HMP 74

Page 1



Spis tresci

Intro Jeff Waters i jego Annihilator wypuszczając dwie pierwsze płyty "Alice in Hell" (1989) i "Never, Neverland" (1990) na zawsze zapewnili sobie miejsce w thrashowym panteonie. Co niektórzy do tego zestawu dodają jeszcze ich trzeci album, "Set the World on Fire" z 1993 roku. Później było różnie, raz gorzej - raz lepiej, niemniej zespół przez cały ten czas potrafił swoją nazwą przykuć uwagę metalmaniaków. Za to, żywiołowe spektakle w wykonaniu Jeffa i spółki, nigdy nie podlegały dyskusji i bardzo chętnie chodziło się na nie i chodzi nadal. W styczniu tego roku Annihilator wydał kolejny album, "Ballistic, Sadistic" i trzeba przyznać, że należy on do grona tych lepszych. Mam nadzieję, że nasi czytelnicy również przyznają mi w tym rację. Jest to też powód, dzięki któremu Annihilator znalazł się u nas na okładce. Konkurentem dla Annihilatora był niemiecki Rage i ich najnowszy krążek "Wings of Rage". Trzeba przyznać, że od momentu gdy Peter Wagner za nowych towarzyszy wziął sobie Vassiliosa Maniatopoulosa i Marcosa Rodrígueza, jakby wstąpiły w niego nowe siły witalne i co nowy album serwuje nam siarczystego kopa w zadek. Mnie taka sytuacja bardzo cieszy i mam tylko nadzieję, że Peavy'owi tej energii starczy na bardzo długo. Ten czy ów może się zdziwić, czemu na okładce nie wylądował ponownie Helloween. Dwa obszerne wywiady z Andi Dersisem i Kai'em Hansenem, jak najbardziej predysponują ten motyw na główny temat. Tym bardziej, że stoi za nim potężne koncertowe wydawnictwo "United Alive". Jednak, jak ktoś poczuje rozczarowanie, niech za bardzo się nie martwi. Z pewnością każdy już wie, że prace nad nowym studyjnym albumem Helloween ruszyły pełną parą, więc z pewnością będzie okazja na ponowne ciekawe rozmowy z muzykami tego zespołu i rozważenie kwestii powtórnego umieszczenia zdjęcia Helloween na okładce. Następne w kolejności są stare thrashowe załogi Exhorder i Sodom. Myślę, że powrotem Exhordera i ich nowym krążkiem "Mourn the Southern Skies" wszyscy thrash-maniacy są zachwyceni i tylko czyhają na kolejne nagrania i koncerty Amerykanów. Natomiast postępowanie Angelrippera prawdopodobnie część fanów rozczarowuje. Zamiast konkretnie wydać kolejny studyjny album Sodom serwuje mniejsze dania w postaci kolejnych EPek. Ostatnia z nich to "Out of the Frontline Trench". Jedynie co może usprawiedliwiać takie postępowanie, to jak sam Tom wyjaśnia, to, że te EPki stanowią bardzo ważny element do przygotowania się do wydania tak oczekiwanego dużego albumu. Oby było warto czekać. Co do zawartości thrashu w magazynie czuję pewien niedosyt. Jakbym się nie starał zawsze mam wrażenie, że jest go za mało. Oczywiście nie na tyle, żeby go nie zauważyć. W naszej najnowszej edycji odnajdziecie wywiady z całym przekrojem tej sceny, począwszy od stylu, skończywszy na metrykach muzyków. Myślę, że fanom thrashu wiele radości przyniesie czytanie wywiadów z zespołami Anacrusis, Andralls, Suicidal Angels, Excuse, Detraktor, Ural czy Wreck-Defy. Nie zabrakło też polskiego akcentu. W tym wypadku są to kapele o mroczniejszej i mocniejszej, a jednocześnie ambitniejszej muzycznej odsłonie. Naturalnie mowa tu o formacjach Faust i Fanthrash. Nie bylibyśmy sobą, żeby w wypadku thrashu nie poszperać na granicach tego gatunku. W ten sposób możecie poczytać o kolejnym polskim zespole, któremu bliżej do nowoczesnych stylów metalu, czyli o Killsorrow. Żywa ikona Tom G. Warrior powspominała o absolutnej legendzie speed, thrash i black jaką jest kapela Hellhammer, w końcu do której po latach pośrednio powrócił. W rozmowie podjęliśmy również krótko tematy o pozostałych formacjach Toma, czyli o Triptykonie i Celtic Frost. Nie zabrakło nam odwagi aby przekroczyć też wyznaczoną granicę, czego przykładem jest rozmowa z Przemysławem Lataczem, który prowadzi zjawiskowy progresywno-death metalowy Planet Hell i właśnie wydali album "Mission Two". Warto tu wspomnieć też o speed metalowym Sacrifizer

choć akurat ten zespół jest przedstawicielem młodszego pokolenia i jest takim łącznikiem między thrash metalem a nurtem zwanym NWOTHM. Zanim rozpisze się o NWOTHM wspomnę trochę więcej o NWOBHM. Praktycznie na samym początku nowego numeru natkniecie się na blok z Angel Witch, Tygers Of Pan Tang, Grim Reaper oraz Blitzkrieg. Każdy z tych zasłużonych zespołów aktualnie nagrał ciekawy album, gdzie płyta Angel Witch, "Angel of Light" szczególnie zachwyca znawców tematu. A przecież to nie wszystkie kapele z tego nurtu. W dalszej części magazynu znajdziecie też rozmowy z Millennium i Airforce, a jeszcze później z Thunderstick. Niemniej klasyczną "starszyznę" prezentują nie tylko Brytyjczycy. Kolejno możecie poczytać wywiady z Cirith Ungol, Vortex, Velvet Viper, Altered State i Mindless Sinner. Za takimi nazwami jak Michael Schenker Fest, Denner's Inferno, czy KingCrown też stoją starzy wyjadacze. A wszyscy prezentują naprawdę bardzo ciekawy, wielobarwny i ciągle ekscytujący tradycyjny heavy metal. Mimo wieku, ci goście mentalnie są ciągle młodzi! Tu mała dygresja. Wiadomo jakie jest nasze życie, bardzo kruche, przez co ciągle się z kimś żegnamy, z młodymi (Piotr Grocholski, Devilyn), starymi (Neil Peart, Rush). Bywa też, że odejście kogoś nam umyka, tak jak Martjo Brongersa z Vortex (a także Steel Shok), który jeszcze na przełomie października i listopada odpowiadał na nasze pytania, aby w grudniu po cichu zejść z tego świata. Po prostu jesteśmy świadkami powolnego odejścia dawnej i bardzo ważnej epoki. Nam pozostaje kultywować pamięć tych wszystkich artystów i przekazywać młodszym wiedzę o tej wspaniałej muzycznej erze. Nie minęła chwila, jak wspomniałem o Velvet Viper, kieruje nim Jutta Weinhold, która przekroczyła siedemdziesiątkę, a energii mogą jej pozazdrościć dużo młodsze koleżanki z kapel Crystal Viper czy Savage Master. Przy okazji jest to kolejny blok w którym prezentują się różne odcienie tradycyjnego heavy metalu, w którym centralne role odgrywają panie. W dalszej części numeru jest jeszcze podobny cykl ale tym razem, kapele zdecydowanie bardziej poszły w tradycje ciężkiego rockowo/metalowego grania. Mowa tu o Moon Chamber, Quayde LaHue i The Neptune Power Federation. Każda z tych kapel wykreowała swój niepowtarzalny muzyczny świat, nieraz zaskakując słuchacza swoją pomysłowością. Bez wyjątku są niepowtarzalne i warte każdej Waszej uwagi, drodzy czytelnicy. Jednak najwięcej materiałów znajdziecie o nurcie, który przybrał nazwę NWOTHM. Wśród jego reprezentantów należy szukać następców tych wszystkich odchodzących artystów. Już teraz kilka młodych kapel przykuwa uwagę, w bieżącym numerze są to: Evil Invaders, Haunt, Screamer, Silver Talon, Iron Kingdom, Stormburner i nasze Axe Crazy. Jak będzie na prawdę, trudno teraz wyrokować, jednak trochę naszej cierpliwości i sam czas przyniesie nam odpowiedź, kto zostanie zapamiętany na dłużej. W całym tym gronie są zespoły, które czymś już się wyróżniają ale jest też miejsce na ty zwykłe, choć z potencjałem. Pozostaje mi tylko nakłonić Was do szczegółowego przewertowania rozmów z tego działu, może "wyhaczycie" coś dla siebie. Na tym nie kończy się różnorodność tego wydania, bowiem odnajdziecie również parę przedstawicieli dumnego epickiego doom metalu, Crypt Sermon, Capilla Ardiente, tzw. retro rocka, Kadavar, Gallileous, rocka i metalu progresywnego, IQ, Riverside, Flying Colors oraz Symphony X. Na koniec zostawiłem polski zespół Ballbreaker, który gra wyśmienite hard'n'heavy i jest odkryciem ostatnich dni. Niewątpliwie ich debiutancki album "Evil Town" jest wart poznania przez polskich fanów ciężkiego grania. To tak pokrótce i przekrojowo o nowym wydaniu Heavy Metal Pages, który oddajemy w Wasze ręce, z kolejną nadzieją, że znajdziecie coś, co Was zainteresuje i ucieszy. Miłego czytania! Michał Mazur

Foto: Kai Swillus

3 4 6 8 12 13 14 16 18 20 22 24 28 30 32 34 36 38 40 42 44 46 49 52 54 56 58 60 62 64 66 68 70 72 74 75 76 78 79 80 82 84 86 88 90 91 92 94 96 98 100 102 104 106 108 110 112 114 116 117 118 120 122 124 126 128 132 134 136 139 140 142 143 144 174

Intro Annihilator Rage Helloween Exhorder Sodom Angel Witch Tygers Of Pan Tang Grim Reaper Blitzkrieg Cirith Ungol Anacrusis Velvet Viper Savage Master Crystal Viper Michael Schenker Fest Denner’s Inferno Haunt Axe Crazy Screamer Imagika Faust Fanthrash Andralls Suicidal Angels Killsorrow Midnight Prey Iron Curtrain Silver Talon Vortex Excuse Millenium Airforce Detraktor Toxikull Warrior Path Ritual Steel Evil Invaders KingCrown Terminus Sacrifizer Iron Kingdom Aerodyne Stormburner Midless Sinner Knightmare Hellhammer Planet Hell Gallileous Kadavar Crypt Sermon Capilla Ardiente Legendry Midnight Force Risen Prophecy The Neptune Power Federation Moon Chamber Quayde LaHue Turbokill Hammerschmitt Bombus SpietFuel Wreck-Defy Ballbreaker Altered State IQ Riverside Flying Colors Thunderstick Ural Symphony X Reminiscencje NWOBHM Zelazna Klasyka Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten...

3


Na wariata Annihilator ma za sobą europejską trasę, która objęła również nasz kraj. Po całym tournee Jeffowi udało się dla nas znaleźć parę minut na luźną pogawędkę. Tematem wywiadu nie była tylko wspomniana trasa oraz dwa koncerty w Polsce. Okazją do rozmowy jest również zbliżająca się wielkimi krokami premiera nowego dziecka Jeffa pod tytułem "Ballistic, Sadistic". Poczytajmy zatem co sam zainteresowany ma w tym temacie do powiedzenia. Dodam jeszcze, że przeprowadzając poniższy wywiad musiałem się bardzo pilnować, by nie wypowiedzieć nazwy zespołu w spolszczonej formie, która znacznie odbiega od poprawnej angielskiej wymowy. HMP: Siema Jeff. Jesteś właśnie świeżo po trasie koncertowej, która swym zasięgiem objęła również nasz kraj. Jak wrażenia? Jeff Waters: Czuję się wykończony, ale szczęśliwy (śmiech). Wiesz, to w końcu dwadzieścia trzy koncerty w całej Europie. Oczywiście niezmiernie cieszę, że mogłem również odwiedzić Polskę. Moim zdaniem jest to jeden z najbardziej metalowych krajów w Europie. Można Was śmiało postawić obok Grecji, Niemiec czy państw skandynawskich. Polscy fani wyróżniają się tym, że pod sceną są wulkanami energii i chętnie pokazują swój

Dzięki, dzięki! ( śmiech) Wróćmy jednak do muzyki. Powiedz mi proszę, jak Ty to robisz, że takie klasyki jak nieśmiertelny "Alison Hell" nawet po tylu latach grane na żywo ciągle brzmią świeżo? Wiesz, w gruncie rzeczy nie musimy wprowadzać jakichś poważnych zmian do naszych klasycznych kawałów. Tak naprawdę obecne wersje live niespecjalnie odbiegają od ich studyjnych pierwowzorów. Przynajmniej w moim odczuciu tak jest. Wielu ludzi, którzy przychodzą na nasze występy oczekują wła-

Foto: Kai Swillus

talent wokalny (śmiech). Czas, który spędziłem w Polsce uważam za niezwykłe przeżycie. Właściwie ta trasa miała się odbyć już w zeszłym roku... Tak, dokładnie. Przełożenie tej trasy o rok wiązało się to z faktem, że się ożeniłem, a w związku z tym wydarzeniem przeprowadziłem się ze swojej ojczystej Kanady do Wielkiej Brytanii. Niestety państwo to ma jakieś dziwne procedury, przez które rząd brytyjski zatrzymał mi paszport. Co za tym idzie, nie mogłem opuścić wspomnianego kraju. Oto cała historia. Gratuluję zatem nowej drogi życia!

4

ANNIHILATOR

śnie tych starych klasyków. Oczywiście nie wyobrażam sobie, abyśmy nie prezentowali na żywo naszej nowej twórczości. Zawsze staramy się grać tak dwa lub trzy, a zdarza się też, że więcej utworów z aktualnej płyty. Uwielbiam grać zarówno nowe, jak i stare utwory. I jedne i drugie sprawiają ludziom sporo radości. Jak spędzasz czas podczas trasy między koncertami? Zdarzało Ci się kiedyś tworzyć w takich warunkach nowe numery? Nie, okoliczności podczas trasy zdecydowanie nie sprzyjają tworzeniu. Tutaj wszystko dzieje się w zawrotnym tempie, niektóre rzeczy trzeba robić naprawdę "na wariata". Zdarza się, że plan na dany dzień może się zu-

pełnie posypać. Poza tym dochodzi jeszcze kwestia zmęczenia. Kiedy grasz sześć koncertów na tydzień, przemieszczasz się z kraju do kraju w zawrotnym tempie, praktycznie na nic już nie masz czasu ani energii. Nie przesadzę, jeśli powiem, że jakieś dziewięćdziesiąt procent dnia w trasie to jazda busem i przygotowywanie się do show. Co prawda mamy od pewnych spraw np. nagłośnienia czy przygotowania oprawy sceny swoich ludzi, ale jako zespół też musimy nad tymi przygotowaniami czuwać. Słyszałem, że wiele riffów tworzysz po prostu dla przyjemności. Jaką część z nich możemy usłyszeć w kawałkach Annihilator? Znaczną część swoich pomysłów wykorzystuję w Annihilator. Tak naprawdę tylko niewielki ułamek swojej twórczości wyrzucam do śmieci. Riffy czy melodie, których nie wykorzystuję na danym albumie, trzymam w specjalnym folderze i wracam do nich w przyszłości. Annihilator jest częścią amerykańskiej sceny thrash już od lat osiemdziesiątych. Co według Ciebie sprawia, że kapele, które zaczynały równo z Wami lub trochę wcześniej dalej cieszą się ogromną popularnością? Nie tylko wśród tych, którzy pamiętają Wasze początki, ale także wśród młodego pokolenia. Szczerze Ci powiem, że nigdy nie postrzegałem Annihilator jako jakiś wielki zespół. Sam przyznasz, że nie jesteśmy aż tak popularni i rozpoznawalni jak chociażby Slayer czy Megadeth. Myślę jednak, że mamy sporą bazę fanów rozsianą po całym świecie. Niektóre albumy są przez nich bardziej lubiane i znacznie pozytywniej postrzegane, inne zaś mniej. Mają do tego prawo, gdyż niektóre z naszych płyt są nagrane w nieco innym stylu. No właśnie, nie boisz się, że wielu fanów może te zmiany postrzegać bardzo negatywnie? Uwielbiam eksperymentować z różnymi stylami i ciężko byłoby mi całkowicie z tego zrezygnować. Reakcjami słuchaczy, czy krytyków przejmowałbym się w momencie, gdybym to dla nich tworzył muzykę. Wówczas być może trzymałbym się jednego wyznaczonego stylu, chociaż nawet wtedy niektórzy pewnie by narzekali. Ja jednak przede wszystkim tworzę dla siebie. Problem z odbiorem muzyki Annihilator jest taki, że gdy zapytasz naszego słuchacza z USA lub z Europy o nasz najlepszy album, znaczna większość powie, że to "Never Neverland". Natomiast w Japonii i państwach azjatyckich za nasz najbardziej kultowy krążek uchodzi "King Of The Kill". Jak sam zapewne wiesz jest to album utrzymany niemalże w całkowicie innym stylu. We Włoszech natomiast za największe dzieło Annihilatora powszechnie uważa się "Set The World On Fire". Zatem co kraj to obyczaj (śmiech). Ciężko by mi było stworzyć coś, co zadowoli absolutnie wszystkich. Szczerze, to nawet nie chcę tego próbować (śmiech). Tworzę to, na co mam ochotę. Przez Annihilator przewinęło się wielu


wokalistów. Ty również przejmowałeś tą rolę i de facto pełnisz ją nadał. Czy łączenie grania na gitarze i śpiewania nie sprawia ci problemu, czy jednak wolałbyś się skupić tylko na grze? Skupienie się tylko na grze jest dla mnie o wiele łatwiejsze, zarówno pod względami czysto fizycznymi, jak i tymi mentalnymi. Granie na gitarze to dla mnie czysty relaks. Natomiast granie połączone ze śpiewem to już dla mnie wyzwanie. A ja wyzwania lubię (śmiech). Zdaję sobie oczywiście sprawę, że nie jestem jakimś wybitnym wokalistą, ale wraz z każdym kolejnym rokiem, każdą kolejną trasą, każdą kolejną płytą staram się być coraz lepszy w tym co robię. Jeden z dawnych frontmanów Annihilatora - Randy Rampage w zeszłym roku odszedł z tego świata. Były plany, aby wziąć Randy'ego i jego zespół o nazwie Rampage we wspólną trasę w roku 2018. Jednakże jego przedwczesna śmierć pokrzyżowała nam totalnie wszystko. Był to dla mnie duży cios. Jest sporo historii związanych z Randy'm, które mógłbym tu przytoczyć. Chyba jednak zostanie zapamiętany jako ten, który śpiewał na kultowym albumie "Alice In Hell", płycie ważnej nie tylko dla nas, ale też dla całego thrash metalu. Od początku swej kariery udzieliłeś już wielu wywiadów. Czy są jakieś pytania, które doprowadzają Cię do białej gorączki? Nie. Kiedyś był jeden taki temat, ale wszystko co miałem na niego do powiedzenia, powiedziałem i już raczej nikt do tego nie wraca. Chodzi o to, że czasem dziennikarze przeprowadzający wywiad sugerowali mi, ze

skoro tak często zmieniam towarzyszących mi muzyków, to muszę być jakimś dyktatorem albo psychopatą, z którym nikt nie jest w stanie wytrzymać (śmiech). Próbowali mi także wmawiać, że każdego z byłych muzyków wyrzucałem, co jest wierutną bzdurą. Oczywiście wszystkie tego typu pogłoski od razu dementowałem. Spośród wszystkich muzyków, którzy przewinęli się przez Annihilator wyrzuciłem może dwie lub trzy osoby i było to w sytuacjach, gdzie chyba każdy będąc na moim miejscu zrobiłby dokładnie to samo. Reszta z różnych powodów odchodziła sama, a z większością z nich ciągle jestem w stałym kontakcie i utrzymuję przyjacielskie relacje. Wczoraj dość długo rozmawiałem z naszym byłym pałkerem Randy'm Blackiem, który gra teraz w Destruction. Latem w odwiedziny do mojego domu wpadł Corburn Phar, ten który nagrał wokale na Foto: Kai Swillus album "Never, Neverland". Wszyscy żyjemy w zgodzie. OK, porozmawiajmy teraz o nowym albumie Annihilatora zaty tułowanym "Ballistic, Sadistic" . Skąd taki tytuł? Moim zdaniem te dwa słowa opisują idealnie muzyczną zawartość tego krążka, szczególnie otwierający go kawałek "Armed To The Teeth". Właściwie to w ten sposób można opisać cały ten album. Zarówno pod względem muzycznym, jak i lirycznym. Główne przesłanie tego krążka jest takie, ze ktoś kto wygląda na miłego i grzecznego, może być dosłownie wcielonym demonem, gdy tylko się wkurzy. Dlatego nikogo nie denerwuj, nikogo nie poniżaj, nikogo nie oszukuj. Niewinny wygląd nie oznacza słabości. Musisz też pamiętać, że jeśli komuś staniesz na odcisk zbyt mocno, on może nie mieć potem dla Ciebie litości. To może dotyczyć nawet osób z Twojego najbliższego otoczenia.

Foto: Kai Swillus

takich kategoriach. Ja bym lokował go gdzieś między oldschoolem a nowoczesnością. Myślę, że inne kawałki, takie jak "Psycho Dwarf" dużo bardziej pasowały na "Alice In Hell" czy "Never Neverland". "Psycho Dwarf" to kawałek, o który chciałem Cię zapytać. Słyszę tam nie tyle klimaty z "Alice In Hell" co wręcz echa starego, archaicznego Black Sabbath... Serio? Ja akurat takich skojarzeń nie mam (śmiech). Ten kawałek pasowałby zaś na "Set The World On Fire". Jeżeli już doszukiwałbym się tam Sabbathów to tylko w środku utworu. To miałeś na myśli? Między innymi. Wiesz, ja lubię Black Sabbath. Lubię też 150 innych kapel (śmiech). Czasami inspiracja może przyjść z naprawdę niespodziewanej strony. Czytałem, że uważasz "Ballistic, Sadistic" za swój najlepszy album od 2005 roku. To znaczy, że jesteś nie zadowolony z tego, co zrobiłeś przez ostatnie czternaście lat? Nie chodzi o to (śmiech). Uważam po prostu, że ten album wznosi nas po prostu na wyższy poziom. Annihilator jest zespołem, który pomimo swego stażu cały czas się rozwija i idzie na przód. Bartek Kuczak

Wspomniany kawałek "Armed To The Teeth" to kwintesencja thrashu. Powrót do przeszłości? Nie postrzegałbym tego w

ANNIHILATOR

5


Po prostu lubię tworzyć Rage to grupa, którą spokojnie można zaliczyć do grona wyjadaczy niemieckiej sceny heavy metalowej. Grupa nie próżnuje i w tym roku wydaje swą kolejną płytę "Wings Of Rage", która jest kwintesencją stylu. Poza nowymi utworami zawiera też pewną niespodziankę. Jaką? Tego i kilku innych bardzo interesujących rzeczy dowiecie się z naszej rozmowy z Peavy Wagnerem. HMP: Hej Peavy, Wasz nowy album nosi tytuł "Wings Of Rage". Powiedz mi proszę, czy użycie w tytule nazwy zespołu to świadomy zabieg? Może to jest celowa sugestia, że album ten to kwintesencja tego, czym jest Wasz styl? Peavy Wagner: Dokładnie! Jest tak, jak mówisz. Co prawda nasz styl znacznie ewoluował podczas naszej kariery z albumu na album, jednakże jest wiele elementów wspólnych, które znajdziesz na każdej z naszych płyt. Na początku naszej drogi w latach osiemdziesiątych nasze granie było wypełnione elementami thrashu, późnie ewoluowaliśmy w stronę metalowych hymnów charakterystycznych dla zespołów uprawiających typowy niemiecki heavy. Wiesz co mam na myśli. Zdarzyło się nam nawet dodawać

sam sposób, co 25 lat temu. Co prawda rynek muzyczny na przestrzeni lat zmienił się diametralnie i w swej obecnej formule już właściwie nie przypomina tego, czym był dawniej. Jeśli zaś chodzi o samą muzykę, to trafia do mnie właściwie wszystko, co można podpiąć pod szyld "heavy metal". Od Bon Jovi do Venom. Nie jest tajemnicą, że przez lata, metal ewoluował na różne podgatunki, które jeszcze potem się dzielą na kolejne kategorie. Kiedy żeśmy zaczynali, było tego znacznie mniej. Wtedy jak ktoś mówił, że słucha metalu, to każdy właściwie wiedział, co ma na myśli. Dzisiaj to już nie jest tak jednoznaczne (śmiech). Wspomniałeś, że rynek muzyczny się zmienił nie do poznania. W wielu wywiadach

sytuacja ma negatywne skutki uboczne. Otóż jest tego wszystkiego za dużo. Dawniej wytwórnie muzyczne robiły selekcję, dzisiaj tej selekcji nie ma i swoje nagrania publikują ludzie, którzy od tworzenia muzyki powinni trzymać się z dala. Tego dziadostwa namnożyło się tyle, że coraz trudniej wyłowić coś wartościowego. Wróćmy do nowego materiału Rage. Moją uwagę zwrócił ten chóralny śpiew na początku kawałka "Tomorrow". Wiesz, lubię bardzo Cream (śmiech). Po chóry a'capella na początku kawałka sięgaliśmy już w przeszłości. Marcus i Lucky poza tym, że posiadają ogromne muzyczne umiejętności są także świetnymi wokalistami, więc nie będzie żadnych problemów z odtworzeniem tej partii na koncertach. Tytuł "HTTS 2.0" może się wydawać dość intrygujący. To jest nowa wersja naszego starego utworu "Higher Than The Sky" z płyty "End Of All Days". Zawsze czegoś mi brakowało w pierwotnej wersji, więc pomyślałem czemu by nie nagrać tego jeszcze raz. Nowa wersja brzmi świeżo, nowocześnie i można odnieść wrażenie, że powstała dzisiaj. Pomysł odświeżenia tego utworu spodobał się wszystkim. Nawet ludziom z wytwórni. Pierwotnie planowałem go dodać do albumu jako bonus track, ale ostatecznie uznałem, że może być on w regularnej części albumu.

