li0nie wokalne piszesz sobie sam? Idę tam, gdzie poniesie mnie kawałek. Zdecydowanie właśnie tak było i tym razem. Już kilka lat temu mówiliście, że bez proble mu łączysz funkcje muzyka, grafika czy man agera, bo lubisz się tym zajmować. Po latach Twój zapał nie osłabł? Pracujemy mocniej niż kiedykolwiek. Nie zamierzam zwalniać. Chwilę temu pochwaliliście się, że dzięki Wacken Brewery wypuszczacie swoje piwo. Czy ten związek z jedną z "macek" Wacken daje nadzieję, że zagracie na W:O:A? Poza lokalizacją ten browar nie ma z festiwalem nic wspólnego. Na swoim profilu umieściliście żartobliwą informację, że wydając płytę w fizycznym formacie, będziecie bardziej eco-friendly. Wiem, że to żart, ale wiem też, że w Szwecji bardzo zwraca się uwagę na ekologiczne podejście. Nie mamy żadnego wpływu na te sprawy i bycie "eko" zdecydowanie nie jest częścią naszego planu. W temat "eko" angażuje się wiele

Ostatnio Olof z Enforcer powiedział mi, że Szwecja nie jest dobrym krajem dla ciężkiej muzyki. Przyznam, że byłam zaskoczona taką wypowiedzią. Jakie jest Twoje zdanie na ten temat? Trzeba pamiętać, że w Szwecji żyje tylko jakieś 9 milionów ludzi i ze względu na łatwy dostęp do edukacji muzycznej, znajdziesz tutaj mnóstwo muzyków. Jednak publika nie jest tak duża, jak można by przypuszczać - to duży kraj z niewielką populacją, co sprawia, że to słabe miejsce na trasy koncertowe. Nie da się ukryć, że rok 2019 przebiega dla RAM pod znakiem trasy. Wydaje mi się, że dawno tak intensywnie nie koncertowaliście? Podejrzewam, że część z Was ma "normalną" pracę poza RAM... Wszyscy mamy pracę, część z nas ma rodziny. Niełatwo jest poukładać wszystkie kawałki, dużo poświęceń wymaga od nas pchanie tej maszyny po trasie, ale tacy właśnie jesteśmy… Katarzyna "Strati" Mikosz, Tłumaczenie: Karol Gospodarek, Maciek Kliszcz

RANM

71


Ludzkość zniszczy się sama Dość pesymistyczny tytuł, czyż nie? Na szczęście treść wywiadu z Philipem Rathem z niemieckiego Repent jest nieco bardziej optymistyczna. Philip opowiedział nam nie tylko o nowym albumie, ale również o początkach zespołu w niezbyt przychylnym dla thrashu okresie. HMP: Cześć. Pogadajmy może o samych początkach. Jak to się stało, że zespół Repent w ogóle powstał? Philip Rath: Pod koniec lat 80., w wieku 12 lat zacząłem słuchać heavy metalu, ponieważ lubiłem dźwięk przesterowanych gitar i ciężkich riffów. Pierwszy album, jaki kupiłem to była płyta Warlock, nadal lubię wszystkie kawałki z tej płyty, lecz wtedy wolałem te szybsze kompozycje. Kiedy pierwszy raz usłyszałem "Thundersteel" zespołu Riot, przytaknąłem z aprobatą, te szybkie dźwięki przyprawiały mnie o dreszcze i tak zostało do dzisiaj. Trochę później, w 1990, odkryłem Overkill, Testament, Exodus, Forbidden i tym podobne. Zespoły ze sceny Bay Area absolutnie mnie zafascynowały. Po tym jak fala thrashu wygasła z powodu nadciągającej deathmetalowej, (którą swoją drogą, oczywiście, również lubię),

ku?!?!?! Daj spokój - a przecież to niemalże bogowie! Tak, coverowaliśmy Candlemass na przykład, i osobiście lubię każdy podgatunek metalu, poza black metalem i grindcorem, ale kiedy gram na gitarze, to tylko thrash mi wychodzi, więc w zasadzie próbowałem czegoś innego, ale bezskutecznie, (śmiech). Jesteś jedynym oryginalnym członkiem Repent. Jak te liczne zmiany w składzie wpłynęły na Wasze granie? Tak, jestem jedynym ocalałym, chociaż tego nie planowałem! (śmiech) Jeśli pytasz o to czy te słynne różnice muzyczne były powodem wielu zmian w składzie, odpowiadam: nie! Głównym powodem, w większości przypadków, była utrata chęci do grania. Ja, za to, zawsze się na tym skupiałem, tak myślę. Chyba to jest powód, dla którego to ja spajam ten

glądać za nowymi ludźmi, straciłem przez to wiele lat, spójrz tylko na naszą dyskografię, cztery albumy w 27 lat - tylko Sacred Blade (w czasach istnienia) było bardziej leniwe!!! No właśnie. Tylko cztery albumy w 27 lat. Nie czujesz niedosytu? Szukanie nowych ludzi, którzy chcą i po prostu potrafią grać ten styl heavy metalu, było ciężkie i jest jedyną przyczyną tego "niedostatku". Co działo się z Wami między rokiem 1992, gdy założyliście Repent, a rokiem 2000, gdy wyszedł Wasz pierwszy album? Robiliśmy to, co zespół robi po zawiązaniu. Doskonaliliśmy grę na instrumentach, pisaliśmy piosenki, graliśmy koncerty, nagrywaliśmy i wydawaliśmy demówki, starając się wypromować nazwę Repent, niestety bez dzisiejszych zdobyczy Internetu! Każdy, kto chce, może posłuchać teraz całej naszej dyskografii na bandcamp.com! Wasz nowy album zatytułowany "Condemned to Fail" to Wasze drugie wydawnictwo nagrane dla High Roller Records. Zanim Steffen Böhm z High Roller Records założył swoją wytwórnie, często kupowałem od niego używane winyle i przez to znałem go wcześniej. Więc kiedy ukończyliśmy nagrywanie "Vortex of Violence" w roku 2012, poprosiłem go czy mógłby wydać płytę pod skrzydłami High Roller, z racji, że miał lepsze kontakty, i na szczęście powiedział: tak. Nie wiem czy zarabia na nas jakieś pieniądze, pewnie nie, ale dał nam szansę wydania drugiego albumu, znów przy pomocy jego wydawnictwa, i za to jestem bardzo wdzięczny. Potraktował nas fair i jest prawdziwie metalowy.

Foto: Repent

kolejne albumy Metalliki, Megadeth czy Exodus totalnie mnie rozczarowały. Jednak, w mojej opinie dwie z najlepszych europejskich thrashmetalowych płyt: pierwsza Channel Zero i "Repent" Accusser zmotywowały mnie do założenia Repent w roku1992 i grania takiego rodzaju thrash metalu, jakiego nikt już nie chciał słuchać - poza mną i kilkoma najtwardszymi fanatykami thrashu na świecie. No właśnie, zaczynaliście w dość ciężkich czasach dla thrash metalu. Już wówczas krążyły opinie, że dni tego gatunku są policzone. Jak udało Wam się odnaleźć w tamtej rzeczywistości? Czy braliście pod uwagę granie jakiegoś innego gatunku? Oczywiście, że o tym myślałem, ponieważ było tak jak mówisz. Jeden przykład, ilu ludzi było na koncertach Dark Angel w 1991/1992 ro-

72

REPENT

zespół. Jeśli chodzi Ci o to, że zmiany w składzie miały wpływ na kierunek muzyczny zespołu, uważam ze nie, ponieważ to dalej thrash, może z większą ilością melodii, ale to zasługa umiejętności naszego gitarzysty, Heusi, który, swoją drogą, gra o wiele lepsze solówki niż ja (śmiech!). Alexander Raab, jeden z członków Waszego dawnego składu wrócił do zespołu w 2015 roku. Odszedł, w 1999, bo pojawił się tylko po to, by nam pomóc. Chcieliśmy, żeby został, ale miał swój zespół 16 Hell Ventiler i niestety nie miał już dla nas czasu. Kiedy znów zostaliśmy bez basisty, chciał po prostu wrócić. Nie musiałem go namawiać. Moim zdaniem uzupełniał najlepszy skład Repent w historii, zarówno muzycznie jak i osobiście! Jestem więc bardzo wdzięczny, że już nie muszę się roz-

Między albumami "Vortex Of Violence" i "Condemned to Fail" jest siedem lat różnicy. Czy wytwórnia nie wymuszała na Was przyspieszenia tempa? Zajęło to tylko pięć lat, powodem były, znów, zmiany w składzie, więc nie mogliśmy pracować szybciej. Nie, nie było żadnej presji. Nie sprzedajemy zbyt dużo płyt pomimo dobrych recenzji, scena jest po prostu przepełniona: za dużo zespołów i za mało okazji do koncertów. Niemniej jednak, staramy się prowadzić zespół na tyle profesjonalnie na ile to możliwe, tak długo jak sprawia nam to radość, nie poddajemy się, nie ważne ile płyt czy kopii cyfrowych sprzedamy. Pogadajmy zatem o nowym albumie. Kim jest ten facet na środku okładki? On symbolizuje współczesną ludzkość, która ze wszystkimi swoimi politycznymi, naukowymi i religijnymi przywódcami, jest uchwycona na krótki czas przed uświadomieniem sobie, że


ludzkość upadnie i zniszczy się sama z powodu arogancji, zepsucia i chciwości. Tekst utworu "Theo-crazy" to absolutna kry tyka religii. Myślisz, że świat bez religii byłby lepszy? Pewnie nie, ludzie mają w sobie wewnętrzne pragnienie, aby wierzyć w coś: życie pozagrobowe, wyższą formę istnienia - nazywaj to jak chcesz. To jest ok., bo to tkwi w nas. Świat byłby, co najmniej lepszym miejscem z tolerancyjnymi, religijnymi ludźmi, którzy nie wierzą, że tylko oni mają racje, bo nie ma żadnej "właściwej" religii - to kwestia czasów i miejsca, w jakim się urodziłeś. To, czym gardzę w kontekście religii to jej nadużywanie: przywódcy religijni interpretują teksty religijne, aby wyprać mózgi ludziom, usprawiedliwiać przestępstwa wobec ludzi, którzy myślą lub wierzą inaczej, czy zaczynać święte wojny, czego nie chce żadna religia. Zwykle, popatrz w przeszłość, religie czy ideologie (to prawie to samo) były używane by ogłupić ludzi, przestraszyć ich poprzez przesądy, tylko by utrzymać się przy władzy. Kolejny interesujący kawałek to "Hypocrite's Tears". Kim jest tytułowy hipokryta? To ostatni amerykański prezydent. Łzy, które wypłakuje po ostatnich strzelaninach podczas pełnienia swojego urzędu były na pewno szczere, wierzę mu. Najprawdopodobniej to znak bezsilności, jaki czuł, bo wiedział, że nie może ani zatrzymać tych zabójstw ani wprowadzić praw, które je ograniczą. Może ciężko go nazwać hipokrytą z tego powodu, być może to dylemat polityków: nie mogą powiedzieć prawdy nawet, jeśli tego chcą. W takich momentach zastanawiam się jak długo tak może

Foto: Repent

być? Wasze teksty są pełne nawiązań społecznych problemów. Skąd czerpiesz do nich inspiracje? Po prostu codzienne wiadomości. Większość ich sprawia, że chce mi się wymiotować!!! Słuchając "Condemned to Fail" słyszę masę death metalowych wpływów. Jesteście zwolennikami takiego grania? Większość z nas to fani death metalu, tak. Dla mnie nie ma jednak wielkiej różnicy pomiędzy thrash a death metalem. Death narodził się z thrashu, są bardzo podobne. Największą różnicą są wokale. Ale nie riffy. Posłuchaj "Reign In Blood", a znajdziesz tam kilka death metalowych riffów.

Ostatnimi laty na całym świecie pojawiła się masa młodych thrashowych kapel. Czy są wśród nich następcy Kreator albo Slayer? No jasne, wszyscy podążamy w kierunku zespołów takich jak: Slayer, Exodus, Forbidden, Overkill, Death, Accusser i Channel Zero. Jesteśmy jednak zbyt mało znani żeby wpłynąć na nowe zespoły, więc również do nich należymy. Dzięki za wywiad. Dzięki Bartku, za zainteresowanie, za czytanie naszych tekstów i, w końcu, za Twoje wsparcie. Thrash on - na zawsze. Bartek Kuczak Tłumaczenie: Maciej Kliszcz


Tylko metal! Dirk Heiland nie zważa na nic: ciągnie thrashowy wózek Fatal Embrace już od ponad 20 lat, a na scenie metalowej jest obecny jeszcze dłużej. Całkiem udany "Operation Genocide" jest już szóstym albumem jego grupy - jak sam twierdzi bez zmian składu mieliby ich na koncie już co najmniej 10, ale i tak może mówić o sporym szczęściu, bo nie narzeka na brak zainteresowania ze strony wydawców: HMP: Po latach współpracy z mniejszymi wytwórnia m i w r o k u 2 0 1 0 w y d a l i ś c i e " T h e Empires Of Inhumanity" nakładem Metal Blade, skończyło się jednak tylko na tej jednej płycie pod jej szyldem - tak zakładał kontrakt i firma nie zamierzała go przedłużyć? Dirk "Heiländer" Heiland: Tak, tylko płyta "The Empires Of Inhumanity" była wydana przez Metal Blade, wersja winylowa była już wtedy wytłoczona przez Iron Shield Records. Mniejsza wytwórnia jest nieco bardziej ludzka (śmiech)… A Duck, właściciel Iron Shield Records, jest moim kumplem od ponad 30 lat i do tego totalnym metalowcem. Myślę, że Iron Shield jest jedną z najbardziej metalowych wytwórni na tej planecie - tylko metal, nic innego!!! Nie byliście debiutantami, tak więc trudno było pewnie o jakąś ekscytację, jednak fakt podpisania umowy z wytwórnią odpowiedzialną za wydanie płyt Slayer, Artillery, Flotsam And Jetsam, D.R.I. i setek innych zespołów był dla was czymś znaczącym? Czułem wielką dumę mogąc podpiąć się pod Metal Blade, mam mnóstwo ich płyt, oczywiście w tym Slayera. Brian Slagel nas usłyszał i stwierdził, że jesteśmy świetni, co było fantastyczne. Ale nie mieliśmy odpowie-

Foto: Fatal Embrace

74

FATAL EMBRACE

dniego wsparcia. Jednakże to i tak był dla nas zaszczyt. Wróciliście więc do wypracowanej formuły, znajdując przystań w kolejnej niezależnej fir mie, tym razem Iron Shield Records, ale sytu acja rozwinęła się nietypowo o tyle, że wydajecie z jej logo już drugi z kolei album, co jak dotąd nie zdarzyło się w długiej już przecież historii Fatal Embrace? (Śmiech) Tak, to śmieszne i prawdziwe. Byliśmy już pod skrzydłami Gutter Records, Bruchstein Records, Pure Steel Records i Metal Blade. Ale tak jak mówiłem, pracujemy z Iron Shield od ponad dziewięciu lat. Mam nadzieję, że Duck będzie żył jeszcze długo, przez wiele lat… (śmiech). On żyje heavy metalem na co dzień na tysiąc procent!!! Czyli nic nie dzieje się bez przyczyny, a szczęściu trzeba pomagać - szczególnie w dzisiejszych czasach, kiedy sytuacja na rynku płytowym wygląda jak wygląda, a zespołów jest prawdziwe zatrzęsienie? Tak, są miliony zespołów, do tego naprawdę dobre metalowe składy, nic w tym złego. Dla nas to nie są zawody, zajmujemy się metalem, bo jesteśmy metalami. Kiedy zespół istnieje już tak długo jak Fatal Embrace nową muzykę tworzy się łat-

wiej czy też miewacie z tym problemy, zważywszy tę okoliczność, że nie możecie skoncentrować się tylko na niej? Wszyscy mamy pracę, rodziny, dzieci i cały ten nonsens… (śmiech) Wciąż zajęci. Ale mam nadzieję, że wydamy dużo dobrych wałków i albumów, nadal mamy sporo pomysłów na zabójczą płytę. Ale nie dochodzi do tego presja oczekiwań fanów czy wydawców, więc możecie nagrywać i wydawać płyty, kiedy faktycznie jesteście do tego gotowi, co jest z kolei dużym plusem? Bez tych jebanych zmian w składzie, do tej pory wydalibyśmy już z dziesięć płyt. Chcemy wydawać nowy materiał szybciej i mam nadzieję, że to się uda. "Operation Genocide" to kolejna dość długa płyta w waszym dorobku, gdy wcześniej trzymaliście się "standardowych" 38-42 minut wynika to pewnie z faktu, że czujecie się coraz pewniej jako kompozytorzy, stąd takie długie, rozbudowane utwory jak choćby "Your Spiritual Quest"? Cóż, nie myślimy za bardzo nad długością kawałków, wszystko zależy od wyczucia. Zawsze mieliśmy dłuższe wałki, jak "Empires…", "And The Evil Walks…" czy "Wargods Of Thrash", ale też szybkie - na złamanie karku - utwory, jak "Assassination", "Born In Blasphemy" czy "Order To Kill". Musi być dobre połączenie, nie tylko szybko czy wolno. Bardzo ważne jest dla nas budowanie kompozycji. Nie znaczy to jednak, że już nie lubicie solidnie przyłoić, co potwierdzają szaleńcze, znacznie krótsze numery jak: "Skinned To Be Alive", "Let The Evil Flow" czy "The Soulcrusher"? Absolutnie, zawsze będziemy starać się wyprodukować krótkie, szybkie numery - to też jest fajne. Ciężko jest utrzy-


Pewnie, musi to brzmieć dobrze, ale nie używamy za dużo efektów, niemniej czasochłonne jest zrobienie porządnego albumu. Wiele ścieżek - perkusji, gitar rytmicznych, prowadzących, overdubów, basu, powielonych wokali - wszystko musi pasować, ale myślę, że nieokrzesanie i agresja zawsze są słyszalne w naszych utworach. Kto jak kto, ale wy moglibyście być prawdziwymi profesorami koncertowego wymiatania nawet dla dłużej od grających zespołów, bo gracie naprawdę dużo na żywo. Są jeszcze miejsca gdzie nie dotarliście ze swą thrashową krucjatą? No, chcielibyśmy grać na żywo dużo, dużo częściej, do tego w USA, Ameryce Południowej, Japonii, na trasach i na festiwalach. Chcielibyśmy zagrać niemal w każdym kraju! Byliśmy w Czechach, Polsce, Węgrzech, Chorwacji, Łotwie, Holandii, Hiszpanii, Szwajcarii i paru innych… Foto: Fatal Embrace

mać ten sam poziom muzycznej agresji przez całą płytę? Tak jak mówiłem, dla nas bardzo ciekawie jest łączyć wolne, rytmiczne i mega szybkie kule stalowe na albumie, to jest właśnie ten czar, dla nas konieczność. Szybki wałek brzmi głównie agresywnie, ale myślę, że nasze wolniejsze piosenki też takie są. Łączycie w swych utworach bezkompro misowość teutońskiego thrashu z bardziej technicznym podejściem - to niewątpliwie efekt waszych fascynacji muzycznych, nie wyrachowanej kalkulacji? Nasze inspiracje są dość jasne - zespoły pokroju Slayer, Sodom, Maiden, Exodus, Metallica, Death, Venom, Priest… Więc absolutnie tylko metal, nic innego. Fatal Embrace zawsze miało świetnych gitarzystów, którzy zawsze łączyli bezkompromisowość, bezpośredniość i siłę z wytwornością techniczną. Wszystko idzie z serca, z duszy, nic nie jest rachunkiem czy kalkulacją! Czy tytuł "Operation Genocide" można odnosić do obecnej sytuacji, choćby globalnych zmian klimatycznych, tego prawdziwego miecza Damoklesa wiszącego nie tylko nad nami, ale przede wszystkim następnymi pokoleniami? Naszym światem rządzą kryminaliści, mordercy, podpalacze i terroryści. Lasy tropikalne są systematycznie palone, broń jest sprzedawana w miejscach konfliktów, wszędzie trwają wojny, miliony uchodźców przybywają do Europy, w której jest też jest mnóstwo problemów… I masa innych sprzecznych interesów. Żyjemy w domu szaleńców i tylko rewolucja nam pomoże. Nie jesteśmy zespołem politycznym, ale część wałków podejmuje tematy problemów naszych czasów. Myślisz, że zdołamy jeszcze coś z tym zrobić? Katastrofalne susze, upały, pożary lasów, ulewy i powodzie, stałe topnienie powłok lodowych na Arktyce czy na Antarktydzie, etc., etc. - naukowcy alarmują, że musimy w ciągu najbliższych 11 lat ograniczyć emisję dwutlenku węgla o połowę, a do roku 2050 całkowicie, co wydaje się mało realne? Zmiana klimatu zawsze miała miejsce, zimne okresy przeplatały się z okresami gorąca. Już od milionów lat. Niestety, taka jest prawda.

Naprawdę powinniśmy najpierw zająć się środowiskiem. Cały świat jest pełen śmieci, brudu i plastiku. Powinniśmy się tym w końcu zająć! Bardzo interesują mnie te tematy, ponieważ można nimi zapisać tysiące stron. Nagraliście już sporo coverów, ale nader rzadko sięgaliście po thrashowe numery: na debiucie przerobiliście "Bonded By Blood" Exodus, teraz sięgnęliście po "Metal Thrashing Mad" Anthrax - skąd akurat ten wybór? Gramy lub graliśmy cover następujących zespołów: AC/DC, Exodus, Death, Slayer, Accept, Destruction, Priest, Maiden, Carnivore, Grave Digger, Anthrax, Twisted Sister, Metallica, Megadeth, Black Sabbath czy Motörhead - jak widać, różne style i różne zespoły, nadaliśmy tym coverom nasze własne brzmienie, uwielbiamy coverować zespoły thrashowe, ale wykonania Twisted Sister czy Maiden są bardzo ciekawe, kiedy podejmuje się tego zespół grający ekstremalny thrash metal, to zawsze może przynieść ciekawe efekty. Wbrew pozorom nagranie dobrze brzmiącej, thrashowej płyty to spore wyzwanie - waszą metodą było tu chyba zredukowanie do najniezbędniejszego minimum wszelkich dodatków, postawienie na surowy, koncertowy sound?

Nic straconego, wszak promocja "Operation Genocide" dopiero się rozpoczyna (śmiech). Plany trasy pewnie macie dość ambitne? Od kiedy nasz perkusista wycofał się do życia prywatnego i został ojcem, założył rodzinę, nadal szukamy dobrego następcy, co nie jest proste. Cieszą mnie przychylne recenzje, promocja i wywiady, ale nadal nie wiemy dokładnie, kiedy coś zrobimy. Napiszemy kawałki, znajdziemy agencje bookingową i wiele więcej. Moda na thrash zdaje się powoli mijać, wy jednak dajecie się nie zwracać na to uwagi: lepiej mieć mniej fanów, ale za to oddanych i naprawdę kochających muzykę, nie podążających ślepo za trendami? Nie obchodzą nas trendy muzyczne. Jesteśmy prawdziwym metalowym zespołem. Nikogo nie naśladujemy, nie sprzedajemy naszej duszy. Czyli przetrwają najsilniejsi? Życzę wam, aby w ich gronie utrzymał się też Fatal Embrace i dziękuję za rozmowę! Bardzo wam dziękujemy za wsparcie, życzymy wszystkim waszym czytelnikom wszystkiego najlepszego, żyjcie i umierajcie za metal. Wojciech Chamryk & Karol Gospodarek

Foto: Gerrit Berlin

FATAL EMBRACE

75


dne dla słuchaczy ale również dla nas, ponieważ nasza muzyka brzmi teraz zdecydowanie inaczej. Od początku było jasne, że muszą nastąpić zmiany spowodowane rzeczami, na które nie mieliśmy wpływu.

Metalowe baterie - Prawdziwy świat jest do dupy, więc zawsze dobrze jest posłuchać heavy metalu - mówi lider Lunar Shadow Max Birbaum. I nie widzę przeciwskazań, by nie miał to być drugi album tej niemieckiej formacji, zatytułowany "The Smokeless Fires", łączący tradycyjny heavy metal ze skandynawskim blackiem: HMP: Wasza debiutancka EP-ka Triumphator" sprzed czterech lat była typowo podziemnym wydawnictwem, chociaż doczekała się też nieco później oficjalnego wydania. Dość szybko weszliście też na ten bardziej profesjonalny poziom, wydając nakładem Cruz Del Sur Music debiutancki album "Far From Light", a teraz przygotowaliście jego następcę "The Smokeless Fires". Jawi się on jako krążek pod każdym względem bardziej dopra cowany - rozwinęliście się przez ten czas i efekty tegoż są widoczne i słyszalne? Max Birbaum: Nie jestem pewien czy jesteśmy lepsi. Inne brzmienie jest wynikiem naturalnego rozwoju. Nagrywanie cały czas takich

przyjaźnię, ale jak sam powiedziałeś, ukazuje się masa nowych albumów, każdego cholernego dnia. Niezliczona. Ilość. Płyt. To aż nieprawdopodobne. Jest prawie niemożliwym ogarnąć każde nowe wydawnictwo, a jeśli chodzi o mnie, nie uważam, aby było to w ogóle konieczne. Większość rzeczy w heavy metalu już została zrobiona, a większości kapel brakuje pomysłu na siebie i oryginalności. Więc nie oglądam się na nikogo, gdy piszę materiał dla Lunar Shadow, inne zespoły nie mają wpływu na moją muzykę. Niech robią swoje, dobrze czy źle, a ja będę robił zawsze swoje. Inna sprawa, że nie piszę muzyki dla innych. Nie komponuję dla naszych fanów, przeciwników

Alex Vornam miał już dość śpiewania w metalowym zespole, czy były też inne przyczyny zakończenia waszej współpracy? Nie chciałbym wdawać się w szczegóły, bo to sprawa osobista. Pojawiła się różnica zdań między Alexem i resztą zespołu, co doprowadziło do jego zastąpienia. Robert Röttig okazał się jednak jego świetnym następcą - chyba szybko zaczęliście się dobrze dogadywać, co przełożyło się też na jakość powstających utworów? Praktycznie większość utworów na "The Smokeless Fires" była ukończona gdy Robert do nas dołączył. Jednak nie zmieniałem niczego ani nic w tym stylu, podczas pracy w studio musieliśmy najpierw przyzwyczaić się do siebie. Robert nigdy wcześniej nie nagrywał w profesjonalnym studio, a do tego pracowaliśmy ze sobą po raz pierwszy. Jednak po pewnym czasie zaczęliśmy się rozumieć i od tego momentu praca stała się przyjemnością. Ostrzej, szybciej, mocniej - słowo rozwój ma u was zdecydowanie bardziej oldschoolowe znaczenie niż u wielu innych kapel? Jak wspomniałem wyżej, nie chcę za każdym razem robić tego samego. To nudne i nie ma sensu. Jednak ważne jest, aby nie odchodzić zbyt daleko od swoich korzeni, co jest problematyczne. To bardzo cienka linia, coś bardzo trudnego: eksplorować nowe lądy, rozwijać swoje brzmienie, ale nie zmieniać go zbyt mocno i wyrzucać swojej przeszłości do kosza. Czyli smyczków, orkiestry, chórów, kobiecych wokali czy rapu na płytach Lunar Shadow nie uświadczymy, nawet za cenę rezygnacji z większej popularności czy korzyst nego kontraktu? Myślę, że mogę obiecać tu i teraz, że w Lunar Shadow nigdy nie usłyszysz kobiecej rapowej orkiestry.

Foto: Lunar Shadow

samych albumów, robienie wszystkiego w identyczny sposób jest nudne. Gdy pisałem utwory na "The Smokeless Fires" wiedziałem jak powinny zabrzmieć, przede wszystkim bardziej potężnie od tych z "Far From Light"; to miało być coś ciepłego lecz niebezpiecznego, groźnego, ale odległego. Ilość metalowych kapel w świecie rośnie w tempie wręcz zastraszającym, w ojczystych Niemczech chyba szczególnie czujecie oddech konkurencji na plecach, bo metal jest u was naprawdę popularny - w takiej sytuacji chęć przebicia debiutu i udowodnienia, że stać was na znacznie więcej była pewnie spora? To ciekawe, ale obawiam się, że nic z tego co wymieniłeś, nie zaprzątało mi głowy. Ważne, abyś zrozumiał moje położenie i ogólnie moją osobowość: niezbyt mnie obchodzą nowe zespoły. Niektóre z nich lubię, z niektórymi się

76

LUNAR SHADOW

czy kogokolwiek. Piszę dla siebie i okazuje się, że są ludzie, którym również podoba się to co robię. Jest jednak sporo osób, które w dupie mają Lunar Shadow. I to też jest w porządku, co mnie to obchodzi? Nie chcę za każdym razem nagrywać "lepszego" albumu, to w zasadzie niemożliwe a do tego wysoce subiektywne. Zawsze będę robił to na co mam ochotę. Artystyczna swoboda w muzyce i zespole jest dla mnie najważniejsza. Nie będę się stresował spełnianiem czyichś oczekiwań czy życzeń. Było wam chyba jednak trudniej o tyle, że zmiana wokalisty zawsze jest sporym wyzwaniem, nawet jeśli nie jest się na etapie Priest, Maiden czy Accept? Tak, to się zgadza. Wokale zawsze są wyjątkowo trudne. Głos jest jednym z głównych elementów każdego zespołu. Kiedy odchodzi stary wokalista, którego znasz jest ciężko i musisz w pewnym sensie zaczynać od nowa. To tru-

Chętnie wykorzystujecie jednak fortepianowe intra - na takie odstępstwo możecie sobie pozwolić? Bardzo podziwiam Chopina, Mahlera i Rachmaninowa. Chciałem wykorzystać fortepian na tym albumie, ponieważ możesz za jego pomocą stworzyć pewien klimat. Piano, jeśli używać go w odpowiedni sposób, jest bardzo melancholijnym instrumentem. Tęsknym, wrażliwym, potężnym. Wnoszę też z niektórych utworów, choćby "Catch Fire", że jesteście zwolennikami skandynawskiego black metalu, dlatego łączycie go z tradycyjnym metalem? Tak, jest to coś co definiuje nasze brzmienie i po prostu wychodzi naturalnie. Jestem wielkim fanem klasycznego heavy metalu i hard rocka jak Judas Priest, stary Manowar, Riot, Blue Öyster Cult czy Rainbow, ale kocham również stare In Flames, At The Gates, Dissection, Sacramentum czy Unanimated. Łączę ze sobą te preferencje i z tego wychodzi Lunar Shadow. Tak więc surowy, mocno brzmiący, ale i niepozbawiony melodii heavy zakorzeniony w latach 80. wydaje wam się najbliższy, ale


takie archetypowe granie nie było chyba waszą pierwszą, muzyczną fascynacją, bo domyślam się, że zaczynaliście od blacku? Wszystko zaczęło się od Creedence Clearwater Revival gdy byłem dzieciakiem (śmiech). Nawiasem mówiąc, wciąż są jednym z moich ulubionych zespołów. Zawsze słuchałem i klasycznego heavy metalu i black metalu. Obydwa te style miały wpływ na to, jak komponuję i gram na gitarze. Nie baliście się, że co bardziej ortodoksyjni fani mogą kręcić na to nosem, bo wolą słuchać muzyki jednorodnej stylistycznie, a nie takiego misz-maszu? Nie obchodzi mnie co myślą czy robią ortodoksyjni fani. Faktem jest, że nasza muzyka nie jest łatwa. Jest dosyć progresywna, musisz się w nią zagłębić, potrzebuje czasu. Ale jeśli ten czas jej poświęcisz, to jestem pewien, że coś z niej dla siebie wyciągniesz. Zatwardziali fani mogą sobie słuchać swojego spandex-metalu czy czegokolwiek, jakie to ma dla mnie znaczenie? Czyli do takich dźwięków trzeba dojrzeć, nabrać dystansu i swoistego doświadczenia? Innej możliwości nie ma, oczywiście o ile nie poznawało się tego wszystkiego na bieżąco, a wy z racji wieku nie mieliście przecież na to szans? Ciekawe pytanie, ponieważ część utworów na "The Smokeless Fires" jest całkowicie nowa, a inne mają po 8-9 lat. Z całą pewnością mogę powiedzieć, że pod względem muzycznym aż tak się nie zmieniłem, niektóre aspekty mogą wydawać się obecnie trochę bardziej dojrzałe. Jednak pod względem pisania tekstów zmieniłem się mocno, podejrzewam, że to normalne. Kiedy masz 18 lat prawdopodobnie piszesz o motocyklach i diable, mam kurwa po dziurki w nosie tych tematów na ten moment i skłaniam się w stronę tekstów, które są bardziej humanistyczne i refleksyjne. Zawsze ciekawi mnie co jest najbardziej pociągającego według młodych ludzi w tej dawnej, klasycznej już muzyce rockowej - co przemawia w niej do was najbardziej? Jest wiele powodów. Z jednej strony muzyka rockowa, a zwłaszcza metalowa, zajmuje się tematem gniewu, uczuciem rozczarowania, pogardą, a nawet nienawiścią. Gdzie znajdziesz

Foto: Lunar Shadow

podobne podejście? W popularnej muzyce chodzi o taniec i tego typu gówno. Rap? Muzyka elektroniczna? Wielu młodych ludzi czuje się niezrozumianymi i wyizolowanymi z jakichkolwiek powodów. To dlatego znajdują ukojenie w muzyce rockowej, ponieważ często opowiada ona o byciu wyrzutkiem i daje młodzieży w pewien sposób poczucie schronienia. Tak przynajmniej było gdy ja byłem bardzo młody. Ale rock pozwala również poczuć sie dużym, wielkim, większym niż góry. Wychodzisz na koncert, gitary, sola, bębny bawammamam, głośne krzyki, cały jebany świat leży u twoich stóp, masz ochotę wychlać morze piwa, przelecieć wszystkie panienki, to są uczucia, które ta muzyka również mi daje a są dla mnie ważne. Sprawiała, że czułem się silny, gdy w rzeczywistości taki nie byłem. Poza tym bądźmy szczerzy, prawdziwy świat jest do dupy, więc zawsze dobrze jest posłuchać heavy metalu. Nie da się nie zauważyć, że format albumu jako zwartej całości nie jest już czymś tak ekscytującym dla publiczności jak w latach 70., kiedy to wiele zespołów nawet rezygnowało z wydawania singli, bądź były one marginesem w ich dorobku oraz w czasach nam bardziej już współczesnych - wygląda na to, że w żadnym razie was to jednak nie zde-

Foto: Lunar Shadow

prymowało? Tego nie można porównywać, bo wszystko wtedy było inne. Wytwórnie były inne, dystrybucja była inna, koncerty były inny, trasy, festiwale, wszystko. Albumy miały większe znaczenie w tamtych czasach, ponieważ nie miałeś okazji oglądać swoich idoli co sześć miesięcy, jak to ma czasem miejsce obecnie w Niemczech. Może nawet nie miałeś okazji obejrzeć ich choć raz w życiu, a jedyne co mogłeś zrobić, to słuchać w kółko płyty. Dzisiaj wszystko masz online, dostępne zawsze wszędzie. Fenomenem, który zaobserwowałem jest, że wielu ludzi słucha tylko wybranych piosenek, a resztę albumu pomija. Trochę szkoda, ponieważ osobiście uwielbiam słuchać płyty w całości, czasy jednak się zmieniły. W dodatku "The Smokeless Fires" nie jest może płytą szczególnie długą, ale i tak stawiacie słuchaczy przed poważnym wyzwaniem, nawet jeśli na Spotify czy w innych serwisach nie ma potrzeby odsłuchiwania całości, a można sięgać tylko po pojedyncze utwory, bo te też do najkrótszych nie należą, trwając 5-8 minut? Tak, dokładnie o to chodzi. Ostatnio czytałem, że obecnie kompozytorzy popularnej muzyki skupiają się na pierwszych 30 sekundach utworu, ponieważ muszą one być chwytliwe, aby ludzie zaczęli słuchać i tylko wtedy dostajesz zapłatę. Szaleństwo, prawda? Zauważam to również na Bandcampie, większość odtworzeń naszych utworów nie dobiega do końca. W większości przypadków nasze piosenki są przerzucane, może dlatego, że są gówniane, ale podejrzewam, że innym zespołom też to się zdarza (śmiech). To po prostu zmiana nawyków współczesnych słuchaczy. Nie masz wrażenia, że w tej sytuacji coś młodym ludziom, umyka, bo nie można wyrobić sobie zdania o płycie czy utworze po odsłuchaniu krótkiego fragmentu, a na więcej ludziom nie starcza już cierpliwości, tak są rozbestwieni nadmiarem wszystkiego, muzy ki w sieci również? Jak wspomniałem wcześniej, słuchanie albumów w całości jest dla mnie bardzo ważne. Nienawidzę tego słowa, ale jest to dla mnie pewnego rodzaju "rytuał". Czytanie tekstów z książeczki, którą trzymam w rękach, próbowanie zrozumienia albumu jako całości. YouTube i podobne są dobre żeby zrobić pierwsze

LIUNAR SHADOW

77


wrażenie, ale absolutnie zgadzam się, że niemożliwe jest wyrobienie sobie solidnej opinii skacząc między dwoma utworami zespołu. Jeśli słuchasz muzyki w ten sposób, to zdecydowanie na tym tracisz. Nie jestem tu żeby nauczać, każdy może robić co mu się podoba, ale bardzo bym chciał zobaczyć jak muzyka ponownie zdobywa więcej uznania. Niestety, wszelkie znaki wskazują, że tak się nie stanie. Denerwują cię te telefony na koncertach? Owszem, taki filmik-pamiątka to fajna rzecz, ale jak widzę małolatów nie odrywających się przez cały gig od smartfona, zamieszczających non-stop kolejne zdjęcia, bawiących się w transmisję on-line, publikujących komentarze czy ćwierkających to zastanawiam się czy ten wirtualny świat nie przesłonił im zbytnio tego prawdziwego, bo czasem nawet nie wiedzą kto akurat gra, gdy kapel jest więcej? Smartfony na koncertach są kurewsko irytujące, nienawidzę tego. Nie rozumiem po co ludzie to robią. Wiesz, jest w porządku jeśli ktoś robi telefonem 2-3 fotki, może selfie, z tym nie mam problemu. W czasach social media jest tendencja do protokołowania wszystkiego co robimy i w czym uczestniczymy. "Widzisz, poszedłem na koncert Iron Maiden,

również na winylu i na kasecie - co do "The Smokeless Fires" też macie takie plany? CD i winyl to zwyczajnie najpopularniejsze fizyczne formaty na heavymetalowej scenie, ma to więc sens. Cyfrowe wydania również są ważne, a stają się coraz bardziej istotne. Jednak na ten moment innych wydań nie planujemy. Myślisz, że to chęć powrotu do czegoś namacalnego, stanowiącego zwartą artysty cznie całość, a nie tylko chwilowa moda? Byłem niedawno na koncercie punkowym kapeli istniejącej już ponad 20 lat i jej lider opowiadał mi - a czego potwierdzenie miałem później przy stoisku z merchem - że płyty CD sprzedają się coraz słabiej, a za to świetnie schodzą te winylowe - nie tylko albumy, ale i splity czy 7" single, a wydaną jakiś czas temu kasetę wyprzedali błyskawicznie. Czyżby ludzie mieli dość cyfrowej bezduszności i znowu zaczynali wracać do analogowych nośników? Szczerze powiedziawszy nie jestem pewien. Może w naszej niszy tak jest, ale nie wyobrażam sobie ogółu ludzi, którzy by tak robili. Pytania o formę wydawnictw stały się dla mnie nieważne z biegiem lat. Kiedy byłem młodszy, naprawdę sprzeciwiałem się cyfrowej muzyce. Nadal rzadko kiedy kupuję cyfrową muzykę,

Nie, nie. Cruz Del Sur zawsze, od samego początku, była moją wymarzoną wytwórnią. Wolność artystyczna jest dla mnie wszystkim, jest bardzo ważna. Niektórzy z moich przyjaciół mają podpisane kontrakty z większymi wytwórniami i czasem opowiadają mi jak "wytwórnia" mówi im jak mają wyglądać zdjęcia ich zespołów, jak mają się prezentować, "wytwórnia" chce tego, "wytwórnia" chce tamtego. Jeśli mój wydawca spróbowałby mówić mi jak mają wyglądać moje grafiki, książeczka dołączana do płyty czy cokolwiek, kazałbym mu spierdalać. Nigdy bym się na to nie zgodził. I właśnie dlatego uwielbiam Cruz Del Sur i Enrico. Nigdy nie kieruje on nas w pewne rejony. Nie ma żadnej presji, możemy pracować nad czym tylko chcemy. Jeśli przyszedłbym z balladą graną na pianinie, Enrico powiedziałby "Spoko, nie mogę się doczekać, żeby jej posłuchać!". On jest pasjonatem tego typu muzyki i swojej pracy. Jest nie tylko partnerem w biznesie, ale również przyjacielem. Zakładam, że tak długo jak będzie chciał mieć u siebie mnie i Lunar Shadow, tak długo z nim zostaniemy. Z kolejnym wydawnictwem będzie już pewnie pod wieloma względami łatwiej, bo jesteście już jednak znacznie bardziej znani niż na początku kariery, ale trudniej o tyle, że będziecie zaczynać komponowanie nowego materiału od początku, gdy zawartość debiu tu mogliście dopracowywać latami? Nie myślę na ten moment o takich rzeczach. Jestem bardzo spokojny, gdy przychodzi co do czego. Nie czuję żadnej presji, zwłaszcza z zewnątrz. Daję sobie czas, będę robił na co najdzie mnie ochota. Może nowy album ukaże się za dwa lata, może za dziesięć, może nigdy nie wyjdzie. Cokolwiek się stanie, to się stanie.

Foto: Lunar Shadow

tutaj jest zdjęcie na dowód!" Problem mam z ludźmi, którzy nagrywają telefonem cały występ. Na co im to, kurwa? Nagrywasz trzęsącą się ręką i z gównianym dźwiękiem, co z tego masz? Co ci ludzie robią z tymi nagraniami, nie chwytam tego. Nie rozumiem, co ich motywuje. Podejrzewam, że social media mają dużo wspólnego z potrzebą bycia docenionym. Coraz więcej ludzi czuje się samotnymi, pomimo tego, że są ze sobą skomunikowani, badania to potwierdzają. Czasem myślę, że ludzie chcą pisać czy zamieszczać cokolwiek, aby tylko wydawać się interesującymi dla innych. Prowadzi to jednak do tracenia wspomnień, do utraty tego, co cię otacza i jest rzeczywiste. Żyjemy w cudacznych czasach. Jesteście też tradycjonalistami również pod tym względem, że wiele zespołów ogranicza się do wypuszczenia cyfrowej wersji oraz płyty CD. Wy "Far From Light" wydaliście

78

LUNAR SHADOW

to nie jest dla mnie, jestem fanem CD, ale nie oceniam już innych ludzi. Muzyka pozostaje ta sama, prawda? Dlaczego by nie pozwolić wszystkim cieszyć się muzyką, którą lubią w preferowany przez nich sposób? Ten wymyślony bój: lubiący CD vs. lubiący winyl vs. entuzjaści kaset vs. słuchacze cyfrowi jest całkiem bez sensu. Jedyne z czym mogę się zgodzić, to np. krytyka portali jak Spotify. To poniżające, płacić muzykom 0,0003 centa, czy coś w tym stylu, za strumieniowanie ich muzyki. Są lepsze wyjścia, jak Bandcamp, gdzie dostajemy 100% pieniędzy, które wydają fani. To uczciwe i zachowuje szacunek. Wkładamy w nasze albumy dużo pracy (i pieniędzy!). Współpraca z Cruz Del Sur Music było to coś o czymś marzyliście, czy też nie ma więk szego znaczenia jaka firma i na jakim nośniku wydaje wasze płyty, bo najważniejsze jest to, że są one ogólnie dostępne?

W żadnym razie ta perspektywa was nie zniechęca, ani nie przeraża - za jakiś czas po prostu okaże się, czy sprostaliście temu wyzwaniu, ale pasji i zapału do pracy na pewno wam nie zabraknie? Na ten moment naprawdę nie mam ochoty na pisanie czy granie muzyki. To trochę absurdalne, ale właśnie wydaliśmy album, który zbiera pozytywne opinie ze świata, pojawiamy się w wielu magazynach i na blogach. Żelazo jest gorące, powinniśmy coś z tym zrobić! Grać, koncertować! A robimy… nic (śmiech). Naprawdę nie jestem obecnie w stanie zmusić się do robienia czegokolwiek powiązanego z muzyką. Cały proces nagrywania był wyczerpujący, czuję się zmęczony i wypalony. Potrzebuję trochę czasu na naładowanie baterii. Wojciech Chamryk, Pawel Izbicki, Karol Gospodarek


Bez udawania Prosto i szczerze. JB odpowiedział na nasze pytania dokładnie tak samo, jak brzmi muzyka Grand Magus. Szwedzi właśnie wydali swoją... dziewiątą płytę. Stała się ona pretekstem, żeby popytać o zmiany i przemiany na "przestrzeni dziejów" Grand Magus. HMP: W jaki sposób pojawiła się u Ciebie chęć przemiany z zespołu metalowo-stonerowo-bluesowego w epic metalowy? Podejrzewam, że przełomowa była dla Was płyta "Wolf's Return". JB Christoffersson: Myślę, że to był naturalny rozwój wypadków. Po pierwszych dwóch albumach, które były bardzo inspirowane Cathedral i Electric Wizard, wróciliśmy do muzyki, z którą dorastaliśmy, typu Judas Priest, Manowar, Accept czy Saxon. No i uznaliśmy, że fajniej się gra na żywo nieco szybsze rzeczy, aniżeli te naprawdę wolne, co w naszym wypadku oznacza średnie tempo (śmiech).

nym stylu tak, żeby się nie powtarzać? Po prostu piszemy to, co samo przychodzi. Nie zastanawiamy się za bardzo nad naszą muzyką. To bardziej emocjonalna sprawa.

Na "Hammer of the North", "The Hunt" czy "Triumph and Power" te stylistyki się przenikają, ale na "Sword Songs" weszliście w epic metalową estetykę w całości. Kiedy powiedziałeś sobie, że może warto pójść na całość? Muszę przyznać, że to nie jest dla mnie takie oczywiste. Osobiście uważam, że "Sword Songs" jest bardzo zbliżone do "Triumph and Power" i "Hammer of the North". Nigdy ich przedtem w ten sposób nie porównywałem. Poza tym zdaje się, termin "epic" metal jest trudny do zdefiniowania, prawda?

Od wielu lat pojawia się w nich motyw walki, siły, odwagi. Pisanie tego rodzaju tekstów wpływa na Twoje codzienne życie? Teksty są połączeniem wszystkich moich doświadczeń, moich fantazji i moich uczuć. Jednym słowem, to składowe, z których składa się dana osoba. Gdybym był kimś innym, teksty byłyby inne. To samo tyczy się wszystkich zespołów, które potrafią sprawić, że ludzie zwracają na nie uwagę i lubią to, co robią. Musisz być szczery. Jeśli udajesz, ludzie to rozpoznają. Nigdy nie napisałbym czegoś, co mnie nie kręci, wiesz?

Prawda, wszak wiele kapel, które od początku postanowiło nawiązywać choćby do Manowar, nie udźwignęło ciężaru. Mam na myśli choćby niemiecki Majesty, który ocierał się o kicz. Co robisz, żeby Wasze kawałki brzmiały majestatycznie, mocno, nastrojowo, ale unikały tandety? Myślę, że kiedy tworzy się muzykę, odzwierciedla ona własny gust, uczucia i fantazje. My zawsze byliśmy kompletnie szczerym zespołem. Kochamy to, co robimy. Kiedy śpiewam to całym sercem. Nie ma udawania. To w sumie wszystko, co mogę powiedzieć.

Jak Wam się gra w trójkę? Mniej osób to mniej sporów? Podejrzewam, że nagrywając zawsze musicie dbać o to, żeby na żywo udało Wam się w pełni odegrać dany kawałek. Tak i tak, (śmiech)!

W Waszych tekstach często pojawiały się motywy legendarne i mityczne. Na nowej płycie ich obecność nie jest taka oczywista. Doszukałam się "Hel" i... "wilczego boga", który może być u Was zarówno Fenrirem, Apollem czy Welesem. (Śmiech), cóż, wszystko znajdziesz w tekstach. To podróż którą ty, jako słuchacz, musisz przebyć bez mojej pomocy.

łagodniej i mniej ekspresyjnie niż na poprzednich płytach. To zabieg mający na celu wyeksponowanie pozostałych instrumentów? Hmmm… Z pewnością nie o to mi chodziło. To chyba bardziej kwestia miksu. Nie pieściłem się nagrywając wokal, przysięgam. Większość Waszych okładek to znakomite grafiki. Uwielbiam szczególnie "Triumph and Power", która wygląda nieco jak ilustracja do mitologii w stylu art decó. Domyślam się, że najnowsza okładka to też dzieło Anthony' ego? Sugerujecie mu czego oczekujecie, czy okładki są w całości jego koncepcją? Obydwie te rzeczy. Anthony zrobił dla nas trzy okładki, a każda z nich nieco się różniła. Właściwie, to on całkowicie rozumie o co nam chodzi, a jego styl - moim zdaniem - idealnie pasuje do naszej muzyki. Na koniec... widziałam Was kilka razy na koncercie i muszę powiedzieć, że energia i moc jaka od Was bije jest niesamowita. Uwielbiam Wasze koncerty! Dziękuję! Wspaniale to słyszeć. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Karol Gospodarek

Mam wrażenie, że na "Wolf God" śpiewasz

Na "Wolf God" nagraliście numer bardzo w stylu Manowar z okresu "Into Glory Ride" i "Hail to England". Mam na myśli linie melodyczne, bas czy riffy w "Brother of the Storm". Domyślam się, że Amerykanie są dla Ciebie ważną inspiracją. Takie kawałki jak ten wychodzą Wam spontanicznie czy siadacie i łączycie składowe tak, żeby oddać hołd Manowar? Nie, to zupełnie naturalna rzecz, choć Manowar definitywnie jest wielką inspiracją. Chyba po prostu tyle ich się nasłuchałem, że ich muzyka stała się częścią mnie. Myślę, że to samo tyczy się większości utworów, wiesz? Zawsze jest w nich coś, co przypomina ludziom o jakimś fragmencie albo nutce z innego zespołu. No, bo czy możesz grać heavy metal, nie inspirując się Black Sabbath czy Judas Priest? Najważniejszą rzeczą jest zrobienie z tego czegoś swojego, bez imitacji. Jest ogromna różnica między byciem zainspirowanym innym zespołem, a jego imitowaniem. Imitacja nigdy nie do mnie nie przemawiała. Jak trudno jest pisać kawałki w wypracowa-

Foto: Grand Magus

GRAND MAGUS

79


Jedno podejście Russ Tippins znany jest szerzej jako gitarzysta legendy NWOBHM Satan, ale ma też od niedawna drugi zespół. W Tanith gra jednak znacznie lżej, na modłę heavy/hard rocka, wplatając w te utwory duet dwojga wokalistów. Efekt jest więcej niż ciekawy, nie tylko dlatego, że debiutancki album grupy "In Another Time" został zarejestrowany w 100 % analogowo: HMP: Wielu muzyków marzy o tym by odnieść sukces i grać w znanym zespole. Stało się to również twoim udziałem, ale wygląda na to, że Satan przestał ci wystarczać, bo chciałeś też realizować się w nieco innej muzyce? Russ Tippins: Pozwól, że zacznę od tego, że dużą częścią istnienia Tanith jest mój pięcioletni związek na odległość z Cindy. W tym czasie graliśmy razem muzykę w różnej formie i rozmyślaliśmy nad założeniem któregoś dnia zespołu. Stało się to w październiku roku 2017. To nie tak, że Satan mi nie wystarcza, a

nych w stu procentach cyfrowo i są naprawdę świetne, wszystko zależy od tego, kto je wydaje. W złych rękach może być sprężony i rozgnieciony o sufit, staje się głośny i brzmi brzydko. To typowe dla zespołów tworzących cyfrowo, ponieważ chcą, by ich muzyka brzmiała głośniej niż inna muzyka, która jest na przykład grana w radio. Cindy Maynard: Gramy po prostu to, co nam się podoba i co chcemy usłyszeć. Byłoby super, gdyby ludzie znów słuchali tego rodzaju muzyki i żeby stała się ona pożądana. Russ Tippins: Byłby to wstyd warty płaczu,

szkodą, jak sobie wyobrażasz. Na przykład, ja mieszkam w tym samym mieście co chłopaki z Satan, wysyłamy sobie demo i pomysły mailem jak mamy dużo pomysłów. Tak, bywały czasy kiedy byliśmy razem 24/7 w latach 80., ale to było kiedy czas był jedynym, co mieliśmy. Nie mieliśmy żadnych obowiązków ani korzyści, które wynikają z bycia pracującym dorosłym. Teraz nie mamy możliwości powrotu do tego stylu bycia i z tego samego powodu nie ma go Tanith. Obecną nazwę mieliście od początku? Skąd wybór akurat tej fenickiej bogini - może dlatego, że była w pewnym sensie niejednowymiarowa, tak jak wasza muzyka? Cindy Maynard: Tak. Russ na początku zaczerpnął tę nazwę z horroru wytwórni Hammer. Bardzo spodobał mu się wydźwięk słowa, a jak dowiedzieliśmy się więcej o fenickiej bogini i jej atrybutach, uznaliśmy to za dobry wybór. Kidy wybraliśmy nazwę mieliśmy tylko jeden utwór - "Eleven Years". Tanith był ponoć początkowo pobocznym pro jektem, w którym graliście z Cindy covery i dobrze się przy tym bawiliście. Skąd pomysł na pełną działalność i pomysł przeniesienia jej do Nowego Jorku? Cindy Maynard: Wpadliśmy na ten pomysł gdy Russ odwiedził Nowy Jork. Był to bardzo naturalny krok, chcieliśmy grać w Nowym Jorku i żeby to robić, potrzebowaliśmy oryginalnego materiału, bo w większości miejsc obowiązywała zasada "żadnych coverów". Więc Russ powiedział "Napiszmy więc trochę muzyki". Szybko znaleźliście odpowiednich muzyków i pewnie zaczęliście pracować nad pierwszymi utworami - musiało być to dla was bardzo ożywcze uczucie? Cindy Maynard: (Śmiech) Pewnie. Byłam bardzo podekscytowana graniem z Charliem i Keithem i na więcej zabawy z Russem.

Chris Shonting - Main

uważam się za pracoholika i czuję się zobligowany do realizacji wszelkich pomysłów, jakie przychodzą mi do głowy, bo dużo z nich nie byłoby odpowiednich dla Satan. Natura materiału, jaki gramy z Satan jest bardzo intensywna i bardzo mroczna pod względem tekstowym. Tanith jednak jest dla mnie możliwością, by pokazać wszystkie moje muzyczne pomysły i "rozjaśnić" nastrój. W ten właśnie sposób pracujemy razem z Cindy. Ten powrót do korzeni ciężkiego rocka to dla ciebie wyłącznie sentymentalny nawrót do czasów największej świetności takiej muzyki czy też liczysz, że w czasach cyfrowej bez duszności znowu stanie się ona popularna, bo jest prawdziwa i brzmi naturalnie? Russ Tippins: Z pewnością jest całe pokolenie fanów muzyki łącznie z tymi, którzy słuchają metalu, a ich jedynym doświadczeniem z muzyką jest format cyfrowy. Wielu z nich z pewnością zbiera stare płyty, które brzmią dla nich dobrze, a nie zdają sobie sprawy, że to produkcja analogowa dodaje tego klimatu. Nie zrozum mnie źle, jest masa albumów nagra-

80

TANITH

gdybyśmy stracili na zawsze możliwość nagrywania analogowego z powodu braku nim zainteresowania. Składanie utworów na odległość i przesyłanie sobie pomysłów mailem, brak regularnych prób w pełnym składzie czy nagrywanie płyt w różnych, często odległych studiach, gdzie muzycy nawet nie widzą się na oczy to już codzienność - brakowało ci czasów gFoto: dy k apela Non Iron najpierw miesiącami dopracowywała materiał w salce, po czym wchodziła razem do studia i go nagrywała, często na tzw. setkę czy z min imalną ilością dogrywek? Cindy Maynard: Tak dla jasności, nagraliśmy wszystkie nasze utwory razem jako cały zespół, nie w osobnych studiach. A jedną z zalet wysyłania maili w tę i z powrotem jest to, że uważam za łatwiejsze usłyszenie materiału jako obiektywny słuchacz, a potem łatwiej można dawać sugestie odnośnie zmian i edycji. Byłoby świetnie robić więcej prób na żywo. I oczywiście, gdybyśmy mieszkali w tym samym mieście, moglibyśmy grać wspólnie więcej. Russ Tippins: Geografia nie jest taką prze-

Dwoje wokalistów, śpiewających razem bądź na zmianę to dobry, sprawdzony patent, ale obecnie niezbyt popularny - uznaliście, że skoro wasze głosy fajnie się dopełniają to idio tyzmem byłoby tego nie wykorzystać? Cindy Maynard: Miało to dla nas sens, by zrobić to dobrze pod każdym względem, więc tak uczyniliśmy. Russ Tippins: Było to coś, co robiliśmy już jakiś czas i uważaliśmy to za satysfakcjonujące, więc była to tylko kwestia czasu na napisanie materiału od początku. To prawda, że utwory z demo "Citadel" nagraliście błyskawicznie, praktycznie bez prób, tak jak praktykowano to kiedyś? Keith Robinson: Podczas gdy przed resztą nagrań na "In Another Time" mieliśmy kilka prób, utwory "Citadel" i "Eleven Years" były zrobione bez żadnych prób, użyliśmy tylko MP3, które zostały nam wysłane. Kiedy Charlie przyszedł do studia pierwszego dnia nagrań, nie wiedziałem nawet, że jest w zespole, ja też miałem być w nim jako muzyk sesyjny! Podstawowy rytm, jaki słychać na "Citadel" jest efektem pierwszego spotkania na żywo. Jedno podejście, żadnych ćwiczeń ani prób. Ciekawostką jest fakt, że to w pełni analogowe nagranie, od momentu jego rejestracji po mastering - "In Another Time" też tak nagraliście, czy jednak był to zbyt drogi interes? Keith Robinson: Wszystko z "In Another Time" było wydane, nagrane i edytowane w stu procentach analogowo i bez pomocy komput-


era. Cindy Maynard: To było drogie, ale i tak to zrobiliśmy! Wykorzystywanie tego wiekowego sprzętu nagraniowego było dla was pewnie nielichym doświadczeniem, a dla ciebie powrotem do czasów pierwszych nagrań, które też powstawały w analogowych studiach? Keith Robinson: Część planu odnośnie tego albumu polegała na stworzeniu płyt, jakie były w latach 70., co oczywiście znaczy taśma i żadnych komputerów. W dodatku dla różnego rodzaju brzmienia, wpływ ma również sposób nagrywania. Nie ma "naprawiania" nieczystego wokalu czy wejścia nie w porę. Fragmenty nie mogą być edytowane i wyrównane, by brzmieć równo i w tempie. Musisz być naprawdę zadowolony z danego podejścia, ponieważ, z wyjątkiem niektórych przypadków, nie mogą być one naprawione kliknięciem myszki. Cindy Maynard:Tak, większość naszej ulubionej muzyki była nagrana anologowo. Do tego brzmienia sami zmierzaliśmy, ale było to również coś, co Russ chciał zrobić, tak jak to robił w latach 80., tym razem z nami. Studyjna taśma niewąsko kosztuje, ale brzmienie "In Another Time"potwierdza, że było warto? Keith Robinson: Była to na pewno część naszego celu, aby zrealizować płytę w ten sposób, więc myślę, że zdecydowanie było warto. Cindy Maynard: Z odzewu jaki dotychczas otrzymaliśmy, wydaje się, że fani cenią jakość produkcji, więc moim zdaniem było warto. Uwielbiam to brzmienie. Z czasem wydaliście "Citadel" na 7" singlu, pojawiły się również wersje kasetowe tego materiału - zainteresowanie słuchaczy tymi edycjami to dla ciebie chyba najlepszy dowód, że wasze założenia okazały się słuszne? Keith Robinson: Jesteśmy zaskoczeni jak szybko wszystko się wyprzedało. Dało nam to dużo pewności siebie w dalszej realizacji naszych pomysłów. Russ Tippins: Nie tylko tłoczone płyty, a ściągnięcia na bandcampie, które wciąż rosną, też nas cieszą. Właśnie wtedy Metal Blade zainteresowali się Tanith, czy też podsunęliście im już w pełni gotowy materiał długogrający? Keith Robinson: Daliśmy im kompletny album. Chodziło o nagranie płyty w sposób jaki

Foto: Tanith

to zrobiliśmy. Mogliśmy wydać ją sami, ale nie możemy być szczęśliwsi, że Metal Blade chcieli się w to zaangażować. Cindy Maynard: Kiedy Metal Blade do nas podeszli, jedyne co mieliśmy to wydany przez nas singiel. Więc było to wszystko, co usłyszeli zanim podpisaliśmy umowę mimo, że nagraliśmy już cały album do czasu, kiedy była gotowa. Zdecydowanie wyróżniacie się w katalogu tej firmy, co w połączeniu z jej możliwościami promocyjnymi daje wam chyba spore szanse na szersze zaistnienie w świadomości fanów? Keith Robinson: Nie podlega to dyskusji, że kontrakt z Metal Blade podniósł reputację zespołu i to dzięki nim usłyszeli nas ludzie, którzy mogliby nas nie znać przez kolejne miesiące, a nawet lata. Cindy Maynard: Tak, bardzo się różnimy od reszty zespołów, które wydają. Bardzo cieszymy się na tę współpracę. Wskrzeszacie na "In Another Time" czasy świetności heavy czy hard rocka i co ważne ta muzyka jest interesująca nie tylko dla waszych rówieśników, co jest dobrym prognostykiem dla przyszłości ciężkiej i zarazem klasycznej muzyki? Cindy Maynard: Mam taką nadzieję! Ludzie odbierają naszą muzykę jako coś świeżego.

Keith Robinson: Nie stworzyliśmy tego albumu, by się komuś przypodobać, stworzyliśmy najlepszy album, jaki nasza czwórka była w stanie. Po jego ukończeniu i odsłuchaniu przez ludzi, wydaje się, że potrzeba mu więcej melodyjnego hard rocka. Jeden z moich ulubionych cytatów, jakie czytałem na temat nagrania to: "Najlepszą rzeczą w tym kawałku jest to, że jutro też go będę pamiętać" Słuchacz mówił chyba o użyciu melodii. To coś, co będzie nucił następnego dnia! Wszyscy skupiają się teraz na pojedynczych piosenkach czy singlach zamieszczanych w sieci, a albumy jako stanowiące całość formy artystycznej wypowiedzi zdają się być w odwrocie, nawet w świecie metalu - smutne to, ale prawdziwe? Keith Robinson: Myślę, że to częściowo prawda, ale głównie w muzyce popowej. Russ Tippins: Myślę, że podziemna scena wciąż skupia się na całych albumach. Cindy Maynard: Myślę, że zagorzali fani będą słuchać całych płyt, ale w zależności od tego jak brzmi całość i czy była stworzona z takim zamysłem - by słuchacz miał przyjemność od początku do końca - od tego zależy czy wróci do albumu jako całości, czy tylko do "hitów". Jeśli chcesz, by album był przygodą, musisz go ją uczynić. Jednak w waszym przypadku wszystko idzie jak na razie w prawidłowym kierunku - wydaliście płytę, będziecie promować ją na koncertach - jesteście zadowoleni z tego co osiągnęliście do tej pory i z optymizmem spoglądacie w przyszłość? Keith Robinson: Do tej pory był to prawdziwy zawrót głowy. Stworzyliśmy płytę dla siebie samych, mając nadzieję, że ktoś będzie chciał ją wydać I ku naszemu zaskoczeniu label Metal Blade był tym zainteresowany. Graliśmy tylko kilka koncertów (jako że zespół jest podzielony na dwa kontynenty) a jednak udało się nam zagrać na kilku sporych festiwalach jak Frost and Fire w Kaliforni i Muskelrock w Szwecji. Więc tak, jesteśmy całkiem zadowoleni z dotychczasowych rezultatów. Mamy w planie trasę po UK/Europie pod koniec października, więc zobaczymy jak to pójdzie i zaplanujemy coś na przyszły rok. Cindy Maynard i Russ Tippins: Dzięki za wywiad. Do zobaczenia w trasie! Wojciech Chamryk & Paulina Łukasik

Foto: Tanith

TANITH

81


Tona muzyki aż do śmierci! Podejrzewam, że w latach 80. taki zespół jak Diviner nie miałby problemu z przebiciem się do świadomości fanów. Teraz, mimo aktualnej opinii o większych możliwościach w sferze promocji, to Grecy będą potrzebowali całą masę szczęścia aby zdobyć większą niż tylko lokalną popularność. W sumie mnie to nie przeszkadza, bo i tak zawsze będę sięgał po ich nowe propozycje. Po prostu przekonałem się do ich heavy metalu. Jednak szersze grono odbiorców, z pewnością spowoduje, że będę mógł robić to zdecydowanie częściej. Dlatego, jeżeli uważasz się za fana tradycyjnego heavy metalu sięgnij po ich najnowszy album "Realms Of Time", może dołączysz do teamu wspierającego Diviner. HMP: Cztery lata to długo. Przez ten czas można zapomnieć o najlepszym debiutancie. Ciężko prowadzi się taki zespól jak Wasz w dzisiejszych czasach? Yiannis Papanikolaou: No, właściwie to minęło dokładnie trzy i pół roku, ale wiem o co ci chodzi. Myślę, że nasi fani w tym czasie bardzo nas wspierali i byli cierpliwi, obserwując każdy nasz krok, wiedząc, że ich nie zawiedziemy. Z drugiej strony, jak najbardziej się zgadzam, bardzo trudno jest utrzymać zespół, nawet jeśli jest mały jak Diviner. Ale to nasza miłość do muzyki trzyma nas przy życiu. Co w ogóle porabialiście przez te cztery lata? Zbyt dużo działo się w zespole. Po pierwsze,

Mimo, że zaistniała zmiana w składzie była kluczowa, miałem wrażenie, że wymyślimy coś jeszcze lepszego. Nikt nie zagwarantuje sukcesu. To zawsze kwestia ciężkiej pracy i mocnej chęci rozwijania się. W studio nagrywał z wami gitarzysta Kostas Fitos, który zastąpił wspomnianego Thimiosa. Czy to był muzyk wynajęty tylko do nagrania tego albumu czy też uczestniczył w pisaniu muzyki na album? Jakim w ogóle jest człowiekiem Kostas i jak się z nim współpra cowało? Kostas dołączył do obozu Diviner jako pełnoetatowy członek i brał czynny udział w tworzeniu, pisząc riffy i wnosząc nowe pomysły. Pra-

Wasz heavy metal to ciągle wypadkowa wpływów Judas Priest, Dio i Iced Earth, nic się w tym wypadku nie zmieniło. Lecz teraz chyba dla muzyków grających tradycyjny heavy metal bardziej liczy się własna interpretacja i determinacja oraz zaangażowanie w muzykę niż bezpośrednio inspiracje muzyką czy też klimatem lat 80. zeszłego wieku. W ten sposób teraz chyba mierzy się wiary godność zespołu. Tego Wam nie można odmówić... Jesteśmy heavy metalowym zespołem z oczywistymi korzeniami w epoce lat 80. - 90., z nowoczesnym podejściem do brzmienia i zawsze starającym się pisać dobre utwory, tworzyć coś ciekawego, dobrze grać i oczywiście odciskać nasze znamię na naszej muzyce, idąc naprzód przy okazji każdego nowego albumu. Nie lubię się powtarzać. W każdym razie właśnie tak definiuję słowo "wiarygodność"! Praktycznie każdy z dziesięciu kawałków na "Realms Of Time" to hit, a jak nie, to kompozycja z charakterem. Jednak dla mnie najbardziej wyraziste są "Heaven Falls" i "King Of Masquarade", a Wy, które z utworów z tego albumu najbardziej lubicie? Dzięki za miłe słowa. Muszę przyznać, że lubię je wszystkie, ale jako osobistych faworytów wybrałbym "Heaven Falls", "The Earth, The Moon, The Sun", "Beyond The Border", "Against The Grain", "Stargate" i "King Of Masquerade". Nawet do "Heaven Falls" nagraliście teledysk, a do "The Earth, The Moon, The Sun" i "Beyond The Borders" powstały tzw. lyric video. Tak, są na liście moich ulubionych (śmiech).

Foto: Diviner

cieszyliśmy się z grania naszego debiutu na żywo. Mieliśmy parę występów na festiwalach w Grecji i Europie i oczywiście liczne inne koncerty w naszym kraju. Dodatkowo, nasz gitarzysta Thimios Krikos musiał odejść z zespołu ze względu na jego napięty osobisty grafik, więc potrzebowaliśmy trochę czasu, żeby go zmienić i nabrać tempa. No i, oczywiście, najważniejszą rzeczą było skupienie się i przygotowanie nowego albumu. "Realms Of Time" nagrywaliście prawie bez zmian w składzie. Dawało to gwarancje, że album będzie porównywalny z debiutem "Fallen Empires", a nawet można było mieć nadzieje na coś lepszego...

82

DIVINER

cował tu i tam jako sesyjny muzyk, więc trochę ciężko było mu zrozumieć wizję zespołu i całkowicie się oddać. Ale naprawdę się starał. Jakie mieliście założenia jak pisaliście i nagrywaliście ten album? Moim zdaniem Waszym zadaniem było utrzymać poziom i styl muzyczny z debiutu "Fallen Empires", starając się dodać więcej melodii i chwytliwych tematów, co poniekąd Wam się udało... Tak, masz rację! Chcieliśmy zachować nasz charakter ciężkich riffów równocześnie dodając parę bardziej melodyjnych elementów, atmosferę i chwytliwe motywy. Myślę, że to było dobre wyzwanie dla samorozwoju.

Mnie jednak bardziej ciekawi gdzie nagrywaliście "Heaven Falls" i skąd pomysł na to miejsce. Mój młodszy syn uwielbia wszelkie lokomotywy i ciuchcie, przez co dość często odwiedzamy Muzeum Kolejnictwa w Warszawie, gdzie włóczymy się po starych lokomotywach i wagonach. Właściwie to lokacja była pomysłem naszego reżysera i myślę, że miał całkowitą rację. Cała atmosfera i "metalowe" otoczenie tego Muzeum Kolei/Parowozowni idealnie pasuje do surowej siły, agresji i stylu "Heaven Falls". Nawet tytuł kawałka interesująco łączył się z odległymi kadrami z drona, więc ostatecznie to miejsce okazało się strzałem w dziesiątkę. Inna rzecz, która mnie ucieszyła na tym teledysku, to Twoja koszulka z świetnym greckim zespołem Marauder. Czy na greckiej scenie nadal kultywowane jest wzajemne wspieranie się zespołów? Marauder jest legendarnym greckim zespołem


metalowym, to też świetni ludzie i dobrzy koledzy. Po prostu ta koszulka pasowała mi do całego stroju, ale to była też dobra okazja na wsparcie i wyrażenie dla nich szacunku w ten bardzo bezpośredni sposób. Nadal macie współcześnie brzmienie i w sumie jest to dla Was już cecha charakterysty czna. Gdzie i z kim nagrywaliście "Realms Of Time" i kto odpowiada za brzmienie i pro dukcję tej płyty? Fotis Benardo jest odpowiedzialny za ten oszałamiający efekt brzmienia. Nagrał, wyprodukował i zmiksował ten album, a my uważamy, że się naprawdę spisał. "Fallen Empires" pod względem opowieści ogólnie nawiązywał do wewnętrznej walki człowieka z dobrem i złem, w celu odzyskania utraconych skarbów ludzkiej duszy. A jak wygląda sprawa tekstów na "Realms Of Time"? Jest parę wałków na "Realms Of Time", które tekstowo nawiązują do motywów z debiutu, ale jest ogólny kierunek związany ze Sci-Fi, filozofią, czasoprzestrzenią, wiedzą o kosmosie, zrozumieniem naszej egzystencji i stawianiem pytań dotyczących początków wszechświata. Jeszcze przed wydaniem "Realms Of Time" doszło do zaskakującej sytuacji. Posypał się skład i w zespole zostałeś Ty i George Maroulees. Co się stało, jak doszło do tego wstrząsu? Zmiana składu nastąpiła chwilę po skończeniu masteringu albumu na początku 2019 roku, ale wydanie było zaplanowane dopiero na czerwiec, więc mieliśmy czas na potrzebne zmiany. Stanęliśmy przed typowym brakiem porozumienia między członkami zespołu, którzy inaczej patrzyli na muzykę, no i nie każdy był po tej samej stronie jeśli chodzi o oddanie i wizję zespołu. Więc wszyscy musieliśmy iść naprzód, podjąć parę poważnych decyzji. Bez żalu, życzymy im najlepszego i dalej się kolegujemy. Było minęło, przeminęło z wiatrem, a przyszłość dla Diviner wygląda lepiej niż kiedykolwiek z naszymi nowymi członkami! Macie już nowych muzyków. Możesz przedstawić każdego z osobna? Teo Ross jest nowym gitarzystą. Niesamowity instrumentalista, nauczyciel gry na gitarze, ciężko pracujący i z sercem ze złota. George

Foto: Photorocking

Boulmanos jest naszym nowym basistą, bardzo utalentowany, genialny muzyk, bystry umysł, a gra niczym burza. Jest też świetnym wokalem wspierającym. Ostatni, ale nie mniej ważny, Lefteris Moros, wspaniały i pełen ambicji perkusista, bardzo produktywny, a do tego dobry kumpel. Podejrzewam, że teraz na próbach ćwiczycie set, który będziecie grać na koncertach... Tak, oczywiście, możesz mi też wierzyć, że zespół brzmi świetnie. Jesteśmy gotowy uderzyć na sceny. Pracujecie nad trasą czy raczej będą to pojedyncze koncerty? W tej chwili rezerwujemy tylko parę pojedynczych koncertów, ale zamierzamy zrobić coś większego w 2020 roku. Pewnie już na tyle się zgraliście, że widzicie jakie zmiany wniosą nowi muzycy. Jakie one będą i co to znaczy dla Diviner? Mogę cię zapewnić, że zmiany są tylko na lepsze, a nowi członkowie już przynieśli powiew świeżości w zespole. Diviner brzmi solidniej, bardziej zróżnicowanie, a nam bardzo odpowiada ten nowy kierunek. Ale najważniejszą rzeczą jest chemia i ludzkie więzy między nami oraz poczucie, że gramy razem od lat.

Domyślam się, że tak jak "Fallen Empires", Wasz nowy album "Realms Of Time" również zbiera pozytywne opinie? Zdecydowanie tak, a my jesteśmy z tego powodu naprawdę dumni i zadowoleni. Właściwie, każda recenzja albumu czy reakcja fanów mówi o "świetnej płycie", o "kroku naprzód" i tego typu rzeczy. Doprawdy niesamowite! Aby napisać muzykę, która znalazła się na "Fallen Empires" i "Realms Of Time" musieliście włożyć cała masę wysiłku. Nie mieliście, macie chwil zwątpienia, że Wasze zaangażowanie nikomu nie jest potrzebne? Nie, nie mam takich myśli. Nigdy nie miałem. Dla mnie głównym powodem tworzenia muzyki jest szczera i czysta ekspresja siebie. To zawsze jest niezawodny sposób na poruszenie publiki, bez względu na jej wielkość. Co musi zmienić się na rynku aby taki zespól jak Wasz, który gra znakomity heavy metal i zbiera dobre recenzje wśród krytyków i fanów, mógł normalnie funkcjonować? Jak dla mnie sprawy maja się teraz super. Póki co nie oczekiwałbym żadnych zmian na rynku muzycznym. Wiem, że heavy metal nie jest w tym momencie popularny, ale nie mam problemu z małą publicznością. Jest bardziej oddana i wspierająca, niż jakikolwiek słuchasz radiowego popu. Może z tym żyć i obchodzi mnie tylko tworzenie ciekawej muzyki i utworów, bez względu na hype czy sukces. Wiem, że wielu muzyków stara się zachować zdrowy rozsądek, normalnie pracuje, ma życie towarzyskie i rodzinne, i właśnie wsparcie rodziny i wiara najbliższych pozwala na funkcjonowanie zespołów takich jak Wasz. Czy w waszym wypadku jest podobnie? Tak, dokładnie tak jest w przypadku moim i moich kolegów z zespołu. Praca na etat, normalne życie, rodzina, przyjaciele i oczywiście tona muzyki aż do śmierci! Michał Mazur Tłumaczenie: Karol Gospodarek

Foto: Nondas Emmanouil

DIVINER

83


Tak jak kiedyś "Lost From The Start" potwierdza, że tradycyjny heavy ma się dobrze. To debiutancki MLP młodego, australijskiego zespołu, który w dobrym stylu gra niczym w latach 80., czerpiąc też z amerykańskiego speed/thrash metalu - warto ich sprawdzić i czekać na długogrający materiał: HMP: Wiele zespołów gra metal bo go lubi bądź czasem nawet uwielbia, ale w waszym przypadku wygląda to nieco inaczej, skoro macie do wypełnienia misję popularyzowania kosmicznej potęgi heavy metalu? Phil: Uważamy, że to ważne, aby zespół heavymetalowy miał jakąś misję; nie musi ona być dokładnie określona, jednak jako fani tej muzyki lubimy, gdy możemy widzieć, w jakim kierunku zmierza nowo poznany zespół, jakie cele sobie stawiają. To sprawia, że można łatwiej wejść w to, co muzyka tego zespołu próbuje wywołać. Co do nas: chcemy sprawić, że nasi słuchacze poczują się dzięki naszej kreatywności, jakby wyruszali z nami na wyprawę zarówno jako fani oraz świadkowie tej podróży. Fakt, że jesteście z Australii nie będzie tu jakimś utrudnieniem? Bo czasy, gdy pochodzący z Sydney Heaven mieli kontrakt z Columbią są nader odległe i teraz o zespołach z waszego kraju nie jest zbyt głośno, chociaż Convent Guilt czy Road Warrior robią co

mogą by szerzej zaistnieć? Pochodzenie z Australii to minus z uwagi na bardzo małe wsparcie lokalnych wytwórni oraz minimalne ze strony tutejszych sal koncertowych. Świat heavy metalu jest, jednak mały, połączony oczywiście za sprawą Internetu oraz społeczności ludzi dzielących tę samą pasję, więc jest bardzo łatwo, będąc w danym kraju, być fanem zespołów z praktycznie całego świata. Poza tym, że nie możemy regularnie koncertować w Europie nie widzimy dużych przeszkód w dzieleniu się naszą muzyką z ludźmi, którzy chcą jej słuchać. Aż dziwne, że jak dotąd żaden zachodni zespół nie wykorzystał nazwy Galaxy, bo to przecież wymarzony szyld dla metalowej kapeli, więc pewnie nie wahaliście się długo co do jej wykorzystania? Było bardzo ciężko znaleźć jednowyrazową nazwę dla zespołu, bo, jak pewnie wiesz, większość już była zajęta! Byliśmy jednak zdecydowani na krótką, odważną nazwę. Galaxy było na naszej liście tak czy inaczej a teraz uważam,

że nie mogliśmy nazwać się inaczej. Pasuje do naszego tematu, kierunku muzycznego i naszych wizualnych preferencji. Co prawda kilku Rosjan też wpadło na ten sam pomysł, ale w ich przypadku angielska wersja tej nazwy jest tą poboczną, bo na co dzień używają pisanej cyrylicą, tak więc nikt was nie pomyli? Nie byliśmy do końca świadomi istnieniu rosyjskiego Galaxy, pewnie ze względu na rzadziej używaną nazwę angielską. Nie sadze, że wprowadzi to kogokolwiek w błąd przez fakt, że ich logo pisane jest w cyrylicy, jak już wspomniałeś, a nasze jest w języku angielskim. Tamten Galaxy też zaczynał od heavy metalu, ale już dawno zmienili styl na lżejszy i bardziej komercyjny. Wy sięgacie głębiej, do samych korzeni tradycyjnego metalu lat 70. i 80. , chcąc grać i brzmieć tak klasycznie, jak to jest tylko możliwe? Nie ograniczałbym się do stwierdzenia, że będziemy już zawsze grali heavy metal w stylu lat 70./80.; jednak, jako twórcom muzyki ciężko nam się od tego odciąć, ponieważ to okres z jakiego pochodzi nasza najulubieńsza muzyka. Więc po co z tym walczyć? W pełni przyjmujemy tę koncepcję i nie przeszkadza nam, kiedy ludzie przywołują takie porównania. Jak, jednak, mówiłem to nie oznacza to, że świadomie tworzymy tylko w tym stylu; jesteśmy otwarci na inne wpływy ze spectrum heavy metalu, w szczególności stare, bardziej klasycznie ukierunkowane, rockowe zespoły takie jak Thin Lizzy czy Deep Purple i tak dalej. Kiedyś zespoły też były zakładane przez fanów, ale teraz odnoszę wrażenie, że ten stan rzeczy uległ jeszcze większym zmianom, bo obecnie już tylko najwięksi pasjonaci chcą grać taką muzykę, gdy jeszcze w latach 80. był to niezły sposób na wybicie się i zrobienie kariery, kiedy metal był po prostu modny i na topie? Lata 80. to był inny świat. Byli i szczerzy artyści, i ludzie, którzy po prostu chcieli zarobić i czasem i jedni i drudzy byli w jednym zespole! Kiedy wyczerpały się pieniądze wtedy to samo stało się ze wsparciem i infrastrukturą. Pomimo tego metal zawsze się podnosił; co dziwne niektóre zespoły, które znikły wcześniej w tłumie, jak Cirith Ungol czy Ashbury, teraz są bardziej popularne niż kiedykolwiek. Jest też szczere wsparcie ze strony młodszych fanów co musi bardzo umacniać te zespoły. Pokazuje to, że czas pokaże, a dobra muzyka zawsze dostanie to, na co zasługuje.

Foto: Galaxy

84

GALAXY

Zadebiutowaliście MLP "Lost From The Start" - to przypadek czy świadome działa-


nie, bo jednak większość zespołów woli zaczynać od długogrającego, oficjalnego debiu tu? To z pewnością był efekt przypadku. Nasz gitarzysta, Stu Callinan, napisał wszystkie te piosenki parę lat temu nie mając pojęcia, co z nimi zrobić; ale zrodziły się one naturalnie i wiedział, że chce się nimi podzielić. W skrócie; po znalezieniu mnie abym napisał teksty i nagrał wokale oraz uzupełnił skład zespołu, wiedzieliśmy, że stworzyliśmy coś wyjątkowego. Zamiast dopisać parę wypełniaczy, zdecydowaliśmy się wydać tylko te utwory, jako nasz debiut, ponieważ tworzą razem wyjątkową całość. Jeśli Stu i ja spotkalibyśmy się przed napisaniem utworów, na pewno wydalibyśmy LP, ale sprawy miały się dla nas inaczej. Kiedyś takie krótsze wydawnictwa były na porządku dziennym, ukazywały się pomiędzy albumami, zawierając niekiedy prawdziwe rarytasy - tęsknicie trochę za tymi czasami? Jako fani zdecydowanie jesteśmy bardziej zainteresowani pełnymi wydawnictwami. Jednak, czego nie lubimy to wypełnianie płyty na siłę, tylko po to aby był to LP, szczególnie jeśli dodatkowe utwory nie pasują do tematu płyty, stylu czy nastroju. Dobrze radzimy sobie już z pisaniem materiału na drugie wydawnictwo, które będzie pełnowymiarową płytą, jednak nowy materiał, pomimo, że będzie pochodził spod szyldu Galaxy, ma swoją własną atmosferę i musi być odseparowany od wcześniejszych utworów. Klasycy z lat 70. jak Judas Priest, ale i NWO BHM czy też scena speed/thrash, również amerykańska - słychać, że nie lubicie się ograniczać co do źródeł inspiracji? Na pewno nie chcemy się ograniczać. Jest tyle radości w tym, że możemy stworzyć taki utwór, jaki nam się spodoba, a jako fani lubimy, kiedy zespół jest szczery i tworzy to, co czuje. Wtedy dostajesz najlepszą muzykę. Wtedy też popełniasz najgorsze błędy, ale (śmiech), kto nie ryzykuje ten nie pije szampana. Jest takie ryzyko, ale wtedy musisz wykazać się sprytem. Musisz napisać najlepszą piosenkę, jaką potrafisz, będąc w pełni świadomym siebie, słuchaczy nie oszukując przy tym nikogo. Pomimo wszystko, heavy metal to gatunek, który kochamy i czcimy, więc nie oczekujcie żadnego - reggae czy funku na naszym LP! Muzyka to nie wszystko, bo równie mocno interesujecie się też science-fiction, a oba te nurty składają się na muzyczny i tekstowy styl Galaxy? Tematyka science-fiction była naturalnym rezultatem paru rzeczy. Po pierwsze, jako tekściarz, jestem bardzo zainteresowany sci-fi, jako że z tego nurtu pochodzi wiele moich ulubionych opowiadań czy filmów. Po zdecydowaniu się na nazwę Galaxy i wybraniu "Lost From The Start" jako utworu tytułowego, okładka i logo przyszły jako naturalny rozwój rozmów o tym, jak płyta powinna się prezentować. Ponieważ tworzenie zwartych tekstów jest dla nas ważne, myślę, że ta tematyka będzie kontynuowana na następnych wydawnictwach, jako że nie sądzę jakobym potrafił tworzyć opowiadania w jakikolwiek sposób bez odwoływania się do gwiazd czy naszego miejsca w kosmosie. Do tego używanie tematów podróży i wypraw to dla nas dobry sposób na zróżnicowanie naszej muzyki i - tekstów przy dodaniu czegoś od siebie; i na zabranie słuchacza

Fakt współpracy z tak legendarnym muzykiem jak Andy La Rocque był pewnie dla was sporym przeżyciem, mimo tego, że wykonał "tylko" mastering waszego materiału? Praca z nim to dla nas prawdziwy zaszczyt. Jesteśmy wielkimi fanami Kinga Diamonda i oczywiście gra i produkcja Andy'ego jest tego wielką częścią. Tak, on "jedynie" zmasterował płytę ale była to dla nas prawdziwa oznaka aprobaty, ogromny komplement dla pracy naszego perkusisty Joela Taylora, który również nagrał i zmiksował te wydawnictwo.

wracają one do łask masowej publiczności? Dla nas, jako fanów, winyl to święty Graal. Czuje się kompletność i ciężar nagrań, kiedy są na winylu, więc cieszymy się, że jest znów na nie popyt. To podobna sytuacja do tej, o której wspominałem wcześniej; młodzi fani mający duży szacunek dla starszych zespołów. Historia lubi się powtarzać, więc teraz ludzie doceniają winyl, ponieważ to najlepsze medium dla okazania szacunku danej płycie. Kupowanie, kolekcjonowanie i słuchanie winylowych płyt nie jest łatwe! To, jednak, nadaje wyjątkowości, sprawia, że doceniasz pracę muzyków, a przesłuchiwanie płyty staje się rytuałem.

To co gracie od lat największą popularnością cieszy się w Europie, nic więc dziwnego, że podpisaliście kontrakt z niemiecką firmą Dying Victims Productions? Chcieliśmy rozpocząć współpracę z europejskim wydawnictwem w momencie, w którym

Czyli z jednej strony nie ma co do kondycji sceny metalowej czy nawet szerzej rockowej zbyt wielu powodów do optymizmu, ale są też drobiazgi takie jak choćby ten powrót analogowych nośników, który są jednak symptomem tego, że ludziom zaczynają otwierać się

razem z nami.

Foto: Galaxy

zdecydowaliśmy się na wydanie płyty. Jak już mówiłem, w Australii mamy bardzo małe wsparcie ze strony lokalnych wydawnictw i zerowe ze strony komercyjnego radia czy mediów, za wyjątkiem tych internetowych. Nie przeszkadza nam jednak to, że heavy metal pozostaje w niszy; jesteśmy szczerzy i wszyscy trzymamy się razem. W sumie wcale mnie to nie dziwi, zważywszy na jej prężne działanie i zaangażowanie w promocję swych wydawnictw, ale inne wytwórnie nie były zainteresowane współpracą z wami? Dying Victims było jednym z pierwszych wydawnictw, do jakich napisaliśmy. Jesteśmy fanami płyt wydanych pod ich patronatem, ich stylu; kilku naszych znajomych z Convent Guilt i Road Warrior pracowało z nimi wcześniej, więc wiedzieliśmy, że robią kawał dobrej roboty. Poznanie Floriana z Dying Victims było czystą przyjemnością; nie można wykonywać tej pracy nie będąc w stu procentach szczerym i oddanym muzyce, a Dying Victims mają to i jeszcze więcej, więc jesteśmy podekscytowani.

oczy i jednak świadczą, że rock jeszcze nie umarł? Może to początek czegoś większego, ten przysłowiowy kamyczek wywołujący lawinę? Ludzie mówili "rock umarł" zaraz po tym jak się narodził. Myślę, że można oszaleć, jeśli zbyt wiele o tym myślisz lub próbujesz przewidzieć naturę popularności muzyki rockowej czy jakiejkolwiek formy jakiejkolwiek sztuki. Piszemy muzykę i chcemy ją rozprzestrzeniać, ponieważ to nasz osobisty cel oraz myślimy, że inni również będą chcieli się nią dzielić. Wszystko inne jest poza kontrolą, więc będziemy tworzyć dopóki możemy! Nie przypuszczam, byście w tej sytuacji zamierzali odpuścić i pewnie kolejne wydawnictwa Galaxy, przede wszystkim debiu tancki album, to tylko kwestia czasu? Pewnie! Jak mówiłem wcześniej, dobrze radzimy sobie z pisaniem materiału na LP i nie możemy się doczekać aż go wydamy! Dzięki! Wojciech Chamryk & Maciej Kliszcz

"Lost From The Start" jest dostępna nie tylko na CD, ale też na winylu - cieszy cię fakt, że cyfrowe pliki nie wyparły płyt i taśm i znowu

GALAXY

85


Prawdziwa stal Ten szwajcarski kwartet zadebiutował właśnie mini "Niralet" i kiedy słucham tego materiału aż trudno uwierzyć, że Megaton Sword istnieje raptem od roku, a tworzący go muzycy nie mają większego doświadczenia, bo to siarczysty heavy jak się patrzy. Tym lepiej, że dzięki Dying Victims Productions "Niralet" ujrzał światło dzienne, a zespół już zapowiada długogrający debiut: HMP: Szybko uwinęliście się z wydaniem debiutanckiego materiału, bo minął raptem rok od założenia Megaton Sword - chcieliście jak najszybciej mieć na koncie profesjonalne wydawnictwo? Megaton Sword: Cześć wam, bracia i siostry! Tak, rada Niralet domagała się pierwszej ofiary najszybciej jak to możliwe, więc tak też uczyniliśmy. "Niralet" to mini album, coś pośredniego między EP a albumem - uznaliście, że zaczynanie od demo czy splitu nie ma sensu, lepiej mieć na początek w dyskografii coś poważniejszego? Dokładnie tak. Dość szybko mieliśmy wystarczająco materiału na coś, co uznaliśmy za wystarczająco dobre, by było regularnym wydawnictwem, więc pominęliśmy etap demo. Idź

jeszcze bardziej widoczne - to też może być dobra motywacja do wypuszczania takich krótszych wydawnictw, przystępniejszych dla słuchaczy ery streamingu? Możliwe, że ten trend występuje w niektórych gatunkach, ale nie w heavy metalu. Wciąż uważamy, że wydawnictwo w postaci albumu jest nadal ważne i jestem pewny, iż wielu fanów metalu podziela tę opinię ze mną. Streaming nie jest też do końca taki zły. Dotarł nawet do dalekich krain Niralet i możemy wam powiedzieć, że w sumie jest dobrą rzeczą... Wielu ludzi usłyszało nasze hymny za pośrednictwem Youtube i Spotify. Jest to więc dobre narzędzie do odkrywania nowej muzyki i dzielenia się nią z ludźmi. Co sądzicie o tym wy, w końcu również przedstawiciele młodego pokolenia? Nie jest

ją jako dodatek do imprez czy zabawy, tło codziennego życia. Mało kto celebruje już odsłuch albumu z jednoczesną lekturą tekstów z wkładki, zwraca uwagę na detale i niuanse paradoksalnie im więcej muzyki, tym jej mniej? Jest to prawda... W większości gatunków, fizyczna sprzedaż uległa spadkowi, ale uważam, że w undergroundowej scenie metalowej pozostała ona bez zmian, lub nawet trochę wzrosła. To może być prawdą... Aczkolwiek wciąż znamy sporo osób, które lubią się zebrać aby posłuchać albumu i wypić parę piwek... Zdecydowanie jesteśmy jednymi z nich. Czym chcecie się więc wyróżnić w tej masie metalowych zespołów? Przyrodzeniami ze stali. To może nie wystarczyć, chyba, że zmienicie branżę... Takie surowe, mocno brzmiące, ale i niepozbawione melodii granie zakorzenione w latach 80. jest wam najbliższe, inne odmiany metalu was nie kręcą, a przynajmniej nie tak, żeby je grać? Słuchamy innych rodzajów heavy metalu, oczywiście, aczkolwiek Megaton Sword zawsze będzie grał heavy metal, od którego łapa sama unosi się do góry, zainspirowany pierwszą brygadą hutników stali takich jak Priest, Saxon, Manowar czy Warlord. Czyli do takich dźwięków trzeba dojrzeć, nabrać dystansu i swoistego doświadczenia? Innej możliwości nie ma, oczywiście o ile nie poznawało się tego wszystkiego na bieżąco, a wy z racji wieku nie mieliście przecież na to szans? Większość z nas wychowała się na heavy metalu, także to wszystko przyszło nam całkiem naturalnie. Zawsze byliśmy zainteresowani rzeczami raczej "nerdowskimi"... Megaton Sword to nie show. Jesteśmy autentyczną gratką. Skąd pomysł na pseudonimy? Nie da się grać takiej muzyki jako Jim czy Adam, poszliście więc w ślady muzyków z Kiss, Warlord czy Cloven Hoof? Te imiona zostały nam osobiście nadane przez metalowych bogów władających krainami Niralet. Nie mogliśmy ich sobie wybrać. Przy okazji - kochamy Cloven Hoof.

Foto: Megaton Sword

W czasach świetności tradycyjnego metalu takie wydawnictwa, jak na przykład "Day Of The Saxons" Witchkiller, to było naprawdę coś, tak więc pewnie z tym większą frajdą kontynuujecie te tradycje? Tak! W obecnych czasach wiele świetnych młodych kapel podtrzymuje płomień heavy metalu. Cieszymy się, iż jesteśmy częścią tej triumfującej armii, dostarczającej prawdziwej stali ludziom z całego świata.

czasem tak, że przez te wszystkie unowocześnienia i udogodnienia ta ambitniejsza i bardziej niszowa muzyka będzie miała jeszcze bardziej pod górkę? Być może niektórzy ludzie mają krótszy czas koncentracji, lecz generalnie to nie uważam, że nisza muzyczna cierpi tak bardzo. Scena heavy się być zdrowsza niż lata temu. Może uległa zmniejszeniu w ciągu ostatnich lat, uważam jednak, że wyszło jej to na dobre... Jest tyle świetnych albumów, tak wiele wspaniałych koncertów.. Nie uważam, iż dzisiejsze czasy są złe dla tego rodzaju muzyki.

Album jako zwarta całość nie jest już czymś tak ekscytującym dla publiczności jak w latach 70., kiedy to wiele zespołów nawet rezygnowało z wydawania singli, bądź były one marginesem w ich dorobku. Obecnie jest to

Na koncertach, szczególnie festiwalowych, frekwencja jest świetna, ale spada zainteresowanie nawet już nie tylko płytami w sensie nośników, bo ich nakłady spadły drastycznie, ale generalnie muzyką - ludzie traktują

na całość, albo wracaj do domu - to nasze motto.

86

MEGATON SWORD

Poszczęściło wam się o tyle, że już na samym początku udało wam się nawiązać współpracę z Dying Victims Productions, dzięki czemu "Niralet" jest profesjonalną produkcją z promocyjnym wsparciem - sami raczej nie mielibyście na coś takiego szans? Nie, prawdopodobnie nie do tego stopnia. Ciężko jest wypromować album tak dobrze, bez wsparcia odpowiedniej wytwórni. Nie możemy opisać jak bardzo cieszymy się, że możemy współpracować z Dying Victims. Są dla nas wspaniali i uważam, że mamy takie same poglądy i cel: dominacja świata heavy metalu. Podstawowe wersje ukażą się na płytach kompaktowych i winylowych - było to coś o czym marzyliście, czy też nie ma dla was większego znaczenia jaka firma i na jakim nośniku "Niralet" wydała, bo najważniejsze jest to, że jest ona szerzej dostępna? Zdecydowanie chcieliśmy mieć także wydawnictwo na winylu. Uważamy, że jest to najlepszy sposób na słuchanie płyty. Cieszymy się, że wychodzi także w wersji CD oraz w wersji cyfrowej, dzięki czemu będzie ona łatwiej do-


Każdy ma w sobie jakiegoś demona "Killing Demons" to długogrający debiut amerykańskiej grupy Angel Black, hołdującej klasycznym odmianom metalu i bardzo przekonująco nawiązującej do czasów jego świetności. Gitarzysta Mike Jelinek opowiada nam jak doszło do powstania zespołu i nagrania płyty oraz dlaczego wybrali jako cover akurat "Metal Gods" Judas Priest:

stępna szerszemu gronu słuchaczy. Może uda nam się nawrócić parę osób by stały się prawdziwymi wojownikami metalu. Nie da się jednak nie zauważyć, że w wersji winylowej, w formacie 12" okładka przygo towana dla was przez Adama Burke'a będzie prezentować się szczególnie efektownie? To będzie najpiękniejsza rzecz jaką ktokolwiek widział. Tylko poczekaj, aż będziesz ją miał w swoich rękach! Macie już wszyscy gramofony, czy z okazji premiery tego MLP niektórzy z was będą musieli je sobie w końcu zafundować, żeby na spokojnie posłuchać "Niralet" w domu? Oczywiście, że mamy gramofony w domach. W ogóle zdajecie się być zafascynowani tym co dawne i klasyczne: od muzyki, poprzez jej brzmienie aż po całą otoczkę - domyślam się, że cyfrowy, syntetyczny dźwięk też was zbytnio nie kręci, bo metal to moc i soniczna potęga, nie jakieś pitolenie? To nie pasuje do tego rodzaju muzyki. To musi być organiczne i surowe. Prawdziwe bębny, prawdziwe wzmacniacze nagrywane na żywo. Dla niektórych muzyka z syntetycznymi dźwiękami może być lepsza, ale wyobraź sobie Def Leppard z organicznym brzmieniem perkusji. Nie chciałbym wtedy dłużej żyć na tej planecie... Nie możecie się więc już pewnie doczekać koncertów promujących "Niralet"? Dotychczas zagraliśmy tylko jeden koncert, ale mamy ochotę zagrać znacznie więcej! Chcemy dostarczyć prawdziwą stal całemu światu. Jeżeli chcecie zabukować Megaton, to dajcie nam znać! Nie możemy się doczekać, by zagrać dla naszych legionów w Polsce!

HMP: To scenariusz jakich wiele: kilku doświadczonych muzyków zakłada kolejny zespół, ale odnoszę wrażenie, że Angel Black stał się dla was zdecydowanie czymś więcej? Mike Jelinek: Ja, perkusista Daniel Beck oraz basista Carl Strohmyer włożyliśmy wszystko w Angel Black. Nasz wokalista John Cason ma Exiled, który był jego zespołem przez prawie dwadzieścia lat. Śpiewa też w niemieckim zespole Ritual Steel. Owszem, fajnie gra się speed, thrash czy death metal, ale uznaliście, że na tym klasycznie metalowym poletku też chcielibyście się znowu sprawdzić? Nie, to styl, w jakim grałem całe życie. Inni członkowie zespołu owszem, grali w zespołach speed i deathmetalowych. Zastanawia mnie jednak ten blisko sześcioletni okres pomiędzy założeniem zespołu a wydaniem debiutanckiego albumu - chęci były, ale czas już nie za bardzo i tak wam ze wszystkim zeszło? Tak, ograniczenia czasowe stwarzały problemy. Musieliśmy uporać się z pożarem w naszej sali prób, bo akurat w Dniu Ojca 2014 roku, nasza miejscówka spłonęła. Na szczęście uratowaliśmy sporo wyposażenia zespołu, ale zajęło nam trochę czasu znalezienie innego miejsca do tworzenia muzyki. Z drugiej strony jednak mieliście dużo czasu na dopracowanie tego materiału, co w czasach częstych przedwczesnych debiutów i zalewu nieciekawych płyt wydaje się plusem? Zgadzam się, doprowadzaliśmy tym naszego producenta do szału. Najpierw miało to być czteroutworowe demo, a potem czteroutworowa EP-ka. Pomysły wciąż napływały, więc po prostu szliśmy dalej aż uzyskaliśmy efekt koń-

cowy. Ja naprawdę wierzę w przeznaczenie, to wszystko trwało tyle, ile powinno. "Killing Demons" to płyta niczym z lat 80.: zwarty, zamykający się w ośmiu utworach, trwający niewiele ponad 40 minut materiał. Od początku mieliście takie właśnie założenie, żeby przygotować płytę bez wypełniaczy, klasyczną również co do formy, z 3-5 minutowymi utworami? Bo jak przypomnę sobie "Immortal" Ritual Steel z epickim, momentami jednak zdecydowane przydługim, kolosem "Welcome To The Metal Dead" to zaczynam doceniać takie podejście... Dziękuję. Nigdy nie będziemy pisać zapychaczy. Angel Black nie tworzy trzy, cztero czy ośmiominutowych kawałków Piszemy to, co wypływa nam z serca. Utwory są długie lub krótkie, szybkie lub wolne, zależnie od tego, co leży ci na sercu. Album, nad którym obecnie pracujemy, jest naprawdę ekscytujący, może zabierze nas za kolejny pagórek. Ale nigdy nie wiadomo, jak zareagują fani, my się po prostu cieszymy, że mogliśmy dać ludziom "Killing Demons". Zgodnie wytypowaliście "Black Heart" jako potencjalną lokomotywę tego albumu, czy też był to wybór wytwórni, żeby właśnie do tego utworu powstał teledysk? Obydwa warianty. Stwierdziliśmy, że był najlepiej zmiksowanym ze wszystkich kawałków. Przedstawiliśmy pomysł i wideo wytwórni. Oni mieli parę dobrych pomysłów, które się sprawdziły dla teledysku, więc mogę uznać to za pracę zespołową. Sieć ma swoje plusy, bo dzięki niej można poznać mnóstwo nowych czy dawnych zespołów, ale jednak brakuje mi sytuacji, gdy w tradycyjnym sklepie przerzucało się setki

To tylko pięć utworów, tak więc musicie mieć w zanadrzu kilka innych, ewentualnie posiłkować się coverami? Już gramy piosenki z nadchodzącego debiutanckiego albumu podczas koncertów. Czyli waszego debiutanckiego albumu doczekamy się w miarę szybko: jak dobrze pójdzie to jeszcze pod koniec tego roku, ewen tualnie na początku przyszłego? Pomimo iż jesteśmy wojownikami Niralet, nie jesteśmy magami. Musicie być odrobinę bardziej cierpliwi. Pracujemy nad naszym peierwszym albumem, lecz zanim zostanie on wydany minie przynajmniej rok. Wojciech Chamryk, Paweł Gorgol, Maciej Kliszcz Foto: Angel Black

ANGEL BLACK

87


albumów i singli, szukając czegoś wyjątkowego - też masz poczucie, że coś zyskując jednocześnie wiele też straciliśmy? Dużo straciliśmy… Bardzo mało wytwórni prowadzi swoje zespoły tak, jak robi to Rockshots Records. Pewnie, w internecie możesz znaleźć wszystko, co lubisz, a my musimy to ogarnąć, ponieważ tak już będzie. Boję się, że jeśli zespoły nie zaczną zarabiać pieniędzy, wkrótce to wszystko się skończy. Co zrobisz, kiedy wielkie tuzy pokroju Maiden czy Priest odejdą na emeryturę? Lepiej znaleźć kogoś, kto poniesie dalej tę koronę! Myślisz, że to właśnie na fali tej nostalgii w przypadku starszych słuchaczy czy chęci posiadania czegoś namacalnego, nie tylko plików na odtwarzaczu w przypadku młodych mamy teraz renesans popularności analo gowych nośników dźwięku? Sprzedaż płyt winylowych idzie w górę od co najmniej pięciu lat. Myślę, że prawdziwi fani wolą płytę CD albo winylowy album. Ja wciąż lubię czytać notatki z książeczek. Bogu dzięki za ludzi, którzy wciąż kupują muzykę! "Killing Demons" też ukaże się na winylu i na kasecie? Macie takie plany czy może wiecie o ich istnieniu ze strony waszej wytwórni? Póki co, to zależy wyłącznie od wytwórni. Jestem pewien, że jeśli będzie nam szło dobrze, a płyty będą się sprzedawać, Rockshots Records weźmie to pod uwagę. Autorskie kompozycje dopełniliście klasykiem "Metal Gods" Judas Priest. Zagranym z ogniem i bardzo fajnym, z nawiązaniem do "Holy Diver" Dio, ale czemu nie wybraliście czegoś mniej ogranego, choćby "Steeler" czy "Grinder", nie tak często przerabianych, a też kultowych numerów z "British Steel"? Dobre pytanie. Kiedyś rozgrzewaliśmy się grając ten utwór, John Cason dobrze go śpiewa. Stwierdziliśmy, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby go nagrać. Może i inni go nagrywali, ale nie z pewnymi zmianami, które wprowadziliśmy. Aby precyzyjniej odpowiedzieć na twoje pytanie, próbowaliśmy też innych kawałków, ale będziesz musiał poczekać na następną płytę. Ale będziemy przyjmować zamówienia... Niedawno zmarł nasz rodak Roslav Szaybo, wybitny projektant, grafik i plakacista, autor ikonicznej okładki tego albumu - pamiętasz swe wrażenie, gdy ujrzałeś ją po raz pier wszy? Cóż, w Stanach to właśnie ta płyta sprawiła, że Judas Priest zaistnieli. Jeśli chodzi o okładkę "British Steel", to istny geniusz. Wszystkie okładki Priestów były świetne, "British Steel" to mój ulubiony album i okładka Judasów.

Okładka waszego debiutu też przyciąga wzrok i nie pozostawia raczej wątpliwości: ten czarny anioł to faktycznie śmiercionośny demon, nie mający już nic wspólnego z dawnymi wyobrażeniami na temat anielskich wysłanników niebios? Chyba można tak stwierdzić. "Killing Demons" jest o tym, co właśnie dzieje się na tym świecie. Na okładce jest jasny kolor reprezentujący dobre, ciemniejsze odcienie oczywiście są tą ciemniejszą stroną. My, jak ludzie, potrzebujemy pewnego "poszukiwania duszy". Dokąd zmierzamy jako ludzkość? Myślę, że każdy ma w sobie jakiegoś demona. Tak jak my wszyscy mamy dobro, tak samo i ty je masz, czasem trzeba po prostu się przyjrzeć. Cieszy mnie, że przyciągnęło to twój wzrok! Czyli jakie czasy, takie anioły, można by rzec, a wy uważnie obserwujecie rzeczywistość, co ma też odzwierciedlenie w tekstach z "Killing Demons"? Tak, zdecydowanie. "Cyber Spy" traktuje o naszych rządach mających zbyt duży wgląd w naszą prywatność. "Death Mill" wiele dla nasz znaczy. Ameryka - nasz kraj jest tak rozdarty i podzielony, nigdy nie widziałem tyle nienawiści w naszych rodakach. Nie zrozum mnie źle, jest też dużo dobra. Ale dla rodzin nie do pomyślenia jest nie mówić o polityce. Osiem utworów to dość na festiwalowy występ czy koncert w roli supportu, ale jak radzi cie sobie w sytuacji gdy gracie sami w klubie i trzeba spędzić na scenie godzinę czy dłużej? Macie dość repertuaru na takie sytuacje? Będziemy mieli materiał, graliśmy już koncerty, gdzie graliśmy niemal godzinę. W tej chwili chcielibyśmy być supportami. Wyjść przed jedną z tych dużych nazw byłoby super dla Angel Black. Wierzę, że ten drugi album postawi nas w znacznie odmiennej sytuacji, pozwoli nam grać jako headliner w mniejszych miejscówkach. Niemiłosiernie bardzo chcielibyśmy koncertować. Każdego lata jest mi przykro, że nie mieszkam w Europie - macie najlepszą metalową scenę na świecie. Te wszystkie wspaniałe festiwale. Mam nadzieję, że w przyszłym roku będzie wam dane zobaczyć Angel Black w Europie. Można więc stwierdzić, że powoli powstaje już wasza druga płyta, na którą nie trzeba będzie czekać tak długo - poczuliście tę adrenalinę i już nie odpuścicie? Prace są w toku… Dalej jesteśmy w trakcie nagrywania paru teledysków do "Killing Demons". Rockshots Records wierzy w wałkowanie płyty przez okrągły rok, a my się zgadzamy. Mamy muzykę do ośmiu nowych utworów. Mamy nadzieję zacząć nagrywanie tej zimy i wydać to latem 2020 roku. Odchodzenie w noc po cichu? Nigdy!!! Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek, Paweł Izbicki

88

ANGEL BLACK

HMP: W codziennym życiu często jest tak, że im dłużej zrobienie czegoś odkładamy na na później, tym trudniej to zrealizować - w zespole też tak mieliście, stąd tak długa prz erwa dzieląca "Made Immortal" od "Hate Machine"? Norman Skinner: Hellscream jest i zawsze był projektem pobocznym dla Davida i dla mnie, więc niestety nigdy nie miał wysokiego priorytetu. Pierwotnie plan był taki, żeby nagrać tylko jedną rzecz. Nie było żadnej dyskusji nad wydaniem drugiego albumu aż do 2015 roku, czyli już dwa lata po debiucie. Zaczęliśmy pisać i nagrywać ślady i w sumie skończyliśmy ten album w 2017 roku. Ale znowu, byliśmy tak zajęci naszymi innymi zespołami, że dopiero w tym roku zabraliśmy się za szukanie wytwórni dla "Hate Machine". Mamy nadzieję, że warto było czekać. Wasze zaangażowanie w inne zespoły i projekty też pewnie nie ułatwiało sytuacji? Zgadza się, jeden z nas zawsze nagrywał albo koncertował, a drugi nie, więc nasze grafiki dostatecznie się nie pokrywały. Nigdy nie rozwiązaliście jednak Hellscream, po prostu czekaliście na sprzyjający moment? To dziwna sytuacja. Zaczęło się od połączenia sił przy nagrywaniu i tak naprawdę nigdy nie ewoluowało ponad to. Spotkaliśmy się osobiście tylko kilka razy i nigdy nie koncertowaliśmy jako Hellscream. To nigdy nie był "zespół" w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Obydwaj stale zajmujemy się czymś innym: Dave ma Cage i The Three Tremors, które wymagają dużej ilości czasu i energii, ja Niviane i Imagika. Cieszy nas, że mamy Hellscream jako dodatkowy upust dla kreatywności, kiedy tylko czas na to pozwala. Sytuacja zmieniła się teraz o tyle, że macie stały skład, a do tego po podpisaniu kontraktu z Pure Steel Records przestaliście być zespołem niezależnym, tak więc weszliście na ten wyższy pułap? Rodzime wytwórnie nie były zainteresowane waszym materiałem, znowu niemiecka wytwórnia musi ratować amerykański zespół? Dave tym razem wspomniał, że chce podczas nagrań wykorzystać swoich muzyków z Cage, a ja zgodziłem się w pełni, ponieważ są fantastyczni. Zdecydowanie chcieliśmy lepszej dystrybucji i widoczności zarówno dla tego nowego albumu, jak i naszego pierwszego wydawnictwa, a Pure Steel Records to strzał w dziesiątkę. Głównie celowaliśmy w europejskie wytwórnie, bo bardziej pasują do naszej muzyki i fanów, którzy oczywiście są w Europie. W Stanach Zjednoczonych metal jest raczej undergroundowym gatunkiem.


miałyby wspierać ciebie? Myślę, że scena potrzebuje mniej zespołów, a więcej fanów. Część z nich powinna zostawić swoje gitary i przejść do publiczności! (śmiech)

Dodatkowy upust dla kreatywności - W pewnej prasowej recenzji naszego pierwszego albumu autor stwierdził, że jesteśmy jak King Diamond na sterydach albo jak dziecko Iced Earth & Judas Priest. Jeśli to brzmi jak twój styl, to się nie zawiedziesz! - mówi wokalista Norman Skinner. I faktycznie, muzyka jego pobocznego projektu, który tworzy z gitarzystą Cage Dave'm Garcią, to metal klasyczny w każdym calu, co potwierdza najnowsza płyta "Hate Machine": Nie masz czasem wrażenia, że US power metal w latach 80. nie wykorzystał swojej szansy o tyle, że jest rozpoznawalny, poszczególne zespoły mają rzesze wiernych fanów, ale nigdy nie stał się zjawiskiem powszechnie kojarzonym, jak choćby nurt NWOBHM, a teraz jest mu wyjątkowo trudno? Możliwe. Osobiście uważam, że niegdysiejsze zespoły z nurtu NWOBHM miały dużo większe ostrze niż wiele zespołów z USA, z tego samego gatunku. W Ameryce był szał na glam/ hair metal, więc ciężko było wybić się z power metalem. Zamiast tego w podziemiu królowała scena speed/thrashu metalu, typu Metallica, Slayer etc. Często słyszę od twoich rodaków, że Ameryka jest bardzo specyficznym krajem, gdzie trudno jest się przebić, a do tego jeszcze łatwiej spaść ze szczytu, bo słuchacze są wyjątkowo niestali w swych gustach - fakty cznie coś w tym jest? To raczej kwestia tego, że hip-hop/rap/r&b/ dance a nawet muzyka country są bardziej popularne i silnie zakorzenione w amerykańskiej kulturze. Metal jest podziemiem, chyba że jesteś jednym z niewielu kapel pokroju Metalliki czy Five Finger Death Punch. Wydaje mi się, że przeciętny fan metalu zna tylko mainstreamowy metal z radia i nie ma ochoty szukać nowych wykonawców.

kalne kapele i regularnie płacę, żeby zobaczyć większych artystów w trasie. Wciąż obserwuję nowe kapele i muzykę, oraz wszystkie najnowsze wydawnictwa. Miałem kiedyś wielką kolekcję, ale czasy się zmieniają i w końcu ją sprzedałem. Teraz słucham wszystkiego elektronicznie. Moje komputery i nawet moje auto nie mają odtwarzacza CD. Przechodzimy do nowego muzycznego świata, gdzie musisz dawać swoją muzykę prawie, że za darmo i zarabiać na merchu i występach. Kluczowym byłoby, żeby artystom płacono więcej za stremowanie ich muzyki. Nie dziwią cię takie postawy? Są zresztą jeszcze dziwniejsze, bo choćby w mieście w którym mieszkam muzycy z lokalnych zespołów nie chodzą na koncerty innych grup, tutejszych i przyjezdnych, a później są oburzeni, że na ich występach nie ma frekwencji. Można więc rzec: jak sam wspierasz lokalną scenę, tak samo masz później na swoim kon cercie? Na każdej scenie muzycznej jest tak samo. Są pewne zespoły, które staram się często łapać, ponieważ po prostu lubię ich muzykę, ale są też koncerty na które chodzę, bo chodzę. Musisz być "pro społeczny" i wykazywać jakieś wsparcie, bo jak w innym razie te same zespoły

Kalifornia pozostała metalowym miejscem? Macie gdzie grać koncerty, są jeszcze jakieś niezależne sklepy w których możecie rozprowadzać swoje płyty, działają niewielkie agencje koncertowe? W latach 80. komercja też tłamsiła wszystko, ale pod pewnymi względami było chyba jednak znacznie łatwiej - przynajmniej w tym sensie, że łatwej było wydać płytę czy koncertować? Dokładnie tak. Co weekend mam do wyboru kilka koncertów w różnych miejscach. Niezależne sklepy powoli odchodzą, ale jeszcze trochę ich zostało. Agencji bookingowych jest niewiele, a większość ma kontrakty tylko na bardzo małe miejsca. W 1989 miałem 14 lat i jeszcze nie byłem w zespole, więc nie do końca wiem, o ile trudniejsze czy prostsze było wtedy wydawanie i koncertowanie. Mogę tylko zakładać, że było lepiej. Nie poddajecie się jednak, złożenie broni nie jest w waszym stylu, bo za bardzo kochacie to co robicie? Nie zainteresowałem się muzyką dla sławy ani pieniędzy. Kocham tworzyć muzykę, nagrywać, koncertować i spotykać niesamowitych metalowców. Nie sądzę, żebym szybko zrezygnował. Jak zachęciłbyś więc ludzi, którzy nigdy nie słyszeli nie tylko o Hellscream, ale też Cage czy Imagika, do odsłuchania "Hate Machine"? W pewnej prasowej recenzji naszego pierwszego albumu autor stwierdził, że jesteśmy jak King Diamond na sterydach albo jak dziecko Iced Earth & Judas Priest. Jeśli to brzmi jak twój styl, to się nie zawiedziesz!!! Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek, Paweł Gorgol

Jeszcze pół biedy gdy ktoś jest już uznaną marką, jak choćby Iced Earth, ale młodsze kapele mają wyjątkowo trudny start, nieważane czy kiedyś, czy obecnie? Nawet Iced Earth może tutaj grać tylko w średnich czy dużych klubach. Jako fanowi bardzo podoba mi się, że mogę oglądać metalowe zespoły z bliska, ale naprawdę chciałbym, żeby metal był lepiej widziany i w głównym nurcie. Mimo tego amerykańska scena może szczy cić się ogromem świetnych zespołów metalowych - czy jest wśród ich płyt jedna, która miała na ciebie szczególny wpływ i do dziś jest dla ciebie bardzo ważna? Prawdą jest, że mimo amerykańskiego spojrzenia na metal, istnieją świetne zespoły, którym udaje się wybić. Wspomniany przez ciebie Iced Earth jest jednym z nich. Mogę przyznać, że "Something Wicked This Way Comes" oraz "Horror Show" zdecydowanie miały na mnie wpływ. Można też wymienić inne zespoły, na przykład Testament, Fates Warning, a także Queensryche. Wciąż jesteś fanem i kolekcjonujesz płyty czy też tak jak wielu innym muzykom wystarcza ci samo granie i tworzenie muzyki? Absolutnie jestem fanem. Nadal wspieram lo-

Foto: Hellscream

HELLSCREAM

89


Pełne spektrum chwały Amulet coraz odważniej próbuje się wedrzeć do czołówki młodej heavy metalowej sceny. Cóż, ich nowe wydawnictwo może być kolejnym, dość sporym krokiem ku temu celowi. Członkowie tej brytyjskiej (a ostatnio właściwie brytyjsko-włoskiej) grupy opowiedzieli nam nie tylko o ostatnim wydawnictwie, ale też o swej dziennikarskiej przeszłości oraz organizowanym przez nich festiwalu. HMP: Witajcie. Właśnie ukazał się Wasz drugi album zatytułowany "An Inevitable War". Czy uważacie, że współcześnie wojny są naprawdę zjawiskiem nieuniknionym? Sam Mackertich: Mam nadzieję, że w większości przypadków da się tego uniknąć. Tytuł został zainspirowany pewną brytyjską komedią polityczną. Była tam taka scena, gdzie zdenerwowany Minister Rolnictwa deklaruje prasie "Wojna nie jest ani przewidywalna, ani nieprzewidywalna" i powoduje jakiś incydent. Nasz tytuł nie jest żartem, ale gra na tych samych

heavy metalu. "The Number of the Beast" był albumem, który wciągnął mnie głęboko w metal oraz jego atmosferę. Osobiście interesuje mnie okultyzm i starożytne kulty. Studiowałem nawet kierunek z tym powiązany. Mam pseudonim "Heathen", ponieważ gardzę skorumpowaną, zorganizowaną religią, chociaż z drugiej strony doceniam jej historię i to, co zachowała. Utwór "The Satanist" oparty jest na wczesnych powieściach brytyjskiego autora horrorów Dennisa Wheatleya z lat 60-tych. Film "To The Devil a Daughter" oparty jest

Foto: Amulet

poważnych implikacjach. Marek "Heathen" Steven: Oryginalny tytuł albumu to "The Second Dimension". Miał to być wymiar, w którym zespół zostałby uwięziony. Nawiązywało to do okładki. Myślę, że pomysł na zmianę nazwy wziął się częściowo z tego, że "The Second Dimension" nie był odpowiedni dla tak epickiej sceny bitewnej. Pierwszy utwór na tym albumie nosi tytuł "The Satanist". Wasze teksty są pełne tematyki okultystycznej. Traktujecie to śmiertel nie poważnie, czy to tylko część Waszego wizerunku? Marek "Heathen" Steven: To poważna sprawa dla mnie, ale także odpowiedni temat dla

90

AMULET

na kontynuacji książki "The Satanist". Uwielbiam tę tematykę. Ten kawałek ma dość intrygujące zwolnienie w środku utworu. Czyj to był pomysł? Marek "Heathen" Steven: Ten utwór jest tym, któremu poświęciłem najwięcej czasu. Byłem przekonany, że ta spokojna sekcja będzie ciekawie kontrastować z dynamiką utworu - tak więc cichsza część była moim pomysłem. Ale sama muzyka została w całości napisana przez Nippy'ego. Znacznie lepiej radzi sobie z akordowym graniem i melodyjnością, napisał ją na miejscu, może 5 minut po tym, jak to zasugerowałem. Jego brat Tom (który wyprodukował płytę) dodał kilka genialnych

syntezatorów i 12-cio strunową gitarę, na której Nippy grał, kiedy w końcu ją nagraliśmy. Myślę, że wyszło naprawdę ładnie, a całóść dopełnia świetny wokal Feda. Podoba mi się ten syntezator i to, jak zatrzymujemy go w połowie sekcji. Porozmawiajmy więcej o tekstach. Powiedz mi proszę, czy należy je traktować jako jedną wspólną historię? Sam Mackertich: Tematem płyty jest epicka wojna historyczna, obraz na okładce, tytuł i wierny historycznie teledysk, który właśnie zrobiliśmy do kawałka "Roundhead" idealnie się ze sobą wiążą. Nie ma natomiast jednego motywu łączącego piosenki. Mamy kawałki oparte na okultystycznej fikcji klasy B, wojnach z różnych okresów historii, mitologii greckiej i japońskim zapasach. Myślę, że fajnie jest nagrywać płyty zróżnicowane pod względem lirycznym. Niektóre z utworów brzmią bardziej klasy cznie. Idealnym przykładem jest tu "Burning Hammer". Czy zatem uwypuklenie inspiracji latami siedemdziesiątymi i osiemdziesiątymi było Waszą intencją? A może wręcz przeciwnie, chcecie iść w bardziej nowoczesnym kierunku? Sam Mackertich: Jest to często zadawane pytanie. Przypuszczam, że odpowiedź brzmi nie, wcale. Nie planuje się dodawania do muzyki Amulet żadnych "nowoczesnych" wpływów. W najdzikszym scenariuszu ja i Nip uleglibyśmy naszym pasjom, a w utworach pojawiały się syntezatory, elementy jazz fusion i ambient, ale to i tak wszystko stylistyka ze wspomnianych lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. "Burning Hammer" wyróżnia się jako numer, który mógłby powstać w latach osiemdziesiątych z synth basem i stadionowymi riffami w stylu "Turbo". Myślę, że nasz nowy album oferuje pełne spektrum chwały heavy metalu. Mamy gorące rockery, speed blaster, eposy i kilka naprawdę chwytliwych kawałków. Marek "Heathen" Steven: Muzyka ze wspomnianych dekad jest dla nas niewątpliwą inspiracją, ale nie próbujemy niczego bezrefleksyjnie odtwarzać. Tak się składa, że lubimy muzykę z tamtego okresu, więc mamy tendencję do pisania rzeczy, które tak naturalnie brzmią. Nie zamierzamy modernizować, ale nie ograniczamy swych inspiracji. Wszystko może się wydarzyć również w przyszłości, ale zawsze będziemy brzmieć jak Amulet, jestem tego pewien. Następny album może brzmieć epokowo!, jak sądzimy, więc może zostanie oceniony jako bardziej nowoczesny. Ciekawą rzeczą jest również instrumentalny


utwór "La Noche De Las Graviatos". Jaką funkcję pełni na tym albumie? Dlaczego zdecydowałeś się nadać mu hiszpański tytuł? Marek "Heathen" Steven: Ha, miejmy nadzieję, że ludziom się spodoba. Nippy napisał ten kawałek. Moim zdaniem ta kompozycja jest piękna, stymulująca, nastrojowa, i zdecydowanie za krótka! Ogólnie rzecz biorąc, Amulet zawsze stara się tworzyć najcięższe riffy, jakie tylko jesteśmy w stanie, więc dobrze jest mieć trochę łagodniejsze momenty dla zróżnicowania. To przerwa, która pozwala słuchaczowi zebrać się na bardziej szaloną masakrę! W sporej części thrash oraz death metalu, czyli gatunków, na których żeśmy się wychowali pojawiają się akustyczne przerywniki oraz intra, więc myślę, że to jest w nas zakorzenione, by mieć takie sekcje. Osobiście zawsze chętnie dodawałem odrobinę kolorytu do swojej muzyki. Tytuł pochodzi od "Night of the Seagulls" (1979) - klasycznego hiszpańskiego horroru w serii Knights Templar, której to Nip jest fanem. Grupa Cathedral użyła już tego tytułu do swojego kawałka, więc zamiast tego użyliśmy oryginalnego hiszpańskiego tytułu filmu. Na płycie winylowej znajduje się również fizyczny napis tekstowy, który odnosi się zarówno do filmu, jak i do czegoś, co wydarzyło się podczas nagrywania płyty.

Wasz nowy wokalista to Włoch Federico Mazza. Marek "Heathen" Steven: Szukaliśmy wokalisty przez kilka miesięcy. Nie powiedziałbym, że straciliśmy nadzieję, ale to było trudniejsze niż się spodziewałem. Pewnego dnia w metalowym pubie The Dev w Londynie spotkałem się z moją włoską przyjaciółką Stellą i powiedziała, że powinniśmy skontaktować się z Federico. Reszta to historia! Czujemy się bardzo szczęśliwi, że znaleźliśmy takiego wspaniałego wokalistę, wykonawcę i całego dobrego faceta z takim samym gustem muzycznym jak my. To była przyjemność i nie możemy się doczekać, aby zrobić więcej koncertów i nagrań. Wszyscy mieszkamy również w północnym Londynie, co jest bardzo pomocne. Bellissimo! Czy Federico miał swój udział w tworzeniu tego materiału? Marek "Heathen" Steven: Tak, był bardzo zaangażowany w ostatnie etapy procesu pisania piosenek i miał naprawdę dobre pomysły. Ja i Sam pracowaliśmy z nim głównie nad tekstami, a on sam wymyślił większość melodii wokalnych. Jak na wokalistę, Fed ma bardzo

prowadziłem wywiad z Tonym Iommi, Megadeth, The Devil's Blood, Ghost, Bill Ward i wielu innych. Kiedyś pomagałem przy wywiadach z Iron Fist i recenzjach, aby wesprzeć starą redaktor Louise Brown, ponieważ jest moją przyjaciółką. Trudno jest robić naraz wiele rzeczy, za które nie dostaje się pieniędzy, więc chociaż jest to świetny magazyn, postanowiłem skupić się na mojej zawodowej pracy, promocji muzyki, DJowaniu i oczywiście graniu w Amulet. Plus Live Evil Festival oczywiście. No właśnie, Live Evil Festival. Czy mógłbyś powiedzieć naszym czytelnikom coś więcej o tym festiwalu? Marek "Heathen" Steven: Jest to coś, co prowadzę od 2009/10 roku tutaj, w Londynie, a także były edycje w Berlinie i Szwecji. Jest to projekt z pasją, który zajmuje cały mój wolny czas i tak naprawdę nie zarabia żadnych pieniędzy. Ale traktuję to bardzo poważnie i opiekuję się zespołami oraz fanami. To zawsze jest zabawa, fajny czas i wiele interesujących sytuacji, które z tego wynikają. Mam nadzieję, że powoli go będę rozwijał, jeśli znajdę czas i

Inną interesującą rzeczą jest intro do "Gateways To Hell". Czy była to improwizacja? "Nippy" Blackford: To intro jest złowrogim pejzażem dźwiękowym wyoblonym wspólnie przez Toma (Blackforda, producenta) przy użyciu tzw "guittar whammy bar". Outro do 'Poison Chalice' posiada w rzeczywistości w pełni zaimprowizowane prowadzenie gitarowe. Do momentu nagrania zdecydowaliśmy się wyciąć go z utworu. W heavy metalu nie ma tak na prawdę zbyt wiele miejsca na prawdziwą improwizację. Ale czasem się udaje Naj bardzi ej epi cki i naj dł uższy utwór na "The Inevitable War" to "Roundhead". Jaki jest pomysł na ten utwór i jaka jest jego his toria? Marek "Heathen" Steven: Nippy wpadł na pomysł stworzenia utworu o angielskiej wojnie domowej, która była znaczącą rewolucją i fascynującym okresem w naszej historii. Kilka lat temu zademonstrował odpowiednio epicko brzmiący utwór. Jest to świetny utwór i osobiście zawsze chciałem nic w nim zmieniać . To ponadto doskonały temat i Sam napisał kilka znakomitych tekstów, które wszyscy dokończyliśmy w studio podczas nagrywania. Był to ostatni utwór, w którym teksty zostały ukończone, ale także utwór kluczowy, ponieważ jest bardziej epicki i ambitny niż cokolwiek, czego się podjęliśmy. Właśnie wypuściliśmy teledysk, który nakręciliśmy sobie jako rekonstrukcję angielskiej wojny domowej, nakręconą przez firmę The Sealed Knot. Było to niesamowite, że mogliśmy być jego częścią i jak sądzę wyszło dobrze. Roundhead! Ostatnimi czasy nie ominęły Was zmiany personalne. Dlaczego wokalista Jamie Elton opuścił zespół? Marek "Heathen" Steven: Jamie przeprowadził się do Szwecji kilka lat temu. Próbowaliśmy przez dłuższy czas sprawić, żeby to zadziałało, nawet w trasie, ale napisanie albumu zdalnie nie było możliwe. Zrezygnował dla naszego dobra i była to słuszna decyzja z perspektywy czasu. Nadal jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i utrzymujemy kontakt.

Foto: Amulet

małe ego, ale naprawdę ma świetne pomysły. Powiedz mi proszę, czy Wasze stare rzeczy śpiewane przez niego zyskały nowe oblicze, czy może brzmią tak klasycznie jak śpiewane przez Jamiego? Marek "Heathen" Steven: Stare piosenki śpiewane przez Feda nie odbiegają od oryginalnych wersji. Ma on mocniejszy, bardziej niezawodny głos, więc myślę, że ogólnie jest o wiele lepszy. Jamie też był świetnym frontmanem... Ale dla mnie zespół osiągnął wreszcie jakość, którą miałem w głowie, kiedy wpadłem na pomysł, by w 2010 roku stworzyć zespół grający czysty heavy metal bez ściem.

dostanę jakieś wsparcie. Sam jest zawsze wielką pomocą podczas weekendu, można znaleźć go prowadzącego obszar merchów! Sam Mackertich: Live Evil jest w stanie uśpienia od kilku lat, ale bardzo miło jest ogłosić, że będzie powrót. Camden Underworld 1719 stycznia Bartek Kuczak

"Heathen" byłeś również autorem magazynu "Iron Fist". Czy mógłbyś opowiedzieć coś o tej stronie swej twórczości? Marek "Heathen" Steven: Pisałem dla wielu magazynów, takich jak Metal Hammer, Terrorizer, Vice, kilku innych czasopism, prze-

AMULET

91


Prawda jest na scenie TIR to jeden z pierwszych zespołów heavy metalowych we Włoszech. Jego fenomen polega, że zdobył dość sporą popularność nie mając na koncie... ani jednej płyty. Dlaczego zdecydowali się postawić na koncerty oraz dlaczego istniejąc trzydzieści dziewięć lat uraczyli nas dopiero drugą płytą opowiedział nam gitarzysta Sergio Bonelli. HMP: Cześć. TIR to bardzo interesująca nazwa. Czy któryś z Was kiedyś siedział za kółkiem wielkiej ciężarówki? Sergio Bonelli: Tak, mój tata. Za dziecka siedziałem obok niego jako pasażer. To było moje pierwsze spotkanie z siłą i prędkością! A teraz sam prowadzę ciężarówkę, dokładnie jak mój tata. Wtedy ta ciężarówka była jedynym źródłem utrzymania naszej całej rodziny przez mojego ojca, więc dla nas to nie był tylko kawał blachy, to była dosłownie część rodziny. Dla mojego taty ten pojazd był ciężką pracą, ale dla mnie to była po prostu frajda. No i sposób na spędzanie czasu z moim ojcem, bycie blisko niego. To miłe wspomnienie. Jako dziecko myślałem, że ta ciężarówka była najszybszą, najgłośniejszą, najsilniejszą rzeczą pod słońcem. Więc kiedy przyszło do wyboru nazwy zespołu, bez wahania wybrałem TIR. TIR powstał we wczesnych latach osiemdziesiątych. Wasz nowy album "Metal Shock" to jednak dopiero Wasze drugie pełne wydawnictwo. Wiem, że mieliście po drodze kilka prze-

rw w działalności, ale czy były one jedynym powodem takiego zastoju wydawniczego? Tak, zaczęliśmy w 1980 roku i mieliśmy jedną, krótką przerwę, mniej więcej od 1987 do 1988 roku. Cóż… Wiem, że wydanie albumu jest ważne, patrzę na to jak na wizytówkę biznesową. Ale granie na żywo jest bardziej emocjonujące, niż praca w studio! Kiedy jestem na scenie, zmieniam się w zupełnie innego człowieka, to jak rozbłyskający ogień. To co, zaraz powiem może nie sprawdzać się u każdego, bo muzyka jest bardzo osobista i każdy z nas ma własny sposób w niektórych kwestiach. Ale myślę, że prawda jest na scenie, ponieważ nie można na niej oszukiwać: ludzie zobaczą cię takim, jaki jesteś. Poza tym, myślę, że ludzie muszą zobaczyć cię na żywo, żeby w pełni docenić twoja muzykę. No i żeby zdecydować, czy chcą kupić twoje płyty. Zawsze czułem, że świat TIR jest na scenie. Dla mnie muzyka jest uniesieniem, a kiedy gram na żywo, mam nadzieję, że uda mi się wciągnąć ludzi, którzy przyszli nas zobaczyć, do innego świata. Jeśli mogę to zrobić osiągnąłem swój cel. Kilka dekad temu byliście znani z bardzo ekscytujących występów na żywo. Jak Wam się

Foto: TIR

92

TIR

udawało przyciągać sporą publiczność, nie mając nawet jednej płyty na koncie? Zgadza się, mieliśmy wtedy tylko jedną demo taśmę, a jeden z naszych wałków trafił na kompilacyjnego winyla Metallo Italia, ale poza tym niczego nie wydaliśmy. Można patrzeć na nasze występy jak na zderzenie światów koncertu metalowego a cyrku! Wszystko zaczęło się od naszego kawałka "Satan's Ride". Kiedy graliśmy go na żywo, naprawdę chciałem mieć dźwięk łamiącego się bata we wstępie. Nasz pierwotny wokalista Mirco Crippa pracował w cyrku, więc powiedział "Ej, nie trzeba grać intra, mogę tak zrobić naprawdę, mogę przynieść bat z cyrku!". I tak to się zaczęło. Do utworu "Hidra" (czyli jaszczurowatego potwora) myślałem o wężu… Więc przynieśliśmy na scenę węża. Niezłego bydlaka nam Mirco przywiózł - miał parę metrów długości! Był tak wielki, że publika na pierwszy rzut oka myślała, że jest sztuczny… Dopóki nie widzieli jak się rusza! Co ciekawe, to był ten sam wąż, którego używała podczas swoich występów Ilona Staller (a.k.a. Cicciolina). Wynajmowała go od Mirco… W publice nikt tego nie widział, ale wąż zawsze starał się zacisnąć wokół szyi Mirco. Patrząc na jego twarz widzieliśmy, kiedy zaczynał cisnąć za mocno, więc podchodziliśmy do neigo i lekko go luzowaliśmy, a ludzie nawet nie zauważali co się dzieje… Do utworu "Roma" chciałem ognia na scenie. Siostra Mirco pracowała z nim w cyrku, jako połykaczka ognia, więc podczas występu dołączała do nas i zaczynała zionąć ogniem. Stałem wtedy bardzo blisko niej i miałem wrażenie, że gram na gitarze przy kuli ognia, to było takie ekscytujące! I nie było tam żadnych strażaków, żadnych przepisów bezpieczeństwa (lata 80. był takie lekkomyślne!), więc muszę powiedzieć, ze zawsze mieliśmy sporo szczęścia. Podczas naszych koncertów dzieciaki naprawdę zaczynał szaleć i starały się wejść na scenę, ale to nie był dobry pomysł, bo było ich za dużo. Dosłownie przeprowadzały inwazję na scenę. Więc w pewnym momencie zatrudniliśmy grupę ludzi, żeby powstrzymywali fanów przed wchodzeniem na scenę. Przychodzili ubrani w granitur i krawat, wyglądali naprawdę profesjonalnie, jak bramkarze albo ochrona. Jedynym problemem było to, że byli z Indii i nie mówili w ogóle po Włosku, to był kompletny chaos, ale też mnóstwo zabawy! Czyli spoglądając w Waszą przeszłość, Chciałbym spytać, czy jesteś zadowolony z decyzji o postawieniu na koncerty zamiast na prace w studio? Dla mnie, tak jak i dla wszystkich innych w TIR, muzyka nie jest sposobem zarabiania na sprzedaży płyt. I tak nigdy nie wpadała nam żadna kasa za muzykę. To po prostu sposób na bycie blisko naszych przyjaciół i "życia", ponieważ na scenie czujemy, że żyjemy. Jeszcze bardziej, kiedy zauważymy, że publice się podoba,


to uczucie, którego nie da się zatrzymać. Więc tak, jestem zadowolony i niczego nie żałuję. Dla mnie liczba wydanych płyt nie ma żadnego znaczenia. A jak wspominasz włoską scenę heavy metalową z tamtych lat?Czy rozwijała się ona równie prężnie, jak w innych krajach Europy zachodniej? Muzycznie to był dziki zachód. My (włoskie metalowe kapele z wczesnych lat 80.) byliśmy pionierami. Odchodziliśmy od tradycyjnej muzyki (czyli blues, rock, itd.). Kiedyś grałem rzeczy typu Jihnny Winter etc. Uwielbiałem Rory'ego Gallaghera, bo brzmiał inaczej niż inni ówcześni gitarzyści. Osobiście uważałem bluesa za powtarzalnego, jakby w kółko było grane to samo. Jazz wydawał się za cichy i nie dawał mi żadnych odczuć. No i koniecznie musiałem dać upust mojej wściekłości, wypuścić to, co czułem w środku. Potrzebowałem czegoś nowego. Czegoś, z czy mógłbym eksperymentować, bez imitowania kogokolwiek albo czegokolwiek innego. Byliśmy na skraju wielkiej muzycznej zmiany, nawet mój ubiór się zmienił, nigdy nie wchodziłem na scenę w "normalnych" ciuchach. Byłem w szale… Chciałem grać superszybkie nuty i srogie riffy, już bez niczego tradycyjnego. Szukałem czegoś, co zwaliłoby cię z nóg! Był to heavy metal! Wtedy znałem Black Sabbath, Led Zeppelin itp., i dopiero odkrywałem wszystkie nowe zespoły z Wielkiej Brytanii… Judas Priest, Saxon, Iron Maiden. Ale szczerze mówiąc, nie bardzo wiedziałem co się działo w Niemczech albo innych krajach Europejskich. Pamiętaj, ze mówimy o późnych latach 70. i wczesnych 80., wszystko było dla mnie nowe. Ale patrząc wstecz na tamte lata, teraz mogę ci powiedzieć, że na pewno wtedy w Niemczech albo innych krajach było duże większe zainteresowanie ze strony wytwórni. Lepsze studia nagrań lepsze miejscówki. Nie mieliśmy żadnych wyspecjalizowanych wytwórni, które by nas wspierały, studiów, które rozumiały nasze brzmienie, i nie było odpowiednich lokali na naszą muzykę. Inne kraje były bardziej w centrum sceny. Włochy były nieco "odcięte", nie było tutaj aż tyle możliwości jak w północnej Europie na przykład. Pomówmy o Waszym nowym wydawnictwie. Zdecydowaliście się je nagrać w Trick Studio w Rzymie. To dla Was jakieś wyjątkowe miejsce? Andrea, właściciel studia, jest przyjacielem naszego wokalisty, a do tego utalentowanym muzykiem. Szczerze mówiąc, nie jestem przyzwy-

Foto: TIR

czajony do pracy w studiu, bo nie robię tego zbyt często. Andrea był w stanie nam pomóc na wiele sposobów i często dawał nam bardzo dobre rady. Podobał nam się pomysł nagrywania w małym, znajomym otoczeniu. Niektóre kawałki na "Metal Shock" powstały jeszcze w latach osiemdziesiątych. Które konkretnie? "Lasciateci Fare", "La luna nel cerchio", "Citta in Fiamme", no i utwór tytułowy, "Metal Shock". To wszystko wałki, które graliśmy kilkanaście razy na żywo przez te lata. "Metal Shock" został wydany przez Gates Of Hell Records. Co zdecydowało o tej współpracy? Gates Of Hell Records jest labelem z Rzymu, naszego rodzinnego miasta. Więc znaliśmy się osobiście już bardzo długo. W Gates Of Hell mieliśmy ogromnych fanów od kiedy wydaliśmy naszą pierwszą demo kasetę w 1984 roku. Więc wiedzieliśmy, że naprawdę włożą serce w wydanie tej płyty. Mieliśmy wielkie szczęście, czujemy się częścią wielkiej rodziny. Postrzegasz "Metal Shock" jako "nowy początek". Skąd takie postrzeganie? Ponieważ czuję odnowioną inspirację. Mamy paręnaście nowych kawałków i riffów, nad którymi pracujemy. Nasz skład, który jest naszym klasycznym, znowu jest stabilny. Jestem trochę jak lawina, tony nowych pomysłów staczają się z maksymalną prędkością. A z tym line-upem może nam się to wszystko udać. Moi koledzy z zespołu wiedzą jak uporządkować wszystkie moje pomysły, a razem możemy wydobyć z

nich to, co najlepsze. Przy okazji, dzięki Gates Of Hell jako wytwórni, planujemy w końcu mieć jakąś ciągłość w wydawaniu albumów. Mamy rok 2019. Czy Wasze koncerty ciągle powodują taką ekscytacje, jak te z przed kilku dekad? Cóż, mam nadzieję… Ale widzę szczęśliwych ludzi w publice na naszych występach. My też czujemy się szczęśliwi! Więc odpowiedź chyba brzmi "tak"… Nie używamy ognia i węży tak często jak w przeszłości, ale wciąż mamy ten sam styl, brzmienie i podejście. Wasze teksty są po włosku. Czy nie myśleliście, by zacząć śpiewać po angielsku? Właściwie, to zaczęliśmy od angielskiego na naszej demówce z 1984 roku. Ale szybko zorientowaliśmy się, że po angielsku sprawialibyśmy trochę wrażenie imitacji zagranicznych kapel. No i angielski nie jest naszym językiem, więc czujemy się komfortowo z włoskim, bo pozwala nam się lepiej wyrazić. W ten sposób wszystko się lepiej komponuje: muzyka, słowa i występy. Dopełniają się. Wszystko wydaje się bardziej naturalne i prawdziwe, bez kłamstw. Znaczy… Używając języka, który nie jest mój, czułbym się trochę tak, jakbym się "ukrywał" za słowami, których sam do końca nie rozumiem… Nie obawiacie się, że może to być przeszkoda dla zagranicznych słuchaczy? Nasi fani zawsze byli głównie Włochami. Ale od kiedy wydaliśmy "Metal Shock", który ładnie się rozszedł po świecie, zaczęliśmy dostawać sporą ilość wiadomości od ludzi z Holandii, USA, Niemiec, Szwecji etc. Wygląda na to, że dla nikogo z nich język włoski nie wydaje się być problemem. Powiedzieli nam, że nadal potrafią wczuć się w muzykę, nawet bez rozumienia tekstów. I właśnie to jest czymś, na co liczyłem… Występowaliście kiedykolwiek za granicą? Nigdy! Ale w końcu za rok zagramy nasz pierwszy koncert w Niemczech na przedbiegach do Keep It True! Boże, miej nas w swojej opiece! (śmiech) Poważnie… Dla nas możliwość wyniesienia naszej muzyki poza Włochy jest niesamowita. To więcej, niż kiedykolwiek sobie wymarzyliśmy czy mieliśmy nadzieję. Bardzo chcemy poznać nowych ludzi, zagrać im naszą muzykę. I naprawdę mamy nadzieję, że im się spodoba! Bartek Kuczak Tłumaczenie: Karol Gospodarek

Foto: TIR

TIR

93


Gramy to, co chcemy Ravensire uraczył miłośników epickiego heavy swą trzecią płytą o enigmatycznym tytule "A Stone Engraved in Red". Album dedykowany zmarłemu liderowi Manilla Road - ŚP Markowi Sheltonowi. Ale nie tylko jemu. Chcecie wiedzieć komu jeszcze? Przeczytajcie poniższy wywiad z gitarzystą Nuno Mordredem. HMP: Cześć Nuno. Właśnie ukazał się Wasz kolejny album "A Stone Engraved in Red". Jest on dedykowany zmarłemu w zeszłym roku Markowi Sheltonowi. Jakie znaczenie dla Ciebie miała jego twórczość? Co czułeś, gdy dowiedziałeś się o jego śmierci? Nuno Mordred: Cześć Bartek! Po pierwsze dzięki za okazję aby porozmawiać o Ravensire! Co do Marka Sheltona (i piszę to dokładnie rok po jego śmierci), był on inspiracją nie tylko jako muzyk ale również jako człowiek. Nigdy na scenie metalowej nie spotkałem nikogo skromniejszego i milszego niż on. Zawsze nosił ze sobą uśmiech, chęć do pogawędki, czy przyjacielską uwagę. Dowiedziałem się o jego śmierci na następny dzień, kiedy mój kolega wysłał mi wiadomość. Czułem się zrozpaczo-

głowie, co potem przekłada się na twoją grę. Mamy jednak też wiele inspiracji z innych źródeł! Czasem z tych niespodziewanych. Na przykład, straciłem rachubę ile pomysłów zaczerpnąłem z "Terror and Submission" Holy Terror czy ze "Schizophrenii" Sepultury (śmiech!) Ale również nowe zespoły są źródłem przemyśleń, na przykład Doomsword, Slough Feg, Terminus i wiele innych. Drugą osobą, której postanowiliście dedykować ten album jest Harmuth "Barbarian Wrath" Schindler. Z tego co wiem jest on w bardzo ciężkim stanie. Są jakieś szanse, że z tego wyjdzie? Hart to mój serdeczny przyjaciel od lat. I ta sytuacja jest nie tylko okropna dla niego, ale i

Foto: Ravensire

ny, załamany… Wielka część sceny, jaką znamy umarła wraz z nim tego dnia. Rozumiem zatem, że miałeś okazje poznać go osobiście. Tak, ja, Rick i Alex spotkaliśmy go parę razy na przestrzeni lat. Jak mówiłem, zawsze miał czas żeby pogadać z fanami, przyjaciółmi; z kimkolwiek, kto mu się nawinął. Pomimo bycia ikoną sceny metalowej, nigdy nie pozwolił, aby uderzyło mu to do głowy. Czy zatem wszelkie podobieństwa waszej twórczości do Manilla Road są zaplanowaną koncepcja, czy inspirujecie się podświadomie? Hmmm… Nie sądzę, że jesteśmy podobni do Manilla Road, poza, być może, budową niektórych piosenek czy tematyką tekstów. Ale, jak najbardziej, są jedną z naszych głównych inspiracji! Kiedy dużo słuchasz danego zespołu to normalne, że pewne pomysły zostają ci w

94

RAVENSIRE

dla Cheryl, jego żony, której również jestem przyjacielem. Razem wydawali albumy od chuj wie kiedy… Czy wiesz, że jedną z pierwszych rzeczy jakie wypuścili była płyta Behemoth'a "… From the Pagan Vastlands" w około 1994? Był to, więc dla mnie szok, kiedy poszedł do szpitala na jakąś rutynową operację i skończył będąc w stanie śmierci klinicznej na 5 minut zanim go reanimowali, ale wraz z nieodwracalnymi zmianami w mózgu. Nie ma, niestety, cienia szansy na ozdrowienie, a do momentu śmierci nie pozostało dużo czasu; w końcu jego cierpienia dobiegną końca. Cheryl musi się przygotować, aby go należycie opłakać i iść dalej. Pochodzicie z Portugalii. Utrzymujecie, że na początku, miejsce Waszego zamieszkania było dla Was problemem. Z drugiej zaś strony w dobie Internetu takie rzeczy nie powinny już nikomu sprawiać kłopotu. Jakie bariery

utrudniły Wam drogę do podboju met alowego świata? Bariery nie polegają na trudnościach w rozpowszechnianiu naszej muzyki, ale raczej na tym, aby wyjść i ją zagrać. Jeśli jesteś rzucony daleko od Europy centralnej (gdzie wszystko się dzieje), jest bardzo ciężko zaklepać miejsce na koncercie czy festiwalu, bo dochodzi sporo wydatków takich jak loty i tym podobne. Więc jeśli organizatorzy festiwali szukają zespołów pewnie zastanowią się dwa razy zanim wydadzą pieniądze, aby ściągnąć kogoś z Portugalii, kiedy mają inny zespół w pobliżu. Z drugiej strony, nie możemy sobie pozwolić, aby pokrywać koszta podróży na każdy festiwal, więc sprawa jest skomplikowana. Na przykład, mamy wielu ludzi z Niemiec, którzy kupują płyty i bardzo lubią naszą muzykę, jednak pomimo to, graliśmy tam tylko raz… O takich barierach rozmawiamy! Portugalia jest przecież krajem, który ma spore tradycje jeśli chodzi o epicki heavy metal. Spójrzmy chociaż na Ironsword. Nawet przed Ironsword była Alkateya w latach 80.; byli oni prawdziwymi ojcami chrzestnymi epickiego heavy metalu w Portugalii! Ten typ metalu nie jest wszędzie dobrze rozpowszechniony, a Portugalia nie jest wyjątkiem. Jest paru twardogłowych fanów, paru sezonowych, ale to zupełnie inna sytuacja niż z black czy death metalem - gatunków, które mają najwięcej fanów w Portugalii. Niezbyt nas to jednak obchodzi. Gramy to, co chcemy i będziemy to robić tak długo jak chcemy! Może powtarzam to jak jakąś mantrę, ale dla wielu kapel to ten trzeci album od razu lub po jakimś czasie okazuje się być tym najbardziej przełomowym i często najważniejszym w karierze. Wiesz co mam na myśli... "Master Of Puppets", The Number Of The Beast", "Reign In Blood", "Crystal Logic" etc. Nawet jeśli nie były one najlepszymi w dyskografii ich twórców, to jednak odcisnęły na nich poważne piętno. Uważasz, że "A Stone Engraved in Red" może być Waszym kamieniem milowym? Dla nas każdy album jest jak ten pierwszy! Wkładamy w niego nasze serca, dusze i pot. Nie myślimy nawet w kategoriach "kariery", więc nie przejmujemy się "kluczowymi albumami". Dla nas, to, co jest kluczowe, to możliwość zagrania dla entuzjastycznej publiki, tak jak to miało miejsce w Bretanii (Francja), czy wydanie albumów, z których będziemy dumni. Czy to będzie trzeci, piąty czy dziesiąty - nie przejmujemy się tym! Poza tym zwykle mówi się o kluczowych albumach z perspektywy czasu, po wielu latach. Wszystkie zespoły, które wymieniłeś miały swoje trzecie albumy jakieś 30-35 lat temu w czasach, kiedy po prostu chcieliśmy machać głowami! Jak zatem wyglądało tworzenie "A Stone Engraved in Red"? Czy na dopracxowanie niektórych utworów potrzebowaliście wiecj czasu ,niż w przypadku innych? Oczywiście! Długie, epickie utwory zwykle zabierają więcej czasu niż te proste. Z tego albumu piosenka, której skomponowanie i sfinalizowanie zajęło najwięcej czasu to "The Game of Titus". Tyle się tam dzieje, że nawet, kiedy nagrywaliśmy ostateczną wersję, dodawaliśmy parę ulepszeń na ostatnią chwilę. Piosenki takie, jak "Thieves of Pleasure", z drugiej strony, było łatwiej zakończyć.


Warto zwrócić uwagę na utwór "The Game of Titus". Zaczyna się on tajemniczą melore cytacją. Skąd taki pomysł? Ta akustyczna część była pierwszą rzeczą, na jaką wpadliśmy. Mário miał pomysł I kiedy mi go pokazał wiedziałem od razu, że będzie świetnie do tego pasować wyrecytowany wiersz. Skoro, więc Rick miał już pomysł, że tekst będzie o otwarciu rzymskiego Koloseum, kiedy powiedziałem mu o recytowanej części, on przypomniał sobie wiersz "The Coliseum" Edgara Allana Poego. Wziął, więc parę wersów, pasujących idealnie do tematu piosenki, i wyrecytował je perfekcyjnie. Co w takim razie z tekstami? Czy są w nich jakieś wspólne punkty, które sprawiają, iż "A Stone Engraved in Red" można uznać za con cept album? Tytuł albumu pochodzi z fragmentu "After the Battle", gdzie bohater jest bliski śmierci i widzi w swoich snach swoje imię wygrawerowane na czerwono w kamieniu i swoich potomków pijących i ucztujących ku jego czci. Jest to intensywna cześć piosenki i, chcąc podkreślić bardziej tę intensywność, użyliśmy tej sceny, jako nazwę albumu. Chcemy, aby nasza muzyka była również wygrawerowana w czerwieni w umysłach ludzi, którym podoba się to, co robimy! Nie ma, jednak, spajającego tematu dla wszystkich utworów. W przeciwieństwie do naszego poprzedniego albumu, gdzie mieliśmy trylogię "White Pillars", na tym albumie wszystkie utwory rozwijają oddzielne tematy. Śpiewacie o wojnach, mitologii i historii. Co było pierwsze? Fascynacja metalem czy wspomnianymi aspektami? Myślę, że są ze sobą ściśle związane od naszego dzieciństwa. Dorastaliśmy z heavy metalem z jednej strony i z "Conanem Barbarzyńcą", H.P Lovecraftem, Elrykiem z Melniboné i innymi z drugiej. Książki stymulowały nasz gust muzyczny i vice versa. Pomimo czerpania wielu inspiracji od tych autorów, staramy się nie pisać konkretnych tekstów o Conanie czy Elryku i tym podobnych. Albo pozostawiamy tożsamość bohatera naszych tekstów nieznaną albo używamy mniej znanych historycznych czy mitologicznych bohaterów. Lepiej jest pozostawić coś wyobraźni słuchacza! Zmieniliście tym razem konwencje okładki. Dodaliście odrobinę kolorów. Zdecydowaliśmy się, co do nazwy albumu i okładki, na której miał być ranny wojownik, trzymający kamień z tajemniczymi napisami, (które są, na marginesie, zaczerpnięte z prawdziwego alfabetu odkrytego w południowej Portugalii, datowanego na 2500 lat wstecz. Nie został jeszcze rozszyfrowany.) Mając, więc, płytę o nazwie "A Stone Engraved In Red" ("Czerwony Grawer w Kamieniu" - przyp. red.) bez tych znaków w czerwieni na okładce byłoby zbrodnią! Pomimo odrobiny koloru, klimat okładki całkowicie zgrywa się z poprzednimi wydawnictwami. Zalatuje trochę starymi komiksami o Conanie! Samuel Santos zrobił kawał dobrej roboty! Od samego początku działalności współpracujecie z jednym producentem, mianowicie, Paulo Vieira. Nie myśleliście o pewnych zmianach w tej kwestii? Nie twierdzę, że Paulo jest zły, ale praca z kimś innym być może mogłaby nieco odświeżyć Wasze brzmienie i nadać mu nowe oblicze. Właściwie ten album miał nie być wyproduko-

wany przez Paulo, ponieważ jego grafik był przepełniony. Koniec końców jednak znalazł dla nas trochę czasu. Będąc szczerym do bólu, musze przyznać, że nie chcemy, aby nikt inny produkował nasze albumy chyba, że on zdecyduje, że nie może, z jakiegokolwiek powodu. Nie chcemy nowej twarzy odpowiadającej za nasze brzmienie, bo lubimy to jak jest! Jesteśmy bardzo "protekcyjni" w stosunku do tego, co robimy i jak brzmimy i nie podoba się nam, gdy ktoś mówi: "o, nie róbcie tego…. Zróbcie to zamiast tamtego". Gramy surowy i pełen pasji heavy metal i jest niewielu ludzi, którzy to rozumieją. Paulo jest, na pewno, jednym z nich. Poza Tobą, wszyscy członkowie Ravensire udzielają się w innych projektach. Nie jest to dla Ciebie problematyczne? . W zasadzie Mario gra tylko w Ravensire od kiedy opuścił poprzedni zespół (15 Freaks). Nie jest zbyt trudno znaleźć czas, aby poćwiczyć. Rick jest w Filii Nigrantium Infernalium, który istnieje od 30 lat, ale rzadko robią próby, za to, bardzo sporadycznie, udziela się on w Perpetratör, który jest tylko projektem studyjnym. Co do Alexa, jest w Midnight Priest i Vurmö (punkowy zespół). Z tych zespołów Midnight Priest musi być najaktywniejszy, jednak z uwagi na to, że też grają tradycyjny heavy metal, zagraliśmy parę koncertów razem, więc jest w porządku. Co z koncertami? Mamy tylko jeden koncert potwierdzony na tę chwilę. Odbędzie się w Atenach w ramach przyszłorocznego Up The Hammers na warm-up party, gdzie, między innymi, zagrają nasi kumple spod tego samego wydawnictwa:, Atlantean Kodex i Argus. Nie możemy się doczekać powrotu do Grecji, gdzie są najwięksi metalowi maniacy! Staramy się również o parę dat bliżej jesieni, ale nic jeszcze nie jest potwierdzone. Dziękuję bardzo za ten wywiad. Dzięki Bartek! Mam też nadzieję, że pewnego dnia zagramy w Polsce! Jeśli ktokolwiek jest ciekawy jak brzmimy, zapraszamy na naszego bandcampa. Polajkujcie nas na facebooku! Na zdrowie! (ostatnie zdanie Nuno napisał po polsku - dop. red)

Bartek Kuczak Tłumaczenie: Maciej Kliszcz

RAVENSIRE

95


Naprzód i w górę! "Przemysł muzyczny to okrutny i płytki rów, długi plastikowy korytarz, którym za darmo biegną złodzieje i sutenerzy, a dobrzy ludzie giną jak psy" - cytuje słowa Huntera S. Thompsona wokalista Weapon UK Danny Hynes i trudno się z nim nie zgodzić, szczególnie gdy dochodzi do wniosku, że ludzie wolą wydać pieniądze na jeden lub dwa większe festiwale w roku niż regularnie chodzić na koncerty w klubach. Jego zespół jednak się nie poddaje: wydał kolejną płytę "Ghosts Of War", planuje promujące ją koncerty i szykuje się do celebrowania 40-lecia powstania: HMP: Wydaje mi się, że powrotny i tak naprawdę debiutancki album "Rising From The Ashes" był dla was niezwykle ważny, bo nie dość, że zdołaliście go wydać dość szybko po reaktywacji, to jeszcze spotkał się z ciepłym przyjęciem ze strony fanów, doczekał się oficjalnego wydania nakładem Pure Steel Records - to wszystko złożyło się pewnie na waszą decyzję, że nie ma co odpuszczać i warto wydać kolejną płytę? Danny Hynes: "Rising From The Ashes" zdecydowanie był dla nas bardzo ważny. Odzew fanów jak i krytyków był wspaniały i oczywiście zmotywował nas do stworzenia kolejnego albumu. Czyli fajnie być uznawanym za kultowy zespół, mieć na koncie tak rozpoznawalny wśród fanów metalu utwór jak "Set The Stage Alight", ale wam to nie wystarczało, bo ile

można bazować tylko na przeszłości, grać na koncertach wyłącznie stare utwory? "Set The Stage Alight" to popularny utwór i nadał nam "kultowy" status, ale jak już powiedziałeś, to przeszłość. Ma już czterdzieści lat! Na szczęście dobrze piszemy muzykę i nie musimy polegać tylko na "starych kawałkach". Są jednak zespoły, którym to w żadnym razie nie przeszkadza, a i fani nigdy nie mają dość słuchania starych, ulubionych numerów, co każe zastanawiać się czy aby na pewno warto z dużym nakładem sił i kosztów przygo towywać te nowe albumy? Jest dużo zespołów, które wciąż grają stary materiał i życzę im powodzenia. Ludzie wciąż chcą i oczekują "Set The Stage Alight", "It's a Mad Mad World" itp. i jesteśmy bardzo szczęśliwi, że możemy im je zagrać, ale poszliśmy naprzód od tamtego momentu. Jak nudne

byłoby granie wyłącznie materiału sprzed czterdziestu lat... Trochę to w sumie trwało, ale jak dotąd nigdy nie byliście w takiej sytuacji, że po płycie zaczynacie pracować nad następnym mate riałem - to ciekawe doświadczenie, nawet dla tak doświadczonych muzyków? Każdy z nas bez przerwy pisze nowy materiał, więc kiedy dochodzi do robienia tego razem w zespole jest bardzo ciekawie. Zazwyczaj to Jeff przygotuje muzykę/riffy, które mi wysyła, a ja piszę słowa i melodię. Albo robi całe utwory. Ale nic nam nie wychodzi zanim jako zespół nie jesteśmy z tego zadowoleni. Zmiana basisty nie miała zdaje się żadnego wpływu na funkcjonowanie zespołu, tym bardziej, że Tony Forsythe nie jest przecież debi utantem, znaliście go pewnie choćby z Rogue Male? Tak, znamy się z Tony'm z Rogue Male i razem z perkusistą Darrenem Lee świetnie pasowali do Weapon - po prostu jak ulał! To przypadek czy raczej celowe działanie, że dobieracie do składu doświadczonych muzyków, bo z młodzikami bywa różnie? Absolutnie nie. Zazwyczaj jest to ktoś, kogo znamy albo został nam polecony. Wiek, stary czy młody, to żadna przeszkoda! Nowe utwory powstawały aż tak długo, bo przecież "Rising From The Ashes" i "Ghosts Of War" dzieli blisko pięć lat, czy też zabraliście się za nie stosunkowo niedawno, po czym weszliście do studia i drugi album Weapon UK stał się faktem? Nie planowaliśmy między nimi pięcioletniej przerwy ale to się zdarza. Pisanie "Ghosts Of War" zajęło nam zaledwie kilka tygodni tak jak i jego nagranie, ale mieliśmy problem z miksem. Pierwszy nie był odpowiedni. Drugi, mimo że dobry, nie oddawał naszego brzmienia. Więc zmarnowaliśmy na to wiele miesięcy. Ostatecznie miks się udał, ale wielkim kosztem! Tony zaproponował Pete'a Newdecka, który od razu zrobił to dobrze. Jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu. Wielu fanów i muzyków gloryfikuje dawne czasy, podkreślając, że kiedyś nagrywało się na taśmę w analogowych studiach, nie było komputerów, etc. co było fajne, ale z waszego punktu widzenia teraz pewnie w studio pracuje się zdecydowanie łatwiej niż kiedyś, co ma duże znaczenie, szczególnie w przy padku braku dużego budżetu na nagrania? Było świetnie "w tamtych czasach", ale czasy i brzmienie się zmienia, musi. Uważam, że trzeba korzystać z nowej technologii. Jeśli masz dobrego inżyniera w studiu, tak jak my Roba Comę w Scream Studios, który pracował nad obiema płytami, możesz uzyskać jakie tylko chcesz brzmienie. I masz rację, mały budżet ma na to wielki wpływ... W "'79 Revisited" z pewną nostalgią wspominacie dawne czasy, bo faktycznie, zjawisko eksplozji nurtu nazwanego NWOBHM było czymś wyjątkowym? 1979 był teoretycznie początkiem NWOB HM, jednak my tego nie wiedzieliśmy i w tym roku jest czterdziesta rocznica. Dlatego wspomniałem w tym tekście o nocach gdy jeździliśmy do kultowego klubu Marquee na koncerty. To były czasy!

Foto: Weapon UK

96

WEAPON UK


Nie podchodzicie jednak do tego z jakimś rozgoryczeniem, że wtedy nie udało wam się przebić i odnieść sukcesu, mimo udanego singla czy trasy zagranej z Motörhead - było, minęło i skupiacie się na tym co tu i teraz? Nie, przeszłość to przeszłość! Na początku mieliśmy kilka wybić, ale z wielu powodów zostały one zmarnowane. "Don't Look Back In Anger", naprzód i w górę! Gości mieliście już podczas nagrywania "Rising From The Ashes", ale na nowej płycie doszło do historycznego momentu w tym sensie, że zaprosiliście do udziału w utworze tytułowym kobietę, Clare Cunningham znaną z Thundermother - skąd pomysł na taki właśnie duet akurat w tym utworze? Poznałem Clare, która tak jak ja pochodzi z Irlandii, kiedy debiutowała z Thundermother tutaj w Sztokholmie, gdzie teraz mieszkam i została przyjaciółką rodziny w ciągu kilku ostatnich lat. Kiedy pisaliśmy kawałek "Ghost Of War", Jeff wymyślił fragment, o którym pomyślałem, że brzmiałby świetnie z kobiecym, irlandzkim głosem. Więc spytałem Clare, która z radością się na to zgodziła. Nagrała swoją część w Stanach, gdzie teraz mieszka i pracuje nad swoją karierą... Uważam, że jej wkład naprawdę poprawił i wzbogacił ten utwór! "G.O.W. Reprise" też powstał w taki spon taniczny sposób, dzięki czemu winylowe wydanie "Ghosts Of War" zyskało taką oryginalną, nieco folkową w klimacie, kodę z główną partią i wokalizą Clare? Uznałem to za własciwy koniec albumu. Nikt na to nie wpadł w 1979 roku! To nie jedyny bonus tej wersji, bo sięgnęliście też po koncertową wersję "Set The Stage Alight", zarejestrowaną dwa lata temu, ale zastanawia mnie czemu nie opublikowaliście choćby w wersji CD kilku takich koncertowych bonusów więcej - może myślicie o wydaniu w najbliższej przyszłości albumu koncertowego z prawdziwego zdarzenia? Fajnie byłoby kiedyś nagrać album live. Może zrobimy to na czterdzieste urodziny Weapon, które są w przyszłym roku, marzec 2020! Pilnujcie tej daty... Promować na żywo "Ghosts Of War" jednak będziecie, szczególnie jeśli przydarzy się jakaś korzystna oferta, bo jednak koncerty są wciąż esencją heavy metalu? Tak, Pure Steel Records wydaje ten album w piątek 27 września i mamy z tej okazji imprezę/koncert w Londynie w sobotę 28 września, zaraz po tym występy w Belgii, Niemczech, Szwecji i wracamy do Londynu w listopadzie. Liczymy na dużą trasę na początku 2020 roku, by uczcić naszą 40 rocznicę. Niestety w dzisiejszych okolicznościach nie można polegać na samych wpływach z koncertów. Frekwencja się obniża. Ludzie wolą wydać pieniądze na jeden lub dwa większe festiwale w roku niż regularnie chodzić na koncerty w klubach. Bez ględzenia o powrocie do starych czasów, koncertowanie się zmieniło. Wydawnictwa pomagały zespołom przy organizacji tras, bo większości przypadków, wiedziały, że zwrócą im się pieniądze. Tak się już nie dzieje.

Więcej energii! Lubimy każdy rodzaj muzyki - deklaruje The King. Stąd obecność na płytach Märvel najrozmaitszych coverów, a do tego specjalne wydawnictwa wypełnione wyłącznie przeróbkami. Takimi od Sasa do Lasa w sensie muzycznym, ale po nadaniu im wspólnego mianownika brzmiącymi nader jednorodnie, niezależnie od tego, czy to solowy numer Agnethy Fältskog z Abby, popowego Secret Service, Kiss czy Dire Straits HMP: Jesienią 2017 roku wydaliście album "At The Sunshine Factory". Włożyliście w powstanie tej płyty sporo wysiłku i domyślam się, że dlatego chcieliście zrobić coś odmiennego, stąd pomysł wydania płyty z coverami? The King: Tak. Wydawało nam się, że "Guilty Pleasures" będzie łatwiej skończyć, ale koniec końców włożyliśmy w ten album tyle samo energii i czasu. Ciężko powiedzieć sobie stop, kiedy jest się własnym szefem! Nie jest to pierwsze wydawnictwo tego typu w waszej dyskografii, bowiem 13 lat temu wydaliście już MCD "Unleashed!". Wśród sześciu umieszczonych na nim utworów były takie, o których można powiedzieć, że są oczywiste dla zespołu takiego jak Märvel, to jest "Livin' On A Prayer" Bon Jovi i "Nowhere To Run" Kiss, ale wybraliście też piosen ki Nolana Portera, Robyn, Parliament i Mony - na "Guilty Pleasures" również postanowiliście zaskoczyć? Jasne jest to, że nie chcesz coverować najbardziej oczywistych piosenek jakie możesz wybrać, ale w tym wypadku wybraliśmy piosenki, które fajnie nam się grało i co do których uważaliśmy, iż możemy dodać do nich coś nowego. Na jakiej zasadzie dobraliście tych 10 utworów na "Guilty Pleasures"? Każdy z was przygotował jakąś listę, czy wybraliście je wspólnie, omawiając każdą z propozycji? Mieliśmy wspólną listę, do której każdy mógł coś dodać, a do tego kilka spotkań, na których słuchaliśmy piosenek i dyskutowaliśmy o nich. Mieliśmy też parę prób, na których próbowali-

śmy różnych aranżacji. Nie wszystkie piosenki dotrwały do końca! Odpadły, mimo tego, że chcieliście je nagrać, bo na przykład nie udało wam się uzyskać do nich praw czy coś nie wyszło w sensie muzycznym? Było więcej piosenek, o których byliśmy głęboko przekonani, że trafią na tę płytę, lecz koniec końców uznaliśmy, że 10 utworów to wystarczająca ilość. Nie miało to nic wspólnego z copyrightem ani niczym podobnym. Ten wybór potwierdza, że jako słuchacze nie ograniczacie się wyłącznie do świata rocka czy metalu, co wydaje mi się bardzo dobrym podejściem? Dokładnie! Lubimy każdy rodzaj muzyki, więc oczywistym jest to, że ma to swoje odzwierciedlenie w naszej muzyce. "Love Machine" W.A.S.P. nagraliście niedawno na minialbumie "The Hills Have Eyes", ale i tak mieliście pewnie do ogarnięcia ogrom propozycji? Tak, jest tyle świetnych piosenek spośród których można wybierać i zawsze mamy jakieś pomysły na nowe covery. Na waszych obu coverowych wydawnictwach znalazł się jakiś utwór Kiss, czyli jest to pewnie jeden z waszych ulubionych zespołów? Bez wątpienia, Kiss miał znaczący wpływ na naszą muzykę. Fajnie jest wybrać jedną z ich mniej znanych piosenek. Video nakręciliście do "Keep Pushin'" REO

Wojciech Chamryk, Karol Gospodarek, Paulina Łukasik

Foto: Bengt Persson

MARVEL

97


Foto: Bengt Persson

Speedwagon, ale mamy na tej płycie prakty cznie same przeboje, więc mogliście mieć z tym problem? Niekoniecznie, ten kawałek zdawał się być idealnym wyborem dla Märvel. Ta piosenka jest fantastyczna! Ponownie sięgnęliście do skarbów szwedzkiej muzyki, nagrywając "Ten O'Clock Postman" Secret Service, zespołu w latach 80. bardzo też popularnego w Polsce oraz "Can't Shake Loose" Agnethy Fältskog, czyli jednej z wokalistek uwielbianej na całym świecie Abby? Zawsze fajnie jest spróbować dodać coś od siebie do piosenek, które nie zostały stworzone jako utwory rock n' rollowe z masą energii. Te dwie piosenki i ci artyści prawdopodobnie nie są znane większości współczesnych, długowłosych fanów rocka. "Can't Shake Loose" to pop, ale w wydaniu AOR, więc na jak na początek lat 80. całkiem mocny, a do tego kompozycja samego Russa Ballarda - mieliście chyba sporo frajdy aranżując ten numer, dodając choćby tę partię piana? Tak, to była masa frajdy i cieszę się, że jest to słyszalne w tym kawałku! Rozpoczęliśmy od "tłumaczenia" refrenu, który tylko zdawał się czekać by "puścić go luzem". Reszta przyszła naturalnie jak zaczęliśmy jammować do tej piosenki. Stylowo gracie też "Sultans Of Swing" Dire Straits, chociaż szybciej niż w oryginale -

takie było założenie, żeby zrobić te utwory po swojemu, ujednolicić je w ramach stylu i brzmienia Märvel? Jasne, to był główna myśl stojąca za stworzeniem tego albumu z coverami. Nie próbowaliśmy grać tego kawałka szybciej, tylko po to, by brzmiał inaczej. Chcieliśmy dać mu więcej energii! Dzięki "Guilty Pleasures" macie nie tylko szansę poszerzyć horyzonty muzyczne swych dotychczasowych fanów, ale zdobyć też nowych, bo przecież zwolennicy Króla, Ricka Derringera czy Toto pewnie chętnie sprawdzają jak brzmią utwory ich ulubieńców w waszym wykonaniu? Bazując na opiniach, które otrzymaliśmy, wydaje się, że podobają się im nasze wersje! Te numery świetnie sprawdzają się też na żywo, chociaż oczywiście nie gracie ich wszystkich? Jeszcze nie! Niektóre piosenki mocno bazują na aranżacjach studyjnych, z mnóstwem wokali w tle i instrumentów perkusyjnych, dlatego zagranie ich tak jak na albumie byłoby dla nas wyzwaniem. Lecz zobaczymy co przyniesie przyszłość! Odskocznia odskocznią, ale pewnie myślicie już o następnym albumie z premierowym materiałem, wydając przecież kolejne płyty nader regularnie? Tak. Niedawno nagraliśmy parę nowych piosenek, które planujemy wkrótce wydać, więc śledźcie nas na facebook.com/marveltheband i instagram.com/marveltheband ! "Guilty Pleasures" spełniła więc swoje zadanie, pozwoliła wam odetchnąć, oczyścić umysły przed kolejną płytą z autorskimi utworami, ale nie jest wykluczone, że za jakiś czas znowu zaskoczycie nas takim coverowym wydawnictwem? Nie jest to coś, co w tym momencie planujemy. Prawdopodobnie potrzebny byłby nam jakiś interesujący sposób na połączenie tych piosenek. Zobaczymy. Na pewno nie jest to niemożliwe! Wojciech Chamryk, Paulina Łukasik, Paweł Gorgol

98

MARVEL

HMP: Cześć, wydaliście właśnie Wasz trze ci album pod tytułem "Descent Into Hades". Myślisz, że to będzie Wasz "The Number Of The Beast"? Matt Baldoni: Muzycznie rzecz biorąc, to chyba bardziej album jak "Somewhere In Time"… Zamiast podążać tą samą ścieżką i starać się wydać album podobny do tego, co już robiliśmy wcześniej, staraliśmy się coś zmienić tu i tam, i wyjść poza naszą strefę komfortu, bez sprzeniewierzania się naszemu charakterowi oczywiście. Czy podczas początków, wasze cele, które wówczas sobie obejmowały wydanie trzeciego albumu? Zawsze lubiliśmy stawiać sobie wiele celów, żebyśmy wciąż byli wygłodniali i zmotywowani, ale to uczucie, które towarzyszyło nam podczas słuchania ostatecznego miksu, ostatecznego mastera i otwieraniu pierwszych tłoczeń, jest zawsze czymś, co wykracza poza nasze wszelkie wcześniejsze wyobrażenia. Czy zatem ludzie, którzy słuchali Waszych dwóch poprzednich płyt będą zaskoczeni "Descent Into Hades" czy może raczej usłyszą kontynuację "Evil Nightmares" i "Rise To Power"? Na pewno usłyszą rozwój zespołu, w kontekście umiejętności, pomysłów, wpływów, drobiazgowości i w ogóle muzykalności oraz pasji. Część wałków jest cięższa niż to, czym zajmowaliśmy się wcześniej, a inne są bardziej melodyjne… Jest tam coś dla każdego, związane razem naszymi heavy metalowymi korzeniami. W tytule użyliście słowa "Hades". Rozumiem zatem, że jesteście zafascynowani mitologią... Tak, jesteśmy! Literatura klasyczna jest zdecydowanie czymś, co lubimy, a skoro jesteśmy Włochami, to także duża część naszej historii i tradycji. Zmieniliście styl okładki płyty. Wasze poprzednie wydawnictwa były ozdobione obrazkami utrzymanymi w typowo heavy metalowej estetyce. Okładka nowego wydawnictwa sprawia wrażenie bardziej uniwersalnej. Tak jak z utworami na tej płycie, chcieliśmy stworzyć coś bardziej unikalnego i się wyróżnić bez bycia zbyt ostentacyjnym, tak jak większość heavy metalowych okładek, jakie widzieliśmy ostatnimi laty. Robi inne wrażenie i nawet jeśli wygląda prosto na pierwszy rzut oka, to jeśli się przypatrzysz, znajdziesz całe mnóstwo detali. Nad czym najbardziej skupiacie się podczas


Jesteśmy panami nocy Ruler - niby kolejny młody zespół heavy ze słonecznej Italii, jakich zresztą wiele. Warto jednak zapoznać się z ich płytą "Descent Into Hades". Chociażby dlatego, aby się przekonać, że wyznacznikiem heavy metalu we Włoszech już dawno przestało być Rhapsody Of Fire... tworzenia nowych utworów? Celem jest stworzenie płyty, która się wyróżni i przetrwa próbę czasu. Chcieliśmy wcielić w nią wszystkie nasze muzyczne wpływy i umiejętności w taki sposób, żeby miało to sens i stworzyć 45 minut ciekawej i złożonej muzyki. Istniejecie od 2010 . Czy w waszym podejściu do tworzenia i grania zaszły od tego czasu jakieś znaczące zmiany? Główne zmiany pochodzą z samego źródła muzyki, ponieważ teraz (inaczej niż wcześniej), wszyscy jesteśmy kompozytorami, więc każdy z nas może wpaść na zabójczy kawałek, który znajdzie swoje miejsce na płycie. Poza tym - cóż, wszystko jest jak zawsze: po prostu chwytam mój instrument i pozwalam pomysłom przyjść samym, tak naprawdę to wszystko, czego trzeba! Na scenie zaś pierwszy raz pojawiliście się w 2011 w lokalu o wdzięcznej nazwie "Blue Rose Saloon". Pamiętacie ten występ, czy było za dużo promili? (śmiech) Ta miejscówka jest czymś w stylu "Cart & Horses" dla Iron Maiden. Dosłownie tam zaczęliśmy i graliśmy tam wiele, wiele razy. Uwielbiamy tamtejszą atmosferę, temperaturę i zaangażowanie w występ, jakie przejawiają sami właściciele klubu… No i piwo, oczywiście!

pogodzić to z naszymi szkołami, pracami, przyjaciółmi i rodziną! Mamy naprawdę szczęście, ponieważ zawsze dostawaliśmy całe potrzebne nam wsparcie i staramy się im dziękować dając z siebie wszystko na scenie! Mimo krótkiej kariery, udało Wam sie już zwiedzić niemalże całą Europę. Macie ulubione miejsce? To trudne pytanie, ale wydaje mi się, że Brofest był jednym z najlepszych! Oczywiście, ze względu na jego lokalizację, scenę, tłum ludzi i ogólną pasję, jaką czuć podczas samego koncertu! Nie uważasz, że to najwyższy czas na podbój USA i Ameryki Południowej? Bardzo byśmy chcieli! Zobaczymy, jak wyjdzie (śmiech). Czy fryzura Daniela nie jest efektem zbyt niego zapatrzenia się na młodego Bruce'a Dickinsona? (śmiech) Myślę, że każdy fan "oldschoolowego" metalu miał taką fryzurę albo jej prędzej czy później spróbuje, zobaczysz! Ruler to trochę zabawna nazwa... Jesteśmy panami nocy, tak jak to zaakcentowaliśmy na pierwszej płycie! Bartek Kuczak Tłumaczenie: Karol Gospodarek

Tak na full działalność rozwinęliście rok później. Wydaliście debiut i zaczęliście grać masę koncertów. Czy to jakoś wpłynęło na Wasze życie osobiste, rodzinne czy zawodowe? Włożyliśmy w ten zespół wszystko, co mieliśmy - i tak, w stu procentach musieliśmy Foto: Wretch

Foto: Ruler

RULER

99


Jesteśmy przez niektórych fanów we Francji uważani za zdrajców Weterani francuskiego metalu wrócili z nową płytą. "Dark Light" uraduje fanów tradycyjnego grania w duchu lat 80., nie brakuje też na niej udanych nawiązań do dokonań gigantów hard rocka. Gitarzysta Sebastien Crispino opowiada nam nie tylko o kulisach powstania najnowszej płyty, ale też o problemach metalowego zespołu we współczesnej Francji: HMP: Pod obecną nazwą funkcjonujecie 21 lat, a licząc wcześniejsze wcielenia zespołu już od blisko 30, ale wasz dorobek nagraniowy jest dość skromny - bycie niezależnym zespołem metalowym we Francji nie jest usłane różami? Sebastien Crispino: To mało powiedziane! Nie żyjemy u nas w złotym wieku heavy metalu. Jest wielu fanów tej muzyki, lecz ciężko jest zmusić ludzi do odwiedzania małych czy średnich metalowych koncertów. Ciężko jest znaleźć budżet, więc ciężko też o poważnych managerów dla francuskiego zespołu metalowego. Nie wybraliśmy dobrej muzyki do osiągnięcia sławy (śmiech). Nie jest to jednak jedyna przyczyna naszej skromnej dyskografii. Odkąd wybraliśmy nazwę dla zespołu, ciężko pracowali-

DC czy Judas Priest; byliśmy zafascynowani wyjątkowymi muzykami i wokalistami. Wprost uwielbiam melodyjność i, nawet jeśli jestem zaabsorbowany bardziej radykalną oraz rytmiczną strukturą utworów (myślę teraz o Panterze), nie mogę się powstrzymać aby dodać trochę melodyjnych wpływów do naszych utworów. Nie zastanawiamy się nad tworzeniem muzyki - po prostu to robimy. Czasem jest bardziej speedmetalowo, czasem bardziej heavy, innym razem coś bardziej, jak to powiedzieć, "narwanego", ale efekt jest, jak widać, utrzymany zawsze w czysto tradycyjnym stylu! Tacy już jesteśmy i to kochamy! W sumie to pewnie od początku mieliście pod górkę, bo na początku lat 90. królował grunge,

Foto: Black Horizon

śmy, aby być dumni z tego, co robimy. Kiedy uznaliśmy, że jesteśmy gotowi, wtedy i tylko wtedy, nagraliśmy nasz pierwszy album. Osobiście wybrałem kontrolowanie wszystkich procesów powstawania naszej muzyki. Myślę, że nie jestem daleko od tego celu w przypadku "Dark Light" i cieszy mnie to, jednak pochłania to dużo czasu; codziennie się jednak czegoś uczymy. Byłoby wam pewnie nieco łatwej przy wyborze innej stylistyki, bo jednak te nowoczesne czy ekstremalne formy metalu są znacznie popularniejsze, ale to tradycyjny heavy fascynował was od młodych lat i taką też muzykę postanowiliście grać? Wszyscy wywodzimy się z tradycyjnej kultury hard rocka i heavy metalu, od zespołów takich jak Led Zeppelin, przez Iron Maiden, AC/

100

BLACK HORIZON

więc młodzi słuchacze nie chcieli niczego innego, a wielu dawnych fanów albo też przerzuciło się na modny nurt, bądź przestało słuchać ciężkiej muzyki wraz z wejściem w dorosłość? Nigdy nie myśleliśmy w ten sposób jednak faktem jest, że nigdy nie byliśmy w dobrym miejscu o dobrym czasie, od kiedy gramy razem w Black Horizon. Przynajmniej nikt nie może nas oskarżyć o bycie ofiarami mody (śmiech)! Gramy naszą muzykę, ponieważ nią wierzymy i sprawia nam to radość, jednak nie jest to łatwe, nawet biorąc pod uwagę pozytywne komentarze i uznanie od ludzi, których spotykamy! Często słyszy się od takich osób "wyrosłem z metalu", ale to jak dla mnie nieco dziwne stwierdzenie, bo jeśli ktoś z taką łatwością

potrafił zrezygnować z ulubionej muzyki, to na dobrą sprawę chyba w ogóle jej nie czuł i tak naprawdę nic dla niego nie znaczyła poza chwilową i powierzchowną fascynacją? Również często to słyszałem. Nie mogę wyobrazić sobie życia bez heavy metalu od momentu, kiedy miąłem 13 lat. Nie znaczy to oczywiście, że słucham tylko tej muzyki, ale życie bez niej wydaje mi się nie do wyobrażenia. Ci ludzie najpewniej mylą młodzieńcze zachcianki i stan umysłu z głębokim uczuciem, jakie masz, kiedy na prawdę jesteś pełen pasji. Jednakże, rozumiem, że gusta się zmieniają, ale nie możesz wyprzeć tego, jeśli jest częścią ciebie. Czyli wy z wiekiem nie tylko nie wyrośliście, ale wręcz wrastaliście w metal, a w momencie zmiany nazwy na Black Horizon okrzepliście już na tyle, że postanowiliście pomyśleć o pierwszych nagraniach? Kiedy wybraliśmy nazwę Black Horizon, był to początek nowej ery. Nagraliśmy nasze pierwsze demo "Do You Hear It?". Parę miesięcy później, Philip dołączył do nas i zaczęliśmy ostro komponować i ćwiczyć. Z tym składem poczuliśmy, że jesteśmy prawdziwym zespołem, nie tylko pod względem muzycznym... To było bardzo ważne abyśmy zrozumieli, kim jesteśmy i dlaczego straciliśmy dużo czasu po "The Choice" aby znaleźć nowy skład i nagrać "Dark Light". Potem mieliśmy utwory na paru składankach francuskich zespołów metalowych i na wydaniu ku czci francuskiej grupy speedmetalowej Killers. Nagraliśmy dwie EPki, "The First Door" i "T.I.M.E". Uczyniliśmy spory postęp i był wreszcie czas, aby ugruntować nasze osiągnięcia nagrywając "The Choice" i ruszyć dalej. Przełom lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych był też jakby łaskawszy dla metalu, bo zaczął się ten renesans power metalu, grupy pokroju Hammerfall przypomniały i wskrzesiły legendarny styl lat 80., a giganci tej epoki też albo wrócili do formy, albo w klasycznych składach - czuliście wtedy, że macie dla kogo grać, a klimat jest sprzyjający? Szczerze - niezbyt. Warunki we Francji niezbyt się zmieniły w tym czasie, biorąc pod uwagę sposób, w jaki ludzie postrzegali muzykę metalową. Był to powiew świeżego powietrza dla nas i dla fanów, ale środowisko niewiele się zmieniło. Kolejną ważną rzeczą jest to, że większość naszych piosenek jest po angielsku, co nie jest mile widziane we Francji. Jesteśmy przez niektórych fanów we Francji uważani za "zdrajców" (śmiech). Nie pomaga to, ale jest to nasz wybór, więc… Pozostaliście jednak zespołem niezależnym, wydając tylko samodzielnie EPkę "This Is My Enemy" - wydawcy nie byli zainteresowani waszym materiałem? Nie mieliśmy żadnego poważnego doświadczenia w komunikacji ani marketingu w tamtych latach. Myślę, że nie wypromowaliśmy "T.I.M.E" we właściwy sposób i najprawdopodobniej nie spotkaliśmy właściwej osoby. Nie zadawaliśmy też sami sobie właściwych pytań… Dla nas muzyka była jedynym, co chcieliśmy robić! Dalej myślimy w te sposób, ale wiemy, że czasami promocja i komunikacja są ważniejsze niż muzyka! W końcu podpisaliście kontrakt z Pervade Productions, czego efektem było wydanie de-


biutanckiego albumu "The Choice", ale z racji szybkiego upadku tej firmy mało kto o nim słyszał, a poza Francją nie był pewnie szerzej dostępny? Wytwórnia miała się zająć rozpromowaniem i dostępnością płyty poza Francją. Ale pozwól, że opowiem, jakie szczęście mieliśmy z tym albumem: Po pierwsze, jeden z gości w wytwórni był wielkim fanem zespołu! Namówił wszystkich żeby podpisać z nami kontrakt. Byliśmy podekscytowani! Potem zachorował (coś poważnego, ale na szczęście wydaje się teraz OK) i odszedł. Potem manager Pervade Productions wziął sprawy w swoje ręce! Ten koleś był totalnym oszustem! Kilka miesięcy później został aresztowany i policja znalazła ogromny stos płyt zakopany na tyłach jego ogródka! Jedynym, który dobrze się sprawdzał był ten odpowiedzialny za produkcje. W początkowych tygodniach mieliśmy dobre recenzje i parę wywiadów. Potem zniknął! Uwierzysz w to? Jego własna rodzina zaczęła go szukać. Całkowicie rozpłynął się w powietrzu!... Potem wrócił po dwóch latach - to było coś związanego z pieniędzmi, z tego, co mi wiadomo. Ciężko się pracowało w takich warunkach. Pomimo wszystko, mieliśmy trochę dobrych recenzji z Włoch i Ameryki Południowej, z tego, co pamiętam, ale to nie wystarczyło…

Ostatecznie nagraliście jednak tylko dziewięć utworów - album miał być krótki, zwarty i intensywny, bez wypełniaczy? Nasz pierwszy album był efektem wieloletniej pracy, myślenia nad utworami i zmianami w nich; był bardzo bogaty, zawiły i czasem ciężko było go przyswoić po pierwszym przesłuchaniu. Na "Dark Light" są utwory zbudowane bardziej bezpośrednio w porównaniu do poprzedniego krążka. Możesz zapamiętać każdą kompozycję zaraz po jej przesłuchaniu i znaleźć dużo szczegółów po ponownym. Brzmienie i kawałki są najcięższe w historii zespołu i to jest właśnie to, co chcieliśmy osiągnąć!

gościnnie Blaze Bayley - jak się poznaliście i jak doszło do tej współpracy? Znamy Blaze'a siedem może osiem lat. Spotkaliśmy go na jednej ze swoich tras, gdzie go supportowaliśmy. Jest świetnym gościem i szybko go polubiliśmy. Od tej chwili, graliśmy na trzech innych koncertach we Francji i Belgii. Kiedy skontaktowaliśmy się z nim, żeby przyjechał do Paryża i zaśpiewał na "Walk Close by Me", od razu powiedział OK. Pomimo wszystkiego, co przeszedł jest naprawdę "normalnym" gościem (w najlepszym tego słowa znaczeniu!). Parę tygodni po tym, byliśmy w Les Studios de la Seine nagrywając ten kawałek z całą pasją!