Foto: Steamhammer/SPV

brzmienia orkiestrowe. Można zatem powiedzieć, że "Wings Of Rage" to taki Rage w pigułce. Wspomniałeś o początkach. We wczesnych latach działaliście pod nazwą Avenger. To było jeszcze w latach osiemdziesiątych. Jak od tamtego czasu zmienił się Twój pogląd na muzykę metalową? Moje spojrzenie na heavy metal nigdy nie uległo zmianie. To ciągle jest mój ulubiony gatunek i postrzegam go dokładnie w ten

6

RAGE

podkreślasz, że cały przemysł muzyczny został zabity przez Internet. Nie mniej jednak przypuszczam, że na pewno widzisz jakieś plusy cyfryzacji muzyki. (Śmiech) Plusy? A jakie mogą być tu plusy? No dobra, może jest jeden. Rzeczywiście teraz jest zdecydowanie łatwiej zespołowi dotrzeć do większego grona słuchaczy. Ma to znaczenie w dużej mierze dla młodych i niezależnych wykonawców. Wrzucasz coś do sieci i każdy w każdym zakątku świata ma możliwość posłuchania tego. Ale nawet ta

Jakbyś porównał "Wings Of Rage" do swych poprzednich albumów. (Śmiech) To, jak sam na początku zasugerowałeś, jest kwintesencją tego wszystkiego, co do tej pory udało nam się osiągnąć. Mamy stabilny skład, zoptymalizowaliśmy naszą pracę na wielu płaszczyznach, sami czuwaliśmy nad finalnym miksem i masteringiem. Zgodzę się z opiniami, że album brzmi bardzo nowocześnie jak na Rage. Po prostu jest to dobra heavy metalowa płytka (śmiech). Nad czym skupiasz się najbardziej podczas pisania tekstów? Praktycznie od zawsze mam kilka swoich ulubionych tematów, na których w szczególności koncentruję swoją uwagę. Głównie mam tu na myśli kondycję współczesnego społeczeństwa, któremu coraz bardziej próbuje się zabrać prawo do głosu. "Wings Of Rage" i wasz przedostatni album "Seasons Of The Black" dzieli prawie trzy lata różnicy. Kiedy właściwie zaczęły


się pracę nad tym albumem? Kiedy skończyliśmy trasę promującą "Seasons Of The Black". Mniej więcej pod koniec roku 2017. Pierwszym utworem, który dopracowaliśmy był kawałek "True". Kiedy tworzysz nowy album, piszesz wszystko od zera czy zdarza Ci się sięgać po jakieś stare pomysły z wcześniejszych lat, które z różnych powodów odrzuciłeś? Na "Wings Of Rage" starałem się korzystać głównie z pomysłów, które na świeżo narodziły się w mojej głowie, aczkolwiek są tam dwa kawałki oparte na rozwiązaniach z przeszłości. Mam tu na myśli "A Nameless Grave" i "For Those Who Wish To Die". Szkielety tych utworów wygrzebałem gdzieś z naszych starych nagrań demo pamiętających jeszcze lata dziewięćdziesiąte. W obu przypadkach spodobały mi się konstrukcje riffów i linia melodii. Spróbowałem ubrać je w nowoczesne brzmienie, które pasowałoby do reszty albumu. Oczywiście znacznie różnią się od swych pierwowzorów. Zmieniliśmy aranżacje, tytuły i teksty. Ale i tak poznałbyś je, gdybyś posłuchał wersji demo. Foto: Steamhammer/SPV

Macie na koncie ponad dwadzieścia albumów. Jak to jest, że po tylu latach masz ciągle mnóstwo świeżych idei i nie czujesz wypalenia? Po prostu lubię tworzyć nowe kawałki. To moje największe hobby. Napisałem w swym życiu znacznie więcej kawałków, niż te, które ukazały się na albumach Rage. Kady swój utwór traktuje niemalże jak swoje dziecko (śmiech). Tworzenie daje mi naprawdę sporo radości. Generalnie napisanie nowego materiału nigdy nie sprawiało mi większych problemów. Zauważyłeś może młodszych słuchaczy na koncertach Rage? Wiele zespołów, które zaczynały mniej więcej w tym samym cza sie co Wy utrzymuje swą działalność głównie dzięki młodym fanom. Z tego, co wiem mamy sporą liczbę starych wiernych fanów. Niektórzy są z nami od samego początku. Oczywiście nie polegamy tylko na nich, młodzież również interesuje się

twórczością Rage. Zdaje się, że z każdym kolejnym albumem fanów nam przybywa. Co się dzieje z Twoim projektem Refuge? To projekt, który stworzyłem ze swymi starymi przyjaciółmi, którzy grali dawniej w Rage, ale lata temu wypadli z rynku muzycznego. To nie jest do końca regularny zespół. Ja traktuje to jako pewną odskocznie od Rage, chłopaki natomiast jako dobra zabawę. Pewnie zagramy jeszcze nie jeden koncert, a kto wie, może nawet pojawi się płyta. Rage jest jednym z tych zespołów, których nie ominęły zmiany w składzie. Masz kon takty z byłymi członkami? Nie powiedziałbym, żeby te zmiany były częste. Zmiany, o których wspominasz dotyczą wielu kapel istniejących tyle czasu co my. Niewiele jest zespołów, które grają przez trzydzieści lat w tym samym składzie. W obecnym składzie Rage wszyscy mamy do-

kładnie ten sam cel i to nas łączy. Nie można powiedzieć o nas, że jesteśmy zespołem, który nagrywa każdą płytę w innym składzie, jak co niektórzy (śmiech). Z większością byłych muzyków pozostaję w dobrych relacjach i stałym kontakcie. A co do osób, z którymi ten kontakt straciłem, to nie dlatego, że były między nami jakieś konflikty. Po prostu każdy z nas zajął się swoim życiem i jakoś nasze drogi się porozchodziły. Miałeś krótki epizod w grupie Mekong Delta. Ma on dla Ciebie jakieś szczególne znaczenie? To był faktycznie krótki okres i nie ma on dla mnie jakiegoś istotnego znaczenia. Ale nie powiem, było to dość ciekawe doświadczenie. Ponoć ten zespół ciągle istnieje, prawda? Tak, dokładnie. Jak grają? Słyszałeś ich ostatnie albumy? Ostatnich albumów nie słyszałem natomiast widziałem ich na żywo i powiem, że naprawdę są w formie. Aż sprawdzę z ciekawości. Dzięki, ze mi o nich przypomniałeś (śmiech). Spoko. Jeszcze jedno pytanko (śmiech). Podczas kariery Rage zapewne zdarzało Ci się czytać lub słyszeć krytyczne opinie o Twoje twórczości. Jak na nie reagujesz? Bierzesz sobie takie uwagi do serca, czy raczej je olewasz i dalej robisz swoje? Jeżeli czujesz jakiś osobisty związek ze swoją muzyką, to nie możesz całkiem olać tego typu opinii. Ale z drugiej strony też nie można się tym przejmować za bardzo. Jeżeli ktoś mi mówi, że nasza muzyka jest cienka, to ja mówię "ok, słuchaj sobie w takim razie takiej, która wg Ciebie cienka nie jest" (śmiech). Bartek Kuczak

Foto: Steamhammer/SPV

RAGE

7


Idealna konstelacja W tej grze Helloween zgarnął całą pulę nagród. Marzenie fanów o zobaczeniu w Helloween Michaela Kiske na scenie - spełnione. Marzenie zespołu o ogromnej trasie w wielkich halach - spełnione. Podczas gdy większość wieszczy upadek wielkich gwiazd heavy metalu, Helloween wyciąga królika z kapelusza. Powrót do przedreunionowego Helloween jest już niemożliwy. Nie ma odwrotu. Moja rozmowa z Andim Derisem miała charakter podsumowania pierwszej części trasy "Pumpkins United". Helloween od lat jest w zasadzie HMP:H Twoim zespołem... Jaki zatem wpływ miałeś na reunion? Andi Deris: Hmm... mogę powiedzieć, że w zasadzie dość duży (śmiech). Na ten pomysł wpadłem podczas trasy "Hellish Rock" w Tokio, kiedy graliśmy wraz z Gamma Ray (2013 rok - przyp. red.), gdzie był rzecz jasna i Kai Hansen. Kai wyszedł na scenę na dwa ostatnie kawałki, które zagraliśmy na bis koncertu Helloween. Wystąpił w "Future Wold" i "I Want Out". Wtedy ludzi ogarnęła istna euforia. Nic dla nich nie było tak wielkie, jak to, że na scenie był z nami Kai. Potem, następnego dnia razem siedliśmy w hotelu, wypiliśmy ra-

dy dyskusja przeszła do drugiej rundy, uznałem, że jeśli Michael powie "tak", to jak najbardziej musimy spróbować. To bardzo fajne, nie tylko dla nas, jako zespołu, ale też dla wielu starych fanów, dla których usłyszenie na żywo Michaela z Helloween było zapewne jak spełnienie marzeń. Jak się czujesz z tą świadomością? Jak mówiłem, widziałem, że ludzie są w pełni euforii, kiedy na scenie jest Kai. Skoro ludzie wpadają w euforię, kiedy na scenie jest Kai i to tylko na dwa kawałki, mogłem sobie wyobrazić jaki szał byłby, gdyby na scenie pojawi się i Kai i Michael. Można było sobie mniej więcej

Foto: Nuclear Blast

zem kawę. Był z nami management i goście od wydania naszej płyty na japoński rynek. Uznaliśmy, że trzeba zadzwonić do Michaela Kiske. Przecież to, jak ludzie zareagowali na ten koncert, było doskonałe. Dotyczyło to wszystkich naszych starych fanów, którzy przyszli na ten występ. Koncert opuścili w doskonałym nastroju i oszaleli na jego punkcie. Kiedy zacząłem to wszystko przedstawiać, Michael powiedział mi, że nie ma z tym absolutnie problemu (śmiech). Jednym słowem - można było już o tym w ogóle dyskutować, bez strachu, że naruszy się problem ego wokalisty. Ja z własnym ego nie miałem problemu. Niektóre kawałki Michaela Kiske są przecież dla mnie szalenie trudne do zaśpiewania, czasem zwyczajnie nie byłem z nich zadowolony. Kie-

8

HELLOWEEN

"obliczyć", jaki wywoła to zachwyt. Uznałem, że jeśli te "obliczenia" będą właściwe, jeśli to się naprawdę wydarzy... Cóż, nie wiesz dokładnie, ale możesz przynajmniej przeczuwać na podstawie reakcji, jaką wywołał Kai. Też nikt nie wiedział, czy Michael powie "tak", uzna, że jest gotów to zrobić. Trzeba było najpierw jakoś zacząć te rozmowy i całkiem jasno mu pokazać, że nie jesteśmy złymi metalami, że Helloween to zespół nastawiony na zabawę i "white metal", że gramy pozytywny metal i robimy pozytywną zabawę. Wydaje mi się, że nie był na początku do tego w pełni przekonany. W rozmowie trzeba było ustalić, kiedy można się po raz pierwszy spotkać. Dla mnie zresztą było to tak samo ważne. Przekonałem się, że Michael jest świetnym typem, a dla nie-

go istotne było przekonać się, że i ja też jestem fajnym gościem i że możemy razem pogadać. Dało się zauważyć, że na początku to wcale nie było takie oczywiste (śmiech). Okazało się, że się udało. Musieliśmy sobie wzajemnie zaufać. Zaplanowaliśmy wspólne próby. Musieliśmy w ogóle sprawdzić jak to będzie działać. Teraz jesteśmy rzecz jasna bardzo cwani, po czternastu miesiącach wspólnej trasy i wiemy, jak to działa, ale wtedy był to pełen napięcia eksperyment. Domyślam się, że taka opcja z dwoma wokalistami jest dużo lepsza dla głosu, gardła i w ogóle zdrowia. O wieeele lepsza! W zasadzie oboje z Michaelem śmiejemy się, że dla nas koncert to mały spacerek, bo każdy z nas śpiewa około godziny i piętnastu minut. To takie krótkie show. Jedyny muzyk czy raczej jedyni muzycy, który muszą cierpieć to chłopaki grający na gitarach i przede wszystkim Dani na perkusji. To jakiś obłęd, że potrafi grać przez bite trzy godziny. Istne szaleństwo. Dla niego to oczywiście żaden tam spacerek, ale dla mnie i dla Michaela to naprawdę fajna sprawa. Teraz możesz oddać mu trudniejsze numery, takie jak choćby "March of Time". (Śmiech).Tak, okej. Nie muszę śpiewać całych kawałków. Dla mnie było to zawsze bardzo trudne. Kiedyś musiałem jednocześnie śpiewać: numery Kaia z "Walls of Jericho", swoje własne utwory, czyli "kompozycje Andi'ego", w tym nowe rzeczy i do tego wdrożyć trzecią technikę - tą, w której błyszczał Michael Kiske. Nie potrafiłem tego zrobić. Było to niemożliwe, bo musiałem występować jakby za trzech wokalistów. Jestem szalenie szczęśliwy, że Michael jest teraz z nami. Może śpiewać swoje własne, ulubione kawałki, a ja mogę śpiewać własne, nie martwiąc się, że będę musiał wdrażać inne techniki śpiewania. Kai też ma swoje 15 minut. Wydaje mi się, że każdy jest teraz szczęśliwy. Mówiłeś w jednym z wywiadów, że lata 2018 i 2019 to najlepsze lata dla Helloween. Dla większości kapel najlepsze lata są już dawno za nimi. U Was jest inaczej. Zastanawiałeś się nad tym? Nie zastanawiałem, miałem nadzieję (śmiech; gra słów - przyp. red.). Tak! Mój Boże... Chodzi głównie o to, że hale były pełne, ludzie się świetnie bawili, widać było radość na ich twarzach, to po prostu niepojęte, że zapełniliśmy hale na 15 czy 20 tysięcy osób. Dla nas były to najfajniejsze lata, najfajniejsze 14 miesięcy światowej trasy. Nie mówię, że w przeszłości nie było takich fajnych tournée, jednak możliwość grania w takiej formie to coś szczególnego. Zawsze warto mieć to na uwadze i zachować we wspomnieniach, bo nie jest to wbrew pozorom takie oczywiste. Dzięki Bogu nie jesteśmy wystarczająco starzy, żeby się wciąż piąć do góry. "Pumpkins United" to wasza największa trasa od lat. Absolutnie. Tak się złożyło, że to największa trasa, jaką kiedykolwiek zrobił Helloween. Wprawdzie miałem też wiele sukcesów z Pink Cream 69, ale takich stadionów czy wielkich hal rzecz jasna nie było. Każdy muzyk marzy o czymś tak wielkim. Jeśli wreszcie staje się na takiej scenie, to naprawdę doświadcza się efektu wow. Jest to coś szczególnego. Tak jak mówisz, minęło ponad 30 lat, a coś takiego wyda-


rza się po raz pierwszy po 30 latach kariery. Dokładnie tak. Granie takiej trasy w tak wielkich halach to zdecydowanie coś szczególnego. Zagraliście masę koncertów, a DVD trwa ponad dwie godziny. Zakładam, że coś musieliście wybrać. Jaką metodę przyjęliście do wybierania miejsc z których będą nagrywane koncerty? Metoda była taka, że nagraliśmy sześć koncertów, a o wyborze zadecydowały względy techniczne. Wydarzyły się różne rzeczy, na przykład na jednym z koncertów wysypały się ekrany. Trzeba umieć dopiąć całą logistykę: wyświetlane wizualizacje, ekipę od kamer, każdy element musi współpracować. To samo na przykład z perkusją, nie da się mieć na każdym kontynencie takiej samej. W naszym przypadku mamy perkusję Pearl i skoro zaczęliśmy z taką w Sao Paulo, powinniśmy mieć taką samą w Madrycie. I tak dalej i tak dalej, więc jest to wiele rzeczy, które muszą się zgrać. Czasem niektóre rzeczy nie zadziałają i jak się okazało, nie wszystko z Sao Paulo dobrze się nagrało. Na szczęście mieliśmy wystarczająco dużo materiału z Madrytu, który był dopasowany technicznie, kompatybilny. Musieliśmy wyrzucić wiele rzeczy. Jest wiele, wiele spraw, które zdecydowały o kształcie tego wydawnictwa. Wydaje mi się, że nagraliśmy sześć koncertów, wybór był więc nawet większy niż między Sao Paulo, Madrytem i Wacken. Dla ludzi na pewno ciekawsze jest oglądanie trzech koncertów w jednym niż tylko jednego. Racja. Jeśli zaś chodzi o samo setlistę, ciekawym pomysłem jest zaczynanie koncertu od kawałka "Halloween". Jest on wprawdzie długi, ale niesie symbolikę. Stąd taki pomysł? Nie mam pojęcia. Każdy ma jakieś głupie pomysły. Pierwotnie była to wariacka idea. Musieliśmy najpierw ją przetestować, w warunkach, kiedy scena była już zbudowana, ale jeszcze nie było publiczności. Byli jednak wszyscy inni: ekipa techniczna, management. Wtedy przeprowadziliśmy po raz pierwszy próbę. Do tego czasu nie było jasne czy dokładnie taka kolejność kawałków zostaje, jednak zawierzyliśmy naszym kumplom, ekipie i managementowi, że ten kawałek pasuje właśnie w tym miejscu. Po prostu potrzebny jest feedback od innych. Nie chcemy jako zespół sami podejmować takich decyzji, bo jako głowni zaintere-

Foto: Nuclear Blast

sowani jesteśmy zbyt subiektywni. Nie da się będąc zespołem, obiektywnie orzec czy to lub tamto jest fajne. To tak nie działa. Naturalnie próbujemy zawsze zrobić wszystko jak najlepiej i wydaje nam się, że to, co wymyśliliśmy jest najbardziej czadowe, ale ktoś z zewnątrz może sądzić zupełnie inaczej. Dlatego człowiek powinien zawierzyć swoim dobrym kumplom czy przyjaciołom, którzy chcą pomóc. Z zewnątrz zawsze przychodzi wiele wsparcia. Wróciłeś do śpiewania "Perfect Gentleman". To kawałek z "Twojej epoki", ale mimo to, wróciłeś do niego... na trasie z Michaelem Kiske. Tak, jasne. Koniec końców to jest tak: bez niego nie byłoby tutaj mnie, a beze mnie, nie byłoby tutaj ponownie jego. Skoro jesteśmy razem, jest dla nas jasne, że obaj jesteśmy "perfekcyjnymi gentlemanami" (śmiech). To był mój kawałek na wejście (pochodzi z pierwszej płyty z Derisem - przyp. red.). Wiążę z nim bardzo wiele emocji i wspomnień. To po prostu piękne, że mogę podzielić się nimi z Michaelem. Przecież i on dzieli ze mną wiele świetnych kawałków Helloween. Jest to zatem coś

Foto: Edu Lawless

w rodzaju hołdu, podziękowania. To dla nas ważne, że zarówno ja mogę śpiewać jego kawałki, jak i on moje. To naprawdę ważne i sądzę, że jeśli nazwa się coś "Pumpkins United", powinno się jechać w trasę. Michael miał jakiś wpływ na setlistę? O tak, jasne. Logiczne. Każdy z nas. Kiedy miałem problemy z jakimś kawałkiem, trudnym dla mnie do zaśpiewania, próbowałem go naturalnie wymienić na jakiś łatwiejszy numer. Tak samo, jak Michael, Kai czy każdy z nas. To samo dotyczy perkusisty. Ważne jest, żeby nie grał "March of Time" zaraz po "Are you Metal?". To mogłoby go zabić (śmiech). Widać, że Michael nie miał ochoty na nic z "Chameleona". W zasadzie nie było tego na liście. Często nas pytają, dlaczego z "Chameleona" nic nie gramy, nigdy z niego nic nie wybieramy do zagrania na żywo. Ale przecież tak samo nie ma nic z "Time of the Oath"... choć nie, jest "Power". Dobra, to raczej nie ma nic z "Better than Raw"... Nie, no na początku był też "I Can", ale to jest przypadek, naprawdę przypadek. Jestem fanem "The Chance", który bardzo mi pasuje do setlisty, i który graliśmy później. W końcu to, czego nie ma obecnie, może pojawić się na następnej trasie (śmiech). Czytałam, że Michael lubi przede wszystkim numery z najstarszych płyt Helloween. Nie mogę tego potwierdzić. Podał bardzo wiele tytułów na listę, naturalnie dużo więcej, niż później zagraliśmy, inaczej koncert trwałby z cztery godziny. Musieliśmy wiele tytułów wykreślić. A więc to, co znasz, co słyszałaś to tylko niecałe trzy godziny wycięte z tamtej puli. To, co uznaliśmy, że będzie wspólnie ze sobą grać. Jest to też odpowiedź, dlaczego na przykład "The Chance" był tak rzadko grany. Chcemy, żeby każda dekada była dobrze reprezentowana. Setlista nie może zawierać zbyt wiele utworów z jednego czasu. Każda dekada ma w setliście maksimum 50 czy 55 minut, dlatego trzeba jakieś kawałki wykreślić. Tak jak mówiłem, jestem prawie pewny, że wiele kawałków, które teraz pominęliśmy, a których domaga się wiele osób, będzie granych na kolejnej trasie.

HELLOWEEN

9


W jaki sposób wybieracie, która część kawałka będzie pasować na przykład do Ciebie, a jaka do Michaela? Po prostu śpiewamy, śpiewamy i śpiewamy, i potem, zastanawiamy się, kto się w czym najlepiej czuje i dzielimy się: ja robię to, a ty to. Czasem sprawdzamy, zamieniając się i śpiewamy - czasem kończy się to "ok, robimy tak". Takie tam zabawy. Nie mamy żadnego planu. Po prostu śpiewamy. Piszecie już kawałki na nową płytę? Nie, prawie wszystkie są już gotowe! Mamy teraz chwilę przerwy, z powodu smutnej wiadomości. Z powodu nowotworu Dave'a zastępujemy Megadeth na trasie w Brazylii i wrócimy do dalszego pisania za kilka tygodni i wtedy też wejdziemy do studia. Teraz jedziemy w brazylijską trasę za Megadeth, ale zaraz potem kończymy pisać kawałki. Pisałeś "po prostu kawałki Helloween" czy pisałeś inaczej, od razu z myślą o dwóch wokalistach? O tak, naturalnie! Pisałem mając to już w głowie. Jasne! Są dwa kawałki, definitywnie przeznaczone dla Michaela. Są też dwa kawałki, które wyobrażam sobie, że zabrzmią fajnie jako duet, i rzecz jasna mam też pięć czy sześć kawałków, co do których nie jestem pewien czy będę je śpiewał sam. Prawdopodobnie, ale jeszcze nie jestem do końca zdecydowany. Może producent wykona za mnie tę robotę i po prostu zdecyduje (śmiech). Zobaczy co najbardziej pasuje. Kawałki z szybkim rytmem wydają mi się lepsze dla Michaela, ale tak tylko mi się wydaje. Nie wiem czy tak się stanie. Pewnie wypróbujemy obie wersje i zdecydujemy wszyscy jako zespół. Sprawia nam to frajdę. Helloween po reunionie już nie jest tym starym Helloween. Wyobrażasz sobie w ogóle teraz Helloween bez Michaela i Kaia? Hmm... Trudno powiedzieć. Teraz w ogóle o tym nie myślę. Wszystko układa się pięknie, ta konstelacja jest idealna. Jak wcześniej powiedziałem, dla mnie, jako leniwego człowieka, bardzo fajne jest, że Michael pomaga mi śpiewać na koncertach (śmiech). Dla nas obu jako wokalistów jest to po prostu super. Jak długo będziemy mogli tak śpiewać, to zależy od perkusisty i Markusa grającego na basie. To oni muszą wytrzymać te dwie godziny. Obojgu gitarzystom też jest łatwiej, bo grają teraz w trójkę. Jak mówię, nie wiem, jak długo wytrzymają perkusista z basistą. Dla nas, wokalistów jest to oczywiście marzenie. Jak dla mnie może być tak dalej (śmiech).

Wyjść na scenę i dobrze zagrać Helloween to jedna z tych kapel, o których ciężko jest mi napisać coś odkrywczego. Oczywiście można prawić banały o "ojcach (europejskiego) power metalu" i tym podobne frazesy, tylko czy to ma większy sens? Moim zdaniem nie. Może lepiej po prostu poczytać, co Kai Hansen ma do powiedzenia na temat swego powrotu do macierzystej formacji, trasy o wdzięcznej nazwie Pumpkin United i paru innych kwestiach, które mogą zainteresować nie tylko fanów twórczości Kaia i Helloween. HMP: Razem z Michaelem Kiske po wielu latach powróciliście w szeregi Helloween. Jak w ogóle do tego doszło? Kai Hansen: To był bardzo długi proces. Zawsze gdzieś tam w głębi czułem jednak, że prędzej czy później do tego dojdzie. Takie pomysły pojawiały się w przeszłości. Nawet jeśli nie powrót na stałe to przynajmniej zagranie kilku koncertów. Nigdy jednak nic większego z tego nie wyniknęło. Po głowie chodziła mi jednak taka myśl, że fajnie byłoby nie tylko ruszyć w trasę, ale także stworzyć jakieś nowe utwory z obecnymi członkami Helloween. Pojawiła się w końcu szansa by to zrealizować. Zanim doszło do zjednoczenia, musieliśmy oczywiście wyjaśnić sobie kilka starych spraw, na szczęście po kilku rozmowach wszystkie demony przeszłości odeszły w całkowitą niepamięć i mam nadzieję, że nigdy już nie wrócą. Doszliśmy do całkowitego porozumienia. Dalej wiesz jak się potoczyło. Wspólna trasa, która pewnie zapoczątkuje nowy etap w historii tego zespołu ze mną i Michaelem w składzie. Muszę jeszcze dodać, że czujemy chemię między sobą jak nigdy wcześniej. Wspominasz o starych sprawach. Wiem, że

pewnie mówiłeś już o tym tysiąc razy, ale może przypomnisz w jakich okolicznościach opuściłeś Helloween? Wiesz, kiedy zespół stawał się coraz bardziej popularny zaczęły wokół niego dziać się pewne dziwne rzeczy. Na początku starałem się to tolerować, ale w pewnym momencie uzbierało się tego tak dużo, że naprawdę zacząłem mieć tego dość. Pewne rzeczy mnie po prostu przerosły. Zaczęła się jakaś dziwna wewnętrzna walka w zespole o styl oraz o kierunek muzyczny, w jakim Helloween ma zmierzać. Nagle ni stąd, ni z owąd wokół nas pojawiła się chmara managerów, którzy oczywiście wiedzieli lepiej od nas co, powinniśmy grać, jaki powinniśmy mieć image, jakie kroki mamy podejmować i tak dalej. Wbrew pozorom jednak nie to było najgorsze. Wyobraź sobie, że utraciliśmy całkowicie kontrolę nad finansami grupy. Zatem zespół był targany wewnętrznymi konfliktami i utrudnieniami z zewnątrz, a jak się można domyślić, w takich warunkach nie da się normalnie funkcjonować. Powiedziałem pozostałym członkom Helloween, że jeżeli to tak ma wyglądać, to ja serdecznie dziękuję. Dodatkowo na tą decyzję wpływ miała długa trasa trwająca całe osiem tygodni bez żadnej

Mam zatem nadzieję, że ten skład nie jest tylko na teraz, ale to przyszłość Helloween. Skoro jest między nami taka chemia, a zespół ma teraz swój czas, dlaczego mielibyśmy tego nie kontynuować? Jeśli mamy z tego frajdę, chętnie widzimy pozostałe osoby na scenie, zauważamy, że to lubimy, to wiadomo, że tak właśnie powinno być. Dlaczego mielibyśmy się poddać? Powiedzieliśmy sobie to już na początku - jeśli chemia i nastawianie będą się zgadzać, głupotą byłoby rezygnować. Dzięki Andi. To trudne pytanie było na dziś ostatnim. Ależ to wcale nie było trudne pytanie (śmiech). Katarzyna "Strati" Mikosz Foto: Nuclear Blast

10

HELLOWEEN


przerwy. Zdałem sobie wówczas sprawę, że to nie jest życie dla mnie. Postawiłem sprawę jasno. Oznajmiłem, że albo pewne rzeczy się zmienią, na przykład większe pole dla nas, jeśli chodzi o komponowanie a przede wszystkim swobodny wgląd w nasze konto bankowe oraz dokumenty księgowe, bo inaczej ja za dalsza współpracę serdecznie dziękuję. Poza tym starałem się ich uświadomić, że to menedżerowie są po to, żeby pracowali dla nas, a nie my jesteśmy po to, żeby pracować dla menadżerów. Ostatecznie jednak reszta zespołu jakoś odnalazła się w tamtym modelu, ja mimo najszczerszych chęci nie potrafiłem. Kiedy dotarło do mnie, że nie ma żadnych, nawet najmniejszych szans na jakiekolwiek zmiany, po prostu odszedłem. Rewolucja w składzie przyniosła wielką trasę koncertową, której efektem jest album "United Alive in Madrid" wydany zarówno w formacie audio, jak i DVD. To Wasz pomysł, czy pomysł demonizowanych przez Ciebie menedżerów? (śmiech) Tak, dokładnie. To decyzja menedżerów (śmiech). Właściwie to wytwórni. Ale w przeciwieństwie do czasów, o których wspominałem, nasz obecny management dokładnie wie co robi. Ta trasa okazała się wielkim sukcesem, więc udokumentowanie jej było czymś naturalnym. Powiem Ci szczerze, że wbrew pozorom był w tym pewien spontan. Po prostu razem z ludźmi z wytwórni zrobiliśmy burzę mózgów. Ktoś tam rzucił "Hej, zróbmy trasę i jakiś dokument z niej". Spoko. Zupełnie jak na początku naszej kariery. Nagrania pochodzą z Waszego występu w Madrycie. Było w tym koncercie coś wyjątkowego, co sprawiło, że akurat on dokumen tuje tą trasę? Wiesz, trasa była długa, objęła masę miejsc w różnych częściach globu. Wszystkie koncerty zagrane na tej trasie były świetne. Dlaczego akurat ten koncert został nagrany, szczerze mówiąc sam do końca nie wiem (śmiech). W sumie to nie my decydujemy o takich kwestiach ale jestem naprawdę zadowolony z finalnego efektu. Na jakość tego koncertu wpływa wiele czynników. Zdolny operator kamery, oprawa sceny obsługa techniczna. Właściwie my jako zespół nie musieliśmy sobie zawracać głowy wieloma kwestiami. Zostało nam po prostu wyjść na scenę i dobrze zagrać. Jesteś bardzo doświadczonym muzykiem, nie mniej jednak chciałbym Cię zapytać, czy kolejne trasy koncertowe uczą Cię czegoś nowego? Jestem zdania, że człowiek nigdy nie przestaje się uczyć. Trasa Pumpkin United na pewno była ciekawym doświadczeniem. W końcu grałem utwory, których nie miałem nigdy okazji zagrać wcześniej. To zawsze przynosi jakieś nowe inspiracje. Helloween to zespół o bardzo bogatej dyskografii. Zawsze intrygowało mnie to, jak tego typu kapele układają swoją koncertową setlistę. W jaki sposób udaje się Wam osiągnąć kompromis w tej kwestii? Jest wiele utworów, które chcielibyśmy zagrać na każdym jednym koncercie. Tutaj jednak znowu przychodzi z pomocą manage-

ment. Ostateczna lista kawałków jest efektem burzy mózgów nas wszystkich. Jest pewna ilość piosenek, które na pewno zawsze musimy zagrać, bez których ciężko jest wyobrazić sobie koncert Helloween. I w tej kwestii akurat nie ma żadnych dyskusji. Następna lista to kawałki, które warto by było zagrać. Może nie są to nasze największe klasyki, ale utwory lubiane przez fanów. Nad tą listą pochylamy się głębiej, obgadujemy wszystkie "za" i "przeciw" i tak koniec końców dochodzimy do kompromisu. Jest to wbrew pozorom dużo łatwiejszy proces, niż mogłoby się wydawać. Koncerty koncertami, ale kiedy możemy się spodziewać nowego studyjnego albumu Helloween w obecnym składzie? Pewnie w przyszłym roku, jak wszystko pójdzie zgodnie z planem. Podczas całej swej kariery brałeś udział w wielu muzycznych projektach. Często równolegle. Jak udało Ci się znajdować

A co się dzieje? z Twoim projektem Hansen And Friends? Bardzo chciałbym nagrać kolejny album z tą ekipą. Ale niestety, nie rozdwoję się, więc będę musiał jakiś czas z tym zaczekać. Ale przyznam szczerze, że ten projekt dostarczył mi masę zabawy. Był taką odskocznią od Gamma Ray. Twój syn Tim również jest gitarzystą. Myślisz, że byłeś dla niego źródłem inspiracji? Tim ma swój zespół Induction, właśnie kończą z chłopakami swoją pierwszą płytę (w chwili gdy to czytacie płyta jest już dostępna - przyp. red.). W naukę gry włożył sporo racy i determinacji. Niedawno grał swoje dwa pierwsze koncerty. Oczywiście brałem udział w jednym z nich. Podoba mi się, że poszedł w moje ślady. Jeżeli jesteś zainteresowany, jak mu idzie sprawdź debiutancki album jego kapeli zatytułowany po prostu "Induction". A nie myślałeś o tym, by spróbować stwo-

Foto: Nuclear Blast

czas na to wszystko? Dawniej faktycznie tak było. Na dzień dzisiejszy skupiam się jednak na Helloween. Wciąż dostaję masę zapytań od różnych zespołów, czy nie zgodziłbym się zagrać gościnnie na ich albumie. Ostatnio dochodzi do tego, że muszę niestety odmawiać, gdyż po prostu najzwyczajniej w świecie brakuje mi na to czasu. Na tę chwilę udzielam się jeszcze w Gamma Ray i naprawdę nie chcę sobie nic więcej brać na głowę. Wszystkie Twoje zespoły stylistycznie były utrzymane w klimatach z okolic hard rocka i heavy metalu. Nie myślałeś nigdy, by spróbować czegoś z zupełnie innej bajki? Nie, nigdy czegoś takiego pod uwagę nie brałem, ale powiem Ci, że piszą do mnie zespoły uprawiające zupełnie inną muzykę, niż ta, z którą jestem kojarzony. Ja jednak dobrze się czuję na tym heavy metalowym poletku i nie zamierzam z niego rezygnować.

rzyć z nim jakiś wspólny projekt? Udo Dirkschneider przyjął swojego syna w szeregi swojej kapeli i chyba obu wyszło to na dobre. (Śmiech) To by było naprawdę ciekawe, ale wiesz, reprezentujemy różne pokolenia i nasz styl gry również znacząco się różni. On gra bardzo nowocześnie, ja jestem oldschoolowcem (śmiech). Oczywiście nie wykluczam, że kiedyś gościnnie zagram u niego na płycie albo on u mnie, ale o stałym projekcie na razie nie myślę. Chociaż wszystko jest możliwe (śmiech). Bartek Kuczak

HELLOWEEN

11


album, gramy koncerty, udzielamy masę wywiadów, jednak trochę momentami żałuję, że nie mogę cofnąć czasu. Ale trudno. Staram się skupić na tym, co jest tu i teraz. Głód sukcesu mnie nie opuścił (śmiech).