Ciekawostką są dwie wersje utworu "Miles Away", elektryczna i akustyczna - obie wam się podobały i trudno było z którejś zrezygnować? Ta piosenka ma wyjątkową historię. Philip, nasz perkusista, skomponował ją dawno temu i nigdy jej nie nagrał. Przearanżowaliśmy ją a on ponownie napisał tekst, dołączając dwa, najważniejsze tematy w jego obecnym życiu osobę jego żony oraz miasto, w którym się zakochał - Los Angeles. Zrealizowaliśmy wersję elektryczną. Philip spotkał Anitę, pierwszą

Liczycie, że dzięki temu oraz faktowi, że w przeciwieństwie do wielu francuskich zespołów macie anglojęzyczne teksty, a do tego wspiera was obecnie wytwórnia Pure Steel, zdołacie w końcu zaistnieć szerzej w świadomości fanów metalu, żeby w jesieni życia nie opowiadać wnukom: "wiesz, naprawdę fajnie graliśmy, ale mało kto o nas słyszał"? Oczywiście, taki mamy cel! Gamy już od długiego czasu i prosto z serca! Uwielbiamy się tym dzielić ze sobą ale najbardziej ekscytujące jest granie dla ludzi - i to dla wielu! Teraz

Doszły do tego problemy ze składem i na waszą kolejną płytę trzeba było czekać ponad dziewięć lat? Tak jak mówisz, potem nadszedł czas problemów z line-upem! Trzech różnych wokalistów, z którymi próbowaliśmy komponować nowe utwory. Trzech różnych wokalistów, z którymi próbowaliśmy nagrać album. Po Bruno, spędziliśmy dużo czasu z pierwszym z nich, ale niezbyt się dogadywaliśmy. Z drugim było odwrotnie: świetny koleś, ale był leniwy i musiał popracować nad swoim głosem i podejściem żeby zostać w kapeli. Potem znaleźliśmy Alexa: świetny człowiek, świetny głos i świetne się dogadujemy! "Dark Light" nagraliście z nowym wokalistą Alexem Puiseux - Bruno Crispino miał już dość tej ustawicznej szarpaniny, postanowił skoncentrować się na rodzinie i pracy? Po wydaniu "The Choice", po mimo wielu niedogodności, graliśmy całkiem dobre koncerty promujące album, potem zdecydowaliśmy się na nowy. Co do Bruno, był to dla niego czas, aby spróbować nowego doświadczenia, jako wokalista jazzowy (mamy dużo wpływów muzycznych w Black Horizon!). Chciał poszerzyć horyzonty (sorry)… Był to projekt jaki nosił w swojej głowie od dawna. Dzisiaj żyje z tego projektu. Ciągłe turbulencje, jednak, na pewno były częścią jego nowego kierunku. Alex musiał mieć na was dobry wpływ, skoro tak niemal od razu zaczęliście finalizować nagranie drugiej płyty - pewnie przez te wszystkie lata nie próżnowaliście i nowych utworów wam nie brakowało? Alex ugruntowuje nas wszystkich w Black Horizon. Przyszliśmy do niego i spytaliśmy czy nie chciałby do nas dołączyć, bo znaliśmy go trochę i wprost kochaliśmy to, co robił i jego pasję, z jaką śpiewał. Piosenki, jakie chcieliśmy nagrać były już gotowe. Tak jak mówiłem, straciliśmy wcześniej dużo czasu na szukanie nowego wokalisty. Mieliśmy, zatem teraz czas na skomponowanie utworów, co dało nam okazję do drobnego uproszczenia ich i przemyślenia samego sposobu, w jaki je tworzymy.

Foto: Black Horizon

wiolonczelę w Radio France Orchestra i zaproponował by zagrała. Wyszło jej znakomicie. Ale jej subtelna interpretacja nie była dostatecznie podkreślona. Potem spotkał Andiego Kuntza pod koniec koncertu Vanden Plas. Wypili parę drinków, dobrze się bawili i Philip, który jest wielkim fanem głosu Andiego, zaproponował żeby zaśpiewał on na akustycznej wersji "Miles Away". Jako, że Andiemu przypadła do gustu piosenka, postanowił w niej zaśpiewać. Zrobił to z przekonaniem i zaangażowaniem, proponował nowe rozwiązania i dodał swoją silną osobowość do tej wersji. Był to znakomity sposób, aby połączyć talenty Anity i Andiego w zupełnie innej wersji! Fifi (Philip) jest szczególnie zakochany w tej wersji.

wybraliśmy wytwórnię z chęcią do współpracy i dobrą renomą! Jesteśmy bardziej otwarci na świat niż kiedykolwiek. Chcemy spotykać się z ludźmi z różnych krajów, tak jak np. w Rosji, parę lat temu. Stary, marzymy o tym żeby zagrać w Polsce!!! (śmiech) Chciałbym ci podziękować za zainteresowanie. Wyglądasz na bardzo zainteresowanego naszą pracą i widać to w sposobie, w jaki zadajesz pytania. To miłe i wiele dla nas znaczy! Dzięki! Wojciech Chamryk, Maciej Kliszcz, Paweł Izbicki

W "Walking Close To Me" z kolei śpiewa

BLACK HORIZON

101


Głodni grania Vulture właśnie wydał nową, drugą w swej dyskografii płytę. "Ghastly Waves & Battered Graves" , gdyż takowy jej tytuł, być może muzycznej rewolucji nie zrobi, ale pewnie wzmocni pozycję zespołu na scenie thrashowej. Na nasze pytania odpowiedział S. Genozider. eksperymenty i odejście od własnego stylu i gatunku. Co to oznacza dla Ciebie? Dla nas oznacza to przede wszystkim pozostanie głodnym grania. To musi być naturalne i nie może być w żaden sposób wymuszone.

HMP: Witaj. Na początku krótkie pytanie. Dlaczego "Ghastly Waves & Battered Graves"? Stefan Genozider: To dość niezwykłe, prawda? Od razu pokochaliśmy ten tytuł. Jest chwytliwy i jednocześnie niejednoznaczny. Chcieliście, by ten album brzmiał inaczej niż twój debiutancki "The Guillotine" czy może wszystkie zmiany są przypadkowe? Zrobiliśmy to! Więcej melodii, więcej muzyki w średnim tempie. I dźwiękowo próbowaliśmy trochę ustąpić, pozwalając muzyce odetchnąć trochę więcej tu i ówdzie. Więc powiedz mi proszę, jak wyglądał proces pisania i nagrywania. Czy to było on inny niż ten podczas nagrywania "The Guillotine"? Pisanie poszło dość gładko, mimo że mieliśmy dużą presję czasu. To samo dotyczy nagrania. W przypadku "The Guillotine" czuliśmy dużo większy stres i presję. To było dla nas bardzo satysfakcjonujące, że tym razem mogliśmy cieszyć się całym procesem twórczym.

Ale w "Ghastly Waves & Battered Graves" są pewne innowacje, na przykład syntezatory jak z horrorów. Co jest źródłem tego pomysłu? Mieliśmy je na wszystkich płytach, po prostu zaczęliśmy dodawać je do muzyki, a nie tylko używać tylko jako intro. Pomyśleliśmy, że może to być fajny znak firmowy, który może podkreślić naszą estetykę. A co z Waszymi tekstami? Jak ważne są one w Waszej muzyce? Są one wyznacznikami nastrojów w naszej muzyce. Piszemy o filmach, opowiadaniach i heavy metalu. Mamy świadomość, że nie są to teksty zasługujące na literackiego Nobla, nawet jeśli są one dalekie od tych standardowych. Na nowym albumie znajdziemy kilka ciekawych tekstów. Na przykład "The Garrotte". Co zainspirowało Cię do napisania takiego utworu? Sprawdziliśmy różne techniki tortur i dowiedzieliśmy się o narzędziu zwanym garota. Wygląda na to, że posiadanie przynajmniej jednej piosenki o torturach na naszych płytach może stać się naszym stałym rytuałem (śmiech).

Dla niektórych ludzi rozwój muzyki oznacza

Nagraliście również cover "Killer On The Loose" Thin Lizzy. Dlaczego akurat ten kawałek? Ta piosenka bardzo dobrze komponuje się z naszą muzyką. Uwielbiamy bawić się riffami i dźwiękami i staramy się tworzyć własne wersje. Ponadto Thin Lizzy to jeden z naszych ulubionych zespołów. Macie nowego perkusistę Gereona Nikolaya. Jak trafił do Vulture? Czy brał udział w pisaniu tego materiału? Dołączył do nas zimą 2017 roku i od razu zintensyfikował nasze działania. Jest wspaniałym perkusistą i szybko stał się wspaniałym przyjacielem, który zdecydowanie wziął udział w pisaniu drugiej płyty, o tak! Kontynuujesz współpracę z producentem Marco Brinkmanem. Powiedz mi proszę, czy podczas nagrywania drugiego albumu dał wniósł coś nowego do brzmienia Vulture? Zawsze miał sporo świeżego wkładu. Tym razem bawiliśmy się gitarowymi tonami i naprawdę nie mogliśmy się zdecydować na jeden konkretny. Posłuchaliśmy jego pomysłów i ostateczny rezultat jest znakomity. Obecnie jesteście w Metal Blade Records. Czy ta zmiana dała Wam więcej możliwości? Metal Blade jest wysoce profesjonalną wytwórnią, która bardzo nas wspiera. Jesteśmy bardziej niż szczęśliwi i dumni, że jesteśmy częścią tego legendarnego składu. Oczywiście przy podpisywaniu umowy pojawiły się pewne możliwości. Czy możesz nam powiedzieć, jak rozpoczęła się ta współpraca? Po prostu wysłali nam maila, a my się zgodziliśmy. Nie ma za tym żadnej fajnej historii. Bartek Kuczak

Foto: Vulture

102

VULTURE


Zagubiony klejnot Zagłębie Ruhry to dość ciekawa okolica. Nie wiem szczerze mówiąc, czy są tam jakieś atrakcje turystyczne. Raczej wątpię. Chyba, że ktoś jest miłośnikiem krajobrazu industrialnego. Albo ciężkiego grania. W końcu stamtąd pochodzi wielka trójka niemieckiego thrashu. Ale teren ten doczekał się również zespołów młodego pokolenia. I nie tylko thrashowych. The Night Eternal zdecydowanie bliżej do klasyki heavy. Więcej w poniższym wywiadzie. HMP: Witam. Na początku powiedz mi proszę, jak pomysł założenia tego zespołu? The Night Eternal: Na początku dziękuję za zainteresowanie! Pomysł i pewne konceptualne przemyślenia na temat The Night Eternal istnieją już od stosunkowo długiego czasu. Znamy się od dawna, ale zawsze mieliśmy własne zespoły. Dopiero rok temu zdecydowaliśmy się w końcu zagrać razem w jednej kapeli.

Powiedzcie mi proszę, czy ta EP-ka jest zapowiedzią twojego pełnego albumu? Kiedy możemy się tego spodziewać? Mówiąc za nas wszystkich, "The Night Eternal" było tylko krótkim wstępem do tego, czego możemy się spodziewać w przyszłości. Jesteśmy głodni i gotowi do przekraczania granic. W tej chwili mogę powiedzieć, że piszemy już na pełną płytę. Niektóre nowe utwory można będzie usłyszeć na przykład na Hammer

Jednym z czterech utworów jest cover Judas Priest zatytułowany "Take These Chains". Czy ta piosenka jest dla Ciebie czymś wyjątkowym? Wybraliśmy "Take These Chains", ponieważ jest to rodzaj zagubionego klejnotu w dyskografii Priest. Chociaż znajduje się na słynnym albumie "Screaming For Vengeance", jest to raczej niepopularny utwór, być może dlatego, że prawie nigdy nie był grany na żywo. Ten utwór nie jest po prostu tak wyeksploatowany, jak niektóre inne klasyczne utwory... Domyślam się, że jesteście fanami Priest. Opowiedz mi coś o innych inspiracjach muzycznych. Zasadniczo nasze wpływy to wszelkiego rodzaju gitarowa muzyka rockowa z lat 70-tych i 80tych. Kiedy pytasz o nasze najnowsze inspiracje dotyczące naszego brzmienia, możemy być pod wpływem szwedzkich zespołów heavy metalowych, takich jak Tribulation czy In Solitude. Jak zapamiętaliście swój pierwszy koncert?

Początki młodych zespołów zazwyczaj do łatwych nie należą. Czy mieliście typowe problemy początkujących w tej branży (miejsce prób, znalezienie miejsca do grania koncertów itp.), czy może tego uniknąłeś? Na szczęście nie mieliśmy żadnego z tych typowych problemów, ponieważ jesteśmy całkowitymi nowicjuszami w branży. Być może jesteśmy jeszcze młodzi, ale przez lata grania w różnych zespołach, udało nam się wypracować odpowiednią wiedzę na temat zakładania zespołu i wszystkiego, co się z tym wiąże. Jak nawiązaliście współpracę z Dying Victim Productions? Dying Victims Productions to oczywiście marka, pozwalająca nam na ogólną obecność w magazynach, itp. Kiedy wysłaliśmy taśmę do Flo, szefa Dying Victims, natychmiast podchwycił materiał i wpadł na pomysł wydania jej na winylu i taśmie. "The Night Eternal" zostało wydane jako materiał cyfrowy, kaseta i winyl. Czy uważasz, że fizyczne nośniki dźwięku mają swój renesans? Jako entuzjaści winylu, z pewnością jest to magiczne uczucie, kiedy trzymasz swoją własny fizyczny album, w który włożyłeś sporą ilość pieniędzy. Ale również ogólnie rzecz biorąc, powiedziałbym, że w czasach niekończącej się dżungli wydawnictw (często ginących w natłoku), ludzie, którym naprawdę zależy na duchu muzyki zaczynają zdawać sobie sprawę, że nic nie zastąpi uczucia, jakim jest umieszczenie dobrej płyty na gramofonie.

Foto: The Night Eternal

and Iron Festival! Okładka albumu jest bardzo oldskulowa. Okładka została wykonana przez wielkiego Broumaster Visual Decay z Kanady. Chcieliśmy przenieść atmosferę naszej muzyki na okładkę. Obraz czerwonego księżyca pojawia się już w pierwszej linijce "Eternal Night", więc uznaliśmy, że jest to doskonały sposób na uchwycenie mrocznej atmosfery w odniesieniu do tekstów. Jak długo tworzyliście ten materiał? Kto jest autorem muzyki? Czy napisaliście to jako cały zespół, czy może była za to odpowiedzialna tylko jedna osoba? Nasz gitarzysta Rob wymyślił wszystkie riffy i podstawową strukturę, podczas gdy Ricardo pisze teksty. Wspólnie z naszym perkusistą Aleistrem opracowujemy i układamy dokładne sekwencje i szczegóły, aby uczynić z tego prawdziwy utwór. Nasze pierwsze trzy utwory powstały zaledwie na kilka tygodni zanim weszliśmy do studia.

Flo z Dying Victims poprosił nas o zagranie występu na jego niepublicznym koncercie urodzinowym w legendarnej sali prób w Altenessen. Przed około 50 osobami wykonaliśmy całą EP-kę, cover Manilla Road i jedną zupełnie nową piosenkę. Od pierwszej sekundy byliśmy podekscytowani pozytywnymi reakcjami w tłumie. Jak traktujecie ten zespół? Czy to tylko Wasze hobby, czy może naprawdę poważnie myślisz o przyszłości "The Night Eternal"? Zespół ten jest najwyższym priorytetem dla nas wszystkich, więc w żaden sposób nie postrzegamy tego jako hobby. Chcemy zobaczyć jak daleko możemy się posunąć z tym projektem i przeniesiemy go na kolejny poziom z naszym pierwszym pełnym albumem, którego możecie się spodziewać w 2020 roku. Bartek Kuczak

THE NIGHT ETERNAL

103


Relacja długodystansowa Blind Cross to projekt dość specyficzny. Z jednej strony muzyka przez wykonywana przez ten niemiecko-amerykańsi zespół jest klasyczna do bólu. Z drugiej jednak strony sama formuła funkcjonowanie tego bandu jest bardzo nowoczesna. Otóż członkowie Blind Cross nigdy nawet... nie widzieli się na oczy. Ba! Nawet nie rozmawiali ze sobą przez telefon. Czy da się tak funkcjonować? Okazuje się, że tak. Jak to wygląda w praktyce opowiedział nam znany naszym czytelnikom min. z grupy Wretch wokalista Juan Ricardo. HMP: Witam. Pierwsze pytanie, które chciałbym ci zadać, to Wasza nazwa. Skąd się wzięła? Jak mamy ją rozumieć? Juan Ricardo: Witam, tu Juan Ricardo. Nazwa Blind Cross pochodzi od pomysłu Rocco i opiera się na fakcie, że wszyscy nosimy swe własne krzyże. Wydarzenie, które zmieniło nasze życie i stworzyło podstawę, która determinowała sposób, w jaki działamy i widzimy świat. Ale ten krzyż jest niewidoczny dla wszystkich, a reszta świata jest na niego ślepa. Jest to sekret, który niesiemy w naszych najgłębszych myślach, którego nikt inny nie może zobaczyć. Jest to więc ślepy krzyż. Wszyscy członkowie grupy wywodzą się z

biam śpiewać, pisać i nagrywać. Jak sobie radzisz z problemami logistyki. Czy nie przeszkadza Wam duży dystans pomiędzy USA i Niemcami? Oczywiście istnieje ogromny dystans między Niemcami a Ameryką, ale na szczęście żyjemy w tym nowym cyfrowym świecie. Rocco, Andy i Matze, napisali i nagrali całą muzykę w Niemczech, a ja napisałem i nagrałem wszystkie moje utwory wokalne w studio w Ameryce. Oni mówią po niemiecku, a ja mówię po angielsku, ale język muzyki jest uniwersalny. Cyfrowo wysyłaliśmy sobie nawzajem utwory i pomysły... tak napisaliśmy cały album. Jesteśmy niezwykle dumni ze sposobu w jaki muzy-

Foto: Blind Cross

różnych zespołów. Co było powodem założenia kolejnego projektu? Czy są jakieś pomysły, których nie moglibyście zrealizować w swoich głównych zespołach? Blind Cross powstał, kiedy gitarzysta Rocco Stellmacher opuścił Gorgons Eye i chciał założyć nowy zespół. Dołączył do basisty Matze'a Horolda i perkusisty Andy'ego Korte z zespołu Double Action i zaczęli wspólnie pisać piosenki. Po długich poszukiwaniach wokalisty, poprosili o pomoc prezesa Pure Steel Andreasa Lorenza. Zaproponował mnie i po wysłuchaniu piosenek natychmiast powiedziałem "Yes!". Naprawdę podobał mi się styl pisania Rocco, wyczucie melodii i wyczucie muzyki. Więc nie powstał on jako projekt poboczny, ale jako nowy, główny cel muzyki Rocco, do którego dołączyłem z powodu mojej miłości do muzyki i procesu twórczego. Uwiel-

104

BLIND CROSS

ka została stworzona i jak naprawdę zaczęła żyć własnym życiem. Czy mógłbyś opowiedzieć nam coś o sytu acji, w której spotykaliście się po raz pierwszy? To jest najbardziej niesamowita rzecz w zespole Blind Cross. Nigdy się nie spotkaliśmy! Prawdę mówiąc, nigdy nawet nie rozmawialiśmy ze sobą przez telefon. jak powiedziałem, mówimy różnymi językami, więc rozmowa telefoniczna byłaby bardzo nudna. Całkowicie komunikowaliśmy się z tłumaczem cyfrowym i wysyłając nasze pomysły muzyczne pomiędzy studiami na różnych kontynentach. Całe to nagranie zostało zrealizowane jako relacja długodystansowa z Rocco i zespołem będącym w Niemczech, a mną przebywającym w Ameryce. Podróżuję do Europy, a zwłaszcza do Nie-

miec, często na trasach z innymi zespołami, ale zawsze byłem w złym miejscu w złym czasie, więc niestety nie spotkaliśmy się, kiedy byłem tam tej wiosny. Z niecierpliwością czekam na czas, kiedy wszyscy w końcu się spotkamy... Motyw krzyża pojawia się w niektórych utworach, jak na przykład "Doublecross". Czy ten znak ma dla Ciebie jakieś szersze znaczenie? Właściwie obraz krzyża nie ma w tym kontekście głębokiego znaczenia religijnego. "Doublecross" jest częścią dwuczęściowej opowieści, która zaczyna się od otwierającego utworu "The Hammer and the Nail". Jest to opowieść o mafii, która trafiła w osobę, która dwukrotnie wykorzystała przyjaciół i ukradła im wszystkie pieniądze. Zawsze bardzo interesował mnie temat podziemnych organizacji przestępczych i mentalność tego zabójczego stylu życia. Idea tego, jak "honor wśród złodziei" znajduje się poza sferą normalnego życia. W rzeczywistości pierwsze nagranie wideo zespołu opiera się na osobie, która ucieka dookoła świata przed mafijnym zabójcą. Na albumie pojawia się też motyw ślepoty ("Blind Nation"). Czy naprawdę uważasz, że w dzisiejszych czasach duża część społeczeństwa jest ślepa? (w sensie metaforycznym). "Blind Nation" nie opiera się na ślepocie ludzi konkretnego narodu, ale raczej na ślepocie przywódców narodów świata, które mają broń jądrową i ślepo trzymają los ludzkości w swoich rękach. Chodzi również o wykorzystanie energii atomowej i o to, jak blisko są te obiekty od skupisk populacji ludzkich. Zostało to tragicznie pokazane przy okazji katastrofy w Czarnobylu. Moja dziewczyna Agnieszka dorastała w tym czasie w Polsce i mówiła o strachu i o tym, jak jej rodzina codziennie musiała wypijać łyżkę jodu, aby odpędzić wszelkie skutki zatrucia promieniowaniem... Wróćmy do "The Hammer and the Nail". Sierp i młot to symbol komunistyczny. Co sądzisz o tej ideologii? To kolejny temat, który ma dla mnie osobiste znaczenie. Jak już mówiłem, moja dziewczyna wychowała się w Polsce, w rzeczywistości była nastolatką mieszkającą w Nowej Hucie, w Krakowie, kiedy rozpoczęła się rewolucja przeciwko reżimowi komunistycznemu. Jej rodzina, prowadzona przez ojca, należała do ruchu wolnościowego i musiała uciekać z Polski do Ameryki, aby uniknąć więzienia... Kawałek "Martial Law" na płycie oparta jest na jej doświadczeniach. Zapytam również o kawałek "Her Invisible


Friend". Czy myślisz o fenomenie niewidzial nych przyjaciół? "Her Invisible Friend" to w zasadzie historia o duchach. Prawie każda rodzina ma dziecko dorastające, które zaczyna rozmawiać i bawić się z niewidzialnymi przyjaciółmi. to jest naturalny aspekt rozwoju wyobraźni dziecka... Rodzice zwracają uwagę na ten mały umysł, ponieważ czują, że ich dziecko jest bezpieczne, to nieszkodliwa zabawa z dzieciństwa. Ale co jeśli coś się dzieje poza tym, co widzimy? Czy to możliwe, że małe dzieci mogą zobaczyć to, czego dorośli nie mogą i komunikują się z nadprzyrodzonymi. Są historie dzieci mówiących do zmarłych dziadków, może ci przodkowie ich pilnują. To jest podstawa piosenki. Na "Mercilless Time" dostaliśmy również piosenkę zatytułowaną "The Yetis Call". Czy naprawdę wierzysz w historie o wielkiej małpie mieszkającej w Himalajach? Wielka małpa? (Śmiech), dobre! Kiedy tak to ujmujesz, brzmi to naprawdę jak całkiem zabawna historia. Ale tak, piosenka jest oparta na legendzie śnieżnego człowieka z Himalajów. Czy naprawdę wierzę w tę opowieść, nie jestem pewien. Tutaj w Ameryce mamy podobne stworzenie legendy zwane Wielką Stopą. Jest wielu ludzi, którzy wierzą w te istoty i faktycznie polują na nie, ale największym znakiem ich istnienia są dla mnie niesamowite nagrania ich okrzyków. Ująłem temat tych złowieszczych wezwań jako ostrzeżenie, że odważyłeś się zbliżyć do domu Yeti w górach. Moim zdaniem najbardziej ekscytującym utworem jest mroczna ballada zatytułowana "Bioluminosity". Niektórzy ludzie mogą nie zrozumieć znaczenia tego tytułu. Czy mógłbyś to wyjaśnić? Jaka jest historia tego kawałka? To naprawdę jeden z moich ulubionych utworów na płycie. Oryginalny pomysł utworu opierał się na rozmowie, jaką miałem na temat dziwnych zjawisk i dziwacznych stworzeń. Bycie bioluminescencyjnym jest zdolnością żywego organizmu do tworzenia lub wytwarzania światła. Stworzenia w głębokim morzu tworzą to światło i niektóre używają tej umiejętności,

aby przyciągnąć do nich ofiarę, jak ryba wędkarska... To dało mi pomysł połączenia tej abluzji z istotą nadprzyrodzoną, w tym przypadku kobietą/kukubem/ wampirem, który przyciągnąłby do niej ofiarę za pomocą nieziemskich blasków. Nie podejrzewający mężczyźni są przyciągani jak muchy do jej złowieszczych ramion, gdzie ich siła życiowa jest wchłaniana, a bezduszni niewolnicy stają się jej bioluminescencją. Album ma naprawdę ciekawą i ekscytującą okładkę. Co chcecie przekazać swoim słuchaczom za pomocą tej grafiki? Kto jest autorem? Uwielbiam okładkę! Jej autorem jest Augusto Peixoto. Narysował ró- Foto: Blind Cross wnież nową okładkę reedycji Ritual - "Trials of Torment" oraz okładkę reedycji Wretch - "Reborn". Okładka dramatycznie przedstawia, że wszyscy jesteśmy tylko istotami śmiertelnymi i że czas jest naprawdę bezlitosny. Jakkolwiek lubimy myśleć, że kontrolujemy nasze życie i naszą przyszłość, zawsze działa zegar, klepsydra, która powoli liczy opadające ziarnka piasku naszej egzystencji. Porozmawiajmy o Waszej muzyce. Jesteście bez wątpienia zespołem heavy metalowym, ale słyszę też dużo hard rocka, a po drugiej stronie thrash metalu. Jakie zespoły zainspirowały was najbardziej tworząc ten materiał? Kiedy rozpoczął się ten proces? Głównie nasze wpływy to klasyczne zespoły

metalowe jak Iron Maiden, Judas Priest i Saxon, ale z silnym przywiązaniem do klasycznych niemieckich zespołów jak Accept, The Scorpions i oczywiście Michael Shenker... Cała koncepcja naprawdę zaczęła się od pomysłów piosenek Rocco, jest on artystą, który położył podwaliny pod to wszystko wokół... Naprawdę miał napisany cały album. Byłem zdumiony, jak bardzo wszystko było kompletne i bardzo łatwo było mi stworzyć wokale pasujące do jego projektu. Z tego, co widzę, to nie macie dobrej promocji w sieci. Czy jesteś przeciwny nowoczesnym kanałom komunikacyjnym, takim jak media społecznościowe itp. Właściwie powodem braku obecności w internecie jest to, że byliśmy tak skoncentrowani na albumie, że media społecznościowe nie były brane pod uwagę. Zdecydowanie nie jesteśmy przeciwko nowoczesnym technologiom. Staraliśmy się zrobić coś, co jest naprawdę inne i trudne w tym, że żyjemy praktycznie po przeciwnych stronach świata od, więc promocja nas samych została przeoczona... Ale ostatnio nadrobiliśmy zaległości i powstała strona internetowa Blind Cross i fanpage na Facebooku. A co z występami na żywo? Czy Blind Cross kiedykolwiek zagrał jakieś koncerty? Niestety Blind Cross z oczywistych powodów nigdy nie wystąpił na żywo. W każdym razie jeszcze nie. Być może wystąpimy na jakimś festiwalu lub w przyszłości, ale obecnie ta trasa nie jest planowana. Chętnie zaśpiewałbym te kawałki na żywo dla publiczności. Mam nadzieję, że moje życzenie się spełni. Najważniejsze jest to, że jeśli fani tego chcą, to się stanie. Bartek Kuczak

Foto: Blind Cross

BLIND CROSS

105


Ciekawa przestrzeń

chają.

Może to i granie retro, ale wciąż ekscytujące, tak jak na debiutanckim albumie The Riven, młodego kwartetu ze Sztokholmu. Stylowy heavy rock z odniesieniami do bluesa, świetna wokalistka Totta Ekebergh, równie dobra w tej dynamicznej, jak i bardziej lirycznej odsłonie - fani Blues Pills, Pristine czy Lucifer koniecznie powinni sięgnąć po "The Riven": HMP: Ponoć nie byłoby The Riven gdyby nie spotkanie, podczas którego okazało się, że Arnau i Max nadają na tych samych falach, nie tylko w towarzyskim wymiarze? Olof Axegärd: To prawda! Max i Arnau wpadli na pomysł, by założyć zespół po kilku piwach... wielu piwach. Ale idea zespołu, jego brzmienia i składu absolutnie nie była tym, czym jest dzisiaj. Część tych założeń się zachowała, ale dużo się zmieniło, odkąd ja i Totta dołączyliśmy. Dobranie reszty składu było już w tej sytuacji formalnością? Niezupełnie. Przed ich pijacką przygodą wszyscy byliśmy w przemyśle muzycznym i mieliśmy swoje zobowiązania. Dla nich najważniejszym było znaleźć ludzi, z którymi dzielą wizję odnośnie tworzonego materiału. Więc zajęło to trochę czasu, najpierw dołączyła Totta, a ja po

rocka podstawową formą, chyba tylko formuła power trio na wzór Cream czy zespołów Hendrixa, dorównuje mu popularnością - to w żadnym razie nie przypadek, że gracie we czwórkę? Głównym założeniem było powołanie zespołu w czteroosobowym składzie. Muzyka, jaką Max i Arnau pisali na początku, zanim zespół był kompletny, była stworzona dla czworga. Arnau i Max grają bardzo różnorodnie, więc myślę, że było to celowe, by stworzyć przestrzeń w zespole na granie i nienadużywanie tej przestrzeni na inne instrumenty. To zadanie muzyków, by sprawić, żeby uczynić tę przestrzeń ciekawą dla słuchaczy. Szczęście czy nie, nie wiem. Chcieli czterech osób i tyle jest. (śmiech) Takie dźwięki są obecnie znowu modne, ale domyślam się, że w waszym przypadku zafas -

Foto: The Riven

niej. Od razu wiedzieliście, że ma to być zespół z wokalistką, czy też Charlotta pojawiła się w składzie bez jakichś wcześniejszych założeń? Nie myśleliśmy o tym w ten sposób, po prostu chcieliśmy dobrego wokalistę. Jednak Max i Arnau znali ją bardzo dobrze jako osobę i wokalistkę już wcześniej. Po prostu wiedzieli, że ze swoją skalą głosu będzie pasować muzycznie. Mam na myśli, że możemy pójść w każdym kierunku z pomysłami jakie mamy i muzyką jaką piszemy. To miłe uczucie, kiedy wiesz, że masz kogoś, kto potrafi śpiewać jak Bruce Dickinson w ostrzejszych momentach i czysto, z wyczuciem, jak Joan Baez. Czteroosobowy skład jest dla klasycznego

106

THE RIVEN

cynowaliście się nimi wcześniej niż wypłynął ten cały nurt retro rocka? Tak, ten dźwięk fascynował nas długo przed powrotem retro rocka. Wszyscy dorastaliśmy słuchając zespołów jak wyżej wymieniony Cream czy Hendrix. Ale wszyscy mamy różne podłoże muzyczne, co uważam, czyni pisanie w tym zespole interesującym. Arnau na przykład, jest wielkim fanem Rolling Stonesów, kocha ich. Max i ja dzielimy zamiłowanie do Iron Maiden, a Totta wielbi Journey. Mógłbym wymienić długą listę zespołów, które wszyscy uwielbiamy, ale byłoby to bardzo nudne do czytania. Jak już mówiłem, wszyscy dołączyliśmy do zespołu z różnymi muzycznymi gustami. Ja na przykład, kocham muzykę progresywną, jazz, fusion i tak dalej. I tak samo ma reszta, jest muzyka, której w życiu nie pomyślałbyś, że słu-

Często powtarzam, że jak może być retro coś, co jest aktualne i nie starzeje się od 40-50 lat, a w dodatku cały czas dociera do młodych ludzi, chcących nie tylko słuchać, ale i grać taką muzykę?! Jak wy to oceniacie? Nie lepiej brzmi choćby określenie vintage zamiast retro, jeśli już koniecznie trzeba to szufladkować? Nie wiem. To na pewno ciekawe pytanie. Ja przede wszystkim nie kategoryzowałbym tego w żaden sposób. Oczywiście rozumiem potrzebę nazewnictwa muzyki. Łatwiejszym staje się poznawanie dźwięku, stylu podejścia do tego. "Retro rock" lub "vintage rock" to nazwy, które istnieją, by wskazać na coś nowego w rocku, co w ogóle nie jest złe, stwarza własną scenę, która przyciąga ludzi. Ale zastanawiam się, dlaczego kiedyś nie było tylu rodzajów rocka. Każdemu wystarczał rock, heavy rock i tak dalej. Jak dla mnie gramy heavy rocka i całe szczęście, nic nas nie łączy ze sceną retro rocka. Ale łatwiej powiedzieć, że nie należymy do rockowej sceny. Za bardzo nad tym rozmyślamy, ale to zrozumiałe. Jest teraz dużo nowej muzyki, więc jak sądzę kategoryzowanie jej ułatwia podążanie za nowościami. Szwecja już na przełomie lat 60. i 70. miała sporo ciekawych grup progresywnych i hardrockowych. Oczywiście później na hasło "Muzyka ze Szwecji" odpowiedź była jednoznaczna - Abba; stopniowo jednak znowu dorobiliście się na początku lat 80. silnej sceny hard 'n'heavy, potem słynne były ekstremalne grupy metalowe z waszego kraju, Roxette podbiło cały świat, teraz zaś znowu króluje klasyczny rock - wygląda na to, że macie predyspozycje do takiego grania? (Śmiech!) Chyba lubimy tu naszą muzykę popową jak i rockową, to prawda. Ciężko powiedzieć, czy mamy predyspozycje do muzyki rockowej, popowej czy progresywnej. Jedno wiem, nasze granie na instrumentach w czasie chłodnej i ciemnej zimy jest najlepszym sposobem na utrzymanie nastroju. Więc w skrócie, chyba lubimy grać muzykę, która ma duszę i działa na ludzi. Jeśli pomyślisz, o gatunkach, które tak mają, to rock na pewno jest na szczycie listy. W obecnych czasach spadło znaczenie albumu jako zwartej wypowiedzi artystycznej, ale w rocku wciąż jest to ważna forma, szczególnie dla młodego zespołu - dlatego tak usilnie dążyliście do nagrania i wydania debiutanckiej płyty, do czego wstępem była EP-ka "Blackbird"? Ekspresja artystyczna zawsze była dla nas ważna. Brzmienie muzyki i wyobraźnia się z tym łączą. Jesteśmy bardzo zadowoleni z EP-ki "Blackbird", bo pozostawia nas z dźwiękiem, który nam się podoba, nieoczekiwanym i prosto w punkt. Zdecydowanie to zapowiedź tego co nadchodzi. "The Riven" było dla nas bardzo ekscytujące do pisania. My, jak większość artystów, chcieliśmy prześcignąć samych siebie i odkryć czym naprawdę są korzenie naszej muzyki. Po raz kolejny całkiem nieoczekiwanie i na temat. Myślę, że to dla nas ważne, by zawsze znaleźć coś nowego i próbować dopasować to do brzmienia. Nazwaliśmy ją jak zespół, ponieważ był to nasz długogrający debiut i było dla nas ważne, by pokazać, że "to jest The Riven". Ciepłe przyjęcie tego materiału utwierdziło was w przekonaniu, że podążacie w dobrym kierunku? Tak, ludzie bardzo docenili nas jak i naszą muzykę. Więc mogę powiedzieć, że idziemy w dobrym kierunku.


Zdawaliście sobie jednak na pewno sprawę z tego, że współcześni słuchacze epoki streamin gu są bezlitośni - 30 sekund, może minuta i gdy nowy utwór ich nie zachwyci czy nie zaintere suje przechodzą do następnego - dlatego tak solidnie pracowaliście nad repertuarem wiedząc, że może okazać się waszym być albo nie być? Cóż, to bardzo niebezpieczne podłoże. Musisz zadać sobie pytanie dla kogo piszesz muzykę, czy tylko dla ludzi, czy również dla samego siebie? Zawsze zostaniesz skrytykowany za to, co robisz, ale to nie może powstrzymać cię przed pisaniem muzyki, której sam lubisz słuchać. Więc tak nie myśleliśmy. Po prostu napisaliśmy muzykę, której granie sprawiło nam przyjemność nas uszczęśliwiło, mając nadzieję, że ludzie też ją pokochają. I tak się stało! Nagrywaliście w Madrycie - zależało wam akurat na tym konkretnym studio czy też decydowała również cena, pewnie niższa niż w Szwecji czy w Niemczech? Byliśmy umówieni na nagrywanie z Olą w Madrycie, w Cuervo Recording. Cena nie była przyczyną, dlaczego chcieliśmy pracować z Olą. Wiedzieliśmy po prostu, że odwalił kawał dobrej roboty z innymi zespołami i czuliśmy, że może być tym jedynym, który uczyni nasz album świetnym. Ola Ersfjord okazał się dobrym wyborem, bo "The Riven" brzmi organicznie i klarownie, niczym klasyczne produkcje z lat 70. - o taki właśnie efekt wam chodziło? Tak, chcieliśmy, by było organicznie. Bardzo żywo i wiedzieliśmy, że on jest w tym ekspertem. Taki heavy rock z odniesieniami do bluesa świetnie sprawdza się też na koncertach i właśnie macie okazję się o tym przekonać, gdyż z pewnymi przerwami będziecie w trasie aż do końca czerwca - to pewnie największe tournée w dotychczasowej historii zespołu? Tak, to zdecydowanie najdłuższa trasa w naszej karierze. Trzy tygodnie praktycznie bez dnia wytchnienia. Ale będą jeszcze dłuższe! Przypuszczam, że to dla was bardzo ekscy tujące doświadczenie, tym bardziej, że jesteście wielkimi fanami starego rocka, więc pewnie chcieliście brzmieć nie gorzej od klasyków sprzed lat? To dla nas na pewo ekscytujący czas. I tak, naszym celem jest, by zawsze brzmieć dobrze i czynić starych bogów rocka dumnymi!

Cień życia Dziewczyna-Zombie i Jack Daniels. Taki dekadencki obraz widzimy na debiutanckiej EPce włoskiego Half Life pod tytułem "I've Got To Survive". Tekstowo jednak nie znajdziemy u nich ani krzty dekadencji. Zastąpiło ją pozytywne myślenie. O tekstach i nie tylko opowiedział nam gitarzysta Guerrino Mattioni.

HMP: Witaj. Half Life to młody zespół, więc na początku proszę powiedz mi, jak narodził się pomysł założenia tej kapeli? Guerrino Mattioni: Cześć. Wiesz, sam pomysł z pewnością nie był efektem jednej rozmowy przy stole. Znaliśmy się wiele lat, ale w pewnym momencie nasze drogi się rozeszły. Cóż, życie nie zawsze idzie tak, jak byśmy chcieli i w pewnym momencie muzyka zeszła na dalszy plan. Potem po latach Andrea i ja spotkaliśmy się ponownie, mieliśmy szalone pragnienie gry i zaczęliśmy szukać pozostałych członków kapeli. Natychmiast skontaktowaliśmy się z Manolo, który do nas dołączył jako perkusista, bardziej skomplikowany proces związany był z poszukiwaniem basisty, do momentu, aż skontaktował się z nami nasz stary przyjaciel Gianluca, który przywiózł ze sobą gitarzystę Venanzio i tak nasza przygoda zaczęła się na dobre. Powstaliściew 2015 roku. Co działo się z zespołem w ciągu tych czterech lat? Cóż, kilka rzeczy się zmieniło w tych latach, zaczęliśmy jako cover band klasycznych kapel NWOBHM, dopiero po dwóch latach zaczęliśmy pisać własne utwory, potem decyzja o nagraniu E.P. Podczas nagrań Venanzio opuścił zespół z powodów osobistych, ale kontynuowaliśmy działalność jako kwartet i dokończyliśmy nagrania "I've Got To Survive". Pod koniec 2018 roku opublikowaliśmy nasz pierwszy teledysk i w maju 2019 roku podpisaliśmy kontrakt z Club Inferno Ent, który zajmuje się cyfrową dystrybucją i promocją internetową zespołu i bardzo pomaga w rozpowszechnianiu naszej muzyki.

Niektórzy z Was grali wcześniej w zespole Mizar. Co się stało z tym zespołem? Mizar był zespołem power metalowym z symfonicznymi wpływami, w którym grałem ja, Andrea i Gianluca. Trwało to wiele lat, jeśli się nie mylę, od 1999 do 2011 roku. W 2005 roku wydaliśmy album dla Deadsun Records. Po kilku latach rozwiązaliśmy zespół z powodów osobistych oraz różnych wizji kierunków, w jakich ten zespół miał iść. Ale i tak miło wspominam tamte czasy. Właśnie wydałeś swoją pierwszą EP-kę zatytułowaną "I've Got To Survive". Czy to zapowiedź pełnego albumu? Kiedy możemy się tego spodziewać? Początkowo była to zapowiedź kompletnego albumu, na który miały trafić kolejne utwory powstałe w tamtym czasie. Ale teraz mamy tyle materiału, że poważnie myślimy o nagraniu zupełnie nowego albumu. Nie wiem dokładnie, kiedy to nastąpi, mam nadzieję, że do połowy 2020 roku będziemy mogli zaprezentować Wam naszą nową porcję muzyki. Kim jest ta rysunkowa laska z okładki? Widzę, że lubi Jacka Danielsa. (śmiech) To nasza maskotka, to pomysł D'Arii, naszej oficjalnej projektantki, kilka lat temu w barze poznała Gianlucę, naszego basistę, który w tamtym czasie pił dużo Jacka Danielsa (żeby powiedzieć prawdę ja również, ale teraz przepijam go piwem). Porosiliśmy ją o coś specjalnego dla naszej EP-ki tak powstała ta laskazombie chlająca Jacka. Nie ma jeszcze imienia. Może zorganizujemy w tym kierunku konkurs na Facebooku (śmiech). Piosenka "Killing Words" zaczyna się i kończy czymś, co brzmi jak backmasking. Co tam zaszyfrowaliście? Żadnych kontrowersyjnych treści. "Killing Words" mówi o złu, które mogą wyrządzić

Ile lat miał najmłodszy, a ile najstarszy słuchacz, który dzielił się z wami swymi wrażeniami po koncercie The Riven? Zakres się waha. Nie pytamy ich o wiek, ale najstarszy mógł mieć około siedemdziesiątki. Najmłodszym było dziecko, które siedziało na koncercie obok perkusji. Nie mówiło dużo po występie, ale wydawało się być zadowolonym (śmiech)! Docieracie więc do różnych pokoleń fanów rocka, co daje wam nadzieję, że nie będziecie tylko atrakcją sezonu czy dwóch? Oczywiście, że nie! Chcemy grać tak długo jak tylko możemy i dawać naszym fanom za każdym razem coś nowego i ekscytującego. Wojciech Chamryk, Paulina Łukasik, Karol Gospodarek

HALF LIFE

107


HMP: Cześć Axel, jak się masz Axel Rudi Pell: Cześć. Wszystko ok! Trochę jestem zmęczony, ale daję radę (śmiech) Chyba naprawdę mieszkasz "gdzieś pomiędzy Wattenscheid a Mystiką", bo wielu wybitnych gitarzystów sprzed lat mocno spuściło z tonu, tymczasem Ty wciąż sprawiasz wrażenie człowieka, który spokojnie mógłby wydać nową płytę nawet co roku, w dodatku taką bez wypełniaczy? Wiesz, ja cały czas coś tworzę. Jak chyba każdy dzisiaj, wszędzie ze sobą noszę swój telefon. Kiedy mam jakiś pomysł od razu staram się go zarejestrować bez względu na okoliczności. Tych melodii zazwyczaj zbiera się całkiem spora liczba. Mniej więcej pod koniec każdego miesiąca przesłuchuję to, co udało mi się zebrać od ostatniego odsłuchu, zbieram to do kupy i odrzucam, to czego na pewno w żaden sposób nie wykorzystam. Z tego co mi zostało po selekcji, powstają moje utwory.

słowa. Wiesz, że większość ludzi nie ma odwagi, by tworzyć własne życie, realizować swoje marzenia i walczyć o swoje ambicje, a następnie próbują zniszczyć tych, którzy to robią, próbując umniejszyć to poprzez odstręczanie ich od tego a jeśli nie jesteś wystarczająco silny, te słowa mogą naprawdę zaszkodzić. "Killing Words" jest zaproszeniem, by wstać i nie słuchać tego wszystkiego, ponieważ ci, którzy muszą rzucać gównem winnych już przegrali na początku. Głosy, które słyszysz, są niczym innym, jak tylko bezużyteczną i żałosną gadaniną, która w niczym Ci nie pomoże. Utwór "Only Shadows" zaczyna się od majestatycznych chórów. Czy mógłbyś opowiedzieć coś więcej na ten temat? "Only Shadows" to bardzo epicka piosenka, która opowiada o szczególnej podróży, jaką jest życie każdego z nas i innych żyć, które przeplatają się z naszym. Każdy z nas ma swoją drogę i podczas tej podróży spotykamy wiele twarzy, wielu ludzi mniej przyjemnych, pedantycznych ludzi, którzy wierzą, że mogą nauczyć cię wszystkiego i prostych ludzi, którzy dają ci wspaniałe lekcje nie zdając sobie z tego sprawy. To, co pozostaje, jest twoją drogą i wszyscy ci ludzie stają się wspomnieniami, cieniami wokół twojego życia. Taki utwór zasługuje na majestatyczne i epickie intro, bo jeśli się nad nią zastanowić, nie ma filmu, książki czy legendy bardziej epickiej i ekscytującej niż życie z jego nieoczekiwanymi problemami, zwycięstwami i porażkami, każdy z nas mógłby napisać książkę o swoim życiu. Twierdzicie, że jesteś zainspirowany klasy cznymi zespołami jak Iron Maiden Helloween czy Saxon, ale słuchając twojej EP-ki mogę również usłyszeć inspirację nowych zespołów jak Sabaton (na przykład chóry). Lubisz ten zespół? Cholera, uwielbiam. Moim zdaniem są oni jedną z najlepszych kapel "nowego pokolenia" . Taką epicką, melodyjną i potężną. I to mi się podoba. Mają niesamowitą zdolność do bycia nowoczesnymi, pozostając jednocześnie klasycznym, wielkim Sabatonem! Słuchając waszych tekstów, wydają się nie być zbyt pozytywne... Nie mamy konkretnego źródła inspiracji, inspiruje nas wszystko, co nas otacza. W przeci-

108

HALF LIFE

wieństwie do wielu zespołów takich jak my, wolimy czerpać z rzeczywistości lub z emocji, które dany temat, miejsce lub wydarzenie w nas wywołuje. Nasze teksty nie są negatywne, mogą wydawać się takie czasami, ale ostatecznie przekaz zawsze staje się pozytywny. Nawet jeśli nasze piosenki poruszają różne tematy, mają wspólny przekaz, którym jest to, by nigdy się nie poddawać. Nawet, a zwłaszcza w najciemniejszych momentach, w których mamy nie tylko prawo, ale i obowiązek wstać, walczyć i nigdy nie opuszczać głowy, jesteśmy winni sobie i naszemu życiu, które jest jednym z nich. Nagrywaliście w Locksmith Studio Fabrica w Rzymie. To, które wykorzystujemy tylko do naszych produkcji. Nagrywamy je, a potem wszystkim zajmuję się osobiście. Z pewnością nie jestem profesjonalistą, raczej pasjonatem, więc jako producent udzielam się tylko w Half Life . "Ive Got Survive" jest pierwszą "ważną" produkcją, jaką zrobiłem. Finalnie byliśmy dosłownie przerażeni jej publikacją, obawialiśmy się, że nie utrzyma się ona na tle innych produkcji, ale najwyraźniej dobrze się broni. Będziemy też ulepszać ten aspekt. "I've Got To Survive" na dzień dzisiejszy jest dostępny tylko w wersji cyfrowej. Czy zamierzacie wydać go na płycie CD w przyszłości? Tak, w tej chwili jest on dostępny tylko w wersji cyfrowej dzięki Club Inferno ent. Na razie myślę, że tak pozostanie. Mamy zaledwie kilka egzemplarzy płyt CD, które zabieramy ze sobą na koncerty i które wykorzystujemy do promocji. Wierzę, że w przyszłości, kiedy będziemy w stanie wydać kompletny album, użyjemy obu formatów. Nawet jeśli płyty kompaktowe staną się tylko gadżetem dla kolekcjonerów. Bardzo dziękuję. Ja również. Wspaniały wywiad! Bartek Kuczak

Jak myślisz, skąd się to bierze, bo przecież wcale nie jest takie oczywiste - wielu świetnych muzyków bez ogródek mówi na przykład o wieloletnich blokadach twórczych czy totalnym wypaleniu, a ty od blisko 40 lat, wliczając w ten okres lata spędzone w Steeler, nie narzekasz na brak pomysłów? Słyszałem o blokadach twórczych, jednak sam osobiście nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Jestem bardzo kreatywną i konsekwentną osobą. Kiedy przychodzi czas na nagranie płyty, zawsze mam dosłownie tonę pomysłów. Właściwie to mógłbym wydawać same podwójne albumy (śmiech). Wracając do kwestii kryzysów twórczych, to owszem zdarzają mi się chwilę, gdy biorę gitarę, próbuje stworzyć jakiś motyw i nic mi nie wychodzi. Zazwyczaj dzieje się to wtedy, gdy nie mam zły humor najczęściej spowodowany przez sprawy pozamuzyczne. Moim sprawdzonym sposobem na to jest odłożenie gitary na bok na kilka dni. Kiedy grasz codziennie, faktycznie może Cię to lekko znudzić i spowodować, że nawet podświadomie zaczynasz kopiować swoje własne wcześniejsze pomysły. Zatem czasem trzeba swojej kreatywności dać trochę czasu na podładowanie baterii do pełna. Często zdarza się też tak, że w takiej sytuacji wydawcy ratują się wypuszczaniem wznowień, składanek czy płyt koncertowych, żeby tylko utrzymać zainteresowanie zespołem będącym w twórczym kryzysie, ale w przypadku twojej grupy płyty koncertowe w żadnym razie nie są takimi zapchajdziurami w dyskografii - po prostu przychodzi moment gdy uznajesz, że warto podsumować kolejny etap działalności kolejnym albumem live? Masz sto procent racji. Nigdy nie traktowałem swych wydawnictw koncertowych w kategorii jak to ująłeś, "zapchajdziur". W tym roku mija trzydziesta rocznica mojej działalności muzycznej, więc ciężko sobie wyobrazić lepszą okazję na wydanie albumu koncertowego. Pięć lat temu obchodziłem dwudziestopięciolecie uczczone wydawnictwem "Magic Moments-25th Anniversary Special Show". Z obu zresztą jestem bardzo dumny. Wytwórnia nie zgłaszała żadnego veto, że to za wcześnie na kolejną koncertówkę, nawet jeśli ma ona podsumować 30-lecie zespołu? Hmmm... nie! (śmiech) Wręcz przeciwnie, bardzo się im ten pomysł podobał.


Bez względu na okoliczności ATrzydzieści lat na scenie to rocznica warta uczczenia, nieprawdaż? Album koncertowy jest natomiast już sprawdzonym sposobem na tego typu okoliczności. Axel Rudi Pell odpowiedział na kilka pytań związanych z jego nowym koncertowym albumem "XXX Anniversary Live". Ale przy okazji padł jeszcze inny dość ważny temat. I tutaj mój apel. Ludzie, jeżeli kochaci muzykę (jakąkolwiek) to chodźcie na małe klubowe koncerty. Nawet te w środku tygodnia, gdy Wam to nie na rękę, bo rano trzeba do pracy. Axel Wam chyba najbardziej obrazowo wytłumaczy, dlaczego należy to robić. Kiedyś płyty koncertowe były znaczącymi wydawnictwami w dorobku wielu wykonawców: nie tylko hardrockowych czy metalowych, bo przecież wiele grup progresywnych, jazzowych czy fusion też nagrywało live prawdziwe perełki - to bardzo smutne, że obecne generacje słuchaczy ery streamingu i smartfonów same pozbawiają się przyjem ności obcowania z prawdziwymi arcydziełami, bo nierzadko utwory w wydaniu koncer towym bardzo zyskują, brzmiąc mocniej czy zyskując dłuższe solówki. Jak to jest w twoim przypadku. Czy uważasz, że Twoje utwory grane na żywo często zyskują nowe oblicze? Oczywiście. Wiesz, wiele z tych nowych elementów często wychodzi na spontanie i nie jest w żaden sposób planowane. Cały ten materiał, który trafił na "XXX Anniversary Live" został nagrany zupełnie przypadkiem. Nasz dźwiękowiec poinformował mnie po trasie, że nagrał kilka koncertów. Było to dla nas ogromną niespodzianką. Poinformowałem o tym naszego wydawcę i stwierdził, że to wspaniała sprawa.

obrażam sobie, bym mógł ich zawieść. Dlatego nigdy nie zdarzyło mi się używać playbacku. Jeśli jesteś muzykiem z powołania, to nie tylko grasz dla pieniędzy, ale też z potrzeby serca. Nie chcę tutaj popadać w jakieś przesadnie górnolotne stwierdzenia, ale dokładnie tak to widzę (śmiech).

Postawiliście tym razem na wyłącznie autor-

dnak faktem jest, że od jakichś ośmiu-dziesięciu lat spora grupa ludzi oszalała na punkcie czarnych płyt. Nie powiem, bym miał coś przeciw temu. Właśnie dla tych ludzi wydajemy winylowe wersje naszych albumów. Koncertujecie sporo i ostatnio podbiliście też rosyjskich fanów, niczym Scorpions w latach 80. czy później Accept - musiało to być dla was spore przeżycie? Granie tam to naprawdę niesamowite przeżycie. W marcu wystąpiliśmy w Moskwie, a parę dni temu w St. Petersburgu. Coś wspaniałego! Świetna publiczność i bardzo mili ludzie dookoła. Na pewno tam wrócimy. Jak dotąd tylko raz w długiej historii zespołu graliście w Polsce, w ubiegłym roku we Wrocławiu - może przy okazji promocji następnej płyty wrócicie do nas na klubowy koncert, na przykład w naszej stolicy? Tak, pamiętam dokładnie. Nie było zbyt wielu ludzi na tym koncercie, co mnie zaskoczyło, bo wiem, że w Polsce mam spore grono słuchaczy. Teraz będzie trudno zorganizować

No właśnie, czy cieszysz się, że udało się Wam nagrać album ukazujący zespół w jego naturalnym środowisku? O tak! Wiesz, wszystko jest tam naturalne i bez grama presji. Możesz tam usłyszeć jak brzmimy podczas zwyczajnego koncertu. Można jednak i tak powiedzieć, że jesteście szczęściarzami, bo wciąż możecie sobie pozwolić na nagrywanie i wydawanie kolejnych płyt, gdy słyszy się, że ich nakłady drastycznie spadają? Wbrew temu, co się może wydawać, masa ludzi dalej kupuje płyty. Ale nawet jeśli faktycznie sprzedaż fizycznych nośników spada, to są serwisy streamingowe, których liczba użytkowników rośnie z roku na rok i przynoszą one coraz większe zyski. Można oczywiście to krytykować, sam osobiście też nie jestem wielkim fanem tego typu form dystrybucji, nie mniej jednak trzeba się z tym pogodzić. Grając często z innymi wykonawcami czy na festiwalach masz pewnie niejednokrotnie okazję słyszeć znane nawet zespoły posiłkujące się w czasie swych występów półplay backiem, albo wcale nie grające na żywo uważasz, że to fair w stosunku dla fanów? Domyślam się, że nie mogąc zagrać z jakichś przyczyn normalnego koncertu prędzej byś go odwołał, niż oszukiwał słuchaczy? Czy jest fair? To zależy, jak na to patrzeć. Ja natomiast nigdy czegoś takiego nie robię i nie jestem zwolennikiem tego typu praktyk. Kiedy idę na koncert, to oczekuję, że zobaczę zespół grający od początku do końca na żywo, a nie z playbacku. Wydaje mi się, że moi słuchacze chcą dokładnie tego samego, zatem nie wy-

Foto: Axel Rudi Pell

skie kompozycje, chociaż w przeszłości nagrywaliście też sporo cudzych utworów, bo choćby już na "Made In Germany" było "Mistreated" - coverów bylo dość na na "Magic Moments-25th Anniversary Special Show" i teraz postanowiliście od nich odpocząć? To też jest jeden z efektów tego, że album został nagrany przypadkowo. Akurat na tej trasie nie graliśmy żadnych cudzych kompozycji. W sumie nawet dobrze się stało (śmiech). Planujecie też wersję video "XXX Anniversary Live", czy też ten album będzie dostępny tylko w wersji audio? Nie, tylko audio. Przyczyna jest prozaiczna. Nagraliśmy tylko dźwięk (śmiech). "Magic Moments..." był chyba zbyt zdługim materiałem na wersję winylową, ale "XXX Anniversary Live" ukaże się też jako 3LP cieszy cię renesans popularności winylowego nośnika? Na pewno cieszy. Chociaż nie do końca tą fascynację podzielam, gdyż osobiście preferuję kompakty oraz formy cyfrowe. Nie mniej je-

koncert w Polsce, gdyż promotor zapewne powie, że pewnie znów przyjdzie parę osób i wyrzuci pieniądze w błoto. Zatem nie wiem jak to będzie, ale może być to dość ciężki temat. Analiza dyskografii twego zespołu dowodzi, że w przyszłym roku możemy spodziewać się kolejnego albumu studyjnego sygnowanego nazwą Axel Rudi Pell. Możesz już na tym etapie zdradzić jakieś szczegóły co do tego materiału, np. planowany tytuł, ilość utworów etc.? Nie (śmiech). Na razie na to za wcześnie, to jeszcze nie ten etap. Ciągle jestem na etapie tworzenia utworów. Album może będzie gotowy około kwietnia przyszłego roku, ale konkretnych szczegółów jak na razie nie ma. Wojciech Chamryk & Bartek Kuczak

AXEL RUDI PELL

109


Modliszka w Polsce Już 2 listopada tego roku do Krakowa przyjedzie Praying Mantis - jeden z klasycznych zespołów z fali NWO BHM. Zespół pojawi się po raz pierwszy w Polsce i będzie promował swój najnowszy album "Gravity". Z tej okazji zapytaliśmy ich lidera - gitarzystę Tino Troya - o parę rzeczy, których możemy się spodziewać na koncercie oraz tego, czego oni się spodziewają podczas wizyty w Polsce. HMP: Niebawem gracie w krajach, w których nie graliście wcześniej podczas swo jej długoletniej przygody. Czego oczekujecie, jeśli chodzi o te koncerty i co chcielibyście zobaczyć w tych miejscach głównie (jako turyści)? Tino Troy: Naprawdę nie możemy się doczekać gry dla nowej publiczności. Kocham Polaków! Mam za sąsiadów sześciu Polaków i zawsze pomagamy sobie nawzajem. Wioleta jest prawdziwą rockową dziewczyną i mówi, że być może skontaktuje się z przyjaciółmi w Krakowie i przyleci na koncert w ten weekend. Nigdy nie widziała Modliszki na żywo, więc mam nadzieję, że uda jej się dotrzeć. Niestety

mach i chcielibyśmy je wszystkie odtworzyć. Nie jest to niemożliwe, ale w tej chwili niepraktyczne. Być może jednak zorganizujemy specjalny koncert na 50-lecie zespołu, które przypada na rok 2023. Wasze ostatnie albumy zostały wydane przez Frontiers i nadal są dostępne w ich sklepie internetowym, ale pozostałe (szczególnie te z lat 90.) są naprawdę trudne do zdobycia w Europie. Czy macie w planach ponownie wydać swoje albumy na płytach CD, aby były bardziej dostępne dla fanów? Rozmawiałem już o tym z zainteresowanymi stronami. Istnieje wiele wydawnictw, które

Foto: Praying Mantis

w rock&rollu jest bardzo mało szans na bycie turystą, ale jestem pewien, że jeśli fani przyjmą nas dobrze, wrócimy na dłużej. Z pewnością przygotujemy dla fanów solidny set! Świętujecie 40 lat NWOBHM - ruchu, który stał się ogromny w Wielkiej Brytanii na początku lat 80. Czy przygotowaliście jakieś rzadkości, które od dawna nie graliście i nie widniały na setlistach? Na pewno będziemy grać przeboje, ale jeśli chodzi o rzadkości, zachowujemy je na rok, w którym minie 40 lat, odkąd nagraliśmy "Time Tells No Lies". Mamy nadzieję, że wywrzemy pozytywne wrażenie na polskich fanach, byśmy mogli wrócić z niektórymi z tych rzadkości. Ideałem dla mnie byłoby przygotowanie dwóch setów - dwóch godziny najstarszych kawałków, a następnie dwóch godziny nowszego materiału. Jest tyle dobrych piosenek w mantisowej zbrojowni egzystujących na wielu albu-

110

PRAYING MANTIS

chcą zrobić coś z muzycznym katalogiem Mantisów - mówimy tutaj nawet o box setach czy winylach, więc miejcie się na baczności i sprawdzajcie aktualności na stronie internetowej i w mediach społecznościowych! Koncertówka "Keep it Alive" uderza w nas pod koniec tego roku - czy macie już plany na kolejny album studyjny? Obecnie piszemy nasz kolejny album studyjny, który ukaże się (mam nadzieję) w 2020 roku. Data wydania wciąż jest dyskusyjna, ponieważ 1981 był faktyczną datą wydania "Time Tells No Lies" i byłoby miło gdyby premiera nowego albumu wypadała dokładnie 40 lat po wydaniu naszego debiutanckiego albumu. Patrząc na składy zespołu, pracowaliście przez lata z wieloma muzykami, którzy byli już znani w świecie muzycznym lub osiągnęli sławę później. Możemy tu wymienić Ber-

niego Shawa, Doogiego White'a, Dennisa Strattona, Clive'a Burra czy Gary'ego Bardena. Jak wspominasz współpracę z nimi i z kim najlepiej ci się pracowało? Każdy z tych muzyków należy do części historii zespołu i miał swój wpływ na ewolucję Praying Mantis. Dennisa znałem dużo wcześniej. Był w zespole przez około 15 lat, od czasu gdy zagraliśmy w Japonii. Jesteśmy cały czas w kontakcie. Clive był wspaniałym człowiekiem i tęsknimy za nim, tak jak i cały rockowy świat. Bernie śpiewał wcześniej w Grand Prix i dołączył do naszej nowej grupy Stratus, którą założyliśmy z Clive'em po jego odejściu z Iron Maiden. To naprawdę zaszczyt móc pracować z tymi wszystkimi znakomitymi muzykami. Porozmawiajmy o muzycznych inspiracjach. Jakich zespołów słuchałeś, gdy powstało Praying Mantis? Kto miał na ciebie największy wpływ? Jak to się później zmieniło? Opowiedz coś więcej o Wishbone Ash i jak wpłynęli na waszą muzykę. Tak w skrócie… Nie uwierzycie, ale wszystko zaczęło się od Status Quo. Ja byłem Francisem Rossim, a Pete Moore, gitarzysta, z którym założyłem zespół w szkole meblarskiej, był Rickiem Parfittem! Sam zbudowałem swoją pierwszą gitarę elektryczną w ostatniej klasie liceum, a przyjaciel nauczył mnie, jak grać 12-taktowego bluesa. Jako 16 latek pracowałem w soboty w supermarkecie. Pracował ze mną taki chłopak Carl, który zaraził mnie Status Quo i pożyczył mi płytę "Piledriver". Od tamtej pory razem z Pete'em byliśmy zakochani po uszy w tym zespole. Za to rok później zostaliśmy wielkimi fanami Thin Lizzy i niezwykle zainteresowały nas ich podwójne partie gitarowe, które zaczęliśmy włączać do naszej gry. Przez cały czas dojrzewaliśmy jako muzycy, a skład naszego zespołu uzupełnił mój brat Chris, który chwycił za bas, a także Chris Hudson, który grał na bębnach. Mój brat z początku nie miał zielonego pojęcia o basie. Przerobiłem moją pierwszą gitarę na gitarę basową i pokazałem mu progresję z utworu Status Quo - "Caroline", składającą się z trzech dźwięków. Rozpisałem mu to ósemkami na pięciolinii! Około roku 1975 zainteresowaliśmy się Wishbone Ash ze względu na ich podwójne harmonie gitarowe. Zespół ten wyróżniał się też innym magicznym składnikiem stosowali świetne harmonie wokalu. Graliśmy covery ich kilku kawałków, a wkrótce zaczęliśmy stosować te smakowite składniki we własnych przepisach. Pozostałą część historii wszyscy znacie. Wasz koncert w Krakowie otworzą Axe Crazy i Roadhog. Graliście już z tymi zespołami podczas trzeciej edycji Trvheim. Co sądzisz o tych zespołach, czy widziałeś ich koncerty i czy cieszycie się, że znów będziecie współdzielili scenę? Zawsze chętnie występuję obok innych zespołów. Niestety nie widziałem ani Roadhog ani Axe Crazy, ponieważ cierpię na szum uszny i nadpobudliwość, która drastycznie wpływa na mój słuch, więc nie mogę poddawać się głośnym dźwiękom przed koncertem. Stan ten pogarsza się wykładniczo, więc muszę być bardzo ostrożny. Zatyczki do uszu nie działają, ponieważ nadal słyszę wtedy pisk o częstotliwości 7,5 kHz w moich uszach, co sprawia, że muzyka brzmi dysonansowo i nie sprawia przyjemności. Nie jest to świetny stan dla muzyka, ale będę się bronił przed efektami tak


Foto: Praying Mantis

długo, jak tylko będę mógł. Słuchałem jednak obu zespołów na YouTube i podoba mi się to, co słyszę, więc nie możemy się doczekać spotkania z chłopakami! Czy poza Krakowem macie jakieś miejsce w Polsce, w którym chcielibyście zagrać w przyszłości? Wszędzie - naprawdę. Po prostu uwielbiamy grać dla doceniających fanów na całym świecie. Zawsze bardzo mi przykro z powodu fanów, którzy nie mogą zobaczyć zespołu, ponieważ koncert jest za daleko, aby mogli na niego dotrzeć. Zawsze otrzymujemy prośby od fanów z całego świata z pytaniem, kiedy będziemy grać w ich mieście. Jest mi przykro, gdy nie możemy spełnić ich życzeń, ponieważ wydatki są za wysokie. Jedyne, co mogę powiedzieć naszym polskim fanom, to proszę - przyjedźcie do Krakowa na Praying Mantis, Roadhog i Axe Crazy. Nie rozczarujesz się - sprawimy, że będzie to najbardziej niezapomniany wieczór dla Was wszystkich. Musimy odcisnąć duży ślad Modliszki w Polsce i czekamy na powitanie Was wszystkich w mantisowej armii!

dzieć: jakie gadżety przygotowaliście na tę trasę? Mamy płyty CD, przypinki, plakaty, t-shirty, bluzy z kapturem itp. Może zorga nizujemy kilka konkursów, więc odróbcie mantisową pracę domową. Dziękujemy za odpowiedzi i do zobaczenia w Krakowie! Dziękuję, nie rozwinąłem zbytnio niektórych pytań, ponieważ planuję napisać książkę o historii Praying Mantis i wydać ją w 50. rocznicę założenia zespołu w 2023r. Mamy nadzieję, że nasi polscy fani sprawią, że ten wieczór będzie niezapomniany! Z niecierpliwością czekamy na spotkanie z Wami wszystkimi i wypicie z kilku Tyskich ... Tym piwem się dzielę z moimi polskimi sąsiadami! Do zobaczenia wkrótce, ludziska! Maciej Uba & Anna Szymczyk

Jestem pewien, że wszyscy fani chcieliby wie-

Foto: Praying Mantis

PRAYING MANTIS

111


rąc pod uwagę fakt, czym zespół jest dzisiaj, a czym był od samego początku. Oczywiście, wciąż znajdują się tam utwory, które wpasowują się w nasze brzmienie, i które nadal gramy na żywo, ale konceptualne można je uznać za twory przejściowe.

Poszukiwania i zmiany nie były dobre Folkowe oblicze ostatnich płyt Elvenking to nie przypadek. Po kilku latach eksperymentów zespół nie tylko wrócił do korzeni, ale i uznał, że Elvenking wreszcie raz na zawsze wypracował styl i wizerunek. "Porównawczy wywiad" przeprowadziliśmy z wokalistą tej włoskiej formacji. HMP: Kiedy ostatnio rozmawialiśmy, mówiłeś, że "Secrets of Magick Grimoire" jest kontynuacją "Pagan Manifesto". Śmiałeś się nawet z mojego porównania "Secerts..." do "Era". Teraz słucham "Reader of the Runes" i wreszcie czuję ogromną radość, To jest właśnie ten Elvenking, na jakiego czekałam po "Pagan Manifesto"! Dla mnie Wasza nowa płyta jeszcze bardziej pasuje do tego, co rozpoczęliście na "Pagan Manifesto" niż "Secrets....". Damna: Cóż, po pierwsze myślę, że pewne związki, które wszyscy odnajdujemy jako słuchacze, są bardzo osobiste. Może czasami słyszymy to, co chcemy usłyszeć, pomijając obiektywne porównanie dwóch albumów. Niekiedy bardzo trudno jest być naprawdę obiektywnym. Mówię to, żeby zwrócić uwagę, że

festo", ponieważ jest prostszy i mniej złożony niż "Secrets...". Muszę przyznać, że już płyta "The Pagan Manifesto" bardzo mnie ucieszyła, ale teraz jestem naprawdę zachwycona. "Reader of the Runes" mógłby być wręcz nagrany w okolicach "The Winter Wake". Skąd taka wielka chęć do powrotu do korzeni? To jest to, co zapoczątkowaliśmy na "The Pagan Manifesto". Po latach próbowania różnych brzmień, skupiania się bardziej na tworzeniu, niż na stylu czy wizerunku zespołu, stwierdziliśmy, że czas najwyższy zatoczyć koło i raz na zawsze zdefiniować brzmienie Elvenking. Musieliśmy zrobić to zarówno dla siebie, jak i dla naszych fanów. Zawsze będzie nam trudno się powtarzać, ale całe to poszuki-

Na nowej płycie jest utwór, który pasowałby nawet do "Heathenreel" - to "Eternal Eleanor". Dawno nie nagraliście czegoś w tak bardzo pierwotnym stylu Elvenking. Bardzo staraliście się nagrać coś w tym stylu czy po prostu wyszło na fali pisania kawałków na nową płytę? W sumie to tak po prostu wyszło. I będzie tego jeszcze więcej. Tak bardzo lubimy folkową i akustyczną stronę naszego brzmienia, i jesteśmy bardzo zadowoleni z tego, jak wyszedł "Eternal Eleanor". Z pewnością w przyszłości zrobimy więcej utworów tego typu. Jest jednak na nowej płycie utwór, który kojarzy mi się z "Divided Heart" z "The Scythe". To "Under the Sign of a Black Star". Chcieliście mieć choć jeden "radiowy hit" na krążku? (śmiech) Nie, nie obchodzi nas robienie utworów "przyjaznych radiu". Myślę, że to po prostu część Elvenking - bardziej gotycki odcień, który czasem się ukazuje, a który nadal lubimy. Myślę, że pierwszym utworem w ten deseń był "The Winter Wake", nawet jeśli różnił się nieco atmosferą, ale struktura i typ kawałka są podobne. A potem oczywiście "The Divided Heart" czy "I am the Monster" albo nawet "Black Roses for the Wicked One", czy "The Solitaire". Jak widzisz, to powracający aspekt naszego brzmienia. W ostatnich latach go rozwinęliśmy i wzbogaciliśmy bardziej epickim i majestatycznym metalowym wykończeniem. Mimo wszystko cieszę się, że Waszym celem nie jest pisanie kawałków-hitów "pod koncerty". W taką manierę popadł Powerwolf, który z całkiem dobrego zespołu stał się maszyną do pisania hitów do śpiewania na koncertach, w których liczy się niemal tylko ludyczna zabawa. Nie mieliście nigdy takich pokus? W mojej opinii Powerwolf robi świetne kawałki, a ich koncerty są super. Ale to moja skromna opinia. Wracając do twojego pytania: czy kiedyś "kusiło nas", żeby pisać wspaniałe kawałki? Cały czas. Jeszcze tylko nie wiem, czy to się nam jak dotąd udało. (śmiech)

Foto: Elvenking

związek, który zauważasz pomiędzy "Era" i "Secrets of the Magick Grimoire" to pewnie twój osobisty punkt widzenia. Uważam, że te albumy są względem siebie bardzo odległe, może poza paroma kawałkami, takimi jak jak "Poor Little Baroness" czy "Chronicles of a Frozen Era", które szły w kierunku ostatecznie zdefiniowanym przez nas na "The Pagan Manifesto". Oczywiście, "The Pagan Manifesto" jest albumem, na którym określiliśmy nasz wizerunek jako zespół raz i na zawsze, a "Secrets...", jeśli nie jest kontynuacją, to jest zdecydowanie krokiem naprzód w tę stronę. Na pewno jest to bardziej złożony album, ale brzmienie i wizerunek Elvenking jest tam obecny. Na "Reader of the Runes - Divination" dalej zmierzamy tą ścieżką. Może czujesz większe podobieństwo do "The Pagan Mani-

112

ELVENKING

wanie i zmiany nie były niczym dobrym. W związku z tym już na "Era" zaczęliśmy naszą transformację, ale dopiero na "The Pagan Manifesto" znaleźliśmy naszą duszę dzięki przechwyceniu, wzbogaceniu i rozwinięciu starego brzmienia. Czyli dziś, z perspektywy czasu źle oceniasz romans Elvenking z innymi brzmieniami na "The Scythe" i na "Red Silent Tides"? Całe to poszukiwanie i zmiany działy się właśnie na tych krążkach, ale częściowo i na "Era". Na "The Scythe" ukazaliśmy bardziej agresywną stronę naszego grania, z kolei na "Red Silent Tides" było kompletnie odwrotnie. Myślę, że obie te płyty są dobre i mają świetnie napisane kawałki. Jednak to już nie jest to, co moglibyśmy określić mianem "Elvenking", bio-

Wiele osób słuchając "Silverseal", miało wrażenie, że początkowy riff jest zaczerpnięty z soundtracku do czołówki "Gry o Tron". Jesteście miłośnikami tego serialu? Tak, bardzo lubimy ten serial, ale nie, nie myśleliśmy o jego czołówce podczas pisania tego utworu. Wróżbita z teledysku do "Silverseal" wygląda podobnie do wróżbity z serialu "Wikingowie". Tak sobie właśnie wyobrażacie wróżącego z runów czy chcieliście nawiązać do tego popularnego serialu? Nie nawiązywaliśmy do tego serialu, bo chyba nawet nikt z nas jeszcze go nie oglądał. Powinnaś zapytać osobę odpowiedzialną za kostiumy do tego teledysku. W każdym razie, pomijając kwestię serialu, runiczny wróżbita w tym wideo jest bardzo blisko naszego wyobrażenia w tej opowieści. Nasunęło mi się jeszcze jedno skojarzenie. Pierwsza część refrenu "Sic Semper Tyran-


nis" brzmi dokładnie jak "Gott mit uns" Sabaton. Ktoś już zwrócił na to uwagę? Będę ten wywiad wspominał jako "porównawczy"! (śmiech) Właśnie przesłuchałem "Gott mit uns" i nie, nie wydaje mi się, że tak brzmi, czy nawet "zupełnie jak on", jak mówisz. Sabaton oczywiście słuchamy, a podświadomie zainspirować przecież może wszystko. Znasz ich, więc tak jak mówiłem, człowiek ma tendencję do porównywania tego, co zna, do tego, czego słucha, w wyniku czego słyszy to, co chce słyszeć. Może brakuje ci innych "powiązań" z rzeczami, które są naprawdę bezwiednie przytaczane, ale ty ich nie znasz, więc ich nie wyłapałaś. W każdym razie - taka mała ciekawostka. W czasach, kiedy stworzyliśmy te utwory, na pewno słuchałem trochę Sabaton. Znaczy, zasłyszałem parę kawałków tu i tam, ale dopiero od tego lata zacząłem ich słuchać i kupować ich płyty. Ale ej, to wciąż duży komplement, jeśli porównujesz nas do nich. W końcu są jednym z najlepszych i największych metalowych zespołów na świecie. Przypomnę Ci się przy okazji kolejnego wywiadu, że jestem z tych porównujących (śmiech). Płyta jest bardzo różnorodna. Początek "Malefica Doctrine" to prawie black metal. Chcieliście tą stylistyką podkreślić mroczną tematykę utworu? Pewnie, postać o której w tym utworze mówimy, jest bardzo ponura, potrzebowaliśmy więc mroczniejszego kawałka. Przy tym daje nam to szansę na ekspresję naszej najbardziej ekstremalnej strony, jednocześnie pozostając wiernym epickiemu i melodyjnemu brzmieniu Elvenking. Po raz pierwszy w historii zespołu nagraliście koncept-album. Wiele zespołów przyznaje, że to najtrudniejsza forma płyty. Trzeba wszys tkie luźne pomysły dopasować do konkretnych ram lub pisać pod presją tematyki. W przypadku Elvenking idea koncept-albumu wyszła na Waszą korzyść, płyty słucha się świetnie, jakbyście nic innego nie robili przez całą karierę, tylko pisali koncept-albumy. Muszę przyznać, że to było wysoce inspirujące. Oczywiście też trudne, ale myślę, że pisanie koncept-albumu wymusiło na mnie i Aydanie bardzo kreatywny i stymulujący proces tworzenia. Tym razem wspólnie nie tylko zajmowaliśmy się pisaniem muzyki, ale też wymienialiśmy się tekstami. Było to niebywale

Foto: Elvenking

interesujące, ponieważ musieliśmy zachować ścisły związek między muzyką i tekstami. Świetnym pomysłem było powtórzenie tej samej melodii w "Diamonds in the Night" i "Readers of the Runes". Nie tylko spaja płytę, ale też nadaje klimat. Jako że to album konceptowy, uznaliśmy że przydadzą się powracające motywy, które sprawią, że poczujesz się jakbyś żyła w świecie z historii. Czytałam, że jest to dopiero początek Waszego pomysłu na opowieść o runicznym wróżbicie. Już teraz wiecie jak ten temat pociągnąć czy zostawiacie to sobie na czas jak ochłoniecie po wydaniu płyty i po trasie? Jeśli chodzi o opowieść - wiemy, jak się potoczy, plan jest taki, żeby rozwijać ją na następnych dwóch albumach. Oczywiście będziemy promować każdy album jak zwykle, więc jasne jest, że teraz będziemy koncertować i wspierać ten album jak tylko się da. Potem skupimy się na drugiej części. Tematyka pogańska jest obecnie bardzo pop ularna. Obserwujecie takie zjawisko, że do grona Waszych słuchaczy dołączają neopoganie, którzy normalnie nie są związani z metalem? Folk metal staje się popularny w

tych kręgach, nawet wśród ludzi, którzy wcześniej nie słuchali metalu. Myślę, że ludzie mają potrzebę znalezienia czegoś mniej ciasnego i nie nastawionego na karę, niż klasyczne doktryny. Może więc dlatego tyle się dzieje wokół tych tematów. Metal często był gatunkiem rebelianckim, sposobem na afirmację wolności i w pewien sposób deklaracją inteligencji, więc tak, te dwie rzeczy chyba się ze sobą dobrze łączą. Wiem, że to intymne pytanie, ale spróbuję zapytać. Jaki jest Wasz stosunek do przyjmowania politeistycznej wiary? Pogańskie motywy są dla Was tylko inspiracją dla Elvenking, kreują jego image i klimat czy... jest coś więcej? Pogaństwo nie ma dla nas nic wspólnego z religią. To filozofia. Planujecie kiedyś sięgnąć po pogańskie motywy bliższe Italii - etruskie, rzymskie lub greckie? Na razie zostaniemy jakiś czas przy naszej opowieści. Wasz debiut skończył w tym roku 18 lat. Ja wciąż o Was myślę jak o młodym zespole. A jak Wy się czujecie? W sumie podejście do muzyki mamy takie samo. Niewiele się zmieniło, poza faktem, że jesteśmy fizycznie starsi… Takie są niestety fakty! Ostatnio mówiłeś, że w głębi duszy marzy Ci się ponowne nagranie "Wyrd" z Twoimi wokalami. Czy marzenie uda się kiedyś przekuć w czyn? Naprawdę mamy taką nadzieję! Ja i Aydan już to szczegółowo zaplanowaliśmy. Musimy tylko znaleźć na to odpowiedni moment. Katarzyna "Strati" Mikosz, Tłumaczenie: Karol Gospodarek, Maciek Kliszcz

Foto: Elvenking

ELVENKING

113


Powrót do folkowych źródeł - Folk metal to muzyka, w której się odnalazłem lata temu. Dokładnie to, co najbardziej mi się podoba i co chciałem i nadal chcę tworzyć - mówi Marcin "Velesar" Wieczorek. Ten wokalista znany z Radogosta miał pewną przerwę od folk metalu, wydając debiut metalowego River Of Time, ale w końcu wrócił do tego, co gra mu w duszy najbardziej. Efekt to świetny album "Dziwadła", wydany pod pseudonimem Velesar: HMP: Kiedy rozmawialiśmy po wydaniu debiutanckiego albumu River of Time, wspominałeś, że masz już gotowy materiał nie tylko na drugą, ale nawet trzecią płytę tego zespołu. Okazało się jednak, że jako pierwszy ukazał się debiutancki materiał twego nowego projektu Velesar. Co się stało, że zmieniłeś zdanie? Marcin "Velesar" Wieczorek: Faktycznie, mówiłem tak i to podtrzymuję. Ten materiał nadal jest, ale czeka na swój czas. Po prostu w pewnym momencie stwierdziłem, że brakuje mi folk metalu, jego fanów, całej tej otoczki i najwyższy czas wrócić. Niektórzy mówili, że trzeba było to zrobić od razu, jeszcze w 2014r., ale ja myślę, że ta przerwa była potrzebna. Choćby po to, żeby popatrzeć na niektóre sprawy z dystansu. W żadnym razie nie jest jednak tak, że to efekt chwilowej czy niedawnej fascynacji, bo folk metal był ci bliski od lat, choćby za sprawą kilkuletniej współpracy z Radogostem? Zdecydowanie. Folk metal to muzyka, w której się odnalazłem lata temu. Dokładnie to, co najbardziej mi się podoba i co chciałem i nadal chcę tworzyć. Co więcej, taka muzyka podobała mi się na długo przed tym, zanim trafiłem do Radogosta. Tyle że to były jeszcze zupełnie inne czasy i zupełnie inne, znacznie mniejsze możliwości. Bez Facebook'a, w zasadzie nawet bez Internetu, z muzyką na kasetach,

sprzętem, który bardziej nadawał się do grania w piwnicy niż na scenę… Przypomnę, że kiedy powstawał Radogost, który jest przecież jednym z prekursorów folk metalu w Polsce, moja pierwsza kapela, Goddess of Sin, właśnie się kończyła. A istniała sześć lat… Nawet byłem na dwóch koncertach Radogosta kiedy pracowałem jako dziennikarz w lokalnym tygodniku, gdzieś na samym początku ich działalności. No ale w końcu nasze drogi się spotkały i bardzo sobie cenię ten czas, który spędziłem w Radogoście. Kiedy ta przygoda się skończyła, potrzebowałem przerwy. Dlatego w zasadzie to River of Time i album "Revival" były odskocznią. Albo też taką chwilą oddechu, czy może czasem na regenerację. A przy okazji realizacją materiału, który zacząłem pisać kilkanaście lat temu i po prostu trzeba było w końcu go nagrać i wypuścić w świat. Po rozstaniu z Radogostem pojawiła się taka sposobność i z niej skorzystałem. Ale powrót do folk metalu był planowany od pewnego czasu, tyle że nie miałem jeszcze sprecyzowanych dat, ani też nie wiedziałem, w jaki sposób ma to wszystko wyglądać. Kolejny zespół? A może tylko płyta bez koncertów? Albo w ogóle projekt stricte internetowy? Ostatecznie zdecydowałem się na chyba najbardziej ryzykowny krok i ruszyłem z projektem solowym, czyli "firmowanym" bezpośrednio moim pseudonimem scenicznym, używanym od lat i z którym kojarzą mnie fani folk metalu nie tylko w Polsce, ale też za granicą. Wiesz, założenie kolejnego ze-

społu jest jednak mniej ryzykowne. Wymyślasz jakąś nazwę, otaczasz się ludźmi i owszem - Velesar gdzieś tam jest, ale trochę schowany. Kilka literek w książeczce do płyty i zdjęcia na FB. Uda się, to fajnie. Nie uda idziesz dalej, zakładasz następny zespół, albo do jakiegoś dołączasz. Ale projekt solowy to już inna bajka. Oczywiście, że wokół jest zespół. Przecież nie da się czegoś takiego zrobić samemu. Ale to ty jesteś tarczą strzelniczą. Jak sprawa nie wypali, to możesz mieć pretensje tylko do siebie. I wtedy rzeczywiście warto się zastanowić, czy jednak nie odpuścić. Być może nawet na dobre. Na szczęście, w tym wypadku okazało się wręcz przeciwnie. Zainteresowanie, opinie, reakcje ludzi na koncertach ciągle mnie zaskakują, bo nie spodziewałem się, że wszystko zostanie aż tak dobrze przyjęte. Owszem, wiedziałem, że sporo ludzi nadal mnie pamięta, bo wielu z nich co jakiś czas pisało do mnie na Facebooku i pytało o powrót. Ale skala mocno mnie zaskoczyła. Nie było czasem tak, że gdy, powiedzmy, odpocząłeś przez jakiś czas od folk metalu i grałeś coś innego, to nabrałeś ponownej ochoty do zanurzenia się w ten świat? Tak naprawdę nigdy z niego nie wyszedłem. Wpadłem w niego na łeb na szyję dawno temu i tak już zostało (śmiech). Jak mówiłem wcześniej, przez cały czas miałem kontakt z fanami folk metalu, a poza tym pojawiałem się nie raz na koncertach folk metalowych, w tym oczywiście każdorazowo w Brennej na Słowiańskiej Nocy Folk-Metalowej, czyli festiwalu, który rozpoczął właśnie Radogost. Oprócz tego oboje z żoną jesteśmy miłośnikami słowiańskiej kultury i wszystkiego, co się z tym wiąże, dlatego często można nas było spotkać podczas imprez rekonstrukcyjnych, w tym na przykład w Białogrodzie w Strumieniu. Tak więc w pewien sposób ciągłość została zachowana (śmiech). Odnoszę wrażenie, że jesteś takim niespokojnym duchem, który nie umie zasklepić się tylko w jednej stylistyce, bo to bardzo ograniczające. Stąd biorą się twoje różnorodne

Foto: Velesar

114

VELESAR


działania - mimo tego, że wciąż obracające się w metalowej stylistyce, to jednak gatunkowo nieco odmienne? Może rzeczywiście trochę tak jest. O ile dobrze pamiętam, podczas ostatniej naszej rozmowy mówiłem, że nie lubię monotonii w muzyce. Dlatego właśnie materiał na płycie "Revival" był tak zróżnicowany i czerpał z różnych metalowych stylów, a nawet chwilami z hard rocka. Wiele zespołów na samym początku mocno się ogranicza. Na zasadzie: "Panowie, gramy black!" - i potem powstaje pięć płyt, które tak naprawdę niczym się od siebie nie różnią. Mnie to nie pasuje. I ja bym się zanudził, i ludzie, którzy by tego słuchali. Nawet na najnowszym albumie "Dziwadła" starałem się różnicować utwory. Dzięki temu, chociaż cała płyta jest przecież stricte folk metalowa, każdy utwór jest tak naprawdę inny. Mam nadzieję, że to słychać.

Polacy nie potrafią o to dbać. Polskie dziecko potrafi wymienić niemal cały panteon grecki czy rzymski. A czy wie, że słowiańskim odpowiednikiem Zeusa był Perun? Wiemy, że Celtowie mieli druidów, a Galowie walczyli z Rzymianami - choćby dzięki komiksom o Asteriksie i Obeliksie. A czy wiemy, że odpowiednikiem druida na terenach słowiańskich był żerca? Żeby było jeszcze ciekawiej - wiele osób doskonale orientuje się w mitologii nordyckiej i historii Wikingów, choćby dlatego, że przeniknęli do popkultury dzięki filmom, serialom takim, jak "Wikingowie", komiksom czy książkom opowiadającym o tamtych czasach. Niestety, inne kraje potrafiły zadbać o to, by ich wczesna historia nie zaginęła, nawet tworząc z tego produkt turystyczny. My, Polacy, nie bardzo. Traktujemy nasze dzieje bardzo wybiór-

regionu, z którego dana kapela pochodzi. Większość ludzi odrzuca to, co było kiedyś, szczególnie jeśli udało im się trafić ze wsi do miasta. Bo dawne zwyczaje, opowieści czy legendy są według nich prymitywne, śmieszne czy wręcz złe. W innych regionach świata jest inaczej - tam to część kulturalnego dziedzictwa, a u nas - szkoda gadać. Myślisz, że takie odcinanie się od korzeni ma jakikolwiek sens? Czy ma sens? Dla nich zapewne. Dla mnie zdecydowanie nie, co zresztą powiedziałem przed chwilą. Wiem, że często tak się dzieje. Tyle że sama zmiana zamieszkania nie sprawi, że człowiek stanie się kimś innym. Ani nie doda mu rozumu, ani nie nauczy kultury. Natomiast takie osoby często tracą swoją własną

Wielu muzyków nie potrafi tak postępować, albo z wygodnictwa, albo z merkantylnych pobudek, stąd na rynku tak wiele podobnych do siebie, wtórnych i nudnych płyt - to nie twoja bajka, odcinasz się od tego zdecydowanie? Na ile starczy mi sił, wyobraźni i cierpliwości mojej żony (śmiech). A tak na poważnie - nuda to problem naszych czasów. Tak jak i wygodnictwo. Co oczywiście nie zmienia faktu, że wiele płyt, które teraz się ukazują, jest bardzo dobrych. Poza tym wiele zespołów z takiej "wtórności" zrobiło swój znak rozpoznawczy. Słyszysz taki kawałek w radio i od razu wiesz, kto go gra. Ale często też fani danej kapeli tego oczekują. Trudno tu znaleźć złoty środek. Natomiast ja wybrałem swoją drogę i mnie ona pasuje. Ale bajki, czy też baśnie musisz lubić, co potwierdza warstwa liryczna "Dziwadeł"? (śmiech) Przede wszystkim jestem miłośnikiem książek i nigdy nie będę ich miał dość, a to skarbnica inspiracji. Nawet moja obecna praca wiąże się głównie z książkami, co dla mnie jest rzeczą idealną. Po prostu zawsze byłem maniakiem książkowym odkąd nauczyłem się czytać, a baśnie i legendy były oczywiście pierwsze. Do teraz pamiętam taką starą, rozlatującą się książkę ze staropolskimi baśniami, którą jako dziecko czytałem kilkanaście razy. A że to idealnie współgra z folk metalem, takie motywy pojawiły się też na "Dziwadłach". Poza tym zauważ, że wiele wierzeń czy obrzędów słowiańskich przetrwało do dzisiejszych czasów właśnie dzięki baśniom. Utopce, południce, diabły, wiedźmy - wszystko to znajdziesz w baśniach. A przecież kiedyś brano te postacie śmiertelnie poważnie i bano się ich. Sam mam sporo książek z różnymi legendami czy klechdami. Takich materiałów jest naprawdę mnóstwo, więc miałeś z czego wybierać, jeśli chodzi o teksty. Dokładnie, chociaż to tylko część inspiracji. Generalnie na płycie poruszam się w tematyce słowiańskiej, chociaż tutaj też jest kilka odskoczni. Baśnie i legendy to jedno, ale ogromną kopalnią inspiracji jest mitologia słowiańska i sama historia oraz wydarzenia historyczne. Czyli to, o czym tak naprawdę nie usłyszysz w szkole, bo dla polskiego systemu nauczania Polska zaczęła się od Mieszka I i chrztu. A przedtem co było? Czarna dziura? Nic z tych rzeczy. Mamy bogatą, starosłowiańską historię, tylko że mało kto o tym wie.

Foto: Patrycja Wieczorek

czo. Skupiamy się głównie na II wojnie światowej, ewentualnie czasach Piłsudskiego lub powstaniach, a jakoś zapomnieliśmy o tym, skąd się wywodzimy i co było na początku. I dla mnie jest to niezrozumiałe. Jeśli znamy kulturę i historię innych krajów, a nie znamy własnej - to coś tu jest nie tak. Wracając do legend, ciekawe jest to, że w różnych regionach kraju te najbardziej popularne funkcjonują w nieco odmiennych wersjach, albo też lokalnie występują opowieści gdzie indziej nie znane. Uważasz, że jest to potwierdzeniem bogactwa i pewnej unikalności naszego folkloru? Myślę, że jak najbardziej. Polska dzieli się na wiele regionów, z których każdy ma swoją historię, często specyficzną gwarę, nie mówiąc już o strojach ludowych czy właśnie legendach. To prawdziwe bogactwo kulturowe, które na szczęście obecnie wielu ludzi pragnie ocalić. Przykładowo folklor Górnego Śląska mocno różni się od kaszubskiego, ale i jeden, i drugi ma sporo do zaoferowania i zdecydowanie nie można pozwolić, by o tym zapomniano. Dobają o to historycy, miłośnicy folkloru, rekonstruktorzy, ale też zespoły folk metalowe, chociaż może na swój specyficzny sposób. Generalnie jest to jedna z rzeczy, która mocno odróżnia folk metal od innych metalowych gatunków. Po prostu często w muzyce zespołów folk metalowych słychać echa kraju, czy

tożsamość i później zostają z niczym. Jasne, zarabiają więcej, może lepiej im się żyje, stać je na większy telewizor - tylko co z tego? Do jednego świata już nie pasują, bo sami go odrzucili, a do drugiego nigdy nie będą pasować. Może ich dzieci czy wnuki - z naciskiem na "może". Myślę, że osobom, które postępują tak radykalnie, można jedynie współczuć, bo tracą swoje korzenie, podczas gdy niekoniecznie w mieście urosną im nowe. Twój nowy album nosi tytuł "Dziwadła" i chyba z premedytacją użyłeś takiego właśnie wieloznacznego tytułu, bo można go odnieść zarówno do bohaterów zaludniających dawne opowieści, ale też do obecnego podejścia wielu ludzi do takich właśnie zagadnień. Bo są one traktowane jako takie nieszkodliwe dziwactwa czy dziwadła właśnie? Dla wielu ludzi sam metal jest dziwactwem. Co zresztą mamy niestety okazję często obserwować w naszym kraju, zwłaszcza ostatnio. Ale w tym wypadku akurat chodziło stricte o stwory ze słowiańskich legend, bo o nich właśnie opowiada tytułowy utwór - czyli "Dziwadła". Paradoksalnie od kilku ładnych lat folk metal jest całkiem popularny - może to dobry prognostyk na przyszłość? Myślę, że tak, a przynajmniej taką mam nadzieję (śmiech). Naprawdę coraz więcej osób

VELESAR

115


słucha folk metalu i chodzi mi nie tylko o "starych wyjadaczy", ale też o ludzi bardzo młodych, którzy dodatkowo zaczynają interesować się naszą historią, rekonstrukcją historyczną, dawnymi wierzeniami itd. To rzeczywiście dobry prognostyk. Fakt też jest taki, że jeszcze jakieś 10 lat temu zespoły folk metalowe można było policzyć na palcach. Teraz jest ich wiele i ciągle powstają nowe, przy czym sporo też dość szybko znika. Tak więc wielu młodych ludzi, bo to o nich tutaj mówię, uważa folk metal za inspirację i próbuje swoich sił w tej muzyce. To bardzo dobrze, ale łatwe to nie jest, bo tutaj wszystko musi mieć jednak głębszy sens i nie wystarczy tylko naparzać na gitarze. Dochodzą nam dodatkowe instrumenty, często ludowe, pojawia się specyficzna tematyka… A w dodatku trzeba to wszystko połączyć tak, żeby grało ze sobą i miało ręce i nogi. Dla wielu muzyka folk metalowa może wydawać się łatwa, prosta i przyjemna, ale żeby wszystko działało spójnie, a przy tym nie fałszowało, naprawdę trzeba się namęczyć. Dla niektórych jest to granica nie do przejścia - ale za to inni rozwijają skrzydła i idą do przodu. Znam wiele młodych zespołów folk metalowych, które mają ogromny potencjał. I to może tylko cieszyć, bo pojawiają się nowe utwory,

nie inny styl. Przede wszystkim jest znacznie więcej melodii, są dodatkowe instrumenty, czyli flet i skrzypce, zupełnie innaczej gada sekcja rytmiczna… Tylko wokalista wciąż ten sam (śmiech). No i najważniejszą chyba różnicą jest to, że utwory na "Dziwadłach" są po polsku. Tym razem nie zdecydowałem się na język angielski, bo uważam, że folk metal powinien być grany w języku ojczystym. Dzięki temu jest bardziej autentyczny. Oczywiście nie mam nic przeciwko zespołom folk metalowym, które śpiewają po angielsku, ale nie do końca jestem przekonany, że to wystarczy, żeby zaistnieć na świecie. Mamy wiele kapel, które świetnie sobie radzą na europejskim, czy światowym rynku muzycznym, a większość ich utwórów jest śpiewana w języku ojczystym. Choćby rosyjskie Grai i Arkona, węgierska Dalriada, czy nawet fińskie Korpiklaani, które owszem - nagrało część utworów po angielsku, ale większość ma jednak po fińsku. Nie wykluczam, że sam nagram jakiś utwór po angielsku, a może angielską wersję któregoś z obecnych, ale Velesar to polski projekt folk metalowy i to język polski będzie tym głównym. Brzmienie płyty potwierdza, że wyprawa do

Z Krzysztofem Lenardem znasz się jeszcze od czasów Radogosta, tak więc rozumiem, że wiedziałeś doskonale, że poradzi sobie z odpowiednim nagraniem takiego właśnie materiału? Tu cię zaskoczę, bo z Leonem znam się jeszcze od czasów Goddess of Sin, czyli grubo przed Radogostem. Aczkolwiek, jak mówiłem wcześniej, nie miałem okazji z nim współpracować. Wiedziałem, że świetnie poradzi sobie z materiałem metalowym, ale nie miałem zielonego pojęcia, jak to będzie z folk metalem. Dał radę - i to koncertowo. Mogę go polecać każdemu ze spokojnym sumieniem. Fakt, że jest również muzykiem, na pewno ułatwia współpracę, bo pewne rzeczy wie niejako z automatu i nie trzeba mu ich tłumaczyć? Dokładnie tak. Wszystko odbyło się bezproblemowo, bez zbędnych dyskusji i tłumaczenia wszystkiego po dziesięć razy. Jak przychodziłem z czymś, co wydawało mi się, że jest pokręcone lub bardzo trudne do zrealizowania, odpowiadał tylko: "będzie pan zadowolony". I jestem. A w moim przypadku to ciekawa rzecz, bo naprawdę trudno mnie zadowolić i sam jestem najgorszym krytykiem własnych projektów.

Foto: Velesar

nowe płyty, nowe koncerty... Natomiast cieszy również to, że nadal w grze jest "stara gwardia", która nie ma zamiaru odpuścić. Mówię tu zarówno o takich formacjach, jak Percival Schuttenbach, Radogost czy Morhana, jak i o tych trochę młodszych, grających sporo koncertów oraz coraz bardziej popularnych, jak Runika, Cronica lub Łysa Góra. No i właśnie poczułem się staro… (śmiech). "Dziwadła" to muzycznie zróżnicowany, urozmaicony materiał: 13 utworów, blisko godzina muzyki. To utwory stworzone wyłącznie z myślą o Velesarze, czy wykorzystałeś tu również coś pisanego wcześniej dla River of Time? W tym wypadku to wszystko całkiem nowe utwory. Tutaj nie dało się wykorzystać motywów pisanych dla River of Time, bo to zupeł-

116

VELESAR

rybnickiego No Fear Records opłaciła się? Zdecydowanie. Praca z Leonem to prawdziwa przyjemność i żałuję, że wcześniej nie udało nam się spotkać w jego studio. To specjalista, który umie wycisnąć z wykonawcy więcej niż jemu samemu się wydawało, że potrafi. Ma też ciekawe pomysły i przede wszystkim rozumie muzykę metalową. Natomiast samo brzmienie płyty to trochę grubsza sprawa, bo tutaj zadbał o nie Marcin Frąckowiak - czyli Froncek, który wcześniej grał w takich zespołach, jak Stos czy Square Moon, a obecnie jest gitarzystą Percivala Schuttenbacha. Ostateczne brzmienie płyty to jego zasługa. Chociaż parę razy nie zgadzałem się z jego wizją, cieszę się, że dałem się przekonać, bo wyszło naprawdę dobrze.

Co ciekawe, aż 4/5 składu River of Time, poza basistką Pauliną, było zaangażowane w prace nad "Dziwadłami" - część z twoich kumpli grała przecież wcześniej folk metal, więc było to dla nich niejako naturalne, a inni chętnie się do was dołączyli? Na pewno wiele to ułatwiło, przy czym tylko Froncek był wcześniej związany z folk metalem. No i oczywiście basista Adam Kłosek, ale pytasz o członków River of Time. Generalnie wszyscy chętnie zgodzili się dołączyć do nowego projektu, za co zresztą jestem im bardzo wdzięczny. Zwłaszcza że zdążyliśmy już zgrać się ze sobą i wiedziałem, że na dzień dobry mam świetnych muzyków. Bardzo żałuję, że Paulina zrezygnowała, bo tak dobrej basistki to ze świecą szukać, ale jej po prostu taka muzyka nie przekonuje. Woli inne metalowe style i szanuję jej decyzję. Ale trzeba przyznać, że tutaj nie straciłem, bo Adam, basista Helrotha i Percivali, to także świetny instrumentalista, a poza tym bardzo fajny gość, który zęby zjadł na folk metalu. No i nie można zapomnieć o nowych osobach, które do nas dołączyły, czyli skrzypaczce Idze Sucharze i flecistce Kasi Babilas, bez których to wszystko byłoby znacznie trudniejsze. Znalezienie odpowiednich instrumentalistek było najważniejszą i zarazem najtrudniejszą sprawą. Raz, że materiał był pisany właśnie z wykorzystaniem skrzypiec i fletu, a dwa - musiały to być


osoby, które z jednej strony są bardzo dobrymi muzykami, a z drugiej zgodzą się na granie folk metalu. Pierwsze rozmowy po ogłoszeniach, które wrzuciłem do Internetu, kończyły się właśnie w momencie, kiedy dana osoba dowiadywała się, że nie chodzi o filharmonię, czy kapelę weselną, a właśnie folk metalową… Ale w pewnym momencie pojawiły się Kasia oraz Iga i teraz mogę powiedzieć z całą pewnością, że był to strzał w dziesiątkę. Obie, mimo że wcześniej nie miały styczności z taką muzyką, świetnie wpasowały się w projekt i teraz nie wyobrażam sobie Velesara bez nich. Mam nadzieję, że obie myślą podobnie (śmiech). Czy obecny skład to ostateczna wersja zespołu, czy też planujesz jakieś zmiany? W każdym zespole są zmiany, a już zwłaszcza w takich projektach, jak ten. Trzeba zaznaczyć, że odpowiedź na poprzednie pytanie dotyczyła nagrań i pierwszych koncertów, czyli trasy z rosyjskim zespołem Grai, która odbyła się w czerwcu oraz oczywiście oficjalnej premiery płyty podczas VII Słowiańskiej Nocy Folk-Metalowej w Brennej. Natomiast teraz właśnie jesteśmy w trakcie zmian, ponieważ projekt opuścili Froncek i Adam, którym zresztą bardzo dziękuję za ogromny wkład w nagrania i całe to przedsięwzięcie. Ale tak już jest w zespołach, że jedni ludzie odchodzą, a na ich miejsce przychodzą inni. Zresztą niedawno wrzuciliśmy na naszego Facebooka informacje o nowych osobach w zespole, więc mogę już oficjalnie podać, że nowym gitarzystą rytmicznym Velesara został Piotr "Ave" Pobłocki, który gra także w Stelariusie, a bas przejął Michał "Misiek" Pruszowski - wcześniej basista Stelariusa, a obecnie kapeli Proch. Zaprosiłeś też do udziału w sesji nagran iowej gości. Kto pojawił się na płycie? Rzeczywiście, są goście i mam nadzieję, że udało mi się wprowadzić pewien element zaskoczenia (śmiech). Przede wszystkim trzy utwory są śpiewane w duecie. W dwóch, czyli w tytułowych "Dziwadłach" oraz utworze "Pan na Łysej", można usłyszeć świetną wokalistkę Malwinę Szałęgę, którą niektórzy mogą pamiętać na przykład z występów z zespołem Open Access, natomiast w kawałku "Wilcza wataha" na wokalu wspomaga mnie Mussi czyli Łukasz Muschiol z Radogosta. Oprócz tego w intrze płyty, czyli utworze "Tam, gdzie nie dociera słońce", można usłyszeć partię wokalną Agnieszki Suchy, czyli Dziewanny, która śpiewa tam w duecie z naszą skrzypaczką Igą, a w "Dziwadłach" pojawiają się kemancze - na których również gra Dziewanna. Dodatkowo w nagraniach wzięły też udział dwie młode, ale bardzo utalentowane instrumentalistki - skrzypaczka Jagoda Połednik oraz flecistka Zuzanna Bornikowska. To twoja kolejna płyta, którą wydajesz samodzielnie - wytwórnie płytowe w XXI wieku to już przeżytek, czy po prostu wolisz mieć kon trolę nad wszystkim? Tutaj będzie małe sprostowanie. Radogost, do albumu "Dark Side of the Forest", wydawał swoje płyty samodzielnie, natomiast płyta "Revival" River of Time została wydana pod egidą wytwórni Art of the Night Productions. Z kolei "Dziwadła" to trochę inna bajka. Początkowo rzeczywiście zastanawiałem się nad wytwórnią, ale problem polega na tym, że bardzo trudno jest zainteresować te duże, a na

takiej mi właśnie zależało. Jednak język polski to trudna sprawa, a były to w końcu wytwórnie zagraniczne. Ostatecznie, z racji tego, że czas naglił i zbliżała się premiera płyty, podjąłem decyzję, że tę płytę wydajemy sami. Z jednej strony faktycznie - pozwala to na zachowanie kontroli nad wszystkim, a z drugiej - mamy przecież Internet i w dzisiejszych czasach większość osób i tak słucha muzyki na Spotify, YouTube, SoundCloudzie i w wielu innych serwisach muzycznych. A do tego wytwórnia nie jest potrzebna. A jak będzie z koncertami? Też będziesz oga rniać wszystko samodzielnie, czy skorzystacie z pomocy jakiejś konkretnej agencji kon certowej czy choćby managera? Póki co, pracuję nad tym osobiście. Ale niewykluczone, że jeśli pojawi się jakaś konkretna propozycja, to z niej skorzystam. Wszystko oczywiście będzie zależało od zaproponowa-

teraz w Velesara, a zainteresowanie tym projektem jest bardzo duże. Już wcześniej mówiłem, że jestem mocno zaskoczony odbiorem. Dodam - bardzo pozytywnie zaskoczony. Płyta została odebrana niezwykle ciepło, na każdym koncercie publiczność reaguje bardzo żywiołowo i z ogromnym entuzjazmem, a poza tym dochodzi do mnie coraz więcej zapytań o kolejne koncerty i wiele świetnych opinii fanów. Za co im dziękuję, bo to przecież dla nich gramy i tylko z nimi to wszystko ma sens. Co więcej, również zainteresowanie projektem w Internecie dawno przebiło to, co zakładałem na początku. Widzisz, może ja jestem trochę starej daty, ale strasznie mnie śmieszą dzisiejsze bitwy o "lajki" i wielkie "tragedie" młodocianych celebrytów, bo ktoś tam czegoś nie polubił, albo ktoś inny ma tych łapek czy serduszek więcej… Strasznie to płytkie i ma niewiele wspólnego z prawdziwym życiem. Ale też trzeba przyznać, że pewien wyznacznik to jest,

Foto: Marlene Fizia

nych warunków. Na pewno z chęcią przyjmę każdą pomoc i liczę, że prędzej czy później pojawi się ktoś, kto weźmie na swoje barki robotę managera. Natomiast obecnie bardziej mi zależy na kontaktach z agencjami koncertowymi, zwłaszcza takimi, które organizują koncerty i festiwale za granicą. Szczególnie interesują mnie koncerty w Czechach, na Słowacji i na Węgrzech, bo obserwujemy, że utwory Velesara są tam bardzo dobrze przyjmowane i mamy coraz więcej fanów z tych właśnie krajów. W każdym razie bariera językowa okazała się tutaj zupełnie nieistotna. Przyznam, że kiedy jechaliśmy na koncerty do Czech, to miałem pewne obawy, ale na obydwu Czesi bawili się świetnie i nawet śpiewali z nami po polsku. Zresztą, przez te wszystkie lata zagrałem trochę koncertów w Czechach i za każdym razem było świetnie.

zwłaszcza na Facebooku. Dlatego trudno się nie cieszyć, kiedy z 200 lajków na profilu w ciągu zaledwie kilku miesięcy robi się 3000. Również teledysk do utworu "Ostatnia Kupalnocka", który opublikowaliśmy w połowie lipca na naszym kanale na YouTube, radzi sobie bardzo dobrze. To znaczy, że ktoś jednak chce słuchać mojej płyty, podoba mu się i chce więcej. Dlatego odpuszczać teraz i wracać do tego, co było, trochę mija się z celem. Oczywiście zobaczymy, co będzie dalej, ale jeśli podobny trend się utrzyma, to raczej szybciej będziesz mógł się spodziewać kolejnej płyty Velesara niż River of Time. Przy czym na pewno nie możemy teraz mówić o żadnych terminach, zwłaszcza że jesteśmy świeżo po premierze pierwszego krążka. Proponuję obserwować nasz profil na Facebooku (śmiech). Wojciech Chamryk

Zaczęliśmy od River Of Time i pytaniem związanym z tym zespołem też zakończymy: po promocji "Dziwadeł" weźmiesz się za drugi album River of Time, czy też w razie dużego zainteresowania Velesarem może okazać się tak, że będzie zapotrzebowanie na kolejną płytę właśnie tej grupy, co znowu odsunie w czasie realizację następcy "Revival"? No i to jest bardzo trudne pytanie. Nie jest tajemnicą, że na razie River of Time leży odłogiem. Po prostu wszystkie siły ładujemy

VELESAR

117


Ode to Despair Epizod w Jag Panzer, płyta z White Wizzard, etaty w Iced Earth, Demons & Wizards i Sanctuary. Tak w skrócie przedstawia się łączny zewnętrznych dorobek moich rozmówców, gitarzysty Jake'a Dreyera i wokalisty Josepha Michaela. Ich macierzystym zespołem pozostaje jednak Witherfall, prawdopodobnie największe objawienie sceny prog power ostatnich kilku lat. HMP: Jake, twoje nazwisko po praz pierwszy obiło mi się o uszy osiem lat temu, gdy miałeś zostać nowy gitarzystą Jag Panzer. Historia potoczyła się tak, jak się potoczyła, ale nadal uważam, że wskoczenie w buty, w których wcześniej chodzili Joey Taffola, Christian Lasegue i Chris Broderick, to jak na 19-latka całkiem poważne osiągnięcie. Jake Dreyer: Niestety, zaraz potem zespół został rozwiązany i nic z tego nie wyszło. Później wrócili i grają do dzisiaj, ale wtedy na jakiś czas po prostu dali sobie spokój. Polecił mnie Chris Broderick. Nie grał już w Jag Panzer, ale na-

Kilka lat później obaj zakotwiczyliście w White Wizzard. Wtedy się poznaliście czy spotkaliście się już wcześniej? Jake Dreyer: Nie, nie znałem Josepha. Wydaje mi się, że do zespołu ściągnął go Will. Dobrze pamiętam? Joseph Michael: Tak. Mieliśmy na koncie z Willem Wallnerem, drugim gitarzystą White Wizzard, kilka wspólnych sesji nagraniowych i gość zadzwonił do mnie dosłownie na dwa tygodnie przed startem trasy, gdy po raz kolejny zostali bez wokalisty. (śmiech) Wtedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Połączył nas

zard. Adama Sagana znałem z czasów pracy nad moim solowym materiałem (EP "In the Shadows of Madness" z 2011 roku). Był świetnym perkusistą z niesamowitymi pomysłami, a także zwyczajnie fajnym gościem, więc od początku wiedziałem, że chciałbym z nim jeszcze popracować. A gdy poznałem Josepha, miałem wszystko co niezbędne, by stworzyć Witherfall. Joseph Michael: Czasem coś umiera we właściwym momencie, by coś innego mogło się narodzić. Jake, był taki moment, gdy mając na koncie jedynie "The Devils Cut" oraz wspominany album solowy, bardziej niż gitarzysta nagrywający płyty, byłeś rozpoznawalny jako człowiek promujący sprzęt. Mam wrażenie, że w USA to swojego rodzaju osobna kategoria, gdzie gitarzyści rozpoznawalni są przede wszystkim we własnym środowisku, a jedną z jej twarzy jest dla mnie Rusty Cooley. Nie zrozum mnie źle, uwielbiam album, który nagrał z Outworld, ale tak naprawdę mało kto go słyszał. Podobnie album solowy czy EP Day of Reckoning. A mówimy o gitarzyście, który od lat może się pochwalić własnym modelem gitary Deana. Jake Dreyer: Zgadza się. To jedna z rzeczy, od których chciałem uciec. Niczego nie ujmując tym, którzy naprawdę grają, mamy coraz więcej youtube'owych i instragramowych gitarzystów niemających pojęcia, co znaczy życie w trasie i granie przed żywą publicznością. Chciałem z tym zerwać i grać oraz promować swoją muzykę tak, jak należy to robić. Polecając wszystkim "Nocturnes and Requiems" mówiłem, że jest to mroczny prog power pokrywający wszystko od Crimson Glory po Nevermore, z silnymi wpływami King Diamond. Pasuje wam taki opis? Jake Dreyer: Tak, obaj z Josephem jesteśmy wielkimi fanami King Diamond, więc to musiało wyjść. Podobnie Nevermore. Sądzę, że to najlepszy opis dla pierwszego albumu: King Diamond, Nevermore i klasyczne wpływy. Joseph Michael: Bez wątpienia.

Foto: Witherfall

dal był z nimi w kontakcie, a ja przyjaźniłem się Chrisem. Ostatecznie moja przygoda z Jag Panzer ograniczyła się do tego, że najpierw usłyszałem przez telefon, że mam tę robotę, a 15 minut później, że zespół nie będzie kontynuował działalności. Joseph, wg metal-archives.com twój pierwszy metalowy projekt to Midnight Reign. Joseph Michael: Tak. To było coś w rodzaju projektu solowego, który nigdy nie przeobraził się w prawdziwy zespół. Po prostu nie mogłem znaleźć w okolicy ludzi, którzy chcieliby podążyć za moją wizją. LA to dziwne miejsce. Nie przyjeżdżajcie tutaj. Źródła podają również, że jesteś spokrewniony z Ronnie'em Jamesem Dio. To prawda? Joseph Michael: Tak. Ludzie często wyciągają ten temat, ale tak naprawdę wcale dobrze go nie znałem. Rozmawiałem z nim kilka razy przez telefon, to wszystko.

118

WITHERFALL

King Diamond. Reszta zespołu nie wiedziała, o co chodzi, gdy Jake zaczął grać "A Mansion in Darkness", więc w ramach mojego przesłuchania wykonaliśmy go we dwóch. Niewiele brakowało, a udałoby mi się zobaczyć was w White Wizzard na żywo na trasie podczas trasy z Iced Earth. Niestety, do koncertów w Warszawie nie dotrwaliście. Joseph Michael: To była inna trasa. Jake Dreyer: To była moja pierwsza europejska trasa z White Wizzard, Rozsypała się, ponieważ Jon Schaffer nas z niej wykopał. (śmiech) Joseph Michael: Mnie przy tym nie było. Wybaczcie, w tym kto i kiedy grał w White Wizzard naprawdę łatwo się pogubić. A w którym momencie pojawił się pomysł powołania do życia Witherfall? Jake Dreyer: Pomysł na Witherfall pojawił się nad angielskim kanałem, tuż po tym, gdy rozsypała się wspomniana trasa White Wiz-

Okładkę "Nocturnes and Requiems" stworzył Kristian Wahlin, którego prace zdobią całą masę kultowych albumów z lat 90. Czy była jakaś konkretna grafika, która sprawiła, że chcieliście zatrudnić właśnie jego? Jake Dreyer: Odpowiedź na to pytanie to znów King Diamond. (śmiech) Obaj uwielbiamy okładkę "Voodoo". Ale, oczywiście, Kristian ma na koncie mnóstwo innych świetnych, ikonicznych okładek. Właściwie to przypadkiem znaleźliśmy go na Facebooku. Skontaktowaliśmy się i… Nie pamiętam dokładnie, ale chyba nawet wysłaliśmy mu demo jednego z utworów, by pokazać, w jaki klimat celujemy. Joseph Michael: Dałem mu wszystkie tekstu. Wytłumaczyłem, o co mi chodzi i przesłałem kilka demówek, a on z miejsca trafił w dziesiątkę. Od początku miał świetne pomysły, ale do samego końca nie wiedzieliśmy, jak całość będzie wyglądała jako obraz. Przesłał nam jedynie kilka szkiców. Jake Dreyer: Cały proces, ze względu na ręczną technikę Kristiana, trwał około 9 miesięcy, ale efekt jest niewiarygodny. Będziemy z nim współpracować, dopóki będziemy grać. Jego prace stanowią po prostu idealne odzwierciedlenie naszej muzyki. Mieliśmy okazję spotkać się w Malmo podczas ostatniej trasy.


Świetny gość. Okładkę stworzył Kristian Wahlin, nad brzmieniem czuwał Chris "Zeuss" Harris, a przecież album, mimo że ostatecznie wydany przez Century Media, był produkcją własną. Macie tak dobre znajomości w branży, czy po prostu wsadziliście w niego tonę pieniędzy? Joseph Michael: (śmiech) Jake Dreyer: Kosztowało tonę pieniędzy, to na pewno, ale wiedzieliśmy, że jeśli to zrobimy, zrobimy to dobrze. Od początku takie było nasze nastawienie. Nie można wydać gównianego produktu i liczyć, że poradzi sobie na rynku. Chcieliśmy brzmieć w pełni profesjonalnie i móc stanąć obok dowolnego innego albumu. Tak zrobiliśmy i początkowo wydaliśmy płytę sami. Century Media zainteresowali się nami później i wydali ją w Europie.

liśmy się zgodzić, to w końcu jego bracia. Dopiero po powrocie zaczęliśmy się zastanawiać, czy możemy pójść za to do więzienia. (śmiech) Ale zrobilibyśmy to nawet wtedy, gdyby miało nas to kosztować kilka dni w areszcie straży przybrzeżnej. Dzięki temu Adam mógł być z nami podczas pierwszego koncertu Witherfall. To szalone. Nadal nie mogę uwierzyć, że to zrobiliśmy. Są zdjęcia i nagrania wideo publiczności, na których widać, że początkowo nie do końca rozumieją, co tak naprawdę się dzieje i na których uchwycono moment, w którym to do nich dociera. Jake Dreyer: Zrobiliśmy to w trakcie "Finale" i podczas zamykającego koncert "Nobody Sleeps Here" robiliśmy wszystko, by zostawić Adamowi jego miejsce i nie deptać po jego prochach. Udało nam się to tylko do klasycznej części, gdy wdepnął w nie Anthony Crawford zostawiając w nich gigantyczny odcisk buta. (śmiech) Gdy spotykamy ludzi, którzy byli na

Ukuło się powiedzenie, że muzycy mają całe życie na skomponowanie pierwsze albumu i tylko rok lub dwa na stworzenie drugiego. Czy materiał składający się na "Prelude to Sorrow" to w całości nowe utworu tworzone już po zakończeniu sesji do "Nocturnes and Requiems", czy sięgnęliście też po coś starszego? Jake Dreyer: Nie, może wcześniej ogrywaliśmy coś z "Maridian…", ale, ponieważ mieliśmy tak ogromne problemy z naszym inżynierem, pierwszy album ukazał się bardzo późno. Mimo, że materiał był gotowy już w 2014, premierę miał dopiero w 2016. A przez cały ten czas nadal komponowaliśmy. W tej chwili nie potrafię sobie przypomnieć, czy pierwszym utworem napisanym z myślą o nowym albumie było "Maridian's Visitation", "Ode to Despair", czy "Moment of Silence"… Joseph Michael: Pierwsze było "Moment of Silence", ponieważ to ja napisałem progresję

Na ostatniej prostej produkcji "Nocturnes and Requiems" straciliście Adama. Czy po czymś takim można pracować jak dawniej? Jake Dreyer: Było trudno. Adam był wyjątkową osobą, bardzo dobrym przyjacielem i mocno przyczynił się do stworzenia Witherfall. Powodem, dla którego nie mamy ani jednego zdjęcia całego zespołu z okresu "Nocturnes & Requiems" jest to, że w dniu, w którym miał przylecieć do LA i spotkać się ze mną i Josephem, zadzwonił z informacją, że odczuwa silny ból w klatce piersiowej. Udał się do lekarza, gdzie tomografia wykazała nowotwór wielkości grejpfruta. Walczył z nim przez bity rok, gdy pracowaliśmy nad ostatnimi szlifami. Co dobre to, że miał okazję usłyszeć album w jego finalnej wersji. Smutne, że nie mógł usłyszeć wszystkich pozytywnych opinii, jakie album zebrał w kolejnych miesiącach. Na kilka miesięcy przed premierą "Nocturnes and Requiems" Jake dołączył do Iced Earth. Czy fakt ten pomógł w sposób znaczący w promocji Witherfall? Jake Dreyer: Na pewno pomogło to zainteresować ludzi później. W momencie, gdy dołączyłem do Iced Earth, nie mieliśmy jeszcze niczego, czego ludzie mogliby posłuchać, a o samym zespole wiedzieli głównie nasi znajomi. Klip do "End of Time" opublikowaliśmy dopiero w grudniu 2016, tydzień po śmierci Adama, gdy byłem już na trasie z Iced Earth w Europie. Na początku roku 2018 wystąpiliście na festiwalu 70.000 Tons of Metal. Niezłe miejsce na sceniczny debiut. Jake Dreyer: Tak, pierwszy występ Witherfall, w trakcie którego rozrzuciliśmy prochy Adama na scenie. Joseph, opowiedz tę historię. Joseph Michael: Bracia Josepha dowiedzieli się, że Witherfall gra na festiwalu i zabukowali bilety. Myśleliśmy, że chcą zobaczyć koncert, spotkać się i powspominać Adama. Witherfall jest w takim samym stopniu dzieckiem moim i Jake'a, jak i dzieckiem Adama. Osaczyli nas na pokładzie statku, a jeden z nich powiedział, że musi nam coś pokazać. Sięgnął do swojej skórzanej aktówki i wyciągnął fiolkę. Zapytałem, czy przemycił jakieś narkotyki, a on odpowiedział, że to Adam. Jak to Adam? Okazało się, że to część jego prochów. Przemycili jego szczątki na wycieczkowiec z naruszeniem praw międzynarodowych. Pozwoliliśmy im rozrzucić je na scenie. Musie-

Foto: Witherfall

tym koncercie, wszyscy powtarzają nam, że było to coś, czego nigdy nie zapomną. Była to zdecydowanie najbardziej death metalowa rzecz podczas całego rejsu. (śmiech) Mniej więcej w tym samym czasie Joseph dołączył do Sanctuary w pewnym sensie ratując wspólną trasę Sanctuary i Iced Earth. Możecie opowiedzieć, jak do tego doszło? Joseph Michael: To właściwie zasługa Jake'a i Jona, więc Jake może powiedzieć na ten temat więcej ode mnie. Jake Dreyer: Gdy Warrel odszedł, byliśmy z Josephem na etapie przedprodukcji "Prelude to Sorrow". Obaj jesteśmy wielkimi fanami Warrela, Nevermore i Sanctuary, w związku z tym byliśmy tym wszystkim mocno przybici. Trasę Iced Earth i Sanctuary ogłoszono krótko wcześniej, ale gdy dzieje się coś takiego, ludzie przestają myśleć, co będzie z zespołem. W okolicy Nowego Roku Jon Schaffer rozmawiał z Lennym (Rutledge'em) o tym, jaki mają plan. Lenny chciał, by trasa doszła do skutku, ale miał problem ze znalezieniem wokalisty. Jon słyszał album Witherfall i polecił Josepha. Skontaktował się ze mną i zapytał, czy mogę dopiąć temat. A ja po prostu poinformowałem Josepha, że w najbliższych tygodniach będzie miał trochę więcej roboty. (śmiech) Joseph Michael: Dokładnie.

akordów oraz linie wokalne. Wysyłałem je Jake'owi, a on poszalał ze zwrotkami. Wszystko to działo się, gdy Adam jeszcze był z nami, więc miał okazję usłyszeć pierwsze demo. Rzecz w tym, że my tak naprawdę nigdy nie przestaliśmy komponować. Dlatego trudno wskazać, gdzie dokładnie przebiega granica pomiędzy jedną sesją i drugą. Na pewno jednak każdy z albumów to zamknięta całość. Nie było czegoś takiego jak odrzuty z "Nocturnes…", które wykorzystalibyśmy na "Prelude to Sorrow". Jake Dreyer: Nic z tych rzeczy. Na kolejnym albumie, na którym pracujemy w tej chwili, będzie kilka utworów skomponowanych w czasie sesji do "Prelude…", ponieważ "Prelude…" samo w sobie było już mocno rozbudowane, że umyślnie postanowiliśmy je zachować na później. Ale, jak powiedział Joseph, nigdy nie przestaliśmy komponować, a "Prelude…" to na swój sposób zamknięta całość inspirowana śmiercią Adama. W zestawieniu z "Nocturnes…" "Prelude…" wydaje się albumem… nie tyle nowoczesnym co współczesnym. Innymi słowy więcej Nevermore, mniej klasycznego metalu lat 80. Jake Dreyer: Tak, wiem, co masz na myśli. Ma w sobie też coś w stylu lat 90., coś jak "Awake" Dream Theater, która, tak się skła-

WITHERFALL

119


da, jest jedną z naszych ulubionych płyt. Dla mnie ten album jest dużo bardziej agresywny oraz… Nie powiem, że bardziej bolesny. (śmiech) Ale na pewno bardziej mroczny, również od strony emocjonalnej. Natomiast samo spostrzeżenie jest jak najbardziej trafne. Słuchając "Prelude…" po raz pierwszy odniosłem wrażenie, że znacznie ograniczyliście partie akustyczne. Podczas kolejnych odsłuchów zdałem sobie sprawę, że nie tyle jest ich mniej, co są lepiej wkomponowane w strukturę utworu. Jake Dreyer: Tak, ale to coś, o czym tak naprawdę nie myślimy. Skupiamy się na tym, co najlepsze dla danego utworu. Joseph Michael: To chyba nie do końca prawda. Nie chodzi o to, co najlepsze dla danego utworu. Po prostu tworzymy to, na co w danym momencie mamy ochotę. A co z tego wyjdzie, to wyjdzie. (śmiech) Jake Dreyer: Tak, słuchamy bardzo różnych rzeczy. I uwielbiamy również muzykę akusty-

nagrywałem, rzucał uwagi typu - "Podoba mi się ta harmonia, ale spróbuj zaśpiewać ją do tego mikrofonu pod takim kątem". Sympatyczny gość, który ma do sprzedania mnóstwo szalonych historii. Jake Dreyer: JJ Crews, inżynier, o którym wspomniał Joseph, pracował z Michaelem w Wire World w okolicach roku 2000. Stąd się znali. Joseph Michael: Krótkie video z mojego spotkania można zobaczyć na kanale Witherfall na youtube. Pierwsze koncerty lądowe zagraliście w Japonii wspólnie z Kamelot… Jake Dreyer: Pierwsze koncerty lądowe - podoba mi się to określenie. (śmiech) Mieliśmy okazję zagrać z Kamelot dwa świetne koncerty, kolejno w Tokio i w Osace. Świetne doświadczenie. Przy okazji udzieliliśmy masy wywiadów promując oba albumy i nie możemy się doczekać, by tam wrócić. Joseph Michael: Kamelot byli świetni. Nie

doświadczenie. W studiu wspomagał nas James "Timbali"… Joseph Michael: Cornwell. Jake Dreyer: Facet ma na koncie współpracę m.in. innymi z Earth Wind and Fire i Janet Jackson. To, co robi na instrumentach perkusyjnych, pozwoliło nam jeszcze bardziej otworzyć się na inne gatunki i wejść na wyższy poziom. Partie instrumentów perkusyjnych są tak rozbudowane, a jednocześnie tak doskonale wkomponowane, że skupiając się na odbiorze całości można przeoczyć ich rolę. Jake Dreyer: Tak, dzięki. Dory utwór można zagrać na sam fortepian lub gitarę i to nadal będzie dobry, dobrze napisany utwór. Ale, podkreślę raz jeszcze, słuchamy tak różnej muzyki, że przearanżowanie tego materiału było dla nas łatwym, naturalnym procesem. Przede wszystkim właśnie tak komponujemy. Na gitarach. Dopiero później pojawiają się wszystkie te wyszukane dodatki. W coverze "A Tale that Wasn't Right" Helloween lekko zmieniliście tekst. Umyślnie? Joseph Michael: W Witherfall wszystko robimy umyślnie. Niektórzy prawdopodobnie mnie za to znienawidzą, ale w tym miejscu tekst zwyczajnie mi się nie podobał, więc go zmieniłem. Po prostu. "A Tale that Wasn't Right" to oczywiście klasyk, ale w momencie, w którym zaczynamy nad nim pracować, należy już do nas. I to samo tyczy się utworu Toma Petty'ego. Tam też w kilku miejscach zmieniłem słowa.

Foto: Witherfall

czną. Właśnie wróciliśmy z trasy, gdzie graliśmy wyłącznie akustycznie. Do trasy akustycznej jeszcze dojdziemy. Przy okazji sesji nagraniowej mieliście okazje współpracować z Michaelem Wagnerem. Dużo was to kosztowało? Joseph Michael: Michael Wagner w ogóle nas nie policzył. Inżynier z Florydy pracujący z nami nad "Prelude to Sorrow" chciał odkupić od Michaela kolumnę głośnikową, której Michael używał nagrywając "Master of Puppets". Układ był taki, że mogę pojechać do studia i popracować z Michaelem pod warunkiem, że odbiorę i przywiozę tę kolumnę. (śmiech) Wszystko, co dotyczy tego zespołu, jest popieprzone. Michael zrobił wiele i aktualnie stara się, by jego życie było jak najprostsze. Nie ma wielu znajomych i znajomych znajomych. Z JJ'em pracował w przeszłości, więc gdy zapytał, czy przy okazji nie mógłbym popracować nad wokalami do coveru Toma Petty'ego, odpowiedział, że nie ma problemu. Przywiozłem mu pieniądze, trochę pogadaliśmy, nagrałem trochę wokali, posłuchałem historii o Skid Row i Metallica. Po prostu dobrze się bawiliśmy. Trudno to nazwać prawdziwą sesją. Po prostu sobie posiedzieliśmy, a gdy

120

WITHERFALL

mieliśmy żadnych ograniczeń typowych dla suportów. Dopóki graliśmy, scena należała do nas. To był naprawdę fajny wyjazd. Tegoroczna EP "Vintage" to trzecie wydawnictwo Witherfall na przestrzeni dwóch lat… Joseph Michael: Po prostu nie śpimy. (śmiech) Nie jest to pełny album, ale to nadal tempo godne lat 80. Zespoły już tak nie robią. Jake Dreyer: Nie jesteśmy jak większość zespołów. (śmiech) Century Media zaraz po potwierdzeniu akustycznej trasy z Sonata Arctica zwrócili się do nas z sugestią akustycznego wydawnictwa. Uznaliśmy to za ciekawe wyzwanie, więc odpowiedzieliśmy dlaczego nie? Wspólnie z Josephem przearanżowaliśmy "Ode to Despair" oraz "Vintage Medley" w ciągu jednej nocy, a mniej więcej tydzień później byliśmy już w studiu. Prosto ze studia pojechaliśmy na lotnisko LAX, polecieliśmy do Japonii, zagraliśmy koncerty z Kamelot, a po powrocie bezpośrednio z lotniska znów pojechaliśmy do studia, by dokończyć sesję. Wszystko działo się tak szybko, że w ogóle nie rejestrowałem szczegółów. Ale na pewno było to fajne

Co się tyczy "I Won't Back Down", skąd pomysł na właśnie taką aranżację? W oryginalne to bardzo optymistyczna kompozycja. Joseph Michael: Alkohol. Dużo alkoholu. Jake Dreyer: Pracowaliśmy z Josephem nad utworem "Shadows" i po kilku butelkach czerwonego wina i kilku cygarach, będąc fanami Toma Petty'ego, zaczęliśmy się wygłupiać grając "I Won't Back Down". To wtedy pojawił się pomysł na super mroczną, super smutną wersję molową. Zwolniliśmy też tempo, a efekt uznaliśmy za tak dobry, że postanowiliśmy go zarejestrować. Tym bardziej, że i tak potrzebowaliśmy materiału na tzw. bonusy. Joseph Michael: Utwór Toma Petty'ego ma triumfujący charakter. To deklaracja bohatera, który postanowił, że nie pozwoli, by cokolwiek stanęło mu na drodze. Nasza wersja to coś w stylu mrocznych filmów w stylu produkcji spod znaku docudrama. Gdy wiesz, że na końcu samolot i tak się rozbije, ale bohater robi wszystko, by utrzymać go w powietrzu. Jake Dreyer: (śmiech) Coś jak ostatni bastion. Joseph Michael: Zgadza się. Bohater się nie poddaje, ale happy endu nie będzie. Jake Dreyer: W Witherfall chcemy, by wszystko było tak smutne, jak to tylko możliwe. (śmiech) Wracając do tematu koncertów. W kontekście debiutanckiego występu na 70.000 Tons of Metal i pierwszych koncertów lądowych w Japonii, pierwsza Europejska trasa Witherfall w formacie akustycznym nie wydaje się już niczym szczególnie dziwnym. Jake Dreyer: Tak, nie robimy niczego normalnie. (śmiech) Ale nie jest też tak, że była to część jakiegoś szerzej zakrojonego planu.


Dostaliśmy konkretną propozycję i mogliśmy z niej skorzystać, lub nie. Sonata Arctica ma naprawdę sporo fanów, z których przynajmniej część mogliśmy spróbować przeciągnąć na naszą stronę. Haczyk polegał na tym, że grali akustycznie, więc i my musieliśmy. Wzięliśmy, co było do wzięcia i bardzo się cieszę, że to zrobiliśmy. Naprawdę czuję, że udało nam się zrobić kilka fajnych rzeczy. Mamy w składzie świetnych muzyków, więc każdego dnia mogliśmy grać inaczej. To nawet nie były metalowe koncerty, bardziej Fusion i sądzę, że wielu ludzi było mocno zaskoczonych tym, co zobaczyli. Właśnie o to nam chodziło. Te 45-minutowe sety naprawdę były niesamowite. W odsłonie akustycznej na pewno pasujecie do Sonata Arctica bardziej niż w standardowej. Joseph Michael: Tak. Żartowaliśmy, że nasz występ to pogrzeb, a ich to stypa, na której wszyscy piją i tańczą. (śmiech) Stylistycznie, prawdopodobnie najlepszym do wspólnych koncertów byłoby chyba Symphony X. Jake Dreyer: Też tak uważam. Joseph Michael: To dobry typ. Ze swojej strony powiedziałbym King Diamond i Dream Theater. Jest kilka takich zespołów. Opeth też byłby dobry. Jake Dreyer: Tak, jest kilka nazw, w towarzystwie których doskonale byśmy się odnaleźli. Nawet Devin Townsend. Joseph Michael: Pokrywamy tak duże spektrum, że moglibyśmy wykroić set pasujący do każdego. Jake Dreyer: Moglibyśmy grać z Arch Enemy… Joseph Michael: …lub Smashing Pumpkins, gdybyśmy wybrali wyłącznie te bardziej melancholijne kompozycje. Na trasę akustyczną pojechaliście w nieco odmienionym składzie. Właściwie tylko Anthony Crawford może liczyć na stałe miejsce. Joseph Michael: Zawsze tak było. To zawsze byłem ja i Jake jako drużyna kompozytorskobiznesowa oraz ja, Jake i Anthony od strony wykonawczej. W przypadku trasy akustycznej trudno mówić o zmianach w składzie, ponieważ Steve Bolognese nie jest specjalistą od instrumentów perkusyjnych, a my potrzebowaliśmy kogoś takiego. Nie używaliśmy standardowej perkusji. Natomiast w przyszłości zmiany na pewno będą, choćby z uwagi na dostępność poszczególnych muzyków w danym momencie. Jake Dreyer: Ale Anthony zawsze będzie z nami. Jest w Witherfall od początku i wie, o

Foto: Witherfall

co chodzi w tym zespole. Od pewnego czasu jest z nami też Alex Nasla. Świetny klawiszowiec i dobry specjalista od strony technicznej, co jest dla nas bardzo ważne, ponieważ staramy się być jak najbardziej samowystarczalni. Będąc zespołem na naszym poziomie w trasie często musisz się zmagać z różnego rodzaju ograniczeniami. Czasem na przykład nie możesz sobie pozwolić na zabranie ekipy technicznej i Alex jest wtedy bardzo pomocny. A Ahmad (Dubose-Dawson), który pojechał z nami w trasę w miejsce Steve'a, był po prostu niesamowity. Nazywaliśmy go Feel good Ahmad, ponieważ gość praktycznie cały czas przemieszczał się tanecznym krokiem. Nikt tak nie potrafił poprawić nastrojów w trasie. Joseph Michael: (śmiech) Co się tyczy Alexa, na pierwszych kilku koncertach używaliśmy podkładów zarówno klawiszowych jak i wokalnych. Bardzo chciałem od tego odejść, a jednym wyjściem, było znalezienie klawiszowca, który potrafi śpiewać harmonie. Alex załatwia jedno i drugie, dzięki czemu zespół brzmi bardziej organicznie. Wszystko jest wykonywane w 100% na żywo. Na Keep It True na perkusji wspomagał was będzie Bruno Valverde z Angra. Kto go zwerbował? Jake Dreyer: Nazywamy Anthony'ego naszym muzycznym dealerem, ponieważ niezależnie o kim pomyślimy, okazuje się, Anthony albo go zna, albo zna kogoś, kto go zna. (śmiech) Nie jestem pewny na 100%, ale wydaje mi się, że z Brunem poznali się przez Virgila Donati. Bruno zawsze chciał zrobić coś razem z Anthony'm, więc ten po prostu do niego zadzwonił i szybko się dogadali. Widziałem Bruno z Angra dwukrotnie i o ile perkusistą jest znakomitym, boli mnie, gdy widzę, jak gra przejścia używając klasy cznego chwytu. (śmiech) Jake Dreyer: Używa tradycyjnego chwytu? To będzie ciekawe.

Festiwal Keep It True to w kontekście Witherfall również występ z gatunku nieoczywistych, bo jednak nie do końca wpisujecie się w profil. Jake Dreyer: Słyszałem o tym festiwalu od kilku lat, ale sam występ to w całości zasługa naszego agenta. Wiedział, że szukamy festiwali, więc zaproponował Keep It True i załatwił nam całkiem komfortowe warunki. Cieszymy się, że będziemy mogli zagrać normalny, "elektryczny" set w Europie. A co po Keep It True? Rok 2019 ma stać pod znakiem Demons & Wizards, więc Jake powinien mieć nieco wolnego od Iced Earth, a co z Sanctuary i Witherfall? Joseph Michael: Jake nie będzie miał przerwy, ponieważ gra również w Demons & Wizards. Jake Dreyer: Tak, ale, proszę, nie publikuj tego przez kilka najbliższych tygodni, bo dopiero wtedy skład zostanie oficjalnie potwierdzony. Nie ma problemu. Jake Dreyer: Właściwie to nawet w tej chwili jestem w domu Jona… Joseph Michael: (śmiech) Jake Dreyer: …nagrywając swoje partie, ale naprawdę nie chciałbym wychodzić przed szereg. Będę zajęty przez całe lato, Joseph ma swoje plany z Sanctuary… Joseph Michael: Jeszcze tego nie opublikowaliśmy, ale wiadomość pojawi się najbliższy w piątek, więc spokojnie mogę powiedzieć, że szykuje się trasa i kilka festiwali. Co do Witherfall, podpisaliśmy umowę z nowym managementem, tą samą firmą, która reprezentuje Dream Theater i aktualnie ich agent szuka dla nas opcji koncertowych na jesień. Jake Dreyer: Tak, jesienna trasa to w tej chwili nasz główny cel. Joseph Michael: I nowy album. Prawdopodobnie w przyszłym roku. Marcin Książek

WITHERFALL

121


Jest dla nas nadzieja Co prawda jest to cytat odnoszący się do tematów poruszanych w tekstach albumu "Human", jednak ogólnie, mam nadzieję, że Darkwater w końcu znajdą się w gronie prog-metalowych formacji, o których będzie się mówiło. Przynajmniej w gronie fanów tego gatunku. Moim zdaniem Szwedzi są tego warci, dlatego też zachęcam was do przeczytania tego wywiadu, a przede wszystkim do przesłuchania ich najnowszego krążka, wspomnianego "Human". HMP: Dziewięć lat przerwy między wydaniem albumów, to czas w którym można zapomnieć nawet zespół, który zdobył większą popularność. Zdaję sobie sprawę, że na dzisiejszym rynku zdarzają się takie sytuacje, ale w sumie na takie przestoje stać jedynie naprawdę bardzo duże marki muzyczne. Przy czym tak się Wam zeszło, że nie mieliście wcześniej czasu na zajęcie sie nowym albumem Darkwater? Henrik Bath: Myślę, że głównym powodem oczekiwania było założenie rodzin przez niektórych z nas i postawienie tego na parę lat przed tworzeniem muzyki. Przynajmniej tak

sposób tylko po to, aby uszczęśliwić widownie nie jest dobrą rzeczą, przynajmniej w mojej opinii. Może dla niektórych tak to wygląda, ale na pewno nie dla nas. To, oczywiście, nie oznacza, że nie będziemy brzmieć czy tworzyć w inny sposób na następnym albumie, ale to zależy od tego, co będziemy czuć w chwili tworzenia. Jestem Wam bardzo wdzięczny, że zostaliście przy wypracowanym przez Was stylu, bo w ten sposób mogę słuchać, kolejnej znakomitej płyty z progresywnym metalem. "Human" wyszła w marcu, więc z pe-

Wasze kompozycje są przeważnie długie, złożone i intensywne. Jednak w czasie słuchania albumu nie odczuwa się tej istoty utworów. Słuchaczowi na początku wydaje się, że ma do czynienia ze zwykłą i bezpośrednią muzyką rockowo/metalową, a dopiero z czasem odkrywa z jakim rozmachem przygotowaliście muzykę. Jak pracujecie nad tym aby uzyskać właśnie taki efekt? Cieszę się, że tak uważasz, ponieważ to jedna z rzeczy, nad którymi ciężko pracowaliśmy w naszej muzyce. Włożyliśmy dużo czasu i wysiłku w aranżacje i zmienianie utworów tak, aby brzmiały tak naturalnie jak to tylko możliwe, mimo że czasem takie nie były same z siebie. Musieliśmy się też upewnić, że każde przejście również jest naturalne. Uważamy, że to naprawdę ważne, aby muzyka była skoncentrowana oraz w tym samym czasie miała swoją płynność, więc sprawianie, że tło i melodia dobrze współgrają to dla nas główne zadanie. Już na pierwszych albumach daliście poznać się jako mistrzowie balansu między melodią, harmonią a mocą. Na "Human" tę cechę słychać od pierwszej do ostatniej nuty. Jest to najważniejszy wyróżnik, stanowiący o Waszej indywidualności. Jednak na tej płycie odcieniów delikatności, subtelności czy melodii i harmonii jest znacznie więcej niż mocy, która wydaje się bardziej jednowymiarowa... To może być prawdą, nigdy o tym nie myślałem. Myślę, że jednym z powodów może być to, że dużo więcej pracowaliśmy razem na tym albumie i włożyliśmy naprawdę dużo czasu w aranżacje. Może to też być przyczyną delikatniejszych i subtelniejszych kompozycji na nim. Kolejny powód widzę w czystym mixie; każda melodia, harmonia i kluczowe aranżacje są dobrze słyszalne. W uzyskaniu tego efektu prym wiodą klawisze, które czarują od przejmującego pianina, po przez majestat organów Hammonda, syntezatorowe plamy aż po rozmach orkies tracji... Tak, klawisze grają u nas dużą rolę, szczególnie na "Human". Magnus jest świetnym kompozytorem i czasem wpada na tyle kluczowych partii do utworów, ze ciężko jest się zdecydować (śmiech). Z drugiej strony ułatwia to sprawę, ponieważ wpada też na dużo kluczowych, kompletnych aranżacji.

Foto: Darkwater

sprawa miała się dla mnie, musiałem i chciałem być dla swoich dzieci, z uwagi na to, że są małe, więc nie zastanawiałem się długo. Niektórzy z nas mieli też inne projekty w międzyczasie, a dla mnie było łatwiej nagrać jedną piosenkę od czasu do czasu niż napisać, nagrać i wyprodukować cały album. Muzykę Darkwater określam jako melodyjny "główny nurt progresywnego metalu" wytyczony przez takie zespoły jak Queensryche czy Dream Theater z dodatkiem ambitnego power metalu. Przez ostatnią dekadę, a może jeszcze wcześniej, zmieniły się gusta fanów progresywnego ciężkiego grania. Wydaje się, że teraz większym zainteresowaniem cieszy się muzyka jaką grają np. Riverside czy Opeth. Nie kusiło Was aby zmienić oblicze Darkwater? Nie powiedziałbym, że myślimy w ten sposób, piszemy taką muzykę, jaka czujemy, że pasuje do nas w danej chwili. Tworzenie w określony

122

DARKWATER

wnością dotarły do Was opinie na jej temat. Przypuszczam, że reakcja krytyków i fanów jest bardzo pozytywna? Tak, odzew, jaki uzyskaliśmy był prawdziwie chwytający za serce. Wiemy, że wielu ludzi czekało na ten album, więc kiedy reakcje starych i nowych słuchaczy jak i krytyków były bardzo pozytywne, czuliśmy się zachwyceni. Włożyliśmy wiele czasu i wysiłku w ten album, więc cieszymy się, że przypadł on do gustu ludziom. Czy wśród tych opinii znalazło się zdanie kogoś kto pamięta wasze pierwsze albumy "Calling The Earth To Witness" i "Where Stories End"? Jak najbardziej. Z tego, co wiem, ci ludzie mieli tylko pozytywne opinie o płycie, co oczywiście było super. Niektórzy z nich uważali, że skoro tyle czasu nie dawaliśmy oznak życia, to już nigdy nie usłyszą nowego albumu, więc byli bardzo szczęśliwi z wydania "Human".

Klawisze wsparcie mają również w Twoim wokalu, który również stanowi wartość dla Darkwater, ale głównym Twoim atutem jest umiejętność kreowania niesamowitej palety emocji. W dodatku robisz to tak, że człowiek ma obawy czy będzie w stanie je wszystkie przyswoić... Dziękuje, uważam, że emocje w muzyce są bardzo ważne. Ciężko mi się zawsze słucha metalu, bo czuje ten brak emocji, co sprawia, że jest on raczej zimny i bez życia. Myślę, że to, dlatego próbuje wcielić emocje w muzykę i słychać to po wokalu. Mam też nadzieję, że słuchać będzie w stanie dobrze przyjąć te emocje, póki co otrzymaliśmy wyłącznie pozytywny odzew. Otrzymaliśmy wiele maili i wiadomości od ludzi, którzy cieszyli się, że poruszamy bardzo ważne tematy w dzisiejszym świecie i jak bardzo nasza muzyka pomogła niektórym przezwyciężyć ich trudności. Sekcja (bas i perkusja) oraz gitary głównie odpowiadają za wyeksponowanie mocy ale w


ich partiach też jest pełno wyrafinowania, galanterii, wytworności, po prostu smaku... Tak, pracowaliśmy równie ciężko nad klawiszami i wokalami jak i nad tymi partiami. Dużo czasu zeszło nam na pisanie i aranżowanie instrumentów tak, aby dobrze ze sobą współgrały i żaden nie wyróżniał się zbytnio, chyba, że taki był zamysł. Często mówi się, że w danym wypadku muzyka "płynie". Dla mnie "Human" jest właśnie wzorcem takiej płyty. Przyznam się, że potrafię przesłuchać album kilka razy pod rząd a przecież te dziesięć utworów trwa prawie 80 minut... Miło mi to słyszeć, wiemy, że to długi album z dużą ilością muzyki i, co ważniejsze, jak sam to określiłeś, ona "płynie". Rozmawialiśmy o tym z zespołem, kiedy album był gotowy i zastanawialiśmy się czy nie jest za długi, ale stwierdziliśmy, że skoro dawno nic nie wydawaliśmy, możemy dać naszym fanom coś dłuższego tym razem. Czuliśmy, też, że pomimo ich długości, utworów z płyty nie słucha się zbyt ciężko i myślimy, że podjęliśmy dobrą decyzję.

etę. To trochę jakby ktoś przyglądał nam się z bardzo daleka w sposób obiektywny, szerszy i zastanawiał się, co my, do cholery tutaj wyczyniamy. Ale to tylko moja interpretacja. Jak powstała muzyka na ten album? Kto jest głównym kompozytorem a kto odpowiada za teksty? Poświęciliście na to całe dziewięć lat czy to efekt pracy z niedawnego i specjalnie przygotowanego czasu na pisanie materiału? Ja, Magnus i Markus piszemy i muzykę i teksty. Zwykle dzielimy się po trzy utwory na każdego; jako całość lub same pomysły, nad którymi potem myślimy razem. Na tym albumie pracowaliśmy razem dużo więcej niż poprzednio, upewniając się, że wszyscy są zadowoleni z każdej części każdej piosenki. Więc zdecydowanie poświęciliśmy na ten album więcej czasu niż na poprzednie. Nie pracowaliśmy nad nim całe dziewięć lat, choć zaczęliśmy pisać materiał około roku 2013. Mieliśmy sporo materiału, ale jak wspominałem wcześniej, wyskoczyły inne rzecz w międzyczasie i wzięliśmy sobie przer-

pomysłów na to jak chcemy, aby album brzmiał a on wyszedł z czymś niesamowitym. Byliśmy pod wrażeniem jak szybko potrafił wziąć piosenkę i znaleźć w niej te małe szczegóły. Kogo poprosiliście aby wykonał wam okładkę, to była jego interpretacja, czy też pracował pod waszą kontrolą? Markus jest odpowiedzialny za wszystkie okładki od początku. Świetnie jest mieć grafika w zespole; jest o tyle łatwiej, ponieważ możemy dużo zrobić razem i dać mu coś od siebie na każdym etapie pracy. Ale to on wpada na wszystkie pomysły, my tylko mówimy czy nam się podoba czy nie (śmiech). Chyba dobrze mieć taką wytwórnie jak Ulterium Records. Rzadko się zdarza, że wytwórnie z taką cierpliwością czekają aż ich zespół znajdzie w chęci i animusz do napisania kolejnego materiału na płytę. Tym bardziej w wytwórni, która programowo zajmuje się niszową muzyką...

Z powyższych powodów trudno mi jest wskazać gorszy lub lepszy fragment albumu. Traktuje go jako całość i tak go słucham. A może Ty możesz wskazać swoje ulubione utwory z tej płyty? Myślę... szczerze mówiąc, to też nie potrafię... to naprawdę zależy od tego jak w danej chwili się czuję i na co mam ochotę. I to często się zmienia, więc nie mam żadnej ulubionej piosenki. No, może "Alive", ale to pewnie przez to, że tak ciężko pracowaliśmy nad teledyskiem i jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. Ale tak, z tego, co rozumiem, wielu ludzi widzi ten album, jako całość i nie potrafi wskazać ulubionej piosenki. Każdy z albumów z progresywnego nurtu ma coś do opowiedzenia. W zasadzie sam tytuł Waszego albumu - "Human" - zdradza o czym jest płyta. Generalnie teksty poruszają temat wpływu jednostki na współczesny świat i na odwrót. Jak zawsze w takich wypadkach słowa mają wstrząsnąć i zmusić słuchacza do głębszych refleksji. Ogólnie jesteście rozczarowani współczesną postawą ludzi czy też jest w Was trochę wiary w rasę ludzką? O, na pewno jest dla nas nadzieja, przynajmniej potrzebuję tak uważać. Ale tak, teksty w dużej mierze dotyczą spraw dookoła nas, świata i społeczeństwa, w jakim żyjemy. Czasem też ta cała nikczemność i mrok mogą być trochę przytłaczające. Łatwo jest zapomnieć o pięknych rzeczach w świecie. Pomimo tego, że nasze teksty wydaja się trochę mroczne, zawsze staramy się nadać im pozytywne znaczenie. Tyle się dzieje w świecie, na co dzień i wielu ludzi zmaga się z wieloma problemami, więc uważam, że dobrze jest dawać im nadzieję. Czy grafika okładki koresponduje z tekstami zawartymi na krążku, jak odczytać jej symbo likę? Tak, uważamy, że tak jest. Naprawdę staramy się tworzyć okładkę, która odzwierciedla brzmienie muzyki oraz jak album jest ukierunkowany tekstowo. Symbole, oczywiście, mogą być odczytywane różnie, ale ja sądzę, że ludzkości przyda się przypomnienie, kim jesteśmy i jak traktujemy siebie nawzajem i naszą plan-

Foto: Darkwater

wę od pisania. Kiedy po paru latach wróciliśmy żeby popracować nad utworami, zauważyliśmy wiele rzeczy, które chcielibyśmy zmienić i pozmienialiśmy prawie każdy utwór, zmieniliśmy aranżację prawie każdego instrumentu i każdej części piosenek. Zawsze robiliśmy to we trzech tak, aby każdy był zadowolony. Zabraliśmy się, więc za pisanie linii wokalnych, w większości przypadków, już po skończeniu pisania muzyki. Lubię mieć wszystko w miarę jasne, kiedy zabieram się za melodie. Po tym przychodzi czas na teksty Gdzie i z kim nagrywaliście ten album? Kto odpowiada za to jak brzmicie na albumie "Human"? Znowu był to Jacob Hansen? Jakob to koleś, który zrobił mixy i mastering ale to my nagraliśmy wszystko w naszych domowych studiach. Jest mi łatwiej robić to samemu, ponieważ mogę to robić, kiedy chcę, ale też, dlatego, że wtedy wpadam na pomysły na tło muzyczne i harmonie wokalne, a to czasem zajmuje sporo czasu, więc dobrze jest nie mieć limitu czasowego, który by był, kiedy wynajmowalibyśmy studio. Co do Jacoba mogę tylko powiedzieć, że to świetny koleś ze świetnym słuchem. Daliśmy mu tylko parę

To bardzo miłe, bardzo dobrze nam się z nimi pracowało przez tak długo, i, tak jak wspomniałeś, to raczej niecodzienne, że wytwórnia ma tyle cierpliwości. Dużo to dla nas znaczy, mieć bliski stosunek z wytwórnią i to, że rozumieją nasze sytuacje życiowe, a Ulterium naprawdę to robi. Może to nas trochę rozpieszcza, ale to konieczność. Jesteśmy bardzo wdzięczni, że potrafili się z nami uporać. Mam nadzieję, że nie będziemy musieli czekać kolejne dziewięć lat na następny album Darkwater. Może tym razem wyrobicie się w dwa lata? Na pewno nie zajmie to dziewięciu lat. Nie mogę obiecać jak długo ale nie mamy w planach przedłużania tym razem. Michał Mazur Tłumaczenie: Maciej Kliszcz, Karol Gospodarek

DARKWATER

123


Ale nie ma tego złego! Kiedy pojawiły się ich pierwsze płyty "Ivory Tower" (1998) i "Beyond The Stars" (2000), to wtedy, robiły one wrażenie nie tylko na fanach progresywnego metalu ale ogólnie, na zwolennikach klasycznego heavy metalu. Po prawdzie kapela ma na swoim koncie jeszcze dwie inne płyty "Subjective Enemy" (2008) i "IV" (2011), lecz nikt o nich nie słyszał i w sumie ich tegoroczny krążek "Stronger" na nowo przypomina nam o tej formacji. Ivory Tower wraca w wyśmienitej formie i nie ma co rozpamiętywać tych straconych lat. Jednak zanim sięgnięcie po nową propozycję tego niemieckiego zespołu zapraszam na rozmowę z ich liderem Svenem Böge. HMP: Myślisz, że są fani, którzy pamiętają Wasze pierwsze płyty "Ivory Tower" (1998) i "Beyond The Stars" (2000)? Sven Böge: Tak, jest mnóstwo fanów i ludzi zainteresowanych muzyką, którzy wspierają nas od dłuższego czasu. Stali się fanami dzięki wspomnianym albumom i przez te lata pytali co u nas a także wpadali na nasze koncerty! Są też rezerwujący występy w klubach, którzy też pamiętają pierwsze płyty… Kiedy dzwoniłem do nich, żeby zamówić koncert, część z nich

Niestety po tych dwóch albumach zniknęliście z zasięgu mojego wzroku. Co się wtedy stało? Były zmiany w zespole, ponieważ zmieniła się intensywność grania na żywo. Musieliśmy zmienić naszego klawiszowca, potem był proces, w którym niesłusznie postawiono nas przed sądem, co sprawiło, że nasza nazwa była synonimem dla słowa "słaby"… Również w kwestii finansowej. To zajęło dwa albo trzy lata. A po tym zaczęliśmy z nowym składem,

Foto: Rainer Hentschke

mówiła: "Ach, tak… Pamiętam to… Te niebieskie okładki..." - to naprawdę fantastyczne!

pre produkcję i nagrywanie concept albumu "Subjective Enemy".

Przyznam się, że dopiero przy okazji Waszego nowego albumu "Stronger" odświeżyłem sobie te dwie płyty. Przypomniałem też za co Was lubiłem: progresja, melodia, technika, solidność... Wydaliśmy też concept album "Subjective Enemy" w 2008 roku, a w 2011 roku "IV", ale wytwórnie, z którymi wtedy współpracowaliśmy, nie zadbały o należytą promocję. Miały na to mały budżet, więc większość fanów metalu nie zauważyło niczego… A szkoda!

Z moich informacji wynika, że przez ostatnie dwadzieścia lat wydaliście tylko dwa albumy "It" (2006) i IV" (2011). Niestety dotarcie do nich było i jest bardzo utrudnione. Możesz pokrótce opisać zawartość tych albumów? I znowu coś strasznego… (śmiech). "It" nigdy oficjalnie nie istniało. To był tytuł roboczy dla "Subjective Enemy". W 2006 roku przesłaliśmy dema i pomysł na concept album do paru wytwórni. Nasz grafik stworzył fajny folder z demo CD i ciekawymi zdjęciami w środku. To była oferta tylko dla wytwórni… Niestety jeden z pracowników pewnej wytwórni wrzucił ten album do internetu. Pozostawię to bez komentarza. Potem, niestety nie dało się już ustalić, kto był za to bezpośrednio odpowiedzialny. Spodziewałbyś się raczej poważnego traktowania materiałów aplikacyjnych… Kilka tygodni później zadzwonił do mnie kolega: "Ej,

Jeżeli dobrze pamiętam oba krążki zostały dobrze przyjęte przez krytyków i fanów... Tak, dużo piszących i fanów je uwielbiały! To było wspaniałe uczucie! Ale… Ale przede wszystkim zrobiliśmy to dla siebie, a potem, jeśli innym się podobało, to jeszcze lepiej! (śmiech)

124

IVORY TOWER

nie mówiłeś, że wydałeś ten nowy album. Można go za opłatą pobrać z jakiejś rosyjskiej strony..." - że co??? Następnie, w 2008 roku, wydaliśmy ten album jako "Subjective Enemy". To super płyta z siedemnastoma kawałkami. Traktuje o mężczyźnie, który ma rozdartą osobowość… A historia opowiadana jest w trakcie płyty! Potem graliśmy parę koncertów i znowu musieliśmy zmienić klawiszowca… Ale nie mogliśmy znaleźć w naszej okolicy nikogo… Więc postanowiliśmy w pre produkcji albumu "IV" zredukować części klawiszowe i zająć się bardziej gitarami. W rezultacie uzyskaliśmy ciężko brzmiący styl, który momentami przypomina hardcore (ktoś tak pisał - śmiech), więc graliśmy dużo bardziej surowo! Dodatkowo zredukowaliśmy efekty typu reverb czy delay! Także ten album jest kompletnie inny of pozostałych! (śmiech) Gdyby nie powrót perkusisty Thorsten'a Thrunke z pierwszego składu pozostałbyś tylko Ty (Sven Böge). Jak przez te lata dochodziło do rewolucji w składzie zespołu. Jacy muzycy przewinęli się przez ten czas przez Ivory Tower? Jacy tworzą go obecnie? O tak… Powrót Thorstena Thrunke jest wielkim, wielkim osiągnięciem! Jest spoko, fantastycznie gra i jest bardzo miły! Mieliśmy też w tym roku występy z okazji dwudziestolecia pierwszego albumu… A nasz basista Stephan Laschetzki zagrał z nami trzy pełne koncerty! To było naprawdę niesamowite! W sumie przez te lata sporo fantastycznych muzyków przewinęło się przez zespół, którzy nagrywali z nami lub grali na żywo - mieliśmy sesyjnego perkusistę Steve'a Alexander (Jeff Beck/ Duran Duran) i basistę Jürgena Attig (dawniej Casanova) oraz rozmawialiśmy z Marco Minnemannem i Uli Kuschem o nagrywkach perkusyjnych do "Subjective Enemy"! Jednak najbardziej drastyczną zmianą była wymiana wokalisty. Jeśli tworzysz muzykę opartą na wokalu, wokalista jest tylko figurantem, więc pomyśleliśmy: "czas zdecydować, czy kontynuowanie Ivory Tower ma jakikolwiek sens". Ale potem, po długim, wykańczającym okresie szukania i próbowania z różnymi wokalistami, natknęliśmy się na Dirka i okazało się, że warto było czekać. Najnowszy album "Stronger" wydaje Massacre Records. Daje to nadzieję, że teraz dostęp do Waszej muzyki będzie ułatwiony a także, że znowu tak łatwo nie znikniecie ze sceny... Tak, cieszymy się, że znaleźliśmy tak mocnego partnera jak Massacre Records i oczywiście teraz chcemy iść naprzód i zaznaczać naszą obecność na scenie!


Po przesłuchaniu "Stronger" pierwsze co przyszło mi na myśl to, że gracie bardzo solidny power metal w stylu niemieckich zespołów Brainstorm czy Mob Rules. I nie jest to zarzut, bo bardzo lubię ten styl. OK! Tak, na to nie ma się wpływu… Te kompozycje były nawet tworzone przez kilka lat, a my już działaliśmy z bardzo różnymi muzykami, gdzie zawsze jest ten element własnej interpretacji każdego zaangażowanego muzyka. Z Mob Rules byliśmy razem w Limb Music Products i mieliśmy małą trasę! Lubię tych gości i ich muzykę! (uśmiech) Druga rzecz to, że w Waszej grze, muzyce i brzmieniu są elementu takich zespołów jak Denner/Shermann czy greckiego Diviner, które grają tradycyjny heavy metal ale we współczesnej odsłonie, bez starania się aby koniecznie brzmieć olschoolowo tak jak zespoły z lat 80... Nie znam tych zespołów, ale oczywiście wchłonęliśmy i ma na nas wpływ metal lat 80. i zawsze jesteśmy inspirowani tą muzyką! Także przez prog rock/metal z lat 70.

Foto: Ivory Tower

Nie zapomnieliście również o swoich korzeniach. W Waszej muzyce jest ciągle dużo technicznego i progresywnego metalu. Ciężko wyprzeć się swoich preferencji do bardziej złożonych form muzycznych oraz dobrych, zaawansowanych technicznie umiejętności gry na instrumentach? Jeśli uwielbiasz progressive metal, to będzie tak do końca twojego życia (uśmiech). Potem możesz odpłynąć w niuanse takiego czy innego stylu, ale w twojej krwi i tak pozostanie metal! Musisz ćwiczyć codziennie, żeby twoje możliwości techniczne były coraz lepsze.

utwory trzy czy pięć razy, że poznać i zrozumieć.

Wasze albumy, przynajmniej "Ivory Tower", "Beyond The Stars" i "Stronger" to zbiór muzyki, który w zasadzie słucha się w całości. Ja mam wrażenie, że współcześni fani nie potrafią tak słuchać i skupiają się na jednym lub dwóch utworach pomijając resztę płyty. Masz podobne odczucia? Tak, wiele rzeczy musi dziać się szybko! Staraliśmy się wdrożyć to do albumu "Stronger". Ostatecznie, oczywiście, te dłuższe kawałki też zostaną odkryte. Także trzeba przesłuchać te

Na płycie znakomicie prezentuje się Dirk Meyer ma mocny głoś ale też potrafi śpiewać wysoko. Znakomicie pasuje do Waszej muzyki, który jest pełna mocy ale także melodii... Tak, Dirk jest dla nas naprawdę idealny! Jego głos fantastycznie pasuje do Ivory Tower! Pod tym względem możemy następnym razem dać fanom mnóstwo zadowolenia! (śmiech)

Wasze kompozycje choć są progresywne i długie, to jednak budują aurę bezpośredniości, dlatego każdy fan może bez problemu je przesłuchać. Które z kawałków dla wspomnianych wyżej fanów byś polecił, które są najbardziej reprezentatywne dla współczesnego Ivory Tower? Myślę, że najbardziej reprezentatywne kawałki to nasze single/video: "End Transmission", "Slave" i "The Offer".

Jak długo pracowaliście nad materiałem na "Stronger". Jak przeważnie piszecie muzykę?

Przynosisz gotową kompozycję i z resztą muzyków na próbie pracujecie nad nią, a może macie jakiś inny sposób? Materiał na "Stronger" był tworzony przez ostatnie pięć lat, w 2016 roku zaczęły się pierwsze nagrywki. Zwykle komponuję te utwory w całości i przynoszę je do salki prób z instrumentalną ścieżką demo. Wtedy wszyscy mają zarys utworu. Dalej jest tam miejsce na interpretacje i pomysły wszystkich członków zespołu. Gdzie i z kim nagrywaliście album? Mamy swoje własne studio w Kiel! The Ivory Tower Studio. Mamy wszystko, co trzeba do profesjonalnych nagrań. Ja jestem inżynierem i staram się to wszystko składać. Po miksowaniu, na którym spędzamy mnóstwo czasu, pozwalamy Toniemu Lindrenowi zająć się masteringiem w Fascination Street Studio w Szwecji. Takiemu zespołowi jak Dream Theater wiedzie się znakomicie. Czemu innym zespołem grającym progresywny metal trudno jest osiągnąć taką popularność? Dream Theater oczywiście są absolutnymi tuzami, publika tego gatunku jest ograniczona, niewiele zostało miejsca. Ale nie ma tego złego! (śmiech) Niedawno na łamach naszego magazynu Jan Bünning z Paragon żalił się, że każdy niemiecki zespół, który chce być zauważony przez krytyków za każdym nowym albumem musi udowodniać, że jest tak dobry jak przynajmniej aktualne tuzy heavy metalu. Podzielasz jego zdanie? Ej, tak! Takie zespoły z pewnością istnieją, ale jest też mnóstwo kapel, które chcą same dla siebie sprawdzić, jak mogą wyrazić swoją miłość do metalu! Przy okazji, kiedy inwestujesz mnóstwo pieniędzy w studio, chcesz odzyskać te pieniądze poprzez sprzedaż płyt, więc jeśli nikt nie zna twojego zespołu i twojej muzyki, lepiej jest być porównywanym do innych, jak na przykład tych tuzów… Tak, żeby fani mogli przypasować twoją muzykę do dobrego gatunku… Myślę, że to nie jest problem…

Foto: Ivory Tower

Michal Mazur Tłumaczenie: Karol Gospodarek

IVORY TOWER

125


Latent Avidity retrospekcja i codzienność,czyli Jakuba Roszaka słów kilka o przeszłości, tu i teraz i przyszłości zespołu Retrospective Grupa Retrospective powstała w Lesznie przed 14 laty, a premierowy materiał "Latent Avidity" jest ich szóstą publikacją fonograficzną, licząc demo nagrane pod nazwą Hollow oraz EP-kę z roku 2007 "Spectrum of the Green Morning", stanowiącą zapowiedź pierwszego pełnowymiarowego albumu studyjnego "Stolen Thoughts", nagranego rok później. Od tego wydarzenia minęła ponad dekada, czas, w którym muzycy swoją konsekwencją, świadomością artystycznych celów i kreatywną działalnością "wywalczyli" miejsce w czołówce brzmieniowo wszechstronnych i rozpoznawalnych zespołów, nie tylko w Polsce, ale także w kilku innych krajach europejskich, grając nowoczesny, szeroko rozumiany rock progresywny. Godnym podkreślenia jest fakt, że dla kwintetu Retrospective tworzenie i wykonywanie muzyki jest pasją, którą potrafią pogodzić z inną niż muzyka aktywnością zawodową oraz "rodzinną prywatnością". Przygotowując się do wywiadu, po przesłuchaniu wszystkich czterech płyt studyjnych, które posiadam w swojej kolekcji, postanowiłem swoimi pytaniami sięgnąć do przeszłości grupy, nie zaniedbując także dnia dzisiejszego, stąd tytuł przedłożonego tekstu. Z tego miejsca, chciałbym bardzo podziękować "wywiadowanemu" czyli Jakubowi Roszakowi, wokaliście grupy "od zawsze", który spoglądając na listę 34 pytań, odpowiedział na nie wyczerpująco, szczerze i cierpliwie, nie nakazując mi "spadać na drzewo". Po takich "szczegółach" poznaje się profesjonalistów. Wielki szacun! A zatem zapraszam do lektury, która, taką mam nadzieję, przybliży wszystkim historię i prozę życia obecną pod szyldem Retrospective.

Foto: Assasin

HMP: Znam zawartość Waszych poprzed nich wydawnictw płytowych, ale brakuje mi w dyskografii albumu "live". To dosyć niety powe dla zespołu działającego od ponad dziesięciu lat na scenie rockowej. Istnieją jakieś plany w tym zakresie? Jakub Roszak: Oficjalnie takiego wydawnictwa brak. Mamy natomiast kilka utworów zarejestrowanych przy okazji naszych koncertów, czy to z rodzimego Leszna przy okazji premiery albumu "Re:Search", czy też z występu w bydgoskim radiu PIK z roku 2012 albo festiwalu w Loreley 2018. Dodatkowo w 2016 zarejestrowaliśmy kilka utworów podczas live sesji w leszczyńskiej parowozowni. Oprócz nagrań ścieżek audio postanowiliśmy również uwiecznić obraz. Z tego materiału powstało vi-

126

RETROSPECTIVE

Foto: Retrospective

deo do utworu "Lunch". Niektóre piosenki live trafiły na nasze promocyjne wydawnictwa, jak np. singiel promujący nasz najnowszy album "Latent Avidity". Jednak zawsze była to forma dodatku, nigdy osobnego albumu. Na chwilę obecną nie snujemy planów nad pełnym albumem "Live". Zresztą szału z tymi występami koncertowymi to nie ma. To rezultat braku zaproszeń, czy braku czasu? Zapewne działalność muzyczna w ramach rockowego składu to nie jest Wasze podstawowe zajęcie w życiu? Chyba, że się mylę? W takim przypadku proszę o wyprowadzenie mnie z błędu. Początki Retrospective to czas, w którym każdy z nas zaczynał, bądź był w trakcie stu-

diów. Obowiązki, które na tamten czas mieliśmy były w zasadzie niczym w porównaniu do obecnego trybu życia. Jako młody zespół braliśmy w zasadzie każdą okazję do grania. Był czas, że potrafiliśmy zagrać około 30 koncertów rocznie. Nie jest to może zawrotna liczba, ale patrząc na rynek muzyki progresywnej w Polsce jest to już coś znaczącego. Nie interesowało nas czy na koncercie będzie 100 osób czy może 5. Ważne było granie. Z biegiem czasu staliśmy się bardziej wybredni. Nie tylko jeżeli chodzi o miejscowości, ale również warunki do grania. Należy bowiem pamiętać, że organizacja koncertów, ich promocja, dogrywanie szczegółów, finansowanie, w zasadzie wszystko - leżało od samego początku po stronie zespołu. Nigdy nie mieliśmy za sobą wytwórni, która organizowałaby nam koncerty, promowała nas w mediach, polecała na festiwale itp. Niemalże wszystko co do tej pory zagraliśmy to wynik działań członków zespołu i naszych przyjaciół. Oczywiście masz rację pisząc, że naszym podstawowym zajęciem nie jest muzyka. Każdy z nas na co dzień zajmuje się czymś zgoła odmiennym. Większość założyła rodziny. Mamy dzieci. Zatem czas, który poświęcaliśmy na muzykę sukcesywnie się kurczył. Dlatego chcąc zagrać koncert bierzemy pod uwagę już nie tylko naszą opinię, ale też opinię naszych bliskich. Przyszedłeś, kolokwialnie można powiedzieć "na gotowe", bo zespół, najpierw jako Hollow, nieco później Retrospective, działał już prawie od roku. Na krótko opuściłeś zespół, jak podają oficjalne źródła z powodów prywatnych, by dosyć szybko zmienić decyzję. Co skłoniło Ciebie do ponownego podjęcia współpracy? Nie skłamię, jeżeli napiszę, że mój rozbrat z zespołem był dla mnie jedną z lepszych rzeczy jakie mogły mi się przytrafić. Miałem czas przemyśleć, czy chcę śpiewać i w jaki sposób. Rozłąka wywołała tęsknotę i poczucie straty. Uświadomiła mi, że to był błąd, którego bardzo szybko pożałowałem. Gdy nadarzyła się okazja powrotu, nie miałem wątpliwości, że chcę być znowu członkiem Retrospective. Okres przerwy pozwolił mi wyzbyć się wszelkich blokad w mojej głowie. Przestałem myśleć o tym co piszą/mówią inni, zacząłem zwyczajnie realizować siebie. Mój głos, mimo braku ćwiczeń, nagle zyskał 100% więcej pewności i jakości. Miałem czas zdystansować się. King Crimson, Dream Theater, Pink Floyd czy polski Riverside to oficjalnie wskazywane źródła inspiracji członków grupy. Dosyć duży rozstrzał stylistyczny i jedna wspólna cecha, te zespoły to absolutny światowy top. Jeżeli to również Twoje preferencje i mógłbyś z twórczości wymienionych rock owych legend "pożyczyć" niektóre elementy ich charakteru artystycznego, to co by to było? Oczywiście znam i szanuję całą wspomnianą czwórkę, niemniej z tego grona tylko Pink Floyd i rodzimy Riverside wywarły na mnie wrażenie i co pewien czas wracam do ich płyt. Osobiście zakorzeniony byłem zawsze w muzyce grunge z Pearl Jam na czele. Zawsze wolałem surowsze brzmienie a i wokal dla mnie musiał mieć w sobie moc, dzikość i piach. Zresztą to chyba też słychać po moim sposobie śpiewania. Nie jestem wszak wokalistą typowo progresywnym. Pełnisz funkcję wokalisty, jedną z newralgi-


cznych pozycji prawie każdego zespołu rockowego. Zapewne masz jakieś wzorce, które dają Ci impuls, motywację do pracy? Owszem mam kilku wokalistów, których darzę ogromną sympatią. Od dawien dawna uwielbiam Eddiego Veddera z Pearl Jam. Płyta "Ten" i dzikość z jaką występował na scenie w początkowym okresie zespołu była magnetyczna i wywarła na mnie bardzo duży wpływ. Katowałem ją godzinami. Bardzo lubię też i podziwiam możliwości wokalne Daniela Gildenlowa z Pain of Salvation. Plastyczność jego głosu jest wprost fantastyczna i godna pozazdroszczenia, podobnie jak operowe zaśpiewy Matthew Bellamiego z Muse. Wydaje się, że każdy wokalista posiada indywidualną ekspresję, wyrażając nastrój czy emocje. W jaki sposób potrafisz przyciągnąć uwagę słuchaczy, interpretując swój tekst? Wetton i Lake u Crimsonów robili to świetnie, Jakszykowi we współczesnym wcieleniu Karmazynowych wychodzi to przeciętnie. Podobnie swoją wrażliwość wykazuje Mariusz Duda, a James LaBrie jest taki techniczny, zdystansowany, chłodny. Niezaprzeczalną zaletą jest fakt pisania przez siebie samego tekstów - co bardzo ułatwia interpretację. Piszę o swoich spostrzeżeniach, doświadczeniach czy też poglądach, co równoznaczne jest z tym, że łatwiej przekazać utwór słuchaczom. W zasadzie sens naszej muzyki staram się przekazywać całym sobą, opisuję utwory nie tylko głosem, jego modulacją, ale przede wszystkim gestami i mimiką. Lubię muzyków, którzy na scenie "żyją" i sam pragnę wyrażać muzykę Retrospective w podobny sposób.

upchnięto medialnie Retrospective w szufladzie z napisem "progmetal". Problem w tym, że Wasz debiutancki materiał jest stylistycznie wielowymiarowy, wymyka się takiej prostej klasyfikacji. Jakbyś scharakteryzował adeptowi rocka kierunek Waszej twórczości? W okresie debiutu, a więc początki Retro to zdecydowanie wpływ rocka progresywnego i chęć tworzenia takiej muzyki. Wraz z biegiem czasu postawiliśmy z premedytacją na prostsze formy, co wynikało z różnych względów. Niemniej dalej poruszmy się w rejonach bardziej rockowo progresywnych. Po demo, czyli takim fonograficznym intro, przygotowaliście swoją pierwszą, pełnowymiarową płytę "Stolen Thoughts". Można powiedzieć, że zaczęliście z wysokiego "C", bo jest to tzw. koncept-album, czyli ścisła in-

czy wykorzystałeś obcą sugestię stworzenia takiego koncepcyjnego projektu? Pomysł był mojego autorstwa, a wynikał z kilku rzeczy. Pierwsza to na pewno nastrój stworzonej na płycie muzyki, a więc nostalgia i melancholia. Pozwoliły one poruszać się w klimatach raczej refleksyjno-depresyjnych aniżeli traktować o tematach lekkich i błahych. Druga sprawa to okres życia w którym się znajdowaliśmy. Każdy z nas rozpoczął albo był w trakcie studiów. Zaczął uczyć się dorosłego życia na swój sposób. Wystartował proces konfrontacji wyobrażeń z rzeczywistością. Oprócz swoich doświadczeń miałem okazję podpatrywać, w jaki sposób moje otoczenie radzi sobie z byciem dorosłym, czego im brakuje, co boli, z czego są zadowoleni. I często okazywało się, że ta dorosłość, tak wielce pożądana okazywała się przychodzić do ludzi totalnie na nią nie-

Był rok 2008, dokładnie 27 listopad, kiedy przyjechaliście z kameralnym koncertem do studia radia Pomorza i Kujaw, na zaprosze nie Adama Droździka. Byłem wtedy wśród publiczności, a koncert był transmitowany w piątkowy wieczór "na żywo". Pamiętasz jakieś szczegóły z tego wydarzenia? Byliście wtedy bardzo "spięci", onieśmieleni. Czy tzw. trema przed występem publicznym to nieodłączny atrybut kariery muzyka? Jak sobie z tym radzisz, bo na scenie jesteś cały czas w centrum uwagi, "na świeczniku"? Koncert pamiętam doskonale. Miałem wtedy czerwoną koszulę i dzwony. Fatalny design (śmiech). Podczas przerw popijałem herbatę z ogromnego białego kubka, z którego omal nie wylałem zawartości. Z racji tego, że mieliśmy mleko pod nosem i były to nasze początki spięcie dało się wyczuć u każdego z nas. Słaby kontakt z publiką i wiele innych pomniejszych rzeczy. Oczywiście nadal udziela się trema każdemu z nas w niektórych sytuacjach, ale sądzę, że jest ona bardziej mobilizująca do działania i nie blokuje już nas tak jak wcze-śniej. Wiesz, im więcej grasz tym pewniejszy na scenie się stajesz. Doświadczenia niestety nie jesteś w stanie kupić i przez wszystko należy przejść. Krok po kroku. I tak jak z początku źle reagowałem na opinie/oceny innych, tak po odejściu z zespołu i zdystansowaniu się - prawie w całości tego uczucia się wyzbyłem. Nie jest to sprawa łatwa, przyznaję, ale należy zwyczajnie pewnych rzeczy nie brać do siebie. Za dużo wokół osób, które wszystko wiedzą lepiej.

tegracja muzyki i tekstu. To raczej nie jest łatwe i banalne zadanie? Zdecydowanie nie jest to łatwa sprawa. Dla mnie tekst musi być nieodłącznym elementem muzyki, a muzyka ma oddawać nastrój warstwie lirycznej. Nie może być tak, że mam powiedzmy smutną muzykę, albo jakąś nutkę grozy w danym utworze, a śpiewam o czymś wesołym. Pisząc teksty najpierw wsłuchuję się w dany utwór, jaki ma klimat, o czym może traktować. "Stolen Thoughts" pod tym kątem był raczej płytą bardzo spójną. A więc łatwiej było opowiedzieć jedną historię, znaleźć jakiś wspólny mianownik dla wszystkich piosenek. Natomiast obecnie nasze utwory - patrząc na ich charakter - potrafią leżeć daleko od siebie, co znacznie utrudnia znalezienie wspólnego tematu. Do tego uważam, że ciężko jest wpaść na jakiś ciekawy, oryginalny temat, który może definiować całą płytę. Te, które obecnie pojawiają się w muzyce progresywnej są bardzo blisko siebie. Traktują o podobnych sprawach. A więc i nie są czymś oryginalnym. I w większości przypadków mam wrażenie, że na siłę dorabiana jest ideologia koncept albumu, byle tylko napisać, że dany zespół opowiada taką, a taką historię.