Jak jazda na rowerze Exhorder to kolejny zespół, który po latach niebytu wypełnionego kilkoma nieudanymi próbami reaktywacji, na dobre wraca do świata żywych. I to wraca z impetem. Ich album "Mourn In The Southern Skies" to jedna z bardziej wartych uwagi kropli w morzu płyt, które wypłynęły w roku 2019. Kyle Thomas opowiedział nam nie tylko o nowej płycie, ale także o muzycznym życiu poza tym zespołem. Ponadto, gdyby jedno ze swoich stwierdzeń napisał w necie anonimowo, zapewne zostałby zwyzywany od "pozerów" i "kindermetali"... HMP: Cześć Kyle, jak to jest zawitać z nowym albumem po dwudziestu siedmiu latach? Kyle Thomas: Powiem Ci, że to naprawdę niezwykłe uczucie. Fajne było zarówno pisanie tych nowych utworów, jaki i ponowne odegranie na żywo tych starych. W wielu aspektach dziś wszystko wygląda nieco inaczej, niż te 2530 lat temu, ale z drugiej strony wiele kwestii wygląda dokładnie takie samo. Daliśmy sie porwać energii płynącej z naszej muzyki, a po niedługim czasie zaczęliśmy się znów czuć jak dzieciaki. Granie metalu oraz tworzenie no-

zdaniem trwanie w takim układzie byłoby ciągnięciem czegoś na siłę. A takich rzeczy nie mam w zwyczaju. W czasie przerwy nie próżnowałeś, gdyż byłeś zaangażowany w masę różnych projek tów. Powiedz mi szczerze, czy jednak nie odczuwałeś wówczas jakiejś tęsknoty za Exhorder? To prawda. Robiłem masę rzeczy w tamtym okresie. Każde z tych przedsięwzięć dawało mi coś, czego nie dał mi Exhorder, gdyż znacznie się od tej kapeli różniły. Ale nawet wówczas

Foto: Exhorder

wych utworów jest jak jazda na rowerze. Możesz odstawić rower do piwnicy na te dwadzieścia parę lat, a potem wsiąść i normalnie jechać. Podobnie jest z graniem i pisaniem. Współpracujesz z Vinniem właściwie od początku istnienia grupy, czyli od roku 1985. Co tak naprawdę sprawia, że wciąż mimo upływu czasu i zmian, ciągle razem gracie? Myślę, że po pierwsze jest to przyjaźń, a po drugie coś, co nazwałbym muzyczną chemią pomiędzy nami. Zresztą jedno z drugim się łączy. Gdybyśmy nie byli przyjaciółmi, pewnie nie bylibyśmy dobrymi partnerami w komponowaniu i nie odnieślibyśmy sukcesu, który w dużym stopni był wynikiem naszego partnerstwa. OK, pewnie ktoś powie, że bez przyjaźni też można osiągnąć sukces. Historia zna wiele zespołów, których członkowie na gruncie prywatnym się wręcz nie znosili, ale muzycznie wspaniale się uzupełniał, jednakże moim

12

EXHORDER

Exhorder był czymś ważnym dla mnie. Bez tego zespołu nie czułem się kompletnie spełnionym muzykiem. Z tego też powodu odczuwałem potrzebę reaktywacji tego bandu. Nie zamierzam robić tajemnicy z faktu, że w ciągu wielu lat zarówno dziennikarze, jak i zwykli fani pytali mnie o powrót Exhorder. Pokazuje to, że pamięć o tej kapeli ciągle gdzieś tam żyła. A zastanawiałeś się jaką pozycję mógłby mieć teraz Exhorder, gdyby nie to zniknięcie ze sceny na 27 lat? Może to, co teraz powiem, niektórzy uznają za zbyt odważną i śmiałą tezę, ale uważam, że gdyby Exhorder nigdy nie zawiesił swej działalności, byłby teraz jedną z największych kapel metalowych na świecie. Zdaję sobie sprawę, że trochę szans nam uciekło, nie mniej jednak istniejemy i próbujemy z tego faktu zrobić jak najlepszy użytek. Wydaliśmy dobrze przyjęty

Obecny skład grupy wyklarował się w 2017 roku. Jak w ogóle do tego doszło? Zanim zaczęliśmy konkretne rozmowy na temat powrotu Exhorder, współpracowałem już z Marzim Montazerim w naszym projekcie Heavy As Texas. Vinnie za to grał razem z Saschą Hornem i Jasonem Viebrooksem w projekcie zwanym Year Of The Tyrant. Obaj stwierdziliśmy, że to właśnie są najwłaściwsi ludzie na najwłaściwszych miejscach. Powiem, dość śmiało, że to najlepszy skład w historii Exhorder. Sascha jest dokładnie takim, perkusistą, jakiego potrzebujemy. Marzi to człowiek obdarzony wielkimi zdolnościami, jeśli chodzi o grę na gitarze. Właściwie to nawet nie szukałem innych kandydatów na miejsce gitarzysty rytmicznego. Razem z Marzim tworzycie wspólnie projekt Heavy As Texas. Możesz powiedzieć o nim coś więcej? Jest to zespół, który prężnie działa. Graliśmy pierwszą trasę tuż przed trasą Exhorder i mamy w planach kolejne wypady. Teraz skupiamy się na napisaniu materiału na nasz drugi album. Powiem, że to jest zespół, który ma swój własny, znacznie odmienny od Exhorder styl. Nie mniej jednak przez moja obecność, a także przez dołączenie Marziego do Exhorder obie te grupy były często ze sobą porównywane. Moim zdaniem to całkowicie bezcelowe. Nakładem Nuclear Blast ukazał się właśnie Wasz nowy album "Mourn in The Southern Skies". Jak ma się on do Waszych płyt wydanych przed laty? Zawiera on pewne elementy będące bezpośrednim nawiązaniem do naszej przeszłości, do albumów z lat osiemdziesiątych. Ale są także pewne części składowe, które wytyczają nowy kierunek w naszej twórczości. I szczerze mówiąc, raczej się skłaniamy ku wspomnianemu nowemu kierunkowi, który w pewnym stopniu zaczęliśmy już na "The Law", ostatnim albumie przed zawieszeniem działalności. Postanowiliśmy skoncentrować się na bardziej groove'owej części naszej muzyki. O pewnych motywach i korektach stylu myśleliśmy już podczas prac nad wspomnianym "The Law", jednak wtedy odłożyliśmy je na później. Wskrzeszamy je 27 lat później (śmiech). Jakie jest znaczenie tytułu Waszego najnowszego wydawnictwa? Spotkałem sie z różnymi spekulacjami, że jest to nawiązanie do albumu "A Blaze In The Northern Sky" kultowej w pewnym środowisku grupy Darkthrone. Może dla wielu czytelników wyjdę teraz na niewiadomo kogo, ale powiem Ci szczerze, że Darkthrone kojarzę tylko z nazwy (śmiech). Nawet nie wiedziałem, że nagrali taki album. Ta odmiana metalu to zupełnie nie moja bajka. Pomysł na tytuł pojawił się gdzieś na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, ale wtedy niczego nie udało się nam nagrać. Gdy wreszcie fakt nagrania płyty stał się realny, nie braliśmy nawet pod uwagę innego tytułu. Sama geneza tytułu ma ponad dwadzieścia lat i nie jest inspirowana twórczością żadnego innego zespołu. Wszelkie podobieństwa są tu przypadkowe (śmiech). Jeśli zaś cho-


Niczego nie żałuję Co prawda można złośliwie stwierdzić, że grupa Sodom produkuje ostatnio EPki w takich ilościach, niczym Chińczycy trampki i tandetne zabawki na taśmie, ale... jednak to jest Sodom i już z racji tego warto się nad każdą pochylić. Skąd to "epkowanie"? O tym w swym luzackim stylu opowie nam Tom Angelripper (co by nie mówić, ciężko mi śmiertelnie poważnie traktować gościa, który przyjmuje taką ksywkę).

dzi o jego znaczenie samo w sobie, to ma ono charakter osobisty. Pewne wydarzenia wprowadziły mówiąc metaforycznie mrok w moim życiu. Pamiętam też jak pewnego dnia wyszedłem na spacer z dziećmi. Była piękna, słoneczna pogoda. Jednakże ja byłem bardzo nieszczęśliwy, coś w moim wnętrzu nie pozwalało mi się cieszyć życiem. Nie umiałem tego za żadne skarby zrozumieć. Jest piękny dzień, moje dzieciaki są pełne życia, śmieją się, bawią się, a ja jestem w totalnym dole psychicznym. Do tego zdarzenia ten tytuł nawiązuje. Masteringiem albumu zajął się Jens Bergen znany ze współpracy między innymi z Amon Amarth. Jens zajął się miksem i masteringiem. Produkcja była częściowo na naszej głowie, a konkretnie Vinniego, oraz osoby z zewnątrz, czyli Duane Simoneaux. Jens dostał materiał nagrany i zmiksował go. Do jego pracy raczej nie mam żadnych zastrzeżeń. Wszystkie przywołane tu osoby odwaliły naprawdę kawał dobrej roboty. Album brzmi tak, jak powinien brzmieć Exhorder w 2019 roku. Niedługo kończy się Wasza amerykańska trasa z Kataklysm. Jak wrażenia? Ta trasa dostarczyła nam kupę niezapomnianych przeżyć. Powiem Ci, że trasy w USA to nie jest łatwa sprawa. To ogromny kraj, same podróże pochłaniają ogromne koszty. Rynek metalowy nie jest tu tak mocny jak w Europie, ale jest za to masa ludzi spragnionych takiej muzyki, jak nasza. Same podróże w sumie też były wesołe. Dzieliliśmy nasz bus z Kataklysm i Krisiun. Nie miałem nigdy wcześniej okazji poznać tych gości osobiście ale szybko żeśmy się stali przyjaciółmi. Kiedy spędzasz z kimś cały czas dzień w dzień, to wytwarza się coś na kształt więzi rodzinnych. W trasie byli z nami też chłopaki z Hatchet, ale oni podróżowali osobno.

HMP: Cześć Tom, Sodom wydał właśnie swe kolejne EP pod tytułem "Out Of The Frontline Trentch". To Wasza trzecia EP-ka pod rząd, druga w tym roku. Wolisz bardziej taką formułę niż pełne albumy? Tom Angelripper: Nie, po prostu chcemy pokazać, że wciąż jesteśmy aktywni i bardzo zajęci naszym procesem tworzenia. Ta EPka, a także "Partisan" są czymś wyjątkowym dla metalowych kolekcjonerów. Jestem bardzo zadowolony z rezultatu. Ta EPka opisuje również kierunek, w którym będą zmierzać nadchodzące, tworzone przez nas kawałki. Jest wiele zespołów, które mówią o "powrocie do korzeni", ale my tego faktycznie dokonaliśmy. Ta EPka dokładnie odzwierciedla to brzmienie, które wszyscy bardzo kochamy. Szczególnie surowa produkcja. Kolejne pytanie łączy się z pierwszym. EPki EPkami, ale kiedy doczekamy się pełnego wydawnictwa Sodom? Na ten moment opracowujemy nowe utwory, na próbach chcemy podjąć decyzję bez presji czasu, więc nie rozmawialiśmy z wytwórnią na temat daty wydania. Zdaję sobie sprawę, że nadchodzący album może być najważniejszy w naszej karierze. Chcę się upewnić, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Czy "Genesis 19"to nawiązanie do historii biblijnej? Tak, to biblijna historia o zniszczeniu Sodomy i Gomory (Księga Rodzaju). Bardzo ciekawie się ją czyta i jest ogromną inspiracją dla mnie. Warto zaznaczyć, że nie wierzę w boga i uważam, że to naturalna klęska zrujnowała te miejsca. Ale oryginalna, biblijna opowieść jak już mówiłem jest czymś inspirującym i nadaje

się na temat dla utworu Sodom. Czy utwory na "Out Of The Frontline Trentch"są ze sobą jakoś tematycznie powiązane? Wszystkie teksty dotyczą Pierwszej Wojny Światowej. W zeszłym roku dostałem kilka zdjęć i listów mojego dziadka, przekazane mi przez moją ciotkę. Wtedy wszystkie te wspomnienia o moim dziadku, gdy opowiadał mi o jego walce i przebywaniu w okopach podczas Pierwszej Wojny Światowej powróciły. Więc zacząłem oglądać filmy dokumentalne i czytać książki właśnie o tym. Ale na dobrą sprawę, wojna była jednym z głównych tematów tekstów piosenek Sodom przez ostatnie trzy dekady i zawsze też nim będzie. Nagraliście nową wersję Waszego klasyka pod tytułem "Agent Orange", jednakże nie widzę wielkiej różnicy między tą wersją a oryginałem... Nie ma żadnej różnicy. Chcemy pokazać, że nigdy się nie zmieniliśmy! Graliśmy ten kawałek na każdym występie i po powrocie Franka brzmi dokładnie jak oryginał, więc utrzymujemy klimat wszystkich starszych piosenek. Cena za EPkę z trzema kawałkami jest taka sama jak za tą z pięcioma, więc te dwie piosenki to po prostu darmowy bonus. No właśnie, drugi bonus to koncertowa wer sja "Bombenhagel". Ten kawałek brzmi jak typowy, oldschoolowy black metal. Śledzisz dzisiejszą scenę blackową? Masz rację, ta wersja jest najcięższą i najszybszą rzeczą, jaką kiedykolwiek nagraliśmy, ale moim zdaniem nie ma to nic wspólnego z black metalem. Ten gatunek mnie nie interesuje.

A w jakim przedziale wiekowym była pub liczność? Dobre pytanie. Tak na moje oko był to przedział 15-65 lat. Młodzieży jest jednak znacznie więcej, niż się spodziewałem. Chociaż w Europie jest jej jeszcze więcej, zwłaszcza w Niemczech. Ale tam metal jest o wiele bardziej promowany, niż u nas. Nie mniej jednak abstrahując juz od miejsca, młodzi fani są gwarantem przetrwania tego gatunku. Bartek Kuczak

SODOM

13


Skoro padł temat grania na żywo, to zapy tam, czy zamierzacie grać na koncertach kawałki z "Out Of The Frontline Trentch"? Jasne, po wydaniu zagramy wszystkie kawałki na żywo. Ustalenie setlisty jest zawsze skomplikowane, ponieważ mamy setki piosenek. Ale tym razem chcemy zmieniać set listę z koncertu na koncert. Jest tyle tytułów, których nigdy wcześniej nie graliśmy i chcemy to zmienić. Więc możecie oczekiwać wyjątkowych rarytasów w przyszłości. "Out Of The Frontline Trentch" to trzeci materiał nagrany z Husky'm and Yorckiem w składzie. Zadomowili się już na dobre w składzie? Po rozstaniu się z Bernim i Makką, skontaktowałem się z Blackfire żeby dołączył do zespołu. Wiedziałem, że ma swój własny solo projekt i gra też z Assassin. Powiedział mi, że te zespoły na ten moment nie są aż tak zajęte i będzie miał wystarczająco dużo czasu, aby dołączyć do Sodom na czas nadchodzącej sesji prób i występu na żywo. To było wspaniałe i wyglądało jak wielka szansa na jego powrót na międzynarodową scenę metalu. Kiedy ćwiczyliśmy "Nuclear Winter", "Sodomy & Lust", "Christ Passion" po raz pierwszy byłem zdumiony, że gitara brzmi dokładnie tak samo jak na albumie "Persecution Mania" czy "Agent Orange". Dzięki temu byliśmy w stanie odtworzyć piosenki w oryginalnej formie podczas koncertów. Husky i Yorck też są wielkimi fanami Sodomu, więc są autorami wielu pomysłów dotyczących piosenek i nadchodzącej setlisty. I tak, oni wszyscy są dla mnie jak jedna wielka rodzina i pomiędzy muzykami jest ogromna przyjaźń. Przez większą część swej działalności Sodom grał jako trio. Teraz jesteście kwartetem. Czy to zmienia wiele w funkcjonowaniu grupy? Obecnie, mając dwóch gitarzystów jesteśmy w stanie wykonywać kawałki, których nie da się zagrać tylko z jednym. Nawet mój bas nie jest w stanie zastąpić drugiej gitary. Dźwięk na żywo staje się bardziej brutalny i dynamiczny. Myślałem o drugim gitarzyście już lata wcześniej i rozmawiałem z Bernemannem o tym pomyśle. Ale powiedział, że nigdy nie zaakceptuje drugiego "axemana" u swojego boku. Założyłeś ten zespół jako dzieciak. Czy myślałeś wówczas, że kiedykolwiek odniesiesz sukces? Nie, nigdy. Tworzyliśmy po prostu muzykę jako swojego rodzaju rewolucję przeciwko rodzicom, nauczycielom i wszelakim ogólnie przyjętym regułom, a także przeciwko pozerom i popperom, którzy nienawidzą naszej muzyki i

14

SODOM

całej subkultury. Fani metalu byli mniejszością, ponieważ na początku lat osiemdziesiątych popularna była taka muzyka jak Deutsche Welle i New Wave. Moja klasa w szkole liczyła trzydzieścioro uczniów, ja byłem jedynym, który słuchał metalu. To było dziwne, ale szanowaliśmy siebie nawzajem. Myślę, że cała scena metalowa zmieniła się na gorsze, bo staje się ostatnio zbyt zakręcona. Ta muzyka jest akceptowana i rozpoznawalna i już zawsze będzie. Wciąż tęsknię za starymi dobrymi czasami… ale gdy otrzymaliśmy nasz pierwszy kontrakt płytowy, czasy się zmieniły. Po tak wielkim sukcesie albumu "Agent Orange" mogłem rzucić moją pracę w kopalni węgla, byłem w stanie ustabilizować się na metalowej scenie i żyć tylko z muzyki. To było spełnienie moich marzeń. W jednym z wywiadów wspominałeś, że po podpisaniu kontraktu szef wytworni zasug erował Ci "radykalne ograniczenie spożywania alkoholu". Dałeś radę? (śmiech) (Śmiech) To prawda. W przeszłości moje chlanie czasem wymykało się spod kontroli. Trudno jest pozostać trzeźwym w tym biznesie, ale nauczyłem się, że bardziej efektywne jest wejście na scenę z czystą głową, dlatego nigdy nie piłem alkoholu przed koncertem. Trzymam się twardo już ponad 15 lat. I to działa. Ale po koncercie kilka piw i szklaneczka Jacka... czemu nie! (śmiech) Gdy spoglądasz w przeszłość, są jakieś rzeczy, których naprawdę żałujesz? Nie, niczego nie żałuję. Wiem, że podjąłem sporo dyskusyjnych decyzji, ale czasem muszę zareagować, żeby zespół wciąż grał. Chcę otaczać się ludźmi, którzy szanują mnie i moje decyzje. Lojalność jest bardzo ważna w tej branży. Wielu wykonawców wraz z upływem czasu zmienia swój sposób komponowania. Jak to jest z Tobą? Czy piszesz dalej w ten sam sposób, jak w latach osiemdziesiątych? Tak, piszemy piosenki wszyscy razem w naszej sali prób, tak jak w latach osiemdziesiątych. To bardzo oldschoolowe, ale zabawnie jest spędzić czas z pozostałymi kompanami. Wiem, że niektóre zespoły po prostu wymieniają się plikami mp3 i w ten sposób piszą swój materiał, ale my nie chcemy robić tego w ten sposób.

HMP: Cześć Kevin, dzięki że znalazłeś czas na ten wywiad! Pamiętasz ostatni koncert Angel Witch w Polsce? Kevin Heybourne: Cześć! Tak, graliśmy u Was chyba dwa razy w ostatnim czasie. W roku 2017 byliśmy tu pierwszy raz i ten koncert był kurewsko dziki! Co za wspaniała noc! A potem wróciliśmy na koncert Fall of Summer w roku 2018 i też był fajnie, ale nie graliśmy wtedy w roli headlinera i pogoda była strasznie do dupy. Więc z tych dwóch koncertów ten klubowy z roku 2017 roku był zdecydowanie lepszy. Rozmawiamy, bo Angel Witch ma w końcu swój nowy album, "Angel of Light". Od ostatniej Waszej płyty, "As Above, So Below" dzieli go długie 7 lat. Co porabialiście przez ten czas? Cóż, sporo graliśmy na przełomie 2012 i 2013 roku, ale potem mieliśmy trochę problemów wewnętrznych i niestety zabrało trochę czasu aby wszystko wyprostować. Wiesz, czasami kiedy w zespole są problemy personalne, objawia się to często złymi emocjami, ale nawet nie wiesz skąd one się biorą, po prostu czujesz, że coś jest nie tak. Jednak w 2015 roku zorientowaliśmy się kto tutaj powoduje "raka" i po prostu wycięliśmy go. Poskładanie wszystkiego zajęło nam trochę czasu, więc aż do stycznia toku 2017 nie wszystko jeszcze było na swoim miejscu. Wystartowaliśmy ponownie z koncertami i w listopadzie tego samego roku zaczęliśmy rozmawiać o nowej płycie. 14 miesięcy później siedzieliśmy w studiu! Tak to już jest, lata nic nie robienia trwają, a potem nagle wszystko zaczyna układać się w całość bardzo szybko. Typowe! Pierwszy singel jaki się ukazał, "Don't Turn Your Back" zdawał się być swego rodzaju informacją dla fanów, że w Angel Witch nie ma miejsca na eksperymenty czy zmianę brzmienia: to wciąż staroszkolny, bardzo korzenny, brytyjski heavy metal! Mam rację? O tak, zdecydowanie! Zrobiłem już wystarczająco dużo eksperymentów, żeby dowiedzieć się że to co tak naprawdę chcę grać z Angel Witch, to heavy metal, taki, który potrafię najlepiej i do którego jestem zdolny. To

Powiedz mi proszę skąd ci wpadł do głowy pomysł na taki projekt, jak Onkel Tom? Pomysł powstał, gdy nasz gitarzysta Strahli trafił do więzienia, a perkusista Atomic Steif opuścił zespół. To było jeszcze w roku 1995. Mój producent poprosił, żebym zrobił solowy album, w stylu "Tom Angeripper". Moja wytwórnia bardzo się tym zainteresowała i później dostałem kontrakt płytowy na trzy albumy. I tak, zespół wciąż istnieje, wydaliśmy płytę w roku 2017 ("Bier-Ernst") i każdego roku bookujemy kilka koncertów. Dzięki bardzo za ten wywiad. Dzięki za tak lojalne wsparcie i mamy nadzieję, że zobaczymy się na trasie. Bartek Kuczak Tłumaczenie: Kinga Dombek

Foto: Ester Segarra


da go Metal Blade.

Wyciąć Raka Zjawisko Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu liczy sobie już ponad 40 lat i nie da się ukryć, że jest jednym z najbardziej wpływowych i inspirujących ruchów muzycznych wszech czasów. Żyjemy obecnie w ciekawych czasach, w których można zaobserwować ponowny wzrost zainteresowania klasycznymi odmianami metalu, a co za tym idzie odradzającą się fascynację NWOBHM. Wiele zespołów z tamtych czasów, pozornie tylko zapomnianych, zaczyna przeżywać swoją drugą młodość i być obiektem zainteresowania wielu fanów. Angel Witch, jedna z najważniejszych nazw tamtych lat, po wielu przygodach i roszadach personalnych, wróciła pod banderą Metal Blade z najnowszym albumem "Angel Of Light". Trzeba przyznać, że jest to powrót niezwykle udany, bo bardzo głęboko osadzony w korzeniach z których wyrośli, mimo iż podany na miarę XXI wieku. Kevin Heybourne, śpiewający wokalista i niekwestionowany lider formacji, zgodził się uciąć ze mną krótką pogawędkę i przedstawić kulisy towarzyszące powstawaniu najnowszego dzieła kwartetu z Londynu. Choć "Angel of Light" był podstawowym przedmiotem naszej konwersacji, nie zabrakło też wycieczek i refleksji na temat złotej ery zespołu w latach 80-tych… brzmi zdecydowanie bardziej przekonująco i na pewno jest bardziej satysfakcjonujące dla zespołu.

procesu nagrywania tego albumu? Głównym założeniem było uchwycenie sposobu, w jaki brzmimy podczas gdy gramy

Kult klasycznego heavy metalu wydaje się być aktualnie na fali wznoszącej. Jest masa nowych zespołów które starają się zagrać w klimacie lat 80-tych, mamy sporo reunionów kapel z dawnych czasów. Żyjemy w dobrych latach dla staroszkolnego heavy metalu? Tak, na to wygląda. To znaczy, pamiętam lata 90-te kiedy wydawało nam się, że granie w tym stylu to najgłupszy pomysł jaki w ogóle możesz mieć. Niesamowite, że teraz ten styl trafił na nowy, podatny fanbase. Wspaniała sprawa! Bez wątpienia możemy powiedzieć, że jedynie kilka zespołów ze sceny NWOBHM odniosło międzynarodowy sukces: Iron Maiden to najoczywistsza z nazw, ale też Saxon czy Def Leppard mogą pochwalić się rzeszą fanów. Wiele pozostałych zespołów albo zamilkło albo po prostu się rozpadło. Jak sądzisz, co zadecydowało o sukcesie Maiden albo Leppard a co sprawiło, że inne zespoły zostały zapomniane, tak przez fanów jak i przez dziennikarzy? Wydaje mi się, że to naturalna kolej rzeczy, tak to już jest ze "scenami", jedne zespoły się rozpadają, inne nie. Ja dałem sobie spokój z takimi analizami wiele lat temu. Takie roz-

Muszę przyznać, że Wasz nowy album przywodzi mi na myśl Wasze pierwsze wydawnictwo. Ciężko mi jednoznacznie stwierdzić dlaczego, ale wydaje mi się że to jest podobny rodzaj emocji, który bije z każdego, pojedynczego nagrania. Co o tym myślisz? Myślę, że dobrze to czujesz, a to dlatego, że tamte utwory pisałem prosto z serca i tak samo powstawały te nowe. Bez żadnych kalkulacji czy silenia się na poprawność, bez żadnego tego gówna które czasem nie Cię krępuje kiedy jesteś w zespole. To samo zrobiliśmy kiedy nagrywaliśmy "As Above, So Below", ale wtedy nie osiągnęliśmy przyzwoitego poziomu "muzykalności". Materiał był w porządku, ale wykonanie na niektórych płaszczyznach wyszło jednak kiepsko. Mój ulubiony kawałek z Waszej nowej płyty to "Window Of Despair", galopujący rocker który przypomina mi nieco "Achilles Last Stand" Led Zeppelin pomieszany z "Lights Out" UFO. Czy wciąż inspirujesz się różnymi wykonawcami, który dokonania starasz się zaadaptować do muzyki Angel Witch? Wciąż jestem fanem obydwu tych zespołów i uwielbiam te kawałki o których wspomniałeś, i faktycznie w "Window of Despair" słyszę ich echa - teraz, jak o tym powiedziałeś, nie jestem w stanie temu zaprzeczyć. Ten kawałek kompletnie zniszczył Frederika (Jansson, perkusista zespołu - przyp. red.) w studio. Fredrik postanowił nagrać wszystko tak jak by to robił na żywca, tak aby nie trzeba było edytować bębnów, więc nagrywał "Window…" ponad 30 razy! Jeśli było chociaż małe uderzenie nie w punkt, musieliśmy wrócić do tego miejsca i zagrać wszystko jeszcze raz. Oczywiście mocno go to wymęczyło, bo w tym kawałku przecież roi się od szybkich uderzeń! Szczerze mówiąc, urzekło mnie brzmienie "Angel Of Light" - jest bardzo organiczne i naturalne. Zdradzisz nieco więcej na temat

Foto: Ester Segarra

wszyscy razem. Kulturą obecnych czasów jest to, że zespoły idą do studia niezbyt przygotowane a wszystkie niedociągnięcia i tak da się naprawić później za pomocą technologii. To wydaje się być normą w dzisiejszych czasach. Ale my nie bardzo jesteśmy fanami takich rozwiązań. Ogrywamy piosenki tak długo, aż będą idealnie zgrane, potem idziemy do studia na kilka dni żeby nagrać demówki, potem zwykle okazuje się że nie byliśmy jednak tak zgrani jak sądziliśmy, więc ogrywamy te kawałki znowu i wtedy… No, wtedy, możemy nagrywać. Album wydało Metal Blade. Myślisz że jest szansa na dłuższą kooperację z tą wytwórnią? Jestem tego pewien! Podpisaliśmy kontrakt na kilka nagrań, więc jeśli nagramy kolejny album, a już zacząłem pisać nowe numery, wy-

trząsanie rzeczy to jeden z czynników, które nie pozwalają Ci spać w nocy. Ja mam to już za sobą. No dobra, to nie roztrząsajmy, a skupmy się na przyszłości! Mamy nowy album Angel Witch, co dalej? Trasa w 2020? Jest szansa, że zajrzycie znów do Polski? Tak, zdecydowanie zagramy kilka sztuk tu i tam i zdecydowanie chcielibyśmy wrócić do Polski, zwłaszcza, że póki co graliśmy tutaj jedynie w Łodzi… dwa razy! Kevin, dzięki za Twój czas. Mam nadzieję do zobaczenia w Polsce! Również mam taką nadzieję! Do zobaczenia! Marcin Puszka

ANGEL WITCH

15


Tygrysi rytuał Dopiero co miałem okazję spotkać się z Praying Mantis, a już za horyzontem kolejną płytę przygotowały dla nas inne legendy NWOBHM - Tygers of Pan Tang. O ich nadchodzącym albumie, jak i o innych około muzycznych sprawach miałem okazję porozmawiać z ich liderem i gitarzystą - Robem Weirem. HMP: Cześć, naprawdę się cieszę, że mogę z tobą porozmawiać. Możemy zacząć? Robb Weir: Czekaj!… Tak, proszę, musiałem się napić. (śmiech) Przede wszystkim bardzo ci dziękuję za możliwość przeprowadzenia tego wywiadu, ponieważ to dla mnie zaszczyt, że mogę porozmawiać z najlepszym - według mnie - gitarzystą NWOBHM. Zacznijmy od całego tego nowego albumu. Świętujemy 40 lat ruchu NWOBHM i wiele zespołów dodaje do swoich setlist rzadkie utwory, żeby upamiętnić swoje początki. Czy wy również planujecie jakieś unikalne wałki na koncertach z tej okazji? Na koncertach i tak gramy trzy-cztery takie utwory. W środku naszego nowego singla, "White Lines", jest nagrana na nowo wersja "Don't Touch Me There", który był naszym pierwszym singlem w 1979 roku. W tym roku obchodzi 40 lat! Są tam cztery solówki gita-

nii, ale też z USA wróciły na scenę i dalej grają. Czy mógłbyś polecić jakieś zespoły, z którymi na przykład dzieliłeś scenę w tam tych czasach, może takie, które nie dostały się do wielkiej wytwórni, nie zdobyły wielkiego rozgłosu? O kurde. Naprawdę sporo zespołów wspierało Tygersów. Tytan zaczynał wtedy grać na dużych trasach. Był też brytyjski zespół o nazwie Alcatraz... Przechodząc do waszego najnowszego albumu, bo wydajecie swój album "Ritual" pod koniec listopada - słyszałem go już i parę kawałków mi się spodobało już przy pierwszym odsłuchu, co jest imponujące, bo nie zawsze zdarza mi się, że zapamiętuję utwór za pier wszym razem. Który kawałek z tej płyty jest twoim ulubionym, z którego jesteś najbardziej dumny? Ze wszystkich. To tak jakby zapytać, które dziecko jest twoim ulubionym. Jestem tak

worytem. Jakieś szanse, żeby zobaczyć was w Polsce? Pytam, ponieważ idę na przykład na Praying Mantis, więc może też za jakiś czas na Tigers Of Pan Tang? Tak, rozważamy granie w Polsce, mamy nadzieję, że będzie to na początku albo w połowie nowego roku. Gramy w Dusseldorfie z Saxon w marcu, więc może uda nam się zagrać wtedy więcej koncertów. W takim razie mam nadzieję, że uda nam się ściągnąć was do Polski. Pozostając w temacie koncertów w Polsce - macie jakieś wspomnienia związane z waszym pobytem w Polsce w czasie waszych wcześniejszych występów? Powiem o tym, co dobrze zapamiętałem - o Polakach, byli niesamowicie przyjaźni i życzliwi wobec nas. Zawsze przyjemnie jest zagrać gdzieś, gdzie długo cię nie było, a Polska i tak jest wspaniałym krajem, więc bardzo chętnie wrócimy i damy przynajmniej kilka koncertów w większych miastach. Dobrze to słyszeć, będę o to zabiegał. Byliście w Polsce, ale czy macie takie miejsca czy kraje, gdzie chcielibyście zagrać, ale jeszcze nie było wam dane? Tygersi wciąż grają w coraz to nowych miejscach, w których wcześniej nas nie było. Za rok zagramy na dużym festiwalu w mieście Meksyk na torze wyścigowym, gramy też na dużym festiwalu w czerwcu w Madrycie, potem chyba w Australii w październiku przyszłego roku, dzieje się sporo różnych rzeczy. W zasadzie chciałbym zagrać w Rosji, nigdy tam nie byłem, a chyba by mi się podobało, no i chciałbym też dać koncert na Islandii. (śmiech) To ciekawe wybory. Chcielibyśmy też zagrać w Polsce, bo to takie super miejsce. Przepraszam, jeśli źle to wymówię, ale to miasto to Katowice? Tak, tam była MetalMania. No tak, to naprawdę fantastyczne miejsce, uwielbiam je.

Foto: Tygers Of Pan Tang

rowe - ja gram tą pierwszą, Fred Purser (gitarzysta w latach 1982-1983) gra tą drugą, Mick (Crystal) gra trzecią, a Soren Andersen (producent) gra czwartą solówkę. To takie świętowanie ówczesnej duszy, granie "Don't Touch Me There" na żywo. To naprawdę nieźle. Wydaję mi się, że nawet mam ten oryginalny singiel z tamtych czasów, ale nie pamiętam, bo mam dość dużą kolekcję, ale na pewno mam te pierwsze single na winylu. No, fajnie! Skoro mówimy o rzeczach związanych z nowym albumem, dzięki internetowi łatwiej jest znaleźć muzykę z czasów eksplozji NW OBHM, mamy zespoły jak Virtue czy Jaguar, które stały się rozpoznawalne dzięki internetowi, kapele nie tylko z Wielkiej Bryta-

16

TYGERS OF PAN TANG

dumny z tej płyty, z tego jak wyszła, że wszystkie kawałki są super. Jakiś czas temu przeprowadzałem wywiad z Chrisem Impellitterim, i powiedział to samo o swojej nowej płycie - nie mógł wybrać jednego wałka, co dla mnie jest zrozumiałe. Mówiąc o nowej płycie, czy macie plany na koncerty na zbliżającej się trasie i czy zamierzacie uwzględnić w tym Polskę? Byliście tutaj chyba dwa lata temu na Metal Mania Festival i dziesięć lat temu na koncercie klubowym. Jakie kawałki z najnowszej płyty przygotowalibyście dla nas? W nowym secie są "White Lines", obecny singiel, "Damn You", które zostanie wydany 25 dnia tego miesiąca i będzie drugim singlem, oraz "Destiny", które będzie trzecim singlem. Przyznam, że "Damn You" jest moim fa-

Byłem w Anglii jakieś dwa czy trzy tygodnie temu, bo moi znajomi dawali swój pożegnal ny występ i myślę, że wybieranie się w miejs ca, które są mocno odmienne to fajna rzecz. Kiedy mówiłeś o Rosji i Islandii, było to dla mnie zrozumiałe, ponieważ to inny klimat, inna kultura… Tak, dobrze jest czasem - czasem! - wyjść ze swojej strefy komfortu i zrobić coś nieco eksperymentalnego. Zgadzam się - i zrobić przy tym coś innego niż to, do czego jesteś przyzwyczajony. Zadając kolejne pytanie - gdybyś nie miał limi tu czasowego i nie męczył się i miałbyś wybrać utwór z twojej dyskografii, który gracie na żywo rzadko albo nawet nigdy - który by to był? Hmm… Chyba "You Always See What You Want" z albumu "The Cage". Przez 45 lat nie graliśmy "Fireclown" z albumu "Wild Cat" - to byłaby przygoda, z odkopywaniem tego wszystkiego (śmiech). No, może na jakąś specjalną okazję zagracie cały album? Kto wie? Tak, absolutnie, ale najpierw musiałbym się


go nauczyć. (śmiech) Minęło tyle lat, że… Przypominanie sobie staroci nie jest łatwe. Nie, nie jest. Czasami, kiedy jesteśmy w sali prób i chcemy znowu grać coś na żywo, dość często zwracam się do Micka i pytam, jak to szło, a on na mnie patrzy i mówi, że przecież ja napisałem ten riff. Ja mu mówię, że to było dawno i będzie musiał się go nauczyć i mi pokazać. (śmiech) Możesz skomponować 200 utworów i nawet nie znasz większości i z nich, bo grałeś to wszystko tak dawno, to zrozumiałe. Mówiliśmy trochę o mało znanych zespołach z lat 80., ale z drugiej strony mamy teraz internet i zatrzęsienie zespołów, które odwołują się do ówczesnego metalu, jak Skullfist, Enforcer, Striker, nawet w Polsce mamy kapele typu Road Hog itp. Mógłbym wymieniać da-lej, ale co myślisz o zespołach z nurtu New Wave Of Traditional Heavy Metal czy dobrze jest przywracać coś, co było świetne w latach 80. i grać jak te kapele? Tak, jeśli tylko jest publika - absolutnie tak! Teraz mamy chyba ten przywilej, że mamy rozwijającą się technologię i myślę, że zespół na scenie brzmi lepiej teraz niż w 1979 roku, ponieważ komputery są lepsze. No i jest dużo łatwiej nagrywać i wydawać rzeczy, bo możesz wszystko załatwić samemu. Tak, tak, możesz, dosłownie. Możesz mieć po prostu studio w domu - teraz to takie proste. Zgadzam się, ponieważ znam tyle zespołów… W latach 80. kapele nagrywały po prostu demo i to było wszystko, a teraz kapele zatrudniają profesjonalnych dźwiękowców, idą do studia i z własnej kieszeni finan sują jej wydanie i sprzedają przez internet. Tak, absolutnie. Metal z lat 80. to nie tylko rzeczy typu NW OBHM, thrash metal czy inne ekstremalne rzeczy, bo w Polsce uwielbiamy głównie klasyczny heavy metal albo ekstremalne style - mamy black/death metalowe zespoły jak Behemoth czy Vader, ale w latach 80. mieliśmy też hair metal i adult oriented rock (AOR). Lubisz taki styl, masz jakieś ulu bione zespoły? Ja to uwielbiam. Kocham te rzeczy, zespoły pokroju Ratt,

Foto: Tygers Of Pan Tang

Trickster… Uwielbiam wszystko z tego nurtu. To świetnie. Bo u nas jest on co prawda mały, ale mamy u siebie ten ruch, bo są kapele typu White Highway, którzy grają muzykę stricte zainspirowaną latami 80. Ostatniej soboty mieliśmy wydarzenie o nazwie Still Of The Night, gdzie White Highway i mnóstwo innych artystów grało muzykę z lat 80. przez 2,5 godziny i super było usłyszeć rzadkości z polskiego rynku muzycznego jak Doken czy Twisted Sister, bo te rzeczy nie są teraz puszczane w radiu. Także super jest wiedzieć, że ktoś tego wciąż słucha i wow… Trickster nie jest zbyt popularny, a ty o nim wspomniałeś. (Śmiech) Cieszę się, że ktoś ich zna. Wielka Brytania to inna rzecz jak chodzi o przemysł muzy czny i popularność tych kapel. Cóż, gitarzysta z Trickster chyba właśnie dostał się do Def Leppard, bo ich gitarzysta miał raka, no nie? Tak, pamiętam tę akcję, jakiś czas temu tak było. Zbliżamy się do końca, ale mam jeszcze takie pytanie: mamy dwie sytuacje możesz wybrać jeden zespół (z lat 80. czy 90., duży czy mały - jak wolisz), który chciałbyś mieć za support, a z drugiej strony możesz być supportem przed jakimkolwiek zespołem. Jakie zespoły byś wybrał?

Wow, okej. W 1980 roku Van Halen mieli przyjechać do Wielkiej Brytanii i szukali supportu, a zapytałem naszą wytwórnię, czy Tygersi mogą dla nich otwierać, a oni powiedzieli "Eee… Nie, bo zamówiliśmy dla was studio do nagrywania "Wild Cat"". Spytałem, czy nie możemy tego trochę przesunąć, bo przyjeżdżają na te 10 dni, czyli chyba osiem czy siedem występów, a oni mówią, że nie ma szans, jesteście umówieni i musicie tam być. Ostatecznie chyba Lucifer's Friend dla nich otwierali, ale ja chciałem to zrobić. Naprawdę super byłoby grać przed nimi właśnie wtedy, kiedy byli na szczycie - to dopiero byłoby coś. To się nam naprawdę przydarzyło. Jak chodzi o drugi zespół to chyba wybrałbym AC/DC, bo są naprawdę koncertową potęgą. Przyciągają niezliczone liczby ludzi. Niesamowicie byłoby grać dla stu tysięcy ludzi. Grałem już dla 42 tysięcy ludzi, ale może za rok przebijemy to w mieście Meksyk, bo mieści się tak 50 tysięcy ludzi. (śmiech) To pokaźna liczba. Na zakończenie - czy znacz jakieś polskie zespoły hard'n'heavy, nie tylko z nazwy, ale i ich muzykę? Nie, przepraszam, ale niestety nie znam. W takim razie później na czacie mogę ci wysłać link do kompilacji młodych polskich zespołów mojego autorstwa. Zwłaszcza, jeśli lubisz hard'n'heavy z lat 80. To tak na sam koniec - gdybyś był dinozaurem z dalekiej przeszłości - byłbyś mięsożercą czy rośli nożercą i dlaczego? Mięsożercą, ponieważ uwielbiam steki. Byłbym takim mięsożercą, że jadłbym tylko to najlepsze mięso, nie jakieś tam skrawki z rąk czy nóg, ja jadłbym same filety. No nieźle. Póki co to chyba byłoby na tyle, bardzo ci dziękuję za tę rozmowę, jestem zaszczycony mogąc ją z tobą przeprowadzić i trochę się pośmiać. Mam nadzieję, że niedługo spotkamy się w Polsce, albo gdzieś indziej na występie. Absolutnie! Bardzo ci dziękuję, odezwę się bardzo niedługo. Dzięki, będziemy w kontakcie. Absolutnie, tak! Do zobaczenia! Karol Gospodarek & Maciej Uba

Foto: Tygers Of Pan Tang

TYGERS OF PAN TANG

17


się w mojej głowie.

Symboliczny powrót Niewiele brakowało, żeby "Walking In The Shadows" okazała się ostatnią płytą w karierze Steve'a Grimmetta. Sepsa, dwie amputacje nogi w ciągu kilku dni, a do tego realne zagrożenie życia. Wokalista wykaraskał się się jednak z tej matni, a jak sam podkreśla sił do walki dodawało mu marzenie, żeby wrócić na scenę. Udało się, w dodatku z nową płytą "At The Gates", potwierdzającą, że mimo kalectwa wciąż jest przy głosie: HMP: Wygląda na to, że nawet poważne problemy ze zdrowiem nie zdołały cię zatrzymać i niebawem ukaże się kolejna płyta Steve Grimmett's Grim Reaper zatytułowana "At The Gates"? Steve Grimmett: To jest to, czego pragnąłem od początku. Kiedy byłem w szpitalu moje myśli krążyły tylko wokół tego, w jaki sposób mogę wrócić na scenę. Można też powiedzieć, że zrobiłeś tym wydawnictwem sam sobie prezent i to z pod-

doszło do tej amputacji? Miałem sepsę, zaczęło się od stopy, której nie byli w stanie uratować, więc pierwsza amputacja była poniżej kolana, ale pięć dni później dostałem martwicy, powodującej obumieranie tkanek w ranie, więc lekarze zadecydowali o przeprowadzeniu drugiej amputacji powyżej kolana. Wszystkie te operacje były wykonane pod wpływem znieczulenia zewnątrzoponowego, dlatego byłem podczas nich świadomy i słyszałem, jak cięli moje kości, co pozostawiło uraz psychiczny i

Poza tym dla wokalisty taką prawdziwą tragedią byłaby chyba utrata strun głosowych, a w twoim przypadku wciąż byłeś w formie, miałeś pomysły na kolejną płytę powrót był tylko kwestią czasu? Tak, ale oczywiście gdybym stracił moje struny głosowe to byłby koniec, fakt, że byłem tak bliski śmierci sprawił, że byłem jeszcze bardziej zdeterminowany. Fani bardzo cię wspierali w czasie choroby pewnie byłeś bardzo wzruszony, kiedy po przerwie wyszedłeś znowu na scenę i zaśpiewałeś? Fani byli fantastyczni. Potrzebowałem krwi będąc w szpitalu, brytyjska ambasada opublikowała informację poprzez lokalne radio i 60 fanów pojawiło się, by oddać krew. To fantastyczne, ale powrót na scenę był czymś, czego nigdy nie zapomnę, podczas mojego występu żona pomogła mi przemieścić się w dół, na przód sceny i gdy byłem coraz bliżej fani stawali się coraz głośniejsi, to przyprawiło mnie o łzy, naprawdę niezapomniane chwile. Nie bawiłeś się jednak w żadne sentymenty, bo w końcu kalectwo nie jest w naszych czasach niczym nadzwyczajnym, można funkcjonować w społeczeństwie bez ręki czy nogi dzięki protezom, normalnie żyć, pracować, a więc i śpiewać - stało się co się stało i trudno, życie płynie dalej, a kolejna płyta kusiła? Teraz to dla mnie nowa codzienność, używanie wózka inwalidzkiego jest częścią mojego codziennego życia i nie ma w tym nic złego, bo tak jak mówisz mam protezę, mogę chodzić i robić większość rzeczy, które robiłem zanim straciłem nogę.

obecnie mam zespół stresu pourazowego.

Mówiłeś w innych wywiadach, że zależało ci na jak najbardziej klasycznym muzycznie albumie, zakorzenionym w latach świetności Grim Reaper, ale też nowocześnie, mocno brzmiącym, żadnym wykopalisku, bo w końcu mamy rok 2019, a nie 1985? Nagraliśmy go w oldschoolowy sposób, to prawdziwa perkusja etc. Nie ma sensu nagrywać rocka w swojej własnej sypialni, nigdy nie będzie brzmiał dobrze i nie będzie miał duszy, więc ten materiał jest oldschoolowy, ale z nowoczesnym sznytem i wydaje mi się, że jest odbierany bardzo dobrze.

Pewnie wszystko działo się tak szybko, że dopiero po fakcie, już po powrocie do domu i w czasie rekonwalescencji miałeś czas by to na spokojnie przeanalizować i ochłonąć? Nie, choć działo się to dość szybko to, jak już wspomniałem, chciałem powrócić na scenę jak najszybciej, więc to była łatwizna.

Ponoć koledzy z zespołu bardzo wsparli cię przy powstawaniu "At The Gates", można więc śmiało określić ten album efektem waszej kolektywnej współpracy? Tak, było, to bardzo dobrzy, przyjaźni ludzie i skończyło się na tym, że Ian, Mark i ja współpracowaliśmy przy tym materiale.

Pojawiło się wtedy zwątpienie, myśli typu "czego ja, kaleka, mam szukać na scenie, pora na emeryturę" czy przeciwnie, przykład choćby jeżdżącego na wózku Jeffa Becerry z Possessed czy niepełnosprawnych sportow ców był dla ciebie motywacją, że można sobie poradzić nawet w gorszej sytuacji? Nie, to się nigdy nie zdarzyło, byłem tak zdeterminowany, żeby znaleźć się ponownie na scenie, że te głupie myśli nigdy nie pojawiły

Przystępując do pracy nad kolejną płytą odczuwasz ciężar legendy Grim Reaper, czy też ta przeszłość ma tylko pozytywny wymiar? To nie jest żaden ciężar, to jest to, co robimy.

Foto: Grim Reaper

wójnej okazji, bo 60. urodzin i 40-lecia obecności na muzycznej scenie, a do tego uradowałeś fanów, nader dobitnie udowadniając, że nie dajesz tak łatwo za wygraną? Nie, nie poddaję się tak łatwo, nie byłem gotów, żeby odpuścić, ale zmieniło mnie to w swojego rodzaju osobę motywującą innych. Wziąłem sobie do serca słowa Winstona Churchilla "Nigdy, nigdy, nigdy się nie poddawaj". Życie czasem zsyła nam niespodziewane zdarzenia i właśnie w taki sposób to potraktowałem. Jednak ponad dwa lata temu wyglądało to bardzo poważnie i pewnie nawet w najczarniejszych snach nie przypuszczałeś, że wrócisz z Ekwadoru bez prawej nogi - tu musiała być jakaś wyjątkowo paskudna infekcja, która do tego rozwinęła się bardzo szybko, powodując zagrożenie życia, gdyby nie

18

GRIM REAPER

Swoją drogą czemu używacie szyldu Steve Grimmett's Grim Reaper, skoro to co robicie jest de facto w prostej linii kontynuacją działalności Grim Reaper z lat 80.? Chodzi


Foto: Grim Reaper

o kwestie praw do nazwy, etc.? To kompromis, na który Nick Bowcott i ja zgodziliśmy się, żeby fani jasno wiedzieli, że nie jest ponowne zjednoczenie i że Nick nie będzie brał udziału w tym przedsięwzięciu, chyba, że zostanie to ogłoszone z wyprzedzeniem, ponieważ Nick przyłączał się do nas wielokrotnie z różnych okazji. Warto więc zwracać uwagę na to co się podpisuje, szczególnie kiedy jest się młodym, niedoświadczonym muzykiem? Nigdy niczego nie podpisuj, dopóki prawnik tego nie przeczyta, przenigdy. Ale z Dissonance Productions współpraca układa się wam chyba bez zarzutu, skoro wydajecie pod ich szyldem już kolejny album? Kocham tę wytwórnię, są szczerzy i pomagają nam pod każdym możliwym względem, to dobra firma do współpracy. Planujecie też ponoć wersję winylową "At The Gates", tak jak w przypadku "Walking In The Shadows"? To już jest załatwione, wytwórnia ma już w sprzedaży naszą nową płytę na winylu. Cieszy cię, że historia zatoczyła koło i znowu można kupować metalowe płyty również na analogowych nośnikach, tak jak w latach 80.? To dobra sprawa, myślę że fanom się to

podoba, bo mogą usiąść i posłuchać płyty przeglądając załączoną książeczkę, idealne. Zaczęliście już promocję nowego materiału - jak wypadły amerykańskie koncerty, fani dopisali, i to nie tylko ci pamiętający cię sprzed lat? Tak, trasa po USA była fantastyczna, fani wciąż są głodni naszej muzyki i mamy kompletnie nową publikę, która obejmuje też naszych starych wielbicieli. To chyba największa frajda dla kogoś z takim stażem, gdy widzi pod sceną również młodych ludzi, nie tylko swych rówieśników, bo oznacza to, że metal jest wciąż żywy, skoro dociera i do najmłodszego pokolenia? Dokładnie tak jest i dlatego kocham to robić. Nie zmienia to jednak faktu, że jest z tym coraz gorzej, co możesz najlepiej ocenić, skoro śpiewasz od lat 70. i widziałeś na własne oczy wszelkie przemiany muzycznego rynku, zmiany mód i trendów, etc.? To się zmieniło, nie entuzjazm zespołów czy też fanów, ale przemysł już tak, duże wytwórnie nie wydają metalu, teraz zajmują się tym niezależni wydawcy, którzy są zainteresowani, ale większość grup musi płacić za cały proces nagrywania i wszelką grafikę zanim wytwórnia w ogóle zajmie się ich materiałem. Czyli trzeba jak najlepiej robić swoje, nagrywać jak najlepsze płyty, takie jak "At The Gates" i wtedy słuchacze zawsze się znajdą, niezależnie od tego jaki inny gatunek jest obecnie na topie? Jeśli nagrywasz album z sercem, ludzie to poczują i pokochają twoją pracę. Wojciech Chamryk, Kinga Dombek, Maciej Kliszcz

GRIM REAPER

19


Dumni i głośni Blitzkrieg nigdy nie dostąpili wielkiej popularności, choć dla ludzi interesujących się brytyjskim heavy metalem z początków lat osiemdziesiątych, nie jest na pewno to nazwa anonimowa. Inni mogą kojarzyć ich z kawałkiem "Blitzkrieg", który swego czasu w repertuarze miała… Metallica. Brytyjczycy są aktywni do dziś, czego dowodem niech będzie nowa EPka "Lound and Proud". Gitarzysta Ken Johnson zgodził się odpowiedzieć na kilka pytań dotyczących nowego wydawnictwa, przeszłości jak i przyszłości. HMP: W zeszłym roku wydaliście "Judge Not", a już teraz dostajemy nową EPkę. Jaką pozycję "Loud and Proud" zajmuje w waszej dyskografii? To głównie przeróbki kawałków z przeszłości lub z ostatniego albu mu. Ken Johnson: EPka była wydana jako pojedynczy singiel z "Judge Not" i doskonale sprawdzał się na żywo. Zrobiliśmy ten mini album po to, aby udostępnić szerzej kawałki, które nagraliśmy na "Judge Not" i znalazły się na japońskiej edycji płyty. Jedyną różnicą jest to, że ponownie zmiksowaliśmy utwór "Falling Into Darkness". Remiksu dokonał

wszy od wstępnego okresu pisania materiału aż do nagrań - zarówno z Philem w Downcast oraz w Hansen Studios w Danii, gdzie miksowaliśmy album. Masz przekonanie, że format EPki z kilkoma utworami jest nadal interesujący dla publiczności? Od lat waga nagrań studyjnych wydaje się być coraz mniejsza. Wydaje mi się, że winyl wrócił na dobre, niezależnie od tego czy mowa o pełnych albumach, czy mniejszych formatach. Być może z powodu brzmienia jakiego dostarcza, ale też wielkości - trzymasz w ręku wydawnictwo,

chę inny. Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metal ustępowała miejsce amerykańskiemu hair metalowi i ówczesnej muzyce hard rockowej. Pewną rozpoznawalność zyskaliście dzięki Metallice, która przerobiła wasz kawałek "Blitzkrieg" - ukazał się jeszcze w latach 80 jako strona B jednego z ich singli. Myślisz, że to pozwoliło wam przetrwać? Tak, myślę, że nam to pomogło. Nie mogę jednak nie zauważyć, że przez jakiś czas publiczność uznawała, że jest to kawałek Metalliki a nie nasz. Ale tak, myślę, że to miało wpływ na naszą działalność. Brian Tatler z Diamond Head powiedział niedawno, że tantiemy jakie dostawał za kawałki zespołu, jakie znalazły się na składankowym "Garage Inc" Metalliki pozwoliły mu przetrwać chude lata. Widzisz to w podobny sposób? Nie jestem odpowiednią osobą do udzielenia odpowiedzi na to pytania. Myślę, że Brian Ross mógłby coś o tym opowiedzieć. Nie będę jednak zgadywał, co miałby do powiedzenia. (śmiech) Co było głównym impulsem do powrotu zespołu w latach dziewięćdziesiątych? Myślę, że to samo, co w przypadku każdego innego zespołu. Chcieliśmy po prostu grać na żywo. Wierzyliśmy też w swój materiał, w to, że mamy coś do powiedzenia.