Jak to wygląda u Was "od kuchni", najpierw powstają dźwięki a później słowa, czy może jest dokładnie na odwrót? Piszesz samodzielnie angielskie teksty? A dlaczego nie po polsku? W zasadzie było tylko kilka przypadków, gdzie pierwszy powstał tekst a potem melodia. W przeważającej ilości muzyka powstała jako pierwsza. Jest ona wynikiem głównie naszego dżemowania na próbach. Jeżeli jakaś zagrywka, motyw lub zaśpiew przypadnie do gustu wszystkim, staramy się temat rozwinąć. Kiedy już zostanie stworzony szkielet takiego utworu, zaczynam zastanawiać się o czym dana piosenka może opowiadać, aby całość była ze sobą spójna. Po znalezieniu odpowiedniego tematu piszę tekst od razu w języku angielskim, a następnie przesyłam do weryfikacji pod kątem poprawności.

Po tym, jak w roku 2007 nagraliście demo "Spectrum of the Green Morning"- dzisiaj blisko 35-minutowy materiał służy niektórym wykonawcom jako pełnowymiarowy album -

Czy ta poważna historia, traktująca o utracie dzieciństwa i przechodzeniu w dorosłe życie to literacka fikcja czy może opowieść z życia wzięta? Ta koncepcja, to był Twój pomysł,

Wydaje mi się, że już pierwszy utwór debiutu "Defend Your Identity" pozwala dostrzec główne cechy Waszej tożsamości artystycznej, począwszy od Twojego głosu, który

Foto: Retrospective

przygotowanych. Klosz, który ich otaczał został zdjęty. Ktoś nagle powiedział sprawdzam i na dotychczasową sielankę wylała się fala negatywnych emocji, informacji, doświadczeń. O ile zatem koncept jest fikcją, to został podparty przeżyciami osobistymi, naszymi bądź innych ludzi.

RETROSPECTIVE

127


buduje trochę teatralny klimat, rozciągnięty od łagodności, pewnej melancholii na wstępie aż do granicy krzyku w części środkowej. Podobnie wygląda kwestia stricte instrumental na, początkowo bardzo delikatnie narastając aż do ciętych riffów, którym blisko do progmetalowej konwencji. Czy lubicie, może to złe słowo, "manipulować" kontrastami? Wydaje się, że o to chyba w muzyce chodzi by wprowadzać w nastrój, zaskakiwać, poniekąd hipnotyzować. Jako zespół staramy się, by każdy utwór posiadał w sobie coś co przyciągnie słuchacza. Czasami będzie to właśnie nagła zmiana nastroju, innym razem jakaś wyszukana solówka. Oczywiście najlepszą okazją ku temu są koncerty, podczas których można też wejść w interakcję ze słuchaczami, albo przekazać całym sobą interpretację danego utworu. Na każdej płycie Retrospective słychać dba-

debiutanckim longplayu śliczne "Stupid Joke" i "Yesterday's Dream")? Wielu słuchaczom wydaje się, że ballada to najczęściej banalna, melodyjna piosenka, a przecież w historii rocka istnieją przykłady ballad, których treść jest poważnym manifestem politycznym (Joan Baez Bob Dylan). Twoim priorytetem w balladzie jest waga tekstu czy nośna melodia? Tworzenie i wykonywania spokojnych piosenek - ballad - jest w moim odczuciu znacznie trudniejsze aniżeli pomysły na te skoczniejsze i ostrzejsze numery. To w balladach najczęściej słychać np. słabą dyspozycję wokalną, wszelkie fałsze, również te instrumentalne. Mniejsza ściana dźwięków wyostrza słuch odbiorcy. Nie można czegoś "zakryć" krzykiem, siłą, tudzież ostrym riffem, hałasem. Wydaje się, że samo wykonywanie ballad jest czymś, co w większym stopniu wpływa na emocje słuchaczy,

Foto: Retrospective

łość o melodie. Przykładów można znaleźć multum. Macie w Waszym gronie jakiegoś głównego "machera", któremu wyjątkowo łatwo przychodzą do głowy pomysły na motywy melodyki, czy jest to praca zespołowa? Ostatnio czytałem książkę-biografię Riverside i Mariusz Duda wspomina w niej o swoich sposobach rejestrowania zaczątków melodii, np. dyktafon. Wy także gromadzicie, archiwizujecie niewykorzystane tematy melodyczne, także riffy, czy koncepcje dotyczące tekstów? Nie ma jednej osoby, która przychodzi z gotowym materiałem, jakąś melodią. Właściwie od zawsze była to wypadkowa wspólnego dżemowania. Czasami rejestrowaliśmy całe próby, innym razem tylko to co uznaliśmy za warte uwagi. Osobiście często używam dyktafonu do rejestracji wokaliz i to w zasadzie wszędzie sala prób, auto, w wannie ,w łóżku. Wszędzie gdzie coś przyjdzie mi do głowy. Choć należy przyznać, że bardzo dużo rzeczy tak naprawdę finalnie odpada, ale zdarzają się i takie, do których potrzeba dojrzeć. Z pewnością jednak rejestracja nawet dwóch ciekawych taktów, jest obecnie na wagę złota i może przynieść nam korzyści w późniejszym etapie prac nad materiałem. Czy lubisz śpiewać kawałki balladowe, wymagające zupełnie innej emocjonalności (na

128

RETROSPECTIVE

więc ich wykonywanie jest bardzo istotne. Można wejść na scenę i zagrać bardzo ostry set z myślą o srogim "złojeniu" publiki, ale to właśnie te spokojne kawałki jednoczą zespół z odbiorcą. Dodatkowo spokojniejsze utwory w większości pozwalają słuchaczowi skupić się na warstwie lirycznej piosenki, a więc i ten element nie powinien być obojętny. Dokładając do tego interpretację sceniczną można stworzyć naprawdę fajną rzecz na scenie. Nie wybrałbym zatem co powinno być priorytetem w balladzie. Będzie to mix dobrego tekstu, ciekawej melodii oraz emocji. Gdybym miał wskazać mój ulubiony utwór z płyty "Stolen Thoughts" to byłby "It's Time To Grow Up", formalnie złożony i rozbudowany (blisko 10 minut), o zmiennej dynamice, tempa, wszechstronny i wokalnie i instru mentalnie. Czy tworzenie takich "zakrę conych" kompozycji to wyzwanie dla twórcy, czy efekt logicznego powiązania różnych idei twórczych? Kiedy tworzymy jakiś utwór nie planujemy, że ten konkretny będzie taki a taki długi. Po pewnym czasie czujemy, czy coś danej kompozycji brakuje i powinniśmy pójść za ciosem i go rozwinąć, czy wręcz przeciwnie - skracamy. Na pewno dłuższe formy instrumentalne powodują, że większą gimnastykę muszę włożyć w linie wokalne oraz tekst, aby zróżnicować

utwór. I zawsze takie "dryblasy" lądują na samym końcu mojej listy do zrobienia. Głównie ze względu na znalezienie pasującej tematyki, o której można przez długi czas śpiewać nieraz w różnych odsłonach wokalnych. Przed rokiem wydawnictwo "Stolen Thoughts" ukazało się w wersji zremasterowanej, pod egidą Progressive Promotion Records. Dlaczego wielu wykonawców po latach decyduje się na techniczne odnowienie materiału i wydanie z pewnymi, niekiedy kosmetycznymi poprawkami? Istniała aż tak wielka konieczność technicznej ingerencji w tamten materiał? Powodem, dlaczego wydaliśmy remaster "Stolen Thoughts" było zapotrzebowanie na tą płytę. Fizycznie nośnik nie był dostępny od dobrych paru lat, gdyż skończył się nam nakład u dotychczasowego wydawcy. Nie będąc z nikim związanym umowami postanowiliśmy włączyć "Stolen Thoughts" do pozostałych wydawnictw w firmie Progressive Promotion Records. Była to też 10 rocznica płyty, a więc idealny moment na wznowienie albumu. Nie chcieliśmy jednak by było to typowe "kopiuj wklej". Chcieliśmy dodać coś nowego od siebie, pokazać, że przez te 10 lat zespół się zmienił: brzmi inaczej, wygląda inaczej, zachowuje się inaczej. Owszem, po latach jesteśmy też świadomi niedociągnięć w miksach pierwotnej wersji płyty, więc i to postanowiliśmy możliwie wyeliminować. Myślę, że inne zespoły kierują się podobnymi pobudkami. Zapewne znasz określenie zwane "syndromem drugiej płyty". Wiele kapel nie potrafiło sobie z nim poradzić, czyli albo nie dotrwało do drugiej płyty, albo wydało tak beznadziejny album, że wypadało o nim tylko milczeć. W przypadku Retrospective też mogło skończyć się niewesoło. Brak wydawcy, zakłócenia personalne, cztery lata przerwy. Ale na szczęście przetrwaliście. Przypominasz sobie ten okres do wydania drugiej płyty "Lost in Perception"? Co nie "zagrało", że zespół znalazł się na krawędzi upadku? Czy tak tragicznie wyglądała sytuacja w rzeczy wistości, czy takie stwierdzenie jest może, mówiąc kolokwialnie "naciągane"? O tych czterech latach pomiędzy debiutem a drugą płytą można powiedzieć, że tworzenie i zbieranie materiału na "Lost in Perception" było dla wszystkich w zespole katorgą. Wiedzieliśmy, że musimy jak najwięcej grać by się promować, co zabierało nam czas na nowy materiał. Sami chcieliśmy by kolejna płyta była inna niż poprzedniczka. A więc chcieliśmy trochę odejść od dotychczasowego grania. Szukaliśmy natchnienia. Do tego życie prywatne każdego z nas kwitło. Zmiany miejsc zamieszkania, śluby, dzieci, praca, zwyczajnie pochłaniały sporo czasu. Próby zamiast odskocznią od codzienności, stawały się coraz częściej przykrym obowiązkiem. Atmosfera gęstniała, przez co i kreatywność nie była na odpowiednim poziomie. To wszystko spowodowało takie a nie inne zawirowania. Jednak jak mówi powiedzenie, co nie zabije to wzmocni, i tak chyba można powiedzieć jest z nami. Wierzysz w ogóle w sprawdzalność "syndromu drugiej płyty"? Czy to rodzaj presji ze strony środowiska przed edycją albumu z sygnaturą "2"? Nie przywiązuje do tego jakoś szczególnej wagi. W stosunku do każdej płyty poza debiutem są i będą oczekiwania. Należy jednak pamię-


tać, że z każdym rokiem wspólnego grania zespoły ewoluują, i tak samo ewoluuje materiał na kolejnych płytach. I nierzadko zdarza się, że nowa płyta przypada do gustu całkowicie innej grupie odbiorców niż poprzedniczka. Ważne by muzycy pozostali w zgodzie ze sobą samym i grali to co czują. Wtedy pozostaną autentyczni. W trudnych chwilach "przygarnął" Was ceniony, niemiecki label Progressive Promotion Records. Jak Wam się układa współpraca, bo przecież ostatni album też został wydany pod tym samym adresem? Czy wsłuchujecie się w sugestie ze strony wydawcy dotyczące stylistycznej zawartości muzycznej płyty, czy macie totalnie wolną rękę w kształtowa niu repertuaru? Współpraca z Progressive Promotion Records sprowadza się głównie do wydania i dystrybucji naszej twórczości, co w gruncie rzeczy chcieliśmy uzyskać i z czego jesteśmy zadowoleni. Mamy pełną swobodę we wszystkim co chcemy robić, od tworzenia poprzez koncerty. Wszystkie przedsięwzięcia zespołu są wynikiem naszych wewnętrznych ustaleń. "Lost In Perception" to według wielu opinii znaczący, pozytywny krok w rozwoju grupy, w wielu aspektach, dojrzałości artystycznej, jakości aranżacji, indywidualnych umiejęt ności wokalno - instrumentalnych. Zwraca uwagę także intrygujący artwork. Jak sądzisz, zasłużyliście na tak ciepłe oceny? Dlaczego? Już pomijając poszczególne utwory na płycie po tak dużej przerwie daliśmy znać światu - hej żyjemy! Patrzcie mamy się dobrze i do tego gramy teraz w taki sposób. Zrobiliśmy krok milowy pod kątem produkcji płyty. Po raz pierwszy główne wokale zostały wsparte śpiewem Beaty, co nadal w Polsce jest zjawiskiem dosyć rzadkim w rocku progresywnym. Zdobyliśmy fenomenalną (moja ulubiona) okładkę. Płyta brzmiała świeżo, i chyba wyróżniała się na tle innych produkcji z tego okresu w Polsce. To wszystko wydaje się, miało podstawy do tego by album ocenić dobrze/bardzo dobrze. Zniknął z wielu recenzji "Lost In Perception" jeszcze jeden, być może błahy czynnik, porównania. A to Retrospective w utworze "A" zagrał jak X, a we fragmencie "B", jak "Y".

Foto: Retrospective

Wkurzają Cię takie wypowiedzi, w których Wasze, autonomiczne pomysły i rozwiązania zestawiane są z innymi, może bardziej medialnymi, znanymi wykonawcami? Zgadza się. To album, na którym pojawiło się coś, co pielęgnowane jest do dzisiaj przez zespół, a więc nasz unikalny styl. Uważam, że udało się nam wypracować coś, co nie pozwala zaszufladkować nas do jednej konkretnej kategorii, porównać do jakiegoś zespołu. Mnie osobiście sam fakt porównań nie denerwuje. Jest to rzecz normalna. Ludzie potrzebują punktu odniesienia aby wyrazić swoją opinię. Nawet teraz, jeżeli polecasz komuś zespół, starasz się nakierować słuchacza na jakieś tory, zbudować wyobrażenie. Także na drugim longplayu poszukujecie różnorodności, kontrastów, zmienia się barwa brzmienia, także wokalnie poszerzasz spek trum ekspresji, sterując nastrojami, a to wzbudza z kolei zainteresowanie słuchacza. Czy układając program płyty, kolejność na trackliście, bierzecie pod uwagę taki czynnik, jak ucieczka od jednostajności, monotonii? Staramy się aby płyta nie nudziła słuchacza i była spójna w odsłuchu. Powinna dodatkowo zaintrygować, pozostawić po sobie emocje, przemyślenia. Stąd najpierw staramy się usta-

Foto: Retrospective

wiać utwory wg naszych wewnętrznych rankingów, by następnie metodą dialogu wyłonić ostateczną kolejność na płycie. "Lost In Perception" oferuje zarówno formy prostsze, nawet piosenkowe, jak "Our Story Is Beginning Now" czy "Ocean Of A Little Thoughts", dla mnie przykłady inteligent nych, rasowo rockowo brzmiących.... przebojów. Czy na słowo przebój, w przypadku ambitnego rocka, granego przez Retrospective, reagujesz alergicznie, czy jesteś otwarty na takie propozycje? Absolutnie nie przeszkadza mi takie sformułowanie. Retrospective nie trzyma się ram ściśle progresywnych. Nie tworzymy matematycznych kawałków a i chętniej sięgamy po prostsze formy przekazu. Dlatego naturalną koleją rzeczy jest, że w naszej twórczości pojawią się piosenki o lżejszym, często przebojowym charakterze. Co z zresztą uważam, że jest dla każdego zespołu dobre. Ale obok tych krótszych songów, znajdziemy na płycie tak epickie dzieło jak zamykający album utwór, ponad 10-minutowy "Swallow The Green Tones", monumentalny, wręcz genialny finał albumu, który rusza ospale, ale w dalszej części przemierza przestrzeń dźwięków dosłownie jak gitarowo-perkusyjny walec, także Ty eksploatujesz głos bez oszczędzania się. Czy mógłbyś się podzielić kilkoma informacjami na temat procesu tworzenia tej kompozycji? Warstwa instrumentalna do utworu powstawała przez dobry rok. Ciekawy wg nas motyw gonił motyw. Okazało się, że ich klimat jest dosyć podobny a więc rozpoczęliśmy pracę nad ich scalaniem. W życiu jednak nie przypuszczaliśmy, że wyjdzie ze tego 10 min materiału. Warstwa liryczna powstała na samym końcu. Pamiętam, że w celu pisania chodziłem na jedno ze sztucznie usypanych wzgórz we Wrocławiu, gdzie dosłownie bliżej nieba i słońca, odcięty od ludzi mogłem na spokojnie pisać. Za cel obrałem tematykę konsumpcjonizmu i rolę człowieka w tym wszystkim. Chciałem przedstawić ludzi jako dzieło boże, które w pewnym momencie w pogoni za szczęściem zbłądziło. Symboliczny zielony kolor, który ma utożsamiać dobro, zaczyna tak naprawdę być błędnie interpretowany. To co ma dawać nam poczucie bycia lepszym jest naprawdę chwilowe i ulotne. Wszędobylska nagonka, agresywny marketing uskutecznia wyparcie istotnych

RETROSPECTIVE

129


się być świetnie się uzupełniające dwie gitary. Maciej Klimek i Alan Szczepaniak decydują między sobą, która z nich przejmuje rolę prowadzącej, a która występuje jako ryt miczna? Od samego początku współpraca między gitarzystami wyglądała w ten sposób, że jeden był bardziej gitarą prowadzącą - Alan, a drugi rytmiczną - Maciej. Oczywiście nie oznaczało to, że nie będzie miejsca na solówki Alana, bo chłopaki w świetny sposób potrafili siebie uzupełniać. Obecnie po odejściu Alana całość gitar to w zasadzie dzieło Maćka i jak można posłuchać na "Latent Avidity", w ogóle nie robi mu różnicy czy zagrać rytmicznie czy też solo (śmiech). wartości z ludzkiego życia. Zadawalamy się coraz większą ilością substytutów realnego życia, nie dostrzegając tego co tak naprawdę się liczy. Utwór podzieliliśmy na dwie części, zarówno instrumentalnie jak i lirycznie. Ta spokojniejsza ma sprawiać pozory, że wszystko jest w porządku i człowiek może trwać w obecnym stanie, nie robiąc nic, przyjmując wszystko za pewnik, jednocześnie marząc o lepszym jutrze. Druga część utworu to odkrycie kart, i uświadomienie, że wcale tak zielono nie jest, że w pogoni za lepszym jutrem zaczynamy dosłownie pożerać własnych siebie Dodatkowym smaczkiem było dorobienie do utworu intra, które stało się ukłonem w stronę grupy Pink Floyd z naszej strony. Zresztą nie bez przyczyny padło na ten akurat numer. W "Swallow The Green Tones" występujesz w duecie, na dwa głosy z Beatą Łagodą. Partie wokalne tego utworu od samego początku "rozpisane" zostały na dwa głosy? Jaki był cel wprowadzenia takiego rozłożenia akcentów wokalnych? Czy jako frontman wolisz sam ponosić odpowiedzialność za partie śpiewane, czy nie sprawia to żadnej różnicy? Wiedzieliśmy, że głos Beaty ma pojawić się na "Lost In Perception". Natomiast wchodząc do studia, nie było na tej liście "Swallow The Green Tones". Jednak w trakcie nagrań stwierdziliśmy, że głos Beaty w pewnych fragmentach pasuje lepiej i doda utworowi kolorytu. Jeżeli zatem materiał ma na tym skorzystać to nie robi mi różnicy, kto to będzie śpiewać. Ważne aby efekt końcowy był odpowiedni. "Jakub Roszak jeszcze nigdy nie brzmiał tak dobrze jak na tej płycie. Potrafi łagodnie i niepostrzeżenie przejść od szeptu, poprzez melorecytację, po krzyk graniczący z growlem", taki cytat znalazłem w jednej z recenzji płyty "Re:search". Mogę prosić o komentarz do tej opinii? Decydując się na nagranie albumu "Re:search" postanowiliśmy postawić duży nacisk na wokale. Chciałem osiągnąć lepszy efekt aniżeli na poprzedniczce. Samych ścieżek wokalnych zostało nagranych w sumie więcej niż na poprzednich dwóch wydawnictwach (co ciekawe na najnowszej płycie "Latent Avidity" poszliśmy w tej kwestii jeszcze krok do przodu śmiech). Płyta "Re:search" stała się również pierwszym albumem, w którym udział przy produkcji miał Przemysław Nowak, z którego doświadczenia mogliśmy skorzystać i korzystamy w zasadzie do dnia dzisiejszego. Uważam również, że również doświadczenie, które nabyliśmy zrobiło swoje i w łatwiejszy sposób przychodzi układanie ciekawych aranży. Siłą napędową muzyki Retrospective wydają

130

RETROSPECTIVE

W niektórych fragmentach piękne, takie malarskie albo ilustracyjne brzmienie modelują instrumenty klawiszowe, niekiedy wspierając sekcję rytmiczną, innym razem kreując łagodne pasaże tworzące tło. Czy współbrzmienie Twojego głosu z klawiszami to jest kwestia kompromisu czy wychodzi niejako naturalnie? Zdaje się, że jest w tym trochę i kompromisu i też naturalna kolej rzeczy. Staramy się aby wokal nie przytłaczał warstwy instrumentalnej, pozostawiając odrobinę oddechu w utworze. Zdarzało się, że celowo wydłużaliśmy jakiś fragment, który pozostawiony bez wokalu stanowił piękne wprowadzanie. Zresztą klawisze stanowią doskonałe uzupełnienie każdej piosenki i głosu. To one niejako potrafią zbudować klimat utworu, więc warto z nich korzystać w jak największym stopniu. Oczywiście tutaj również musi być odpowiednie wyważenie z innymi instrumentami z gitarą na czele. Krótko przed publikacją "Latent Avidity" szeregi Retrospective opuścił Alan Szczepaniak, w wyniku czego znacząco obniżył się potencjał gitarowy i instrumentalny zespołu. Czy ma to wpływ na brzmienie Retrospective? Wiem, że w warunkach koncertowych korzystacie z usług innego gitarzysty? Należy tutaj sprostować informacje. Alan zdecydował się opuść szeregi zespołu ponad rok temu, bo niespełna dwa miesiąca po naszym koncercie w Lorelay. Nie brał w zasadzie udziału w tworzeniu nowego materiału. Wszystko co można usłyszeć na "Latent Avidity" to dzieło naszej piątki w połączeniu z siłami producenckimi - Przemka Nowaka. Biorąc zatem pod uwagę, że album wydaliśmy 2,5 roku po premierze "Re:search", jest to nasz najszybciej nagrany album, na który dodatkowo poświęciliśmy najwięcej czasu podczas nagrań. Mylne w takim wypadku wydaje się założenie o obniżonym potencjale zespołu. Nad partiami gitarowymi opiekę trzymał Maciej. Mógł od początku do końca zaplanować ich całokształt. Nie pozostał przy jednej gitarze, ale nagrywał tak jak robiliśmy to do tej pory po kilka różnych ścieżek. I w moim odczucia zrobił kapitalną robotę. Z racji tego, że pozostaliśmy wierni dotychczasowemu rozwiązaniu, partie gitarowe wspierane są przez naszego znajomego Darka Kazimierczaka. Jest to o tyle dobre rozwiązanie, że możemy bez problemu również grać podczas koncertów stare kawałki. Jeżeli można stopniować wyraz "melodyjny" według wzoru "melodyjny/ bardziej melodyjny/ zajebiście melodyjny" to Wasza premierowa płyta spełnia kryteria stopnia najwyższego. Czym jeszcze różni się najnowszy

longplay od poprzednich? Kiedyś ktoś powiedział, że do melodyjnych piosenek trzeba dojrzeć. Sam nie wiem, czy wynika to z nabranego doświadczenia, czy może chęci spróbowania czegoś nowego albo przejedzenia się dotychczasową formą. Pewnie po trochę wszystkiego. Natomiast faktem jest, że chętniej poświęcamy skomplikowane aranże na rzecz tych bardziej melodyjnych. Plusem tego niewątpliwie jest ich zapamiętywalność. "Latent Avidity" to również album bogaty w wielogłosy, harmonie i wokalizy. Ilość ścieżek wokalnych, które zostały zarejestrowane jest naprawdę ogromna. Oczywiście bezpośrednio przekłada się to na komfort słuchania i ma wpływ na melodyjność płyty. Nie tylko zresztą wokale były rejestrowane w tak pieczołowity sposób. Każdy instrument zwiększył swój standardowy czas nagrań o dobre 100%. Szukanie odpowiednich brzmień, instrumentów, aranży. Jedna wielka walka z detalami. Dodatkowo na płycie można usłyszeć fenomenalną produkcję Przemka Nowaka. To wszystko pozwoliło uzyskać rewelacyjne brzmienie i selektywność nagrań. Wiem, że nie lubicie używać w stosunku do Waszej muzyki pojęcia "rock progresywny", ale jak uniknąć tego określenia, jeżeli materiał rozpoczyna intro, finałem jest wieloczęściowy utwór ze zmieniającymi się schematami rytmicznymi i harmonicznymi, bardzo bogate brzmienie i wirtuozeria wykonania? Tutaj bardziej chodzi nie o unikanie co bardziej pokazanie się też w innym świecie muzycznym. Muzyka nie lubi sztywnych podziałów. Gatunki mieszają się wzajemnie, pożyczają coś od siebie, eksperymentują. Jako zespół nie chcemy zamykać się stricte na muzykę progresywną uważając, że typowym progresywnym zespołem też nie jesteśmy. Wypracowaliśmy swój własny styl, który mamy zamiar pielęgnować i promować. Jeżeli ktoś chce nas zaliczać do muzyki progresywnej ma do tego prawo. Do muzyki alternatywnej? Proszę bardzo. Hard rock, metal itp.? Nie mamy nic przeciwko. Chcemy pokazywać nasz pomysł muzyczny. Czy tworząc takie utwory jak "The Seed Has Been Sown" czy dwucyfrowy "What Will Be Next?", a mógłbym podać jeszcze inne przykłady z tracklisty "Latent Avidity", zastanawiacie się dla jakiego kręgu odbiorców przeznaczona jest Wasza muzyka? Bo przecież jej adresatem na pewno nie będą odbiorcy radiowej konfekcji chińskiej? Nie zamykamy się na jeden typ odbiorców. Oczywiście wiemy jakie panują realia, jak trudno przebić się jest do świadomości słuchaczy. Niemniej nie chcemy robić czegoś pod publikę. Interesuje nas przede wszystkim nagranie czegoś, co w pierwszej kolejności spodoba się nam. To my jesteśmy pierwszym słuchaczem, krytykiem, fanem naszej muzyki. Chcemy by była ona autentyczna, i reprezentowała nasze obecne nastroje i gusta. Prawdziwym opus magnum płyty jest prawie tradycyjnie umieszczony na końcu, wielowątkowy "What Will Be Next?". Nie wiem, może mam błędne mniemanie, ale uważam, że grupa muzyków, która potrafi wykreować takiego long tracka ma bardzo bogatą wyobraźnię, ma dużo muzycznie do powiedzenia, bo to przecież, jak to mówi mój serdeczny kolega Adaś Droździk z radia PiK, "rock podniesiony do rangi sztuki?


Osobiście jestem bardzo zadowolony z tego numeru, pod kątem instrumentów, produkcji ale przede wszystkim wokaliz. Bardzo chciałem zaśpiewać go dokładnie w taki a nie inny sposób. Pomysł na niego miałem bardzo wcześnie, zresztą wbrew pozorom stosunkowo szybko wykreowany został główny zarys utworu, dzięki czemu mogliśmy skupić się na detalach. Można powiedzieć, że jest to najbardziej "progresywny" utwór na płycie. Jest nastrojowo, jest patetycznie, melancholijnie, ale też i bluesowo, rockowo i momentami psychodelicznie. Tematyka utworu dopiero trzeci, może czwarty raz w dziejach Retro dotyka natury politycznej. I o ile z reguł stronimy od polityki w muzyce, o tyle nie zawsze jest to możliwe. W tym wypadku uparłem się by taki temat poruszyć, do tego świetnie pasowała mi stworzona muzyka. Naprawdę można w przepiękny sposób odegrać spektakl na scenie (śmiech). Awangardą albumu są single z rejestracją "Still There", "Programmed Fear" oraz "The Seed Has Been Sown". Czy tzw. małe płytki dają właściwy i całościowy obraz charakteru całego albumu? Jesteś przekonany, że to potrzebna strategia wydawnicza? Na pewno przy okazji wydania takich mini albumów można uzyskać szum medialny. A nie ma co ukrywać, chodzi o to, by się o zespole mówiło dużo. Najlepiej oczywiście dobrze (śmiech). Tylko w ten sposób można przebić się do świadomości słuchaczy. Single mają zaciekawić, rozbudzić apetyt będą jednocześnie przystawką do dania głównego. I nie wydaje mi się, że w przyszłości ich wydawanie zosta-

Foto: Retrospective

nie zaniechane. Znam rozpiskę najbliższych Waszych koncertów, można powiedzieć "na bogato". Oba supporty wynikają z zobowiązań Progressive Promotion Records? Lubisz wersje coverów przedstawione przez Melanie Mau i Martina Schnella? Nie mamy żadnych zobowiązań wobec Progressive Promotion Records. To w zasadzie inicjatywa naszego perkusisty Roberta, by jako kapele z jednej stajni ruszyć we wspólną trasę po Polsce. Prawda jest też taka, że przed ogłoszeniem trasy nie wiedziałem w zasadzie

nic o Melani i Martinie i ich twórczości. Na szczęście mogłem posłuchać ich na żywo i jestem pod ogromnym wrażeniem lekkości z jaką odtwarzają poszczególne utwory, sposobie śpiewania Melani jak i gitarowych popisach Martina. Do tego to naprawdę bardzo serdeczni i skromni ludzie. Włodek Kucharek


Każdy koncert to lekcja Ile znacie nowych polskich zespołów, którzy mają fanów? Nie, znajomych kapeli, nie przypadkową publikę lokalną, która przychodzi, bo coś tam wieczorem gra. Vane ma fanów. Krakowiacy zagrali na Wacken w ramach konkursu Wacken Metal Battle. Publika szalała, niektórzy nawet znali teksty. Jak ten istniejący trzy lata Vane to osiągnął, podpytałam nieco gitarzystę, Mateusza Gajdzika. Ja oczywiście żałuję, że zespół z takim potencjałem nie gra heavy metalu. O to też nie omieszkałam zapytać. HMP: Wasze, teksty, image i oprawę graficzną zdominowali piraci. Rolf Kasparek jest z portowego Hamburga. Wy jesteście z Krakowa. Nie myślałeś, że bardziej pasowaliby do Was flisacy niż piraci? Mateusz Gajdzik: (śmiech) Być może! Zastanawialiśmy się trochę, czy to skąd jesteśmy nie będzie nam przeszkadzać w odbiorze, czy ktoś właśnie nie powie - hej, przecież nie jesteście piratami, mieszkacie w Krakowie. No nie jesteśmy, tak samo jak Sabaton to nie żołnierze, Avatar to nie cyrkowcy a Witchking to nie byli nazgule. Flisakami za cholerę się nie

To był jeden z pierwszych tematów zaraz po tym, jak postanowiliśmy coś razem zrobić. Podszedłem do tego bardzo poważnie - chciałem, żeby nasz wizerunek był spójny od początku i żeby się utrzymał i przetrwał próbę czasu. Przemyśleliśmy wszystko, zanim zaczęliśmy się ujawniać z czymkolwiek. Granie, które prezentuje Vane, brzmi jak metal z drugiej połowy lat 90. To sentymenty, fascynacja czy przypadek? Na jakim etapie wykreowaliście muzyczny styl, który obierze Vane?

poszukuję bardziej eksperymentalnej muzyki lub po prostu cięższej. W heavy metalu ciężko mi już odnaleźć świeżość, którą czułem 15 lat temu. Porozmawiajmy chwilę o Wacken Metal Battle. Jechaliście tam - jak każdy - żeby wygrać. Będąc na piątym miejscu, czujecie się wygrani? Zdecydowanie! Szczerze, to nie sądziłem, że uda się nam wrócić z tarczą, to jest jakaś bajka. Weź pod uwagę, że pierwszy koncert mieliśmy 30 listopada zeszłego roku. Sam występ na Wacken był dla nas wygraną. Jak zobaczyłem fanów śpiewających nasze numery, to już mnie kompletnie rozbroiło! Za samą determinację powinniście dostać miejsce na podium. Coś takiego, co zrobiliście jadąc do Niemiec na Wacken, wracając do Polski zagrać na Pol'and'Rocku i dzień później znów jechać na Wacken na ogłoszenie wyników, budzi wielkie uznanie. Czapki z głów! Gdyby trzeba było, powtórzyłbyś taką akcję? Te parę dni to dla nas było spełnienie marzeń. Robiliśmy to z takimi bananami na gębach, że koniec. Mogę to powtarzać co tydzień, jeśli tylko będzie tak fantastyczna publika i odbiór!

Foto: Vane

fascynujemy, natomiast z żeglarstwem mamy trochę wspólnego, a piracki temat jakoś mi siadł dawno temu. Okazało się, że tak samo Robertowi i jak zaczęliśmy budować tą naszą łajbę, to wybór był prosty. Kiedy pytam zespoły, o tematykę czy styl, który obrali, prawie wszyscy odpowiadają "zaczęliśmy coś tam wymyślać i jakoś tak wyszło". I staje mi przed oczami malarz, który bezmyślnie mazia po płótnie i patrzy czy wyjdzie mu portret, pejzaż czy martwa natu ra. Wasz wizerunek jest na tyle spójny, że na pewno nie jesteście z tych "zaczęliśmy coś tam wymyślać".Nie jesteście, prawda?

132

VANE

Wydaje mi się, że trochę przypadek. Chyba nie jestem na tyle dobrym kompozytorem, żebym mógł komponować coś w konkretnym stylu. Piszę to, co mi wychodzi spod łapy. Żeby nie było, staram się przy tym przekraczać swoje granice, ale nie potrafiłbym chyba pójść tak po bandzie jak, np. Igorrr. Mam też blokadę przed prostszymi kompozycjami. Wiem, że lubicie m.in. Iced Earth i Manowar. Dlaczego nie gracie heavy metalu? Niekomfortowo gra się muzykę, której się słucha? Powiem ci tak - heavy metalu się nasłuchałem i nagrałem już wystarczająco. Dobrze to wiesz, bo znamy się nie od dziś (śmiech). Teraz

Dodatkowym wyzwaniem była obecność nowego perkusisty, który miał szalenie mało czasu na przygotowanie się do gigu. Teraz po czasie mam wrażenie, że jego wytężone przy gotowania wiązały się nie tyle ze stresującym deadlinem, ale z jego perfekcjonizmem. Bębniarz okazał się na koncercie istną maszyną. Muzycznie i wizerunkowo. Jak to się stało, że z Wami zagrał? Tuż przed festiwalami pojawiły się zawirowania personalne, nastąpiła zmiana na miejscu perkusisty. W sobotę zagraliśmy Uwolnić Muzykę z Kamilem Bagińskim, który okazało się, że w środę nie może zagrać na Wacken. Mieliśmy trzy dni, żeby coś wymyślić. Uratował nas Eugene Ryabchenko, który prosto z trasy z Decapitated wpadł w poniedziałek na naszą salkę prób i ogarnął godzinny materiał w dwa dni. Co zrobicie, żeby go zatrzymać w Vane? Eugene jest kosmitą, ale wątpię, żeby nasza stała współpraca miała sens. On mieszka w Wiedniu na co dzień, jeździ co chwilę w trasy z Belphegor, Decapitated i kto wie z kim jeszcze. Zwyczajnie wolałbym mieć kogoś na miejscu. W puli nagród znalazła się zniżka na nakręcenie teledysku. Patrząc na Wasze klipy sądzę, że to komuś powinniście nakręcić tele-


dysk bez zniżki. Co zrobicie z tą teledyskową nagrodą? Najpierw się muszę upewnić, czy faktycznie tak jest, bo nie dostałem formalnie żadnego potwierdzenia tego faktu. Ale jeśli okaże się, że tak i że firma, z którą możemy podziałać robi fajne rzeczy, to chciałbym skorzystać. Tego może nie widać na zewnątrz, ale to, co robimy, wymaga od nas wielu wyrzeczeń i ogromnej pracy. Szukamy opcji, żeby jak najwięcej zlecać poza zespół, bo inaczej się zajedziemy. Pierwsze miejsce zajął litewski folk metal, Varang Nord. Poszłam zobaczyć ich koncert, kiedy grali powtórnie jako zwycięzcy w niedzielę wieczorem. Jako że Wacken Metal Battle to konkurs, w którym decyduje kon cert, nie płyta, w pełni rozumiem, dlaczego wygrali. Jury wybiera gotowy "produkt". To, co gra i o czym gra Varang Nord wpisuje się w obecne trendy. Może dla jury Wasza widowiskowość była za mało "festyniarska" a może nie znaleźliście się w widełkach trendów? Może po prostu trzeba to wziąć za dobrą monetę? Byłem zobaczyć fragment ich koncertu też, żeby zrozumieć. Raczej nie rozkminiam tego, czy to trendy, czy akurat komuś się spodobała jakaś laska na scenie. Podpatrzyłem co robią i jak robią, wyciągnąłem wnioski i… zapraszam na następne koncerty Vane (śmiech). Za dobrą monetę biorę to, że każdy nasz koncert to jest lekcja, okazja do nauki, dzięki czemu każdy jest lepszy. Na scenie prezentujecie się bardzo dobrze. Marcin Parandyk to doktor Jeckyll i pan Hyde. Jak długo pracował nad umiejętnością przedzierzgiwania się w Hyde'a? Właśnie to Was zachwyciło, gdy szukaliście wokalisty czy musieliście się dotrzeć? Nie widzieliśmy Marcina na scenie, zanim go zatrudniliśmy. Grał wtedy w Killsorrow, w którym urzekł mnie wokalnie. Ktoś mi powiedział, że scenicznie daje radę. Marcin zrobił mega progres, jeśli chodzi o występy, ale też od kuchni dużo się docieraliśmy. W zasadzie to wszyscy dalej się docieramy. Zabiegacie o popularność. Dbacie nie tylko o efektowny wizerunek, ale też jesteście bardzo aktywni na fanpage'u, wrzucacie lajkogenne posty, założyliście grupę dyskusyjną, pub likujecie dużo fotek etc. Bez takiej aktywnoś-

Foto: Vane

ci nie ma szans na zdobycie popularności? Myślę, że jest. Można zrobić z siebie pośmiewisko, wrzucić to na YouTube i trzymać kciuki, że się rozejdzie jako viral - beka się nieźle sprzedaje. Inna droga to praca na wszystkich frontach, między innymi na socialach. To dla nas świetnie miejsce to kontaktu z fanami na co dzień. Daje nam to kopa do pracy. I nie ma w tym ani krzty przesady. Wasza wizerunkowa ekspansja spotyka się czasem z krytyką ze strony innych zespołów? Nikt nam wprost nigdy nic nie powiedział. Ale docierają do nas sygnały, że niektóre kapele, całkiem nawet bliskie nam, za naszymi plecami nas oczerniają. Dla mnie to oznaka, że coś robimy dobrze (śmiech). Na koncie macie zaledwie debiut, a już poszliście w wydawnictwo, którego nie powstydziłyby się bandy z Napalm Records. Co zadecydowało o wydaniu płyty w drewni anym boksie? Ludzie naprawdę nie chcą już kupować zwykłych krążków? To był trochę przypadek. Nasza managerka jakiś czas temu zrobiła trochę inny box, z namalowanym logo, który był przeznaczony jako promo dla mediów. Wrzuciliśmy to na fejsa i ludzie zwariowali. Postanowiliśmy to kiedyś zrobić. To "kiedyś" nastąpiło w maju

tego roku, tylko że już grawer okładki, 2 CD, bonusy. Możesz zdradzić, jaka jest sprzedaż tego wydawnictwa? Sprzedaż idzie wolniej, niż zakładaliśmy, ale się nie obawiamy, nakład niedługo się powinien skończyć. Co do tego, czy ludzie kupują krążki - wydaje mi się, że grupa kupowaczy CD nigdy nie zniknie, natomiast żyjemy w czasach streamingu. Muzyka jest na wyciągnięcie palca, niemal za darmo, sprzedaż CD spada na łeb, na szyję. Ale przedmioty kolekcjonerskie to trochę inna para kaloszy. Wierzysz w coachingowe samospełniające się przepowiednie? Pytam, bo nie przypomi nacie "tradycyjnego" polskiego zespołu, który właśnie wycisnął z siebie debiut. Wizerunkiem, działalnością wydawniczą i koncer tową sprawiacie wrażenie dużego zespołu z dużej wytwórni. Coś takiego praktykował u progu swojej kariery Crystal Viper i faktycznie udało mu się osiągnąć sukces. Co prawda głównie za granicą, ale jednak! (śmiech) Fake it till you make it! Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych. Koledzy z zespołu trochę się ze mnie śmiali na początku, jak mówiłem, że "nie ma że się nie da. Wymyśl jak to zrobić, a nie 'czy'". Dużo zależy od determinacji i nastawienia. Jak wierzysz w to, co robisz, to wszystko jest możliwe. Może i jest to trochę coachingowe, ale kogo to obchodzi (śmiech). Dzięki za poświęcony nam czas! Wszystkiego dobrego! Dzięki Strati za wywiad, ahoj! Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: Vane

VANE

133


Kamelot? Wszyscy poznaliśmy Casey'ego w tym czy innym momencie, ale to Todd zaproponował, byśmy zabrali go w trasę. Gramy razem już od 3 lat i aktualnie nie planujemy tego zmieniać.

Lies Feeding Lies Odkryłem Queensryche stosunkowo późno, bo dopiero pod koniec lat 90. W okresie, gdy kolejne płyty jedynie rozczarowywały, a co lepsze albumy zespołów, które w mniejszym lub mniejszym stopniu nawiązywały do twórczości klasyków z Seattle, zwykło się kwitować zdaniem - Tak powinien brzmieć Queensryche. Dlatego, choć to już trzeci album w nowym składzie, nadal trudno mi się oswoić z faktem, że z Toddem LaTorre sam Queensryche w końcu brzmi jak Queensryche. I stąd też rozmowy Michaelem Wiltonem nie mogłem zacząć inaczej jak od genezy ich muzycznego powrotu do domu. Michael Wilton: Muzyczne korzenie są zakodowane gdzieś w DNA. Dlaczego piszę i gram tak jak piszę i gram? Myślę, że dlatego, że to moje muzyczne ja. W pewnym momencie utknęliśmy w tych samych średnich tempach, ale odkąd przebudowaliśmy skład z Toddem znów funkcjonujemy jak zespół. Nie boimy się sięgać po elementy progresywne, by nasza muzyka na powrót stałą się interesująca. Odkryte na nowo pokłady kreatywnej energii sprawiają, że podczas komponowania pojawia się moc, która w sposób szczególny uwidacznia się na koncertach. HMP: "Condition Human" i "The Verdict" dzieli niemal 3,5 roku. To o rok więcej niż poprzednio. Był konkretny powód, dla które-

tworzących Queensryche od początku, byłby w tej sytuacji bardziej skuteczny? Dzielimy się wywiadami, ale większość mediów interesuje przede wszystkim to, co do powiedzenia ma frontman. Ja biorę na siebie te podczas trasy, by Todd mógł oszczędzać głos. Co się tyczy liczby oryginalnych członków, dla mnie nie ma to żadnego znaczenia. Liczą się kompozycje, jakość kolejnych albumów oraz występy na żywo. A jak jest obecny status Scotta? Scott ma przedłużoną przerwę. Potrzebuje czasu dla siebie, a my to szanujemy. Casey Grillo wspomaga was już od jakiegoś czasu, ale na płycie zagrał Todd. Braliście w

"The Verdict" to drugi album Queensryche nagrywany z Chrisem Harrisem znanym również jako Zeuss. Jak określiłbyś jego wpływ na kształt nowego albumu oraz na brzmienie Queensryche A.D. 2019? Zeuss jest jak członek zespołu. Ma wszystkie cechy, których potrzebujemy, by aktualnie nagrywać płyty. Ma elastyczny grafik i jest mobilny, co oznacza, że możemy wybrać dowolne studio, a także przerywać sesje, by grać pojedyncze koncerty. Doskonale zna też dyskografię Queensryche, a przynajmniej te znaczące albumy, więc wie, jak powinniśmy brzmieć. Robi mix, wstępny mastering i co najważniejsze, ma bardzo dobre ucho. "The Verdict" wydaje mi się nieco bardziej progresywny od swojego poprzednika. Też tak to widzisz? I jakie jest wasze podejście do komponowania? Czy wyznaczacie ogólny kierunek dla całego albumu, czy raczej ogólny kierunek albumu jest wynikową poszczególnych kompozycji? Sytuacja, w której się znaleźliśmy pracując nad "The Verdict" sprawiła, że wiele rzeczy musieliśmy komponować na bieżąco w oparciu o improwizacje. To skonsolidowało nas jako zespół. Większe zaangażowanie energii i emocji w cały proces zaowocowało 20 niedokończonymi utworami demo, z których ostatecznie wydestylowaliśmy 10 kompozycji. Machina Queensryche niewątpliwie ewoluuje w kierunku progresywnych melodii, które maja robić wrażenie na słuchaczu, bez określonych zasad czy granic. Album otwiera utwór "Blood of the Levant" promowany dość bezpośrednim teledyskiem. Czy odnosi się on bezpośrednio do konfliktu w Syrii czy ogólnej sytuacji na Bliskim Wschodzie? Utwór opisuje wydarzanie w Syrii. Najpierw powstała sama kompozycja, pomysł na tekst pojawił się później. Wydaje mi się, że Eddie przyniósł wers Stuck in the middle of a warzone. To było ziarno, z którego wykiełkował ten tekst. W "Man the Machine" pojawia się myślozbrodnia. "Rok 1984" pozostaje dla Queensryche ciągłym źródłem inspiracji. To przeraża, jak materializują się koncepcje, które kiedyś były czystą fikcją.

Foto: Queensryche

go na nowy album tym razem trwało to tak długo? Długa przerwa pomiędzy albumami była spowodowana koniecznością odbudowania naszej reputacji, która w ostatnich latach mocno ucierpiała. Graliśmy tak dużo koncertów, jak tylko mogliśmy, by udowodnić promotorom, a także fanom, że Queensryche naprawdę wrócił. Sesji oraz premierze "The Verdict" towarzyszyła dość burzliwa dyskusja odnośnie braku zaangażowania Scotta Rockenfielda, tego, że bez niego w Queensryche pozostaje już tylko dwóch oryginalnych członków oraz faktu, że partie perkusji nagrał Todd. To, że wszystkie te zarzuty początkowo odpierał sam Todd, też chyba specjalnie nie pomogło. Nie sądzisz, że Twój głos lub Eddie'ego, osób

134

QUEENSRYCHE

ogóle pod uwagę możliwość ściągnięcia do studia Casey'ego? Czy może Todd jako niespełniony perkusista tak bardzo chciał to zrobić sam, że inne opcje w ogóle nie wchodziły w grę? I czy chęć zachowania miejsca dla Scotta również była tutaj jednym z decydujących czynników? Właściwie to Casey był z nami w studiu. Nagrał wszystkie partie instrumentów perkusyjnych do "I Dream in Infrared" i "Open Road", które w wersjach akustycznych trafiły na limitowane wydanie "The Verdict". Scott zrezygnował z udziału w sesji, więc zdecydowaliśmy, że jego miejsce zajmie Todd. A jaką drogą Casey trafi do Queensryche? Mieszka w tej samej okolicy co Todd, więc czy to właśnie Todd ściągnął go do zespołu? Czy wszyscy znaliście go z czasów gry w

Przez cały album przewija się również motyw karmienia kłamstwem. To świadomy motyw przewodni? Dobra fikcja sprawia, że ciekawiej się pisze. Możliwe, też, że to po prostu zespołowa świadomość. Wspomniałeś wcześniej o utworach akustycznych, w których w studiu wspomagał was Casey. Od zawsze lubiłem metal grany akustycznie i mam wrażenie, że w ostatnim czasie znów coraz więcej zespołów wraca do tej koncepcji. Rozważacie granie akustycznie na żywo? Wasz koncert w MTV Unplugged z 1992 roku dawno stał się kultowy, więc poprzeczka jest zawieszona wysoko. Niczego nie można wykluczyć… Marcin Książek


Accept - Balls To The Wall 1983 RCA

Rozmawiając z fanami metalu w Polsce na temat niemieckiego Accept bardzo często spotykam się z opinią, że ich najlepszą płytą jest bezdyskusyjnie "Metal Heart" (1985). Zacznę w ogóle od tego, że każda taka wymiana zdań i dążenie do określenia czegoś "najlepszym" jest dla mnie niczym tortury, bo to zawsze jest czysto subiektywna opinia. Natomiast wybór umiem zrozumieć. Wszakże wtedy Accept był bardzo popularny w naszym kraju, utwór tytułowy znał prawie każdy. Zadziałała psychologia tłumu. Co nie znaczy, że krążek jest słaby. Jest już zwyczajnie inny od tego, co Accept proponował zaledwie dwa lata wcześniej. W roku 1983 ukazała się, jak dla mnie, jedna z najważniejszych płyt heavy metalu w ogóle. Naturalny progres grupy Accept zaprowadził ją do punktu nazwanego "Balls To The Wall". Moim zdaniem jest to szczytowe osiągnięcie zespołu w latach 80. Chwycić za gardło mogą już od razu melodie. Gdzieniegdzie zakamuflowane, innym razem jasne i klarowne. Pisząc materiał na "Balls To The Wall" muzycy Accept byli na fali wznoszącej.

Oldschool Metal Maniac XVII/2019 Imperator, Malokarpatan, Demilich, Kriegsmaschine, Spectral Voice, Mortify, Guillotine, Cultes Des Ghoules, Destruktion Records & Bestial Desecration zine, Betrayer, Nocturnus A.D., Running Wild, Haunted Cenotaph, Possessed, Atheist, Flotsam And Jetsam, Mayhem, Raven, Toxik, Behemoth, Hirax, Kat & Roman Kostrzewski, Empheris, Mortal Sin, Osmose Production, Lvcifyre. Po polskojęzycznym numerze XVI przyszła pora na angielską wersję Oldschool Metal Maniac; częściowo powtarzającą zawartość

Wcześniej, oczywiście, proponowali kompozycje łączące szorstkość z lirycznością, ale dopiero w tym momencie muzyka Niemców stała się, można powiedzieć, dojrzała. Z powrotem do składu wróciła druga gitara, tym razem obok Wolfa Hoffmanna stanął Herman Frank. To dało możliwość niczym nie ograniczonej współpracy i realizacji najbardziej wymagających partii. Wystarczy posłuchać jak panowie wymieniają się zagrywkami i serwują kolejne solówki. Znająca się na wylot sekcja rytmiczna to marzenie każdej metalowej załogi. W latach osiemdziesiątych było kilkanaście takich duetów, w tym oczywiście Peter Baltes (bas) i Stefan Kaufmann (perkusja). Na tyle lat wspólnego grania pewne sekwencje przychodziły same. No i człowiek wyglądem przypominający najemnika do zadań specjalnych a głosem wiertarkę udarową. Udo Dirkschneider. Mały, krępy, ale z wielką charyzmą i specyficznym brzmieniem wokalu. Słuchając płyt Accept z nim w składzie od pierwszych sekund ma się wrażenie, że panowie byli po prostu dla siebie stworzeni. Album "Balls To The Wall" to nie tylko trzaskająca kości muzyka. To również teksty, w których grupa zaczęła poruszać dość istotne tematy jak między innymi kwestię homoseksualizmu. Duży wkład w to miała istota o pseudonimie Deaffy. Pod nim swoją prawdziwą tożsamość ukryła Gaby Hauke, prywatnie żona Wolfa i długoletni menedżer Accept. Takie podejście do liryków przysporzyło niemieckiej załodze przeciwników jak i zwolenników. Zwłaszcza w Ameryce grupa zyskała rozgłos dzięki okładce i utworowi tytułowemu. Wielu odbiorcom pachniało to wszystko mocno homoerotyzmem, choć Wolf po latach skwitował to krótko, że chcieli być kontrowersyjni bo to dawało rozgłos, a dotykanie drażliwych tematów różniło Accept od wielu podobnych. Na szczęście dziś każdy może w własnym zakresie interpretować kompozycje i teksty zawarte na "Balls To The Wall". Dla mnie kilka jest naprawdę trafiających w punkt. Chociażby "Losing More Than You Ever Had" czy "Losers And

Winners". Zresztą każdy z dziesięciu kawałków ma wielki wkład w końcowy efekt i spójność dzieła. Te dziesięć kompozycji to numery tworzące niesamowity klimat i unikalność krążka. Jednocześnie nie tracą dosłownie niczego ze swojej mocy i "przebojowości" słuchane wybiórczo. Krótko mówiąc "Balls To The Wall" to twór złożony z idealnie pasujących do siebie elementów, zdolnych do samodzielnej egzystencji. Trochę to może wszystko brzmi filozoficznie, ale za każdym razem słuchając tego albumu nie mogę wyjść z podziwu, jak po latach brzmi ten materiał. Na tym niemieckim, heavy metalowym czołgu nie widać żadnego śladu korozji, ta blacha w dalszym ciągu zdolna jest nieść popłoch wśród wrogów. W dalszym ciągu "Balls To The Wall" to płyta kompletna, zrealizowana z rozmachem i jednocześnie zawierająca w sobie geniusz szachisty. Każda nuta, motyw, solo to wynikające z siebie ruchy. Nie można, chociaż się chce, doszukać tutaj jakiegoś przypadku. Nie doświadczą nasze uszy żadnego wypełnienia, czegoś pisanego na przysłowiowym kolanie. Może jeśli faktycznie tak było, to efekt końcowy w zupełności rozgrzesza muzyków stworzyli oni monolit. Dzieło ponadczasowe. Szkoda, że współcześnie nazwa Accept może mało kojarzyć się z solidnością. Krótko po powrocie w 2010 roku ekipa nagrała trzy, naprawdę dobre płyty. Jednak coś zaczęło zgrzytać. Zaczęli odchodzić muzycy - Herman Frank i Stefan Kaufmann a niedawno czołg stracił gąsienice w postaci Petera Baltesa. W swojej historii Accept mieli większe i mniejsze kryzysy. Obecnie Wolf zebrał nowych muzyków i dalej ciągnie wózek. Mimo tego, że jest to dobry instrumentalista, śmiem wątpić, że z tym wcieleniem grupy będzie potrafił wznieść formację na wyżyny tak, jak stało się to w 1983 roku. Pewne rzeczy dzieją się tylko raz, dając na szczęście wieczny laur.

poprzednika, ale zawierającą też sporo premierowych materiałów. Na 100 stronach formatu A4 mamy tu więc dość reprezentatywny przegląd wszystkiego co najciekawsze na metalowej scenie ostatnich miesięcy, ze szczególnym uwzględnieniem tego, co dzieje się w Polsce. Dlatego z okładki spogląda na nas Nergal, wszak jego Behemoth jest bardzo w świecie znany i rozpoznawalny, ale już sam wywiad, przeprowadzony zresztą przez samego Łukasza Orbitowskiego, chociaż to niby cover story, trafił do środka numeru, dokładniej na 66 stronę. Kto wie, czy bardziej nie pasowała na nią rozmowa Orbitowskiego z Romanem Kostrzewskim, dotycząca jego odsłony Kata, powracającej do gry bardzo udaną płytą "Popiór", ale w sumie istotne jest to, że trafiła ona na łamy pisma. Inni reprezentanci rodzimej sceny na łamach tego numeru to legendarny, niedawno reaktywowany Imperator, również od pewnego czasu aktywny Betrayer, który powiększył swą dyskografię nie tylko o premierowy krążek "Scaregod", ale też wznowienie przez Thrashing Madness dwóch pierwszych materiałów. Podobnie stało się w przypadku Mortify, chociaż akurat ta słupska grupa jest już od dawna nieaktywna. Warszawski Empheris też ma ma koncie premierowy, długo wyczekiwany materiał "The Return Of Derelict Gods"; również Kriegsmaschine oraz Cultes Des Ghoules wydały niedawno nowe albumy, było więc o czym rozmawiać. Polskim zespołem, chociaż bazującym w Londynie, jest też Lvcifyre, który po dwóch wcześniejszych albumach wydał niedawno EP "Sacrament". Takim krótszym wydawnictwem mogą też pochwalić się debiutanci, rzeszowski Haunted Cenotaph; grupa grająca death/

doom i na tyle ciekawa, że znalazła się w Oldschool Metal Maniac wśród bardziej znanych zespołów. Prym wśród tych zagranicznych wiodą grupy amerykańskie. Scenę thrashową reprezentują więc Flotsam And Jetsam, Toxik i Hirax, a mocniejsze granie kultowy Possessed, Spectral Voice, mistrzowie zakręconego łojenia z Atheist oraz Nocturnus AD, czyli kontynuacja równie znanego Nocturnus - sami możecie już sprawdzić, czy nowy CD "Paradox" ma jakikolwiek start do przełomowego debiutu "The Key" z roku 1990. Nie zabrakło też przypomnienia niegdyś bardzo u nas popularnego Mortal Sin z Australii, są liderzy nurtu NWOBHM Raven, zaś z grup młodszych stażem: Demilich z Finlandii, szwedzki Guillotine czy słowacki Malokarpatan.

Adam Widełka

Są też rzecz jasna artykuły: dotyczący legendarnego Mayhem, podziemnej wytwórni Destruktion Records i związanego z nią zine'a "Bestial Desecration", pierwsza część historii Running Wild, doprowadzona do roku 1994, a na deser rozmowa z Herve, szefującemu od blisko 30 lat Osmose Production. Nie mogło oczywiście zabraknąć relacji koncertowych, od gigantów Iron Maiden do tych mniej znanych, ale wcale nie gorszych zespołów oraz kilku bloków recenzji. Opisano w nich płyty nowe i ciut starsze, wznowienia klasycznych już albumów sprzed lat, kasety demo, LP's i 7" EP/single - wszystko to, co może uszczęśliwić kolekcjonerów metalowych precjozów. Kontakt: oldschool_metal_maniac@wp.pl Wojciech Chamryk

ZELAZNA KLASYKA

135


Reminiscencje NWOBHM W dzisiejszym odcinku kolejne trzy zapomniane zespoły Flight 19, Rough Edge, Snowblind. Choć grupy te są praktycznie nieznane to uważam, że warto je poznać, a niektóre nazwiska muzyków powinny wam się kojarzyć z bardziej "głośnymi" nazwami: Satan, Pariah, Icemon, Moritz, If Only, GTS, White Heat, Cobra, D.A.M. Zapraszam do lektury.

Na taśmie było też "Burning Love". W październiku 1987r. zespół rozpada się. Zjednoczyli się ponownie na jednorazowy występ na przyjęciu urodzinowym (pięćdziesiątka) Iana Aideya w pubie Ma Murphy's (obecnie Bull Hotel) w Morecambe, w kwietniu roku 2011. Od tamtej pory nie było żadnej działalności.

był się 19 stycznia 1983 roku w Hoppers, Halifax. Zespół nagrał te piosenki na kilku płytach CD-R. Jeden egzemplarz trafił do mnie. Znajduje się na nim jedenaście utworów: 1. "Tie Your Mother Down", 2. "Fashion", 3. "The Moon Song", 4. "Bring In The Night", 5. "Profession Of Violence", 6. "Dont Mess Me Around", 7. "Flight 19", 8. "Time", 9. "Driving Beat", 10. "Band Intro", 11. "Wishing Well / Blockbuster/ Get It On". Na początku 2020r. ukaże się pierwsza w historii płyta zespołu. Zostanie ona wydana przez grecką wytwórnie Obscure Nwobhm Releases. Muzycy przewidują również możliwość ponownego grania koncertów i być może stworzenia nowego materiału.

Foto: Rough Edge

Rough Edge Rough Edge został założony w maju 1984 Morecambe (w latach 1956-1979 wybierano tu Miss Wielkiej Brytanii). Inicjatorem był Bryan Clarke - guitars. Jako pierwszy dołączył do niego Michael O'Connor - bass. Krótko po tym Mike Jackson pojawił się na wokalu. W pierwszym składzie był również, nieżyjący już Chris Greer na perkusji. Chris jednak nie zagrzał długo miejsca w Rough Edge. Odszedł do grupy Cobra, która ma na swoim koncie dwie płyty: "Warriors Of The Dead" (1985) i "Back From The Dead" (1987). 24 maja 2018 roku nakładem Cult Metal Classics ukazał się również Cobra - "Special Box", Zawiera on dwie wyżej wymienione płyty, 16-stronicowa książeczkę z tekstami, historią i zdjęciami zespołu, oraz koszulkę i plakat. Wracając do Rough Edge. Nowym perkusistą został Phil Bury (później w thrash metalowym zespole D.A.M.). Pojawił się około lipca 1984r. Ten skład przetrwał do października 1985r., kiedy Mike Jackson odszedł do grupy Satan. Zanim to zrobił, ta wersja Rough Edge nagrała trzy-utworowe demo w Shap Studios w lutym 1985 roku: 1. "Don't Play With Fire", 2. "Take Your Love Away", 3. "City Homes". Po odejściu Mike’a Rough Edge działał w trzyosobowym składzie z Mickiem O'Connorem na wokalu aż do kwietnia roku 1986, kiedy Ian Aidey (The Minstrels Of Power) dołączył jako nowy wokalista. W listopadzie zespół ponownie wchodzi do Shap Studios i nagrywa kolejne demo z trzema piosenkami: 1. "Tooth & Nail", 2. "Wars In The Name Of God", 3. "Sahara". Ta ostatnia była długim utworem instrumentalnym i został nadana w Radio Piccadilly's Rock Show w Manchesterze. Ten sam skład nagrał ostatnie demo w Lancaster Music Co-op. Wykonane na żywo, zawiera przeróbkę "Don't Play With Fire", przemianowanego na "Set The World On Fire".

136

Flight 19 Pod koniec lat 70-tych i na początku lat 80tych w fala NWOBHM rozlała się po całej Wielkiej Brytanii. Dotarła również do Halifax. W mieści tym działały takie zespoły jak: Jedidiah Strutt, Satanic Rites, Cyrka czy też Flight 19, o którym dziś kilka słów. Zespół powstał w roku 1982 w składzie: Paul "Aussie" Skuse - vocals, Howard Page - lead guitar and vocals, Phil Dawtrey - rhythm guitars, Andy "Base" Smith - bass, vocals, Tony Elsgood - drums. Ten skład nagrywa w marcu 1983 roku swoje pierwsze demo z trzema utworami: 1. "The Moon Song", 2. "Flight 19", 3. "Don't Mess Me Around". Jak wspominają wpływ na ich muzykę miały UFO, Scorpions, MSG, Queen, Led Zeppelin. Kolejne demo zespołu zostało nagrane równo rok później, pomiędzy 17 a 26 marca w Lowecoat Farm. W tych nagraniach wziął udział nowy perkusista zespołu, Nick Rowebuck. To demo również zawierało trzy piosenki: 1. "Rubber Heel", 2. "Lesson Number 1", 3. "Get You". Kilka miesięcy po jego wydaniu zespół opuszcza Aussie, który postanowił wyjechać do Australii. Flight 19 w czteroosobowym składzie ponownie wchodzi do studia w 1985 roku. Między 26 - 27 maja w Peninsula Studios w Driffield zostały zarejestrowane dwie piosenki na ich - jak się później okazało - ostatnie demo: 1. "Someone Else", 2. "In The End". Rolę głównego wokalisty przejął Howard Page. Niestety w 1985 roku z zespołem żegna się Phil Dawtrey, który tworzy nowy zespół Crimea. Pozostała trójka utrzymuje Flight 19 przy życiu jeszcze przez kilaka lat, aby ostatecznie rozwiązać się w 1988 roku. Oprócz wspomnianych trzech taśm demo zespół zarejestrował również koncert, który od-

REMINISCENCJE NWOBHM

Foto: Snowblind

Snowblind Zespól z nurtu NWOBHM, założony w 1980 roku w Horsham. Pierwszy skład Snowblind tworzyli: Andrew "Monty" Montgomery vocals, Greg Hart - guitars, Ray Edmunds bass i John Bullock - drums. W październiku ukazuje się ich demo zawierające trzy utwory: 1. "White Stallion", 2."The Prisoner", 3."Waiting For An Alibi". Demo było utrzymane w klimacie wczesnego Def Leppard. Nastąpiła również zmiana w składzie. Nowym członkiem został Gary Kelly - drums. Zespół zagrał liczne koncerty na południu Angli. Na początku 1981 roku odchodzi wokalista Monty. Jego partie przejmuje Greg Hart. Do grupy dołącza również Martin Wells - guitars. Grupa ponownie gra koncerty na południu Anglii. Zajmują drugie miejsce w konkursie "TSB Rock School Competition". Niestety jeszcze w tym samym roku Snowblind rozpada się.


Wacken Open Air 28-31 lipca 2019 Jeszcze dziesięć lat temu Wacken Open Air był największym metalowym festiwalem w Europie. Dziś festiwali o podobnym charakterze jest znacznie więcej. W:O:A próbuje wciąż pozostać "tym jedynym" oryginalnym festiwalem na naszym kontynencie. Palmy pierwszeństwa i kultowego statusu już nikt mu nie odbierze. Jeśli zaś chodzi o skład - wiele obecnych imprez bije W:O:A na głowę. Organizatorzy walczą o uatrakcyjnienie festiwalu ubarwiając go wieloma muzycznymi (nowa scena - History Stage) i pozamuzycznymi atrakcjami - strefą gier, strefą wyrażania opinii o przyszłym kształcie imprezy, wieloma udogodnieniami etc. Z jednej strony można narzekać, że W:O:A nie zaprasza takich gwiazd, jakie występują choćby na Hellfeście, z drugiej strony... na jakim festiwalu Demons& Wizards dostałby najlepszy czas na głównej scenie? Mnie jedynie martwi odejście organizatorów od promowania mniejszych klasycznie heavymetalowych zespołów. A to właśnie stanowiło kiedyś moc tej imprezy. Czekam na takie zespoły jak Traveler, Gatekeeper, Enforcer czy RAM. Środa Środa to dziwny dzień festiwalu. Niby nie ma festiwalu, ale jest. Grają duże zespoły (UFO, Sisters of Mercy), czynne są pozamuzyczne atrakcje i w zasadzie wszystko hula poza głównymi scenami. Szkopuł w tym, że w namiocie mieszczącym W.E.T i Headbanger Stage jest ograniczona liczba miejsc i ze względów bezpieczeństwa wiele osób nie może wejść na koncert. Prawo natury, "kto pierwszy ten lepszy", neutralizuje telebim stojący przed wejściem. Głos doskonale niesie się z namiotu. W tym roku uruchomiono też nową scenę History Stage, na której wybrzmiały wszystkie koncerty Wacken Metal Battle, chyba największego konkursu metalowego w Europie. Konkursu na... dobry koncert. Teoretycznie powinno nas czekać 30 dobrych koncertów, ale chyba nikt poza komisją nie ogląda wszystkich konkurujących występów. My wybraliśmy się na rodaków z Vane. Krakowscy piraci przyjechali rano do Wacken rano, o 15.00 mieli koncert, a już w nocy musieli opuścić W:O:A bo jechali wystąpić na Pol'and'Rocku. Jako, że opaski festiwalowe wciąż działają, część muzyków wróciła dzień później zobaczyć Demons&Wizards, a część na ogłoszenie wyników. Vane widziałam po raz pierwszy. Raz, że zespół koncertuje dopiero od jesieni 2018, dwa, że nigdy nie leżała mi melodeathowo-groove'owa estetyka, jaką grają krakowiacy. Na scenie prezentowali się jednak świetnie. Nie tak świetnie, jak sobie tego wymarzyli (pojawił się drobny techniczny problem), ale na pewno lepiej niż wiele młodych stażem zespołów mających na koncie ledwie debiut. Oni po prostu zaklinają sukces i grają tak, jakby byli znani, kochani i zagrali niejeden koncert w niejednym kraju. Taką "politykę sukcesu" uprawiał u progu kariery Crystal Viper i rzeczywiście sukces osiągnął. Chłopaki mają spójny wizerunek i dobrze radzącego sobie w scenicznych warunkach wokalistę. Pod sceną był i młyn i headbanging. Na polskim, nieznanym zespole. Czapki z głów! Komisja doceniła starania Vane i uhonorowała go piątym miejscem w konkursie. Piątym na 30 zespołów. Pierwsze miejsce zajął Varang Nord, ale o nim przeczytacie kilka akapitów później. Gnaliśmy po Vane na Axxis. Zupełnie niepotrzebnie. Mieliśmy okazję zobaczyć kawałeczek nieciekawego pop rocka w wykonaniu niemieckiej ekipy. Dużo bardziej ciekawiło nas... UFO.

Przyznam szczerze, że z reguły omijałam stare, rockowe zespoły. Jednak w tym roku po pozytywnym zaskoczeniu szalenie energetycznym koncertem Uriah Heep na Masters of Rock, postanowiliśmy przekonać się czy i inne stare klasyki okażą się "koncertem dla nas". UFO pokazało, że... jednak nie. Choć koncert Brytyjczyków na pewno był atrakcją dla miłośników starego grania, do nas swoim nieśpiesznym tempem nie trafił. Poczekaliśmy do klasycznego "Doctor, doctor" i ruszyliśmy w dalsza drogę. Tego dnia nie obyło się bez przygód, bo zapowiadana była potężna burza, przez którą cały festiwal został zawieszony. Kiedy burza przeszła bokiem i festiwal wrócił na właściwe tory, godziny rozpoczęcia koncertów zostały przesu-nięte. Okazało się, że nie na wszystkich scenach synchroni-cznie, bo koncert Velvet Viper na "Beergarden Stage" odbył się we właściwym czasie przez co mi, nastawionej na godzinne przesunięcie, po prostu nie uda-ło się go zobaczyć. Uciekł nam też inny koncert drugiego dnia z tego samego powodu przesunięto koncerty tak, że kilka kapel zupełnie wypadło, w tym Evergrey, który mieliśmy w planie zobaczyć. Mimo tych drobnych wad, takiemu kolosowi jak W:O:A udało się poradzić z tym logistycznie potężnym przedsięwzięciem. Odpowie-dnio wczesne namawianie na zainstalowanie wackeńskiej aplikacji poskutkowało błyskawi-czną możliwością informowania uczestników festiwalu o zmianach. Gama Bomb zagrał w idealnej dla nich scenerii, na Wasteland Stage. Scena zrobiona z blachy falistej (znalezionej na wysypisku, w końcu jest nieokreślona pozagładowa przyszłość), obok bar z Becksem, wyłożony starymi telewizorami. Za sceną uzbrojeni w retrofuturstyczną broń wojownicy snują się wokół półnagich kobiet w plemienno-wojskowych okryciach. Na scenie wariaci z Gama Bomb. Wokalista w różowych spodniach i żółtej, zawiązanej w pasie bluzie wyrzuca z siebie pociski słów, muzycy szaleją zamiatając włosami podłogę. Krótkie kawałki z rodzaju thrash-crossover przelatują w dwu i trzyminutowych szrapnelach. Wieczorem udaliśmy się do namiotu z WET i Headbangers Stage na... Sisters of Mercy. Nie udało nam się jednak zobaczyć koncertu, bo frekwencja była tak duża, a duże sceny tak bardzo nieczynne, że spora część wackenowiczów udała się tam, gdzie można było wieczorem iść - pod największą w środę scenę - właśnie w namiocie. Okazuje się, że tak zwany dzień "zerowy" przyciąga coraz to większą liczbę uczestników (walka o dobre miejsce na polu namiotowym działa), a środowa oferta wciąż kierowana jest do mniejszej liczby osób. Zaproszenie niemetalowego, ale kultowego Sisters of Mercy mogło skutkować walką o miejsce pod sceną. Ze względów bezpieczeństwa do namiotu nie można było już wejść. Szczęśliwie na zewnątrz ustawiony był telebim, a dźwięk dochodzący spod sceny był wystarczająco głośny i wyraźny, żeby doświadczyć choć namiastki koncertu. Gorzej było z widocznością i to wcale nie za sprawą telebimu - zespół spowity dymem doskonale się za nim ukrywał. W ramach wzbogacenia horyzontów i doświadczeń posłuchaliśmy kilku ka-

wałków i poszliśmy zbierać siłę na czwartkowe koncerty. Czwartek Wątek otwarcia festiwalu w zasadzie mogłabym skopiować z relacji z lat ubiegłych. Festiwal co roku otwiera Skyline. Coverband, który wystąpił na pierwszym W:O:A i od tej pory - choć prawie nikt nie kojarzy go poza wackeńskim kontekstem - ma przywilej grania na dużej scenie w pierwszej kolejności. Podobnie jak w zeszłych latach na Faster Stage pojawili się gościnnie Doro i Henning Basse. Być może to obecność byłego wokalisty Metalium, a obecnego Firewind sprawiła, że na koncert Skyline przywiało także Gusa G., który wystąpił podczas coveru... "Crazy Train". Skyline regularnie grywa też na wszelkich festiwalach-filiach Wacken - Full Metal Cruise, Full Metal Holiday i Full Metal Mountain. Poza nimi, Skyline na deskach sceny ze świecą szukać. "(We make) Sweden Rock"! Na ten kawałek Hammerfall najbardziej czekałam. Hammerfall ostatnio znów gra regularnie i bez problemu można go obejrzeć w trasie lub na letnich festiwalach. Sęk w tym, że Szwedzi z reguły grają bardzo podobne koncerty. Rzeczywiście, "Młotkospad" zagrał przekrojowy set, na którym znalazł się przedstawiciel prawie każdego krążka poza płytami "Threshold" i "Infected", którą zresztą w tym roku zespół osierocił na dobre. Ofiarą przekrojówki padły pierwsze płyty, których na koncertach pragniemy przecież najbardziej. Szwedzi mieli jednak tylko 75 minut, więc zaprezentowali nam solo do melodii "Gry o Tron", trzy kawałki z nowej płyty, w tym wspomniany "(We make) Sweden Rock". Kawałek, który niektórym wychodził uszami przez wzgląd na epatowanie wieloma wersjami i przez wzgląd na niezrozumienie. Hammerfall nigdzie nie podkreśla, że "stworzył szwedzki rock", tylko oddaje hołd rodakom, którzy to uczynili. Wbrew utyskiwaniom, nie ma w tym utworze cienia nabzdyczonego egoizmu. Numer wybrzmiał kapitalnie, żywię nadzieję, że wejdzie na stałe do repertuaru Szwedów jako koncertowy

WACKEN OPEN AIR 2019

137


gitarzysta Tom G. Warrior pokazał się w typowej dla siebie czapce i czarnym makijażu. Jego mroczna, majestatyczna postać efektownie komponowała się z dynamiczniejszymi na scenie muzykami - gitarzystą i basistką. Piątek

Foto: Anthrax

hit. Do melodii "Gry o Tron" wtórował ludowy zespół Heavy Folk, którego instrumentalista został przedstawiony przez Cansa jako światowy mistrz grania na "tym kawałku drewna". Faktycznie, "kawałki drewna" będące w rzeczywistości... nyckelharpami wykreowały magiczną atmosferę. W międzyczasie udało nam się rzucić okiem na fragmenty koncertów Testament i Airbourne. Pamiętam Airbourne z występu na Masters of Rock kilka lat temu. Dużo energii i dużo niechlujstwa. Dałam Australijczykom szansę na zdobycie mojego zainteresowania. Soundtrack do "Terminatora". Dym. Łup, przy wystrzale scenicznych ogni na deski wbiega półnagi facet z gitarą. W zasadzie biega cały czas, przy okazji kopie powietrze i wykrzykuje coś do mikrofonu ku czci i chwale rock'n'rolla. On biegał dalej, a ja w połowie następnego kawałka wyszłam. Niedbałość w graniu tej kapeli może i jest celowa, ale mojej uwagi nie przykuwa. Na Wacken jest tyle zespołów do obejrzenia, że postanowiłam energię poświęcić na coś ciekawszego. Na szczęście zespołowi jedna słuchaczka mniej nie robi żadnej różnicy. Testament Ależ lawina niezadowolenia spadła na bywalców Wacken! Sabaton. Sabaton jako gwiazda! Wielu w geście obrzydzenia odwracało twarz zarzekając się, że na takim festiwalu stopa ich nie postanie. Nasza postała, bo Sabaton - choć od lat prawie nie nagrywa już dobrych, heavymetalowych kawałków - wspieramy od początku. Sabaton nigdy nie był sztucznym tworem wytwórni, ani merkantylnie windowanym projektem na fali wiodących trendów. Ten zespół naprawdę sam pomysłem na siebie zajął miejsce dotąd przeznaczone dla Gamma Ray czy Helloween. Wydawało się, że już nigdy żaden lepszy lub gorszy - heavymetalowy zespół nie zajdzie tak wysoko w skali popularności, a scena wymrze wraz z wymarciem Kaia Hansena. To co, obecnie gra Sabaton nie cieszy mnie tak, jak to, co robił na pierwszych płytach, ale niewątpliwie popularność tej grupy jest niespotykanym zjawiskiem. W HMP śledzimy ich działalność od kolebki, dlatego bez cienia ironii cieszyliśmy się, że możemy zobaczyć Szwedów w wackeńskiej sekcji "A Night to Remember". Przez pierwszą część występu wciąż wypatrywaliśmy zapowiadanej części na drugiej scenie. Sabaton wzorem Savatage i TSO z 2013 roku miał zagrać na dwóch scenach jednocześnie. Coś, co sprawdziło się dla Savatage i TSO,

138

WACKEN OPEN AIR 2019

które w zasadzie są jedną wielką rodziną, nad Sabatonem zawiesiło wielkie znaki zapytania. Ale jak? Kto? Skąd? Ile? Naszemu intensywnemu wypatrywaniu (staliśmy przed "dobrą" sceną, ale wzrok wciąż uciekał na scenę "Harder") towarzyszyły kawałki, które mimo wzbogacenia o nowy repertuar ("Bismarck", "Fields of Verdun" czy "The Red Baron") sprawiały wrażenie kolejnego,takiego samego koncertu Sabaton. To nie znaczy, że było nudno. Absolutnie. Szwedzi niemal zawsze stają na wysokości zadania w kwestii energii bijącej ze sceny. Dodatkowo Joakim Broden chyba ugryzł się w język, bo mówił mniej, a jak mówił, to nie żartował sucharami z brodą. Z czasem pojawił się element dodający szczypty mocy i majestatu "wojskowy" chórek, w którym śpiewali przebrani w różne mundury z I wojny światowej "żołnierze". Ale co z tą drugą sceną? Broden przerwał milczenie i zamiast suchara opowiedział nam, jak organizatorzy Wacken zaproponowali mu dwie sceny i jak kompletnie nie wiedział co z tym zrobić. Prawie nas nabrał. Oczywiście okazało się, że tym razem żart się udał, nie był sucharem i nie miał brody. Basista grupy, Par Sundström wyznał, że od dziecka marzył, żeby stanąć na scenie Wacken wraz z przyjaciółmi. I wreszcie marzenie się ziściło! Na drugiej scenie pojawił się "drugi Sabaton" składający się z muzyków grających w dawnym składzie kapeli Daniel Myhr, zwierzak Daniel Mullback, Rikard Sundén i Thobbe Englund. Koszmar antyfana Sabaton. Dwa Sabatony naraz! Tylko, że z jednym wokalistą. Co to dało? Wizualnie dobry efekt, publika stojąca pod drugą sceną wreszcie patrzyła na koncert nie na telebimie. Muzycznie było głośniej i mniej równo. Nie miało to jednak znaczenia, Sabaton nigdy nie celową w muzyczną finezję. W zespołowym duecie zespół zagrał drugą część koncertu, w tym nowe i nowsze kawałki, do których "ex-Sabaton" musiał się specjalnie przygotować. W finale do obu ekip dołączyła chińska wiolonczelistka przygrywająca do "To Hell and Back" oraz "Swedisch Pagans". Tak, tak, Chinka grała na wiolonczeli kawałek o szwedzkich wyznawcach wielobóstwa. Po Sabaton nastąpiła radykalna zmiana klimatów. W namiocie z W:E:T Stage wylewał się plugawy brud. To Tom G. Warrior wykonywał utwory Hellhammer ze swoim zespołem Triumph of Death. Rezurekcja to podwójna, bo Tom G. Warrior nie tylko ożywił nieistniejący od lat Hellhammer ale też w ogóle nadał mu koncertową formę, bo zespół nigdy nie występował na żywo. Sam mistrz ceremonii, wokalista-

Pod Louder Stage zebrała się spora grupa jednorożców oraz dzierżycieli dmuchanych młotów. To zwiastun występu Gloryhammer. Nie wiem jak długo Anglicy utrzymają swój status zespołu-żartu, ale teraz po sześciu latach działalności i trzeciej płycie zdają się nie schodzić z piedestału. Ludzie autentycznie świetnie się bawią na ich koncertach. Posłuchałam kilku pierwszych kawałków, wśród których pojawiły się dwa utwory z drugiej płyty, a przyjęcie było prawie tak samo entuzjastyczne jak tych już znanych i obśpiewanych. A przecież w tym komediowym gatunku to, co znane, zawsze jest lepiej przyjmowane. Zespół tradycyjnie wystąpił w konwencji. W kostiumach fantasy z przerysowaną konferansjerką Angusa McFive'a. A numer "Gloryhammer" z nowej płyty z przedrefrenem opatrzonym "Laser Powered Goblin Smasher!" budzi szeroki uśmiech na twarzy. Podczas gdy Marcin oglądał Anthrax, ja postanowiłam sprawdzić coś, co niestety psuje i rozwadnia skład W:O:A, czyli ludyczne, niemetalowe występy. Ostatnimi laty są one częścią festiwalu i jak przekonałam się na własnej skórze, są tak popularne, że organizatorzy z pewnością z nich nie zrezygnują. Niemieckie szanty, czyli Santiano z miłą chęcią zobaczyłabym w innym kontekście, ale że pojawiły się na Wacken, skorzystałam z okazji. Santiano to zespół grający na gitarach i skrzypcach folk-popowe i folk-rockowe szanty oraz inspirowane szantami piosenki w ich rodzimym, czyli niemieckim języku. Podejrzewam, że w tym momencie odsiało już 99% naszych czytelników. Faktycznie, choć w składzie zespołu jest gitara elektryczna, zespół z pozoru nie ma wspólnego mianownika z metalowym festiwalem. Sęk w tym, że W:O:A bardzo rozszerzył swoją działalność, a niemieckiego zespoły, śpiewające po niemiecku zawsze będą przyciągać niemiecką, a więc mimo wszystko główną, publiczność Wacken. Nieważne czy w koszulkach Wacken, Slayer czy Within Temptation, z katanami lub bez, prawie wszyscy śpiewali (zwłaszcza starsze, bardziej "hiciarskie" piosenki), bawili się, tańczyli, a nawet siadając na ziemi imitowali wiosłowanie. Cudowna, ludyczna zabawa, którą publice zapewnił stworzony do tego zespół. I dzięki bogom za to. Wolę, gdy taką zabawę zapewnia folkowy zespół niż na przykład Powerwolf, który mógłby wzorem swoich początków grać heavy metal, a nie kłaniać się takiej właśnie spragnionej ludyczności publice, tworząc coraz to bardziej festyniarskie kawałki. Na Santiano wszystko zostało na swoim miejscu, a i ja bawiłam się świetnie. Zmierzając pod Faster Stage, żeby zajęć dobre miejsce na Demons&Wizards zatrzymałam się na chwilę na Within Temptation. Holendrzy już od eonów nie grają metalu, mimo to na większości europejskich festiwali o ogólnometalowym profilu występują jako gwiazda. Wizualnie koncert zachwycał. Sharon wyglądała pięknie, a w tle wznosiła się sceneria związana z najnowszą płytą Within Temptation nawiązującą klimatem do cyberpunka i science-fiction. Co ważne, dodatkowe wizualizacje odmalowujące ów klimat nie pojawiały się na całej tylnej ścianie sceny, były subtelne i jedynie podkręcały nastrój. Kiedy kilka lat temu ekrany z wizualizacjami weszły do świata scenografii zastanawiałam się czy to nie koniec scenograficznej sztuki i czy już zawsze będziemy skazani na obraz


tak absorbujący, że niemal odciągający od koncertu. Tymczasem szał na wielkie, agresywne wizualizacje minął. Równie subtelne obrazy były na Demons&Wizard. Zespół na wstępie zagrał dwa utwory z nowej płyty (Sharon przywdziała jasny kaptur nawiązujący do jej roli w teledysku), w tym majestatyczny "Rise your Banner", który wieńczy fragment śpiewany - jak u progu kariery Within Temptation - sopranem. Tak, słodkie dźwięki sopranu odprowadziły mnie pod drugą scenę, "Faster Stage", pod którą oczekiwałam na występ Demons&Wizards. Nie sądziłam, że kiedyś uda mi się zobaczyć ten zespół. Szczęśliwie Jonowi Schafferowi ostatni rok upływa pod znakiem powrotów do dawnych projektów. Poza reaktywacją Purgatory na ta-pet wrócił Demons&Wizards. Żaden następny koncert tego zespołu nie będzie taki tam. Raz, że nie będzie pierwszy, dwa, że będzie już na trasie promującej trzecią płytę, z nowymi kawałkami. O ile w ogóle będzie. W:O:A stanęło na wysokości zadania oddając mu piątkowy wieczór i czyniąc z niego jedną z gwiazd festiwalu. Dla mnie tego roku największą. Koncert nie tylko był niezwykłym doświadczeniem dającym możliwość posłuchania muzyki Demons& Wizards na żywo, ale też okazją ujrzenia dwóch świetnych muzyków naraz (widać, że Jon i Hansi tworzą uzupełniający się duet) oraz do posłuchania kawałków Iced Earth śpiewanych przez Hansiego czy numerów Blind Guardian z gitarą Schaffera. Oczywiście publika bez umiaru skandowała "Valhalla! Deliverance!" stawiając Jona w niezręcznej sytuacji obłędnego kultu Blind Guardian. Nieomal widziałam w jego oczach błysk zazdrości przekuwający się w motywację "kurczę, ja też muszę coś takiego napisać". Oczywiście tak naprawdę z daleka guzik mogłam dojrzeć. Hansi wielokrotnie próbował nas uspokoić i zakończyć ten rytuał, ale jemu jednemu z wielotysięcznym tłumem szło opornie. Jon zapewne spodziewał się, że publiczność Demons&Wizards będą tworzyli częściowo fani tej formacji, a częściowo po prostu fani niemieckiego metalu, którzy cieszyli się przede wszystkim z obecności Hansiego. Nie da się ukryć, że Guardian jest w Niemczech, swojej ojczyźnie, ogromnie popularny. Zespół zagrał przede wszystkim numery z debiutu, w tym ge-nialne na żywo "Rites of Passage", "My Last Sunrise" i "Fiddler on the Green", z dwójki zaś kilka numerów mniej. Pozostałe kawałki stanowiły numery obu macierzystych zespołów twórców Demons&Wizards - "Valhalla" i "Welcome to Dy-

Foto: Demons & Wizards

ing" Blind Guardian oraz "Burning Times" i "I Died for you" Iced Earth. Z pewnością było to wielkie ułatwienie dla muzyków, ale na pewno pikanterii dodawał fakt, że na scenie nie zabrakło innych muzyków obu formacji. W roli basisty wystąpił... gitarzysta Marcus Siepen, perkusisty Frederik Ehmke, a w roli gitarzysty czarodziej gitary, Jake Dreyer. Choć było to ciekawe doświadczenie, największe wrażenie zrobiły na mnie jednak kawałki Demons&Wizards. Dzięki świetnemu nagłośnieniu doskonale było słychać wszystkie niuanse wokalno-kompozycyjne, jedne z największych atutów Demons&Wizards. Nastrój koncertu podkręciła też scenografia inspirowana okładką debiutu z bardzo subtelnymi wizualizacjami i śpiewający przez prawie cały koncert trzyosobowy chórek. Następne takie wydarzenie za kilka lat. Oby! Choć kategorię "A Night to Remember" przyznano Szwedom z Sabaton, to Slayer dla wielu był główną gwiazdą festiwalu. Nie tylko przez wzgląd na sławę, ale przez fakt, że był to przedostatni koncert zespołu w Europie. Nie na tej trasie. W ogóle. Ponieważ na W:O:A pojechała ta część ekipy HMP, która Slayerowi czci nie oddaje, koncert nie był na liście naszych highlightów festiwalu. Po słabym występie Amerykanów na Masters of Rock w 2016 roku nie miałam szczególnej chęci oglądać Slayera po raz wtóry. Ów koncert był tak słaby, że nawet zatwardziali fani Amerykanów wychodzili z kon-