Foto: Brian Green

Phil Davies w Downcast Studios w Newcastle, czyli miejscu, w którym nagrywaliśmy też nasze ostatnie pełne wydawnictwo. Początkowo nie planowaliście dodać tych kawałków do podstawowej wersji albumu? Mogłyby ciekawie wzbogacić płytę. Znalazły się tylko w wersji japońskiej, niestety nie ogólnoświatowej. To dlatego, że płyta nie została wydana w tym samym czasie na winylu i płycie kompaktowej. Wersja winylowa, będąca pojedynczym albumem, musiała więc zostać pozbawiona kilku utworów. Wracając do poprzedniego wydawnictwa, jak obecnie oceniasz "Judge Not"? Jestem z niego bardzo zadowolony. Począ-

20

BLITZKRIEG

którego okładkę czy teksty możesz sobie dokładnie przestudiować. Historia Blitzkrieg jest interesująca. Zaczęliście na początku lat osiemdziesiątych, podobnie jak wiele ważnych zespołów tego czasu. Jednak regularnie gracie dopiero od końca kolejnej dekady. Jak uważasz, dlaczego nie wypaliło na początku? Na początku było naprawdę dobrze, przynajmniej tak to pamiętam. Jednak zespół się rozpadł a Brian (Ross, wokalista - przyp. red.) dołączył do grupy Satan. W wyniku tego zamieszania, nasz debiutancki album "A Time Of Changes", który miał być wydany w roku 1981, ukazał się na rynku w roku 1985. Wtedy klimat muzyczny był już tro-

Biznes muzyczny bardzo się wtedy zmienił. Grunge stał się popularnym gatunkiem a wiele starszych kapel metalowych walczyło o przetrwanie. Może z wyjątkiem Metalliki. Czuliście, że powrót może być trudny? Myślę, że gdy pojawił się grunge, a było to właśnie wtedy, mnóstwo starszych zespołów zaczęło tracić grunt pod nogami. Ale co z tego, czy to oznacza, że powinieneś się poddać? Musisz dalej robić swoje, ciągle próbować. Europa kontynentalna była dla nas miejscem, w którym nadal mogliśmy działać. Bardzo pomogło nam to, że na festiwale zapraszano takie zespoły jak nasz, a te grające grunge. To ciekawe, że nadal macie wspólnego członka z Satan. Brian Ross dzieli obowiązki wokalisty pomiędzy oba zespoły. Nie przeszkadza to w pracy obu grup? Staramy się zaplanować to tak, aby odpowiednio zrównoważyć działania zespołów i przy okazji nie zaharować Briana na śmierć. Na razie nie rodzą się z tego problemy, ani dla nas, ani dla Satan.


Mnóstwo ludzi przewinęło się przez wasz skład. Myślisz, że to jeden z powodów, dla których nie udało wam się zachować regu larności działania przez lata? Każdy zespół przeżywa zmiany składu a powody tego bywają bardzo różne. Zespół istniejący czterdzieści lat nie może uniknąć takich sytuacji. Ludzie odchodzą z różnych przyczyn. Zmienia się ich sytuacja życiowa czy rodzinna, tracą zainteresowanie, pojawiają się jakieś różnice co do wizji muzycznej. Bywa z tym różnie. W 2015 roku ponownie nagraliście swój debiut "A Time of Changes". Zgaduję, że głównym powodem tego był fakt, że był od pewnego czasu niedostępny. Powrót do tego materiału wiązał się z jakąś refleksją co do przeszłości? Album był od dawna niedostępny, faktycznie to był główny powód dla którego zdecydowaliśmy się na ten krok. Ceny pierwszych wydań na Ebay'u były kosmiczne. Podczas nagrań staraliśmy się trzymać oryginalnych rejestracji, mimo, że tym razem korzystaliśmy z nowoczesnego sprzętu. Możliwe, że dzięki temu dodaliśmy kilka rzeczy, których nie udało się zrealizować przy pierwotnych nagraniach. Nie staraliście się wydać go ponownie w niezmienionej formie? Wiesz, było to możliwe, ale z nieznanych mi powodów wytwórnia, z którą byliśmy w owym czasie związani, postanowiła nie decydować się na taki krok.

Foto: Blitzkrieg

Jak wspominasz początek lat 80 w Wielkiej Brytanii? Mam na myśli scenę NWOB HM, która była już wtedy rozwinięta i stała się źródłem inspiracji dla wielu innych zespołów. To były bardzo dobre czasy i metal, hard rock czy NWOBHM były fajnymi zjawiskami. Łatwiej było zorganizować koncerty. Mogliśmy dogadywać się i występować wspólnie z kilkoma innymi grupami, koszty nie były tak duże jak dziś. Jednak czas zmienia wszystko. Jakie są wasze plany na najbliższą przy-

szłość? W 2020 roku będziemy obchodzić czterdziestolecie i mamy już zaklepane kilka sztuk festiwalowych. Będziemy grali w Portugalii, już w styczniu. Potem w lutym, w Wielkiej Brytanii. Następnie Niemcy czy, w drugiej połowie roku, festiwal British Steel Fest we Francji. Planujemy również wydać nowy album i promować go koncertami pod koniec roku. Igor Waniurski


czne, ale byliśmy młodzi, impulsywni i wydawało się, że to czas na rozstanie. Pomimo tego pozostaliśmy przyjaciółmi i utrzymywaliśmy kontakt. Greg grał w zespole o nazwie Falcon, który wydał dwa albumy!

Przeszliśmy przez serię tymczasowych grajków Cirith Ungol jest niewątpliwie zespołem, który jest blisko swoich fanów. Robert Garven wydaje się być też człowiekiem, który dokładnie śledzi, co o jego kapeli piszą. Na przykład doskonale pamięta obszerny wywiad autorstwa naszego redakcyjnego kolegi Jacka Woźniaka (przynajmniej wg. Roberta, bo pod wywiadem jest podpisany Aleksander Trojanowski). Nie był to jednak jedyny numer naszego pisma, w którym temu zespołowi poświęcono sporo miejsca. Część z Was drodzy czytelnicy pewnie ma w pamięci czasy, gdy Heavy Metal Pages wychodziło jeszcze w wersji papierowej, a być może nawet niektórzy są w posiadaniu numeru 28 z roku 2006. Tam właśnie znalazła sie dość ciekawa biografia tego kompletnie nieznanego mi wówczas zespołu autorstwa Sławka Kamińskiego. Tekst ten zaintrygował mnie do tego stopnia, że sprawdziłem i... przez długie lata Cirith Ungol był (i de facto jest) w samym topie moich ulubionych bandów. Możliwość zadania Robertowi kilku pytań dotyczących intrygujących mnie kwestii i otrzymania odpowiedzi bezpośrednio od źródła, była dla mnie czymś, czego nie mógłbym ominąć. Zatem proponuję poczytać, co z owej rozmowy wyszło... HMP: Witaj, pozwolisz, że na początek zadam Ci kilka pytań odnośnie przeszłości zespołu. Robert Garven: Jeżeli chodzi o przeszłość, HMP przygotowało fantastyczny artykuł autorstwa Jacka Woźniaka na temat zespołu w wydaniu nr 64! Dziękujemy za nieustające zainteresowanie zespołem! Rok powstania Cirith Ungol najczęściej datuje się na rok 1972 (chociaż w niektóre źródła

"najgorszy metalowy album w historii"? Przejmowaliście się takimi opiniami? To określenie znalazło się tylko w jednej książce, czymś w stylu encyklopedii o heavy metalu. Nie pamiętam dokładnego tytułu, bo prawdopodobnie była to najgorsza książka na temat heavy metalu jaka kiedykolwiek powstała! (śmiech) Każdy ma własną opinię i szczerze mówiąc, nasza muzyka nie jest dla wszystkich i nie ma w tym nic złego. Podobamy się miłośnikom muzyki, którzy darzą metal bar-

Foto: Cirith Ungol

podają rok 1970, a nawet 1969). Wasz debiut "Frost and Fire" ukazał się w 1981r. Jak wyglądała Wasza wcześniejsza działalność? Jestem w posiadaniu zdjęcia z naszego pierwszego "prawdziwego" koncertu z 15 lutego 1971r. Miał on miejsce podczas festiwalu na boisku do futbolu przy naszym lokalnym liceum! Spotykaliśmy się regularnie w małym pokoju na piętrze w domu moich rodziców przez około osiem lat. Mieliśmy trochę sprzętu do nagrywania w szafie i spędzaliśmy tam czas ćwicząc, pisząc i nagrywając. Staraliśmy się grać tak dużo koncertów, jak tylko było to możliwe i planowaliśmy nasz podbój świata! Czy to prawda, że "Frost And Fire" w ówczesnej prasie muzycznej był określany jako

22

CIRITH UNGOL

dziej skomplikowaną miłością! Po nagraniu wspomnianego albumu, Greg opuścił grupę. Jakie motywy kierowały jego decyzją? Greg poszedł na studia i zamierzał przeprowadzić się do Los Angeles, żeby rozpocząć karierę. To ponad godzinę jazdy samochodem od nas. Wiem, że teraz to nie wydaje się daleko, ale wtedy ćwiczyliśmy trzy-cztery razy w tygodniu i stwierdziliśmy, że to niemożliwe, aby kontynuować stałą współpracę. Oddaliliśmy się od siebie też trochę muzycznie, zespół chciał pójść w bardziej ekstremalne, ciężkie brzmienie, podczas gdy Greg chciał grać muzykę, która była bardziej komercyjnie akceptowana. Różnice pomiędzy nami nie były zna-

Nie wiem ile w tym prawdy, ale słyszałem, że po zakończeniu działalności zespołu w 1992 roku, Greg podobno sprzedał cały sprzęt i wszystkie pamiątki jakie zostały mu po Cirith Ungol. Czy miał na to zezwolenie pozostałych członków grupy? Właściwie to nieprawda, po tym jak Greg opuścił zespół, sprzedał nam większość swojego sprzętu za bardzo korzystną cenę, żebyśmy mogli kontynuować naszą misję. Zawieszenie Waszej działalności nastąpiło po wydaniu płyty "Paradise Lost". Oficjalnie mówi się, że chodziło o problemy z wytwórnią. Były to tylko problemy finansowe, czy może w grę wchodziło coś jeszcze? Byliśmy razem przez około dwadzieścia lat, odnosząc mały komercyjny sukces lub nie odnosząc go wcale. Zespół przetrwał erę disco, powstanie muzyki punk, ale ta cała sprawa z zespołami hair metalowymi, którą uważaliśmy za odrażającą wirowała wokół nas oraz speed metal zaczął się rozkręcać, a my nie byliśmy jego częścią. To wszystko wzbudziło w nas uczucie, że nie ma już przyszłości dla tego, co uważaliśmy za prawdziwy heavy metal. Kiedy wszyscy członkowie opuścili zespół w roku 1991, z wyjątkiem Tima i mnie, zdecydowaliśmy, że to czas zamknąć wieko od trumny, w której leży Ungol! Gdy dziś słucham "Paradise Lost", mam nieodparte wrażenie, że album ten jest bard zo niespójny. Niektóre kawałki brzmią jak klasyczny Cirith Ungol z lat osiemdziesiątych, niektóre zaś to luzacki wesoły rock endroll. Nie mówię, że są złe, ale kompletnie mi do Was nie pasują... Przerwy między naszymi albumami były w większości spowodowane sytuacjami, na które nie mieliśmy żadnego wpływu. Po "One Foot in Hell" szukaliśmy wytwórni, w której moglibyśmy wydać materiał, który miał być naszym kolejnym albumem, "Paradise Lost". W ciągu tych pięciu lat Jerry i Flint opuścili zespół. Jimmy dołączył do nas, a potem przeszliśmy przez serię tymczasowych grajków, próbujących zagrać muzykę, którą napisaliśmy na "Paradise Lost". Chcieliśmy istnieć i żyć z nimi w zgodzie, dlatego na albumie zamieściliśmy kilka piosenek, które nie zostały napisane przez Cirith Ungol. Jeśli odejmiecie te trzy piosenki, reszta płyty będzie bardziej sensowna. Patrząc wstecz, nie powinniśmy ich nigdy dodawać na płytę, ponieważ to osłabiło złożoność i przekaz albumu, jednak wtedy wydawało się to dobrym pomysłem. Po 1992r. chyba wszyscy już zdążyli się pogodzić z faktem, że Cirith Ungol na dobre przeszedł do historii gatunku zwanego heavy metalem, tymczasem zrobiliście wielką niespodziankę reaktywując się w roku 2015. Przygotowywaliście się do tego przez jakiś czas, czy to był totalny spontan? Nie, wszyscy byliśmy przekonani, że to już koniec zespołu. Ja nawet przysiągłem, że nigdy nie dotknę innych pałeczek przez resztę mojego życia! Jarvis Leatherby, basista Night Demon (jedna z najpotężniejszych grup metalowych w naszej okolicy), mieszka w


naszym rodzinnym mieście w Venturze, California. Przez lata jeździł po Stanach Zjednoczonych i Europie z koncertami, wracając z fantastycznymi historiami o fanach Cirith Ungol z całego świata. Uważał, że powinniśmy rozważyć powrót. Powtarzałem mu, że już nie jestem zainteresowany graniem z powodu złych odczuć, które żywiłem w stosunku do branży muzycznej, ale on naciskał. W roku 2015 zorganizował fantastyczny festiwal tutaj w Venturze, pod nazwą Frost & Fire Festival I, dla uczczenia naszego pierwszego albumu, "Frost & Fire". Bilety były wyprzedane i zostaliśmy poproszeni o zrobienie spotkania z fanami w przerwach pomiędzy występami. Podpisywaliśmy albumy, plakaty i różne artykuły przez ponad godzinę i spotkaliśmy fanów z całej kuli ziemskiej. Oliver Weinsheimer, jeden z promotorów sławnego niemieckiego festiwalu Keep it True przyszedł, wziął nas na bok i poprosił nas o przyjazd na koncert w roku 2015, tylko żeby spotkać się z fanami, na co się zgodziliśmy. Jarvis chciał zorganizować kolejny Frost & Fire II w 2016r. i powiedział, że jeśli to zrobi, to chciałby, abyśmy byli headlinerami tego trzy dniowego festiwalu. To było dość szalone i nie wiedzieliśmy właściwie co o tym myśleć. Po głębokich zastanowieniach zdecydowaliśmy, że skoro tylu ludzi lubiło nasz zespół i naszą muzykę, to byłoby to samolubne nie zagrać dla nich! Reszta to już historia. Znaleźliśmy salę prób i od tamtego czasu gramy i pracujemy nad nowym materiałem! Mamy nadzieję, że poprzez granie koncertów jesteśmy w stanie zabrać naszych słuchaczy w podróż w czasie, do dni gdy graliśmy będąc u szczytu naszej kariery! Przez cały okres przerwy w działalności utrzymywaliście ze sobą kontakt, czy odnowiliście go z powodu wydarzeń, o których wspominasz? Miasto, w którym mieszkamy jest małe, więc wszyscy zostaliśmy w kontakcie przez lata. Mimo, że Greg mieszka dość daleko, w Los Angeles, on i ja zawsze mieliśmy kilka wspólnych zainteresowań, więc okazjonalnie się widywaliśmy. To wszystko działo się w bardzo ograniczony sposób, pierwotnie mieliśmy zagrać tylko kilka koncertów, jednak zapotrzebowanie było na troszkę więcej, dlatego jesteśmy szczęśliwi, że możemy wystąpić dla tych, którzy tak długo czekali, by nas usłyszeć. Wspomniałeś też o Jarvisie. To jedyna osoba, która nie grała wcześniej w Cirith Ungol. Gdy Jarvis zebrał z powrotem cały zespół oczywiście zwróciliśmy się to Flinta, żeby grał na bassie. On mieszka nawet dość daleko od rodzinnego miasta zespołu i ta odległość była dla nas przeszkodą nie do przejścia. A jak tam Vernon Green, basista Cirith Ungol w latach 1988-1992. Utrzymujecie kontakt? Tak, on też mieszka w naszym rodzinnym mieście, ale nie był zainteresowany grą w zespole. To bardzo dobry facet, podarował nasze oryginalne szkieletowe tła (które sam wykonał) bliskiemu przyjacielowi zespołu, który pozwala nam ich używać aż do czasu naszego przejścia na emeryturę, a wtedy trafią one do jego muzeum Cirith Ungol! Niedawno na rynek trafił wasz pierwszy album koncertowy zatytułowany "I'm Alive"

nagrany podczas Up The Hammers Fest w Atenach, stolicy Grecji. Wydaje się, że w tym kraju popularność epic metalu jest nieco większe niż w innych częściach globu... Zagraliśmy ostatnio trzy koncerty w Grecji, oczywiście Grecy mają zamiłowanie do heavy metalu! Manolis Karazeris, promotor Up the Hammers, powiedział nam, że Greccy fani są bardzo entuzjastyczni i miał rację. To było niesamowite i nigdy nie zapomnimy takiego przeżycia! Elementem, który na tej koncertówce naprawdę może zachwycać to wokal Tima. Jakim cudem utrzymał on taką formę mimo ponad dwudziestoletniej przerwy. Nie wiesz może, czy ćwiczył głos przez ten czas? Każdy o to pyta i odpowiedź brzmi: nie. Głos

giel "Witch's Game" do nadchodzącego filmu animowanego "The Planet of Doom". Myślę, że Waszym czytelnikom spodoba się ten film. "The Planet of Doom" to animacja, w której bohater, Halvar the Brave, szuka zemsty na wiedźmie, podróżując przez psychodeliczne krajobrazy z misją pokonania śmiertelnej bestii Mördvéla, za morderstwo jego ukochanej panny młodej. Ten film ma tak niesamowity heavy metalowy soundtrack z tak wieloma doomowymi kapelami i fantastycznymi artystami fantasy! Potem, dopiero niedawno "I'm Alive" zostało wydane. Mamy kilka projektów w trakcie realizacji i mamy nadzieję, że Ci, którzy śledzą poczynania zespołu będą czekać, bo nie zawiodą się! Pomiędzy naszymi rzadkimi publicznymi wystąpieniami, chowamy się w naszej sekretnej, podziemnej jaskini,

Foto: Cirith Ungol

Tima jest czymś cudownym dla tych, którzy lubią nasz zespół i praktycznie on po prostu złapał mikrofon i zaczął ponownie krzyczeć!

kując nowy rozdział sagi Cirith Ungol! "A Churning Maelstrom of Metal Chaos Descending!"

Myśleliście może o wydaniu albumu koncer towego w latach osiemdziesiątych? Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek wpadli na taki pomysł, ponieważ od zawsze naszym celem były kolejne płyty studyjne. Po tym, jak zespół wrócił do siebie Metal Blade Records zwrócili się do nas z konceptem live albumu. I wszyscy uznaliśmy, że to dobry czas na jego realizację.

Dziękuję bardzo za ten wywiad. Dziękujemy za poświęcenie czasu, żeby dowiedzieć się więcej o Cirith Ungol. Mam nadzieję, że wkrótce będziemy mogli zagrać w Polsce! Proszę przekazać nasze pozdrowienia Jackowi i wszystkim z HMP!!! (Jacku oraz wszyscy z HMP- przekazuję - przyp. red.) Bartek Kuczak Tłumaczenie: Kinga Dombek

Pamiętasz pierwszy koncert Cirith Ungol po powrocie? Tak, nasz pierwszy koncert był tutaj, w naszym rodzinnym mieście, Frost & Fire II, i ironicznie w tym samym miejscu, gdzie graliśmy nasz ostatni występ przed rozpadem zespołu. Ludzie przybyli z całego świata i to naprawdę było to niepowtarzalne doświadczenie. Z każdym koncertem podnosimy parę, na randkę z przeznaczeniem! Czy "I'm Alive" należy traktować, jako coś w rodzaju "czekadełka na Was pierwszy od 1991 roku studyjny album? Niezupełnie, w zeszłym roku wydaliśmy sin-

CIRITH UNGOL

23


...część z tych rzeczy jest kliszami, tylko dlatego, że po prostu dobrze działają. Kwestia oryginalności i jej braku zawsze jest problemem zarówno dla zespołów, jak i recenzentów opisujących muzykę. Jednak ucieknę na chwilę od tego zagadnienia, w stronę amerykańskiego thrash/progresywnego Anacrusis, które powstało w latach 80. i niedawno wróciło do nas (po raz kolejny), na parę występów, w których udział wezmą wszyscy studyjni członkowie zespołu. Z tej okazji mam możliwość porozmawiać z Kennem Nardi na temat płyt zespołu, najbliższych wydarzeń oraz planów na przyszłość. Zanim pozwolę przejść do wywiadu, wspomnę jeszcze tylko o stronie anacrusis.us, gdzie można przeczytać historię zespołu (po angielsku), jak i pobrać muzykę - przy czym sama dyskografia jest także dostępna na Youtube, wraz z teledyskami do "I Love The World" oraz "Sound The Alarm". Nie przedłużając... HMP: Cześć, dobrze zobaczyć kolejny klasy czny zespół powracający do branży. Czy mógłbyś powiedzieć więcej o tym powrocie? Kenn Nardi: Metal Blade ponownie zremasterowało i wydało wszystkie cztery albumy z lat 80. i 90., zaś my - w tym momencie - planujemy tylko zagrać jeden specjalny powrotny występ, który będzie zorganizowany z wszyst-

mieliśmy próby przed różnymi występami i festiwalami. Były taki czas, kiedy planowaliśmy wydać to, jako nowy album Anacrusis, jednak uznałem, że bez naszego gitarzysty Kevina Heidbredera to by nie wyszło nam na dobre. Skończyło się na tym, że wypaliliśmy się podczas wspólnego grania, zaś ja uznałem, że dokończę ten album samodzielnie, co pozFoto: Anacrusis

pogląd na naszą muzykę. Nigdy nie był naszym oficjalnym wydaniem i tylko paręset sztuk zostało wytłoczonych. "Our Reunion" było wydawnictwem DVD, którego byłem producentem. Znalazł się na nim nasz pierwszy powrotny koncert w St. Louis. Sam wstęp był rozgrzewką przed naszym pojawieniem się parę dni później na Keep It True w Niemczech. Ustawiłem parę kamer i potem edytowałem materiał samodzielnie. Ponownie, wyprodukowałem małą ilość tych płyt by sprzedać je, głównie na Keep It True, kiedy grałem z moim solowym zespołem. Cały koncert jest na Youtube i obecnie nie jest dostępny w sprzedaży. W roku 2010 powtórnie nagraliście debiut oraz "Reason". W mojej opinii, jeśli chodzi o ponownie nagrany debiut, to te wolniejsze momenty są okej a nawet całkiem niezłe, ale tempo i prędkość na tych szybszych wydaje się całkiem niepoprawna (np. "Present Tense"). Ogólnie podobało mi się, ale preferuje ten album szybszy i bardziej surowy. Co sam uważasz na temat tej kompilacji? Czy jesteś zadowolony z rezultatów ponownego nagrania? Zasadniczo tempa na "Hindsight: Suffering Hour & Reason Revisited" są takie, jakie miały być domyślnie. Nagrywaliśmy te stare albumy tak szybko, bo nie dawaliśmy należytej uwagi tempom. Parę z tych utworów, szczególnie na "Suffering Hour" nie były grane tak szybko. Kilka z tych motywów były naprawdę szybkie i byliśmy szczególnie niezadowoleni z ich końcowego rezultatu. Oczywiście każdy kto słyszał oryginały nie będzie miał punktu odniesienia i wiele osób polubiło to w taki sposób, jaki to zostało zaprezentowane, ale "Hindsight…" jest lepszą prezentacją tego, w stosunku do tego jak te utwory zostały napisane. Czy masz to wrażenie że "Annihilation Complete" (1987) jest typem tego dema, które jest dostatecznie dobre, by być długograjem? Jak dla mnie brzmi prawie tak samo dobrze jak to demko od Legacy (późniejszy Testament) lub "None Shall Defy" od Infernal Majesty... Myślę, że demo jest naprawdę fajne i ma unikatowe brzmienie, aczkolwiek zostało nagrane w piwnicy, przy użyciu cztero-ścieżkowego magnetofonu, zaś oryginalne kasety użyte do masteringu zaginęły, z tego my wszyscy mamy kopie drugiej generacji. Była wersja CD z roku 2008, która była limitowanym wydaniem rozprowadzanym sumptem Stormspell Records.

kimi sześcioma członkami zespołu, którzy byli obecni podczas nagrywania albumów. Poza tym, zasadniczo nie planujemy przywracać zespołu w pełnym wymiarze. Myślę, że to był - albo będzie - motyw prze wodnich Waszych aktualnych wywiadów, ale co robiłeś po roku 2013, a przed powrotem Anacrusis w 2019r.? W roku 2015 pod moim własnym imieniem wydałem dwupłytowy projekt solowy. Mowa o "Dancing With The Past". To 28 nowych utworów, gdzie użyłem automatu perkusyjnego, zaś resztę instrumentów zagrałem i nagrałem samodzielnie, pomijając partie basu, które zagrał John Emery. Większość z tego materiału została napisana w czasie kiedy John, nasz oryginalny perkusista, Mike Owen oraz ja

24

ANACRUSIS

woliło mi na większą swobodę i eksperymenty z różnymi stylami muzycznymi. W roku 2016 ruszyłem po całej Europie z krótką serią występów klubowych, oraz na festiwale Roadburn oraz Keep It True. Zagrałem miks utworów z kariery Anacrusis oraz materiał z mojego solowego albumu. Wtedy w zespole udzielał się perkusista, który nagrywał płytę "Manic Impressions", Chad E. Smith. Co mógłbyś powiedzieć o "Silver" oraz "Our Reunion"? Czy lubisz te wydawnictwa? "Silver" był tylko zbiorem utworów, które zestawiłem ze sobą, by sprzedawać je podczas koncertów. Skoro nasze albumy były wciąż niedostępne, to chciałem mieć sposób, by móc zapoznać z naszą muzyką, ludzi nie mających pojęcia o naszym istnieniu, żeby mieli dobry

Teraz czas na pytanie o debiut, który wyszedł rok potem… i najbardziej istotnym pytaniem jest to… czemu "Suffering Hour" (Godzina Cierpienia) ma tylko 47 minut? Mieliśmy więcej materiału, jednak tylko 1.200 dolarów i sześć dni, by nagrać i zmiksować całe nagranie. Poza tym ten materiał był tworzony z myślą wydania go na płycie gramofonowej. W tamtym czasie sesja i tak była dłuższa od wielu innych zespołów, które wtedy działały. Podczas gdy standard CD stał się normą, to zespoły zaczęły wydłużać długość swoich albumów. Nasz drugi album "Reason" już trwał około godziny. Pomijając moją mało udaną próbę żartu, muszę powiedzieć, że naprawdę lubię dynamikę "Present Tense". Jest groovy, szorstka, ale ma także w sobie bardziej melodyczne części. Czy pamiętasz dokładnie co zainspirowało


napisanie tego utworu w taki sposób? Zawsze podobały mi się te bardziej melodyjne zespoły, takie jak Metal Church oraz Savatage. "Present Tense" był jednym z pierwszych utworów, który został napisany po tym, jak zebrał się pierwotny skład i był również pierwszym, który zawierał w sobie kombinację riffów ode mnie i Kevina. Większość głównego motywu była czymś, co zostało napisane wcześniej przeze mnie, a którą potem połączyłem z paroma riffami od Kevina. Jest to jeden z moich ulubionych utworów Anacrusis, myślę, że to był także zwiastun tego, co potem miało nadejść. Czy mógłbyś powiedzieć więcej o wierszu "The Suffering Hour" (który został zacytowany w tekście "Present Tense"), a napisany był przez Toma D. Liskey'a? Nie byłem w stanie znaleźć wiarygodnych informacji na ten temat. Tom był moim przyjacielem z szkoły średniej, który również pisał poezję. Naprawdę lubiłem jego styl i uznałem, że może to być coś fajnego, jeśli będę wstanie użyć gdzieś tego co stworzył. Napisał on "Suffering Hour", który szczególnie polubiłem. Wziąłem parę wersów z niego do środkowej części "Present Tense", jak i zapożyczyłem tytuł na nasz album. Jeśli miałbym dodać coś na temat samej okładki, to przypomina mi ona "At The Edge of Damnation" Deathwish oraz "I Hate Therefore I Am" Cyclone Temple. Kościoły są niczym z kalki... Ale co zresztą nie jest? Zasadniczo, to staramy się unikać takich kopi, uwierz mi lub nie. To oryginalne zdjęcie, było tylko dobrze ułożoną fotografią Narodowej Katedry z Washington DC. Kevin zrobił zdjęcie podczas wycieczki licealnej orkiestry marszowej i było w kolorze. Spodobała mi się kompozycja tego zdjęcia i jego subtelne kolory. Uznałem, że wygląda lepiej niż inne typowe metalowe okładki z tamtego czasu, które w większości były fantastycznymi rysunkami lub tego typu rzeczami. Z jakiegoś powodu wydawnictwo wydrukowało okładkę w czerni i bieli, przez co okładka nabrała całkiem innego charakteru. Byliśmy całkowicie rozczarowani kiedy to zobaczyliśmy, otrzymaliśmy wtedy ostateczne wydanie. Z czasem ludziom spodobała się ta grafika i poczuli, że to pasuje do atmosfery muzyki, z czym się zgadzam. Obecnie nie wyobrażam sobie tego albumu z innym cove-

Foto: Harry Pikerton

Foto: Harry Pikerton

rem. Czy kopiowanie jest dużym problemem? Mam na myśli, czy naprawdę przejmowałbyś się czymś powtórzonym, z małymi zmianami, jeśli to byłoby wystarczająco dobre? Zasadniczo próbujemy uciekać od oczywistego powielania cudzych pomysłów, ale parę rzeczy jest naprawdę nieuniknionych. Zresztą, część z tych rzeczy jest kliszami, tylko dlatego, że po prostu dobrze działają. W 1990 wydajecie "Reason". Ten album wychodzi w tym samym czasie co albumy takie jak "Epidemic of Violence", "Painkiller" oraz "Rust In Peace", by wymienić parę. Czy rok 1990, który był obfity w dobre płyty sprawił, że promocja waszego albumu stała się ciężka? W roku 1990 wciąż obowiązywał nas kontrakt z brytyjskim wydawnictwem (Active Records przyp. red.), stąd w tamtym czasie nie mieliśmy zbytnio wsparcia w Stanach. Nasz debiut dostępny był tylko jako długograj na import. W tym samym roku zawarliśmy umowę dystrybucyjną z Metal Blade wraz z kontraktem na parę nowych albumów. Zaczęliśmy wtedy także otrzymywać więcej ofert koncertowych włączając w to trasę z DRI.