Foto: HammerFall

certu. Osobliwy widok tworzyli goście z tatuażami z logo Slayera, siedzący na browarze w piwnym namiocie, w trakcie gdy "ich" zespół wypluwał się z siebie pociski riffów na pobliskiej scenie. Z taką "recenzją" i wrażeniami szłam na kilka ostatnich kawałków na wackeńskim koncercie Amerykanów. Uff. Na W:O:A koncert brzmiał o niebo (choć pewnie fani Slayer poprawiliby mnie na "o piekło") lepiej. Absolutnym klasykom kapeli, "Raining Blood" czy "Angel of Death" towarzyszyło istne morze prawdziwego ognia, który nie buchał kulami do rytmu, tylko obficie, nieprzerwanie płonął na platformach stojących na scenie. Z tą szalenie efektowną scenerią kontrastowała skromna postać Toma Arayi, który na koniec setu nie żegnał się z publiką z rozmachem (jak pewnie uczyniłby dowolny muzyk ze świata lżejszych odmian metalu) ale stał, chyba nawet wzruszony, w finale wypowiadając lakoniczne "dziękuję". Sobota Z Battle Beast mam problem. Długo nie mogłam się pogodzić z faktem, że zespół łączący Accept z disco, stracił komponent Accept, na rzecz samego disco. Na ten koncert poszłam bez uprzedzeń, jak na dobry pop-rockowy zespół. Zespół wreszcie ogarnął, że fakt, iż wokalistka wygląda efektownie, nie znaczy, że pozostali mają wyglądać, jakby wrócili z działki. Na tej trasie Nora wygląda jak walkiria, a koledzy jak zespół rockowy. Uff, jedno do przodu. Muzycznie Battle Beast już całkowicie przybrał disco-rockowe piórka. Ze starych kawałków zagrał właściwie tylko "Out of Control", choć i tak nie jest to numer z pierwszej, tylko już z drugiej, mniej metalowej płyty. Przez scenę przetaczały się same "taneczne" utwory, od hardrockowych, takich jak "Familiar Hell", przez te celowo stylizowane na disco lata 80., jak choćby okraszony cudowną padową perkusją "Hero" (jak iść w disco, to na całość!), po... pop. Zarówno ten dobry, jak w ciekawym "No More Hollywood Endings", jak i ten beznadziejny, jak w stylizowanym na wakacyjny hit wczesnych lat 90. "Endless Summer". Nie był to mój pierwszy koncert Battle Beast. Szczerze przyznam, że być może zaniechałabym chodzenia na ich występy gdyby nie wokalistka. Nora nie tylko ma głos jak dzwon, przywołujący słynną Bonnie Tyler, ale też charyzmę, która z popowych piosenek potrafi wydobyć prawdziwe demony hard rocka lat 80. Słucha się jej rewelacyjnie. Po Battle Beast nastąpiła najpierw przerwa, a

WACKEN OPEN AIR 2019

139


potem radykalna zmiana klimatów. W namiocie na W.E.T. Stage grał Primordial. Nie jest to wyjątkowo trudny zespół do koncertowego upolowania, ale zbiegiem okoliczności nie udało mi się go nigdy wcześniej widzieć. Być może dlatego występ irlandzkiej ekipy zrobił na mnie tak dobre wrażenie. Mimo, że nagłośnienie tłumiło niektóre smaczki, jak choćby gitarową melodię, która "tworzy" "The Coffin Ships", występ wciągał w swoją narrację. Być może klimat misterium wykreował wokalista, który posiada specyficzny dar prowadzenia koncertu. Bez blackowego mizantropijnego udawania, że przed sceną nikogo nie ma i bez "śmieszkowatej" konferansjerki, odziany w kaptur, pochylony nad mikrofonem snuł opowieści, z których niepostrzeżenie wypływały kolejne utwory. Primordial miał zaledwie 45 minut i zagrał kilka utworów, ale niedosyt, zwłaszcza po pierwszym koncercie, zawsze jest lepszy niż przesyt. Powerwolf to idealny zespół na niemiecki festiwal. Ludyczny, skoczny, imitujący dobry heavy metal. O tym jak bardzo moim zdaniem Powerwolf oddał duszę za festyn pisałam już tuzin razy. Sęk w tym, że koncert Powerwolf był taki sam jak kilka ostatnich, a mi nie wypada się

of Rock, to co dadzą trzeba obejrzeć, albo nieobejrzeć. Jak w telewizji 20 lat temu. Na Wacken można spacerować, kosztować kawałka koncertu, zostać, albo wyjść. Wszystko zależy od gustu, chwili, nastroju. Tak też spędziłam niedzielny wieczór. Trochę Varang Nord, trochę Diamond Head, trochę Skyclad. Większość ludzi kojarzy Diamond Head z utworami, które Metallica przekuła w covery. Nie oburzajcie się. Widać to było jak na dłoni na koncercie, na którym ogromny szał opanował publikę na "It's Electric". Wcale jej się nie dziwię, bo wydaje się, że faktycznie Diamond Head lata świetności ma już za sobą, a obecne oblicze zespołu nie prezentuje się szczególnie efektownie. Współczesne utwory wypadły blado na tle klasyków, a klasykom nie pomagał obecny wokalista. Choć trzeba przyznać, że jego energiczne ruchy skutecznie tuszowały statyczność gitarzysty, Briana Tatlera. Piszę tu jedynie o estetycznym wrażeniu, całkowicie zdając sobie sprawę, że nie każdy muzyk z takim stażem ma jeszcze moc żywiołowego prezentowania się na scenie. Prawdę powiedziawszy odrobinę znudzona Diamond Head, a może raczej zaciekawiona Skyclad, opuściłam koncert

Foto: Queensryche

powtarzać. Za każdym razem idąc na koncert ekipy Attili uzbrajam się w specjalny pancerz nie oczekiwać dobrego heavy metalu! Bawić się jak na dobrym popie! Fakt, Powerwolf staje się coraz większy. Publiczności przyciąga już prawie tyle co Sabaton, a na scenie wygląda coraz efektowniej. Przede mną stała większa rodzina z gromadą dzieci i nastolatków. O bogowie, jak świetnie ojciec bawił się z 7-latką, jak beztrosko nastoletni metalowiec imponował swoim headbangingiem młodszemu kuzynowi! Ten zespół to idealny pomost między prastarym postrzeganiem heavy metalu (jako wytworu i tuby buntu), a jego nowym, akceptowalnym przez zwykłych ludzi obliczem. Być może to tłumaczy popularność Powerwolf czy Sabaton. Te grupy odpowiadają na kulturowe zapotrzebowanie, które pojawiło się około dziesięciu lat temu. Cóż, mi brakowało choć jednego kawałka z ich - moim zdaniem - najlepszej płyty, "Lupus Dei". Jeszcze jakiś czas temu Niemcy grali na koniec majestatyczny numer tytułowy z tego albumu. To były czasy! Jak mawia klasyk - teraz już nie ma czasów! Na W:O:A absolutnie genialne jest to, że nie jest się przykutym do jednej sceny. Na Masters

140

WACKEN OPEN AIR 2019

po rzeczonym "It's Electric" i udałam się pod Wackinger Stage. Jak się okazało, lepiej było zostać na Diamond Head. Chłopaki z Vane zajęli w Wacken Metal Battle piąte miejsce. Moim zdaniem wrócili z tarczą. Jednak z tą główną tarczą wrócili Litwini z Varang Nord. Wacken Metal Battle to konkurs na dobry koncert. Dobrze zagrany, efektowny, porywający publiczność. Zapewne te czynniki, plus współczesna wikingofilia sprawiła, że komisja uznała, że Varang Nord to jest to. Zespół wygrywający Wacken Metal Battle musi mieć predyspozycje czy zalążki czegoś większego, umożliwiającego nieustanne rozszerzanie popularności. Choć sądzę, że nasz rodzimy Vane z przemyślaną koncepcją na siebie też ma, doskonale rozumiem, co spodobało się komisji w Litwinach. Nie byłam na ich pierwszym koncercie, bo nie byłam na żadnym konkursowym poza "naszymi". Byłam za to wieczorem na Wasteland Stage zobaczyć ich powtórny koncert, będący jednocześnie częścią nagrody. Wasteland Stage nie jest ograniczonym płótnem namiotem, do którego wchodzi się "na konkretny koncert". To scena między kilkoma wackeńskimi atrakcjami (m.in. Wackinger Village a Wa-

steland), na którą trafiają też "randomowi" wackenowicze. Granie na scenie, pod którą ktoś może trafić "bo usłyszał coś ciekawego" też jest świetną nagrodą. Varang Nord gra folk metal, w którym wiodącym instrumentem jest akordeon. Grający na nim chłopak skacze z nim na scenie niemal jak wokalista Airbourne ze swoją gitarą, Kiedy jest moment folkowy - jest nastrojowo, kiedy jest moment metalowy - wszyscy muzycy machają baniami do rytmu. Całość wygląda świetnie, efektownie, potężnie. Muzycznie? Dużo poważniejsze niż "Korpiklaani" (pomijam kabaretowy kawałek "Beer and Vodka") i dużo mniej ambitne niż Turisas. Moje oglądanie koncertów Saxon to paradoks. Lubię patrzeć na szaleńczego basistę, który macha banią przez prawie cały koncert, podziwiam Biffa, który zamiast się starzeć nabiera coraz to potężniejszego majestatu, zawsze czekam na "Crusader". I to tyle. Poza tym, nie przepadam za Saxon. Paradoksem jest dlatego, że mimo nieprzepadania jest jednym z najczęściej oglądanych przeze mnie wielkich zespołów na festiwalach. Jak gra, szkoda nie zobaczyć. Poza tym, zawsze będzie Biff, zawsze będzie "Crusader" i mam nadzieję, że zawsze - szaleńczy basista. I tym razem moje nadzieje nie okazały się płonne. Jednak poza tym, że wszystko było na swoim miejscu, koncert kompletnie nie trafił w moje gusta. Jeśli Saxon, to z okresu połowy lat 80. Saxon na W:O:A obchodził stulecie, czy raczej czterdziestolecie istnienia, więc uraczył nas bardzo starymi potrawami. Większości fanom się ogromnie podobało. Jeśli jesteście miłośnikami starego Saxon, bylibyście wniebowzięci. Ze sceny potoczyły się "Backs to the Wall", "747", "Motorcycle Man", "Wheels of Steel", "Heavy Metal Thunder", "Strong Arm and the Law" czy "To Hell and Back Again". Na dodatek tego muzealnego klimatu zespół zagrał numer poświęcony i utrzymany w estetyce Motörhead, "They Played Rock'n'roll". Dla mnie koncert był ciekawostką, zdecydowanie innym koncertem Saxon niż, te które od jakiegoś czasu zespół odgrywał nieco od sztampy (to nie przytyk, zespoły po prostu grają od sztampy). Mnie zachwycił ogromny orzeł nawiązujący do okładki "Wheels of Steel", który majestatycznie zawisł nad grającym zespołem i oświetlał go dziesiątkami lampek przymocowanych do skrzydeł. Dobrze, że analogowe dekoracje wciąż są w cenie. Wacken z roku na rok zmienia się i rozrasta, niekoniecznie w muzycznych kierunkach. Tym razem udało mi się rzucić okiem, a nawet uczestniczyć w kilku atrakcjach. Niewątpliwie przednią zabawą była "metal joga", którą do rytmu Amon Amarth i Judas Priest prowadziła fitnessowa trenerka. Growlem. Tak, wydawała polecenia growlem, a ćwiczenia przerabiała na "metalową" modłę. W części z polami namiotowymi można było skorzystać ze stanowisk z grami wideo, odwiedzić regularny spożywczak Kaufland zamieniony w "Full Metal Market" (przed jego otwarciem prowadzona była ankieta, jakie produkty mają się w nim znaleźć - osobliwa była wysoka pozycja jajek), wziąć udział w różnych dziwnych konkurencjach, ale też już tradycyjnie odwiedzić "wikińską wioskę" oraz madmaksowy areał, który z roku na rok robi się coraz bardziej efektowny. Choć ostatnimi laty "wackeńska pogoda" przeszła do legendy, tym razem bogowie metalu byli dla nas bardziej łaskawi. Nie było ani upału, ani powodujących błoto deszczy. Ot, umiarkowana, przyjemna pogoda. Oby utrzymała się w najlepszych edycjach, zwłaszcza, że na XXXI ogłoszone są Judas Priest i Mercyful Fate! Katarzyna "Strati" Mikosz Zdjęcia: Marcin Książek


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Acid Reign - The Age Of Entitlement 2019 Dissonance

Xentrix powrócił z nowym albumem "Bury The Pain", Re-Animator wydał EP "One More War", Onslaught szykuje kolejną płytę, Lawnmower Deth też jakoś funkcjonują, to i Acid Reign nie chcą być gorsi, podsuwając fanom thrashu krążek "The Age Of Entitlement". Poprzedni, bagatela, wydali 29 lat temu! W końcu lat 80. rodzimi krytycy nie zostawiali na ekipie H tzw. suchej nitki, pisząc o "dziwacznym, nudnym thrashu bez ognia", teraz jednak mamy już inne czasy, a i nowa płyta Brytyjczyków zdecydowanie trzyma poziom, nie będąc w żadnym razie jakimś bezsensownym wyskokiem pacjentów oddziału geriatrii. Może mieć to związek z faktem, że z oryginalnego składu Acid Reign ostał się tylko rzeczony wokalista, wspierany przez dwóch młodych oraz dwóch doświadczonych muzyków, znanych choćby z M:pire Of Evil, Mantasa czy Rogue Male. Efekty ich pracy to oldskulowy thrash w duchu dawnych płyt grupy "The Fear" oraz "Obnoxoius", ale mocno i współcześnie brzmiący, bez żadnych retro sentymentów. "The New Low", "New Age Narcisist", "Blood Makes Noise" z punkowym sznytem, motöryczny "Ripped Apart" czy "Sense Of Independence" niczym więc nie ustępują klasycznym utworom Acid Reign, pozostała piątka też trzyma poziom. Do tego okładkę zaprojektował sam Mark Wilkinson, tak więc tym większa frajda nabywców winylowej wersji "The Age Of Entitlement". Wygląda więc na to, że następny w kolejce powinien być Slammer - wtedy czołówka brytyjskiego thrashu znowu będzie praktycznie w komplecie. (5)

First", a który to został wydany w roku 2014. Czyli chłopaki oferują swym słuchaczom heavy metal z jednej strony odwołujący się wprost do klasyki gatunku, z drugiej zaś nie pozbawiony mroku i nieco niepokojącej atmosfery. Wspomniałem również na początku o zmianach personalnych, jakie miały miejsce w obozie grupy. I to zmianach dość istotnych, wręcz kluczowych bo przecież chodzi o zmianę wokalisty. Jamiego Eltona na tym stanowisku zastąpił Włoch Fedricco Mazza. Zmiana ta oczywiście wyszła tej kapeli na dobre. Federico dysponuje barwą przypominającą Bruce'a Dickinsona i Michaela Kiske, jednakże wykorzystuje go na swój własny, dość oryginalny i ciężki do podrobienia sposób, jak to ma na przykład miejsce w otwierającym, dość złowieszczym "The Satanist". Amulet serwuje nam także pewne urozmaicenia, jak na przykład hipnotyzujący wstęp do kawałka "Burning Hammer", Sam utwór (podobnie zresztą, jak cały album) nawiązuje do najlepszych czasów NWOB HM. Nieco wytchnienia od tego typu odjazdów dostajemy w akustycznej miniaturce "La Noche De Las Gravitos" pełniącą rolę przerywnika. Album wieńczy rozbudowana, złożona z trzech części suita "Roundhead", gdzie grupa uwidaczniają swój talent kompozytorski, oraz umiejętność budowy nastroju. Fani Iron Maiden, do których się również zaliczam będą nim zachwyceni "The Inevitable War" to album zdecydowanie godny polecenia (4). Bartek Kuczak

Wojciech Chamryk Amulet - The Inevitable War 2019 Dissonance

Brytyjski (chociaż nie do końca, bo z włoskim frontmanem) Amulet uraczył nas swym drugim pełnym wydawnictwem. Zespól konsekwentnie kontynuuje swą drogę, któ-rą obrał sobie na swym debiucie zatytułowanym po prostu "The

Angel Black - Killing Demons 2019 Rockshots

Znowu Amerykanie, niby debiutanci, ale nie do końca, bo muzycy Angel Black mają za sobą staż choćby w Exiled czy Ritual Steel.

Nic więc dziwnego, że tradycyjny heavy metal w ich wykonaniu to nie jakieś rozwodnione popłuczyny, ale muzyczny i brzmieniowy konkret w duchu 80's. John Cason dokłada do tego mocne, wysokie wokale, z agresywniejszymi partiami też radząc sobie bez zarzutu, tak jak choćby w "Black Heart", wręcz nostalgicznej wyprawie do czasów największej świetności klasycznego heavy. Świetny jest też "Cyber Spy", numer tytułowy to bardziej epickie/patetyczne klimaty, a "Death Mill" rozkręca się stopniowo, od ballady do surowego rockera. Wyszedł też im cover "Metal Gods" Judas Priest, wzbogacony rytmem kojarzącym się z "Holy Diver" Dio: surowy, agresywny i ze szponiastym śpiewem Casona. Dlatego, chociaż w niektórych utworach, jak np. "Strikeforce", zespół za bardzo zapatrzył się w swoich mistrzów, właściwie kopiując riff z "Symphtom Of The Universe", to i tak "Killing Demons" jest udanym debiutem wartym uwagi. (4) Wojciech Chamryk

Arch/Matheos - Winter Ethereal 2019 Metal Blade

John Arch i Jim Matheos to filary składu odpowiedzialnego za trzy pierwsze, dla wielu fanów najlepsze, albumy Fates Warning. Fakt ich ponownej współpracy w ramach duetu Arch/Matheos zelektryzował więc zwolenników amerykańskiej formacji, ale w roku 2011 skończyła się ona po jednej płycie "Sympathetic Resonance". Teraz doczekaliśmy się kontynuacji w postaci "Winter Ethereal", czyli progresywnego metalu najwyższych lotów. Czasem bliższego ostremu power metalowi na amerykańską modłę ("Solitary Man"), gdzie indziej zaawansowanemu technicznie (epicki ""Kindred Spirits") czy nawet klasyczny w stylu mistrzów z lat 70. (czerpiący z Genesis "Tethered"), ale w każdym z tych wydań klasowy i niepowtarzalny. W dodatku obaj współliderzy są w wysokiej formie, co ma szczególne znaczenie w przypadku wokalisty, a gościnnie wspierają ich muzycy tej miary co Steve Di Giorgio, Joey Vera, Bobby Ja-

rzombek, Mark Zonder czy Frank Aresti. Jednym słowem, nawet pięcioma: płyta, której nie można przegapić. (5,5) Wojciech Chamryk

Arion - Life Is Not Beautiful 2018 AFM

To fakt: życie nie zawsze rozpieszcza i głaszcze po główce. Szkoda tylko, że w czasach prawdziwego natłoku interesujących zespołów i ogromu świetnych płyt wydawcy marnują jeszcze tzw. moce przerobowe na potworki pokroju Arion. Symfoniczny power metal w wydaniu tego fińskiego zespołu jest tak bezpłciowy, wtórny i koszmarnie nudny, że przetrwanie pięćdziesięciu kilku minut w jego towarzystwie jest nie lada wyzwaniem. W najlepszym razie są to jakieś popłuczyny po Nightwish czy Sonata Arctica, gdzieniegdzie pojawiają się nawiązania do dawnego Rhapsody, na tle których nawet najsłabsze utwory włoskiej formacji brzmią jednak niczym istne arcydzieła - "Life Is Not Beautiful" to totalna cienizna. Brzmienie też jest marniutkie, syntetyczne i pozbawione mocy. Nowy wokalista Lassi Vääränen ma nawet udane momenty, ale gdy w nagranych na nowo trzech utworach z debiutanckiego albumu "Last Of Us" idzie w popowe rejony chwilowy czar mija błyskawicznie. Arion zresztą dość często puszcza oczko do młodocianej publiczności, przez co nawet najlepszy na płycie "At The Break Of Dawn" z udziałem Elize Ryd z Amaranthe, podbity jest jakimś elektronicznym pulsem przykro mi, ale "Life Is Not Beautiful" nie ma za wiele wspólnego z metalem, będąc raczej jego niezamierzoną, napuszoną parodią. (1) Wojciech Chamryk Asomvel - World Shaker 2019 Heavy Psych Sounds

Chodzą słuchy, że Lemmy zmarł 28 grudnia 2015 roku. Nekrologi, wspomnienia, żal i rozpacz fanów, pośmiertne wydawnictwa - standard przerabiany już od czasów śmierci Króla w roku 1977, chociaż tym razem oczywiście nie na taką

RECENZJE

141


skalę. Tymczasem mr. Kilmister zakpił sobie ze wszystkich: zrobił sobie lifting i w najlepsze szarpie basowe struny i "śpiewa" w Asomvel, wciąż hołdując staremu, dobremu rock'n'rollowi. OK, czarne żarty na bok, ale Ralph Robinson naprawdę wygląda niczym młodsza wersja nieodżałowanego lidera Motörhead, a i głos też ma podobny, że o "manierze wokalnej" nie wspomnę. Nie wiem czy Asomvel od początku istnienia, to jest od 1993 roku, byli tak zafiksowani na punkcie Motörów czy też przyszło to z czasem, ale jedno jest pewne: zawartość "World Shaker" uraduje każdego fana Lemmy'ego, Fast Eddiego Clarka i Animala. Ostry, siarczysty hard'n'heavy z metalicznym klangiem basu, dynamiczną gitarą i szalejącą perkusją trzyma tu bowiem poziom, szczególnie w tytułowym openerze, "True Believer", "Steamroller", "Railroaded" czy "The Nightmare Ain't Over". Są też nawiązania do The Rods, Killer czy Rose Tattoo, tak więc mimo programowego zapewne braku oryginalności daję: (4,5) i włączam po raz kolejny. Wojciech Chamryk

Astralium - Land of Eternal Dreams 2019 Rockshots

Astralium to powstały w 2014 roku zespół grający symfoniczną odmianę power metalu. Mimo pięcioletniego stażu, "Land of Eternal Dreams" jest debiutanckim albumem kwartetu. Album, zgodnie ze stylistyką okładki, rozpoczyna się niczym soundtrack do baśniowej opowieści. Po utrzymanym w tej konwencji dwuminutowum intro "The Remembrance", następuje jednak regularne powermetalowe łojenie podlane symfonicznym lukrem. Mocno wyczuwalne są inspiracje Włochów dokonaniami takich formacji jak Nightwish i Epica. Z kolei gitarowe riffy kierują nas w stronę teutońskich bandów w stylu Blind Guardian czy Helloween. Na tych dość ogranych już patentach opierają się "The Journey" oraz "Rising Waves From The Ocean". Z kolei w "My Life is My Eternity" mamy do

142

RECENZJE

czynienia z wokalnym dialogiem wokalistki Roberty Pappalardo oraz śpiewającego gitarzysty Giuseppe Pappalardo. Wrażenie robi jednak przede wszystkim praca perkusisty, który ze swadą operuje podwójną stopą, nadając muzyce Astralium niesamowitą dynamikę i typowo powermetalowy sznyt. Potrafi też jednak zwolnić jak w świetnym, utrzymanym w średnim tempie "Hope is Gone", gdzie uwagę zwraca chóralne tło i oparty na flażoletach riff, którego nie powstydziłby się sam Zakk Wylde. Po niesamowitej intensywności, którą Astralium serwuje w pierwszej połowie płyty, chwilę oddechu przynosi balladowy, mocno melancholijny "Breath of My Soul", któ-rego fundament stanowią partie fortepianu i zjawiskowy śpiew głównej wokalistki. Formę pośrednią pomiędzy powermetalowym zacięciem, a bardziej nastrojowym klimatem stanowi za to "A Dream's Elegy" z napędzanymi partiami gitary basowej zwrotkami i ultraprzebojowym refrenem. W swym brzmieniowym uniwersum Astralium znalazło również miejsce na partie growlu we wspomnianym "A Dream's Elegy" i "Seven Seas, Seven Winds". Wszystkie te elementy utrzymane są jednak w rozsądnych proporcjach, dzięki czemu obcowanie z muzyką Włochów sprawia czystą satysfakcję. Prawdziwy popis wokalny to z kolei dziesiąty na płycie "Ethereal Voices From The Forest", gdzie Roberta Pappalardo wyraźnie nawiązuje do dokonań takich sław jak Lisa Gerrard czy Elizabeth Fraser. Wieńczący całość "Hidden Conspiracy" stanowi idealne podsumowanie debiutanckiego krążka włoskiej formacji. Mamy tu i spokojniejsze partie fortepianu, i perkusyjne galopady, i patetyczne chóralne zaśpiewy. "Land of Eternal Dreams" to frapujący początek studyjnych dokonań Astralium, ujawniający ogromne pokłady talentu drzemiące w tym włoskim kwartecie. Ich przyszłość na symfoniczno-powermetalowej scenie rysuje się w niezwykle kolorowych, niczym okładka albumu, barwach. (4,5) Mateusz Teler

Atlantean Kodex - The Course of Empire 2019 Van

Dawno tak bardzo nie czekałam na płytę. Wychodzi obecnie wiele niezłych oraz trochę dobrych i bardzo dobrych płyt, ale czegoś takiego jak "White Goddes" nie było od

dekad. Ta płyta tak mną wstrząsnęła, że natychmiast ochrzciłam Atlantean Kodex jednym z moich ulubionych zespołów. Podobno trudno o taką deklarację, gdy muzyki słucha się i muzyką interesuje się od wielu lat. Na przestrzeni ostatnich dwóch dekad pojawiły się nowe heavymetalowe zespoły, które weszły do kanonu gatunku: jedne skręciły w komercyjną stronę, inne utrzymały poziom, ale takiego ciosu, jaki zadał nam Atlantean Kodex nie było. Zespół nie tylko na nowo uosobił epic metal, ale wydał płytę, która ze wszech miar przerosła tradycyjne myślenie o heavy metalu. Przerosła, a jednocześnie oddała hołd klasyce i na jotę nie zdradziła fundamentów gatunku. I tak ten twórczy miks wczesnego Manowar, środkowego Bathory i Warlord wydał wreszcie trzeci krążek. I jest dokładnie taki, jaki miał być. Nie raz moje oczekiwania mijały się z tym, w jakim kierunku poszedł zespół. Kodex nagrał to, czego oczekiwałam i czego oczekiwali chyba wszyscy jego fani. Doskonałą, wzniosłą płytę z rewelacyjnymi teksami, kapitalnymi kompozycjami i jedynym swojego rodzaju nastrojem. Płyta brzmi jeszcze lepiej niż poprzedniczka. Epic metalowe riffy brzmią ciężko i doskonale kontrastują z czystym wokalem Markusa Beckera. Słychać to idealnie w "People of the Moon", czy w końcówce "A Secret Byzantium". Perkusja naśladuje łomotanie Scotta Columbusa z "Into Glory Ride" - posłuchajcie "He Who Walks Behind the Years". Zespół perfekcyjnie gra nastrojem wpasowując brzmienie i klimat utworu do słów. Kiedy uderzają refreny w "Chariots", oczyma wyobraźni widzę spadającą lawinę konnych rydwanów zalewających równinę. Wielopiętrowe wokale w "The Innermost Light" sprawiają, że czuję, iż naprawdę otaczają mnie mury dawnego klasztoru. To, że Atlantean Kodex jest mistrzem w kreowaniu nastrojów, nie jest zresztą skutkiem ubocznym. Oni naprawdę wierzą, że muzyką można stworzyć dzieło totalne, a magia i piękno są wręcz ich programową dewizą. Ktoś nieznający muzyki Bawarczyków mógłby pomyśleć, że taki opis zaprasza do posłuchania zespołu z kręgu gothic czy symfonicznego metalu. Nic z tych rzeczy. Choć płyta osnuta jest woalem tajemnicy, pełna jest zwolnień, "filmowych ujęć", to wciąż rasowy epic heavy metal. Tym razem nawet bardziej niż na poprzednich krążkach, które tu i ówdzie zachodziły w doomowe rejony. Co ciekawe, na "The Course of Empire" (który pierwotnie miał być cięższy i bardziej pesymistyczny) są utwory o wręcz klasycznej heavymetalowej budowie i nawet szczypcie niespodziewanej pogody ducha. Należy do nich "Lion of Chaldea" czy "He Who Walks Behind the Years", na którym "chórek" (zwie-

lokrotniony Becker) wyśpiewuje podniosły okrzyk. Odniesień do klasyki heavy epic metalu, czyli Manowar jest wiele. Od zwolnienia kończącego "Chariots" (kiedy wchodzi tekst "No gold, no copper they were searching/They were coming not for steel") po nietypowy "The Innermost Light" nawiązujący do "The Crown and the Ring". W przeciwieństwie do wielu zespołów, z którymi rozmawiam, Atlantean Kodex nie tylko nie wykręca się od tych skojarzeń, ale wręcz sam je wytypowuje, składając niejako hołd. W osadzeniu w klasyce Manowar czy Bathory Atlantean Kodex próbuje przenieść na heavymetalowy grunt coś z zupełnie innego świata. Słuchając płyt Bawarczyków, można odnieść wrażenie, że ideą jest przepisanie na heavymetalowy język dawnych eposów albo dziewiętnastowiecznego malarstwa. Ich podejście do tego, co tworzą i jak tworzą, doskonale pasuje do takiej teorii. Tytuł "The Course of Empire" nawiązuje do cyklu obrazów pod tym samym tytułem (w Polsce funkcjonuje jako "Dzieje Imperium") Thomasa Cole'a, który alegorycznie przedstawił losy Cesarstwa Rzymskiego. Płyta w metaforyczny sposób opowiada o powstawaniu i upadku imperiów, a całą narrację wzbogacają teksty zaczerpnięte z mitów, Biblii i fantastyki. Bez cienia łopatologii. W dobie zespołów, o których można mówić, że są z tej, a tej szufladki, klasyfikować jak dziewiętnastowieczny przyrodnik, wpisywać w wytwórniowe trendy, Atlantean Kodex jest czymś wyjątkowym. Wyjątkowym, przy pełnym poszanowaniu tradycji heavy metalu. Jak oni to robią? (6) Strati

Axel Rudi Pell - XXX Anniversary Live 2019 Steamhammer/SPV

Muzycy coraz częściej poruszają w wywiadach czy rozmowach kwestię, że tak jak fizyczna sprzedaż płyt jest coraz mniejsza, to już na wydanie albumu koncertowego może sobie pozwolić już tylko arty-sta pokroju Iron Maiden czy Ju-das Priest, bo tym mniejszym ze-społom wydawcy stawiają najczęściej szlaban nie do przebycia, podkreślając, że nie mogą liczyć nawet na zwrot poniesionych kosztów. Najwidoczniej jednak Axel Rudi Pell jest szczęściarzem należącym do czołówki, bo płyty koncertowe wydaje regularnie. W roku 2015 ukazała się


więc w kilku wersjach potrójna "Magic Moments-25th Anniversary Special Show", teraz zaś niemiecki gitarzysta fetuje kolejny jubileusz okolicznościowym "XXX Anniversary Live". Nie jest to jednak nic w rodzaju poprzedniego takiego wydawnictwa z gościmi, coverami i niespodziankami najnowsza koncertówka to zapis z występów promujących najnowszy, ubiegłoroczny album "Knights Call". Sporo utworów pochodzi więc z tej płyty, są też oczywiście i starsze kompozycje jak "Oceans Of Time" czy połączone "The Masquerade Ball"/ "Casbah". Muzycznie wiadomo, tradycyjny hard'n'heavy z nieodłącznymi wpływami Rainbow/ Deep Purple, gitarową wirtuozerią lidera na nawyższym poziomie, świetnym wokalistą, takimż klawwiszowcem oraz sekcją wcale nie dziwią mnie opinie, że to najlepszy skład grupy Pella w całej jej historii. Udanych solówek rzecz jasna tu nie brakuje, jest też instrumentalny "Truth And Lies" z gitarą w roli głównej, ale swoje "pięć minut" mają też perkusista Bobby Rondinelli ("Mystica") oraz klawiszowiec Ferdy Doernberg ("Game Of Sins"/"Tower Of Babylon"), co wcale nie jest ostatnio na wydawnictwach koncertowych normą. (5) Wojciech Chamryk

Axenstar - End Of All Hope 2019 Ram It Down

Kolejni weterani, wydający coraz rzadziej płyty - "Where Dreams Are Forgotten" od najnowszej "End Of All Hope" dzieli blisko pięć lat. Nie jest też chyba przypadkiem, że nie są one jakoś szczególnie wychwalane w recenzjach, bo najwidoczniej czas Axenstar już po prostu minął. Nie ma tu pasji, mocy, zaangażowania, jest za to mdły power metal, w którym skądinąd świetny wokalista Magnus Winterwild też jakoś nie może rozwinąć skrzydeł. Aż boli, jak męczy się w "Legions" i kilku innych utworach, a jak dodamy do tego pseudo symfoniczny sztafaż aranżacji, riffy najbardziej zgrane z tych typowych i pukające bez mocy bębny stanie się jasne czemu nie chcę mieć już z tą płytą więcej do czynienia. (1) Wojciech Chamryk Barbe-Q-Barbies Time

-

Borrowed

2019 Dissonance

Ten w komplecie żeński kwintet jest nawet dość popularny w ojczy-

stej Finalndii, gdzie przed kilku laty zawędrował dość wysoko w lokalnych eliminacjach konkursu Eurowizji. Artystyczny poziom rzeczonej imprezy pomińmy, ale na szczęście dziewczyny grają melodyjnego, a czasem nawet dość siarczystego rock'n'rolla, a "Borrowed Time" jest już czwartym albumem w ich dyskografii. To płyta taka jak kiedyś: 10 utworów, niewiele ponad pół godziny muzyki, klasyczne brzmienie bez studyjnych cudeniek czy innego autotune'a. Jeśli ktoś lubił kiedyś The Runaways albo Girlschool, to ta płyta została nagrana specjalnie dla niego. Są tu potencjalne przeboje jak choćby "Diz-Funk-Tional", "Made Of Scars" czy "Radio" (to faktycznie tzw. radio friendly number), ale nie brakuje i ostrzejszych momentów - pewnie stąd bierze się też określanie Barbe-Q-Barbies grupą grającą hard rocka. "Hangman's Song" jest bowiem mocniejszy, bardziej dynamiczny, a Niki prezentuje ostrzejszy śpiew, zwrotka "Alive" też jest zdecydowanie surowsza, a "On And On" jest już zdecydowanie kąśliwy - nie tylko za sprawą wokalu, ale też partii gitar. Najciekawszy jest jednak utwór tytułowy - utrzymany w klimacie starego rocka lat 60. i 70., z refrenem owszem melodyjnym, ale nie tak przebojowym jak w kilku wcześniejszych piosenkach, z zadziornym śpiewem, dwiema długimi solówkami i fajną pracą basu - nic dziwnego, że z taką muzyką Barbe-Q-Barbies nie przebiły się na Eurowizję, ale może to i lepiej? (5) Wojciech Chamryk

Beastmaker - Eye Of The Storm 2019 Shadow Kingdom

Haunt nie jest jedynym zespołem Trevora Williama Churcha. I chociaż przez dwa lata wydał dwa albumy i trzy krótsze materiały, to jednak dorobek Beastmaker jest jeszcze bogatszy, obejmując dwa długograje i całą serię EP. Najnowszą z nich jest "Eye Of The Storm", zawierająca cztery utwory oldschoolowego metalu w duchu wczesnych lat 80. Sporo tu więc nawiązań do wczesnego hard &

heavy oraz NWOBHM z najlepszego okresu 1980-81, chociaż ta swoista nadprodukcja kolejnych 7" i kaset chyba nie wyszła liderowi na zdrowie. "Lubię pisać ile wlezie" mówił nam w wywiadzie dotyczącym Haunt i OK, ale "Shadows" jest zdecydowanie za długi i zbyt monotonny, z kolei "Celestial Glow" brzmi niczym wprawka na temat Black Sabbath i solowego Ozzy'ego z pierwszych płyt, chociaż Hammond brzmi tu nader fajnie. Na szczęście opener "Eye Of The Storm" to dynamiczny i melodyjny numer niczym z 1979 roku. Miarowy i mroczniejszy "My Only Wish" też niczym mu nie ustępuje, ale wydaje mi się, że zamiast wydawać kilkanaście EP i singli w ciągu roku lepiej przyhamować i przeprowadzić selekcję materiału pod kątem jego jakości. (3) Wojciech Chamryk

Black Horizon - Dark Light 2019 Pure Steel Publishing

Black Horizon to weterani francuskiego metalu, ale w sumie mało kto o nich słyszał. Jednym jest bowiem imponujący staż pod różnymi nazwami, czym innym zaś fakt, że fonograficzny dorobek grupy to zaledwie jedna EP-ka i dwa albumy. Najnowszy to "Dark Light", kawał tradycyjnego metalu w duchu lat 80. Momentami niestety drugoligowego (rozłażący się w aranżacyjnych szwach, amatorski "Obsession"), ale to jedyna wpadka na tej płycie. Dynamiczny opener "The Hunter" kąsa bowiem jak należy, mocarny "Freedom" ma w sobie coś z potęgi Black Sabbath, a "Watching (Camera #9)" amerykańskiego, melodyjnego metalu spod znaku Dokken czy Ratt. Jeszcze lepsze są bardzo szybki "Howling Like A Wolf" z mrocznym, balladowym zwolnieniem oraz "I Wanna Stop", potwierdzające przy tym, że nowy wokalista Alex Puiseux okazał się dobrym nabytkiem. Ciekawostką są dwie wersje utworu "Miles Away", elektryczna i akustyczna, a w "Walking Close To Me" śpiewa gościnnie Blaze Bayley. Nie ma tu więc fajerwerków, ale w swej klasie "Dark Light" jest udaną płytą wszak dobry metal ani nie rdzewieje, ani się nie starzeje. (4) Wojciech Chamryk Blind Cross - Mercilless Time 2019 Pure Steel

Juan Ricardo nie próżnuje. Niedługo o wydaniu świetnego albu-

mu "Man Or Machine" z grupą Wretch, ukazuje się debiutancka płyta jego projektu o nazwie Blind Cross. I to album trzymający poziom wydawnictw nie tylko wspomnianego wyżej zespołu. Juan jednak nie jest jedyną istotną postacią tworzącą Blind Cross. Kolejną kluczową osobą odpowiadającą całkowicie za muzyczną stronę "Mercilless Time" jest niemiecki gitarzysta Rocco Stellmacher, który to w przeszłości udzielał się w takich grupach, jak Gorgon's Eye czy Merlin. Zatem sami przyznacie, że prawdopodobieństwo, iż duet ten stworzyłby coś poniżej średniej jest raczej znikome. Tym razem również nie zaskoczyli słuchaczy "in minus". Nawet jeśli Blind Cross nowych lądów nie odkrywa, to nie gubi się też na mocno wyeksploatowanych szlakach, po których uczęszczała w przeszłości i uczęszcza dziś spora liczba zespołów uprawiających klasyczny heavy metal. A w samej muzyce sporo nawiązań do Iron Maiden, i to nie tylko z powodu barwy głosu Juana momentami do złudzenia przypominającej Bruce'a Dickinsona, ale również przez niektóre solówki grane przez Rocco (posłuchajcie "The Leviathan"). Jeśli zaś chodzi o poszczególne utwory to na "Mercilless Time" niewątpliwie kilka perełek znajdziemy. Na pewno takową jest nieco niepokojąca ballada "Bioluminacity", która spokojnie mogłaby się znaleźć zarówno na którejś z płyt Accept z lat osiemdziesiątych, jak i na "Chemical Weding" Bruce'a. Drugi wyróżniający się utwór to niemalże thrashowy (przynajmniej w zwrotce) "Martial Law", którego tekst co ciekawe odnosi się do okresu stanu wojennego w Polsce. Mam tylko nadzieje, że Blind Cross nie jest projektem, który umrze po jednym albumie. (4) Bartek Kuczak

Brocelian - Guardians of Broceliande 2019 Massacre

Brocelian to niemiecki zespół sym-foniczno-metalowy powstały w 2008 roku. Jego skład tworzą dwie kobiety (Susan - skrzypce i

RECENZJE

143


wokal oraz Kay na wokalu) i dwóch mężczyzn (Andi - perkusja i Alex - gitary, wokal). Mamy więc pełen parytet! "Guardians of Broceliande" to drugi, wydany po pięciu latach od debiutu, album kwartetu. Po otwierającym płytę "Wrath of Nature" spodziewałem się mocnego uderzenia. Tymczasem na otwieraczu dostajemy dość miałkie granie - partie klawiszy brzmią rachitycznie, gitarowe riffy są mało charakterystyczne, wokal też jakby niepewny swego. Na szczęście okazuje się, że to tylko złe miłego początki. A "Life for You" i "Speed of Light" to już solidne symfoniczne bangery z mocnymi riffami, dobrą pracą perkusji, a co najważniejsze i charakterystyczne dla wykonywanego przez Brocelian gatunku - chwytliwe refreny. Warto też wspomnieć o nieźle współbrzmiących ze sobą partiach śpiewu żeńskiego (Susan i Kay) oraz męskiego (Alex). Na tym patencie jest w znacznej mierze oparty tytułowy "Guardians of Broceliande", który dodatkowo zawiera intrygującą partię z gitarą akustyczną. Ten instrument pełni jeszcze ważniejszą rolę w zdecydowanie balladowym, acz przełamanym mocniejszym, pełnym patosu refrenem, "My Last Melody". Żeby jednak nie było zbyt rzewnie, po "My Last Melody" Brocelian serwuje jeden z najmocniejszych i najszybszych numerów na płycie "Now It's Time", w którym na pierwszy plan wysuwają się perkusyjne galopady oraz utrzymany w tym galopującym rytmie wokal Kay. Prędkość godną wyczynów Roberta Kubicy na torach Formuły 1 niemiecki band utrzymuje również w "The Signs" i "Escape From Alcatraz", w którym do głosu w większym stopniu dochodzi męski wokal Alexa. Brocelian nie traci jednocześnie symfonicznego zacięcia - heavymetalowe riffy co i rusz inkrustowane są partiami instrumentów smyczkowych. Wieńczący "Guardians of Broceliande" utwór "Summer Days" wbrew pozytywnemu, wręcz sielankowemu tytułowymi prezentuje mocno melancholijne, pełne zadumy oblicze zespołu. Utwór w warstwie instrumentalnej oparty jest jedynie na partiach gitary akustycznej i skrzypiec, dając tym samym wytchnienie po dość zaawansowanej intensywności poprzednich utworów. Brocelian na "Guardians of Broceliande" zaprezentował spory potencjał w dziedzinie symfonicznometalowego grania. Zespół nie poddał się tym samym tak zwanej "klątwie drugiej płyty". Jednocześnie słychać, że nie jest to jeszcze w pełni ukształtowany muzycznie band. Niezaprzeczalnie posiada jednak duży potencjał na podbicie niemieckiej sceny metalowej w niedalekiej przyszłości. (4) Mateusz Teler

144

RECENZJE

Bullet - Live 2019 Steamhammer/SPV

Szwedom z Bullet płyta koncertowa należała się jak mało któremu zespołowi. To w końcu oni od kilkunastu już lat podążają ścieżką wytyczoną przez AC/DC i Accept, nie unikając też wpływów zespołów z nurtu NWOBHM, a ich muzyka na żywo sprawdza się doskonale. "Live" potwierdza to w całej okazałości, stając się dla Bullet tym, czym "Unleashed In The East" dla Priest czy "Live After Death" dla Maiden - koncertową wizytówką i zarazem greatest hits live. Co godne podkreślenia zespół postawił wyłącznie na autorski materiał, rezygnując choćby z "Dr. Phibes" Angel Witch, który często gościł przecież w programie ich koncertów, przedstawiając za to przekrojową setlistę - od debiutanckiej "Heading For The Top" do najnowszej "Dust To Gold". Już pierwszy singel "Speed And Attack" potwierdza, że chłopaki nie zamierzają brać jeńców, a takich killerów w rodzaju "Stay Wild", "Storm The Blades" czy "Riding High" mamy tu istne zatrzęsienie. Świetne są też przerywniki w rodzaju skocznego boogie w stylu wczesnego AC/DC "Rambling Man" czy miarowe rockery. Nie brakuje też przekomarzania się Daga Hell Hofera z publicznością, która jest zresztą doskonale słyszalna, będąc pełnoprawnym uczestnikiem tego koncertowego spektaklu. ("Highway Love"), a i długie, rozbudowane gitarowe solo też mamy ("The Rebels Return"). Nie ma też wyciszeń, jakichś cięć - "Live" to koncert, a nie koncertowa składanka, mus dla fanów tradycyjnego heavy. (6) Wojciech Chamryk

BulletRaid - Time Travellers 2019 Self-Released

Zespół zapowiadał tę płytę na drugą połowę 2017 roku, ale wiadomo jak to jest z niezależnymi wydawnictwami, gdy wszystko trzeba przygotować i sfinansować samodzielnie. Jednak koniec końców debiutancki album BulletRaid stał się faktem. Jeśli ktoś słyszał ich pierwszą EP-kę "Louder Than All"

to wie doskonale czego się po tym długograju spodziewać: stylowego, klasycznie brzmiącego, tradycyjnego metalu. Jedak co istotne BulletRaid A.D. 2019 grają go znacznie lepiej, a rozwój zespołu jest zauważalny. Inspiracji mamy tu wiele, bo od NWOBHM do power metalu lat 80., nie tylko niemieckiego, ale też amerykańskiego, ale materiał jest zwarty stylistycznie, tyle, że jeszcze bardziej urozmaicony. Przeważają w nim szybkie, dynamiczne i surowe brzmieniowo kompozycje, ze świetnymi "Damnation's Eye" i tytułowym, idealnym na koncert "Time Travellers" na czele, ale są też utwory melodyjniejsze ("Oathkeeper") i mocarne, utrzymane w średnim tempie ("Liar For Hire"). Zespół nie zapomniał też o klasycznej, urokliwej balladzie "Bored With Love" z fortepianowo/symfonicznymi akcentami, chociaż nie będę ukrywać, że podoba mi się bardziej w tym mocniejszym wydaniu. Brzmienie też jest adekwatne do tych klasycznych dźwięków, chociaż słychać, że to współczesna produkcja. "Louder Than All" oceniłem na (5), ale tutaj jest jeszcze lepiej, więc: (5,5). Wojciech Chamryk

Chalice - Silver Cloak 2019 High Roller

Chalice to kolejny przykład zespołu, którego muzycy zaczynali od bardziej ekstremalnych dźwięków, by od końca dojść do korzeni ciężkiej muzyki. Zadebiutowali demo wydanym dwa lata temu, teraz zaś przygotowali kolejny krótki materiał. Nic dziwnego, że zainteresowała się nim firma High Roller Records, bo "Silver Cloak" to oldschoolowy heavy wysokich lotów. Tych trzech młodych Finów brzmi tak, jakby zaczynali grać na przełomie lat 70. i 80., a od tego czasu nic nowego się w muzyce nie wydarzyło. Całość zapewne nie przypadkiem otwiera utwór tytułowy, bo to szybki, zwarty utwór idealny na stronę A singla. Delikatniejsza zwrotka, dynamiczny refren, zadziorny śpiew i melodyjna solówka - wszystko się tu zgadza i jest na swoim miejscu. "Drowning In Dream" to niespełna dwuminutowy, klimatyczny instrumental, jakby łącznik pomiędzy siarczystym openerem a zajmującym drugą stronę rozbudowanym utworem "Parallel Path", hard'n'heavy w bardziej klimatyczno/progresywnej odsłonie. Trzeba będzie rozejrzeć się za tą 7" płytką, bo to nośnik wymarzony do takich dźwięków, a

muzyka przednia. (5) Wojciech Chamryk

Cirkus Prütz - White Jazz-Black Magic 2019 Metalville

Cirkus Prütz to zespół złożony z czterech Szwedów, ale grających blues rocka tak stylowo, jakby całe życie spędzili w południowych stanach USA. W dodatku blues w ich wydaniu jest momentami całkiem mroczny (podtytuł płyty More stories from the left hand path nie pojawił się na okładce przypadkowo), a rzecz zachwyci też na pewno fanów klasycznego rocka. Panowie zaczynają jednak od klasycznego, korzennego bluesa wymieszanego z rockiem - "Leave Me Alone" to numer idealny na klubowy koncert, podobnie zresztą jak "Shotgun Wedding Blues". W "Mojo" i w "Hats 'n' Strats" Cirkus Prütz kłaniają się ZZ Top z lat 70., niespełna trzyminutowy "Aim To Please" zainspirował najwyraźniej The Yardbirds z Claptonem w składzie, a "Hell To Pay" to wypisz, wymaluj, super trio Cream, zarówno muzycznie, jak i wokalnie. Do rocka lat 60. odwołują się też "Ready To Go" i finałowy "Zombie Stomp", jest też fajny, skoczny numer "Friends", nawiązujący do rock'n'rollowego brzmienia Chucka Berry'ego. Na koniec zostawiłem perełkę, chociaż "Blues For Fallen Brothers" to tak naprawdę utwór piąty na "White Jazz-Black Magic" - to natchniona, klimatyczna ballada z pięknymi solówkami - jeśli ktoś lubi Gary' ego Moore'a w takim wydaniu, będzie zachwycony. Nie wiem tylko skąd w tytule płyty znalazł się jazz - może white blues brzmiało zbyt dosłownie? Ale i tak (5), bo to świetna płyta. Wojciech Chamryk

Crazy Lixx - Ruff Justice 2017 Frontiers

Kolejny remanent, ale taka muzyka się nie starzeje. Glam, hair czy pudel metal - nazywajcie to jak chcecie, ale ta szwedzka ekipa gra go tak dynamicznie i udatnie, jakby zaczynali w czasach największej


świetności takich dźwięków. Słychać, że LP Whitesnake z roku 1987 musiał być kiedyś jedną z ulubionych płyt, nie unikają też odniesień do dokonań Dokken, Mötley Crüe, Warrant, Ratt, Winger, Cinderelli, Bon Jovi czy wielu innych zespołów tego typu. Efekt to bardzo udana, a momentami nawet porywająca, płyta. Melodyjna, przebojowa, piekielnie chwytliwa, ale nie pozbawiona też pewnej surowości - amerykańskie zespoły potrafiły przed laty łączyć to perfekcyjnie i Crazy Lixx są ich godnymi sukcesorami. Trudno tu więc wyróżnić któryś z 10 utworów, bo wszystkie trzymają poziom - jeśli ktoś lubi takie glamowe granie podszyte rock'n'rollem, pokocha "Ruff Justice", podobnie jak najnowszy album Crazy Lixx "Forever Wild". (5) Wojciech Chamryk

Crypt Sermon - The Ruins Of Fading Light 2019 Dark Descent

Crypt Sermon nie dają za wygraną i po udanym debiucie "Out Of The Garden" atakują kolejnym albumem. "The Ruins Of Fading Light" to podręcznikowy przykład epickiego doom metalu w najlepszym wydaniu, płyta dopracowana i bez słabych momentów. W żadnym razie nie odkrywcza, ale cieszy, że kolejne już pokolenie muzyków, do tego amerykańskich, gra tę muzykę tak stylowo i do tego z ogromną pasją. Czy jest to patetyczny, monumentalny doom z przyspieszeniami ("The Ninth Templar (Black Candle Flame)") czy wolniejszy i jeszcze bardziej majestatyczny ("The Snake Handler"), czy też metal w bardziej epickim wydaniu ("Beneath The Torchfire Glare") Crypt Sermon są bezbłędni, a już wokalista Brooks Wilson urasta na prawdziwego mistrza ceremonii ("The Key of Solomon"). Gitarowe brzmienie dopełniają partie klawiszy i fletu, być może samplowanego, ale sprawdza się to we wstępie utworu tytułowego, mającego w sobie coś z klimatu New Age, folkowej miniaturze "Enslave The Heathen" czy innym instrumentalu, balladowym "Oath Of Exile". Są też wzniosłe partie chóralne, efekty ilustracyjne, cała ta epicka otoczka, ale dozowana z umiarem, tak więc z czystym sumieniem mogę polecić "The Ruins Of Fading Light" fanom epickiego wcielenia Bathory, Candlemass czy Trouble. (5) Wojciech Chamryk

Crystal Ball - Crystallizer 2018 Massacre

Szwajcarska precyzja i dokładność słyną w świecie, a i muzycy z tego pięknego kraju też są nader sumienni. Ot, Crystal Ball w sześć lat nagrali i wydali cztery albumy, w dodatku zadbali o ich poziom, co tym bardziej jest godne uznania w czasach bylejakości i rozmaitych substytutów. W dodatku najnowszy "Crystallizer" to jubileuszowy, 10 album w dyskografii zespołu - tym fajniej, że generalnie trzyma poziom. Owszem, mogli sobie darować wypełniacz "Symphony Of Life", bo bonusy z wersji digipack są znacznie ciekawsze, zwłaszcza patetyczny "Exit Wound", te modern akcenty w "Gentleman's Agreement" też są do kitu, ale już cała reszta to konkret. Współczesny power metal, elementy tradycyjnego heavy czy hard rocka - wszystko tu do siebie pasuje, te bardziej melodyjne partie równoważą mocniej brzmiące, a i wokalista Steven Mageney ma spory potencjał, co potwierdza choćby w "S.O.S." czy "Let Her Go With Love", balladzie z czystym śpiewem na początku, a potem drapieżnym wrzaskiem. Można posłuchać, na pewno nie będzie to stracony czas. (4) Wojciech Chamryk

Crystal Ball - 2020 2019 Massacre

W kinach jak nie prequel czy sequel, to spin-off albo inny reboot, to i w muzyce nie jest lepiej. Nie wiem dlaczego Crystal Ball celebrują 20-lecie podwójną składanką, zawierającą nowe wersje utworów z lat 1998-2018 - najpewniej nie mają praw do swych starszych dokonań. Oczywiście zawsze jest to jakieś wyjście, ale według mnie znacznie lepszym rozwiązaniem byłoby wydanie płyty koncertowej z tym samym materiałem. Ale nie, Szwajcarzy są nowocześni: wybrali tę 20. na podstawie analiz streamingowych odsłuchów, mamy tu więc swoiste the best of na miarę cyfrowych czasów. Oczywiście wszystko jest bez zarzutu: całkiem soczyste brzmienie, ale skoro wziął się za nie Stefan Kaufmann (Accept, U.D.O.), to nie może być

niedomówień, niezłe w sumie utwory, w dodatku świetnie zaśpiewane przez Stevena Mageney'a, nawet te oryginalnie należące do Marka Sweeney'a, ale mimo wszystko to odgrzewany kotlet. Czasem nawet dosłownie, bo "He Came To Change The World" jest bardzo podobny do "Stars" projektu Hear 'N Aid. Poza tym mogę jeszcze zrozumieć, że zespół postanowił nagrać ponownie starsze utwory, bo mógł uznać, że nie brzmiały najlepiej, ale po co było majstrować choćby przy numerach z płyty "Liferider", wydanej raptem cztery lata temu czy ubiegłorocznej "Crystallizer"? Owszem, "2020" to fajna składanka, słucha się jej całkiem przyjemnie, ale jak dla mnie to rzecz bez większej wartości, bo może uradować tylko zagorzałych fanów Crystal Ball - ja pozstanę przy ich wybranych, regularnych płytach. (3) Wojciech Chamryk

zremasterowane czy też po raz pierwszy ukazały się poza Japonią. Także wszelkiego rodzaju zbieracze powinni specjalnie wyostrzyć i uszy i uwagę na "Damn, This Stuff is Heavy!". Mnie oprócz tego, że bardzo dobrze słucha się tej składanki, to każdy z tych utworów wzbudza jakąś tam reakcję. Weźmy pierwsze z brzegu. Kawałek Satan "Legions Hellbound" przypomina mi, że ich ostatni album "Cruel Magic" jest wręcz wyśmienity. "Needle Gun" space-rockowego Hawkwind, że jeszcze nie słyszałem ich ostatniego krążka "All Aboard The Skylark". "Sins Of The Damned" Savage Grace, że w ogóle za rzadko sięgam po nagrania tego wspaniałego zespołu. "Swim Or Drowm" Lethal, że to kolejna formacja, która jest mało znana a zasługuje na więcej. Tak jest z każda kolejnym utworem. Słowem "Damn, This Stuff is Heavy!" spełnia swoją rolę, bowiem bawi i uczy. Podtytuł kompilacji "Volume One" sugeruje, że powinniśmy doczekać się kontynuacji, w sumie bardzo dobrze, oby tylko Neudiemu wystarczyło weny i pomysłowości na dobre zestawienie muzyki czy też wyszperania ciekawostek. Choć nie przepadam za takimi zestawieniami to mimo wszystko polecam to wydawnictwo.

Damn, This Stuff is Heavy! Volume One

\m\m/

2019 Golden Core/ZYX Music

Andreasa "Neudi" Neudertha znamy głównie z działalności w Manilla Road, ale ogólnie to człowiek instytucja, bo to nie tylko muzyk, który aktualnie bębni w Trance, a współpracował jeszcze z Exxcalibur, Viron czy Masters of Disguise, żeby wymienić kilka. Poza tym był i jest dziennikarzem muzycznym oraz kolekcjonerem, który posiada niesamowitą wiedzę o scenie tradycyjnego heavy metalu. No i od jakiegoś czasu nadaje nowe życie starym nagraniom, nie tylko tym sygnowanym nazwą Manilla Road. Tym razem Neudi postanowił zabawić się w DJa i zaproponował nam blisko osiemdziesięcio-minutową składankę z tradycyjnym heavy metalem czy jak kto woli z hard and heavy. Znalazło się na niej dwadzieścia nagrań współczesnych i tych starych, są wśród nich nagrania ze studia oraz z koncertów, wydanych oficjalnie na albumach ale także na demach. Oczywiście nagrania różniły się również stylem, klimatem i ogólnie przekazem. Niemniej nie przeszkodziło to, że całości słucha się z przyjemnością i zainteresowaniem, a na pewno spełnia rolę umilenia czasu. Jednak Neudi nie był by sobą aby nie zaproponował coś specjalnego, coś co poruszy również kolekcjonerów. Na albumie znalazły się utwory, które zostały umyślnie przygotowane na tę kompilację, w ogóle pierwszy raz zostały wydane na CD, specjalnie

Darkwater - Human 2019 Ulterium

Zacznę od tego, że dziesięć lat między albumami to bardzo dużo, przez ten czas można zapomnieć nawet o gwieździe rocka czy metalu. A przecież Darkwater do tuzów progresywnego metalu nie należał. Ciekaw jestem kto w ogóle jeszcze pamięta ich pierwsze płyty "Calling The Earth To Witness" i "Where Stories End". Ja musiałem je odświeżyć. Całe szczęście muzycy Darkwater praktycznie nie zmienili swojego podejścia do muzyki. Ciągle jest to progresywny metal, ten z "głównego nurtu", czyli zawiera wariacje na temat pomysłów zasłyszanych u Queensryche czy Dream Theater. Kompozycje, które znalazły się na "Human" są przeważnie długie, złożone i intensywne. Gęsto w nich od wszelkich nastrojów, często krańcowo różnych, ulegających zmianom płynnie lub gwałtownie powodując erupcje doznań i emocji. W muzyce Szwedów zawsze było dużo mocy ale także melodii, tak w ogóle są oni mistrzami w balansie między tymi składowymi.

RECENZJE

145


Choć wydaje się, że w przypadku "Human" szalę na swoją korzyć przechyla melodia i delikatność. Wszystko jest dopracowane oraz dopieszczone, co wraz z aranżacjami powoduje, że słuchacz nie odczuwa intensywności i złożoności muzyki Darkwater. Efekt ten potęguje także płynność muzyki, bowiem każdy jej element w naturalny sposób przechodzi z jednego w drugi, bez jakiegokolwiek zgrzytu. Także te prawie osiemdziesiąt muzyki upływa jak słuchanie krążka o przeciętnej długości. Partie instrumentów zarejestrowane na tej płycie niewątpliwie przynoszą chwałę ich wykonawcom. Pełno w nich wyrafinowania, galanterii, wytworności, po prostu smaku. Tak jak gitary i sekcja rytmiczna odpowiadają za wyeksponowanie mocy, to klawisze głównie kreują melodie, harmonie i wszelkie subtelności. Ich wachlarz na płycie zapiera dech, bowiem czarują one brzmieniami przejmującego pianina, majestatem organów Hammonda, syntezatorowymi plamami aż po rozmach orkiestracji. Oczywiście gitary również wspomagają tę część wrażliwości muzyki zespołu, jednak najwięcej wsparcia daje wokal Henrika Batha. Ma on niesamowite umiejętność kreowania palety wszelkich emocji. W dodatku robi to tak, że człowiek ma obawy czy będzie w stanie je wszystkie przyswoić. Nie wiem jak będzie w Waszym przypadku, ale ogólnie nie mam jakiegoś faworyta na tym albumie, jak dla mnie "Human" to album, który słucha się w całości, a każdy jej element stanowi nierozerwalną całość. W wypadku progresywnych produkcji bardzo ważnym detalem są teksty, które głównie próbują wstrząsnąć i zmusić słuchacza do głębszych refleksji. Nie inaczej jest w tym wypadku, bowiem liryki tej płyty poruszają temat wpływu jednostki na współczesny świat i na odwrót. Muzycy Darkwater nagrywali tę płytę w domowych studiach, czego w ogóle nie słychać. Świadczy to o tym, że umiejętności nagrywania i produkcji Szwedów są bardzo wysokie oraz, że technika poszła tak znacząco do przodu, że coraz bardziej zaciera różnice miedzy studiem domowym a tym profesjonalnym. "Human" to kolejna bardzo udana pozycja sygnowana marką Darkwater, zasługuje na to, żeby była rozpoznawalna w szerszym gronie progresywnych maniaków. Czy tak będzie zależy tylko od Ciebie drogi czytelniku. (5) \m/\m/ Dead Kosmonaut - Rekviem 2019 High Roller

Szwedzi uwielbiają nie tylko pop music, ale też rocka progresywnego, hard rocka, klasyczne odmiany metalu i co tam jeszcze. Muzycy grający black czy death nie są tu żadnymi wyjątkami, tak więc

146

RECENZJE

Dead Kosmonaut to projekt basisty Mattiasa Reinholdssona, z wokalistą Nifelheim Pelle Gustafssonem czy gitarzystą Unleashed Fredrikiem Folkare. Skład dopełniają perkusista Henrik Johansson i drugi gitarzysta Pär Fransson. Długogrający, dobrze przyjęty debiut grupy to "Expect Nothing", a kolejna płyta w jej dyskografi to 12"EP/MCD "Rekviem". Retro/vintage rock? Owszem, w openerze "Frozen In Time". Hard & heavy? Też, w na poły balladowym "House Of Lead (Nobody's Home)". Tradycyjny metal wczesnych lat 80.? A jakże, słyszalny w "Skyhooks And Sound Mirrors". Posmak prog rocka? Też zauważalny, w finałowym, trwającym ponad 10 minut utworze tytułowym. Udzielają się w nim gościnnie perkusista Katatonii Daniel Moilanen oraz Fox Skinner z Grand Magus, grający tu na wioloczeli, świetnie współbrzmiącej z surowymi riffami, syntezatorami i fortepianem. Jeśli więc ktoś miał wątpliwości czy warto czekać na drugi album Dead Kosmonaut, to "Rekviem" rozwiewa je w świetnym stylu. (5)

Nie są jednak absolutnie jedyne obszary, po których kroczy ekipa dowodzona przez Roba Cavestany'ego. Wręcz przeciwnie, zdarza się, że Death Angel na swej nowej płycie zapuszcza się w zupełnie inne rejony muzyczne. Za przykład niech tu posłuży utwór "Immortal Behated", który rozpoczyna się balladowo, partią wzbudzającą w słuchaczu pewien niepokój (owa partia będzie się także przewijać przez dalszą część utworu), potem zaś przechodzi w klimaty znane z twórczości grupy Nevermore. Według bardzo podobnej konstrukcji zbudowany jest "Agressor", tyle, że w tym wypadku słuchacz dostaje nieco większą porcję nastrojowości. Oczywiście na nowym dziele Death Angel nie mogło zabraknąć typowo thrashowych killerów. "The Pack" czy "Ghost Of Me" powinny zadowolić miłośników szkoły thrash metalu zza oceanu. Ostatnimi czasy spora część starych amerykańskich kapel thrashowych zdaje się przeżywać swą drugą młodość. Świadczą o tym chociażby ostatnie świetne albumy takich wyjadaczy, jak Overkill czy Metal Church. Do tej grupy można także także Death Angel (5). Bartek Kuczak

Wojciech Chamryk Death SS - Rock'N'Roll Armageddon 2019 High Roller

Death Angel - Humanicide 2019 Nuclear Blast

Nie powiem nic odkrywczego, jeśli stwierdzę, że dla wielu miłośników nie tylko thrashu nowe wydawnictwo to jedna z najbardziej wyczekiwanych płyt tego roku. Również niczym odkrywczym będzie stwierdzenie, iż efekt finalny pokazuje, że naprawdę warto było czekać na dziesiątą studyjną pozycję w dyskografii Amerykanów. Ale po kolei. Słuchając otwierającego całość utworu tytułowego odniosłem dziwne wrażenie, że cofnąłem się gdzieś w okolice roku 1987 gdy scena thrashowa za oceanem była u szczytu swej formy. Kolejny kawałek zatytułowany "Divine Defector" to już utwór zdecydowanie bardziej nawiązujący do hardcore'u. Zresztą nie jedyny na tym krążku. Podobną opinię można wygłosić na przykład o "I Came for Blood", chyba najbardziej punkowym numerze na "Humanicide".

Ubiegłoroczny album włoskich klasyków i pionierów mrocznego metalu doczekał się właśnie wznowienia nakładem wytwórni High Roller. Jeśli ktoś uśmiechnął się pogardliwie, myśląc, że to naśladowcy choćby Mercyful Fate, to nic z tego, bo to Steve Sylvester był pierwszy, tyle, że Duńczycy zdołali szybciej wydać płytę i stali się szerzej rozpoznawalni. Koleje losy Death SS były jeszcze bardziej powikłane, bo grupa rozpadała się kilkakrotnie, po raz pierwszy jeszcze w czasie, gdy tryumfy święcił LP "Don't Break The Oath". Zawsze jednak wracała, a kilka jej płyt, jak na przykład "Black Mass", to już od dawna ponadczasowa klasyka. Nie przypuszczam, by "Rock'N'Roll Armageddon" też doczekał się takiego statusu, ale to płyta trzymająca poziom, wypełniona mroczną, melodyjną, a czasem wręcz zaskakującą muzyką. Stąd obecność "Your Life Is Now" ze wstępem w stylu... country czy gotyckiego w klimacie "Madness Of Love". Sporo tu też piosenek w najbardziej tradycyjnej formie - pewnie ballada "The Glory Of The Hawk" nie będzie rozbrzmiewać z

radia, ale fani Nicka Cave'a mogą się nią zainteresować, podobnie jak zwolennicy Lordi przebojowym utworem tytułowym. Świetny jest też opener "Black Soul" z organowym wstępem, "The Fourth Reich" i "Witches' Dance" nawiązują do industrialnego etapu zespołu, a już "Forever" to murowany przebój, jedyna w swoim rodzaju mieszanka przebojowości Kiss z najlepszego okresu i mrocznego gotyku, naznaczona znakiem jakości Sylvestra Ghost też próbują iść w tym kierunku, ale Death SS są jednak wciąż bezkonkurencyjni. Wojciech Chamryk

Diamond Head - The Coffin Train 2019 Silver Lining Music

Trzy lata po bardzo udanym "Diamond Head" legenda nurtu New Wave Of British Heavy Metal powraca z nową płytą. "The Coffin Train" pewnie zaskoczy najwierniejszych fanów Briana Tatlera i spółki, bo to pozycja w ich dyskografii dość nieoczywista. Z jednej strony nie brakuje na niej bowiem utworów w dawnej stylistyce (świetny, motoryczny opener "Belly Of The Beast", równie tradycyjny "The Messenger" czy niemocny, balladowy "Until We Burn"), ale dużo tu też innych rozwiązań. Zastanawia przede wszystkim ten więcej niż flirt z grunge czy nowoczesnym metalem, które są podstawą wielu kompozycji. Dlatego słuchając utworu tytułowego naprawdę można zastanawiać się czy to jeszcze Diamond Head, czy już jakaś hybryda Audioslave/Alice In Chains - tym bardziej, że i Rasmus Bom Andersen naśladuje manierę Chrisa Cornella. Podobnie jest w "Shades Of Black" czy grunge/bluesowym "Serrated Love", a i nowoczesny "The Phoenix" z rwanym riffem też niczym szczególnym nie poraża. Nawet specjalność grupy, to jest długi, rozbudowany utwór "The Sleeper", chociaż nie najgorszy, z orkiestracjami, mroczny i podniosły, też stracił z racji tych grunge'owych wtrętów dobrze, że panowie nagrali też "Death By Design", bo to świetny numer w stylu lat 70./80., potwierdzający, że właśnie w takiej stylistyce Diamond Head czują się najlepiej i tego powinni się trzymać. (3.5) Wojciech Chamryk


Diviner - Realms Of Time 2019 Ulterium

Po udanym debiucie "Fallen Empires" z 2015 roku przyszedł czas na jego kontynuację. Na "Realms Of Time" ponownie znalazł się klasyczny heavy metal inspirowany Judas Priest, Dio czy Iced Earth, lecz podany na współczesną modłę. Przypomina to, co zrobili stosunkowo niedawno Death Dealer czy też Denner/Shermann. Do tego potężny głos Yiannisa Papanikolaou, w którym przemykają nutki nieodżałowanego Mr. Dio. Niemniej ten materiał jest jeszcze bardziej dopracowany oraz z większa dozą melodii i chwytliwych tematów. Ogólnie album jest potężny i wyrównany, choć każdy z dziesięciu kawałków ma swój niepowtarzalny charakter i w zasadzie jest potencjalnym hitem. Mnie jednak najbardziej przykuły uwagę nośne a zarazem majestatyczne "Heaven Falls" i "King Of Masquarade". Wy jednak możecie wybrać każdy z pozostałych utworów, bowiem jak pisałem, wszystkie mają potencjał przeboju. To brzmienie i charakter, muzyka Diviner uzyskała dzięki pracy w studio Fotisa Benardo, który współpracuje z kapelą od samego początku. Nie zmieniła się także tematyka utworów, podobnie do debiutu, krąży ona wokół walki człowieka z dobrem i złem ale tym razem podanej przez pryzmat Sci-Fi, filozofii, czy wiedzy o kosmosie i wszechświecie. Jedyną zmianą przy tej produkcji jest gitarzysta Kostas Fitos, który zastąpił Thimiosa Krikosa. Roszada ta, jednak nie wpłynęła na jakieś zasadnicze zmiany w muzyce. Zresztą Kostasa już nie ma w zespole. Wracając do samych instrumentalistów to na "Realms Of Time" pokazali się z jak najlepszej strony. Ogólnie uwijają się jak w ukropie, co chwila sypiąc ciekawymi pomysłami i zagrywkami, nie unikają też budowania efektownych klimatów. Słowem jak lubisz klasyczny heavy metal we współczesnej oprawie powinieneś zapamiętać nazwę Diviner oraz sięgnąć po ich najnowszy album "Realms Of Time". (5) \m/\m/ Dogbane - Idylls Of Woe 2019 Heaven And Hell

Dogbane to perspektywiczny, jeszcze młody amerykański zespół, bo jego korzenie sięgają roku 2010. "Idylls Of Woe" jest trzecim albumem w jego dyskografii. Trzecia płyta jest ponoć przełomowa dla

każdego zespołu, a na podstawie tego materiału można wnioskować, że Dogbane są na dobrej drodze. Heavy/doom metal w ich wykonaniu jest klasyczny i stylowy, niczym z wczesnych lat 80. Bywa, że sięgają też do wcześniejszej dekady i początków nurtu NWOBHM ("The One I Was Warned Of", "Sin Eater"), potrafią w tym duchu fajnie przyspieszyć ("Devil's Tramping Ground", "Now You Know"), ale to jednak surowy i posępny doom jest tu podstawą. Czasem majestatyczny ("Land Of Shadows"), niekiedy bardziej melodyjny, wręcz klimatyczny ("Riddle Of Steel"). Chłopaki mają też poczucie humoru, bowiem "Blood On The Snow" otwiera muzyczka country, brzmiąca niczym ze zdartej, szelakowej płyty. Konkret na: (5) Wojciech Chamryk

Nightmare" jest instrumentalne podniosłe interludium o nieco mylącej nazwie "Prologue". Płynnie przechodzi on w "Defy Every Storm" z ostrymi gitarowymi riffami, solidnym perkusyjnym łomotem i growlami w wykonaniu niezawodnego Christiana. Niezawodna jest tu również Seraina, która uwodzi słuchacza swoją rytmiczną partią wokalną. Dwa dynamiczne kawałki "Falling with a Crown" i "Little Red" to, najkrócej rzecz ujmując, "demoniczna jazda bez trzymanki" - w tych kawałkach Christian i Seraina pokazują nam metalowe brzmienie przez duże "M". Moc Dreams In Fragments nie spada i w "In Flames" dalej porządnie dają do pieca. Słowa uznania należą się tu szczególnie perkusiście Francowi Fritschi. Kawał dobrej roboty! Album zamyka utwór "Unireverse" z bogatą warstwą instrumentalną we wstępie, magnetycznym żeńskim wokalem oraz ciekawymi efektami muzycznymi. Brzmieniowe bogactwo pozostaje jednak spójne i przyjemnie się go słucha. Albumem "Reflections of a Nightmare" Dreams In Fragments z wielką pompą debiutują na metalowym rynku muzycznym. Seraina Schöpfer jest utalentowaną wokalistką o znakomitym głosie, a wieloletnie doświadczenie Christiana Geissmanna wyniesione z Majesty of Silence zapewnia młodej kapeli pełen profesjonalizm. Trzymam kciuki za dalszy rozwój ich kariery, bo na pewno najlepsze dopiero przed nimi. (5)

na między ludyczną skocznością a podniosłym klimatem. Tego rodzaju folk metalowych zespołów nie ma wiele. Nie sposób porównywać Włochów ani do Eluveitie ani do Koriklaani. "Reader of the Runes" doceni chyba każdy fan klasycznego Elvenking. Na krążku znalazł się co prawda numer "Under the Black Star", który mógłby trafić na płyty z okresu 2007-2012, ale poza nim, niemal każdy numer brzmi jak "ten" Elvenking. A już najbardziej półakustyczny "Eternal Eleanor", który przewagą magicznej, folkowej nuty prowadzi nas wprost do czasów pierwszych płyt włoskiej ekipy. Co ważne, sam zespół widzi w nim potencjał łącznika współczesnego Elvenking z przeszłością i planuje celować w tę estetykę - ja już nie mogę się doczekać. Mimo tradycyjnej stylistyki szczęśliwie "Reader of the Runes" nie jest nudnym, generycznym albumem. Kawałki nie tylko są świetnie napisane, ale i bywają wzbogacone o niespodzianki, takie jak choćby "Malefica Doctrine" inspirowany... black metalem, czy motyw z "Diamonds in the Night" powracający w "Reader of the Runes". Płyta mimo spójnej stylistyki jest różnorodna, ciekawa i świadczy o dojrzałości kompozytorskiej Elvenking. Być może pomysł na takie wyzwanie jak koncept-album po prostu wycisnął z Włochów najlepsze soki? A to dopiero początek. Włosi zapowiadają, że "Reader of the Runes" to dopiero pierwsza część, która rozciągnie się na kilka najbliższych albumów. (5)

Marek Teler

Dreams In Fragments - Reflections of a Nightmare

Strati

2019 Rockshots

Dreams In Fragments to pochodzący ze Szwajcarii zespół grający metal symfoniczny, którego wokalistką jest Seraina Schöpfer. Często towarzyszą jej też growle w wykonaniu gitarzysty Christiana Geissmanna. 28 czerwca 2019r. nakładem Rockshots Records ukazał się ich debiutancki album "Reflections of a Nightmare", na którym można usłyszeć dziesięć ostrych kawałków. Już w pierwszym utworze "Everytime" możemy usłyszeć jak świetny głos Serainy znakomicie współgra z ostrym brzmieniem Christiana, a dalej jest tylko lepiej. W "Nightchild" Geissmann, który wcześniej grał w zespołach Majesty of Silence i Proxima, pokazuje swoją wszechstronność, wymiatając zarówno na gitarze, jak i na wokalu. "The Maze" serwuje nam nieco wolniejsze tempo, dzięki czemu Seraina prezentuje nam swoje delikatniejsze muzyczne oblicze, choć wisienką na torcie jest tu znakomite gitarowe solo. "Incomplete" to z kolei jeden z najbardziej emocjonalnych kawałków na płycie z refrenem, który łatwo wpada w ucho. Piątym kawałkiem na "Reflections of a

Elvenking - Reader of the Runes 2019 AFM

Elusion - Singularity

Elvenking trochę poeksperymentował w swojej karierze. Szczęśliwie, melodeathowe i hard rockowe żaglowce powoli zaczynały dobijać do brzegu na "Era", żeby na "Pagan Manifesto" znów osiąść na stałym lądzie. Wokalista, Damna, sam przyznał się, że eksperymenty były wynikiem niewytyczonego stylu zespołu. "Pagan Manifesto" z 2014 roku zdefiniował styl na nowo, wielkimi garściami czerpiąc z korzeni zespołu. Dzięki bogom! Przecież przy "Red Silent Tides" już nie wierzyłam, że ten zespół kiedykolwiek znów będzie tak dobry! Najnowszy krążek, "Reader of the Runes" to dokładnie taka płyta, jakiej od Elvenking oczekuję. To płyta, która wciąż siedzi w heavy metalu, ale jednocześnie jest pełna folkowego aranżu. Wyważo-

2019 Art Gates

Elusion to belgijski zespół grający muzykę z pogranicza metalu symfonicznego i gotyckiego z Evy Verbruggen na wokalu. Po EP-ce "Desert of Enticement" kapela postanowiła uraczyć nas albumem długogrającym "Singularity", który ukazał się 28 czerwca 2019r. nakładem Art Gates Records. Zawiera on dziewięć nowych kawałków łączących w sobie podniosłość i dynamikę, a na deser remix utworu "The Strive". Album otwiera "Choices and Chances" z rozbudowanym dwuminutowym wstępem, w którym Evy występuje w podwójnej roli: uwodzicielskiej syreny i growlującego demona. Przede wszystkim jednak serwuje nam swoim wokalem solidną dawkę emocji. Zaskoczeniem jest począ-

RECENZJE

147


tek "The Tales That Trees Tell" w wykonaniu dziecięcego chórku, po którym bębny wprowadzają nas w baśniowy świat. A przynajmniej tak nam się wydaje, bo utworowi daleko do ballady, a w tej bajce znajduje się też kilka demonów… Innymi słowy, nie brakuje tu okrzyków i ostrych gitarowych riffów. Bardzo filmowy i podniosły wstęp ma "The Strive", lecz potem tempo gwałtownie przyspiesza. Nie dziwi fakt, że właśnie ten utwór został wybrany jako singiel, ponieważ wpada w ucho już po pierwszym przesłuchaniu i jest zdecydowanie jednym z najlepszych na płycie. W "Lovelorn" towarzyszy Evy męski wokal w wykonaniu Björna Strida, znanego z grup Soilwork i The Night Flight Orchestra. Docenić należy tu również znakomitą pracę perkusisty Frederika Van Mieghema. "In Eternity" okazuje się przepiękną balladą, w której eteryczny wokal Evy błyszczy, a podniosłe orkiestracje w tle (m.in. dźwięki harfy) wprowadzają nas w magiczną atmosferę. W "Reconciliation of Opposites" uwagę przykuwają orientalne instrumenty i damskomęska harmonia wokali, "My War Within" oferuje nam epickie gitarowe solo i prawdziwy popis umiejętności Evy, a w "Crystal Doubts" jej wokal doskonale zgrywa się z partią chóralną w tle. Album kończy ośmiominutowe "Anamnesis", w którym nie brakuje nieoczywistych muzycznych przejść, a zarazem znów Evy ma przy sobie męskie wokalne towarzystwo. Bardzo udana wisienka na torcie, podobnie zresztą jak dodatek w postaci remixu "The Strive". W wersji elektronicznej ten kawałek sprawdza się doprawdy doskonale. "Singularity" to dla zespołu Elusion bardzo udane otwarcie. Poszczególne utwory są ze sobą spójne, a zarazem każdy z nich ma dla nas jakąś muzyczną niespodziankę. Evy Verbruggen to dojrzała wokalistka mająca kawał dobrego głosu, a samo Elusion zdaje się mieć konkretną wizję na zawojowanie metalowej sceny. Pozostaje tylko życzyć im powodzenia! (5,5) Marek Teler

Elysium - Labyrinth Of Fallen Angels 2019 Lion Music

Elysium to włoski zespół grający symfoniczny folk/gothic metal. Przekładając to na coś bardziej zrozumiałego: zżynają ile się da z Whitin Temptation, Nightwish i innych podobnie grających zespo-

148

RECENZJE

łów, ale nie ma mowy o ich poziomie. W najlepszym razie jest to co najwyżej poprawne, a często po prostu niesłuchalne - to cud, że przy odsłuchu "Labyrinth Of Fallen Angels" nie zwichnąłem sobie od ziewania szczęki. OK, skrzypek radzi sobie nieźle, gitarzysta też nie odstaje, ale te symfoniczne i sztampowe orkiestracje z pudełka, banalne aranżacje psują wszystko. Wokalistka Daphne Nisi też nie zachwyca, będąc według mnie najsłabszym punktem zespołu - z trudem wyłowiłem tu może dwatrzy utwory nieco lepsze od pozostałych. Zresztą już widząc fatalne zdjęcia z koncertów, które wydawca załączył do promocyjnych plików, miałem przeczucie, że skoro Elysium reklamują się takim badziewiem, to i z muzyką może być podobnie - niestety miałem rację. (1 - za niezłe brzmienie) Wojciech Chamryk

brzmienie z elementami folkowymi, a przy tym jest to połączenie wyjątkowo wysmakowane. Elementy folku możemy zresztą odnaleźć również w "My Kantele", lecz niestety perkusja i growle zagłuszają tu nieco folkowe instrumenty. Ciekawą propozycją jest utwór "Embrace Me", w którym warstwa melodyczna obrazuje niejako walkę dobra ze złem. Słychać to również w wokalu Sofii, która prezentuje tu wachlarz wokalnych możliwości. Finałowy utwór "Apparition" stanowi doskonałe zamknięcie albumu, a muzycy dają w nim solidnie do pieca. Wielkie brawa dla perkusisty! Zaskoczeniem jest przerwa w samym środku kawałka. Niby zbędna, a jednak dzięki niej pierwotne okrzyki w wykonaniu Sofii przykuwają większą uwagę słuchacza. Na przemian ostra jak brzytwa i delikatna jak jedwab Sofia Schmidt pokazuje w "Hollow Mirror", że jest wokalistką o uniwersalnym głosie z niezwykłymi zdolnościami. Ethereal Kingdoms udowadniają tym albumem, że w niedługim czasie mogą stać się artystami na miarę Nightwish czy Epiki. I tego im z całego serca życzę! (5) Marek Teler

Ethereal Kingdoms - Hollow Mirror 2019 Mighty Music

Ethereal Kingdoms to założony w 2017r. duński zespół grający metal symfoniczny z charyzmatyczną Sofią Schmidt na wokalu. 11 października 2019r. nakładem Mighty Music ukazał się ich pierwszy album długogrający "Hollow Mirror", na którym znalazło się dziewięć kawałków pełnych orkiestracji, podniosłych chórów i solidnej dawki emocji. Krążek otwiera utwór "Distance" - już od pierwszych minut albumu Sofia zaskakuje nas swoimi wokalnymi zdolnościami. Równie dobrze sprawdza się w eterycznym delikatnym wokalu, jak i w diabolicznym growlu. Ciekawym zabiegiem, wykorzystywanym też w kolejnych utworach, są tu dobrze wkomponowane w warstwę melodyczną głosy w tle. Dynamiczne "Beginnings" łatwo wpada w ucho oraz ma piękną gitarową solówkę i partię skrzypiec, zaś w "Ashes Within" zaskakuje nas przejście z balladowej konwencji do siarczystych growli z ostrą gitarowo-perkusyjną nawalanką. Singlowym "Heartchamber" zwalniamy nieco tempo, ale cały czas pozostajemy w metalowej stylistyce. W takich rytmicznych kawałkach wokal Sofii sprawdza się doskonale. W "Endings" genialnymi punktami są mocne perkusyjne uderzenie w wykonaniu Jona Elmquista, partie chóru i growle Sofii. "Silent Dance" to zaś najciekawsza propozycja na płycie, zarówno w warstwie instrumentalnej, jak i wokalnej. Łączy w sobie mocniejsze

Everfrost - Winterider 2019 Rockshots

Everfrost to zespół grający symfoniczny power metal rodem z Finlandii, w którym głównym wokalistą jest Mikael Salo, a wspomaga go niekiedy jako backing vocals gitarzysta Markus Laito. Muzycy zadebiutowali w 2015r. krążkiem "Blue Eyed Emotion", a 6 września 2019r. nakładem Rockshots Records ukazał się ich drugi album długogrający "Winterider" z dziewięcioma nowymi kawałkami i intrygującym coverem. W warstwie lirycznej nie brakuje tu tematyki eskapizmu, fantasy i śmierci, a w warstwie muzycznej ciekawych brzmień i nieoczywistych muzycznych kombinacji. Album otwiera chwytliwy tytułowy utwór "Winterider", w którym kapela oferuje nam szereg ostrych gitarowych riffów, a Mikael prezentuje szeroki wachlarz wokalnych możliwości. "Juhannus in January" jeszcze bardziej przenosi nas w zimowy klimat, łącząc elementy świątecznych przyśpiewek z solidną perkusyjną nawalanką. Przypomina to nieco świąteczne albumy rockowych wokalistów, ale ten szalony pomysł naprawdę się zespołowi udał. Dynamiczne "Chainlace Angel" zaska-

kuje nas efektami dźwiękowymi, gwałtownymi zmianami rytmu i mocnym wokalnym uderzeniem Mikaela. Po "Actraiser" mogę już chyba śmiało nazwać Mikaela Salo "powermetalowym Freddiem Mercurym" - artysta ma podobną barwę głosu, która bardzo dobrze sprawdza się w powermetalowej konwencji. "Cold Night Remedy" z rozbudowanym wstępem chyba słusznie zostało wybrane na singiel - jest najbliższe powermetalowemu kanonowi, a przy tym bardzo łatwo wpada w ucho. Na szczególną uwagę zasługuje tu warstwa instrumentalna - totalne szaleństwo brzmień, w którym naprawdę "jest metoda". W utworze "Above the Treeline" tempo nieco zwalnia, ale za to możemy docenić jeden z walorów Everfrost: rytmiczność i umiejętne budowanie klimatu. Nawet jeśli mieszkamy w "ciepłych krajach", tym kawałkiem całkowicie przenosimy się do chłodnej zimowej Finlandii, a zakończenie w postaci partii pianina jest wprost rozczulające. "Brandy and Antifreeze" to z kolei energetyczny i efekciarski kawałek z humorem, w którym Mikael i jego ekipa pokazują przede wszystkim, że czerpią z muzyki autentyczną radość. Jak tu ich nie lubić! Pozytywne świry z Finlandii w ósmym kawałku prezentują swoją metalową wersję utworu Keshy "Die Young" i wydobywają z niego zupełnie nową ukrytą treść. Śmiało można powiedzieć, że ten kawałek w wykonaniu Everfrost brzmi nawet lepiej niż oryginał! Dwa ostatnie utwory z płyty to "Darkwoods Drain Backwaters", w którym kapela funduje nam muzyczną jazdę bez trzymanki (wszystkie instrumenty dają czadu!), oraz monumentalne 15minutowe "A Whisper in a Frozen Tale", gdzie możemy usłyszeć wszystko, co w Everfrost najlepsze, rozłożone w odpowiednich dawkach. Rzadko można znaleźć powermetalową kapelę, która w każdym utworze stara się zaprezentować coś oryginalnego i ucieka od sztampowych brzmień. Z Everfrost nie można się nudzić, a "Winterider" zaskoczy nawet najbardziej wytrawnych fanów power metalu. Nie wiem, czy po tak genialnym krążku są w stanie zaoferować nam coś jeszcze lepszego, ale wierzę w kreatywność grupy Mikaela Salo i życzę chłopakom powodzenia! (6) Marek Teler Excuse - Prophets From The Occultic Cosmos 2019 Shadow Kingdom

Thrashers z Excuse doczekali się w końcu debiutanckiego albumu. Fakt, już w ubiegłym roku wypuścili "Visions Of The Occultic Cosmos", to była jednak kompilacja o promocyjno-archiwalnym charakterze, gdy "Prophets From The Occultic Cosmos" jest zwar-


tym dziełem studyjnym. Utworów niby tylko sześć, ale dzieje się w nich naprawdę sporo, czas trwania materiału też w sam raz, bo blisko 40 minut, więc nie ma niedoborów spowodowanych mniejszą liczbą numerów. Średnią zdecydowanie poprawia ponad 10-minutowy "Watchtower Of The Trans-Dimension": zróżnicowany utwór łączący melodykę tradycyjnego metalu z mrocznym, balladowym zwolnieniem i surową łupanką na najwyższych obrotach. "Black Crystal Visions" jest momentami jeszcze szybszy (blasty), z kolei w "Goddess Injustice" też nieźle się rozpędzają, ale już bez tak ekstremalnych momentów. Singlowy "Blade Of Antichrist" jest również intensywny, ale też całkiem chwytliwy, numer tytułowy gniecie miarową surowizną, a dynamiczny "Sworn To The Crimson Oath" jest kolejnym utworem łączącym melodyjny metal lat 80. z surowizną thrashu, co brzmi całkiem zacnie. Udany debiut, bez dwóch zdań. (4,5) Wojciech Chamryk

Fireland - Forged In Fire

Freternia - The Gathering

2019 Self-Realesed

2019 ROAR!

Nie wzruszyła mnie ta płyta w najmniejszym nawet stopniu, ale doceniam pasjonatów. Trudno zaś odmówić tym Irlandczykom zaangażowania - od ponad 15 lat grają tradycyjny heavy metal, wydali samodzielnie trzy płyty oraz EP, więc muszą kochać to swoje muzyczne hobby. David Brown śpiewa, Steve Moore nagrał partie gitar i basu, a bębni chyba automat, bo brzmi to dziwnie syntetycznie. To jednak doświadczeni muzycy, nawiązujący do czasów świetności gatunku z przełomu lat 70. i 80., kiedy to z każdym miesiącem nurt NWOBHM rósł w siłę, aż do eksplozji popularności w latach 1980-81, więc szczególnie ten mankament nie doskwiera. Najfajniejszy jest Maidenowy "Fallen III", tuż za nim umieściłbym dynamiczny "Rule 13" z zadziornym wokalem Browna oraz "Banished", w którym wspiera go wokalistka Mariko Gray. Są tu też utwory co najwyżej poprawne (sztampowa ballada "Let The Witch Out"), ale mogę z czystym sumieniem polecić "Forged In Fire" fanom podziemnego true metalu. (4)

Zdaje się, że zimy są w Szwecji znacznie surowsze niż u nas, ale w końcu Freternia ocknęli się z długiego snu - 10 lat to naprawdę szmat czasu, a poprzedni album grupa wydała w roku 2002 - pewnie wielu obecnych fanów metalu nie było wtedy jeszcze na świecie. Czy warto było czekać na nową płytę zespołu? I tak, i nie. Oczywiście jeśli ktoś jest fanem zespołu czy generalnie power metalu z przełomu lat 90. i dwutysięcznych to owszem, pewnie będzie "The Gathering" zainteresowany, bo to wydawnictwo na pewnym poziomie, oferujące to wszystko, za co fani tak lubią, popularne zwany P2P2, styl. Mnie jednak ta długa płyta najzwyczajniej w świecie znużyła; zabrakło mi tu mocy, zraziły plastikowo brzmiące bębny, kompozytorsko-aranżacyjny schematyzm i banalne melodie, niczym spod sztancy. Oczywiście wokalista Pasi Humppi wciąż jest mocnym punktem zespołu ("Last Crusade"), trafiają się tu również muzyczne perełki jak mroczny i mocarny "Fading World" z przyspieszeniami i organową solówką, ale jak całość "The Gathering" niczym szczególnym nie porywa. (3)

Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Fatal Embrace - Operation Genocide 2019 Iron Shield

Ten zespół nigdy nie należał do niemieckiej czołówki, ale Dirk Heiland nie daje za wygraną od wczesnych lat 90., wciąż dzierżąc z dumą sztandar teutońskiego thrashu. "Operation Genocide" to już szósty album jego zespołu: ani lepszy, ani gorszy od poprzednich, ale na poziomie. Przeważają rzecz jasna wściekle szybkie utwory "Skinned To Be Alive", "Let The Evil Flow" czy "The Soulcrusher", pojawiają się też jednak znacznie dłuższe, urozmiacone aranżacyjnie kompozycje jak "Your Spiritual Quest", nie brakuje też w nich melodyjniejszych partii, mocarnych zwolnień i efektownych solówek. Pasuje do tego cover, ostrzejsza niż w oryginale z roku 1983, bardzo dynamiczna przeróbka "Metal Thrashing Mad" Anthrax, a całość "Operation Genocide" też jest godna polecenia. (4,5) Wojciech Chamryk