Już nie wspominając o tym problemie z "Reason" wydanym właśnie przez Metal Blade, gdzie wrzucili tylko zdjęcie zespołu na cover. Myślę, że po prostu jednak skończył im się czas na stworzenie artworku by być szczerym. Okładka, która została użyta w wydaniu europejskim była oryginalnym coverem, który zrobiliśmy sami, jednak z jakiś powodów Metal Blade nie chciał go użyć. To nie była kwestia braku czasu, ponieważ całkiem sporo go wykorzystaliśmy na wspólnych rozmowach. Sam album zobaczyliśmy w momencie gdy trafił do sklepów i oczywiście strasznie nam się nie podobał. Wyglądał bardziej jak jakaś EPka punkowego zespołu po kosztach. Zasadniczo, co sądzisz o obecnym kontrakcie z Metal Blade? Czy jesteś z niego zadowolony? Mamy obecnie tylko kontrakt na licencje do zremasterowanych albumów. Nic poza tym. Myślę, że zrobili fantastyczną robotę z ponownymi wydaniami i fani wydają się zgadzać z tą opinią. Czy uważasz, że Celtic Frost wiedział o waszych okładkach do "Reason", zanim wydali "Vanity / Nemesis"? Wydaje mi się, że nie, ale są całkiem podobne w koncepcie. To całkiem zabawne, że o to pytasz, bo zasadniczo widziałem opinie paru ludzi w internecie, którzy oskarżają nas o plagiat, związany z okładką "Manic Impressions", która jest o wiele bardziej podobna do "Vanity / Nemesis". Byłem wielkim fanem Celtic Frost włącznie do "Into The Pandemonium", aczkolwiek po "Cold Lake", tak jak w wypadku wielu innych fanów, nasze drogi rozeszły się. Zasadniczo to nie miałem nawet pojęcia o tym, że "Vanity / Nemesis" wtedy w ogóle istniało, do momentu, w którym po latach ją zobaczyłem. Od razu pomyślałem, że wygląda tak, jak powinien wyglądać "Manic Impressions". Zorientowałem się też, że te albumy były wydane w tym samym czasie, choć ich album ukazał się jako pierwszy. To był całkowity zbieg okoliczności, a wszystko to co robiliśmy z "Manic Impressions" było tylko próbą rozwinięcia konceptu okładki, który mieliśmy na europejskie wydanie "Reason". Wróćmy jednak już do głównego tematu. Powiedziałbym, że wasz drugi album jest bar-

ANACRUSIS

25


dziej osobisty niż poprzednik. Co zainspirowało teksty dwójki? Z tego co wiem, to była walka o zespół i wchodzenie w dorosłość. Co byś tutaj dodał? Tak definitywnie. Wiele utworów z "Suffering Hour" zostało napisane zanim Anacrusis powstało i byliśmy jedynie nastolatkami, którzy pisali o tematach, które znali. Napisałem "Fighting Evil", "Twisted Cross" oraz "Butcher Block" kiedy miałem 15 - 16 lat. Później zaczęliśmy się skupiać bardziej na codziennym życiu i bardziej osobistych tematach. Myślę, że wiele ludzi się z tym identyfikuje, co nawet tworzy połączenie z naszymi fanami głębsze, niż zwykle. Co jeśli byśmy zmienili pozycje "Quick to Doubt" z "Stop Me" na liście utworów? Pierwotnie, "Terrified" miało być utworem początkowym, ale po tym jak napisałem "Stop Me", pomyślałem, że to będzie o wiele śmielszym krokiem otworzyć album tym utworem, niż thrashowym kawałkiem. "Stop Me" zaskoczył ludzi, co było moim celem. Myślę, że jest

Model Army, tak więc musiałbyś się spytać Justina Sullivana o prawidłową interpretację (śmiech). Czy powiedziałbyś, że artysta jest motywem w "Manic Impression"? Mam na myśli, że użycie terminów takich jak obraz, malowanie, monochromatycznie, tak jak i bardziej osobiste podejście do osoby tworzącej (tak jak stwierdziłeś w biografii na swojej stronie). Nawet wcześniej wspomniany świat jest o tworzeniu, nawet jeśli tylko na to patrzysz… bo artysta też potrzebuje swojej inspiracji. "Paint a Picture" definitywnie używa wielu artystycznych metafor, jednak to było wzięcie typowego zdania "pozwól mi przedstawić czystszy obraz" i odniesienie tego do konceptu eskapizmu, gdzie tworzysz świat, taki jak pragniesz w swoim własnym umyśle, będąc rozczarowanym tym, co zostało nam powiedziane i tym, co zasadniczo widzimy naszymi oczami. Czy podobieństwo pomiędzy okładkami "Reason" oraz "Manic Impression" w jakiś

Foto: Harry Pikerton

nie tylko mocnym akcentem. Postawił również fundament pod to, co potem miało nastąpić w naszej muzyce oraz pokazał słuchaczom, że to czego będzie słuchał nie będzie typowym thrash metalowym albumem. Wiem, że nie cierpisz część rzeczy związanych z "Manic Impressions", jak chociażby procesu produkcyjnego. Jednak zasadniczo nie wyszło to źle, patrząc na całościowy rezultat, czyż nie? Jestem perfekcjonistą, stąd zawsze najpierw słyszę problemy. Myślę, że cały materiał oraz występy są prawie bezbłędne. Często też uważam, że jest on moim ulubionym z naszych czterech albumów. To naprawdę lipa, że wtedy nie było więcej czasu i chęci w celu uzyskania lepszego brzmienia. Myślę, że pomimo tego perkusja i bas brzmią całkiem dobrze i ogólnie ten album bardzo mi się podoba. Z tego, co ćwiczyliśmy na próbach do występów na nasz powrót, stwierdziłem, że najbardziej lubię grać materiał z "Manic Impression". "Kocham ten świat". Jednak czym jest "Ten Świat?" Zasadniczo, to jest interpretacja utworu New

26

ANACRUSIS

sposób informują o ciągłości pomiędzy dwoma albumami? Powiedziałbym, że tak. Tak, definitywnie. Tak jak powiedziałem wcześniej, "Manic Impressions" był pomysłem, który był zrobiony z prostego cięcia kawałków i nakładania jednego na drugi. Wszystko to, co robiliśmy z "Manic Impressions", to próba odtworzenia tego przy użyciu komputera. Niestety, w roku 1991, był to wciąż bardzo, bardzo wolny proces i skończyliśmy to w połowie. Sama grafika powinna być bardziej podzielona i chaotyczna, czego nigdy nie mogliśmy osiągnąć ze względu na koniec naszego czasu i pieniędzy. Obecnie byłbym w stanie zrobić to w Photoshopie w ciągu pół godziny, lecz nie wtedy. Zasadniczo pracowałem z gościem po godzinach jego pracy w agencji reklamowej, więc nie mieliśmy wiele czasu. Trochę wyjaśniłem mu, jaki rezultat chciałem uzyskać, zaś on próbował to osiągnąć. Jeśli on poruszył jakąś część grafiki, to wtedy komputerowi zajmowało to parę minut, by to wyświetlić. Jeśli nie było to zrobione poprawnie, to musiał cofnąć całą akcję i musieliśmy poczekać kolejne parę minut by spróbować to zrobić ponownie. To był bolesny proces.

Co obecnie sądzisz o "Screams and Whispers"? Myślę, że to jest fantastyczny album i prawdopodobnie nasz najlepszy. Definitywnie ma parę z moich ulubionych utworów. Wciąż jest wiele problemów związanych z brzmieniem, ale ogólnie sądzę, że wszystkie utwory brzmią tak, jak powinny brzmieć. Jeśli ktoś nie jest zaznajomiony z Anacrusis, to definitywnie polecałbym zacząć od tego albumu. Powiedziałbyś, że "Screams and Whispers" jest czymś podobnym do "Grin" Coroner, jeśli chodzi o rozwój zespołu? Wiem, że byłeś zainspirowany przez "Into The Pandemonium", ale czy powiedziałbyś, że "Screams and Whispers" jest w jakiś sposób podobne do "Grin"? Zasadniczo to jestem wielkim fanem Coroner od pierwszego ich albumu, jednak w czasie, w którym pracowaliśmy nad "Screams and Whispers", nie słuchałem zbyt dużo nowości, tak więc nie mogę powiedzieć, że mnie zainspirowali bezpośrednio. Jednak patrząc wstecz, myślę, że próbowali naciągnąć granicę tak samo jak my, zaś Coroner jest definitywnie wspaniałym zespołem, który nas inspiruje muzycznie tak samo, jak inne nasze ulubione zespoły. Co sądzisz o obecnym zespole Toma Warriora? Widziałem Triptykon około roku 2010, jak sądzę, w kolejnych latach zaś graliśmy na Rock Hard Festival, tam gdzie oni też występowali. Podobały mi się niektóre ich kawałki, ale jak dla mnie było to trochę za wolne. Po kilku utworach stało się to lekko monotonne, aczkolwiek jest to moja opinia i rozumiem, co Tom chciał tym zabiegiem osiągnąć. Mam duży szacunek do niego jako muzyka i pisarza. Albumy Celtic Frost, szczególnie "Into The Pandemonium", zawsze były dla mnie dużą inspiracją. O ile Anacrusis nigdy nie brzmiało jak Celtic Frost, zaś ja nigdy nie byłem zbytnim fanem death metalu, tak chęć Toma do sprawdzania nowych rzeczy była inspirująca. Zawsze byłem fanem zespołów, które mieszały motywy orkiestrowe lub klasyczne z muzyką rockową, taką jak The Beatles, Moody Blues oraz oczywiście Electric Light Orchestra, jednak "Into The Pandemonium" było bezpośrednią inspiracją do napisania utworów takich jak "Grateful" lub "Brotherhood?". Zawsze chciałem wziąć to co zrobił Celtic Frost i uczynić to bardziej melodyjnym. Zamiast po prostu mieć instrumenty orkiestrowe przy perkusji i gitarach, chciałem żeby tak naprawdę podtrzymywały melodię i miały swoje własne miejsce w utworze. Oczywiście, nie byliśmy w stanie zatrudnić prawdziwych klasycznych muzyków, więc próbowałem to zasymulować przy użyciu klawiszy, tak dobrze, jak tylko byłem w stanie. Formalnie nie byłem szkolony muzycznie, jednak zwykle zmierzałem do aranżowania muzyki w podobny sposób, jak się aranżuje muzykę klasyczną. Tak przy okazji, to czytałem książkę Toma (zapewne "Are You Morbid" (2000) - przyp, red.) wiele, wiele lat temu i naprawdę mi się podobała. Jeśli miałbyś zrobić ranking albumów Anacrusis, porównując po okładkach, od najgorszej do najlepszej, to jakby on wyglądał? Myślę, że wszystkie są nie najlepsze. "Suffering Hour" miał ten niespodziewany urok w sobie i roztaczał tą aurę tajemniczości w stosunku do tego albumu. "Screams and Whis-


pers" było spoko, ale grafika nie nadawała się na t-shirty (śmiech). Nigdy nie wychodziło to tak, jak planowaliśmy. Głównym tego powodem był brak środków. Dużym problemem był też fakt, że ja i Kevin rzadko się zgadzaliśmy i często musieliśmy dochodzić do kompromisów. O ile same kompromisy mogą być dobrą rzeczą, to jeśli chodzi o kreatywność, to oznacza tylko tyle, że nikt nie dostaje tego co chce i finalny produkt jest zwykle w połowie ukończonym bałaganem. Jesteśmy tego idealnym przykładem. Czy planujecie wydać jakiś nowy album? Nie. Nie mamy planów na coś takiego. Naprawdę doceniamy możliwość ponownego grania naszych starych utworów, ale nie ma takiej możliwości, by nowy album w jakikolwiek sposób się udał. Gusta się zmieniły za bardzo, zaś nasza cierpliwość z każdym kolejnym (rokiem) jest gorsza niż wcześniej. To nie byłoby przyjemne doświadczenie dla kogokolwiek. Muszę wyrazić swoje uznanie dla was, że na stronę anacrusis.us wrzuciliście praktycznie wszystko, jeśli nie całość swojej pracy, wraz z tą długą biografią. Ale czy zasadniczo… planujecie ją aktualizować nowymi newsami (i nowym wyglądem)? Aktualizowałem ją wiele razy w przeszłości, ale nie widzę sensu aby to nadal robić. Wypełniła swoją rolę i zrobiła dużo, by utrzymać nazwę zespołu przy życiu, jednak z rzeczami typu Facebook, oraz innymi sposobami docierania do fanów z informacjami, strona taka jak nasza jest tylko przestarzałym archiwum informacji i muzyki zespołu. Poza tym, albumy są ponownie dostępnie, stąd ludzie będą w stanie odnaleźć nasza muzykę, jeśli będą tylko chcieli. Czy powiedziałbyś, że biografia Anacrusis jest najlepiej opisana filmem "Spinal Tap"? Definitywnie, jednak każdy zespół tak myśli. To jest powód, dlaczego ten film jest klasykiem. To jest genialne, jak byli oni w stanie trafić w sedno tak wiele razy. Świetną rzeczą z tym filmem jest to, że im dłużej grasz muzykę, tym zabawniejsze się to staje. Jest zabawnie jak grasz sesyjkę w piwnicy. Następnie podpisujesz kontrakt i nagle to zaczyna mieć więcej sensu. Wtedy zaczynasz trasę, a potem całą tą resztę rzeczy (nawet nasz powrót) i cały czas staje się to lepsze i lepsze. Naprawdę dokładnie w ten sposób. Sam fakt, że nasz nadchodzący powrotny koncert jest podzielony na trzy części, ponieważ mamy trzech perkusistów z czterech albumów mówi o tym wszystko, (śmiech). Czy mógłbyś wymienić swoje ulubione albumy z technicznego thrashu? Jeśli chodzi o mnie, to "From This Day Forward" Obliveon oraz "A Terms of Surrender" Black Fast. Obecni nie śledzę współczesnej muzyki, jednak jeśli chodzi o klasyki i techniczny thrash, to nie ma nic lepszego dla mnie niż VoiVod. Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Dziękuje! Jacek Woźniak

Anacrusis - Suffering Hour 2019/1988 Metal Blade

Anacrusis to jeden z ciekawszych reprezentantów amerykańskiego thrash/prog metalu. Grupa działająca w latach 1986-1993 nagrała lwią część swojej twórczości. Współcześnie, z przerwami, od 2009 roku znów czaruje swoim unikalnym sposobem grania. Dzięki najnowszym reedycjom firmy Metal Blade Records możemy teraz z łatwością sięgnąć po tą intrygującą muzykę. Album "Suffering Hour" to pierwszy długograj grupy. Materiał, jaki znalazł się na krążku, to techniczny thrash metal. Jest to granie szybkie, szorstkie, z krzykliwymi wokalami. Słychać jednak, że obcujemy z ponadprzeciętnym zespołem. W tym całym szaleństwie da się wyczuć pomysł, a co za tym idzie Anacrusis potrafił już na samym początku działalności przykuć uwagę na dłużej. Brzmienie płyty idealnie współgra z posępną okładką. Wprowadza ona nas w klimat muzyki. Mimo, że jest to thrash, to jednak amerykanie proponują na swoim debiucie dość duszną otoczkę. Kompozycje też nie należą do krótkich. Natomiast nie można narzekać na wtórność Anacrusis to na "Suffering Hour" grupa świadoma swoich umiejętności i poruszająca się w tych utworach z wielką swobodą. Jeśli miałbym do czegoś porównać te dźwięki to pierwsze co przychodzi mi do głowy to wczesny Voivod. To po latach wciąż bardzo żwawa i energetyczna dawka thrash metalu na wysokim poziomie. W żaden sposób "Suffering Hour" nie zestarzał się ani jotę. Mimo, że minęło od jego wydania ponad trzydzieści lat, to spokojnie kolejnym pokoleniom Anacrusis może gruchotać kości. Palce lizać! (5)

żnego gracza na polu prog metalu. Naturalnie pewne pomysły kiełkowały przez lata, ale ogólnie słychać na trzeciej płycie amerykanów, że żarty się skończyły. To na tamten czas był najdojrzalszy materiał popełniony przez ekipę z St. Louis. Od samego początku zostajemy zmiażdżeni niesamowicie poplątanymi dźwiękami. Bez jakiejkolwiek spiny chłopaki szyją pogięte rytmy, kombinują bez robienia sobie nic z konsekwencji. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że muzyka proponowana na "Manic Impressions" to wejście przez zespół na poziom wyżej. Niekoniecznie natomiast chcą oni zrywać z przeszłością, tworząc w ten sposób naturalny pomost, który dodaje tylko szczypty szaleństwa w te rozhulane koncepcje. Słychać, że nadal tęskno muzykom do szybszych temp, jednak umieją oni już w pełni nad tą prędkością panować. Obcując z muzyką Anacrusis ma się nieodparte wrażenie nieschodzącego z twarzy uśmiechu. To jedna z tych kapel, przy których czas się zatrzymuje. Za pomocą instrumentów kreowany jest tutaj osobliwy świat, jedyny i wyjątkowy. Całość otula nas swoją zagadkowością oraz poniewiera bogactwem pomysłów. Kiedy damy się schwytać tej muzycznej wizji możemy być pewni, że prędko nas ona nie puści. (6)

Anacrusis - Screams And Whispers 2019/1993 Metal Blade

Anacrusis - Reason 2019/1990 Metal Blade

Historia muzyki metalowej pokazała nie raz, że kto na debiucie poprzeczkę zawiesił wysoko, ten często strącał ją, próbując przeskoczyć z drugą płytą. Są jednak grupy, którym ta sztuka się udała. Jedną z takich jest amerykańska załoga Anacrusis, która w 1990 roku wypuściła na światło dzienne następcę godnego swojego pierwszego krążka. W sumie na "Reason" znajdziemy swego rodzaju kontynuację "Suffering Hour". To wciąż ten sam wściekle intrygujący techniczny thrash metal. Dają się jednak odczuć coraz śmielej dołączane elementy prog metalu, co czyni muzykę Anacrusis jeszcze ciekawszą. Każda kolejna kompozycja wciąga nas coraz bardziej w pogmatwane wizje muzyków. Nie tracąc nic z tempa utworów, ze swobodą zmieniają oni nastroje i aranże. Dzięki tym zabiegom "Reason" jawi się jako album dojrzały, lecz bez żadnych sygnałów jakkolwiek zespół chciał porzucić thrash dla stuprocentowego oddania się progresywnym dźwiękom. Mam wrażenie, że przeobrażenie się stylu amerykanów zostało całkowicie przemyślane. Może nie jest to wszystko jakimś gwałtownym ruchem naprzód, ale nie można mówić o zjadaniu własnego ogona. Słychać, że Anacrusis był zespołem z wielkim potencjałem, który umiał w pełni wykorzystać. No i po tylu latach od wydania wciąż ich pomysły zatrzymują przy głośnikach na długie godziny. To sztuka, która udawała się tylko najlepszym. (5)

Album "Screams And Whispers" to jak na razie ostatni pełny album w karierze Anacrusis. Przez dwadzieścia sześć lat załoga z St. Louis nie nagrała żadnego premierowego materiału a mimo to nie czuje się przez to zawiedziony. Grupa zostawiła słuchaczom na tyle dużo wielowątkowych nagrań, że być może nie ma też kompletnego ciśnienia, by zejść się w studio tylko po to, żeby wypuścić jakąś marną kopię swoich najlepszych dokonań. Można podzielić karierę Anacrusis na dwa etapy. Pierwszy to albumy "Suffering Hour" oraz "Reason". Drugi - "Manic Impressions" i, właśnie, "Screams And Whispers". Wczesny okres to muzyka spod znaku technicznego, ale jednak szorstkiego thrash metalu. Swoje ostatnie dokonania Anacrusis wzbogacał sukcesywnie o elementy prog metalu, pozwalając gatunkom swobodnie się przenikać. Powstały z tego szalenie hipnotyzujące dźwięki, bogate w nietuzinkowe rozwiązania i przyprawione wciąż szczyptą pierwotnego szaleństwa. Dla mnie Anacrusis to jeden z przykładów, jak można rozwijać swoją muzykę bez szkody dla wizerunku, a co ważniejsze, bez wyraźnego spadku formy. Album "Screams And Whispers" to w sumie lekki lifting poprzednika. Kosmetyczne poprawki wybitnego dzieła, jakim był "Manic Impressions". Wiadomo, że jest to całkowicie premierowy materiał, ale przez dwa lata dzielące te krążki nie zmieniło się za mocno w muzycznej koncepcji Anacrusis. Jak to mówią: "zwycięskiego składu się nie zmienia", więc nie było sensu kombinować i na siłę nagrywać album skrajnie różny. To, że brzmią podobnie to absolutnie nie zarzut. Po prostu opierają się na podobnym klimacie, przez co mogą być odbierane jako spójne. Żeby nie było niedomówień - ostatni jak na razie album w karierze Anacrusis to solidny strzał w szczękę. (6) Adam Widełka

Anacrusis - Manic Impressions 2019/1991 Metal Blade

Album "Manic Impressions" ukazał się raptem rok po "Reason" i można tutaj w końcu mówić o końcu transformacji Anacrusis z grupy thrash metalowej w powa-

ANACRUSIS

27


komponować nowy materiał. Holger Marx: W programie naszych koncertów zawsze mamy kilka utworów ze starych albumów Velvet Viper, jak i Zed Yago. Zmieniamy je od czasu do czasu, bo miały przecież tyle dobrych kompozycji.

To jest ten czas Jutta Weinhold zaczynała jako solistka. W metalowym świecie pojawiła się na początku lat 80. jako wokalistka Breslau, po czym stała się bardziej znana dzięki Zed Yago. Po zawirowaniach w jego szeregach, o których mówi, że "straciła swoje dziecko", założyła Velvet Viper, zespół poruszający się w podobnej stylistyce. Był to już jednak rok 1991, więc patetyczny heavy metal tracił rację bytu. Zespół nagrał więc tylko dwa albumy, by rozpaść się po dwóch latach. Jutta stała się pedagogiem, śpiewała bluesa czy rocka, ale ciągnęło ją też do metalu. Dlatego przed dwoma laty reaktywowała Velvet Viper. Nie był to tylko sentymentalny powrót, bo dyskografia grupy powiększyła się już o dwa albumy, w tym najnowszy, bardzo udany "The Pale Man Is Holding A Broken Heart": HMP: Velvet Viper zakończył działalność 24 lata temu, wydając zaledwie dwie płyty. Zajęłaś się wtedy innymi sprawami, kontynuowałaś działalność solową, ale najwidoczniej brakowało ci tego zespołu, skoro niedawno go reaktywowałaś? Jutta Weinhold: Velvet Viper był kolejnym zespołem po stracie przeze mnie praw do używania nazwy Zed Yago. To był dla mnie bardzo zły czas i tak już jest, gdy sprawy wymykają się spod kontroli i nie masz żadnego wsparcia. Tracisz wytwórnię, management i wreszcie nawet swoich słuchaczy. Fani nie lubią kłótni w

roku 1993 byłam pełna pomysłów na melodie i teksty oparte na literaturze, poezji, a także fantastyce. W końcu któregoś dnia przyszedł czas na kontynuację tego, co zaczęliśmy przed laty. Wiedziałaś jednak, że fani wciąż o tobie pamiętają, liczą na twój powrót z metalową płytą, co też było pewnie ważnym aspektem tego powrotu? Jutta Weinhold: Zawsze wiedziałam, że przyjdzie taki czas i tak już było. W roku 2015 spotkałam Holgera Marxa, dobrego muzyka i przyjazną, szczerą osobę. Moja pasja i moc dla

Foto: Volker Wilke

zespołach. Ludzie preferują grupy, które pozostają w przyjaźni. Warto tu też chyba dodać, że w 1993 nie było tak, że mieliście dość grania w tym składzie czy wyczerpała się wasza muzyczna formuła zaważyły na tej decyzji inne okoliczności, przede wszystkim odejście publiczności i wytwórni od tradycyjnego heavy metalu, co podcięło też skrzydła wielu innym zespołom? Jutta Weinhold: Tak, jak powiedziałeś, to już nie był odpowiedni czas dla naszej muzyki. Muzyka się zmieniła. Dlatego zrobiłam sobie przerwę, żeby przebrnąć przez ten dramatyczny czas. Zawsze kochałam metal i jeszcze w

28

VELVET VIPER

metalu była nieprzerwana i pomyślałam: OK, znowu to samo. Zaczęliśmy myśleć o nowym albumie Velvet Viper. Nie było trudno znaleźć dobrych muzyków do zespołu, ale ciężko jest utrzymać ich razem przez dłuższy czas. Szybko wydaliście album "Respice Finem" - to nie miał być tylko sentymentalny powrót i granie na koncertach wyłącznie starego mate riału? Jutta Weinhold: Nie, ja nie żyję przeszłością. Wciąż lubię moją starą muzykę z czasów Zed Yago, mam wrażenie, że poruszamy ludzi tymi kawałkami. Ale myślimy również o przyszłości, więc byliśmy absolutnie gotowi, żeby od razu

Tytuł "Respice Finem" może być różnie odczytywany, ale w żadnym razie nie chodziło o to, że może być to pożegnalne wydawnictwo Velvet Viper? Słowa respice finem - przewiduj koniec miały raczej uzmysławiać fakt, że wszystko przemija i koniec może nadejść w każdej chwili, bo była to choćby ostatnia płyta dla Bubiego The Schmieda? Jutta Weinhold: Wiesz, zawsze uważałam żeby pisać teksty, które nie zmierzają w kierunku fast foodowego rock'n'rolla. Moja opinia jest taka: musimy tworzyć muzykę, która koresponduje z naszą własną mentalnością. I ponieważ zawsze interesowałam się grecką mitologią, znalazłam zwrot "Respice Finem", cokolwiek robisz, rób to mądrze i przemyśl koniec. Kocham te słowa, są zgodne z naszą muzyką i tematami, które lubię najbardziej. Śmierć Bubiego The Schmieda nie była powodem, dla którego ten cytat stał się tytułem. Bubi zmarł później, w styczniu ubiegłego roku; on również uwielbiał ten tytuł. Graliście razem przez wiele lat, w tym jeszcze w początkach Zed Yago. Przy obecnej reaktywacji Velvet Viper nie był już chyba brany pod uwagę jako perkusista, ale jego śmierć musiała być dla ciebie sporym ciosem? Jutta Weinhold: Tak, Bubi miał od lat problemy ze zdrowiem. I też bardzo to nim wstrząsnęło, kiedy nie mógł zagrać na perkusji tak, jak wymagały tego nasze kompozycje. To był jego pomysł, żeby nasz przyjaciel Michael Ehré przejął jego rolę, do czas aż Bubi znów będzie w dobrej formie. Ale jak wiemy było za późno. Bubi przestał oddychać 2 stycznia 2018 roku. Nie żyje też już wielu innych artystów, którzy przed laty współpracowali z tobą na różnych płytach - to też był swego rodzaju argument przy wznowieniu działalności Velvet Viper? Pomyślałaś: kurczę, jak nie zrobimy tego teraz, to pewnie już nigdy?! Jutta Weinhold: OK, obecnie mam 72 lata i w tym roku mija moja rocznica pięćdziesięciolecia bycia na scenie. Wielu ludzi umarło w tym czasie, włącznie ze wspaniałym Jochenem Zeno Rothem (gitarzysta, młodszy brat Ulricha Rotha, ex Scorpions - przyp. red.). Głównym powodem tego, że kontynuuję karierę jest fakt, że spotkałam Holgera Marxa i od tamtego momentu pomyślałam: OK, mając siłę i pasję powracam do moich korzeni. Takie "momenty" są konieczne w naszym życiu. Holger Marx: Nie rozmawiamy zbytnio o wieku, ale odkąd ponownie zaczęliśmy Velvet Viper cztery lata temu, żyję bardziej w czasie teraźniejszym niż kiedyś. To jest ten czas, właśnie teraz. Nie w jakiejś wspaniałej przyszłości. Kiedy gramy na żywo jesteśmy w pełni świadomi, że to dar móc grać tak znakomitą muzykę i powinno się to doceniać. Szybko przygotowaliście też kolejny album "The Pale Man Is Holding A Broken Heart" skoro były pomysły na nowe utwory nie było co zwlekać? Jutta Weinhold: Kuj żelazo póki gorące (uśmiech). Byłam abstynentką muzyki metalowej przez wiele lat, ale moja dusza znów go pragnęła.


Powrotną płytę nagraliście z Kaiem Hansenem, teraz pracowaliście z Tommy'm Newtonem - tak jak w latach 80. i 90. dbasz o to, by zatrudniać tylko najlepszych, doświadczonych producentów? Jutta Weinhold: Kai to mój przyjaciel. Znamy się od bardzo dawna. Był przy mnie, gdy straciłam moje dziecko Zed Yago, to była tragedia mojego życia. Po tym jak Holger i ja napisaliśmy nowy materiał, poprosiliśmy Kaia o pomoc przy produkcji. Na szczęście zgodził się. Jest świetnym muzykiem, profesjonalistą i bardzo dobrym facetem, który wie o co w tym wszystkim chodzi. Holger Marx: Studio Tommy'ego Newtona znajduje się niedaleko mojego miejsca zamieszkania, a ponieważ ma związek z klasycznym niemieckim metalem, z racji tego, że nagrał płyty Helloween i Gamma Ray, więc to był naturalny wybór, by zwrócić się do niego. W osobie Holgera zyskałaś świetnego partnera, dzięki czemu nowe utwory Velvet Viper mają w sobie to coś, dzięki czemu nikt wam nie zarzuci, że kopiujecie tylko dawne paten ty, chociaż wracasz na "The Pale Man Is Holding A Broken Heart" do swych muzy cznych korzeni, mrocznego, patetycznego heavy metalu? Jutta Weinhold: Holger jest z innego pokolenia i dlatego też ma inne inspiracje. Połączyliśmy nasze inspiracje w jedno i to działa. Powrócił też The Pale Man, bohater znany już z płyty "Pilgrimage" Zed Yago. W innych tekstach mamy nawiązania do Szekspira i Wagnera, biblijnych opowieści czy skandynawskiej mitologii - zależało ci na tym, żeby warstwa słowna tej płyty była jak najciekawsza, jak najbardziej urozmaicona, a przy tym dość jednorodna? Jutta Weinhold: Tak, Latający Holender daje mi natchnienie, bo jest ojcem mojego dziecka Zed Yago (śmiech). Jak już wspomniałam, kocham takie tematy. To mój cel, żeby nie robić coverów, nie kopiować ale być oryginalną w swoim sposobie śpiewania i pisania tekstów. Metal powinien być czymś więcej niż konsumpcją czy komercyjnym sukcesem, czymś więcej niż impreza i rozrywka. Metal nadał jakość naszym materialistycznym, społecznym, idealistycznym wartościom. Muzyka rockowa była niegdyś postępową rewolucją. To powinien kontynuować metal. Przeżyłam rewolucję kulturalną w 1969 roku i odtąd chciałam być częścią tej rockowej rodziny. Są tematy, które brzmią dobrze na płytach in nych zespołów , ale w przyp adku V elvet Viper nie sprawdziłyby się, dlatego po nie sięgasz? Holger Marx: Jak wiele innych zespołów mamy określone motywy, które uważamy, że pasują do słów naszych utworów jak i takie, od których trzymamy się z daleka. Unikamy codziennego słownictwa, nawet jeśli kawałek mówi o teraźniejszych wydarzeniach lub ogólnym stanie świata. Często mamy kompozycje, które wręcz wołają o tekst z motywem fantastycznym. Utwór taki jak "Götterdämmerung" po prostu nie byłby dobry ze słowami w stylu "Baby, you're so hot". Przez tych 25 lat rynek muzyczny zmienił się diametralnie, wszystko wygląda zupełnie inaczej - przeraża was to, czy przeciwnie, jeszcze bardziej motywuje? Jutta Weinhold: Albo się zgadzasz albo nie, nie ma nic pomiędzy. Pewnie, rynek muzyczny

Foto: Velvet Viper

bardzo się zmienił, ale robimy to co musimy, aby być usatysfakcjonowani. Holger Marx: Dziś istnieje dużo więcej grup niż 20 czy 30 lat temu i każdy może wrzucać swoje kawałki na Youtube i udostępniać je za darmo. To sprawia, że jest dużo trudniej się wyróżnić i przykuć uwagę, dlatego my po prostu gramy możliwie jak najlepszą muzykę i bierzemy, to co z tego zyskujemy bez zbytniego zastanawiania się co moglibyśmy zrobić, by sprzedać więcej płyt. Kiedyś w sumie też niełatwo było się przebić, bo nie dość, że zespołów w samych Niemczech było mnóstwo, to jeszcze musieliście konkurować z grupami angielskimi czy amerykańskimi. Było jednak łatwiej o tyle, że grupa z podpisanym kontraktem nie musiała martwić się o wiele spraw, może poza tym, że jej płyta musi sprzedać się w określonym, a najlepiej jak najwyższym, nakładzie? Jutta Weinhold: Kiedy zaczynałam było mnóstwo innych zespołów, ale wtedy mieliśmy dużo klubów, w których graliśmy. Wytwórnie dawały wsparcie, którego grupy potrzebowały i nawet miało się pieniądze, by zapłacić swój czynsz. To już historia. Współczuję obecnym młodym talentom, bo nie mają szans przeżyć z muzyki. Musisz zarobić na czynsz podejmując inne prace, muzyka schodzi na drugie czy nawet trzecie miejsce. To wielka strata dla naszego społeczeństwa. I ponieważ tak wiele młodych zespołów szuka sukcesu, a starsze grupy wciąż są w drodze do niego, kawałki tortu stają się coraz mniejsze. Zyskaliście przy okazji nowej płyty wsparcie większego wydawcy, bo Massacre Rec., co chyba nieźle rokuje na przyszłość, bo są w stanie zapewnić Velvet Viper odpowiednią pro mocję i dystrybucję waszej muzyki, zarówno w wersji cyfrowej, jak i fizycznej? Holger Marx: Posiadanie firmy z dobrą siecią dystrybucyjną na pewno pomaga i daje nam większą rozpoznawalność, ale jest też sporo rzeczy, które trzeba zrobić samemu, żeby sobie poradzić. Obecność na Instagramie i Facebooku to na przykład konieczność. Podpisałabyś kontrakt z wytwórnią oferującą wydanie twojej muzyki tylko w wersji cyfrowej czy w streamingu, bez płyt winylowych i CD? Jutta Weinhold: Na początku powiedziałabym nie!, ale nigdy nie wiadomo, jak rozwinie

się biznes muzyczny. Więc nigdy nie mów nie! Wygląda na to, że fizyczne nośniki przetrwają właśnie dzięki fanom metalu czy innych odmian rocka, nawet jeśli nie będą to duże nakłady, tak jak jeszcze kilkanaście lat temu? Jutta Weinhold: Tak, zdecydowaliśmy się wypuścić "Respice Finem" w formie winylu, z wytwórnią GMR Music Group z Göteborga (będzie dostępny na początku przyszłego roku), bo ludziom podoba się analogowe brzmienie. Mnie się to podoba, bo nie potrzebuję okularów, by przeczytać tekst. (uśmiech) Holger Marx: Na ten moment wielu fanów metalu wciąż woli mieć fizyczny produkt w swoich rękach i przynoszą je na koncerty do podpisania, ale nie założyłbym się, że za kolejne 30 lat wciąż będą istniały płyty CD i LP. Myślicie przy okazji premiery "The Pale Man Is Holding A Broken Heart" o wznowieniu debiutu i "The 4th Quest For Fantasy", które od momentu pierwszych wydań nie były już dostępne, może z ewentualnymi bonusami, live bądź demo? Jutta Weinhold: Z pewnością stworzymy "Best Of Velvet Viper" ze starymi i nowymi kawałkami. Na naszych występach gramy utwory z pierwszej i drugiej płyty Velvet Viper. Velvet Viper nie ma też jak dotąd w dorobku wydawnictwa koncertowego - może przy okazji promowania najnowszego albumu warto byłoby to nadrobić, bo przecież macie już zaplanowanych sporo koncertów, aż do wrześ nia przyszłego roku? Jutta Weinhold: Jestem przekonana, że wydamy album live w przeciągu następnych kilku lat. Jednak Holger i ja komponujemy i pracujemy już nad nowymi kawałkami na kolejną płytę. Muzyka wciąż jest dla nas niezmiernie ekscytująca, ponieważ jest najlepsza, najlepsza i jeszcze raz najlepsza. I chcę jeszcze powiedzieć: Dziękuję moim rodzicom za ich geny i dzięki dla rock'n'rolla za ducha. Dzięki za wasze zainteresowanie. Wojciech Chamryk, Kinga Dombek, Przemysław Doktór

VELVET VIPER

29


Dzielenie się muzyką Amerykanie nie zwalniają tempa: trzy albumy w sześć lat, do tego pomniejsze wydawnictwa, tak lubiane przez fanów i kolekcjonerów. Najnowszy długograj "Myth, Magic And Steel" na pewno ucieszy fanów US metalu lat 80., podobnie jak zapowiedzi wokalistki Stacey Peak, deklarującej, że już wkrótce dyskografia grupy wzbogaci się o kolejną EP-kę lub dwie, a Savage Master wkrótce wróci do Europy z koncertami: HMP: Dwa lata temu wydaliście EP "Creature Of The Flames" i już wtedy zapowiadaliście kolejny album. Jak widać zeszło wam z jego stworzeniem i nagraniem trochę dłużej, ale zawartość "Myth, Magic And Steel" potwierdza, że było warto się sprężyć, dopracować aranżacje czy brzmienie? Stacey Peak: Adam pracował nad tym materiałem bardzo intensywnie, starając się, aby uczynić go wyjątkowym. Mamy nadzieję, że taka wizja albumu spodoba się fanom, gdyż chcieliśmy zabrać ich w głąb świata Savage Master. Odczuwaliście presję związaną z tym mity cznym, trzecim albumem czy raczej w ogóle o tym nie myśleliście, koncentrując się na do-

Domyślam się, że mieliście spośród czego wybierać, bo Adam jest kreatywnym kompozy torem i sporo pisze? Adam pisze dużo. Zwykle daje nam to, co uznał, że nadaje się na album. Nie zawsze mamy okazję usłyszeć odrzucone pomysły. Możemy więc w najbliższym czasie spodziewać się kolejnej EP-ki Savage Master, takiego swoistego suplementu najnowszego albumu, bo przecież lubicie takie wydawnictwa? Rozmyślamy nad pomysłem wydania EP-ki lub dwóch przed kolejnym albumem. To powinno zadowolić fanów nim wydamy kolejną, pełnoprawną płytę. Domyślam się, że znowu pracowaliście w

wo, bez tych wszystkich triggerów, wklejania raz nagranych partii czy ich edytowania/sztucznego ulepszania? Jesteśmy za muzyką, którą możesz czuć i do, której możesz nucić. Chodzi o zabawę. Triggery czy tego typu wynalazki po prostu nie zgrywają się z rockowym klimatem. Chcemy, aby nasza muzyka brzmiała na żywo tak dobrze, jak w studio. Muzycznie też z powodzeniem wciąż kulty wujecie tradycje klasycznego heavy metalu z pierwszej połowie lat 80. Kiedy włączyłem "Myth, Magic And Steel" swemu starszemu koledze, który kiedyś był zagorzałym fanem zespołów takich jak np. Iron Maiden, Dio czy Accept, ale teraz zdziadział i nie słucha już metalu, to zakrzyknął: grają całkiem jak kiedyś i to bardzo fajnie! Widziałem, że poruszyła go wasza muzyka, przypomniał sobie dawne czasy, znowu poczuł te emocje - myślę, że takie sytuacje są dla was ostatecznym potwierdzeniem słuszności obranego kierunku? Bardzo się cieszymy, że twojemu kumplowi spodobała się nasza muzyka. Chcemy na nowo rozniecić te uczucia, jakie mieliśmy do muzyki, kiedy byliśmy młodzi. heavy metal jest prawdziwie ponadczasowy. Na koncertach macie pewnie pełne spektrum wiekowe słuchaczy, od ludzi zaczynających interesować się ciężkim rockiem jeszcze na przełomie lat 70. i 80., poprzez waszych rówieśników aż do nastolatków, co też jest fajne? Jest zawsze świetnie widzieć ludzi w różnym wieku przychodzących na koncert. Czasem widujemy całe pokolenia bawiące się na naszych koncertach. Nasi fani są faktycznie zróżnicowani. Zastanawiające jest to, że mimo ciągle zmieniających się muzycznych mód hard 'n' heavy wciąż trzyma się mocno, nawet jeśli nie jest już na muzycznym topie, tak jak choćby w pierwszej połowie lat 80. - jak myślicie, z czego to wynika? Mocno wierzę w to, że metal nigdy nie zginie. To po prostu dobra muzyka. Oczywiście miała więcej zwolenników w latach 80., również w przypadku tych komercyjnych zespołów, ale metalowe podziemie jest silną rodziną, która zawsze będzie się trzymać razem.

Foto: Savage Master

pracowaniu powstającego materiału? Oczywiście fani mają oczekiwania, co do nowego albumu, więc mamy nadzieję, że "Myth, Magic And Steel" te oczekiwania przekroczy. Zawsze chcemy robić coś, co sami lubimy i możemy być z tego dumni. Wielu muzyków twierdzi, że istotne jest to, alby dany utwór podobał się przede wszystkim im, bo jeśli sami go nie czują, to i do słuchaczy nie dotrze - myślę, że jest w tym sporo racji? Jeśli wierzymy w to, co robimy, fani zawsze będą z nami, aby cieszyć się muzyką. O to w tym wszystkim chodzi - dzielenie się muzyką, którą kochamy.

30

SAVAGE MASTER

Wax & Tapes Studios, bo brzmienie "Myth, Magic And Steel" jest mocne, surowe i klarowne, po prostu takie jak kiedyś? "Myth, Magic And Steel" było nagrane przez Clyda Wilsona w Mount Doom Studios w Detriot. Fajnie było wyjechać i skupić się tylko na nagrywaniu. Oczywiście utrzymaliśmy surowy klimat, z którego jesteśmy znani. Czyli technologia jest przydatna, ale podczas pracy w studio chcecie osiągnąć nie tylko jak najszlachetniejsze i klasyczne brzmienie, ale też powstałe w takich warunkach nagranie musi być jak najbardziej wiernym oddaniem tego jakim zespołem jesteście również na ży-

Inne mniej popularne i nierzadko wręcz niszowe obecnie gatunki, jak choćby rock progresywny, blues czy jazz też mają się nieźle, cho ciaż ich twórcy nie przyciągają milionowej widowni, tak jak gwiazdki pop music - wygląda na to, że każda muzyka znajdzie swych odbiorców, byle tylko była dobra? Internet daje możliwość łatwiejszego dotarcia do fanów. To super, że ogromna ilość muzyki, tej popularnej i tej nie, starej i nowej, jest dostępna za dotknięciem palca. Osobiście nie poznałabym bez tego wielu zespołów. Trzeba im w tym pomóc - stąd video do utworu tytułowego, a teraz drugi singel "Flyer In The Night"? Myślę, że wszyscy wyrośliśmy na teledyskach. To, że mamy możliwość zrobienia jednego teraz, to jak spełnienie marzeń. Mieliśmy mnóstwo zabawy nagrywając "Myth, Magic And Steel" z Timem Ritterem (Truth Or Dare). "Myth, Magic And Steel" to dość mroczny teledysk, w końcówce mający wręcz coś z horroru, gdzie fajnym pomysłem jest podział ujęć: te z udziałem grającego zespołu są czar-


no-białe, a sceny fabularyzowane kolorowe? Myśleliśmy początkowo o zrobieniu teledysku wyłącznie w czerni i bieli, jednak nie chcieliśmy stracić widoku czerwonych kapturów. Więc kiedy zespół gra, pokazani są w kolorze, a sceny odgrywane są w czerni i bieli. To robi się ciekawe przez ten kontrast. W telewizji śniadaniowej czy popularnych programach pewnie go nie zobaczymy, ale nie sądzę, by akurat na tym wam zależało, bo zainteresowani zespołem czy szerzej metalem i tak do niego dotrą? (śmiech) (Śmiech!) Żadnej śniadaniowej telewizji tym razem! Każdy, kto chce znaleźć nasz klip ma go na YouTubie na kanale Shadow Kingdom lub przez wyszukanie "Myth, Magic And Steel". Planujecie kolejne single, bo potencjalnych utworów do takiego wykorzystania widze tu więcej, choćby "Lady Of Steel"? Hej, nigdy nie wiadomo! Chcieliśmy zacząć robić kolejny klip zaraz po skończeniu "Myth, Magic And Steel". Pracujemy nad tym. Kiedyś, będąc nawet zespołem o waszej obecnej pozycji wydalibyście pewnie 7" singla, albo i dwa, wyszłaby też wersja 12" - internet jest OK, postęp też, ale właśnie w takich sytuacjach najbardziej żal tych dawnych cza sów? Cieszymy się z naszych wydawnictw. Póki co mamy trzy pełne albumy, 7" singiel "Black Hooves" - nasze najrzadsze wydawnictwo i 12'' singiel "Creature Of The Flames". Ciężko stwierdzić jakby to było w innych czasach. Autorem poprzednich okładek był Chris Moyen, ale za cover "Myth, Magic And Steel" odpowiada Mike Hoffman - skąd ta zmiana? Zobaczyliśmy prace Mike'a Hoffmana i pokochaliśmy tę tematykę i styl - magia i miecz inspirowany oczywiście Frazettą. Zaproponował, abyśmy użyli "Dungeon Master" i idealnie wpasował się on w album. Trzecia płyta, trzecia wytwórnia - to znak czasów czy raczej efekt podpisywania jednopłytowych kontraktów, obecnie najbardziej praktycznych dla wydawców, mających klarowną sytuację w wypadku braku zaintere sowania fanów danym wydawnictwem? Przy naszym debiucie "Mask Of The Devil"

Foto: Shadow Warrior

mieliśmy kontrakt ze Skol Records, która wydała tylko CD. Winyl wyszedł spod rąk Van Records. Nasz kolejny album "With Whips And Chains" był wydany też przez Skol Records, ale z LP od High Roller. Na początku tego roku podpisaliśmy kontrakt z Shadow Kingdom i w październiku wydaliśmy, "Myth, Magic And Steel". Bardzo dobrze pracowało nam się z Bartem w Skol Records. Jesteśmy wdzięczni za jego wkład w wypromowanie Savage Master w Europie. Teraz pracujemy z Timem McGroganem i Shadow Kingdom w USA, z nadzieją na poszerzanie naszych horyzontów. Czujemy się jak szczęściarze i dziękujemy za stworzone nam możliwości i okazaną pomoc wszystkim, którzy byli zaangażowani. Kiedyś było jednak łatwiej o tyle, że ne tylko rynek płytowy wyglądał zupełnie inaczej, ale też było zdecydowanie mniej zespołów. Ostatnio na przykład pojawiło się w sieci zestawienie, że w całej dekadzie lat 80. ukazało się niecałe trzy tysiące metalowych albumów, a tylko w latach 2010-2019 już ponad 60. tysięcy - to ogrom muzyki, której nikt nie jest w stanie ogarnąć, nawet jeśli jest totalnym mani akiem? Jest teraz łatwiej niż kiedykolwiek żeby wydać album. W pewnych kwestiach - może nie do końca. Jest zdecydowanie za dużo zespołów, jednak z drugiej strony nie ma sytuacji, w której

nie ma, czego słuchać, co jest super. W USA macie chyba pod tym względem gorzej o tyle, że coraz widoczniej spada zaintere sowanie nie tylko metalem, ale generalnie rockiem, co skutkuje stałym zmniejszaniem się nie tylko bazy fanów, ale też miejsc do gra nia, etc.? W pewnych miejscach jest ciężej dotrzeć do publiczności i myślę, że to przez to, że wieści wolniej rozchodzą się w małych miastach. Przy mniej zaludnionych miejscach metalowcy są oddaleni od siebie i ciężej jest tym scenom się rozwijać. Wy jednak nie poddajecie się, zamierzacie koncertować jak najwięcej, chociaż nierzadko jest to wyzwanie? Tak, kochamy jeździć w trasy. Planujemy robić to tyle ile możemy. Nic, co warto robić nie jest łatwe, ale jak już wpadniemy w koncertowy rytm to jest to dla nas jak drugie ja. W Europie wygląda to pewnie zdecydowanie lepiej, szczególnie w takich krajach jak Niemcy, dlatego tak lubicie tu wracać? Europa, szczególnie Niemcy zawsze byli dla nas gościnni. Mamy nadzieję przyjechać do was znowu w przyszłym roku. Rzadko widuje się tak aktywnych fanów jak tutaj. Poprzednio rozmawialiśmy o renesansie popu larności analogowych nośników i proszę "Myth, Magic And Steel" poza CD i LP ukaże się też na kasecie, co pewnie też was cieszy? Tak, możemy z dumą powiedzieć, że "Myth, Magic And Steel" to nasze pierwsze wydawnictwo na kasecie. Płyta wyszła też na pięknym CD i winylu. Shadow Kingdom i Annick Giroux zrobili świetną robotę z dbałością o szczegóły, wygląd kasety, CD i płyty winylowej. Wasze poprzednie albumy albo od razu ukazywały się też na winylu, albo były wznaw iane po jakimś czasie, tak jak debiut - planujecie ich reedycje również na kasetach? Z pewnością chcielibyśmy wydać "Mask Of The Devil" i "With Whips And Chains" na kasecie. Z Shadow Kingdom po naszej stronie wiele z naszych marzeń może się spełnić. Dzięki za wywiad! Wojciech Chamryk i Maciej Kliszcz

Foto: Savage Master

SAVAGE MASTER

31


Nie przejmować się i robić swoje Crystal Viper to konkretna ekipa, od lat niezmiennie dowodzona przez Martę Gabriel. Od dawna dostarczają też solidnego heavy metalu, który może nie drzwi (bo te zostały otwarte już dawno temu), ale obfituje w dobre, momentami porywające melodie i riffy, podlane klasyczną szkołą tego gatunku. Zespół wydaje właśnie siódmy długogrający album, a zadebiutował dwanaście lat temu. Robi wrażenie. Mam nadzieję, że lektura rozmowy zachęci was do sięgnięcia po "Tales of Fire and Ice". Z wyprzedzeniem podpowiadam - to nie hołd dla znanego pisarza fantasy. HMP: Chciałbym zapytać cię, jak zaczęła się twoja pasja do muzyki metalowej? Wiem, że w dzieciństwie pobierałaś lekcje gry na fortepianie. Marta Gabriel: Od najmłodszych lat miałam kontakt z różnymi gatunkami muzyki, i szczerze mówiąc nie pamiętam dokładnie jak zaczęła się moja przygoda z cięższymi brzmieniami, ani jaki był pierwszy zespół metalowy który usłyszałam. Gdy odkryłam jakiś zespół, który mi się spodobał, szukałam dalej, po drodze odkrywając inne gatunki i inne zespoły.

a jego miejsce zajął szwedzki perkusista Cederick Forsberg, którego możecie kojarzyć z zespołu Blazon Stone. W przeciągu ostatnich dwóch lat zagraliśmy sporo koncertów, w tym trzy trasy. Po wielu latach zmieniliśmy również studio nagraniowe, i w Kosa Buena Studio nagraliśmy najnowszą płytę "Tales Of Fire And Ice", oraz ostatnią EP'kę "At The Edge Of Time". W międzyczasie nagrałam płytę z moim drugim zespołem Moon Chamber, oraz zajęłam się dodatkowo kilkoma innymi projektami, ale jeszcze jest za wcześnie

Foto: Tim Tronckoe

Myślę, że u większości osób wyglądało to podobnie. I zgadza się, skończyłam szkołę muzyczną w klasie fortepianu. Kiedy nadszedł ten moment, w którym wiedziałaś już, że będziesz zajmować się graniem muzyki bardziej poważnie niż tylko hobbystycznie? Jako sześcio czy siedmiolatka powiedziałam rodzicom, że chcę zostać muzykiem. Od tamtej pory nic się nie zmieniło. Ostatnio płyty Crystal Viper wychodzą reg ularnie, "Tales Of Fire And Ice" ukazuje się dwa lata po poprzedniej. Co wydarzyło się w zespole od czasu wydania poprzedniego albumu? W tym czasie wydarzyło się chyba więcej, niż w przeciągu ostatnich 10 lat. Przestałam na scenie grać na gitarze, i na miejsce drugiego gitarzysty dołączył do nas Eric Juris. Pozostając w temacie składu, właśnie opuścił nas Golem