Fortress - Fortress 2019 High Roller

Fortress to kapela, która nie chce bawić się w nowoczesne brzmienia, nie poszukuje eksperymentów ani innowacji. Dobrą wiadomością jest to, że niemuszą. Nie potrzebują przesuwania granic każdego dnia, czasami wszystko, co chcemy poczuć się lepiej, to sprytny, ciężki kopniak w dupę stylu NWOBHM. Omawiane wydawnictwo zawiera cztery bardzo energiczne utwory, pełne mocnych gitarowych riffów i wokalem przypominającym młodego Bruce'a Dickinsona. Jeśli lubisz szeroko pojęty tradycyjny metal z lat osiemdziesiątych z ciekawą grą gitary prowadzącej, sprawdź to teraz. Fortress może jeszcze namieszać na scenie NWOTHM (4). Bartek Kuczak

Fretless - Damnation 2019 Pure Steel

Na przykładzie Fretless widać doskonale, że lepiej częściej wydawać płyty krótsze, niż przez ileś lat ciułać materiał na długie, ale niespójne kolosy. Może i trudno zaliczyć "Damnation" do tej kategorii, skoro trwa niecałe 54 minuty, ale po "odchudzeniu" o kwadrans i do ośmiu najlepszych kompozycji faktycznie można by o niej pisać "great mix of loud heavy metal and burning hard rock". Mogła więc być petarda, a wyszedł kapiszon, w większości popłuczyny po, również przywoływanych w prasowej notce, Accept i Pretty Maids, czego świetnym przykładem jest choćby "Higher Ground". Za długie, zbyt monotonne utwory z ileś razy powtarzanymi, sztampowymi refre-

nami ("Let's Get High" wyróżnia się tu chyba najbardziej), niezbyt odkrywcze kopiowanie patentów z lat 80. ("No More") to kolejne słabe punkty drugiego albumu tego szwedzkiego kwartetu. Pewnym plusem jest wokalista, ale Patte Carlsson też jest na tej płycie nierówny, bo zaraz po całkiem udanym, mrocznym "Black Widow" grzęźnie w przeciętności wokalnych aranżacji "Spread Your Wings". Gdyby nie świetny, faktycznie ognisty, "Burn" z gościnnym udziałem hammondzisty czy równie klasyczny w warstwie muzycznej "Spellbound" byłoby naprawdę słabiutko. Nie ma więc co zawracać sobie tą płytą głowy, skoro tyle innych szwedzkich kapel gra na niewyobrażalnie wysokim poziomie, a do tego zawsze można sięgnąć po klasyczne albumy Lynx, Universe czy Silver Mountain. (1) Wojciech Chamryk

Galaxy - Lost From The Start 2019 Dying Victims

Z australijskich zespołów ostatnimi czasy wśród fanów tradycyjnych odmian metalu zrobiło się głośniej o Convent Guilt i Road Warrior, teraz zaś może dołączyć do nich kwintet Galaxy. MLP/ MCD "Lost From The Start" jest jego debiutanckim wydawnictwem - jak widać Dying Victims Productions stawia ostatnio na takie krótsze materiały, kiedyś tak powszechne, teraz znowu wracające do łask słuchaczy. Pięć numerów, w tym intro "Traveller", bez przeróbek i wypełniaczy - tyle w zupełności wystarczy, by nie dziwić się zainteresowaniu wydawcy tym materiałem. Chłopaki nader udatnie czerpią tu z dokonań choćby Judas Priest czy innych brytyjskich klasyków z przełomu lat 70. i 80. jak Satan, nie unikają też odniesień do sceny amerykańskiej (tu kłania się przede wszystkim Riot), oraz intensywności wczesnego speed/ thrash metalu, zespołów takich jak Exciter, Abbatoir czy Megadeth. Phillip T. King nie unika przy tym Kingowych falsetów, gitarowy duet krzesze iskry w solówkach i wycina siarczyste riffy, a sekcja też nie odstaje - dowodów na to w "Dreaming Out", "Sons Of Titan" czy tytułowym "Lost From The Start" mamy bez liku. (5) Wojciech Chamryk

RECENZJE

149


Graham Bonnet Band - Live In Tokyo 2017 2019 Frontiers

Promując album "The Book" były wokalista Rainbow, MSG czy Alcatrazz dotarł też do Japonii, czego efektem jest album "Live In Tokyo 2017". I chociaż słyszy się, że płyty koncertowe to już przeżytek, to dyskografia Graham Bonnet Band jest dość wyrównana, składając się z dwóch albumów studyjnych oraz dwóch koncertowych. Ten najnowszy na pewno nie rozczaruje fanów Grahama słychać co prawda w jego głosie nieubłagany upływ czasu, ale daje radę. Instrumentaliści w żadnym razie też tu nie odstają, a zestaw utworów to już po prostu marzenie. Fakt, zabrakło numerów Alcatrazz, ale skoro zespół jest znowu aktywny to nie miało to większego sensu. Mamy za to aż pięć utworów (z ośmiu zamieszczonych na płycie) z jedynego albumu Bonneta z Rainbow, to jest "Down To Earth" z roku 1979. Poza obowiązkowymi więc "Since You Been Gone" i "All Night Long" mamy więc jeszcze "Eyes Of The World", "Love's No Friend" oraz "Lost In Hollywood" i fajnie usłyszeć je w wykonaniu wokalisty śpiewającego je oryginalnie. Nie zabrakło też solidnej reprezentacji płyty "Assault Attack" z roku 1982, kiedy to Bonnet był frontmanem zespołu Michaela Schenkera - poza utworem tytułowym zespół zagrał jeszcze "Dancer", "Samurai" i "Desert Song", te trzy ostatnie nawet w takiej samej kolejności jak na studyjnym LP. Solowe hity "S.O.S." i "Night Games", oba z popularnego krążka "Line Up", też musiały się pojawić, ale już "Stand In Line", efekt współpracy wokalisty z gitarowym wirtuozem Chrisem Impelitteri, to miła niespodzianka, mimo tego, że znalazł się również na poprzedniej koncertówce Graham Bonnet Band. Szkoda tylko, że tak mało tu utworów premierowych, gdy na "The Book" nie brakuje przecież świetnych numerów. Mamy więc tylko "California Air", "Into The Night" i "Rider", a jako studyjny bonus nieco zmienioną wersję "The Crying Chair", znaną z ubiegłorocznego krążka "Meanwhile Back In The Garage". Niewiele, ale i tak należy się zasłużone: (4,5). Wojciech Chamryk Half Life - I've got to Survive 2019 Club Inferno

Wiem, że pewnie wielu z Was mo-

150

RECENZJE

je prywatne preferencje zwisają, ale osobiście lubię EP-ki. Dlaczego? Chociażby dlatego, że można sobie takiego wydawnictwa przesłuchać w całości podczas przerwy w pracy albo drogi na poranne zakupy. Dokładnie w ten sposób wielokrotnie wykorzystywałem "I've got to Survive" grupy Half Life. Jakie przemyślenia w związku z tym? Może na początku coś o samym zespole. Mimo, że "I've got to Survive" to pierwsze wydawnictwo w dorobku Włochów (pierwsze pod tą nazwą), to jednak sami członkowie grupy nowicjuszami nie są. I to słychać już od otwierającego to krótkie, bo zaledwie czteroutworowe wydawnictwo kawałka tytułowego. W każdym dźwięku "I've got to Survive" słychać, że mamy do czynienia z maniakami wychowanymi na Judas Priest, Iron Maiden czy Accept. Maniakami znającymi się na muzycznym fachu i mającymi talent do tworzenia chwytliwych melodii. Szczególnie jest to słyszalne w refrenie "The Judgement". Czasem zdarza się chłopakom nieco ubarwić swoją muzykę, a to poprzez melorecytacje w utworze tytułowym, a to chóry w "Only Shadows". Ciekawe tylko czy pójdą za ciosem i doczekamy się pełnego wydawnictwa pod nazwą Half Life (4)

żku. Teraz muzyka jest nieco szybsza, co może rodzić wrażenie nieco większej agresywności, ale nie może być mowy o jakichś spektakularnych zmianach. To nadal ten sam metal o dynamice, którą jakiś czas temu określano przedrostkiem "power". Nie brak tu mocnych strzałów, jak otwierający całość "Never Forgive, Never Forget" czy "Testify". Mamy też utrzymany w wolniejszym, lekko doomowym tempie kawałek tytułowy (z obowiązkowo kiczowatym teledyskiem). Interesujący jest hymnowy i ocierający o stylistykę AOR "(We Made) Sweden Rock", którego tekst to hołd dla hard rockowych i metalowych wysiłków podejmowanych w ojczystym kraju muzyków. Trochę łzawo robi się przy dwóch balladach, z czego "Second To One" przynajmniej porusza osobistą dla wokalisty warstwą tekstową. Reszta to charakterystyczne dla zespołu granie, które żadnego wstydu nie przynosi a momentami nawet ogromnie cieszy. Jednak "Glory to the Brave" czy najlepszych momentów "Legacy of Kings" nie przeskakuje. Hammerfall to jednak nie jedyna grupa, która zakopała się na swoich pozycjach, czując się tam bezpiecznie i w sumie zadowalając swoich fanów. Czy zatem "Dominion" jest krążkiem koniecznie godnym polecenia tym, którzy fanami nie są? W tej kwestii miałbym wątpliwości. Igor Waniurski

Bartek Kuczak

Harpyie - Aurora 2019 Metalville

Hammerfall - Dominion 2019 Napalm

Powrót zespołu do gry, zgodnej z regułami heavy metalowej konwencji, na "(r)Evolution" spotkał się z ciepłym przyjęciem fanów. Kolejny, młodszy o dwa album "Built to Last" był jeszcze bardziej tym, co zespole najlepsze. Rozpędzone, rwące riffy, podniosłe refreny i ta przystępna heavy metalowa przebojowość, która mogłaby wpaść w ucho nawet wielbicielom popu. Żadna rewolucja wtedy nie nastąpiła - może to i dobrze, skoro odświeżający brzmienie "Infected" (2011) przyjęty został raczej z ciężkimi sercami. Jak na tym tle wypada więc najnowsze dokonanie Szwedów? Mamy tu do czynienia z kontynuacją tego, co grupa zaproponowała na wcześniejszym krą-

Coraz częściej odnoszę wrażenie, że większość wydawanych obecnie płyt albo ukazuje się nakładem niemieckich wytwórni, albo nagrały je tamtejsze zespoły. "Aurora" nie jest tu żadnym wyjątkiem, bowiem stworzył ją niemiecki kwintet Harpyie, specjalizujący się w folk metalu. O żadnej rewelacji nie ma tu mowy, ale słucha się tej płyty całkiem przyjemnie, bo to już piąty album tych doświadczonych muzyków. Warto docenić, że słówko metal nie jest tu jedynie jakimś ozdobnikiem - zespół momentami łoi naprawdę ostro "(Vendetta"), a i wokalista Mello, czasem wspomagany przez skrzypaczkę Metchild, też lubi sobie ryknąć ("Ikarus"). Szkoda tylko, że są to jednak momenty, a dominuje tu lżejsze, takie lajtowe granie jak w openerze "Morgenstern", gdzie mieszanka metalu i gotyku nabiera popowego posmaku, a melodie, choćby w "Seemann Ahoi" też są dość okle-

pane i przewidywalne. Zważywszy jednak na to co jest wałkowane na co dzień w stacjach radiowych to i tak mistrzostwo świata, tak więc nie jest to zarzut dużego kalibru podobnie jak fakt, że utwór tytułowy widnieje tylko w opisie, bo na krążku go zabrakło. (3,5) Wojciech Chamryk

Hatriot - From Days unto Darkness 2918 Massacre

Można się spotkać z opiniami, że Hatriot brzmi dokładnie jak współczesny Exodus. Może coś w tym jest. Ale z drugiej strony, czy można się temu dziwić patrząc na skład zespołu? Na "From Days Unto Darkness" rolę wokalisty przejął Cody Souza i można odnieść wrażenie, że udaje mu się brzmieć niemal dokładnie tak samo, jak jego ojciec (poza partiami, w których growluje). Sam album "From Days Unto Darkness" jest bardziej spójny, niż poprzednie albumy grupy. Stworzenie ciekawego 50-minutowego thrashowego albumu nie jest łatwym wyczynem, ale Hatriot się to udało. Ciężko wskazać wyróżniające się utwory ze względu na konsekwentnie wysoki poziom płyty. Może "Ethereal Nightmare" ze swoimi niesamowitymi harmoniami gitary. Ci, którzy oczekują bardziej brutalnego podejścia do thrash metalu, będą prawdopodobnie zachwyceni takimi utworami jak "Delete" i "World, Flesh & Devil". Tak długo, jak Varvatakis będzie tworzył te zabójcze riffy, Hatriot będzie liczącą się formacją na współczesnej amerykańskiej thrash metalowej scenie. Wysoce wszechstronna perkusja Nicka Souzy jest tajną bronią zespołu, a produkcja Juana Urteagi dodaje zarówno przestrzenności, jak i ostrości partiom gitar. Pozycja warta uwagi nie tylko dla fanów Exodus (4,5). Bartek Kuczak

Hellscream - Hate Machine 2019 Pure Steel

Hellscream to poboczny projekt wokalisty Normana Skinnera, znanego choćby z Imagiki oraz gi-


tarzysty Davida "Conana" Garcii, kojarzonego przede wszystkim z Cage. W Hellscream też hołdują starej szkole amerykańskiego power metalu lat 80., nie unikając też wpływów NWOBHM. Efekty tegoż są naprawdę ciekawe, nic więc dziwnego, że wydaniem "Hate Machine" zajęła się firma Pure Steel Records, gdy debiutanckim albumem nie zainteresowała się żadna wytwórnia. Tak jednak jak od strony muzycznej jest naprawdę zacnie (siarczysty opener "There Will Be Blood" z drapieżnym śpiewem, równie dynamiczny utwór tytułowy, zróżnicowany "Another Angel Down", szybki i surowy, ale też całkiem melodyjny "Payback"), to jednak brzmienie nie powala. Słychać niestety, że to niskobudżetowa produkcja, typowa i bez mocy, co szczególnie doskwiera w partiach perkusji - ten sam materiał nagrany w latach 80. zabrzmiałby o niebo lepiej... (Muzyka: 5. brzmienie: 3, średnia - 4). Wojciech Chamryk

Helvetets Port - From Life to Death 2019 High Roller

Co lubicie w klasycznym heavy? Świetne riffy, moc, porywające linie wokalne? Jeśli tak, to Helvetets Port nie jest zespołem dla Was. Brzmienie Szwedów jest przytłumione, riffy nie sieczą niczym bicze zagłady tylko snują się za przytłaczającymi całość liniami wokalnymi, a jednostajny wokal Witchfindera w wielu miejscach przesłania instrumenty. Zaleta tego zespołu tkwi w zupełnie innym miejscu. To zespół dla szperaczy w głębokiej przeszłości. Szwedzi czynią wszystko, żeby swoją muzykę stylizować na dawno zapomniane (a znane zapewne kolekcjonerom) demówki z wczesnych lat 80. Najlepsze riffy słychać chyba w otwierającym krążek "Stan Brinner", choć subtelne brzmienie perkusji i wyeksponowane wokale sprawiają, że kawałek trafi raczej do miłośników wczesnego NWoBHM niż niemieckiego czy amerykańskiego heavy metalu. Mimo wielu cech wspólnych, fani Night Demon, RAM czy Enforcer nie mają tu czego szukać. Więcej frajdy znajdą tu ci, którzy cenią sobie początki Judas Priest czy Samson. Zespół jest specyficzny, skierowany do wymagającego i zainteresowanego głębokim oldschoolem słuchacza, a trudność w odbiorze potęguje chętne używanie przez zespół języka szwedzkiego. Co więcej, Helvetets Port nie stawia na proste kawałki

oczarowujące łatwymi refrenami. Płyty można słuchać kilkukrotnie i dopiero za którymś razem zauważyć jak ciekawie skonstruowane są niektóre kawałki. Zapewne znajdą się amatorzy tego krążka. Dla mnie nie okazał się niestety strzałem w dziesiątkę. (3,5) Strati

Hemisferio - Anacronia 2019 Dying Victims

Chile jest znane przede wszystkim ze sceny ekstremalnej, tymczasem jak widać funkcjonują tam również z powodzeniem zespoły parające się tradycyjnym metalem. Hemisferio przez cztery lata istnienia dorobili się serii singli i splitów, mają też na koncie koncertową kasetę "Suenos de un futuro: en vivo en El Monte", ale to "Anacronia" jest długogrającym debiutem tego młodego kwintetu. I chociaż zespół tworzą młodzi ludzie, to umiejętności, werwy i pasji do grania odmówić im nie sposób - pewnie dlatego Dying Victims Productions nie wahali się długo z propozycją kontraktu. Już otwierający płytę "Tres Sombras" pokazuje, że chłopaki dobrze czują się w stylowym heavy lat 80., praca gitar jest na najwyższym poziomie, sekcja nie odstaje, a wokalista Carlos Contador dysponuje ostrym, zadziornym głosem, no i śpiewa w ojczystym języku, co też jest ciekawostką. Drugi w kolejności "Las Palabras ya no Existen" jest jeszcze lepszy: to miarowy rocker inspirowany Judas Priest, wywiedziony wprost z przełomu lat 70. i 80., chociaż i w Maidenowej galopadzie "Hasta Encontrarte" Hemisferio też wypada niczego sobie. Pojawiają się też akcenty balladowe ("Vestigios"), jest wirtuozowski instrumental "Denia Op. 2", a wieńczy dzieło kolejny długi, rozbudowany numer "Suenos de un Futuro" - jeśli ma on sygnalizować dalsze poczynania grupy, to ja jestem jak najbardziej za! (5) Wojciech Chamryk

Hollow Haze nie mają jakoś szczęścia do wokalistów. Było ich kilkoro, w tym sam Fabio Lione, ale nikt nie wytrzymał z Nickiem Savio dłużej niż dwa lata. Giorgia Colleluori śpiewa więc obecnie w Sinner, a nowym frontmanem jest Fabio Dessi i z jego udziałem powstał siódmy już album w dyskografii włoskiej grupy. Szkoda tylko, że muzycy z takim dorobkiem i umiejętnościami grają sztampowy, plastikowy power metal, w dodatku licznymi wycieczkami w stronę banalnego popu. "It's Always Dark Before The Dawn" jest bodaj najgorszym przykładem takiego podejścia, a przecież tuż obok czają się koszmarki "Your Are My End And My Beginning" i "Behind The Wall", przy których najsłabsze utwory Him i The Rasmus to mistrzostwo świata. Owszem, są tak zwane momenty ("The Upside Down", etniczny chwilami "Resurrection" z kobiecą wokalizą) lider wymiata na gitarze, wokalista ma głos, ale cała reszta to nieporozumienie. (1) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk Ice Vinland - Asgard Steel 2019 Pure Steel

Ice Vinland pochodzą z Kanady i nawyraźniej są potomkami Wikingów. Płyty wydają nie za często, bo średnio tak co 10 lat, a grają power metal. Na szczęście w tamtejszej, nie włoskiej odsłonie, w dodatku z odniesieniami do epickiego metalu, więc "Asgard Steel" da się słuchać bez skrętu uszu, ale nie ma też na tej płycie niczego nadzwyczajnego. Wiele kanadyjskich i amerykańskich zespołów jest w te klocki znacznie lepszych - kto czytuje nas regularnie, wie o tym doskonale - a Ice Vinland to taka solidna, ale co najwyżej druga liga. Jest na tej płycie kilka wyróżniających się utworów, z "Asgard's Hymn", "Devilish Road" czy "Age Of Steel" na czele, ale są też wyraźne, zdecydowanie przydługie niewypały ("Patriot's Song"), a syntetycznie brzmiąca perkusja też jest wątpliwym atutem. (3) Wojciech Chamryk Idle Hands - Mana 2019 Eisenwald

Hollow Haze - Between Wild Landscapes And Deep Blue Seas 2019 Frontiers

album "Mana" - grupa Gabriela Franco faktycznie nie marnuje czasu. W dodatku jest to metal dość urozmaicony, bo nie brakuje w nim odniesień zarówno do klasycznych dźwięków grup NWOB HM jak i siarczystego blacku z blastami, gotyku lat 80. czy zimnej/nowej fali. Może w jednym zdaniu recenzji niezbyt to wszystko do siebie pasuje, ale już z płyty brzmi jak najbardziej spójnie. Fakt, akurat mnie najbardziej podobają się utwory takie jak "Give Me To The Night" czy "Cosmic Overdrive", bo najbliżej im do hard'n'heavy przełomu lat 70. i 80., ale siarczysty "Don't Waste Your Time" też jest niczego sobie, podobnie jak balladowy "It'll Be Over Before You Know It". Uderza też przebojowość tego materiału, bo praktycznie w każdym utworze mamy przebojowy, cholernie chwytliwy refren, nie brakuje w nich również rozmaitych aranżacyjnych smaczków czy efektownych solówek - faktycznie może być i tak, że za płytę-dwie Idle Hands będą grać w tej samej lidze co Ghost. (4,5)

Nie wyszło ze Spellcaster czy Silver Talon, ale jak to mówią do trzech razy sztuka i Idle Hands są teraz jedną z najciekawszych młodych grup metalowych. Spektakularny debiut w postaci EP "Don't Waste Your Time", teraz pierwszy

In Aevum Agere - Canto III 2019 Metal On Metal

In Aevum Agere zmienili skład - z dawnego pozostał tylko lider Bruno Masulli - sprężyli się i nagrali kolejny album. "Canto III" nie jest w sumie żadnym zaskoczeniem, bowiem Włosi wciąż mają na tapecie klasyczny do bólu, surowy heavy/doom metal. Czasem zmieniają się tylko proporcje, bo "L'uom S'etterna" to patetyczny doom w stylu Candlemass, nawet Masulli brzmi niczym Messiah Marcolin, "No Hope Of Death" jest równie posępny i majestatyczny, ale poprzedzony "Intro 1" numer "The Great Refusal" jest już szybszy, czerpiący z nurtu NWOBHM. I tak jest już do końca tej udanej płyty, a urozmaiceniami są instrumentalny "Minos" oraz balladowy "Anti Inferno, Ignavus", ale z mocną końcówką. W tym typowym doom metalu zespół zdaje się czuć pewniej - vide utwór tytułowy - ale całość tego materiału jest na tyle ciekawa, że może zainteresować

RECENZJE

151


również zwolenników dźwięków. (4,5)

innych

Wojciech Chamryk

Jorn - Live On The Death Road 2019 Frontiers

Jorn Lande, wokalista przez niektórych (wcale nie bez przesady) uznawany za spadkobiercę Davida Coverdale'a postanowił po raz kolejny pokazać się w koncertowym wydaniu. Dla osób obdarzonych takim talentem wokalnym jest to niewątpliwie okazja do potwierdzenia swej klasy. Jorn z tej próby wyszedł zwycięsko. Podczas zeszłorocznego show mającego miejsce w Mediolanie, koncertowe wersje jego utworów zabrzmiały równie potężnie (nie tylko pod względem wokalu), co ich studyjne pierwowzory. Jorn zaśpiewał jedne ze swoich najlepszych utworów między innymi "Sunset Station", "World Gone Mad", przepiękne w swej prostocie "Out To Every Nation" oraz pobudzający "Bring Rock To The Land". Wokalista jednakże słynie z tego, że ma ogromne zamiłowanie do cudzych klasyków. Już na przyszły rok zapowiedział nawet drugą część albumu "Heavy Rock Radio" poświęconego właśnie artystom, którzy przez lata inspirowali Jorna. Wróćmy jednak do omawianego albumu. Można na nim usłyszeć "jornowe" wersje takich kawałków, jak "Rainbow in the Dark" Dio, "The Mob Rules" Sabbathów, czy "Ride Like The Wind" Christophera Crossa. Wszystkie zyskały nieco nowe oblicze, nawet jeśli (tak jak w przypadku tego pierwszego) zespół właściwie ogranicza się tylko do odegrania oryginału. Niby wszystko ładnie, jednak do pełni szczęścia brakuje mi tytułowego utworu z płyty "Worldchanger". Wówczas byłbym w pełni zadowolony (4,5) Bartek Kuczak

zwy zespołu. Dlatego wszelkie dywagacje, szczególnie ze strony tych, których w latach 80. nie było jeszcze w planach, który Kat jest "prawdziwy", uważam za bezsensowne. Bardzo przy tym ubolewam, że drogi muzyków odpowiedzialnych za nagranie kilku najwspanialszych płyt w historii polskiego metalu rozeszły się tak gwałtownie i zdaje się nieodwołalnie, ale cóż, życie płata różne figle - obecne zamieszanie w zespole TSA czy reaktywacja Budki Suflera z wokalistą cover bandu tylko to potwierdzają. Dobrze przynajmniej, że fani tej mrocznej odsłony Kata Romana Kostrzewskiego dostali, to jest kupili za ciężkie pieniądze, tak gwoli ścisłości, całkiem udany "Popiór". Teraz ukazuje się płyta zespołu Luczyka. "Without Looking Back" to pierwsza od blisko 14 lat studyjna płyta Kata "Acoustic -8 filmów" nie liczę, bo to płyta-curiosum. "Mind Cannibal" z roku 2005 był jednak bardziej thrashowy, gdy najnowsza płyta utrzymana jest w stylistyce tradycyjnego heavy metalu lat 80., mimo okazjonalnych nawiązań do dawnego Kata w "Black Night In My Chair", "More" czy przede wszystkim finałowym "The Promised Land". Najwidoczniej Luczyk uznał, że nie będzie ścigać się z tamtą legendą, co zdają się zresztą potwierdzać i tytuł, i okładka. Mamy tu więc rasowy, dynamiczny i melodyjny heavy, będący wypadkową stylu Judas Priest i niemieckich zespołów typu Rage czy Accept. "Prawdziwi" fani "prawdziwego" Kata zdążyli już zmieszać tę płytę z błotem, tymczasem "Without Looking Back" to udany materiał. Odmienny od starszych płyt Kata, ale wcale nie gorszy, szczególnie jeśli ktoś dorastał w latach 80. i pochłaniał te wszystkie klasyczne płyty metalowe. Fakt, niektóre numery ("More") są zdecydowanie za długie i przegadane, ale nie brakuje tu również porywających utworów ze świetnymi partiami gitar i takimiż wokalami - nie podejrzewałem, że Qbek Weigel, w końcu wokalista rockowo-bluesowy, tak dobrze odnajdzie się w tej konwencji. Takich utworów jak "Poker", "Flying Fire", czy bardziej hardrockowych, z partiami i nawet solówką organów, "Let There Be Fire" i "Wild" mogą nie docenić tylko kompletnie głusi - dawny Kat pewnie już nie wróci, trzeba więc cieszyć się tymi dwiema, jakże odmiennymi, ale udanymi płytami: "Popiórem" i "Without Looking Back" właśnie. (5) Wojciech Chamryk

Kat - Without Looking Back 2019 Pure Steel

Jak by nie patrzeć na konflikty pomiędzy członkami najsłynniejszego składu Kata jedno jest pewne: to Piotr Luczyk ma prawa do na-

152

RECENZJE

Knight - High On Voodoo 2017 Slaytanic

Heavy metal z Indii? Brzmi to może niczym egzotyczna ciekawostka, ale Knight łoją na swej debiutanckiej EP-ce tradycyjny heavy metal tak, że spokojnie może im pozaz-

uda? Oby tak! I miejmy nadzieję, że inni pójdą za ciosem. A wracając do omawianej płyty, jeśli podobał Wam się album "Burn Up The Night" to "Afterburner" jest dla Was.(4,5) Bartek Kuczak drościć poziomu niejeden zespół z krajów bardziej rozwiniętych pod względem metalurgicznym. Dwóch panów o skomplikowanych dla nas personaliach, obsługujących gitarę, bas i mikrofon (na perkusji gra chyba automat, ale radzi sobie całkiem, całkiem) jest najwidoczniej zafiksowanych na metalu z połowy lat 80., tym najbardziej klasycznym z możliwych. Dlatego czasem brzmi on niczym z początków nurtu NWOBHM, kiedy jeszcze hard rock wysuwał się na plan pierwszy ("Master Of Dreams"), by w finałowym "Break The Chains" prezentować już jego dojrzałą, mocniej brzmiącą formę. Trzeci właściwy utwór "The Ventriloquist" jest z kolei szybkim numerem ocierającym się o speed metal w wydaniu niemieckich zespołów ósmej dekady minionego wieku: dynamicznym, mocno brzmiącym, a i wokal jest tu ostrzejszy. Nic dziwnego, że niedawno materiał ten trafił na winylowy split z Moontowers, wydany przez niemiecką Diabolic Might Records. (5) Wojciech Chamryk

Kryptos - Afterburner 2019 AFM

Indie to nie tylko święte krowy, usługi outsourcingowe, Bollywood, curry i rozwarstwienie społeczne. Grupa Kryptos udowadnia, że heavy metal w tym kraju nie jest czymś całkowicie egzotycznym. "Afterburner" to piąte dziecko wesołych Hindusów. Muzykę zawartą omawianym krążku można opisać jako klasyczny heavy metal jednakże ubarwiony thrashowym wokalem w stylu Mille Petrozzy czy Schmiera. Poza wokalami jako duży plus albumu należy uznać gitarowe solówki, które to mają dużo więcej wspólnego ze starą szkołą heavy metalu, niż z thrashem z Zagłębia Ruhry. Zdecydowanie bliżej tu do Iron Maiden niż do Sodom. Z thrashem zaś mogą kojarzyć się niektóre riffy (na przykład ten w utworze "On The Run"). Czerpanie z tradycji ostrzejszego grania chłopaki mają opanowane do perfekcji. Zresztą zespół sam twierdzi, że ma misję poprowadzenia metalowej rewolucji w swym kraju. Czy im się

Lordi - Recordead Live-Sextourcism In Z7 2019 AFM

Nie wiem w jakim stopniu najnowszy album Lordi jest naprawdę wydawnictwem koncertowym - co bardziej zainteresowani mogą znaleźć w sieci dowody, że Mr. Lordi i jego potworna trupa potrafią być z graniem na żywo na bakier, co przy zacinającej się płycie z playbackiem nie kończy się dobrze.Tu wszystko brzmi rzecz jasna perfekcyjnie, ale niczego powyżej zawodowej poprawności nie oczekujcie. Może w połączniu z obrazem efekt jest lepszy, ale z wersji 2CD zbyt często wieje nudą, bowiem frontman wokalistą jest nieszczególnym (w balladzie "It Snows In Hell" męczy się straszliwie, z kolei w "Naked In My Cellar" dość nieudolnie próbuje naśladować Alice'a Coopera), a kompozycje są najczęściej co najwyżej poprawne. Wybrano je z różnych płyt, od debiutanckiej "Get Heavy" sprzed 17 lat do ubiegłorocznej "Sexorcism", mamy tu więc swego rodzaju greatest hits grupy. Najnowsze utwory nie mają już co prawda takiej mocy jak "Hard Rock Hallelujah", "Would You Love A Monsterman" czy "Devil Is A Loser", chociaż "Sexorcism" bądź ostatni singel "Your Tongue's Got The Cat" nie są takie najgorsze. Mimo wszystko "Recordead Live-Sextourcism In Z7" to i tak pozycja tylko dla tych najbardziej fanatycznych fanów Lordi - ciekawe, swoją drogą, ilu ich się jeszcze ostało. (4) Wojciech Chamryk

Lower 13 - Restore The Order 2019 Pure Steel

Amerykanie z Lower 13 przez ładnych kilkanaście lat nie mieli szczęścia do wydawców, funkcjonując na peryferiach rodzimej sce-


ny i wydając samodzielnie trzy albumy. W końcu, trzy lata po premierze "Restore The Order", uśmiechnęło się do nich szczęście i znaleźli wydawcę. Nie ma tu rzecz jasna zaskoczenia, bo to europejska, konkretniej niemiecka, firma amerykańscy wydawcy zdaje się już dawno postawili na swoich zespołach krzyżyk. Akurat zainteresowanie Pure Steel tym materiałem jakoś szczególnie nie dziwi, bo "Restore The Order" to taka gatunkowa hybryda, retro metal od hard rocka do thrashu. Stylistycznie jest to więc w żadnym razie zwarty materiał, bardziej takie hard'n'heavy "Od Sasa do Lasa". Najefektowniej trio z Ohio wypada w siarczystym, zaawansowanym technicznie thrashu - ostry opener "Swallowed By Light", szybki "Leads To Fate" czy "Set Hate Free" naprawdę robią wrażenie. Bardziej tradycyjny heavy wypada już tak sobie, bo chłopaki nie wiedzą kiedy przestać, niepotrzebnie rozwlekając fajne utwory ("Unclear"), albo też nie do końca wiedzą jak je zaaranżować (ni to rockowy, ni metalowy "Weight Of The World"). Jeszcze gorzej prezentuje się ta najnowocześniejsza odsłona Lower 13, w której zespół eksperymentuje z nowoczesnym/ekstremalnym metalem: "Monster", nie wiadomo po co kończy się blastem, a w "No Answers" to już sam nie wiem czy słucham Lower 13, czy może jednak SOAD... (3 za potencjał i pojedyncze utwory, bo całość - 64 minutowy kolos! - mocno przeciętny). Wojciech Chamryk

Luke Appleton - Snake Eyes 2019 Rocksector

Basista Iced Earth udziela się nie tylko jako wokalista i gitarzysta Absolva czy muzyk koncertowego składu Blaze'a Bayley'a, bo ma też solowy projekt. Gra w nim... akustycznego, najczęściej balladowego rocka. Są to całkiem sympatyczne, ale jednak zwykłe piosenki, w których nie ma nic takiego, by wracać do nich po jednym, góra dwóch odsłuchach. Zwykle to tylko gitara i głos, jest więc bardzo oszczędnie, wręcz ascetycznie, niezależnie od tego czy to ballada, czy numer bardziej dynamiczny. Dobrze, że w kilku piosenkach Appleton sięga też po gitarę elektryczną grając solówki albo slide, gościnnie wspiera go też brat Chris. Okazjonalne orkiestracje (z komputera, ale jednak) czy partie instrumentów perkusyjnych też są fajnym urozmaiceniem ("A Man Of A

Thousand Words"), mamy też wspierających Appletona wokalistów: Gene Adama, Rishi Mehtę i Theresę Smith - "First Star" z wokalnym duetem jest wyróżniającym się fragmentem tego materiału. Jest też koncertowy bonus, tytułowy utwór z debiutanckiego MCD artysty "How Does It Feel to Be Alive?", ale broni się średnio - pewnie na koncercie brzmiało to fajniej. Całość tylko dla najwierniejszych fanów Appletona, bo "Snake Eyes" to raczej płyta marginalna z punktu widzenia innych słuchaczy. (3,5) Wojciech Chamryk

Lunar Shadow - The Smokeless Fires 2019 Cruz Del Sur Music

Zaczęli od EP "Triumphator", poprawili debiutanckim albumem "Far From Light", zaś po dwóch latach przygotowali jego następcę. "The Smokeless Fires", nagrany z nowym wokalistą Robertem Röttigiem ani nie zaskakuje, ani nie rozczarowuje. Lunar Shadow wciąż bowiem grają na całkiem niezłym poziomie tradycyjny heavy metal. Czasami idący w stronę drugiej fali skandynawskiego black metalu ("Catch Fire", "Red Nails (For The Pillar Of Death)"), co jest niestety dość chybionym posunięciem, ale lider zespołu i autor całego materiału Max Birbaum na szczęście nie przesadza z tymi zabiegami, stawiając na bardziej klasyczne dźwięki. Najciekawiej brzmi to w "Conajohara No More" i w najlepszym na płycie "Laurelindórenan", ni to power, ni to tradycyjnym heavy lat 80. Są też jednak utwory zdecydowanie słabsze, a "Roses" za bardzo przypomina "Shot In The Dark", tak więc całość na: (3). Wojciech Chamryk

zagrał tam parę koncertów, z których przygotowano nagrania na opisywany krążek. A, że Martyr to prawdziwa koncertowa petarda, przynajmniej w moim przekonaniu, to od razu wiedziałem, iż spędzie przy głośnikach ponad godzinę ze świetną muzyką. Nie będę ukrywał ale lubię ich muzyczną wizję heavy/power metalu. Jedynie co mogę żałować to, że Holendrzy nie mają wielu zwolenników, a w Polsce prawie w ogóle. Wiadomo, że centralną postacią występów Martyr to ich frontman, Rop Van Haren, który swoją energią potrafi zarazić nawet przysłowiowego trupa. Jednak muzyka też jest w stanie wyzwolić całe pokłady emocji, jak wspominałem bardzo lubię ich gęsty, cięty i energetyczny oraz wielowymiarowy heavy/power metal. Zdecydowana część repertuaru z omawianego koncertu pochodzi z ich ostatniego albumu studyjnego "You Are Next" (2016), anonsuje go aż pięć utworów. Gdyby policzyć "Speed Of Samurai", który w nowej, odświeżonej wersji pojawił się również na wcześniejszym krążku "Circle Of 8" (2011), to wspomniany właśnie album reprezentowało by trzy kolejne kawałki. Choć wiadomo, że "Speed Of Samurai" to największy przebój z debiutu "For The Universe" (1985). Wczesne czasy kapeli przypomina również "Snow And Fire", kawałek powinniście kojarzyć z demo "Metal Torture" (1983) czy kompilacji "Dutch Steel" (1984). Martyr w Japonii zaprezentował się bardzo dobrze, sami muzycy byli wtedy w wyśmienitej formie. Zespół brzmiał bardzo dobrze, w ogóle mam podejrzenia, że przy obróbce muzycy zbyt mocno nie ingerowali w materiał wyjściowy. Każda z kompozycji wybrzmiała na tym koncercie znakomicie, ale najlepiej - przynajmniej dla mnie - wypadły "Afterlife", "Inch By Inch" a przede wszystkim "Speed Of Samurai". Jednak to nie wszystko co znajdziemy na wydaniu "Live In Japan", bowiem zamykają go nowe wersje utworów "Speed Of Samurai" tym razem zaśpiewany po japońsku oraz "English Force", który przypomniano z demo "Metal Torture". Co by nie pisać fajna pozycja dla fanów Martyr i tradycyjnego heavy metalu. (5) \m/\m/

wiele z nich firmują młode, ledwo co powstałe zespoły, tak więc opinie o nieuchronnej śmierci rocka/ metalu przy ciągłym dopływie młodej krwi wydają się być mocno naciągane. Megaton Sword to szwajcarski kwartet założony w ubiegłym roku, a "Niralet" jest jego debiutanckim minialbumem. Powinni zainteresować się nim wszyscy fani tradycyjnego i epickiego metalu, przede wszystkim zwolennicy Manilla Road, Warlord czy Manowar w najbardziej klasycznej postaci. Jednak nie tylko, mamy bowiem w tych pięciu utworach również odniesienia do nurtu NWO BHM oraz sceny niemieckiej lat 80., ze szczególnym uwzględnieniem wczesnego Running Wild. Posłuchajcie więc koniecznie surowego "Vulva Of The Nightfall", archetypowego "Born Beneath The Sword", niczym z przełomu lat 70. i 80. oraz mocarnego, nawiązującego również do doom metalu, "Realms To Conquer" z bitewnymi odgłosami, a ręczę, że zechcecie mieć tę płytę. (4,5) Wojciech Chamryk

Metalian - Vortex 2019 High Roller

Kanadyjski Metalian dołączył do grona czołowych tamtejszych kapel speed metalowych. Ich trzecie dzieło "Vortex" to spora dawka speed metalu sprytnie zmieszana z pomysłami rodem z twórczości kapel nurtu NWOBHM. Wykonana tak, by brzmiała zupełnie naturalnie, jakby była nagrana w 1984 roku. Oznacza to czerpanie garściami z dorobku takich kapel, jak Agent Steel czy Razora. Produktem tej mieszaniny jest energetyczna muzyka wypełniona chwytliwymi riffami i harmoniami wokalnymi. Ten rodzaj muzyki metalowej powinien trafić do wszystkich, którzy nawet dziś w roku 2019, wbrew ciągle zmieniającym się modom noszą skóry, dżinsy oraz białe adidasy. Jeśli żyjesz dla brzmienia lat osiemdziesiątych, Metalian jest czymś stworzonym dla Ciebie. Ci, którzy łyknęli ostatnie wydawnictwo Riot City, poczują się jak w domu (4). Bartek Kuczak

Martyr - Live In Japan 2019 Rock Stakk/Pt78

Midnight Bullet - Into The Fire

Każdy zespół metalowy marzy o wydaniu swojego "Made In Japan". Taka okazja przytrafiła się również holenderskiemu Martyr. Zespół na początku tego roku wylądował w kraju swoich marzeń i

2019 Inverse

Megaton Sword - Niralet 2019 Dying Victims

W ostatnich miesiącach nastąpił prawdziwy wysyp wydawnictw z tradycyjnym metalem. Co istotne

Metal w Finlandii trzyma się mocno, ale nie jestem do końca przekonany co do tego czy Midnight Bullet są do końca zespołem metalowym. Fakt, można ich znaleźć

RECENZJE

153


na Metal Archives, ale jak dla mnie to bardziej alternatywny/ nowoczesny rock w metalowym sztafażu. Zaczynają nawet fajnie, od motörycznego rock'n'rolla "Ain't Dead Yet", poem jest thrashowy "Into The Fire", ale im dalej, tym gorzej. Trzeci w kolejności "Rise" niweluje bowiem efekt udanego początku koszmarnym refrenem w stylu współczesnego popu, dla fanów metalu asłuchalnego. Podobnie sprawy mają się w kilku kolejnych utworach, tak jakby zespołowi marzyło się podbicie list przebojów, ale "Second Chances", "No Turning Back" czy "Break Me First" to popłuczyny po Metallice czy Nickelback, nic więcej. Są tu też popowe, nijakie balladki, hołd dla Ulricha i Hetfielda w postaci "One by One" i kilka innych "perełek". Szkoda, że giną wśród nich nieliczne udane utwory świadczące o metalowych zainteresowaniach Midnight Bullet (speed/thrashowy "One Man War") i aż dziwne, że to nie debiutanci nagrali tego gniota... (1) Wojciech Chamryk

Midnight Priest - Agressive Hauntings 2019 Metal On Metal

Na początek warto się zastanowić, czy słowo "priest" w nazwie zespołu znalazło się tam przypadkiem. Słuchając "Agressive Hauntings" szczerze mam wątpliwości, gdyż muzyka tych Portugalczyków brzmi niemalże jak hołd dla pewnego brytyjskiego zespołu, który również ma "priest" w nazwie. Jest to jednak hołd bardzo, ale to bardzo udany. Podobnie jak na przykład debiut Riot City. Zanim włączyłem ten album, moją uwagę przykuła także okładka, która wygląda na nieco zainspirowaną maidenowym "Twilight Zone" czy "The Beauty and The Beast" Stormwitcha. Co by jednak nie mówić, grafika wykonana przez naszą rodaczkę Jowitę Kamińską-Peruzzi robi niesamowite wrażenie. Wróćmy jednak do samej muzyki. Wita nas miniaturka o tytule "The Law" grana na kościelnych organach. Spokojnie mogłaby się znaleźć na jakiejś ścieżce dźwiękowej doi horroru z lat osiemdziesiątych. Gład-

154

RECENZJE

ko przechodzi ona w utwór "Funeral" będący niezłą krzyżówką stylistyki wspomnianego już Judas Priest oraz Mercyful Fate. Lex Thunder brzmi w tym kawałku, jakby się zamienił na struny głosowe z Robem Halfordem. W utworze tytułowym możemy natomiast usłyszeć galopadę rodem z Iron Maiden. Perełkami są także "Holy Flesh" (mógłby się znaleźć na judasowym "Firepower") oraz zwarty i szybki "Sin For Satan". Można zarzucić tej płycie, że jest wtórna i będzie to prawda, jednakże w tym przypadku ta wtórność nie jest czymś rażącym (4). Bartek Kuczak

Mirror - Pyramid Of Terror 2019 Bad Omen

Podobnie jak ich debiutancki album Mirror z 2015 roku, ich drugi długogrający album pod tytułem "Pyramid of Terror" prezentuje, co by nie mówić, dość niekonwencjonalne podejście do tradycyjnego heavy metalu. Główny nacisk jest tu położony na melodyczny wokal. Hard rockowe riffy nadają natomiast utworom smak późnych lat siedemdziesiątych. Inspiracje archaicznym Judas Priest są tu niewątpliwe. Te elementy wciąż pozostają kluczowe dla brzmienia Mirror, ale "Pyramid of Terror" zyskały bardziej agresywną formę. Tytułowy utwór pokazuje to od razu na pierwszy rzut oka, pasując do rytmicznych riffów i nieugiętych bębnów z podskakującymi wokalami. Tę energię podtrzymuje kawałek "I Am the Freak" oraz "Black Magic Tower". Zespół nie boi się jednakże pokazać także swojej drugiej, bardziej epickiej strony. Chociażby w takim "Master of the Deep". Zatem drugie dzieło Mirror to solidna rzecz. Miejmy tylko nadzieję, że nie będą potrzebować kolejnych czterech lat na wydanie kolejnego albumu (4). Bartek Kuczak

Mission In Black - Anthems Of A Dying Breed 2018 El Puerto

Dziwnie czuję się słuchając na potrzeby recenzji płyty wydanej rok

temu z okładem i wiedząc, że skład odpowiedzialny za jej nagranie to już przeszłość. Nie mam pojęcia dlaczego "Anthems Of A Dying Breed" nie dotarła do nas wcześniej, ale ponieważ pamiętam czasy, gdy nawet trzy-czteroletnia płyta była w naszym kraju nowością, zrobię co do mnie należy. Niniejsza płyta to długogrający debiut niemieckiego zespołu, grającego soczysty thrash z pewnymi wpływami power metalu lat 80. A ponieważ Mission In Black założyli muzycy znani z grup Spellbound oraz Mystic Prophecy o lipie nie ma mowy - łoją jak trzeba, zaś wokalistka Becky Gaber jest po prostu niesamowita. Nie wiem cz jej następczyni Steffi Stuber będzie tak uroczo bezkompromisowa, bowiem opętańczy skrzek Becky jest jedyny w swoim rodzaju. Większość utworów w warstwie instrumentalnej i tak jest dość brutalna jak na thrashowe standardy, a gdy ona jeszcze ryknie, to już nie ma zmiłuj. Tu szczególnie godne polecenia są "Judgement Day" i utwór tytułowy, ale w bardziej klasycznym heavy Mission In Black też nie odstają. Porywa choćby melodyjny, zainspirowany Helloween, "World On Fire", świetny jest "Godless", nie gorszy "The Beast Within" - sporo metalowego dobra mamy na tej płycie. W dodatku Becky Gaber różnicuje też swoje partie, więc w tych melodyjniejszych utworach mamy też czyste wokale: czasem na pierwszym planie, czasem w dwugłosie ze skrzekiem bądź na zmianę, co tylko jeszcze dodaje atrakcyjności tej udanej płycie. (5) Wojciech Chamryk

Moonlight Haze - De Rerum Natura 2019 Scarlet

Wydawałoby się, że w nurcie symfonicznego power metalu powiedziano już wszystko, karty zostały tam rozdane już dawno, a i tłok na tej scenie też nie jest czynnikiem ułatwiającym debiut. Tymczasem wciąż pojawiają się kolejni chętni, którym marzy się kariera na miarę Nightwish czy Epiki. Debiutujący albumem "De Rerum Natura" Moonlight Haze nie jest tu żadnym wyjątkiem i chociaż zespół tworzą doświadczeni instrumentraliści, a wokalistka Chiara Tricarico terminowała w Temperance czy ostatnio w Sound Storm, to chleba z tej mąki nie będzie. Oczywiście nie jest tak, że nie da się tej płyty słuchać, ale można to czynić jedynie pod warunkiem, że

przymknie się oko na koszmarne wręcz nagromadzenie w każdym z 10 utworów kalek, zbyt ewidentnych zapożyczeń i aranżacyjnych banałów. Powstał więc z tego asłuchalny, pompatyczny gniot w pseudo folkowym/symfonicznym sztafażu gdzie wokalistka wyraźnie męczy się w innych partiach niż te quasi operowe. Nie pomógł nawet gościnny udział wokalistów Marka Jansena (Epica) i Laury Macr? (Mayan) czy wykorzystanie skrzypiec i guzhengu - "powerful metal songs with great melodies, catchy choruses and some folk nuances"? Najwyraźniej ktoś pomieszał opisy i promocyjne mp3, bo powyższe zdanie w żadnym razie nie odnosi się do zawartości "De Rerum Natura". (1) Wojciech Chamryk

MosherZ - Tales From The Nightbutcher's House 2019 Goressimo

Po wydanej niecałe dwa lata temu EP-ce "Pit Philosophy" MosherZ przygotowali pełnowymiarowy debiut. "Tales From The Nightbutcher's House" to zwarty i urozmaicony materiał, potwierdzający ciągły rozwój młodych muzyków, ale będący też dowodem na ich przywiązanie do stylistyki klasycznego thrashu lat 80. Może i kilka utworów za bardzo pobrzmiewa wpływami Metalliki - melodie, partie gitary rytmicznej - ale na szczęście MosherZ grają na tyle stylowo i takim powerem, że nie da im się przyczepić łatki pozbawionych talentu imitatorów wielkich poprzedników. Thrash w ich wydaniu jest więc dynamiczny, siarczysty i całkiem melodyjny, niepozbawiony też technicznych smaczków, kłania się więc jego amerykańska szkoła. Utwory są krótkie, bo tylko jeden z nich nieznacznie przekracza cztery minuty, ale dopracowane, co szczególnie efektownie brzmi w szybkich strzałach jak "Nightbutcher", "Bloody Foreigners" z pięknym basowym pochodem, rozkręcającym się stopniowo "Of Whores And Rotten Money" czy wściekłym i bezkompromisowym "Don't Trust The Reaper", ale w sumie i tak całość "Tales From The Nightbutcher's House" warta jest uwagi - nie tylko zagorzałych fanów thrashu. (5) Wojciech Chamryk


Mötley Crüe - The Dirt Soundtrack 2019 Mötley/Eleven Seven

Mötley Crüe za czasów swej świetności nie cieszyli się w naszym kraju jakąś wielką popularnością. Owszem, w radio prezentowano ich płyty czy utwory, które pojawiały się też na liście "Metal Top 20", a w muzycznej, ale nie tylko, prasie, drukowano o nich artykuły czy dawano nawet plakaty, ale o szale na punkcie zespołu nie było mowy. Dziwiło mnie to - i nadal dziwi - bo płyty zespołu z lat 80. trzymają poziom, a te wcześniejsze to całkiem mocne granie, ale OK, są gusta i guściki. Po multiplatynowym LP "Dr. Feelgood" z roku 1989 (tylko w USA sześciokrotna platyna, czyli sześć milionów sprzedanych egzemoplarzy) przyszły jednak lata chude, zmiany składu i pomimo wydawania kolejnych płyt to nie było już jednak to, co przed czterema laty skończyło się zakończeniem działalności. Kiedy jednak zaczął powstawać biograficzny film o zespole Vince Neil, Mick Mars, Nikki Sixx i Tommy Lee nie dość, że reaktywowali zespół, to jeszcze nagrali nowe utwory z myślą o soundtracku. I właśnie te cztery premierowe kompozycje są główną atrakcją "The Dirt Soundtrack" nie umniejszam rzecz jasna klasy i znaczenia 14 starszych utworów, wybranych z lat 80., ale są one powszechnie znane, a i różnych składanek czy kompilacji Mötley Crüe wydali wcześniej bez liku. Nowe utwory fajnie jednak dopełniają zespołową klasykę, będąc też magnesem dla tych, którzy mają już starsze płyty Crüe. "The Dirt (Est. 1981)", numer z gościnnym udziałem rapera Machine'a Gun Kelly'ego, który w filmie zagrał Tommy'ego Lee, to kwintesencja stylu zespołu z przebojowym, nośnym refrenem, ale i odpowiednią dawką czadu. "Ride With The Devil" jest jeszcze ciekawszy, bardziej surowy i mroczny, w stylu LP's "Too Fast For Love" czy "Shout At The Devil", zaś "Crash And Burn" nowocześniejszy - czyżby doszły tu do głosu wpływy Sixx A.M.? Jest też ciekawostka, przeróbka "Like A Virgin" Madonny, znacznie wolniejsza i rzecz jasna mocniej brzmiąca - kolejny dowód na to, że Mötley Crüe mimo wieku wciąż lubią zaskakiwać. (5) Wojciech Chamryk Mr. Big - Defying Gravity 2017 Frontiers

Mr. Big to zespół znany prakty-

cznie wszystkim fanom rocka za sprawą ogromnych sukcesów odnoszonych we wczesnych latach 90. przeboje przebojami, ale warto zaznaczyć, że ich trzy pierwsze płyty, to jest "Mr. Big", "Lean Into It" i "Bump Ahead" zawierały mnóstwo wybornego hard'n'heavy, a i tworzący zespół wirtuozi też są jedyni w swoim rodzaju. Teraz po tym składzie pozostało już tylko wspomnienie, bowiem perkusista Pat Torpey zmarł w ubiegłym roku, a "Defying Gravity" jest osta-tnią płytą Mr. Big nagraną z jego udziałem. Zespół nie wymyśla na niej niczego nowego, z nikim też się nie ściga, proponując swoją odmianę heavy rocka, czerpiąc też przy tym z bluesa czy klasycznego rock and rolla. Wspominałem, że skład tworzą tu muzycy wybitni, ale nie ma mowy o przeroście formy nad treścią: utwory są zwarte, solówki trwają dokładnie tyle ile trzeba, a Billy Sheehan zapewnia temu wszystkiemu niepowtarzalny puls. Łapię się na tym, że słuchając kilku utworów z "Defying Gravity" koncentruję się na partiach basu, ale gdy odpalicie "1992" czy "Mean To Me" zrozumiecie dlaczego. Jest tu też potencjalny hicior - co prawda "Damn I'm In Love Again" nie powtórzył drogi mega przeboju "To Be With You", ale jest to chwytliwy, skoczny numer o akustycznej aranżacji, coś w stylu starych utworów Johna Denvera. Znacznie ciekawsze są jednak te mocniejsze rzeczy: mocarny hard blues "Open Your Eyes", jeszcze bardziej bluesowy "Be Kind" czy "Nothing At All", kolejne dobitne potwierdzenie, że zaczerpnięcie nazwy od jednego ze sztandarowych utworów grupy Free nie było przypadkiem ani tym bardziej artystycznym nadużyciem. (4,5) Wojciech Chamryk

Mystik - Mystik 2019 I Hate

Myląca nazwa, bo ten szwedzki, w dodatku w 3/4 kobiecy skład, wcale nie gra black metalu, tak jak jego starszy imiennik, prowadzony przez nawiedzonego Swartadaupuza. Mystik ze Sztokholmu preferuje bardziej klasyczne dźwięki,

zakorzenione rzecz jasna w latach 80. Szwedzka scena hard'n'heavy przeżywała wtedy prawdziwy rozkwit, ale młodzi muzycy mają inne źródło inspiracji: ówczesne zespoły niemieckie, przede wszystkim z Blind Guardian i Warlock na czele. Szczególnie partie wokalne Julii von Krusenstjerna są jednoznaczne, brzmią bowiem niczym ostrzejsza wersja młodej Doro, z okresu LP's "Burning The Witches" oraz "Hellbound", szczególnie w "Nightmares", "Bleed For The Night" czy "Ancient Majesty". Muzycznie zmierza to jednak bardziej w stronę speed/heavy metalu - surowego, zadziornego i bardzo dynamicznego ("Hellish Force"!). Kompozycje są w sumie proste, ale coś w nich jest, sporo tu też melodyjnych solówek oraz gdzieniegdzie aranżacyjnych ozdobników, jak choćby organowe intro w "Lake Of Necrosis". Generalnie "Mystik" to udany debiut z widokami na przyszłość i mus dla fanów Crystal Pride, Savage Master, Burning Witches oraz oczywiście Warlock z najlepszego okresu. (4,5) Wojciech Chamryk

Nanowar Of Steel - Stairway To Valhalla 2018 Audioglobe

Dziwna nazwa? Okładka też jakaś taka mało poważna? No cóż, nie ma co wymagać powagi od zespołu, którego liderem jest komik, wokalista używający pseudonimu Potowotominimrak, czyli tak naprawdę Carlo A. Fiaschi, a jego głównym celem jest parodiowanie zespołów power i true metalowych, z Manowar czy Rhapsody Of Fire na czele. Jeśli ktoś ma więc godzinkę wolnego czasu i nie reaguje alergicznie na tego typu żarty może "Stairway To Valhalla" posłuchać, tym bardziej, że to granie na poziomie, a i wokalista ma możliwości, pozwalające mu dostosować się do obranej konwencji. "Barbie, MILF Princess Of The Twilight" jest choćby szybką, powerową jazdą z gościnnym udziałem Fabio Lione, "Heavy Metal Kibbles" to świetny kawał bardziej tradycyjnego heavy lat 80., podobnie jak mocniej brzmiący "In The Sky". Fajny jest też epicki, łączący echa Iron Maiden z czasów "Seventh Son..." i Helloween z obu części osławionego "Keepera...", rozbudowany "Ironmonger (The Copier Of The Seven Keys)", ale to mimo wszystko płyta jednorazowego użytku, z racji jajcarskich tekstów, wygłupów, przerabiania

metalu na szanty, wplatania fragmentów znanych przebojów sprzed lat ("Moonlight Shadow", "Maniac", "Stayin' Alive"), czy nawet robienia z nich podstawy miniatury-przerywnika, których mamy tu sporo ("Another Drill In The Wall"). (3) Wojciech Chamryk

Narnia - From Darkness To Light 2019 Self-Released

Narnia to już uznana marka na powermetalowej scenie. I chociaż zespół czasy największej popularności ma już za sobą, to wciąż stać go na wiele, czego potwierdzeniem jest najnowszy album "From Darkness To Light". Power w wydaniu Szwedów jeszcze bardziej zyskał tu na jakości: to nie są jakieś błahe melodyjki, ale urozmaicony, w każdym calu dopracowany materiał. Aż dziwne, że grupa nie znalazła dlań wydawcy, bo dzięki temu miałaby pewnie większe szanse na dotarcie do nieco liczniejszego grona słuchaczy, ale z drugiej strony pewnie wystarczy jej oddane grono fanów, a szerszej popularności już nie oczekuje. Zaciekawia już otwierający płytę "A Crack In The Sky", majestatyczny numer z organowymi tłami i melodyjnym refrenem. Singlowy "You Are The Air That I Breathe" też jest całkiem, całkiem - w kategorii melodyjnego metalu można określić go mianem potencjalnego przeboju. Dalej jest jeszcze ciekawiej, bowiem "Has The River Run Dry" to majestatyczny utwór, nawiązujący do "Kashmir" Led Zeppelin, mroczny "MNFST" to bardziej hard & heavy w duchu wczesnych lat 80., a Christian Liljegren śpiewa w nim niczym natchniony. Symfoniczno/metalowy "From Darkness To Light" w pierwszej części trochę za bardzo zapożycza się u Ozzy'ego Osbourne'a z pierwszego longlpaya, ale solo syntezatora czy partie fortepianu dodają mu jednak sporo, zaś już druga, instrumetalna część to prawdziwa perełka. Są też typowo powerowe przyspieszenia ("The Armor Of God"), melodyjne, chóralne refreny ("The War That Tore The Land") czy utwory surowsze brzmieniowo ("Sail On") - krótko mówiąc Narnia jest w formie. (5) Wojciech Chamryk

RECENZJE

155


Pattern Seeking Animals - Pattern Seeking Animals 2019 Inside Out

"Pattern-Seeking Animals" to debiutancki album progresywnej supergrupy. Ted Leonard, Dave Meros i Jimmy Keegan są przecież znani z zespołu Spock's Beard, a wsparł ich John Boegehold, kompozytor i producent. Stara zasada głosi jednak, że nazwiska nie grają i nader dobitne jej potwierdzenie mamy na tej płycie. Owszem, w każdym calu profesjonalnej, zawodowo zrealizowanej, ale po prostu nudnej i mającej się nijak do najlepszych płyt Spock's Beard. Pewnie gdyby było to dzieło debiutantów oceniałbym je inaczej, ale od doświadczonych zawodowców z poważnym dorobkiem wymaga się więcej. Na początek rzecz jasna długi, rozbudowany "No Burden Left To Carry" - trzeba przecież pokazać słuchaczom, że gra się rocka progresywnego. Akurat ten utwór jeszcze się broni, chciaż inspiracje dokonaniami Genesis z połowy lat 70. są bardzo wyraźne, podobnie zresztą jak w o połowę krótszym "No Land's Man", ale dwa kolejne kolosy "Orphans Of The Universe" i "Stars Along The Way" nie porywają, sprawiając wrażenie przypadkowych zlepków niezłych pomysłów typu gitarowe solo czy klawiszowy pasaż. Bardziej bronią się te krótsze, urokliwe piosenki, jak choćby "The Same Mistakes Again" z fajnymi smyczkami czy subtelna "Fall Away", ale wśród nich też nie brakuje słabszych, jak monotonna "We Write The Ghost Stories". Można więc tej płyty posłuchać, zyska też ona pewnie trochę zwolenników, bo pewne atuty ma, ale jako całość niczym szczególnym nie porywa. (3) Wojciech Chamryk

Paul Gilbert - Behold Electric Guitar 2019 Music Theories Recordings/Mascot

Paul Gilbert zaczynał karierę jeszcze w latach 80., ale szybko z Racer X trafił do bardzo popularnego w kolejnej dekadzie Mr. Big. Z powodzeniem gra w tym zespole do dziś, a do tego rozwinął też ka-

156

RECENZJE

rierę solową. Współpracuje więc z wybitnymi bluesmenami i gitarzystami ze świata rocka, regularnie wydaje też solowe płyty. "Behold Electric Guitar" jest piętnastą z kolei i to udana kontynuacja pomysłów z poprzedniego albumu "I Can Destroy". Gilbert już od dawna nie jest rzecz jasna gitarzystą wyłącznie metalowym, dlatego też "Behold Electric Guitar" to płyta zróżnicowana i bardzo urozmaicona. Już opener "Havin' It" zaskakuje wycieczkami w rejony fusion/ jazz rocka, a pianista Asher Fulero ma w nim równie dużo do powiedzenia co sam lider. Tego typu klimaty dominują też w "Everywhere That Mary Went", z kolei "A Herd Of Turtles" nie dość, że ma mówione fragmenty, to stylistykę jazzową wzbogaca też wpływami funky. Nie brakuje też odniesień do bluesa, zarówno w dynamicznym wydaniu z organami ("A Snake Just Bit My Toe", "Blues For Rabbit"), jak też bardziej klimatycznym ("Things Can Walk To You"). Fajnie brzmi też hardrockowy, dynamiczny "Love Is The Saddest Thing", są klasyczne ballady jak "Let That Battery Die" czy "Every Snare Drum", a do tego Paul Gilbert unika taniego efekciarstwa, koncentrując się na solówkach nie zapomniał też o stworzeniu po prostu ciekawych piosenek, czego najlepszym dowodem jest urokliwa "I Own A Building". Gilbert jest więc wciąż w formie, warto dać mu szansę. (5) Wojciech Chamryk

Picture - Wings 2019 Pure Steel

Po 40 latach współpracy, holenderski Picture wydał dziesiąty album zatytułowany "Wings". Jest to solidna porcja muzyki z pogranicza hard rocka i heavy metalu zachowująca w pełni swoją estetykę. I tyle. Owszem, Picture stara się tu zachować wszelkie elementy podstawowe dla gatunku, ale robi to w sposób zachowawczy, co trochę niestety obniża ogólny poziom albumu. Utwór otwierający "Wings" zatytułowany "Line Of Life" informuje od razu, że słuchamy zespołu powstałego jeszcze w latach osiemdziesiątych albo wcześniej. Ogólnie rzecz biorąc, jest to całkiem solidny utwór. Riff niczym z karabinu maszynowego jest chwytliwy, a gitarowe solo pokazuje dobrą technikę. Tytułowy utwór zdaje się być za to odrobinę monotonny. Ma ładny początek, ale wokalista sprawia wrażenie, iż nie do końca umie się w nim odnaleźć i ostatecznie

niszczy finalny efekt. "Little Annie" ma w sobie nieco więcej pazura. Podoba mi się bluesowy wpływ utworu. Kolejny utwór, "Is It Real", jest również szybszy i ma dużo wydźwięku punkowego. Bardziej wyrazisty styl wokalisty sprawdza się tutaj naprawdę dobrze. I tak już do zamykającego "Stroke", który jest najdłuższym utworem na płycie "Wings" to album przyzwoity, nie mniej jednak czegoś mi tu zabrakło (3,5).

łącznikiem "Soli życia" z dawnymi, tak dobrymi dla thrashu czasami. (5,5) Wojciech Chamryk

Bartek Kuczak Quiet Riot - One Night In Milan 2019 Frontiers

Prosecutor - Sól życia 2019 Self-Teleased

Aż blisko 27 lat trzeba było czekać na kolejną płytę bytomskiego Prosecutor. Po kompaktowej edycji debiutu "Krew czarnej ziemi" nakładem Thrashing Madness reaktywowany już przed kilku laty zespół nabrał jednak wiatru w żagle, czego efektem jest świeżutki album "Sól życia". Z jednej strony można teoretyzować co zespół byłby w stanie nagrać kontynuując działalność w latach 90., z drugiej jednak wiadomo, że nie było wówczas zainteresowania taką muzyką ani ze strony fanów, ani tym bardziej wydawców. Lepiej więc późno niż wcale, tym bardziej, że zawartość tej płyty na pewno nie rozczaruje ani jej dawnych fanów, ani też młodszych zwolenników thrashowego łojenia, jest to bowiem materiał urozmaicony i ze wszech miar udany. Zwykle bardzo intensywny, tak jak w uderzającym zaraz po instrumentalnej "Drodze..." utworze tytułowym, "Cyfrowym bólu", "Prawie" czy "Alkoholu", ale to nie wszystkie środki z zespołowego arsenału. Mamy tu przecież równie porywające, dynamiczne, ale jednak nieco wolniejsze, nie pozbawione melodii utwory jak "Królestwo złotych łez", "W przestrzeniach głodu" bądź "Wybrani mordercy", są też mocarne, miarowe numery jak "Do końca" z fajnym unisonem czy mroczny, z czasem rozpędzający się "W cieniu ludzkiej miłości (Auschwitz)". Nie zabrakło też miejsca na balladę "Nigdy więcej", chociaż też z niesztampową aranżacją, zresztą opracowanie poszczególnych utworów to kolejna mocna strona Prosecutor - aż skrzy się w nich od niebanalnych rozwiązań, ciekawych patentów rytmicznych czy efektownych solówek. Warto też wgryźć się w teksty, których autorem jest Marek Igl, współpracujący z zespołem już w okresie debiutanckiej "Krwi czarnej ziemi", co jest kolejnym

Kevin DuBrow nie żyje już od kilkunastu lat, ale Quiet Riot wciąż istnieje. Z najsłynniejszego składu w zespole ostał się perkusista Frankie Banali. Basista Chuck Wright dołączył na etapie LP "QR III", zaś nowymi muzykami w składzie są gitarzysta Alex Grossi i wokalista James Durbin. Tak, ten koleś z "American Idol", tak więc studyjny "Road Rage" sprzed dwóch lat sobie darowałem, obstawiając, że startu do klasycznych "Metal Health" i "Condition Critical" raczej mieć nie będzie. Tymczasem ukazała się koncertówka "One Night In Milan" i okazało się, że młodziak daje radę, a i reszta składu też jeszcze nie wybiera się na emeryturę. Efekt to może nie porywające, ale całkiem udane wydawnictwo. Wśród 15 utworów przeważają, stanowiąc prawie połowę programu, utwory z trzeciej, ale przełomowej i dla wielu debiutanckiej płyty Quiet Riot "Metal Health", dopełnione wybranymi utworami z dwóch kolejnych albumów oraz nowszymi, np."Terrified" z 1993 czy "Freak Flag" z promowanej wówczas płyty "Road Rage". Klasyka broni się rzecz jasna najlepiej, a Durbin, chociaż ma wyższy głos od DuBrowa, radzi sobie w "Run For Cover", "Slick Black Cadillac" czy "Metal Health (Bang Your Head)" znakomicie, potwierdzając, że pasuje do zespołu. Efektownie wypadają też covery Slade nagrane przez grupę w latach 80., to jest zagrany dość szybko "Mama Weer All Crazee Now" oraz zaprezentowny w ramach bisów "Cum On Feel The Noize", który przyniósł grupie sławę w roku 1983, przyczynił się też do odzyskania popularności przez Slade. Wzruszającym momentem jest też wykonanie "Thunderbird" z gościnnym udziałem pianisty Alessandro Del Vecchio - utworu autorstwa Du Browa, opisanego na LP "Metal Health" jakże znaczącym (For R.R.), tu dedykowanym przez perkusistę obu już nieżyjącym muzykom, Kevinowi i Randy'emu. I chociaż "One Night In Milan" pewnie nie okaże się jakimś oszałamiającym sukcesem, to fani Quiet Riot na pewno będą tą płytą usatysfakcjonowani. (4) Wojciech Chamryk


Ravensire - A Stone Engraved in Red 2019 Cruz Del Sur

Świętej Pamięci Mark Shelton był niewątpliwie wielką postacią na scenie heavy metalowej. Postacią, której twórczość oraz niezwykła charyzma zainspirowała całe pokolenie młodych muzyków heavy metalowych. Lider Manilla Road był także inspiracją dla portugalskiej ekipy Ravensire. To właśnie Markowi zespół ten dedykował swoje trzecie dzieło mające dość epicki tytuł "A Stone Engraved in Red". Właśnie "epickość", słowo, które dla wielu może być drażniące i wyświechtane, najlepiej opisuje muzyczną zawartość albumu Portugalczyków. Zresztą kraj ten ma pewne tradycje, jeśli chodzi o tego typu granie. Wystarczy wspomnieć chociażby nieodżałowany Ironsword. "A Stone Engraved in Red" zawiera osiem epic metalowych utworów, nawiązujących zarówno konstrukcją kompozycji, brzmieniem, jak i ogólnym klimatem do twórczości klasyków gatunku zza oceanu, Krążek ten trafi nie tylko do miłośników wspomnianego już Manilla Road, ale również osoby zasłuchane w Omen, Brocas Helm, a nawet bardzo wczesny Manowar. Album rozpoczyna się utworem "Carnage at Karnag", Wrażenie może robić szczególnie jego klimatyczny wstęp (wolny, posępny riff na tle padającego deszczu). Pełni on poniekąd rolę intro do całej płyty. Jednakże po owym wstępie, kawałek nabiera tępa i nikt już nie ma wątpliwości z czym mamy do czynienia. Potężny epicki heavy metal znajduje swą kontynuację w drugim na płycie "Thieves Of Pleasure". Nad tym utworem ewidentnie unosi się duch amerykańskich mistrzów tego gatunku z Brocas Helm. "Gabriel Lies Sleeping" to zaś killer w stylu przywoływanej tu wielokrotnie Manilla Road. Jako ciekawostkę należy potraktować dość niepokojącą instrumentalną miniaturkę "Dawning In Darkness". Następujący po nim "After The Battle" to zaś typowe granie w stylu archaicznego Manowar (z pierwszych dwóch albumów Joeya De Maio oraz jego ekipy). Najciekawsza rzecz znajduje się jednak na samym końcu omawianego albumu. Mianowicie jest to rozbudowany, najdłuższy na płycie utwór "The Games Of Titus". Rozpoczyna się gitarami akustycznymi i nieco złowieszczą melorecytacją, która przechodzi w melodyjny riff. Cały utwór ma w sobie coś z klimatu

Iron Maiden. Oczywiście tylko pod względem muzycznym, bo w szorstkim i chropowatym wokalu Ricka Thora nie znajdziemy żadnych wspólnych mianowników z barwą głosu oraz manierą charakterystyczną dla Bruce'a Dickinsona. "A Stone Engraved in Red" to album, który udowadnia parę istotnych rzeczy, Pokazuje on, iż scena tak zwanego epic metalu to nie tylko stare zespoły za "Wielkiej Wody". Ta scena żyje, rozrasta się po całym świecie, a nawet można zauważyć, że wychodzi z podziemia. Co prawda bardzo nieśmiało, małymi kroczkami ale jednak. Myślę, że więcej albumów na tym poziomie tylko ten proces przyśpieszy, (4) Bartek Kuczak

Reece - Resilient Heart 2018 Mighty Music

David Reece śpiewał w wielu znanych zespołach, by wymienić tylko Bonfire, Bangalore Choir czy Malice, ale największą sławę w metalowym świecie przyniósł mu trwający rok z okładem akces do Accept, zwieńczony wydanym w roku 1989 LP "Eat The Heat". Tak, to ten amerykański album bez udziału Udo, bardzo odbiegający od wcześniejszych dokonań niemieckiej grupy, ale w swojej kategorii całkiem udany. Niedawno David zadebiutował koncertowo w Polsce podczas "Ronnie James Dio 6th Memorial 2019", a wcześniej wydał czwarty album solowy. "Resilient Heart" powstał z udziałem duńskich muzyków z grupy Meridian, zwerbowanych zapewne dzięki wydawcy, bo mało kogo obecnie stać na utrzymanie stałego zespołu, ale sidemani dali radę. Na żywo podczas memoriału Reece nie wypadł zbyt dobrze, ale w studio zdołał coś z siebie wykrzesać, szczególnie w "Desire" czy "Ain't Got The Balls". Trochę też eksperymentuje, naśladując w "Perfect Apocalypse" barwę i manierę Davida Bowie, a cały ten utwór, również dzięki partiom syntezatorów, ma nieco progresywny posmak. Jest też potencjalny hicior "Any Time At All" (kłania się Whitesnake), ładna ballada "Forest Through The Trees" i utrzymany w stylistyce hard rocka lat 70. "Wicked City Blues". Pozostałe utwory też trzymają poziom, za wyjątkiem banalnej, nowoczesnej piosnki "Two Coins And A Dead Man", nieudanej próby wstrzelenia się w gusta innej niż metalowa publiczności, ale za resztę należy się Davi-

dowi solidne: (4) . Wojciech Chamryk

ku, ale nie sądziłam, że z "po prostu dobrego zespołu" rozwiną się do rangi jednego z lepszych współczesnych szwedzkich kapel. Tak więc... "Ja jestem krążkiem zachwycona. Sądzę, że każdy miłośnik tradycyjnego metalu też będzie." (5) Strati

RAM - The Throne Within 2019 Metal Blade

Ostatnio recenzję RAM rozpoczęłam słowami: "Harry'emu Granrothowi i Oscarowi Carlquistowi udało się nagrać jedną z najlepszych płyt RAM. Płyta jest dynamiczna, świetnie brzmi, Oscar jest w kapitalnej formie wokalnej - palce lizać." I zakończyłam: "Ja jestem krążkiem zachwycona. Sądzę, że każdy miłośnik tradycyjnego metalu też będzie." W obecnej sytuacji mogłabym wkleić to samo i podpisać, że chodzi o "The Throne Within". Szkopuł w tym, że nie mogę, bo ostatni krążek RAM różni się od poprzedniego garścią elementów. Choć jest to klasyczny RAM na wysokim poziomie, z typowym dla siebie niekonwencjonalnym i surowym brzmieniem, nie jest to taka sama płyta jak poprzednie. Nie ma na niej niepokojących instrumentali jak na "Svbversvm" czy mrocznego mini koncept-albumu wplecionego w strukturę całej płyty jak na "Rod". Ostatni krążek RAM to tradycyjna, prosta heavymetalowa płyta. Ale jakże fajnie heavymetalowa i jakże fajnie prosta! RAM dopracował swój styl do perfekcji. Styl, na który składa się szalenie klasyczny heavy metal ubrany w surowe brzmienie, mroczny klimat i oryginalny głos Oscara (który zresztą szalenie zaskoczył mnie na koncercie pokazując jak świetnie umie śpiewać). Choć RAM bywa wrzucany do kategorii fali zespołów retro, ani nie próbuje oddawać brzmienia spod szafy typowego dla tych kapel, ani nie zabawia nas radosnymi refrenami, w których celuje choćby Enforcer. To nie znaczy, że płyta jest poważna jak msza żałobna. Między zupełnie poważnymi numerami takimi jak inspirowany prawdziwymi, tragicznymi wydarzeniami "Fag and Fur", czy traktującym o samobójstwie "You All Leave" znalazły się lekkie akcenty, takie jak choćby pastisz ścieżki dźwiękowej do starego horroru - "Spirit Reaper". Choć ten utwór brzmi jak podebrany Judas Priest z okresu "Turbo", większość płyty to naprawdę świetny heavy metal wysokiej próby. Takie numery jak "No Refuge" z kapitalnym, rozpędzonym refrenem czy "The Shadowork" ze świetnie poprowadzoną rytmiką zwrotek to jedne z najlepszych numerów w karierze RAM. Przyznam szczerze, że Szwedzi podobali mi się od samego począt-

Ratbreed - Evoke The Blaze 2018 Inverse

Ratbreed to grupa z Finalndii, ale miast parać się death black czy symfonicznym metalem woli grać tradycyjny heavy metal w duchu lat 80. I muszę przyznać, że robią to na swym debiutanckim albumie w znakomitym stylu, łącząc mocne uderzenie z fajnymi melodiami, a i brzmienie też jest całkiem, całkiem, bez cyfrowego posmaku, dynamiczne i klarowne. To stara szkoła gatunku w najczystszej postaci: ręczę, że po przegraniu "Evoke The Blaze" na jakąś starą kasetę bez problemu wkręciłbym kilka osób, że to materiał sprzed lat, a nie z ubiegłego roku. Konkretny, gitarowy atak, z solówkami i riffami granymi na zmianę jak w Judas Priest czy unisonami, sprawna sekcja, a do tego świetna wokalistka Jasmin Anglén, obdarzona zadziornym, pełnym mocy głosem. Betsy z Bitch, Kate z Acid czy Doro (mamy tu zresztą udaną wersję "I Rule The Ruins" Warlock z dynamiczną końcówką) to dobre punkty odniesienia do stylu i umiejętności wokalistki Ratbreed - wystarczy posłuchać "Escape From The Asylum", "Hunting High, Reaping Low" czy "Mad World" by pozbyć się cienia wątpliwości. Ciekawie brzmi też wplatanie w tradycyjny heavy bardziej szybszych partii ciążących w stronę speed/ thrash metalu - taki "Blaze From Below" jest dzięki temu jeszcze intensywniejszy. Świetny debiut, oby tak dalej! (5) Wojciech Chamryk

Red Dead Roadkill - Sweet Songs Of Anguish 2019 Fastball

Nie wszystkie niemieckie zespoły grzęzną w przeciętności, próbując przy tym przypodobać się masowej

RECENZJE

157


publiczności. Okazuje się, że można postarać się bardziej, co Red Dead Roadkill potwierdzają na swym debiutanckim albumie. "Sweet Songs Of Anguish" to mocne, melodyjne granie, taki wielogatunkowy stop niezłej jakości. Najbliżej mu do przebojowego quasi gotyku ("Lines Of Fire", "Cold") i melodyjnego hard'n' heavy ("Hail To The King", ballada "Somewhere Mr. Fate"), ale nie brakuje też utworów utrzymanych po prostu w stylistyce rockowej ("Headlights" z wokalnym duetem, "Under Water" z wiodącą partią fortepianu). Mocniejszych utworów też na szczęście nie brakuje: hitowy opener "Unleash The Beast" ma całkiem mocnawe zakończenie, "Good Night" brzmi zdecydowanie surowiej, mimo przebojowego refrenu z kolejnym duetem, w "Pretty In Silence" Radd nieźle się wydziera, a Bob Lee (multinistrumentalista i wokalista) też raczy nas niejednokrotnie ostrzejszymi wokalami. Najbrutalniejszy pod tym względem jest jednak rozpędzony "Dying Day", w którym siarczystym growlingiem atakuje Jean Cortis, a świetne solo wycina Roland Grapow (ex Helloween, Masterplan), który zmiksował i zmasterował "Sweet Songs Of Anguish". Robią tu też wrażenie aranżacje, umiejętne łączenie gitarowych i klawiszowych brzmień ("Thorns Below"). Gdyby nie dłużyzna w połowie "Songs Of Anguish (S.O.A.)", która przy pierwszym odsłuchu zaciekawia, ale z każdym kolejnym już tylko nuży, dałbym pewnie więcej niż: (4). Wojciech Chamryk

Repent - Condemned to Fail 2019 High Roller

Muzyka zaproponowana przez Repent to klasyczny thrash metal z pewną dawką melodii. Jednak dla mnie nie wystarczy to by uznać "Condemned to Fail" za przyzwoity album, ale, szczerze mówiąc, można w nim znaleźć kilka dobrych utworów. Otwierający "Pride of Creation" to naprawdę mocna rzecz, z potężną perkusją i dużą ilością energii, i kilkoma technothrashowymi wstawkami robi wrażenie. Kawałek "Hypocrite's tears" jest również dość intrygujący, ale wokal Jürgena "Eumela" Aumanna nie pasuje do reszty (ogólnie rzecz biorąc, jego gardłowy głos jest moim zdaniem zbyt prosty, choć jest to również kwestia słabej produkcji). Kolejną atrakcją albumu jest moim zdaniem kawałek

158

RECENZJE

"Scientific Ideals", który łączy w sobie solidny element typowy dla klasycznej niemieckiej tradycji thrashu z melodyjnym otwarciem, jak solówka gitary. Doczepić się można do produkcji. Bębny brzmią jak zestaw naczyń kuchennych okładanych przez dzieciaki. Całość brzmi jakby została nagranana początku lat dziewięćdziesiątych. Zamiast tego doceniam tekstową stronę "Condemned to Fail". Cytując gitarzystę Philipa Ratha, "Uważamy się za koronę stworzenia, ale musimy żyć w harmonii z naturą zamiast ją niszczyć": I tym zmuszającym do przemyśleń cytatem zakończmy tą recenzję (3).

lubią wymazywać z wydawnictw koncertowych, jak choćby "odliczanie" przez perkusistę startu kawałka. "Live in Japan" to obiektywna wizytówka i reklama obecnej formy tego jednego z najstarszych, jeśli nie najstarszego amerykańskiego heavymetalowego zespołu. Strati

Bartek Kuczak Ruler - Descent Into Hades 2019 Punishment 18

Riot V - Live in Japan 2019 AFM

Muzycy Riot V sami przyznają, że Japończycy darzą ich szczególną estymą. Nic dziwnego, że "Live in Japan" nagrane w 2018 roku, a wydane w 2019 jest kolejnym wydawnictwem Amerykanów zarejestrowanym na tym wyspiarskim kraju. Jest to też w pewnej mierze wizytówka "nowego" oblicza Riot, które od czasu współpracy z wokalistą, Toddem Michaelem Hallem funkcjonuje pod nazwą Riot V (od piątego z kolei wokalisty). Jako, że płyta jest w pewnej mierze przekrojówką przez dyskografię zespołu, daje możliwość rozeznania się jak bardzo stare i te odrobinę późniejsze kawałki brzmią z Toddem. Niewątpliwie wokalista dodaje młodzieńczości brzmieniu Amerykanów. Choć sam nie jest dwudziestolatkiem, jego barwa i energia śpiewania sprawia, że "Live in Japan" słucha się jak płyty młodego heavymetalowego zespołu, który ma już na koncie podejrzanie dużo kawałków. Oczywiście jego wokal idzie w parze z dynamicznymi aranżacjami. O ile kawałki z "Thundersteel" nawiązują do swojego oryginalnego brzmienia, o tyle taki "Warrior" z debiutu z 1977 roku brzmi o niebo bardziej heavymetalowo. Oczywiście na krążku znalazły się nie tylko klasyki. W myśl działania muzycznego rynku, koncert promował też najnowszy album Riot V o epickim, biblijnym tytule "Armor of Light" oraz poprzednie wydawnictwo, pierwsze z Toddem - "Unleash the Fire". W końcu to koncert zespoły Riot V, gdzie "V" odgrywa istotną rolę. Płyta brzmi szalenie naturalnie, nie tylko jeśli chodzi o wykonanie, ale też dźwięki dochodzące spod sceny czy takie drobiazgi, które kapele

"Descent Into Hades" to jedna z takich płyt do których ciężko jednoznacznie mi się odnieść. Niewątpliwie jest to płyta do bólu klasyczna oparta na patentach, po które sięgały zespoły z lat osiemdziesiątych zarówno te z Europy, jak i te zza wielkiej wody. Pewnie większość z Was sobie w tym momencie pomyśli, że to przecież świetnie. O to właśnie chodzi, o co ja się tu czepiam. Tak, wszystko prawda, tylko, że dobra płyta heavy metalowa powinna czymś się wyróżniać, mieć w sobie jakąś wyrazistość. Owa wyrazistość może się objawiać w ciekawych melodiach, zadziorności, klimacie, ciekawych aranżacjach... kurcze w czymkolwiek, co pozwoli danej płycie się wyróżnić spośród setek podobnych wydawnictw zalewających rynek muzyczny. Na trzecim albumie Włochów niestety nic takiego nie uświadczymy. A co dostajemy? Coś, co można nazwać generycznym do bólu heavy metalem bez grama polotu i własnego oblicza. Jest to po prostu album bardzo przeciętny i taka też będzie jego ocena (3). Bartek Kuczak

Sacred Oath - Thunder Underground - Live From NYC 2019 Self-Released

Sacred Oath to ten amerykański zespół, który nie zafiksował się na fakcie, że wieki temu wydał pomnikowy dla US power metalu debiut "A Crystal Vision". Zespół jest wciąż aktywny, regularnie wydaje nowe płyty, a podczas trasy promującej najnowszą "Twelve Bells" powstał koncertowy "Thunder Underground - Live From NYC". Tytuł wyjaśnia wszystko -

to zapis klubowego koncertu, akurat ostatniego w ramach trasy "Twelve Bells At Midnight Tour". Jak dla nie to wydawnictwo jest znacznie lepsze od poprzedniego albumu live "...Till Death Do Us Part" Sacred Oath - tam mieliśmy festiwalowy set z Niemiec zespołu koncertującego jednak niezbyt często, tu grupa jest zgrana i w wysokiej formie, a brzmienie jest mięsiste i konkretne, żaden plastik. Cieszy też dobór materiału, bo poza żelaznymi klasykami z "A Crystal Vision" (tytułowy, "Two Powers" i "The Ferryman's Lair") Rob Thorne postawił na zróżnicowaną setlistę. Mamy więc zarówno najnowsze utwory z promowanego "Twelve Bells", całkiem solidną reprezentację płyt "Sacred Oath" (2009), "World On Fire" (2010), jak i przedostatniej "Ravensong" (2015), łącznie 11 utworów trwających nieco ponad godzinę. Fanów Sacred Oath pewnie nie muszę namawiać do sięgnięcia po tem materiał, a jeśli komuś nazwa grupy wcześniej obiła się tylko o uszy, to też nie będzie rozczarowany. (5) Wojciech Chamryk

Sacrilege - The Court Of The Insane 2019 Pure Underground

Ci weterani NWOBHM nie ustają w wysiłkach mających pokazać, że w latach 80. firmy płytowe zbyt szybko postawiły na nich przysłowiowy krzyżyk. Doczekali się więc po reaktywacji już kilku płyt, cztery lata temu zadali podwójny cios w postaci "Ashes To Ashes" z archiwaliami i premierowego "Six6 Six", po czym przygotowali jego następcę. "The Court Of The Insane" nie rzuca na kolana, ale to solidny, momentami nawet bardzo solidny, album, znacznie lepszy choćby od nudnego "Ghosts Of War" Weapon UK. Sacrilege to też przecież weterani, w dodatku wzmocnieni niedawno przez kolejnego starego wiarusa NWOBHM, Paula Macnamarę z Salem, a łoją konkretnie, w żadnym razie nie sprawiając wrażenia wypalonych emerytów. Mamy tu więc zarówno brytyjski metal w wydaniu najbardziej klasycznym z możliwych ("Bring Out Your Dead", "The Prophet" z balladowym wstępem), mocarne nawiązania do doom metalu ("Celestial City", "No Bequeath"), riffową potęgę Black Sabbath połączoną z brzmieniami syntezatorów (mroczny "Unhinged Mind"), skoczne ("I Can Hear the Silence")


i całkiem przebojowe hard'n'heavy (singlowy "Lies"), miarowe, mocne granie niczym z przełomu lat 70. i 80. (patetyczny utwór tytułowy), klawiszowe akcenty progresywne ("Depression"), a nawet nawiązania do bluesa w surowym "Ride Free". Fajna płyta, warta swej ceny! (4,5) Wojciech Chamryk

Sabaton - The Great War 2019 Nuclear Blast

Zdaję sobie sprawę, że pisząc o największej chyba obecnie grupie metalowej ze Szwecji a może i Europy (mam na myśli wymiar sukcesu komercyjnego) może przyjść pokusa ważenia każdego słowa. W końcu, na kolejne płyty oraz koncerty zespołu czekają całe masy ludzi, łącznie z tymi, którzy zainteresowanie muzyką metalową przejawiają raczej weekendowo. Na wstępie zaznaczyć muszę jednak, że nie jestem wielbicielem modelu biznesowego w jakim grupa ta funkcjonuje a tematykę tekstów, podejmowaną przez nich przy kolejnych wydawnictwach uważam za pretensjonalną obsługę narodowych resentymentów. Myślę, że konstruktywna krytyka tak dużych zjawisk jak Sabaton jest wręcz konieczna. Jednakże, trudno przejść obojętnie wobec skuteczności z jaką Szwedzi swój sukces dyskontują. Zmierzając jednak do meritum, jakim albumem jest "The Great War"? Chciałoby się złośliwie rzec, że pomijając didaskalia, właściwie takim samym jak kilka poprzednich. Nie zadowalając się jednak tak powierzchowną opinią, spróbujmy zajrzeć trochę pod powierzchnię. Pomijam tutaj wgłębianie się w tematykę albumu, nie uważam aby była ona kwestią istotną w ocenie warstwy muzycznej czy ogólnych wrażeń z odsłuchu. To, o której wojnie Joakim Brodén śpiewa ma minimalne przełożenie na jakość gotowego dzieła, przynajmniej pod względem istotnych kryteriów przekonywujących tematów muzycznych, ogólnej nośności materiału oraz emocji jakie wzbudza. Przyznam, że w tym kontekście nowe dzieło Sabaton trochę zawodzi. Całość brzmi jakby była zamulona, bez energii i dynamiki (ale jednak lepiej niż poprzedni "The Last Stand"). Brzmienie dość płaskie, wszystko na jednym poziomie. Wokal Joakima jednowymiarowy i bez polotu, chociaż trudno nie zauważyć, że nigdy on wielkim wokalistą nie był, natomiast zdecydowanie nadrabia charyzmą i energią podczas koncertów. Naprawdę do-

brych kawałków, które zostają ze słuchaczem na dłużej, jest tu raptem kilka. Pojedyncze motywy wydają się porywające, natomiast całość, mimo niezbyt długiej czasu trwania (mniej niż czterdzieści minut) jest trochę ociężała. Nie jest to jednak problem wyłącznie najnowszego dokonania Szwedów. W moim przekonaniu, podobnie rzecz miała się z dwiema poprzednimi pozycjami ich dyskografii. Nie sądzę też, żeby zaszkodziło to jakoś drodze grupy do potęgi, bo w dzisiejszych czasach nie buduje jej się już raczej dokonaniami studyjnymi. Jednak, w przeszłości zdarzały się tej grupie rzeczy dużo bardziej udane: "Attero Dominatus", "Coat Of Arms" czy "Carolus Rex". "The Great War" ma małe szanse na to by być albumem stawianym na równi z wymienionymi. Igor Waniurski

Sacral Night - Ancient Remains 2019 Metal On Metal

Sacral Night grają dark heavy metal. W roku 2019 znaczy to jednak coś zupełnie innego niż 20-30 lat wcześniej, jest to połączenie tradycyjnego metalu lat 80. z blackiem. Czasem brzmi ono wręcz karykaturalnie ("The Hexer's Come"), ale generalnie Francuzi dają radę. Ma to pewnie związek z faktem, że są doświadczonymi muzykami, chociaż "Ancient Remains" jest długogrającym debiutem Sacral Night, grupy o niezbyt długim przecież stażu. Surowy, typowo podziemny opener "The Blood Spattered Bride", tradycyjnie metalowy, rozpędzony "Ancient Remains" czy wolniejszy i bardziej mroczny "The Last Decade And Beyond" potwierdzają jednak, że zespół ma potencjał. Nie do końca przekonują mnie co prawda te nagłe przejścia od tradycyjnego heavy do blastowej nawałnicy ("By Sword, By Pick, By Axe"), ale inne utwory, choćby wzbogacony partią syntezatora "Unhinged Before Horror", dowodzą, że Sacral Night stać jeszcze na wiele. (4) Wojciech Chamryk Sacred Reich - Awakening 2019 Metal Blade

Powrót po latach milczenia. I to powrót z przytupem chciałoby się rzec. Sacred Reich całe dwadzieścia trzy lata po wydaniu swego ostatniego albumu przypomina metalmaniakom o swym istnieniu. Przypomina się wydawnictwem dość krótkim, bo zaledwie trwający

trzydzieści jeden minut i zawierającym osiem utworów. Nie chodzi jednak o ilość, ale o jakość, a tej "Awakening" odmówić nie można. Piąte dzieło ekipy dowodzonej przez Phila Rinda to płyta pozbawiona wypełniaczy. Mimo, że sam lider lata młodzieńcem już nie jest, to album pełen jest młodzieńczej, wręcz punkowej, a momentami nawet hardcore'owej energii, a jednocześnie nie można mu odmówić świeżości. Wspomniane motywy pojawiają się w takich utworach, jak "Divide And Conquer" czy "Revolution". To jednak nie wszystko. Phil i koledzy postanowili uraczyć swych fanów również bardziej klasycznie rockowymi momentami, jak w nieco southernowym "Death Valley". Zresztą każdy zawarty na "Awakening" utwór ma w sobie coś unikalnego. Oczywiście część miłośników starszej twórczości zespołu kręci nosem (w "internetach" można znaleźć masę krytycznych opinii), ale nie można zadowolić wszystkich. Moim skromnym zdaniem "Awakening" to jedna z ciekawszych płyt 2019 roku (5). Bartek Kuczak

Sandness - Untamed 2019 Rockshots

Sandness jest kolejnym włoskim zespołem, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Chłopaki grają bowiem melodyjny hard'n' heavy w amerykańskim stylu. Jeśli więc ktoś ma awersję na muzyczne propozycje Bon Jovi, Poison, Slaughter, Winger czy Cinderelli może spokojnie przejść do następnej recenzji. Zwolennikom takich dźwięków zalecam czujność, bo "Untamed" trzyma poziom. Na dwa wypełniacze (popowy "London" jest żenująco słaby, nie ma co ściemniać) można jednak przymknąć oko, bo reszta materiału jest już OK. Sporo tu chwytliwych melodii i przebojowych, chóralnych refrenów, gdzie zwrotki są nieco surowsze - kto pamięta/zna pierwsze płyty Mötley Crüe, Ratt bądź Dokken, uznawane do momentu eksplozji thrashu za zespoły stricte metalowe, znajdzie tu sporo podobieństw. Dobrym przykładem

jest choćby "Tyger Bite", siarczysty, melodyjny heavy w stylu 80's z zapadającym w pamięć refrenem, albo dynamiczny "Radio Show". Pojawiają się też fortepianowe akcenty, szczególnie we wstępach czy instrumentalnym "Pyro", świetne są też solówki - zwykle krótkie, zwarte i perfekcyjnie wpasowane w poszczególne utwory. (4,5) Wojciech Chamryk

Scarlet Rebels - Show Your Colours 2019 ROAR!

Już pierwszy utwór na debiutanckim albumie tego walijskiego zespołu nie pozostawia cienia wątpliwości, że tworząc i nagrywając "Show Your Colours" Scarlet Rebels byli pod ogromnym wpływem Slasha i jego The Conspirators. "No One Else To Blame" niczym więc nie zaskakuje - to melodyjny rock z przebojowym refrenem, w którym Wayne Doyle brzmi niczym Myles Kennedy. I fajnie, bo to zacne wzorce, ale... niemal każdy kolejny utwór, a jest ich, licząc dwa bonusy z wersji digital, aż 14, powiela ten sam schemat. Tylko gdzieniegdzie Doyle zaśpiewa inaczej ("Part Of Me"), zespół zabrzmi mocniej ("Nothing To Say"), wykorzysta w aranżacji fortepian ("Returning Light"), albo zagra w stylu AC/DC ( bonusowy "Radio Song"), ale obraz płyty jest jednoznaczny to kopiowanie stylu zespołu Slasha wręcz 1:1, bez polotu i inwencji. Owszem, słucha się "Show Your Colours" przyjemnie, ale bez żadnej ekscytacji, a jedyną ciekawostką jest tu fakt, że na gitarze gra Josh Townshend, bratanek słynnego Pete'a z The Who. (2) Wojciech Chamryk

Sins Of The Damned - Striking The Bell Of Death 2019 Shadow Kingdom

Przymierzali się do dłuższego wydawnictwa, wydawali kolejne demówki, aż w końcu doczekali się debiutanckiego albumu. "Striking The Bell Of Death" ukazuje Sins Of The Damned w pełni formy, łojących speed metal niczym w połowie lat 80. Poszczególne utwory

RECENZJE

159


płynnie przechodzą jeden w drugi, są surowe, dynamiczne i intensywne, przy czym niepozbawione też melodii, a Razor faktycznie ma w gardle struny głosowe niczym najostrzejsza brzytwa. Melodyjne, instrumentalne intro "Striking The Bell Of Death" może być nieco mylące, ale gdy uderza "They Fall And Never Rise Again" staje się już jasne, że Sins Of The Damned nie zamierzają brać jeńców, a przynajmniej oszczędzać uszy słuchaczy szczególnie kiedy idą też w stronę thrashu, tak jak choćby w "Take The Weapons" czy "The Outcast". Nieprzypadkowo też chyba są to długie, rozbudowane utwory, podobnie jak finałowy "Death's All Around You", ale pomimo programowej prostoty sporo się w nich dzieje i nie odstają od krótkich killerów w rodzaju "Victims Of Death". Dodajcie do tego klarowne, mięsiste brzmienie i wszystko jest jasne - "Striking The Bell Of Death" nie rzuca na kolana, nie uzależnia, ale jest obiecującym debiutem wartym uwagi. (4) Wojciech Chamryk

"Painkiller". To, że Kanadyjczycy są pod dużym wpływem wspomnianego krążka jest widoczne (a raczej słyszalne) niemalże w każdym aspekcie ich grania. Od gry sekcji, przez gitarowe riffy i solówki na wokalu kończąc. Nie chcecie mi uwierzyć? Posłuchajcie chociażby "The Hammer" (swoją drogą fajne dyskretne wykorzystanie syntezatora) albo "Highlander". Od razu zrozumiecie o czym mówię. Nad całością unosi się duch japońskich kreskówek, starych gier na Amigę oraz komiksów z lat osiemdziesiątych o herosach i superbohaterach. W końcu granie metalu "od nerdów dla nerdów" do czegoś zobowiązuje, czyż nie? Jeżeli już miałbym się tu czegoś doczepić, to jest to wokal Jasona CondeHoustona, który na siłę próbuje imitować manierę Roba Halforda, ale niestety ewidentnie nie ma ku temu warunków głosowych. Momentami wychodzi to niczym nieudolna parodia, jak pod koniec przywoływanego utworu "Highlander". Mimo tego mankamentu "Cyber Metal" to porcja dobrego heavy metalu w dość ciekawym ujęciu, która powinna zadowolić nawet wymagających koneserów takiego grania. (4) Bartek Kuczak

Skelator - Cyber Metal 2019 Gates Of Hell

Skelator to kanadyjski zespół uprawiający epic metal, i w zasadzie pozornie można by go uznać za typowego przedstawiciela tego gatunku. Jednak jest pewne "ale". Otóż Panowie z kraju klonowego liścia swój piąty album reklamują hasłem "Żadnych mieczy! Chyba, że są to swietliste miecze." Prawda, że trochę odbiegające od ogólnej konwencji gatunku. Żeby jeszcze było ciekawiej, sami główni zainteresowani swą twórczość określają mianem "nerd metalu". Zapowiada się ciekawie, więc przejdźmy do meritum. Teksty nie są jednak jedynym czynnikiem, który wyróżnia Skelator pośród licznych kapel uprawiających podobną estetykę. Sama muzyka również nieco odbiega od nazwijmy to "średniej". Zawartość muzyczna "Cyber Metal" to krzyżówka klasycznego heavy metalu w stylu Judas Priest oraz elementów speed/thrash metalu z technicznymi elementami. Całość rozpoczyna dość maidenowy utwór pod tytułem "Cyber Samurai". Maidenowy, jeśli chodzi o prowadzący riff oraz gitarowe solówki. Jednakże nawet w tym utworze są widoczne thrashowe ciągoty grupy. W bardzo podobnym tonie utrzymany jest drugi w kolejności "Cast Iron", chociaż tutaj od Ironów więcej Judasów. Szczególnie z okresu płyty

160

RECENZJE

Snowy White And The White Flames - The Situation 2019 Snowy White/SWWF

Hasło: Snowy White. Odzew: "Bird Of Paradise". Jednak ten wybitny gitarzysta w żadnym razie nie jest artystą jednego przeboju, bo grał choćby z Thin Lizzy (świetne LP's "Chinatown" oraz "Renegade"), Pink Floyd, Rickiem Wrightem czy Rogerem Watersem, miał składy bluesowe, a od lat z powodzeniem lideruje też grupie Snowy White And The White Flames, idącej w stronę blues rocka. Na najnowszej płycie wspierają go też gościnnie równie utytułowani muzycy jak: Max Middleton, Kuma Harada czy John "Rabbit" Bundrick, a całość "The Situation" jest godna polecenia. Kolejne utwory płyną niespiesznie, czasem kojarząc się z wczesnym Santaną (tytułowy) czy Fleetwood Mac (instrumentalny "L. A. Skip" z solówkami gitarowymi i elektrycznego piana), gdzieniegdzie z wpływami muzyki świata (kolejny instrumental "Migration"), ale to jednak wpływy bluesowe wysuwają się w nich na plan pierwszy. Tu warto wyróżnić wspaniałą, dramatyczną balladę "Why Do I Still Have The Blues?", ponad

osiem minut jedynego w swoim rodzaju klimatu i jakby następczynię "Bird Of Paradise". "Crazy Situation Blues" jest znacznie krótszy, ale równie urokliwy, taki leniwy temat plus mocniejszy śpiew lidera, w podbnym stylu utrzymany jest też "Blues In My Reflection". Są tu też jednak i utwory bardziej dynamiczne, przede wszystkim "Hard Blues" oraz "You Can't Take It With You", potwierdzając, że Snowy White nie jest jedynie smutasem-balladzistą. Jeśli więc ktoś jakimś cudem nie zna jeszcze dokonań tego gitarzysty, a interesuje się klasycznym rockiem czy wielbi solowe dokonania Davida Gilmoura powinien po "The Situation" sięgnąć. (5) Wojciech Chamryk

tak źle, a Sam, Tim i Arian nie za-fiksowali się na podbiciu list przebojów, grając całkiem soczystego, metalizowanego rocka, czerpiącego od Metalliki, Gunsów, AC/DC i tym podobnych grup. Nie ma też co ukrywać, że nie zawsze się to broni: trwający prawie sześć minut "Follow Your Dreams" jest zdecydowanie za długi i po prostu nudny, w aranżacjach trafiają się połączenia "od czapy", jak choćby przejście w przebojowym, brzmiącym mi jakoś znajomo - czyżby cover? - "Nowhere To Run", głos wokalisty też jest w nim zdecydowanie zbyt młodzieńczy, ale chłopaki mają potencjał. Potwierdzają to dynamiczny "I Ain't Falling", surowy, ale też niepozabawiony melodii "Every Day Counts" czy nader konkretny "Forever". Radzą też sobie z balladami, szczególnie z "My Chance", tak więc jeśli zobaczycie gdzieś okładkę z trzema chłopaczkami i z nazwą Spy & Row, to płytę do auta, na imprezę czy inny jogging macie w zasięgu ręki. (4) Wojciech Chamryk

Spiker - Heavy Metal Macht 2019 Dying Victims

Doceniam fakt, że tych pięciu młodych Niemców próbuje na swej debiutanckiej EP-ce grać surowy heavy metal, inspirowany do tego klasycznym hard rockiem. Szkoda tylko, że nikt im nie powiedział, skoro sami na to nie wpadli, że tak nudne, wtórne i totalnie amatorskie kompozycje jak tytułowa, "Teufelskreis" czy "Rockmanie" mogą wzbudzić zainteresowanie, ale tylko jako swoiste kuriozum, przykład grania pozbawionego jakichkolwiek atutów. Pamiętam z przeszłości liczne recenzje, w których autorzy pastwili się wręcz nad słabszymi zespołami - Spiker pewnie by roznieśli, i to nie bez powodu. "Der Rock Der's Bringt" i "Kommando" są nieco ciekawsze, zwłaszcza ten ostatni, ale "Heavy Metal Macht" to i tak marnowanie surowców, koniecznych do wyprodukowania płyt, kompaktów i kaset... (1) Wojciech Chamryk

Spy & Row - Blood Brothers 2019 Fastball

Po wątpliwej "przyjemności" kontaktu z płytami kilku młodych, niemieckich zespołów podszedłem do debiutanckiego albumu Spy & Row niczym przysłowiowy pies do jeża. Okazało się jednak, że nie jest

Strana Officina - Law Of The Jungle 2019 Jolly Roger

Strana Officina to jedni z prekursorów tradycyjnego heavy metalu we Włoszech, ale też wielcy pechowcy. Powstali jeszcze w roku 1977, ale zadebiutowali na winylu dopiero po siedmiu latach, a debiutanckiego albumu doczekali się po pięciu kolejnych, kiedy to boom na klasyczny heavy był już właściwie wspomnieniem, szczególnie w słonecznej Italii. Działają jednak z przerwami do dziś, wydając kilka kompilacji i cztery albumy z premierowym materiałem. "Law Of The Jungle" jest z nich najnowszy i w sumie szkoda, że od premiery poprzedniego "Rising To The Call" minęło ponad 11, bo zespół wciąż jest w formie, wciąż łojąc heavy w formie najbardziej klasycznej z możliwych. Słychać, że Daniele "Bud" Ancillotti wraz z kolegami nie muszą nikogo naśladować czy szukać źródeł inspiracji na starych płytach - oni po prostu byli przy narodzinach tradycyjnego metalu, współtworzyli go i teraz dają temu wyraz. Muzycznie mamy tu więc materiał zakorzeniony w latach 80., chociaż w żadnym razie nie brzmi on archaicznie, co to, to nie. Ciekawostką, chociaż nieobcą dla fanów zespołu jest fakt, że część tekstów Bud śpiewa w ojczystym języku, co dodaje "Difendi La Fede" czy bonusowi z CD "Il Buio


Dentro" pewnej śpiewności. Świetny jest też siarczysty i surowy, tytułowy opener, pięknie brzmi równie dynamiczny "The Wolf Within" czy miarowy rocker "Crazy About You". W "Endless Highway" i szczególnie w "The Devil & Mr. Johnson" mamy też odniesienia do bluesa, fajnie urozmaicające tę udaną płytę. (5) Wojciech Chamryk

St. Vitus - St. Vitus 2019 High Roller

Saint Vitus powrócił z po długim okresie czasu z nowym albumem zatytułowanym po prostu nazwą zespołu. Skąd taki pomysł na tytuł (albo raczej jego brak)? Najprawdopodobniej chodzi o brzmienie, która to w otwarty sposób nawiązuje do albumów grupy nagranych w latach osiemdziesiątych. Tempo utworów zamieszczonych na nowym wydawnictwie St Vitus jest wolne. Bardzo wolne. Momentami aż do przesady. Sama gra gitar bywa niekiedy bardzo posępna. Ale wszystkie te aspekty czynią ze "St. Vitus" niesamowity i wyjątkowy album. Album szczery i całkowicie pozbawiony udawania. Wszystko na tej płycie jest prawdziwe. Nawet to undergroundowe brzmienie, mimo, że mamy do czynienia z kapelą, która czasy bycia w podziemiu ma już za sobą. Utwory takie jak powolny walec w postaci "Remains", a także dość chwytliwe "Wormhole" i "Hour Glass" zadowolą każdego fana starszych albumów tych Kalifornijczyków. Można nawet odnieść wrażenie, żetym razem nieco mocniej weszli w złowieszczą atmosferę, jaka zawsze towarzyszyła ich twórczości . Jako ciekawostkę warto powiedzieć, że "A Prelude" to powolny utwór wyłącznie wokalny, a "City Park" to niesamowita utwór w dużym stopniu ambientowy, która o dziwo działa, tworząc przy tym prawdziwy nastrój i podnosząc ostatecznie ogólny wydźwięk albumu. Zamykający całość "Useless" to niemalże punkowy napad wściekłości. St Vitus na pewno jeszcze ostatniego słowa nie powiedział (4,5) Bartek Kuczak Sunstorm - Road To Hell 2018 Frontiers

Jakiś czas temu sieć obiegły informacje o problemach zdrowotnych Joe'go Lynn Turnera, ale najwidoczniej zdołał się z nich wykaraskać, skoro wziął udział w nagraniu kolejnego albumu Sunstorm. Zawar-

tość "Road To Hell" na pewno nie rozczaruje fanów tego zespołu, ani tym bardziej byłego frontmana Fandango, Rainbow, Malmsteena czy Deep Purple. Mający już bowiem prawie 68 lat wokalista jest w dobrej formie, a towarzyszący mu włoscy muzycy z klawiszowcem Alessandro Del Vecchio na czele też nie są żółtodziobami. Jeszcze w latach 80. powiedziałbym, że to klasyczny heavy, ale teraz, z racji powszechności używania wobec takich dźwięków terminu hard rock, wolę znacznie bliższy prawdy szyld hard'n'heavy. Sporo tu odniesień do Whitesnake czy dawnych, purpurowych zespołów w których Turner śpiewał, szczególnie w dynamicznym "Resurrection" z organową solówką czy w nośnym utworze tytułowym - fani Rainbow z wczesnych lat 80. na pewno będą zachwyceni. Są też utwory mocniejsze ("My Eyes On You"), jest murowany AOR-owy przebój "Calling" - dobrze, że Joe "Still Fighting", bo faktycznie "Only The Good Will Survive", a świat rocka bez niego byłby znacznie uboższy. (5) Wojciech Chamryk

Tanith - In Another Time 2019 Metal Blade

Russ Tippins zdobył sławę w Satan, prawdziwej legendzie nurtu NWOBHM. I chociaż jego macierzysty zespół jest wciąż aktywny, wydając przy tym bardzo udane płyty, to gitarzyście zamarzył się powrót do lat młodości, kiedy królował, również na listach przebojów, szczery, bezkompromisowy rock w wydaniu takich zespołów jak choćby Wishbone Ash, Thin Lizzy czy Uriah Heep. Efekt to zespół Tanith i jego debiutancki album "In Another Time". Tippins faktycznie wraca tym materiałem do korzeni ciężkiego rocka, bo tylko czasem można tu doszukać się wpływów hard'n'heavy przełomu lat 70. i 80. ("Citadel (Galantia pt. 1")). W pozostałych utworach zespół stawia na jeszcze bardziej oldschoolowe patenty, brzmiąc niczym pionierzy hard rocka. Wrażenie to potęguje cie-

płe, analogowe brzmienie, dużo melodii, chociaż surowych riffów też tu nie brakuje oraz duet dwojga wokalistów, śpiewających albo razem, albo na zmianę. Dobrą wizytówką tego mocniejszego wcielenia Tanith jest "Book Of Changes", zaś balladowego "Mountain", ale i tak śmiem twierdzić, że szanujący się fan klasycznego metalu i tak musi mieć tę płytę w swojej kolekcji. (5)

musi posłuchać "Apocalypse" i samodzielnie wyrobić sobie zdanie czy Tarchon Fist to coś więcej niż tylko zręczni naśladowcy. (3,5) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

The Lord Weird Slough Feg New Organon 2019 Cruz Del Sur Music

Tarchon Fist - Apocalypse 2019 Pride & Joy Music

Luciano Tattini to człowiek niezwykle zasłużony dla włoskiego me-talu, współtwórca założonego w roku 1980 zespołu Rain. Po jego rozpadzie nie odwiesił gitary na kołek, ale założył Tarchon Fist. "Apocalypse" to jego najnowszy, czwarty album. W warstwie słownej mamy tu koncept koncentrujący się na złożoności problemu, że nikt nie rodzi się dobry czy zły, ale to nasze wybory determinują całe ludzkie życie, wskutek czego stajemy po którejś ze ze stron, zaś muzycznie to klasyczny heavy lat 80. Całkiem niezły, jeśli przymkniemy oko na to, że zbyt wiele w nim zapożyczeń czy nawiązań do dokonań Accept, Judas Priest czy Iron Maiden. Szczególnie ten ostatni zespół musiał mieć ogromny wpływ na twórczość Tattinego, bo w większości utworów "maidenuje" na całego - te charakerystyczne unisona, rytmy, solówki mogłyby spokojnie znaleźć się na każdej z płyt zespołu Steve'a Harrisa z lat 80. Również wokalista Mirco Ramondo nader udatnie naśladuje Bruce'a Dickinsona. Fakt, trzeba mieć do tego głos, ale czasem brzmi to już nieco karykaturalnie, tak jak w "Clash Of The Gods" czy "Lights Of Fire". Jednak z każdym kolejnym utworem te zapożyczenia stają się coraz mniej słyszalne. Fakt, pierwsza część solówki w "Last Human Strength" to wypisz, wymaluj beethovenowski motyw z "Dla Elizy", wykorzystany przez Wolfa Hoffmanna w "Metal Heart" Accept, ale Ramondo śpiewa już inaczej. Nie kopiuje Dickinsona, co daje fajny efekt choćby w "Titan Of The Forest" czy "Sky Rider", a czasem wspiera go też wokalistka, słyszalna nie tylko w "Prologue To Apocalypse" czy "My Destiny (Epilogue)", ale też we wspomnianym już "Last Human Strength". Ciekawa jest też ballada "Razor From The Abyss" z wokalnymi nakładkami, tak więc każdy

Powrót do dawnej, znacznie dłużej nazwy Mike Scalzi zaakcentował kolejną, bardzo udaną płytą The Lord Weird Slough Feg. Po jednopłytowym epizodzie z Metal Blade Amerykanie wrócili do Cruz Del Sur Music, gdzie czują się chyba najlepiej, a do tego nikt nie oczekuje tam od nich wyśrubowanych wyników sprzedaży - tak to już teraz jest, że im bardziej zespół kultowy, tym mniej płyt sprzedaje... Kto jednak zafunduje sobie "New Organon", już dziesiąty zresztą album studyjny w dorobku grupy, na pewno nie będzie rozczarowany. Mamy tu bowiem porywająco zagrany hard'n'heavy starej szkoły, niczym z przełomu lat 70. i 80. minionego wieku - może nie powalający potęgą brzmienia, ale surowy, bardzo dynamiczny i intensywny. Utwory są czasem dłuższe ("Headhunter", tytułowy "New Organon"), ale zwykle trwają poniżej trzech czy około czterech minut. Mnóstwo w nich soczystych solówek, grzmiących riffów i efektownych melodii - w latach 70. chłopaki mogliby spokojnie grać supporty przez Thin Lizzy czy UFO. Nie brakuje też nawiązań do wczesnego Iron Maiden ("Being And Nothingness"), niekiedy zaś robi się wręcz rockowowo ("Coming Of Age In The Milky Way"), co jest fajnym urozmaiceniem tej świetnej płyty, w warstwie tekstowej zainspirowanej tytułowym dziełem angielskiego filzofa Francisa Bacona (1561-1626). (5) Wojciech Chamryk

The Night Eternal - The Night Eternal 2019 Dying Victims

The Night Eternal to pierwszy krok młodych Niemców na muzycznym rynku. Krok, który zdaje się być całkiem udany. "The Night

RECENZJE

161


Eternal" to krótkie wydawnictwo. Składa się ono zaledwie z czterech utworów, w tym jednego coveru. Cover ten to pochodzący z repertuaru Judas Priest "(Take These) Chains". Trzeba przyznać, że w ich wykonaniu, ten utwór nabrał nieco mocy oraz przestrzeni, jeśli go porównać do wersji oryginalnej. Oraz idealnie wpasowuje się klimatem w twórczość grupy. A jak zatem The Night Eternal prezentuje się we własnym repertuarze? Na pewno z jednej strony klimatycznie, z drugiej oldschoolowo. Poza przywołanymi tu Judasami na pewno słychać tu echa twórczości Kinga Diamonda. Chłopaki w swej twórczości znacznie bardziej stawiają na klimat niż na energię. Ale momentami udaje się im też połączyć jedno z drugim, jak to na przykład ma miejsce w utworze "Vindicta". Podsumowując "The Night Eternal" to dośćdobre przetarcie szlaków. Pozostaje mieć nadzieję, że chłopaki go nie zmarnują (3,5). Bartek Kuczak

The Quireboys - Amazing Disgrace 2019 Off Yer Rocka Recordings

Mało kto pamięta już o The Quireboys, ale ten brytyjski zespół wciąż działa i ma się dobrze, chociaż nie uniknął kilkuletniej przerwy w latach 90. Oczywiście o popularności z czasów albumu "A Bit Of What You Fancy" nie ma już mowy, ale na najnowszym krążku "Amazing Disgrace" mamy sporo utworów nie gorszych od zespołowych klasyków "7 O' Clock", "Whippin' Boy" czy "Hey You". Warto to podkreślić, bowiem Spike z kolegami tak od 10 lat nabrali naprawdę sporego rozpędu, wydając praktycznie co rok kolejny album, a i płyt koncertowych też swoim fanom nie żałują. "Amazing Disgrace" trzyma wysoki poziom. Począwszy od brzmienia (słynne Rockfield Studios, w którym nagrywali praktycznie wszyscy giganci rocka), poprzez kompozycje oraz ich wykonanie wszystko jest tu na swoim miejscu - szkoda tylko, że to już nie te czasy, kiedy taka muzyka ekscytowała miliony słuchaczy na całym świecie. The Quireboys mają to jednak pewnie w dużym poważaniu, grając soczystego rock'n'rolla/hard rocka z licznymi odniesieniami do bluesa, country, funky i licho wie czego jeszcze. Sporo tu rzecz jasna odniesień do dokonań The Rolling Stones z przełomu lat 60. i 70., są momenty pod The Who czy Faces, a i maniera wokalna Spike'a

162

RECENZJE

to momentami też, wypisz, wymaluj Rod Stewart. "Original Black Eyed Son" z fajnie bujającymi dęciakami i pianinem, klimatyczna ballada "Eve Of The Summertime", zadziorny rocker "California Blues", przebojowe, lżejsze piosenki w rodzaju "This Is It" czy "Dancing In Paris" - muzycznych dobroci tu nie brakuje, szczególnie jeśli ktoś lubi klasycznego rocka. (5) Wojciech Chamryk

The Rods - Brotherhood Of Metal 2019 Steamhammer/SPV

Poprzednia płyta The Rods ukazała się w roku 2011, był więc już najwyższy czas na wydanie kolejnej. Muzycy zapowiadali powrót do korzeni i faktycznie "Brotherhood Of Metal" ucieszy fanów dawnego oblicza fanów amerykańskiej grupy, tego z płyt "Wild Dogs" czy "Let Them Eat Metal". Już patetyczny, tytułowy opener pokazuje, że zespół jest w formie, a z każdym kolejnym utworem jest tylko lepiej. Oczywiście David Feinstein nie byłby sobą, gdyby nie sięgnął po coś starszego z dorobku grupy. Dlatego utworem bonusowym w wydaniu winylowym jest nowa wersja "Crank It Up" z roku 1980, a jednym z wiodących numerów programu podstawowego płyty odczytany na nowo "Smoke On The Horizon", z wyeksponowanymi w aranżacji instrumentami klawiszowymi. Takich rozwiązań jest zresztą na "Brotherhood Of Metal" więcej, dzięki czemu heavy w wydaniu tria zyskał szlachetny, hard rockowy sznyt. Sporo też na tej płycie fajnych melodii, przebojowych refrenów i ognistych solówek, ze wskazaniem na "Everybody's Rockin'" i "Party All Night". Słychać też, że lider ma już swoje lata, ale jego obecny głos wciąż sprawdza się w tych szybszych utworach, ale jeszcze lepiej pasuje do tych mroczniejszych, w rodzaju "The Devil Made Me Do It". I chociaż początek "Evil In Me" trochę za bardzo kojarzy się z "The Last In Line" kuzyna lidera Ronniego, a z kolei rytm i riff "Louder Than Loud" zbyt blisko do patentów "The Mob Rules" Sabbs, to i tak "Brotherhood Of Metal" trzyma poziom. (5) Wojciech Chamryk TIR - Metal Shock 2019 Gates Of Hell

Przypuszczam, że sporej większości czytelników TIR kojarzy się z

dużymi ciężarówkami podróżującymi po całym kontynencie i ich kierowcami, którzy co by nie mówić stanowią dość specyficzną grupę (bez obrazy, jeśli jakiś przedstawiciel zawodu to czyta). TIR to również nazwa jednego z pierwszych włoskich zespołów heavy metalowych. Zespołu, którego początki sięgają pierwszej połowy lat osiemdziesiątych, jednakże "Metal Shock" to dopiero ich drugi pełny album w dyskografii. Powody takiego stanu rzeczy są dwa. Pierwszym jest fakt, że zespół zaliczył kilka przerw w swej działalności. Drugim natomiast jest fakt, że nawet w czasie okresu funkcjonowania zespołu, ten bardziej niż na nagrywaniu, skupiał się na graniu na żywo. "Metal Shock" to zbiór jedenastu utworów, spośród których część jest napisana świeżo z myślą o tej płycie, natomiast część pochodzi jeszcze z lat osiemdziesiątych. Fakt ten jednak nie wpływa w żaden sposób na całokształt albumu. Wręcz przeciwnie. Drugie wydawnictwo TIR to o dziwo album niezwykle spójny, co świadczy tylko konsekwencji stylistycznej pomimo upływu lat. Gdybym miał znaleźć odpowiednie porównanie do muzycznej zawartości "Metal Shock", na myśl przychodzi mi wczesne Iron Maiden z okresu, gdy za mikrofonem w tej kapeli stał nieodżałowany Paul Di' Anno. Na przykład taki "Citta In Fiamme" spokojnie mógłby się znaleźć na maidenowym "Killers". To nie koniec porównań do zespołu Steve'a Harrissa. Otóż wstęp do "La Sfida" bardzo przypomina początek kultowego "Children Of The Damned". A że to bardzo inspirująca partia, po którą sięgnęła sama Metallica w jednym swych największych hitów, to już inna kwestia. To nie koniec takich daleko posuniętych inspiracji na "Metal Shock". Posłuchajcie riffu z "Banche Armate". Nie przychodzi Wam na myśl utwór "Metal Gods" Judas Priest? Można to jednak uznać za czepianie się z mojej strony, gdyż te drobna wpadki nie mają żadnego wpływu na ogólny obraz albumu. A prawda jest taka, że TIR tą płytą świata raczej nie podbije. Jest to płyta dobra, ale niestety tylko dla twardogłowych fanów klasycznego heavy, którym czas zatrzymał się gdzieś w 1984 roku i ciągle katują winyle wczesnych Maidenów na przemian z Diamond Head i Cloven Hoof. Dla niewprawionych w gatunku uszu wszystko to może brzmieć archaicznie oraz lekko trącić myszką. Jak pewnie zauważyliście po przy-

toczonych tytułach, album jest nagrany w języku włoskim. Początkowo miałem z tego powodu pewne obawy, jednakże okazało się, że są one całkowicie nieuzasadnione. Język ten idealnie pasuje do muzyki uprawianej przez TIR. "Metal Shock" to gratka dla fanów klasycznego heavy. Nie mniej jednak płyta ta niczym specjalnym się nie wyróżnia spośród setek podobnych wydawnictw. (3,5) Bartek Kuczak

Traumer - History 2019 ROAR!

Traumer pochodzą z Brazylii, grają melodyjny power metal i wydali w roku ubiegłym trzeci album - z mojego punktu widzenia całkowicie zbędny. Już 10 lat marnują czas, zamiast zająć się czymś pożytecznym, bo znacznie lepszych zespołów powermetalowych mamy na pęczki, a i koniunktura na takie granie nie jest już tak dobra jak jeszcze kilka lat temu. Przetrwają więc najlepsi, ale jakoś nie widzę wśród nich Traumer. Dobry warsztat młodych instrumentalistów, takież brzmienie i niezły głos (Guilherme Hirose to słabszy, ale jednak Michael Kiske) nie są tu jednak w stanie zatuszować miałkości i wtórności samych kompozycji, w których nagromadzenie powermetalowych schematów przybrało karykaturalne wręcz rozmiary. Pewnie znajdą się zwolennicy tej płyty poza rozkochaną w Traumer Japonią, może nawet i u nas jakiś maniakalny kolekcjoner zafunduje sobie to wznowienie "History", albo nawet japońskie wydanie firmy JVC/Victor, ale mnie tych 66 minut nudnych wariacji na temat "powermetalowy banał" skutecznie zniechęciło do dalszych kontaktów z dorobkiem zespołu. (1) Wojciech Chamryk

Turilli/Lione Rhapsody - Zero Gravity (Rebirth And Evolution) 2019 Nuclear Blast

Dziwne to wszystko, bowiem firmujący niedawno album "The Eighth Mountain" Rhapsody Of Fire klawiszowca Alexa Staropoliego jest sukcesorem dawnego


Rhapsody, zaś oryginalny wokalista tej grupy Fabio Lione oraz gitarzysta i dawny lider Luca Turilli od niedawna występują pod nazwą Turilli/Lione Rhapsody, debiutując płytą "Zero Gravity (Rebirth And Evolution)". Pewnie dla wielu fanów to jednak ich zespół będzie sukcesorem dawnego Rhapsody, zwerbowali bowiem nie tylko perkusistę Alexa Holzwartha, ale też innych muzyków, grających wcześniej nie tylko w Rhapsody Of Fire, ale też Luca Turilli's Rhapsody. Jak więc widać przepychanki między muzykami nie są tylko polską specjalnością, a jak jest muzycznie? Płyta "The Eighth Mountain" z nowym wokalistą Giacomo Volim okazała się całkiem dobra, czerpiąc z dawnej stylistyki grupy. Na "Zero Gravity (Rebirth And Evolution)" jest podobnie, chociaż Turilli obecnie odżegnuje się już od klimatów fantasy. Wiele tu jednak patosu, rozmachu i aranżacyjnego przepychu dawnego Rhapsody, chociaż środek ciężkości zdecydowanie przesunął się z power metalu na bardziej metalowo-symfoniczne brzmienia. Na pewno wyszło to muzyce Turilliego na dobre, a gdy dodamy do tego fakt, że Lione to wciąż jeden z najwybitniejszych wokalistów metalowych na świecie, to wnioski są oczywiste. W "D.N.A. (Demon And Angel)" wspiera go jeszcze Elize Ryd z Amaranthe, pojawiają się też inni wokaliści i chórzyści. Jest też niezgorsza ciekawostka, bowiem w "Amata Immortale" oraz w "Arcanum (Da Vinci's Enigma)" Lione śpiewa po włosku, dzięki czemu są to pełne emocji, interpretacyjne majstersztyki. Jest też trzeci taki utwór, cover "Oceano" Josha Grobana, ale to bonus z podwójnego wydania winylowego oraz japońskiej edycji kompaktowej. Zwolennicy "Symphony Of Enchanted Lands" na pewno się więc zawartością "Zero Gravity (Rebirth And Evolution)" nie rozczarują. Co więcej: przeciwnicy tamtych dawnych płyt mogą się obecnym wcieleniem i formą duetu Turilli/ Lione bardzo przyjemnie rozczarować, bo teraz bliżej im do dawnego Queen ("I Am") niż do banalnego w sumie p2p2. (4,5) Wojciech Chamryk

Týr - Hel 2019 Metal Blade

Nie jestem pewnie jedynym ignorantem bez większego pojęcia o metalowej scenie Wysp Owczych, tymczasem tamtejszy Týr i jej

niekwestionowany lider wydał właśnie ósmy album... Trochę im z nim zeszło, bo od premiery poprzedniego CD "Valkyrja" minęło jakieś sześć lat, ale jak widać czasem warto odpuścić, wszystko dopracować, a nie seryjnie produkować asłuchalne gnioty - szczególnie, kiedy zmienia się połowę składu, co też wymaga czasu. Tekstowo "Hel" to mroczna opowieść wywiedziona ze skandynawskiej mitologii, a muzycznie porywające połącznie folk, power, wiking, epickiego i ekstremalnego metalu. Dlatego już w openerze "Gates Of Hel" powermetalową galopadę dopełnia brutalny growling Heriego Joensena, a "Songs Of War" brzmi tak, jakby Yngwie Malmsteen wziął się za ekstremalny metal, nie zapominając jednak o swoich trademarkowych patentach. Sporo tu też chóralnych, patetycznych, ale też i bardzo chwytliwych refrenów, dużo do zagrania, jak w "Empire Of The North" czy w "Fire And Flame" ma basista, a całość materiału jest generalnie bardzo urozmaicona. Tak jak choćby wstęp a cappella w "Ragnars Kvaedi", całość ballady "Sunset Shore" z dynamicznym śpiewem czy opus magnum albumu, trwający ponad siedem minut "Alvur Kongur" - rozwijający się od folku do power metalu, ale z klimatycznymi zwolnieniami. Podsumowując: "Hel" to blisko 70 minut muzyki, w której z każdym kolejnym odsłuchem odkrywa się coś nowego i jeszcze bardziej wciągającego. (5) Wojciech Chamryk

Tyrada - Adaryt 2019 Self-Released

Płytka dotarła do mnie z reputacją drugiego Kata, a jak nie, to przynajmniej jako drugi Miecz Wikinga. Później pojawiły się porównania do Młota Na Czarownice i inne ale nie znalazłem w nich zestawienia do Huntera i jego debiutu "Requiem". Przecież Ci także zaczynali od heavy/thrashu mocno inspirowanego wczesną Metalliką, a głos i sposób śpiewania Karola Kotera bardzo mocno kojarzy mi się z tym co robił Paweł Grzegorczyk na "Requiem". Owszem Kat też nie ukrywał swoich inspiracji Metalliką - wystarczy wspomnieć "Oddech Wymarłych Światów" ale Kat był zdecydowanie bardziej szorstki i agresywny, niż Hunter czy właśnie Tyrada. Oba wymienione zespoły zdecydowanie bardziej postawiły na melodię. Konfrontację z Katem lepiej wytrzy-

mują teksty, które można próbować porównywać do dokonań Romana Kostrzewskiego, choć tylko jedynie w płaszczyźnie podejścia do samego ich tworzenia. Roman jest w twej kwestii niepowtarzalny i jedyny, a jego poetyckość czy metafory trudno będzie komukolwiek podrobić. Niemniej Karol Koter ma smykałkę do pisania słów, na które zwraca się uwagę. Biorąc jeszcze pod uwagę, że frontman Tyrady posiada dość niski i szorstki głos, który sprawdza się w szybkich, jak i wolniejszych partiach, a także potrafi nieźle krzyknąć, to chłopakom z Lublina trafił się odpowiedni gość, o co w dzisiejszych czasach nie jest łatwo. Co do pozostałych muzyków to też nie można się czepiać, bardzo solidna sekcja rytmiczna i bardzo dobrzy gitarzyści, którzy świetnie ze sobą współpracują, Do tego Mateusz Kosnowicz ma także papiery na pisanie niezłych kompozycji i co z tego, że w klimacie są one bliskie temu co na początku kariery robiła Metallica. Już teraz można wyłapać w nich niuanse, które nadają utworom Tyrady indywidualności i chyba o to właśnie chodzi. Utwory przeważnie są dynamiczne, różnorodne, ze zmianami tempa i klimatów, jednak z wyraźną i wpadającą w ucho melodią. Czego najlepszym dowodem jest kawałek "Kanibal", który jak Was dorwie to długo Wam nie odpuści. Brzmienie jak na własną produkcję jest bardziej niż przyzwoite, dynamiczne i selektywne. Jak dla mnie ma ono zalążek tego co może stanowić o charakterze tego zespołu. Jedynie co przeszkadzało mi w odsłuchu tej płytki, to wolny kawałek "Nic" w samym jej środku. Po prostu rozwalał mi cały klimat i przesłanie muzyki. Poradziłem sobie w ten sposób, że słuchając muzyki przerzuciem tę balladę na koniec, tak na początku miałem ją w formie plików cyfrowych, z krążkiem już tak nie da się zrobić. Myślę, że nie ma co za bardzo rozpisywać się o "Adaryt", po prostu to solidny debiut dający spore nadzieje na przyszłość. Oby ją wykorzystali. (4) \m/\m/

Velesar - Dziwadła 2019 Self-Released

Marcin "Velesar" Wieczorek dał się poznać jako gitarzysta/wokalista Goddess Of Sin, Radogost oraz swego River Of Time. Po debiutanckim albumie tej grupy "Revival" ponownie dała o sobie znać jego fascynacja folk metalem,

czego efektem jest płyta Velesar. "Dziwadła" na pewno uradują zwolenników takiej stylistyki, bo to materiał zwarty i ciekawy, dopracowany zarówno od strony muzycznej, jak i tekstowej. Podstawowy skład liczył siedmioro muzyków, doszło do tego pięcioro gości, z czego kilkoro grało bądź gra nadal muzykę folkową lub jej mocniejsze odmiany. Aranżacje są więc urozmaicone, wykorzystujące nie tylko flet czy skrzypce, ale też mniej popularne kemancze, a wykonanie bez zarzutu. Momentami brzmi to nawet tak, jakby Hunter poszedł w folkową stronę ("Dzikie pola", "Karczmiany troll"), gdzie indziej zaś nie brakuje mocy ("Bratnia krew") czy skocznych, ludowych rytmów ("Taniec diaboła"). Lider ma też wsparcie wokalne, dzięki czemu mamy tu choćby duety z Malwiną Szałęgą w utworze tytułowym oraz z Łukaszem Muschiolem (Radogost) w "Wilczej watasze", pojawiają się też kobiece wokalizy, jak na przykład w intro "Tam, gdzie nie nie dociera słońce". W tekstach z kolei aż roi się od pradawnych bóstw, diabłów, trolli czy rozmaitych wojów, są stare klechdy i legendy, tak więc o nudzie nie ma mowy. "Dziwadła" są więc na pewno łakomym kąskiem dla fanów Percival Schuttenbach/ Percival czy Diaboła Boruty, a zwolennicy metalu też znajdą na tej płycie coś dla siebie. (5) Wojciech Chamryk

Weapon UK - Ghosts Of War 2019 Pure Steel

Chwaliłem debiutancki album "Rising From The Ashes" tych weteranów NWOBHM, cieszyłem się ze wznowienia na winylu kompilacji "Set The Stage Alight - The Anthology", ale z wydaniem kolejnej płyty chyba się panowie trochę pospieszyli. Może brzmi to paradoksalnie, skoro oba studyjne wydawnictwa Weapon UK dzieli blisko pięć lat, ale skoro czekali na pierwszy album dobre 35 lat, top kolejny rok czy dwa nie miałyby tu żadnego znaczenia. Okazało się bowiem, że "Ghosts Of War" jest niedopracowana i nierówna, zawierając obok świetnych utworów w dawnym stylu zbyt dużo wypełniaczy. Zacznę jednak od plusów: robi wrażenie tytułowy opener z gościnnym udziałem Clare Cunningham (ex Thundermother), który doczekał się też finałowej "G.O.W. Reprise", wywiedzionej z tej mrocznej balladowej części, z efektownym dwugłosem wokalis-

RECENZJE

163


tki. Fanów heavy rocka z przełomu lat 70. i 80. ucieszą też dynamiczny "Queen Of The Ride" i nieco nostalgiczny "'79 Revisited" i... to już wszystko. Reszta to wymęczone, rozlazłe i pozbawione mocy utwory, jakieś popłuczyny po dawnym Weapon czy Uriah Heep. A tak, jest tu jeszcze koncertowa, niezła wersja "Set The Stage Alight", czyli odcinania kuponów ciąg dalszy. Ogólnie rozczaro-wanie, bo liczyłem na wiele więcej i znacznie lepszą płytę... (2,5) Wojciech Chamryk

White Boy And The Average Rat Band - Love My Ride 2019 Heaven And Hell

Amerykański White Boy And The Average Rat Band był do niedawna typowym zespołem jednej płyty, w dodatku wydanej w roku 1980 w minimalnym nakładzie. "White Boy And The Average Rat Band" doczekała się w końcu oficjalnego wznowienia, a i zespół poszedł za ciosem, reaktywując się i wydając drugi album. Pytanie tylko po co, skoro debiut zawierał porywającego hard rocka z wpływami country, bluesa czy southern rocka, a "Love My Ride" to wymęczony gniot bez polotu? Teoretycznie nic się nie zmieniło, ale upływ czasu okazał się dla Mike'a Matney'a i jego kolegów nieubłagalny - kolejne utwory wybrzmiewają i tyle, niczym nie porywając, a i głos lidera też brzmi fatalnie, stąd pewnie bierze się tak częste chowanie go za instrumentami czy przetwarzanie. Nawet fakt, że płytę nagrał sesyjny, wyśmienity zresztą, perkusista Wayne Killius, też o czymś świadczy. Mamy tu więc archetypowy rock w wykonaniu emerytów, którzy zupełnie niepotrzebnie zdmuchnęli z gitar kurz szkoda, że tak bezpardonowo rozprawiając się przy tym z niewielką, ale jednak legendą, świetnego niegdyś zespołu... (1) Wojciech Chamryk Vulture - Ghastly Waves and Battered Graves 2019 Metal Blade

Do tej płyty podchodziłem dość ostrożnie. Nie wiem sam dlaczego, ale długo zwlekałem z jej odsłuchem. Na szczęście moje przeczucie w tym wypadku okazało się zupełnie mylne. "Ghastly Waves and Battered Graves", trzecie dziecko niemieckiego Vulture to porcja solidnego heavy/thrash metalu z pewną ilością smaczków.

164

RECENZJE

Smaczki te słychać na przykład w najlepszym na płycie (a kto wie, czy nie w całym dorobku Vulture) utworze "The Garotte". Wstęp na klawiszach niczym z dziecięcej zabawki. Jednakże po dłuższym wsłuchaniu się brzmi ona nieco niepokojąco, wręcz złowieszczo. Niczym wyjęta z jakiegoś horroru. Gładko jednak przechodzi w gitarowo-perkusyjną galopadę. Uroku dodaje tutaj wokal L. Steelera w wielu momentach mogący bezpośrednio kojarzyć się z samym Kingiem Diamondem. Chcecie więcej? Posłuchajcie utworu tytułowego. Poza oczywistymi wpływami Mercyful Fate można się tu doszukać podobieństw do wczesnego Slayera (tego z "Show No Mercy"). Więcej thrashu znajdziemy natomiast w takich kawałkach jak "Dewer's Hallow" czy "Beyond The Blade", aczkolwiek nawet w nich jest masa elementów heavy. Vulture nagrał płytę, która niezaprzeczalnie posiada swoją twarz. Tak trzymać! (4,5) Bartek Kuczak

Whitesnake - Flesh & Blood 2019 Frontiers

Nie przepadam za ostatnimi płytami Whitesnake. Tak jak uwielbiam oba wcześniejsze okresy tej formacji, bluesowo-hardrockowobrytyjski oraz komercyjno-amerykański, to po reaktywacji w roku 2002 David Coverdale nie był w najwyższej formie, zapychając dyskografię licznymi płytami koncertowymi, a do studia wchodząc z rzadka i zwykle z miernymi ("Forevermore") bądź nawet kontrowersyjnymi (coverowy "The Purple Album") efektami. Trzynasty longplay Białego Węża jest jednak sygnałem, że dawnych gigantów nie można skreślać ot tak, bo zawsze mogą wrócić z tarczą. Na "Flesh & Blood" mamy więc Whitesnake łączący oba wcielenia, i to w dość przekonujący sposób. Gdyby zacząć się zastanawiać, to Coverdale nie nagrał tak dobrej płyty od czasów "Restless Heart", od premiery której minęło już ponad 20 lat, a to też o czymś świadczy. Już opener "Good To See You Again" potwierdza, że powoli dobiegający

70-tki wokalista znalazł sposób na pokonanie typowych dla tego wieku trudności, śpiewając ostro i agresywnie, a i sam utwór mógłby spokojnie trafić na LP "Slip Of The Tongue" z 1989 roku. Fakt, nie zawsze jest tak różowo, bo z "Always & Forever" wyzierają już jednak głosowe niemożności, ale to na szczęście odosobniony przypadek. Z kolei "Shut Up & Kiss Me", "Well I Never" czy utwór tytułowy udatnie nawiązują do czasów wcześniejszej, bestsellerowej płyty "Whitesnake" a.k.a. "1987", ballady "When I Think Of You (Color Me Blue)" i "Heart Of Stone" też są niczego sobie. Najbardziej jednak na "Flesh & Blood" podobają mi się utwory o bluesowym czy blues-rockowym rodowodzie, to jest: "Gonna Be Alright", "Trouble Is Your Middle Name" z ostrym doładowaniem w drugiej części czy "Get Up", który akurat w rozwinięciu jednak traci - za dużo tu banału i taniej przebojowości. Mocna jest za to końcówka tego albumu, w postaci kojarzącej się z folkiem ballady "After All" oraz orientalizującego "Sands Of Time", wnuka "Kashmir" i syna "Judgement Day". Jest więc dobrze i stylowo można słuchać czy kupić bez większego ryzyka. (4,5) Wojciech Chamryk

Acridity - For Freedom I Cry 2019 Divebomb

Czy zastanawialiście się kiedyś jak brzmiałby następca "And Justice For All" gdyby Metallica nie skręciłaby w stronę rocka? Ja nie zaprzątam sobie tym akurat głowy, ale czym dłużej słucham "For Freedom I Cry" teksańskiej formacji Acridity, tym mocniejsze odnoszę wrażenie, że chłopaki chcieli "wskoczyć" na miejsce ekipy małego Duńczyka. Album wydali w 1991 roku i pozostaje on, przynajmniej na razie, jedyną spuścizną formacji. Możliwe, że zdali sobie sprawę, albo ktoś im podpowiedział, że brzmią mało oryginalnie lub też zbyt mocno słuchać w ich muzyce inspiracje bardziej znanymi kolegami po fachu. Oprócz Metalliki wyczuwalny jest też wpływ Slayera (choć to nie ujma). Jak na tamte czasy być może płyta idealnie wmieszała się w natłok wielu podobnym do siebie, jednak współcześnie, jak dla mnie, razi brakiem własnego charakteru. Patrząc na thrash metal z perspektywy to przetrwały i budzą zainteresowanie krążki, które oprócz fundamentu posiadają również szczyptę, bądź więcej, oryginalności. W przypadku "For Freedom I Cry" tego nie wyczuwam. Są oczywiście próby wzbogacenia kompozycji o instrumentalne wstawki, ciekawe solówki czy zanurzenie materiału w, niemałej, dawce energii. W ogólnym rozrachunku to za mało. Acridity "For Freedom I Cry" to krążek bardzo poprawny. Zawierający thrash metal zagrany podręcznikowo. Zachęcający do machania głową czy skakania po kanapie. Niestety panowie dla mnie zaliczają się do tej grupy zespołów, które bardzo chciałyby być drugą Metalliką. Nie tędy droga… Dla prawdziwych maniaków firma Divebomb Records przygotowała świeżutkie wznowienie zawierające dodatkowo materiał z demo "Countdown To Terror" (1988) i bogatą w informacje książeczkę. Adam Widełka ARC - Riders Of The Lost Arc 2019 High Roller

ARC to kolejna brytyjska formacja, która mimo aktywnego statusu, nie może pochwalić się zbyt dużym dorobkiem fonograficznym. Zespół, oprócz dwóch singli na początku lat 80., nie wydał żadnego pełnego krążka. Materiału jednak przez lata nazbierało się dosyć, by w tym roku High Roller Records zdecydowali się przedstawić ściśle


limitowane dwupłytowe wydawnictwo pod tytułem "Riders Of The Lost Arc". Jest to oczywiście bogata kompilacja, portretująca ARC w różnych etapach działalności. Grupa działała w latach 1978-1982, ale po długiej przerwie wznowili aktywność w 2007 roku. Niestety, nadal nie widać i, przede wszystkim, nie słychać żadnych premierowych utworów, mimo, że zespół grywał na żywo. Zbiór kawałków na "Riders Of The Lost Arc" jest ułożony chronologicznie, co ułatwia znacznie poznanie twórczości grupy. Materiału jest sporo więc ciężko przyswoić go za jednym razem. Warto wygospodarować sobie trochę wolnego czasu, by pomalutku, partiami, zakodować w głowie zawartość tej kompilacji. Na pewno kompozycje mogą zaintrygować. ARC proponował trochę fajnego grania z silnym fundamentem w klasyce brytyjskiego metalu. Niestety nie jest to na tyle odkrywcze, by można było paść na kolana błagając o więcej. Bardzo poprawne, momentami pokazujące zmysł kompozytorski, jednak takich grup było tysiące i ciężko mówić tutaj o czymś ponadczasowym. Przyjemnie się tego słucha i dla fanów gatunku oczywiście jest to pozycja priorytetowa. Zastanawiam się bardziej nad tym, czy jest to na tyle interesująca muzyka, żeby częściej do tego wracać? Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć. Na pewno ARC potraktować można jako kolejny dowód zarówno na potęgę brytyjskiego heavy metalu jak i zmarnowany potencjał. Jak pisałem wyżej - z takimi grupami dziś jest wielki problem. Z ich muzyką niestety mało łaskawie obszedł się czas a w epoce mieli, z różnych względów, słabe przebicie przez silną konkurencję. Niemniej jednak warto sięgnąć po "Riders Of The Lost Arc". To solidnie przygotowany portret grupy. Nawet jeśli dla niektórych będzie to tylko ciekawostka, to na pewno nie nudna.

bo chyba od zawsze jestem poniekąd cichym fetyszystą melodii. Czasem mój organizm domaga się czegoś lżejszego, aczkolwiek nie pozbawionego pazura. Wtedy naturalnym ruchem jest sięgnięcie po debiut duńskiego Brats. Album "1980" to z definicji punk. Ale punk melodyjny, zabarwiony w dużej mierze hard rockiem. Świetna praca gitar - odpowiedzialni za partie sześciu strun byli w tej kapeli Hank Shermann i Michael Denner. Tak, ci sami, którzy potem miotali opętane riffy w Mercyful Fate. Jest na tej płycie też sporo kapitalnych linii melodycznych wokali, którymi czaruje Yenz Leonhardt (jest również basistą). Jego towarzyszem w tworzeniu sekcji rytmicznej był niejaki Monroe. Oprócz bębnów obsługiwał on też pianino. Momentami mogą kompozycje przywołać jakieś dokonania Misfits. Podobne harmonie, podobny klimat. Album jest bardzo spójny. Utrzymany jest na równym poziomie, żaden utwór nie wybija się ponad szereg. Wszystkie jedenaście kawałków to świetna robota Brats, dająca niesamowitą radość z słuchania. Nawet po latach "1980" brzmi świetnie. Uwodzi słuchacza wspomnianymi melodiami, ale też sporą dawką heavy metalowego ognia. Ta płyta składa się z wyważonych proporcji, co może tłumaczyć jej przystępność i dobrze rozumianą przebojowość. Czyż nie z podobnych składników panowie Shermann i Denner korzystali przy pisaniu słynnych numerów Mercyful Fate? Tak, tak! Obcując z "1980" można odnieść nieodparte wrażenie, że Brats miało ogromny wkład w powstanie legendarnej formacji. Wracam do tego albumu dość często. Uwiódł mnie on swoją bezpośredniością, lekkością i szczyptą cukru. Tak nośne numery mogą działać jak narkotyk. Zwłaszcza w ciepłe, letnie dni. Kiedy umysł pracuje trochę inaczej i jest bardziej podatny na szalone impulsy.

Adam Widełka

Adam Widełka

Brats - 1980 20119 High roller

Bardzo lubię takie płyty. Taki sposób grania to miód na moje uszy,

Disciples Of Power - In Dust We Trust 2019 Divebomb

Pochodząca z Kanady grupa Dis-

ciples Of Power do niedawna była dla mnie kompletnie anonimowa. Szczerze - w życiu nie natknąłem się na jakikolwiek fragment ich twórczości. Parę dni temu, z powodu najnowszej reedycji od Divebomb Records, wpadła mi w ręce ostatnia jak dotąd płyta "In Dust We Trust". Nie wywróciła mojego życia do góry nogami ani nie zmusiła do panicznego wyłączenia odtwarzacza. Wydana w 2002 roku "In Dust We Trust" to blisko 44 minuty thrash i death metalowej mieszanki. Muzyka agresywna, choć nie pozbawiona prób wprowadzenia słuchacza w ciekawy klimat. Energia rozpiera załogę od początku. Instrumentaliści sprawnie atakują zmianami tempa. Disciples Of Power to zespół nie tylko tnący wszystko z powierzchni ziemi, ale i też potrafiący zaserwować trochę fajnego grania. Może nie jest to do końca moja ulubiona "szufladka", ale zdecydowanie czym dłużej słuchałem "In Dust We Trust" bardziej album zaczął być przyjazny dla ucha. Nie zmienił oczywiście diametralnie mojego podejścia do muzyki. Pozostał dobrą muzyczną ciekawostką. Z głośników sączy się na nas zlepiona masa dźwięków gęstych, mocnych, jednak brzmiących dość klarownie. Wokale są czytelne a instrumenty w miarę ładnie zrealizowane. Przynajmniej na moje ucho całość nie wygląda jak bezkształtna breja. Można wychwycić parę interesujących motywów. Gdzieniegdzie z polotem zagra gitara i pokombinuje sekcja rytmiczna. Na pewno album warty przesłuchania w kontekście kategorii dobrze zagranego combo death i thrash metalu. Wypada całkiem nieźle, zwłaszcza, że jak wcześniej pisałem, takie granie nie jest moim ulubionym. Potrafię jednak uderzyć się w pierś i przyznać Disciples of Power mało krzywdzącą ocenę, chociaż parę razy trudno mi było wysłuchać do końca. Wiem jednak, że jest na pewno grono sympatyków takiego sposobu łączenia gatunków a kana--dyjska grupa radzi sobie z tematem. Adam Widełka

Desolation Angels - Desolation Angels - 30th Anniversary 2019 Dissonance

W tym roku ujrzało światło dzienne wydawnictwo upamiętniające trzydziestolecie pojawienia się debiutu Desolation Angels. Wytwórnia Dissonance Productions postanowiła przypomnieć o kolejnej perełce z piwnicy NWOBHM. Dodano drugi dysk z koncertem nagranym w 1983 roku w słynnym klubie Ruskin Arms, a więc jeszcze przed wydaniem albumu. Bardzo dobrze, że jeszcze ktoś o takich rocznicach pamięta bo sama muzyka jest, co dużo pisać, wyborna. Desolation Angels to angielska grupa założona w Londynie w 1981 roku. Potem, po wydaniu debiutu, wyemigrowali do USA gdzie przeszli do grania power metalu. No ale zanim starali się podbijać słoneczną Kalifornię przyłożyli konkretnie na starym kontynencie. Szkoda, że "Desolation Angels" pojawiło się na rynku tak późno, bo album mógłby stać się poważną konkurencją dla innych z nurtu NWOBHM. Przed ukazaniem się LP mieli już znaczną publikę i zestaw utworów, jakie młócili na koncertach. W 1986 roku ich płyta, można powiedzieć, była dopieszczeniem tychże. Album to klasyczne angielskie brzmienie. Heavy metal z wyraźnie słyszalnym nawiązaniem do hard rocka. Bardzo energetyczne granie, oparte na solidnej sekcji rytmicznej i uzupełniającej się pracy dwóch gitar. Wszystko łączy w jedno charyzmatyczny (to w Anglii nie nowość) wokal o klarownej barwie. Sporo mocarnych solówek, zapadających w pamięć riffów i chwytliwych melodii. Najlepiej smakuje słuchany głośno, bo cały aż kipi od soczystych, żrących dźwięków. Momentami można odnieść wrażenie, że pewne fragmenty gdzieś wcześniej pobrzmiewały, ale daleki byłbym od poruszania sprawy plagiatu. W tamtych czasach niektóre motywy powtarzały się u różnych zespołów, a wiązało się to bardziej z przenikającym sobą środowiskiem sceny, niż wzajemną złośliwością i chęcią zysku kosztem innych. Zresztą niech to nie przysłoni przyjemności płynącej z głośników. Debiut Desolation Angels to mu-

RECENZJE

165


zyka, która po latach nadal zachowuje świeżość i spory ładunek mocy. Warto sięgnąć również po, wspomniany na początku, dodany koncert. Mimo, że materiał pochodzi z 1983 roku i ma jakość typowo bootlegową, to zaskakuje dynamiką. Można ten dodatkowy dysk odbierać jako ciekawostkę historyczną, ale przyznać trzeba, że Desolation Angels na początku kariery brzmieli bardzo zadziornie i tym bardziej szkoda, że "Desolation Angels" nie wyszedł te parę lat wcześniej. Jednak nie ma co drążyć tego tematu - ważne, że w ogóle pojawił się i można dziś postawić tę płytę na półce. Koniecznie w widocznym miejscu! Adam Widełka

Motorhead - 1979 2019 BMG

Rocznice wydań klasycznych płyt to zawsze okazja do wypuszczenia na rynek jakichś archiwalnych perełek. Szkoda tylko, że czasem muszą przeleżeć wiele lat czekając na upublicznienie. W przypadku ukazującego się właśnie boksu Motorhead "1979" kurzyły się tam ich aż czterdzieści. Ten zawierający sześć płyt winylowych kolos upamiętnia wydanie dwóch ultra kultowych albumów grupy "Bomber" i "Overkill". Materiał, który znalazł się na tych krążkach to do dziś gruchoczący szczęki morderczy rock'n'roll z domieszką bluesa i hard rocka. Ogłuszający koktajl dźwięków, które zjednoczyły sobie różne od siebie sceny. Na nich Motorhead w swoim legendarnym składzie wspiął się na wyżyny. To do dziś te dwie płyty mogą sprawdzać się lepiej niż defibrylator. Nie oszukujmy się - rocznica to tylko przykrywka. Szkoda, że dopiero teraz, że w momencie zbliżającej się czwartej rocznicy śmierci Lemmy' ego, na światło dzienne wychodzą trzy płyty. Są to dwa koncerty z 1979 roku i składak odrzutów. Ciężko tutaj nawet cokolwiek się rozpisywać. Łeb zostaje urwany przy samej szyi. Dwie sztuki ("Live At Rotunde, Le Mans '79" i "Live At

166

RECENZJE

Aylesbury Friars '79") portretujące Bestię w świetnej formie. Lemmy, Philthy Animal i Faste Eddie nie oglądając się na nic ani na nikogo rozprawiają się z zestawem utworów. Każdy z nich to znane do dziś klasyki. Setlisty są masakrycznie doskonałe. Czuć smród potu na sali. Reakcje publiki, gadki Lemmy'ego. Nic nie jest poprawione ani wycięte. To absolutna podróż w czasie. Winyl z odrzutami - pod tytułem wymownym "The Rest Of '79" - to z kolei zestaw dziesięciu kawałków, które albo nie zmieściły się na album "Bomber", albo są alternatywną wersją czy po prostu B-Sidem. Słucha się ich jednak bardzo dobrze. Całość jest świetnym deserem do koncertowych dań głównych i nic a nic po nim nie mdli. Wprost przeciwnie - aż nachodzi ochota na kolejny obiad! Mimo, że znam dobrze nagrania z tamtego okresu Motorhead, a sama grupa jest w mojej ścisłej czołówce, to "1979" okazał się dla mnie zbiorem niezwykle świeżym. Ta muzyka nadal ma niesamowitą moc i ładunek energii mogący zasilić małe miasto. Błogosławieni ci, którzy mieli okazję oglądać i słuchać zespołu w tamtym czasie! Adam Widełka

Leather - Shock Waves: 30 Years Heavy 2019 Pure Steel Rec.

Fajnie, że debiutancka płyta Leather Leone, znanej z Chastain i jednej z najbardziej rozpoznawalnych wokalistek lat 80., doczekała się wznowienia, w dodatku winylowego. Jak widać po tytule jest to wydanie rocznicowe z okazji 30-lecia, ale wydawca spaskudził sprawę nową, kiczowatą oprawą graficzną i wspomnianą zmianą w tytule. "Shock Waves" jest zresztą płytą pechową: nie dość, że w momencie premiery praktycznie nie była ona promowana, przez co wokalistka na niemal ćwierć wieku zerwała kontakt z muzyką, to jej wznowienia też wołają o pomstę do nieba z racji zmian szaty graficznej - wcześniejsza reedycja Massacre z roku 1999 też ma inną, znacznie gorszą okładkę. Muzyka jednak się broni, bo to materiał nagrany pomiędzy "The Voice Of The Cult" oraz "For Those Who Dare", czyli tradycyjny metal/US power w stylistyce Chastain i z jedynym w swoim rodzaju, zdartym głosem Leather Leone. W dodatku wokalistce towarzyszą tu świetni muzycy: gitarzysta Michael Harris (Zanister), basista David Harbor (King Diamond, Chastain) i perkusista John Luke Hebert, też mający za sobą współpracę z Kingiem oraz David T. Chastain'em. Lider Chastain też miał zresztą udział w powstaniu "Shock Waves", a jego grę słychać w dwu utworach bonusowych wieńczących stronę B: wersji demo "Diamonds Are For Real" oraz koncertowym wykonaniu "Catastrophic Heaven". Jeśli ktoś nie znan tej płyty polecałbym poszukanie starszej edycji LP/CD z oryginalną okładką, ale fani Leone

oraz Chastain muszą szykować się na zakup również i tej wersji... (5) Wojciech Chamryk

Manilla Road - Courts Of Chaos 2019 Golden Core

Kolejny rok mija kiedy między nami nie ma już Marka Sheltona. Niesamowite, jak szybko płynie czas, nie oglądając się na nikogo i na nic. Na szczęście wielcy, a do nich zaliczał się Mark, pozostawiają po sobie swoje dzieła. Możemy do nich wracać i hołdować ich pamięci, jednocześnie zaciskając wargi dochodząc do wniosku, że naprawdę są to rzeczy ponadczasowe. W tym roku wyszła następna reedycja katalogowej pozycji w dyskografii Manilla Road - "Courts Of Chaos" - przez firmę Golden Core Records w postaci digipacku. Album "Courts Of Chaos" wydany został w 1990 roku i był ostatnim, jeśli można tak napisać, z okresu klasycznej Manilli. Nagrany w słynnym składzie Mark "The Shark" Shelton (gitara, wokal), Randy "Thrasher" Foxe (perkusja, klawisze) oraz Scott "Scooter" Park (bas) jest jakby kontynuacją pewnych pomysłów z "Out Of The Abyss". Ja jednak nie przepadam za dociekliwością w muzyce. Słucham każdego albumu jako osobnego dzieła. Fakt, że progres w Manilla Road był słyszalny z krążka na krążek i niejako każdy kolejny przynosił coś nowego, rozszerzał percepcję, to i tak wyrwane z kontekstu dyskografii pojedynczo dają radę powalić na kolana. Na "Courts Of Chaos" mamy dużo klimatycznych klawiszy. Nadają one odpowiedniego nastroju, zwłaszcza w otwierającym, instrumentalnym numerze. Całość materiału to osobliwe podejście Marka do thrash metalu. Podobnie jak na poprzedniej płycie i tutaj tempa są szybkie, szarpane, ostre jak brzytwa. Jednocześnie obcujemy z muzyką intrygującą, nieprostacką, nad którą unosi się duch lat 70. Nadal jest to Manilla Road szorstka jak papier ścierny, nadal z charakterystycznym "nosowym" śpiewem i połamanymi partiami sekcji rytmicznej. Album to mroczny, niepokojący i szalenie wciągający. Nie sposób przechodzić obok muzyki Manilla Road obojętnie. Płyta "Courts Of Chaos" jest, być może, jedną z tych pozycji, o których mówi się w kontekście całej dyskografii mało, ale w niczym nie ustępuje wcześniejszym dokonaniom. Grupa sprawnie przechodziła z de-


kady w dekadę nie tracąc nic ze swojej pierwotnej siły. Szkoda, że po "Courts Of Chaos" nastąpiła długa przerwa, okraszona jedynie projektem Circus Maximus. To jednak, drodzy mili, temat na zupełnie inną historię… Adam Widełka N.M.E - The End Of Innocence 2019 Divebomb

Mythra - Death And Destiny 40th Anniversary 2019 High Roller

Mythra to jeden z tych zespołów pochodzących z Anglii, który po wydaniu EP zamilkł na wiele długich lat. Mając w końcu lat 70. materiał na płytę z jakichś względów nie ujrzała ona światła dziennego. Premierowy, pełny album, grupa wydała dopiero w 2003 roku. High Roller Records, świętując 40 lecie mini albumu "Death And Destiny", przygotowali poszerzoną wersję na CD i winylu. To prawdziwa gratka dla fanów angielskiego heavy metalu. Po latach zostały w końcu udostępnione wczesne nagrania grupy. Oczywiście, były one już wcześniej w obiegu, ale żeby znaleźć oryginalne wydanie trzeba było się trochę nagimnastykować (i to tylko na LP!). Teraz jest już wszystko klarowne - "Death And Destiny" znów zakręci się w odtwarzaczu. Materiał jaki został dołączony do czterech utworów EP to głównie zawartość dwóch taśm demo z lat 1980-1981. Mythra "Death And Destiny" to świetne, soczyste, klasyczne granie spod znaku NWOBHM. Chwytliwy, melodyjny wokal współpracujący z gitarami serwującymi riffy palce lizać! Do tego motoryczna sekcja pracująca niczym mały parowóz. Jest ostro. Jest drapieżnie. Mythra zabiera nas w szaloną przejażdżkę szybkim, sportowym autem. Każdy kolejny utwór wprowadza nas na większe obroty. Można podczas odsłuchów zacząć się naprawdę zastanawiać co stało się, że ten materiał nie pojawił się na początku lat 80. jako pełny debiut fonograficzny. Dzięki High Roller Records mamy do czynienia z prawdziwie fantastyczną podróżą w przeszłość. Sięgamy po muzykę dziś kompletnie niemodną, jednak niepozbawioną świeżości. Mogę z ręką na sercu napisać, że Mythra dobrze zniosła próbę czasu i, o dziwo, potrafi jeszcze trochę zaskoczyć. Kapitalny zestaw! Adam Widełka

Załoga N.M.E z Pensylwanii to kolejna z tych, które, mówiąc ogólnikowo, nie miały szczęścia w branży. Zespół proponujący dość ciekawą muzykę, jednak będący być może mało oryginalny na szerokiej scenie thrash metalu (z domieszką power), szybko zakończył swój żywot. Działając aż siedem lat pozostawił po sobie sporo materiału demo. Po latach Divebomb Records zebrało wszystko to, co nagrał oryginalny skład N.M.E i wydała pod tytułem "The End Of Innocence". Kompozycje z jakimi mamy do czynienia na płytce to bardzo zróżnicowany materiał, mimo, że pochodzi on z krótkiego okresu obejmującego tylko lata 1988-1989. Dominują utwory osadzone w klimacie klasycznego grania - taki power czy nawet heavy metal. Jest też czasem szczypta, czasem aż łyżka dodatku w postaci thrash metalu. Ciężko tak jednoznacznie osądzić N.M.E o przynależność do jakiejkolwiek szufladki. Nie na tym to jednak wszystko polega, a "The End Of Innocence" to bardzo sprawnie zrealizowany zbiór kawałków portretujący zapomnianą już szerzej kapele. Słucha się całości nieźle. Jakość zadowalająca to ocena trochę krzywdząca. Raczej pokusiłbym się o stwierdzenie, że krążek przypomina pełnokrwisty i regularny album. Niczym specjalnym, rzucającym na glebę N.M.E nas tutaj nie zaskoczy. Jednakże zespół proponował muzykę ciekawą i nie przynoszącą wstydu. Ich twórczość może służyć za przyjemny przerywnik między tymi bardziej znanymi i bardziej cenionymi grupami. Dla mnie czas spędzony z "The End Of Innocence" nie był absolutnie stracony, chociaż gdybym tej płyty nigdy nie poznał też nie miałbym czego żałować.

formacie płyty kompaktowej, to i tak należy firmie Vic Records przyklasnąć głośno, że wpadają na taki genialny pomysł wygrzebania z niebytu takiej death/thrash metalowej perełki. Można zaryzykować, że jest to jedna z ciekawszych pozycji w tym gatunku z Kanady a może i na świecie. Overthrow zawiesił działalność rok po wydaniu swojej, jak na razie, jedynej pełnej płyty. Nie zagrzali miejsca długo w lidze technicznego death/thrash metalu, ale nagrywając "Within Suffering" pokazali, że drzemał w nich nie lada potencjał. Fakt, że muzyka grupy nie jest jakoś wybitnie oryginalna, ale na pewno może ująć bardzo, ale to bardzo solidny warsztat instrumentalistów i niebanalne kompozycje. Płytka liczy sobie pół godziny z malutkim haczykiem. Jest zwarta, spójna i brzmi gęsto i soczyście. Panowie Ian Mumble (gitara), Ken Wakefield (gitara), Wayne Powell (perkusja) i Nick Sagias (bas, wokal) zgrabnie połączyli najlepsze elementy death metalu, nadając materiałowi potęgę i moc oraz thrash metalu nasycając dźwięki szybkością i odpowiednią dawką wściekłości. Mieszanka, która z tego połączenia wynikła to sycący drink pełen witamin. Nie jestem wielkim fanem takiej muzyki. Bliżej mi do thrashu w sensie stricte, ale czas spędzony z "Within Suffering" uważam za absolutnie intrygujący i niezmarnowany. Powiem więcej - album ten przyniósł niesamowicie świeży powiew takiego szczerego, oldschoolowego grania osadzonego właśnie w początku lat 90. Miła to podróż w czasie. Wydanie Vic Records zawiera jeszcze bonus w postaci "Bodily Domination". Jest to demo z 1989 roku zawierające sześć kompozycji. Materiał jest surowy i troszkę "kanciasty". Warto jednak sięgnąć i po te utwory, żeby przekonać się jak w swojej krótkiej, lecz intensywnej karierze, Overthrow ewoluował.

Samson - Bright Lights - The Albums 1979-1981 2019 HNE

Riot - Archives Volume Tree: 1987-1988 2019 High Roller

Choć nie jest to pierwsze wznowienie albumu "Within Suffering" w

\m/\m/

Adam Widełka

Adam Widełka

Overthrow - Within Suffering 2019 Vic

utworów, które później znalazły się na albumie m.in. tytułowy "Thundersteel", "Fight Or Fall", "Sign Of The Crimson Storm", wstęp do "Buried Alive", "Warrior", "Johnny's Back" i rzadka instrumentalna wersja "Run For Your Life". Drugą część krążka wypełniają nagrania demo kawałków przygotowywanych na "Privilage Of Power", w skład których wchodzą "When Lights Go Down", "Liar", "Killer" (w dwóch wersjach, wokalnej i instrumentalnej), "On Your Knees" oraz "Metal Soldiers". Jednak esencją całości są nagrania "Exciter" (cover wiadomo kogo) "When Lights Go Down", "A Place Called Tomorrow" i "Liar" bowiem są to utwory, których nie znajdziecie na żadnym albumie studyjnym Riot. A co najważniejsze w tym wszystkim, mimo że to są wersje wstępne, nie ostateczne, to brzmi to dobrze, świetnie, wybornie. Po prostu każdy fan Riot będzie usatysfakcjonowany. Na drugim dysku znalazła się rejestracja wideo z koncertu z 21 sierpnia 1988 roku w Hallettsville Rockfest w sercu Teksasu. Niestety dźwięk i obraz są bardzo słabe, taka typowa rejepstracja VHS (może nawet z przedrostkiem super). Można zżymać się na te techniczne niedoskonapłości ale zazdrość, którą wzbudzają te obrazki, niweluje te wszystkie niedostatki. Nie wiem jak Wy ale ja siedziałem z otwartą japą, jak to oglądałem. Strasznie zazdrościłem tym, którzy mogli być na tym koncercie. Myślę, że fanów Riot nie mam co namawiać na serię "Archives", z pewnością już od dawna delektują się wszystkimi trzema częściami i czekają na ostatnią, czwartą w kolejności.

High Roller Records kontynuuje swój bardzo udany pomysł i prezentuje nam kolejne archiwalne nagrania Riot. Lata jakie obejmuje ta część to 1987-1988 i jest to głównie czas albumów "Thundersteel" i "Privilage Of Power". Na pierwszy ogień poszły nagrania z "Thundersteel", są to przeważnie wczesne i surowe miksy, czy demo

W słynnym filmie "Rejs" jest pamiętna scena kiedy inżynier Mamoń mówi: "Ja jestem umysł ścisły, mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem, po prostu, no poprzez reministencję, no bo jakże może mi się podobać piosenka, którą pierwszy raz słyszę?". Wytwórnie muzyczne chyba muszą znać na pamięć dzieło Marka Piwowskiego, bo coraz częściej biorą sobie do serca słowa wypowiadane na ekranie przez Maklakiewicza. Co rusz pojawiają się wznowienia, reedycje, a po nich, tadam!, te same płyty w ładnych boksach. Próba pozyskania nowych fanów? Być może. Ko-

RECENZJE

167


szmar kolekcjonerów? To na pewno. Firma Hear No Evil Recordings niedawno wypuściła boks zawierające pierwsze albumy grupy Samson. Pod tytułem "Bright Lights - The Albums 1979-1981" otrzymujemy trzy albumy ("Survivors", "Head On" i "Shock Tactics") oraz koncertówkę "Live At Reading 1981". Dodatkowo mamy również dysk z alternatywnym miksem "Head On" Tony Platta. Wszystko zapakowane w pudełeczko z książeczką a same płytki wyglądają jak małe winyle. Bardzo smacznie i mile dla oka. Nie będę tutaj rozpisywać się o zawartości samych albumów, bo na ich temat napisano i pewnie jeszcze napisze się sporo. Wiadomo, pierwsze albumy Samson to klasyka NWOB HM, a grupa znana była również z tego, że przez jej szeregi przewinęło się dwóch późniejszych członków Iron Maiden. Mowa oczywiście o perkusiście - Clive Burr grał w 1977 roku i wokaliście - Bruce Dickinson zdzierał gardło u Paula Samsona w latach 1979-1981, gdzie wypatrzył go Steve Harris. Na pewno warto posłuchać koncertowej płyty "Live At Reading 1981", która notabene jest rejestracją ostatniego koncertu Dickinsona. Utwory wypadają zadziorniej niż na albumach, a w pewnych momentach Samson jawi się jako porywająca heavy metalowa maszyna. Jeśli ktoś nie posiada albo i nie znał dotychczas dorobku wczesnego Samson to kupno bo-

168

RECENZJE

ksu "Bright Lights…" jest idealną okazją do nadrobienia braków w kolekcji. Zawartość pokazuje jakim sprawnym gitarzystą był Paul Samson i jaką ciekawą muzykę proponowała jego grupa. Ten zestaw jest również doskonałym fundamentem pod poznanie późniejszych, niemniej interesujących, albumów formacji. Adam Widełka

Samson - Mr Rock And Roll: Live 1981-2000 2017 HNE

Najważniejszym albumem live dla Samson był i jest "Live At Reading '81". Była to rejestracja w zasadzie pożegnalnego koncertu Bruce'a Dickinsona z zespołem. Oczywiście nie są to jedyne koncertówki, które wypuścił Samson. Takim podsumowaniem tej części dyskografii Brytoli jest omawiany box "Mr Rock And Roll: Live 1981-2000". W jego skład wchodzą cztery krążki: "Thank You And Goodnight", "Live At The Marquee", "Live On London 2000" oraz coś co uzyskało tytuł "The Blues Nights (Slight Re-

turn)". Po odejściu Bruce'a jego miejsce zajął Nicky Moore, który nie miał jakiegoś rewelacyjnego głosu, ale był całkiem niezłym śpiewakiem, o bardziej klasycznym bluesowo-rockowym sznycie. Jak dla mnie Nicky bardzo dobrze sprawdzał się w późniejszym repertuarze Samson. W takim składzie muzycy nagrali świetne ale niedoceniane płyty "Before the Storm" (1982), "Don't Get Mad, Get Even" (1984) i "Joint Forces" (1986). W między czasie nagrali również płytę live "Thank You And Goodnight" (1985). Może nie było to podsumowanie okresu z Nicky Moore, ale przedstawiało formację jako sprawną koncertową maszynę hard'n'heavy z całkiem niezłym repertuarem. Sam "koncert" był nagrywany prawdopodobnie zaraz po wydaniu "Don't Get Mad, Get Even", bowiem zdecydowana większość jego repertuaru pochodziła właśnie z tej płyty (praktycznie połowa). Do tego znalazły się dwa nagrania z "Before the Storm", chyba największy hit kapeli "Vice Versa" z albumu "Head On", a także "Tomorrow And Yesterday" z dużego debiutu "Survivors" oraz z małego czyli pierwszego singla, "Mr Rock And Roll". Ciekawym uzupełnieniem tego dysku są nagrania pochodzące z EPki "Live At Mildenhall 1982". Drugim ważnym dyskiem z tego boxu, jest płyta live "Live On London 2000". Właśnie na przełomie wieków Paul Samson na nowo skrzyknął chłopaków z Nicky Moore na wokalu, Thunderstickiem na perkusji oraz Chrisem Aylmerem na basie. Właśnie z nimi zagrał koncert w londyńskiej Astorii 2, z którego została pamiątka w postaci rzeczonego krążka live. Jak tak słucha się tych nagrań to ma się wrażenie, że nic się nie zmieniło, że ciągle mamy lata osiemdziesiąte. Repertuar, który wykorzystali do tego występu był bardzo zbliżony do tego, który wtedy grali, a i w sposobie grania i śpiewania niewiele się zmieniło. Po prostu uchwycono magiczny moment. Wszystko mocno podszyte jest nostalgią, tym większą, gdyż prawdopodobnie, jest to ostatni zarejestrowany występy na żywo Paula Samsona w ogóle. "Live At The Marquee" to koncert z 1986 sygnowany przez zespół Paul Samson's Empire. Był to okres, w którym Paul chciał wpasować się do rynku i eksperymentował ze znacznie melodyjniejszym hard'n'heavy. Efekt nie powala i jest ciekawostką, choć nie jedyną w karierze tego muzyka. Po Paul Samson's Empire pozostały właśnie nagrania z Marquee oraz kilka nagrań studyjnych, które możemy posłuchać na końcu "Live At The Marquee". Nowe muzyczne wcielenie Samsona nie znalazło zbyt wielu wielbicieli, więc Paul poszukiwał dalej. Efektem tych nowych praktyk jest krążek, który zatytułowano "The Blues Nights

(Slight Return)". Udokumentowano na nim powrót Paula do korzeni, do elektrycznego bluesa. Może wydawać się wam, że to coś dziwnego ale Samson w tym programie wypadł znakomicie. Za rekomendacje niech Wam wystarczy, że w tym co usłyszałem, Paul Samson bardzo kojarzył mi się z Rory Gallagherem. Nagrania z tego krążka pochodzą z różnych okresów oraz z różnych koncertów, jednak są tak skompilowane, że nie ma się uczucia przeskakiwania z miejsca na miejsce. Poza tym Paul głównie sięgał do nie swoich kompozycji, co o dziwo podniosło atrakcyjność całego albumu. Bardzo miło słucha się jak Paul z zespołem udanie podejmuje kolejne wyzwania grając kompozycje Jimi Hendrixa czy Petera Greena. Kilku słowy "The Blues Nights (Slight Return)" to moje osobiste odkrycie tego boxu. HNE Recordings przygotowało udane wydawnictwo, ale w zasadzie jest to reguła, fani Samson powinni być zadowoleni. No i nawet gdyby mieli te opisane pozycje na swoich półkach, to nie zaszkodzi aby uzupełnili je właśnie o "Samson - Mr Rock And Roll: Live 1981-2000". \m/\m/

Skitzo - Skitzo 2019 Divebomb

W historii muzyki metalowej wiele jest przykładów zespołów, których żywot trwał zaledwie kilka lat. Zna-komitej większości nie udało się wydać więcej materiału niż single, dema lub góra dwa albumy. To i tak był już sukces, jeśli fani doczekali się kontynuacji debiutu. Nie chcę bawić się w proroka, filozofa, czy kogo tam jeszcze, ale dzięki takim kolejom losu grupy te mają dziś status poszukiwanych, a często w jakichś kręgach kultowych. Niedawno wpadła mi w ręce płytka grupy Skitzo. Nie mam pojęcia jak odbierany jest wydany niedawno zbiór dwóch demówek, ale całość brzmi przepysznie. Divebomb Records na początku roku wypuścił album zatytułowany, po prostu, "Skitzo". Jest to zlepek dwóch sesji demo kapeli z New Jersey. Na przestrzeni czterech lat działalności kapela dorobiła się, niestety, tylko małych sesji. Materiał pochodzi odpowiednio z 1992 i 1990 roku. Zaczynamy pięcioma kawałkami z Steve Evetts Sessions a potem płynnie przechodzimy do Progressive Psychosis Demo. Brzmi to wszystko naprawdę nieźle, a dodatkowym, wielkim


plusem, jest to, że słucha się tego jak bardzo dobrego albumu. Kompletnie nie odczułem tego, że mam do czynienia z zestawem utworów z płytek demo. Pokazuje to, że gdyby grupa miała więcej szczęścia, uraczyliby fanów progresywnego speed metalu naprawdę konkretnym longplayem. Zespół ochoczo flirtuje również z thrash metalem. Słychać momentami, może nie zamierzone, nawiązania do Anthraxu. Może to głównie przez wokal George Gabriela, który przez parę chwil do złudzenia przypominał mi barwę Joeya Belladonny. Nie bali się chłopaki ze Skitzo pograć łamańców. Świetną robotę robią gitarzyści Bill Buchan i Chris Corley. Tysiące przemyślanych dźwięków, zwarte riffy i szarpiące solówki. Sekcja rytmiczna Shaun College i Brendan Farragher nie zostaje w tyle i gęsto podrzuca sporo fajnych rozwiązań. Muszę przyznać, że płytka "Skitzo" zadowoliła mnie w stu procentach. Może nie do końca odkrywcza, ale strasznie intrygująca muzyka, pozwalająca na włączenie szarych komórek. Być może z jakichś względów świat nie odczuł straty w postaci braku większej ilości materiału od Skitzo, ale gdyby on pojawił się na półkach na przełomie lat 80 i 90, myślę, że narobiłby sporo szumu. W utworach grupy nawet po latach słychać wielki potencjał i przede wszystkim odczułem zawartą w tych realizacjach radość z grania, a chyba o to w tym wszystkim chodzi. Warto się zapoznać. Adam Widełka

Visitor - Visitor 2019 Divebomb

Po pierwszym odsłuchu debiutancki album grupy Visitor nie wydaje się zbyt zachęcający, by dać mu kolejne szanse. Ot, po prostu kolejny thrashowy krążek, niczym nie wyróżniający się spośród setek innych. Mógłbym się w sumie zgodzić, gdyby nie jeden fakt - "Visitor" to płyta naładowana bardzo pozytywną energią. Oczywiście, że sam ładunek emocjonalny nie zrobi z płyty ponadczasowego dzieła. Jednak muzycy Visitor nie starają się brylować, szukać na siłę karkołomnych rozwiązań rytmicznych. Proponują w zamian solidny thrash metal. Wkłuwają się pod skórę słuchacza ciekawymi riffami, mocnym akcentem sekcji rytmicznej czy, wreszcie, niekłamaną, szczerą myślą kompozytorską. W tym gatunku tworzyć epokowe

dzieła jest ciężko, więc Visitor umie odnaleźć własny charakter i nie idzie na skróty, chcąc być kolejną kopią. Ten album to naprawdę dość intrygujące pół godziny muzyki, żeby przejść obok niego obojętnie. Szkoda, że zespół nic więcej nie nagrał. Jestem ciekawy, jak potoczyłyby się ich losy, jeśli światło dzienne ujrzałby następca "Visitor". Tak, niestety, załoga z Kaliforni to tylko kolejna mało znana dzisiaj formacja z dorobkiem jednej płyty. Pocieszeniem jest zaś fakt, że płyta ta, mimo wszystko, to niezły kawał grania. Bez napięcia, bez silenia się na nie wiadomo co. Może nie jest to epokowe dzieło, ale potrafi solidnie skopać tyłek. Adam Widełka

wspólnym tytułem "Musical Theme". Oparte na brzmieniu syntezatorów, krótkie formy dające łącznie około dwudziestu minut muzyki przypominającej ilustracyjną. Nie wiem, czy nadałaby się, patrząc na tytuł, do musicalu, ale po kilkunastu odsłuchach na pewno można próbować rozumieć twórczość Williama J Tsamisa. Fajnie, że potraktowano te kompozycje osobno, bo są jednak diametralnie różne od tego co zatytułowano chociażby "Melody For Piano And Orchestra" z pierwszego dysku. Nie jest to dla mnie rodzaj ulubionej muzyki. Nie sądzę, żebym sięgał po "Lordian Winds & Sea Of Tranquilty" przesadnie często. Natomiast czas spędzony z poboczną twórczością Tsamisa był ciekawy. Bo zarówno kiedyś przy okazji "Lordian Guard" jak i teraz, pan ten pokazuje, że jedyne, co może nas ograniczać to własna głowa. Warto chociażby dać sobie szansę. Ja nie żałuję. Adam Widełka

William J Tsamis - Lordian Winds & Sea Of Tranquilty 2019 High Roller

William J Tsamis to muzyk znany głównie z amerykańskiego Warlord. Jest on założycielem tej legendarnej formacji a także, jak się okazuje, bardzo płodnym i poszukującym artystą. Mimo, że dyskografia jego macierzystej formacji nie jest zbyt obszerna, Tsamis bardzo ochoczo rozwijał i rozwija swoje umiejętności w pobocznych projektach. Można powiedzieć, że są to rzeczy bardzo odległe od tego, co proponował Warlord. Płyta "Lordian Winds & Sea Of Tranquilty" to zbiór utworów pochodzących właśnie z najważniejszych dokonań Tsamisa poza Warlord. Wstępne wersje kompozycji znanych z projektu "Lordian Guard" oraz sporo bardzo intrygujących dźwięków spod znaku "Sea Of Tranquilty". Warto zatrzymać się przy tych tematach, bo William J Tsamis zaskakuje w nich jako wizjoner i dojrzały kompozytor. To muzyka daleka od heavy metalu, posiadająca jednak nie mniej emocji. Wręcz budująca niesamowity nastrój, wciągająca i, można nawet zaryzykować, genialna w swojej prostocie. Bo też nie są to jakieś skomplikowane klawiszowe pasaże, natomiast Tsamis umiał poukładać te dźwięki w naprawdę majestatyczny sposób. To dawka muzyki, która skłania do szczerych refleksji. Autor zawarł w tych dźwiękach swoje przemyślenia, co nijako słuchacz może skonfrontować ze swoimi. Na pewno szlachetnieją one z każdym następnym odsłuchem. Drugi dysk wydawnictwa "Lordian Winds & Sea Of Tranqulity" to sześć utworów pod

Wrekking Machine - Mechanistic Termination 2019 Divebomb

Chwała Bogu czy kto komu woli, że jacyś mądrzy ludzie wpadają coraz częściej na pomysł wznawiania tak zacnych materiałów, jak chociażby debiut amerykańskiego Wrekking Machine. Nie wiem, czy zaważyła pora dnia (poranek w sobotę) kiedy pierwszy raz włączyłem zawartość reedycji Divebomb Records, czy były jakieś inne

czynniki, czy po prostu album "Mechanistic Termination" jest bardzo dobry. Wiem natomiast jedno - niecałe czterdzieści minut muzyki powoduje uśmiech na następne kilkadziesiąt godzin egzystencji. Lubię takie zwarte płyty, gdzie brak jest jakichkolwiek dłużyzn wynikających z przerośniętej ambicji twórców lub nacisków wytwórni. Gdzie zawarta jest muzyka szczera, prędka i pełna energii. Taki solidny kopniak. Siarczysty sierpowy. Naprawdę "Mechanistic Termination" to album powodujący szybszy puls. Może zawierający patenty kojarzące się z kompozycjami napisanymi parę lat wcześniej przez znacznie znane grupy, ale Wrekking Machine pięknie kamufluje taki fakt mocą płynącą z nagrań. Kurczę to jedna z takich płyt, które człowiek pamięta, mimo, że tak naprawdę nie ma na nich nic aż tak znaczącego. Ktoś powie - no thrash metal - i będzie miał rację. Bo rzeczywiście Wrekking Machine proponują muzykę opartą na solidnych inspiracjach, ale nadając jej odpowiedni charakter. Dzięki sporego procentu energii i szczerości "Mechanistic Termination" nie brzmi jak tysięczna, podobna do siebie kapela z USA, grająca thrash. Choć zdecydowanie mogłaby taką być. Bogate wznowienie Divebomb Records zawiera dwa dyski. Na pierwszym mamy poddany ponownemu masteringowi właściwy album. Drugi krążek to zbiór bardzo ciekawy, bowiem mamy do czynienia z czterema materiałami demo z lat 19871989. Całość zdobi trochę odświeżona i zmieniona okładka. Skrywa ona jednak tak pozytywny materiał, że tym razem na tę zmianę przymknę wyjątkowo oko. Adam Widelka

RECENZJE

169





Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.