32

CRYSTAL VIPER

by o nich mówić. Odnoszę wrażenie, że częstym problemem zespołów heavy metalowych jest powtarzal ność muzycznych motywów. Jak ważne dla ciebie jest unikanie podczas tworzenia moty wów, które mogą być ograne? Dla mnie nie ma czegoś takiego jak świadome unikanie ogranych motywów, bo to tak, jakbym nagle powiedziała, że tercja jest tak ogranym interwałem, że już nigdy nie będę go używać. W muzyce liczą się przede wszystkim emocje, melodyka, to, co chcesz muzyką przekazać, oraz efekt jaki chcesz nią wywołać. Pomijając plagiaty i ewidentne kopiowanie cudzych melodii jestem skłonna rzecz, że dopóki nie powstaną w muzyce nowe dźwięki i interwały - a takie nie powstaną - motywy muzyczne będą się powtarzać. Czy tytuł nowego materiału jest świadomym nawiązaniem do cyklu powieści Geor-

ge'a R.R. Martina? To pytanie pojawia się dość często, aczkolwiek w tytule naszej płyty po prostu pojawiły się dwa słowa, w dodatku w innej kolejności, które były w tytule jednej z książek Martina. Jestem fanką serii "Gra o Tron", ale nasza nowa płyta nie ma z nią nic wspólnego. Tytuł nawiązuje do tekstów zawartych na płycie, a konkretnie do utworów "Neverending Fire" i "Under Ice". Zawsze lubiliśmy wykorzystywać kontrasty, lubimy grę słów, dlatego połączyliśmy te dwa tytuły, a jako że każdy tekst na płycie opowiada inną historię, powstał tytuł płyty "Tales Of Fire And Ice". Jeżeli tak, to jak ci się podobało zakończenie produkowanej przez HBO ekranizacji tej opowieści? Zakończenie nieco mnie rozczarowało. Aczkolwiek nie chodzi mi o to, jak rozwinęły się ostatecznie losy głównych bohaterów, tylko jak to wszystko zostało nakręcone i pokazane. Bez dreszczyku emocji, bez napięcia, tak jakby ktoś postanowił zamknąć na szybko wszystkie wątki w jednym czy dwóch odcinkach. Niejako nawiązując do poprzedniego pyta nia, tematyka fantasy jest bliska wielu zespołom heavy i power metalowym, wam również. Jak dużą wagę przykładasz do pisania tekstów i opowieści w nich zawartych? Traktujesz je metaforycznie czy po prostu mają zgrabnie pasować do muzyki? Za każdym razem jest inaczej. Na przykład, mam w głowie ułożoną historię i komponuję do niej soundtrack. Innym razem mam gotową muzycznie kompozycję, i wtedy piszę pasujący tekst. Wszystko zależy od pomysłu w danej chwili. W przypadku naszej nowej płyty, teksty dotyczą prawdziwych historii i legend, ale każdy z nich zawiera ukryte znaczenie, przynajmniej dla mnie. Na przykład tekst do "Neverending Fire" jest inspirowany jedną z indiańskich legend plemienia Cowichan "Kto dostał ogień", która sama w sobie zawiera naukę moralną. Ja sama najbardziej cenię w ludziach cechy, które coraz rzadziej można spotkać: bezinteresowność i lojalność, i o tym jest ten tekst. Tekst do "Tears Of Arizona" uważam za najlepszy, jaki do tej pory napisałam. Opiera się głównie na metaforach - opowiada o statku USS Arizona, który został zatopiony podczas ataku na Pearl Harbor, ale jednocześnie jest o bohaterstwie, pamięci, oraz ukazuje uczucia osoby, która straciła kogoś bliskiego. Tytułowe Łzy Arizony, to plamy oleju na wodzie, które do dzisiejszego dnia są widoczne w miejscu w którym spoczywa wrak statku. Tekst do "Still Alive" opowiada dosłownie o Trójkącie Bermudzkim, ale w rzeczywistości jest to tekst o nie poddawaniu się, o walce o swoje, o tym, że niebezpieczeństwo czyha na nas w każdym momencie naszego życia - ale najważniejsze to nie poddawać się: stoję w deszczu, między piorunami, ale wciąż żyję, dam radę. W Crystal Viper jesteś liderką, główną kom pozytorką, gitarzystką, wokalistką. W dodatku ogarniasz sprawy biznesowe. Strasznie dużo na głowie, jak się w tym odnajdujesz? W zespole zajmuję się całą sferą artystyczną, od pisania muzyki po produkcję teledysków. Jeśli chodzi o logistykę i sprawy biznesowe, to w głównej mierze odpowiadają za nie management i nasza wytwórnia. Bez ich pomocy na


pewno zespół by nie funkcjonował tak sprawnie. Liczba kobiet w muzyce metalowej jest zdecydowanie większa niż przed laty, ale kobieta będąca liderem grupy heavy metalowej to nadal wcale rzadki wyjątek. Zauważasz jakieś zmiany w tej kwestii przez lata? Wiesz, poza tym, że liczba kobiet w tym biznesie zwiększyła się, to nie zauważam większych różnic. Widzę, że nasza rozmowa idzie w kierunku poważnej dyskusji i w tym temacie można naprawdę wiele powiedzieć, już biorąc pod uwagę samą kwestię kobiety będącej liderem w czymkolwiek, ponieważ do dzisiaj wiele osób ma z tym problem. Odnoszę wrażenie, że przez lata kobiety w tym gatunku pełniły rolę ozdobne, wrzucane na pozycje basistek, klawisze lub wokalistek w składach gotyckich. Pełniły rolę funkcyjną wobec realizacji męskich fantazji o, wybacz obrazowe określenia, "kobietach wojowniczkach" lub "delikatnych nimfach". Ostatnimi laty coraz więcej pojawia się artystek nie chcący iść tym tropem, jak Lingua Ignota lub świadomie od niego odchodzących na jakimś etapie swojej kariery, jak było w przypadku Myrkur. Co sądzisz o tych zjawisku? Dla mnie nie ma znaczenia płeć, znaczenie ma to, czy dana osoba jest utalentowanym artystą, czy potrafi grać albo śpiewać i jest dobrym albo złym muzykiem. A kwestia bycia ozdobą? Na to nie mamy wpływu, kobiety są przecież piękne, od zarania dziejów były idealizowane przez mężczyzn i w pewnym stopniu to funkcjonuje do dzisiaj. Nie można w tej kwestii popadać w skrajności. Równie dobrze ja jako kobieta mogę powiedzieć, że każdy przystojny i dobrze zbudowany mężczyzna, który występuje na scenie bez koszulki jest ozdobą, ale tak nie jest. Ta osoba jest przede wszystkim artystą, muzykiem, a jeśli do tego dobrze wygląda, to nic tylko pogratulować! Ale mamy oczywiście też drugą stronę medalu. W świecie muzyki, jak w każdej innej dziedzinie życia kobiety owszem, są traktowane jak ozdoby, lub wręcz istoty "niższej rangi". Wystarczy prześledzić karty historii dotyczące praw kobiet do edukacji, praw do głosowania, albo robienia kariery zawodowej. Niestety do dzisiaj w wielu środowiskach rolę kobiety sprowadza się do roli kucharki, sprzątaczki i inkubatora. Społeczeństwo pod tym względem wydaje się być trochę niedokształcone i zacofane, i to, jak dana osoba traktuje kobietę, w dużym sto-

Foto: Crystal Viper

pniu zależy od wychowania czy też braku edukacji w tym zakresie. Przypuszczam, że czasem spotykasz z lekce ważeniem czy innymi przejawami szowinizmu w środowisku metalowym. Jak sobie z nimi radzisz? Zdarzają się bardzo różne sytuacje. Najważniejsze to nie przejmować się i robić swoje, ale jednocześnie nie pozwolić dać sobie wejść na głowę i bronić swojej godności. Częścią twoje działalności jest projektowanie i tworzenie odzieży. Zastanawiam się czy to tylko sposób na utrzymanie aby móc z czasem skupić się na działalności Crystal Viper, czy też traktujesz to również jako sposób artystycznego wyrazu? To bardzo kreatywna działalność, która daje mi możliwość dodatkowego rozwoju artystycznego, innego niż muzyka. Jednocześnie jest to też moja praca. Poza muzyką i projektowaniem nie zajmuję się w tym momencie niczym innym, co jednak pewnie niedługo się zmieni, ponieważ chciałabym zrealizować kilka innych pomysłów biznesowych. Jak zaczęła się Twoja działalność w tej branży? Ta działalność rozwinęła się przez przypadek, a sam jej rozwój trwał bardzo długo, w czasie gdy miałam inną pracę (uczyłam m.in. muzy-

ki i rytmiki). Stroje sceniczne zaczęłam tworzyć jeszcze na długo przed Crystal Viper, występowałam na scenie praktycznie od dziecka, a w sklepach w Polsce nie był niczego, co by mi się podobało. Później założyłam Crystal Viper, dalej normalnie pracowałam, uczyłam się, a wieczorami tworzyłam sceniczne kreacje dla siebie i chłopaków z zespołu. To nie było nawet hobby, a przymus, bo miałam konkretną wizję co do wizerunku zespołu, a zrealizowanie tej wizji było możliwe tylko gdy sama się za to zabrałam. Później znajomi z innych zespołów zaczęli pytać o nasze ubrania, więc w wolnych chwilach zajmowałam się projektowaniem dla innych, i wtedy właśnie podjęłam decyzję o założeniu firmy, ponieważ mogłam robić to, co lubiłam, sama byłam swoim szefem, oraz pracowałam tylko z osobami, z którymi miałam ochotę pracować. Kilka razy graliście z Manilla Road, przy puszczam, że musiał to być dla Ciebie ważny zespół. Jak przyjęłaś śmierć Marka Sheltona? O śmierci Marka dowiedziałam się od Barta, mojego męża. Było mi bardzo przykro i pamiętam, że przez pewien czas nie byłam w stanie słuchać Manilla Road. Teraz nie mam z tym problemu, aczkolwiek jest to dziwne uczucie: słuchasz muzyki, głosu osoby którą znasz, ale jednocześnie masz świadomość tego, że już nigdy z nią nie porozmawiasz, bo nie mam jej wśród nas. Jak wspominasz spotkania z nim i resztą zespołu? Mark był jedną z najserdeczniejszych osób jakie znałam. Świetnie wspominam wspólną trasę, pojedyncze wspólne koncerty i wspólne imprezowanie po nich. Wiesz, pracując z muzyką, napotykasz na swojej drodze bardzo dużo fałszu i zawiści, w obecności Marka i chłopaków z Manilla Road nigdy ich nie doświadczyłam.

Foto: Crystal Viper

Przez jakiś czas współpracowałaś z Andreasem Marschallem, znanym z kultowych okładek płyt metalowych, zwłaszcza z lat 90. Jak nawiązałaś tę współpracę? Moja całkiem pierwsza współpraca z Andreasem nie dotyczyła o dziwo okładki płyty, a nawiązała się gdy pracował nad filmem "Masks", którego był reżyserem. W filmie jest fragment, w którym na scenę w teatrze wycho-

CRYSTAL VIPER

33


HMP: Widziałem Cię w listopadzie w Polsce a teraz jestem tu. Jak to się dzieje? (śmiech) Witajcie, jestem Maciek i dzisiaj mam, jestem zaszczycony obecnością, bardzo wyjątkowego gościa - Michaela Schenkera - to zaszczyt tutaj być! Michael Schenker: Piąteczka! Po pierwsze - jak minęła podróż do Polski i jak się czujesz po powrocie tutaj po tylu latach, bo byłeś już w Polsce, w 2004r., chyba? Super, kocham Polskę, miałem świetny lot. Wczoraj mieliśmy wywiad po nocnym locie i kontynuujemy dzisiaj. Które momenty tego koncertu z 2004r. wzbudzają najwięcej pozytywnych wspomnień? Uwielbialiśmy tę wielką sale koncertową, była super! Spytałem się gościa czy to mogłoby znaleźć się na okładce, filmowaliśmy ten budynek - powinni to umieścić na okładce - wygląda jak UFO! Foto: Tim Tronckoe

dzi aktorka i śpiewa piosenkę - to właśnie mój głos tam słyszycie. Nawet zaproponowano mi udział w tym filmie i zagranie tej sceny osobiście, ale jakoś tak się ułożyło, że nie mogłam w tym czasie jechać do Hamburga na plan zdjęciowy. Co podoba ci się szczególnie w jego styl istyce? Powiedziałabym, że taki efekt, jakby to ująć, bajkowości? W każdej z jego okładek jest coś magicznego. Andreas miał robić też okładkę do ostatniego albumu, została nawet umieszczona w sieci. Po niezbyt dobrym odbiorze przez fanów, zdecydowaliście się jednak zmienić obrazek. Dlaczego? Jako zespół, który włożył całe swoje serce, energię, czas i mnóstwo pracy w nową płytę uznaliśmy, że chcemy żeby nasi fani byli zadowoleni z tej płyty nie tylko muzycznie, ale i wizualnie. Płyta to nie tylko muzyka, to cała otoczka na którą składają się właśnie okładka, książeczka, cała oprawa graficzna. Dlatego w momencie, gdy nasza propozycja okładki nie spodobała się, postanowiliśmy ją zmienić. Okazało się, że był to dobry wybór, ponieważ nowa okładka od razu została dobrze przyjęta. To w sumie zabawna sytuacja, bo pojawiły się jakieś tam pojedyncze głosy, że to zaplanowana akcja reklamowa, a z drugiej strony parę osób miało problem z tym, że niby ugięliśmy się pod opiniami fanów, pod "internetowym hejtem". My tego tak nie odbieramy: wzięliśmy na klatę opinie ludzi na których nam zależy, więc nie rozpatrujemy tego w kategorii hejtu. Crystal Viper istnieje tylko dzięki fanom, dzięki ludziom którzy chodzą na nasze koncerty i kupują nasze płyty. Mamy do nich ogromny szacunek i słuchamy tego co mówią. Jak dużą satysfakcję dają ci koncerty? W momencie wyjścia na scenę czuję, że jestem we właściwym miejscu, we właściwym czasie, czuję, że żyję. I to uczucie towarzyszy mi niezmiennie od pierwszego występu, kiedy wyszłam na scenę jako dziecko w szkole muzycznej. Co więcej, po zejściu ze sceny to uczucie utrzymuje się jeszcze bardzo długo, to tak jakbym naładowała baterie życiowe, żeby móc normalnie funkcjonować poza sceną. Jedni lu-

34

CRYSTAL VIPER

dzie biorą narkotyki, inni piją, jeszcze inni potrzebują ryzyka w postaci nurkowania z rekinami - ja potrzebuję koncertów. W ostatnich latach graliście dość dużo kon certów. Przypuszczam, że musi wiązać się to z wyrzeczeniami, bo, zdaje się, że wszyscy oprócz grania normalnie pracujecie. Kluczową rzeczą jest to, jakie masz priorytety. Z zespołu nie raz odchodzili muzycy, którzy nie dali rady pogodzić grania z pracą lub rodzinnymi zobowiązaniami. Z drugiej strony masz na przykład Andiego, który jest tak ukierunkowany na granie, że zwolnił się z pracy kiedy nie dostał urlopu żeby jechać w trasę koncertową. Można by jeszcze wspomnieć o wyrzeczeniach finansowych, o które często jesteśmy pytani. Na przykład "nie wolisz polecieć na 2 tygodnie na fajne wakacje zamiast kupować kolejną gitarę?". My to postrzegamy nieco inaczej, bo tutaj znowu chodzi o to, jakie masz priorytety: zamiast pojechać na takie wczasy, owszem wolę kupić nową gitarę, na której zagram później kilkadziesiąt koncertów podróżując po całej Europie, w przypadku trasy budząc się każdego dnia w innym kraju. Nam właśnie to daje radość i satysfakcję, nie siedzenie przez dwa tygodnie na plaży. Czyli jak widzisz, to co dla jednych jest wyrzeczeniem, dla innych jest spełnieniem marzeń. Co Marta Gabriel robi w czasie, kiedy nie zajmuje się rzeczami związanymi z Crystal Viper? Razem z mężem zdobywamy szczyty gór, i gdy tylko możemy zaszywamy się z dala od miasta i ludzi, gdzie jesteśmy blisko przyrody. Ostatnio też często gotuję, ale widząc miny osób które później jedzą przygotowany przeze mnie posiłek, raczej porzucę tę działalność. (śmiech) Igor Waniurski Szanując sformułowaną przez wokalistkę prośbę, odpowiedzi na pytania do wywiadu, publikujemy w niezmienionej przez redakcję formie.

Nazywa się nawet "Spodek", czyli polski odpowiednik UFO. Widziałem Cię w listopadzie w Polsce. Jak minął koncert? Fantastycznie; planujemy światowe tournee, bierzemy różne oferty od ludzi, którzy nie mieli problemu z budżetem; to wielkie przedsięwzięcie - ludzie przyjeżdżają z Bangoku, Los Angeles, Włoch, Niemiec, Wielkiej Brytanii, ale powiedziałem managerowi "nie bierzmy póki co żadnych ofert, poczekajmy, aż album wyjdzie w świat i się wypromuje" - niech ludzie od promocji przyzwyczają się do płyty. Musimy mieć dobrą podstawę, my jak i ludzie od promocji - to duże pieniądze, trzeba też zgromadzić ludzi. Mamy już zarezerwowaną Japonię, będziemy grać dwie noce w Tokio; w International Forum Hall na 10 tys. osób, potem dwie noce w Osace. Każdej nocy planujemy grać inny set. - To jest już potwierdzone, zamierzamy potwierdzić więcej miejsc. Działamy więc! Czy jest coś w planach na wiosnę; Polska, jakieś szanse? Myślimy nad tym, ciągle planujemy. To jest tak - masz wielką pustą przestrzeń, wstawisz coś tu a potem tam a później musisz to wszystko połączyć! Czy wybrałeś już jakieś utwory, które będą na set listach? Ile ich jest? No przynajmniej po jednej dla każdego wokalisty. Wypuszczasz nową płytę "Revelation" za dwa dni od dziś (wywiad został przeprowad zony 18.09.2019r.). Już ją słyszałem, jest bardzo dobra, polubiłem ją, jednak ma za sobą smutną historię, ponieważ Twój najlep szy kolega Ted McKenna odszedł - czy ciężko pracowało Ci się nad tym albumem? Po pierwsze nasz ostatni wspólny show był we wrześniu 2018r. w U.K. Mieliśmy grać drugą część "Resurrection" w Ameryce 15 kwietnia 2019r. Zobaczyłem tę lukę i pomyślałem, że to dobra okazja na zrobienie albumu; w 2022r. przypadała 50. rocznica dołączenia Michaela Schenkera do UFO i pomyślałem, że to jedyny czas, aby coś zrobić - skorzystałem, więc z szansy. Zacząłem w listopadzie, po drodze, w połowie drogi, odszedł Ted Mc Kenna - i co teraz? Ale zebrałem wszystkich powiedziałem "Zrobimy to dla Teda! Gramy dalej!". Sam Ted by nam tak powiedział. Pomy-


Objawienie Schenkera We wrześniu miała miejsce premiera drugiego albumu Michael Schenker Fest projektu ikonicznego gitarzysty lat 80. wraz z wieloma wokalistami związanymi wcześniej z jego kapelą MSG. Spotkaliśmy się z gitarzystą by porozmawiać o albumie o niedalekiej przeszłości, jak i przyszłości śleliśmy o Simonie Phillipsie, byłym członku Michael Schenker Group, czy The Who, czy grającym u boku Jeffa Becka, on był bardziej niż szczęśliwy, aby dołączyć. W tym samym czasie Budo Schopf oferuje pomoc, więc wow! Musieliśmy pozmieniać trochę starte pomysły. Na albumie znalazły się trzy piosenki z Budo i dziesięć z Simonem. Dokończyliśmy nagrywanie, mastering wysłaliśmy do Nuclear Blast - dwudziestego pierwszego, potem mieliśmy oficjalne przesłuchanie albumu, 11-12 kwietnia pojechaliśmy do Los Angeles nakręcić video, a 15 kwietnia byliśmy już na scenie grając 2.5 godzinny set. Duże przedsięwzięcie! Ale zdaję się, że przez trzy ostatnie albumy się z czymś zmagałem; przy "Spirit on a Mission" ukradziono nam pięć gitar i straciliśmy połowę muzyki, więc pomyślałem, że popatrzymy na to jak na przedprodukcję - album będzie dużo lepszy! Na "Ressurection" miałem infekcję zęba; przez cały album grałem w bólu! Na obecnej płycie jest bonus - ostatnie nagranie Teda McKenna z Loud Park z Japonii, gdzie headline'owaliśmy koncert, a Gene Simmons nas supportował, nagraliśmy to i będzie to na albumie. Jest też, więc tam odrobina Teda, patrzy też na nas z nieba. To piękne. Jeśli już mówimy o albumie; jaka piosenka na nim jest Twoją ulubioną i dlaczego? Dla mnie ten album to podróż; ludzie często się pytają, - jaki jest Twój ulubiony okres w życiu - ja odpowiadam - nie mam - życie to ciągła podróż. Na tym albumie jeden krok prowadzi do następnego - dobre ze złymi współgrają ze sobą, z tym, że te złe nie są wcale złe - są jak nauczyciele. Każda wcześniejsza kompozycja nas czegoś uczy - jest jak narzędzie. W ten sposób możemy się rozwijać. Więc jeśli pytasz, jaki jest mój ulubiony utwór - odpowiadam - nie mam, cały album jest podróżą, która musi być zrównoważona, mając interesujące kawałki tam i ówdzie. Grunt, aby nie nudził - jak z książką czy układaniem setlisty - ma nie nudzić. To wszystko zawsze musi być interesujące. Na Twoim najnowszym krążku można usłyszeć wielu gości; mamy Ronniego Romero z Rainbow. Czy w planach było zaproszenie również wielu innych gości? Tak, jak najbardziej, ale musieliśmy się uporać z czterdziestoma pięcioma piosenkami; trzynaście na album, a trzydzieści dwa na drugą część "Ressurection", ale ponieważ Bodo i Simon przyszli problem się rozwiązał. Mogliśmy sobie ze wszystkim poradzić. Były wiec plany na innych gości, a na "Resurrection" uwielbiam "Warrior", w którym śpiewamy wszyscy razem. Powiedziałem, więc do Michaela Vossa "zróbmy takich cztery" (śmiech). Zadzwoniłem do gościa, z którym pracowałem, śpiewał również dla Richiego Blackmora - tak oto uzyskaliśmy gościa-niespodziankę na naszym albumie, podobnie jak

na pierwszym albumie w przypadku Kirka Hammetta. Wspomniałeś Michaela Vossa wokalistę Mad Maxa; jest świetnym wokalistą, może on sprawdziłby się na następcy albumu? Pracujemy ze sobą od dziewięciu lat; od moich "środkowych lat", kiedy uczyłem się o sobie, on powiedział "chce być na scenie!" Spytałem się go czy nie pomógłby z albumem, zobaczymy, czy się nadaje. Na tym albumie mieliśmy już masę sławnych ludzi; najlepszych gitarzystów, wokalistów, perkusistów, etc. Chciałem wtedy zrobić światowe tournee, a Michael nie był

Niemiec czy Włoch - to duże przedsięwzięcie - nie jest to tani projekt. Jesteśmy ze sobą od czterech lat - jest to niezwykłe przedsięwzięcie. Osiągnęliśmy główną pozycję na rynku i automatycznie to więcej kosztuje, ale mam nadzieje, że to wszystko wypali. Mimo, że nie byłeś tu długo, to gdybyś miałbyś wybrać jedną rzecz najlepszą w Polsce, co by to było? Jedzenie (śmiech). Czy znasz jakieś polskie zespoły, nie tylko hard'n'heavy, ale w ogóle? Przykro to stwierdzić, ale trzymam się z dala od sceny muzycznej od wieku 17 lat. Mózg jest jak gąbka, nie chcę nikogo kopiować, a wiem, że podświadomie bym to robił, więc staram się bronić przed wpływami. Muszę dbać o swoją unikatowość. Możesz być częścią maszyny, lub możesz być artystą i uświadomić sobie, że w każdym z nas jest unikatowość, którą trzeba chronić. Goście tacy jak: Def Leppard, Iron Maiden, Slash czy Metallica

Foto: Michael Schenker Fest

dostępny, miałem trzech różnych wokalistów przy Michael Schenker's Temple of Rock, ale nie można ciągle dodawać i dodawać wokalistów. Poza tym, nie lubię wychodzić aż tak naprzód; żyję chwilą. Mamy czterech wokalistów z "Resurrection" plus Michaela Vossa; jest fanem Michaela Schenkera, fanem lat 80., ogólnie rzecz biorąc, urodził się trochę za późno. Tak bardzo chciał być tam, w latach 80. Powiedziałem mu: "nie martw się, wszystko dzieję się nie bez przyczyny. Żyj swoim życiem, kiedyś zrozumiesz." Czy jest jakieś miejsce, w którym bardzo chciałbyś zagrać lub zobaczyć, ale jeszcze nie miałeś okazji? Tak, nigdy nie grałem w Australii, ale po prostu chcę być wszędzie tam, gdzie ludzie chcą nas widzieć. Nie ma to związku z krajami czy podziałami - świat muzyki to jeden wielki świat. Wszyscy mówimy jednym językiem, fani kochają muzykę i chcemy być tam, gdziekolwiek są, jeśli mogą sobie na to pozwolić.

mówili, że nigdy nie słyszeli czegoś podobnego - oczywiście, że nie, bo to pochodzi z wewnątrz a nie z jakiegoś trendu, który wszyscy kopiują. I to jest magiczne. Moje ostatnie pytanie, troszkę głupkowate. Jeśli byłbyś dinozau rem, to byłbyś mięsożercą czy roślinożercą i dlaczego? (Śmiech), Jeśli się zastanowić nad jedzeniem mięsa, byłem trzy razy w swoim życiu wegetarianinem, każdego razu na okres pięć lat, jedzenie mięsa pomaga mi zachować sylwetkę. Jeśli byłbym dinozaurem nie dbałbym o sylwetkę, więc pewnie byłbym roślinożercą. (Śmiech) Myślę, że na teraz to wszystko. Dzięki wielkie! Do zobaczenia w Polsce, być może na jakimś koncercie! Dzięki! Piąteczka! Maciej Uba Tłumaczenie: Maciej Kliszcz

Dużym ograniczeniem są właśnie pieniądze. Tak, mamy ludzi z Bangkoku, Los Angeles,

MICHAEL SCHENKER FEST

35


Szansa na spełnienie marzenia Michael Denner to muzyk, którego można uznać za spełnionego. Jest on autorem wielu utworów, które przeszły do historii muzyki metalowej, a jego gry na gitarze nie da się pomylić z nikim innym. Mimo nieobecności na trasie z Mercyful Fate już wkrótce będziemy mogli go ujrzeć na scenie wraz z Denner's Inferno - nowym projektem będącym dowodem na to, że chęci do pracy i pomysłów na kolejne utwory mu nie brakuje. HMP: Co stoi za zmianą wizerunku - jeszcze do niedawna chodziłeś z dłuższymi włosami, teraz skrywasz je pod czapką? Michael Denner: Powód jest prosty - lubię je nosić, ale także jestem w wieku, w którym większość mężczyzn nie posiada włosów. Co się stało, że Denners Trickbag przestało istnieć? To był zespół, który stworzyłem ze starymi przyjaciółmi dla zabawy. Kiedy podpisaliśmy kontrakt zabawa się skończyła i część członków nie było w stanie się z tym pogodzić. Wszystkie partie gitarowe zostały nagrane przez Ciebie, lecz grając koncerty Denners Inferno raczej nie będziesz grał sam. Czy wybrałeś już gitarowego partnera, który będzie dzielił z Tobą scenę?

Chandler śpiewa ciężkiego rocka. Obaj są bardzo dobrzy w tym, co robią. Jak doszło do tego, że po 16 latach nagrałeś w nieco odświeżonej aranżacji "Fountain of Grace" z repertuaru Force of Evil? Nie byłem zadowolony z wersji, która znalazła się na debiucie Force of Evil. Napisałem "Fountain of Grace" w 1999 roku i aranżacja z nowego albumu jest tą oryginalną. Skąd zaczerpnąłeś inspirację do teledysku "Fountain of Grace"? Od zawsze byłem fanem starych horrorów, a to była moja szansa, by spełnić marzenie i napisać scenariusz do teledysku w takiej konwencji. To samo tyczy się nowego singla "Sometimes", który jest hołdem dla mojej in-

ne opowieści? Większość piosenek dotyczy rzeczy, myśli, dobrych i złych doświadczeń z realnego życia. Przyznaję, że głównie pisałem o tych ostatnich. Na nowym materiale słychać silne inspiracje takimi zespołami jak Uriah Heep, Scorpions czy Led Zeppelin. Jakie były Twoje założenia przy tworzeniu tych utworów? Te zespoły, które wymieniłeś należą do moich ulubionych. Zawsze marzyłem, żeby po zarejestrowaniu mniej więcej 40 albumów móc nagrać taką muzykę, jaką najbardziej lubię - inspirowaną ciężkim rockiem z lat 70., ale oczywiście z domieszką tego, co zrobiłem w przeszłości Czy możesz powiedzieć jak ostatnie wydarzenia w relacji Twojej i Hanka wpływają na przyszłość zespołu Denner/ Shermann? To naprawdę koniec - już nigdy nie będziemy ze sobą razem pracować i jestem z tym pogodzony. Życzę mu powodzenia w życiu, które ma przed sobą. Denner/Shermann miało wydać jeszcze jeden teledysk do piosenki "Escape From Hell". Na Youtube jest zwiastun, lecz dlaczego pełna wersja się nie ukazała? Straciliśmy kontrakt z wytwórnią, a to poróżniło zespół i nie było sensu tego dalej ciągnąć.

Foto: Denner’s Inferno

Mogę zagrać je sam, ale mam kilka alternatyw w postaci kilku dobrych gitarzystów, a nawet klawiszowca. Jak poznałeś Chandlera Mogela? Znalazła go moja wytwórnia, a ja sprawdziłem na Youtube teledysk jego zespołu Radio Exile. To co usłyszałem i zobaczyłem, spodobało mi się. Jaka jest różnica pomiędzy Chandlerem Mogelem a Martinem Steene, z którym grałeś w Force of Evil? Martin jest heavymetalowym wokalistą, a

36

DENNER’S INFERNO

nej pasji - starych komiksów grozy. Kim jest Jesper Harris i dlaczego poprosiłeś go o pomoc przy pisaniu tekstów? Jesper jest moim bliskim przyjacielem, z którym współpracuję od późnych lat 90. To bardzo inteligentny i troskliwy człowiek, który podróżował po Dalekim Wschodzie i wniósł wiele inspiracji do poezji i tekstów. Kiedy zaczynałem pisać piosenki do "In Amber" był dla mnie silnym narzędziem. Jaka jest tematyka nowych tekstów? Czy dotyczą one Twojego życia czy są to fikcyj-

Czy uważasz, że to w porządku, że zespół w zapowiedziach nawiązuje do składu sprzed 20 lat, lecz tak naprawdę nim nie jest, bo Timi Hansen nie grał w Mercyful Fate od 1994r. tylko Sharlee D'Angelo, który nie znalazł się w reaktywowanym składzie? Ciężko to traktować poważnie i zastanawiam się dlaczego King nie wolał nadal grać utwory Mercyful Fate ze swoim zespołem, King Diamond, który jak widać jest znacznie silniejszy. Czy nie przeszkadza ci to, że Bjarne T. Holm, z którym grasz w Denner's Inferno może grać ponownie w Mercyful Fate? Rozmawiałeś z nim o tej sytuacji? Nie do końca. Powiedziałem Bjarne, że to nie będzie miało wpływu, dopóki nasze terminarze nie nałożą się na siebie. Co sądzisz na temat tego, że repertuar koncertowy Mercyful Fate oprze się wyłącznie


na pierwszych dwóch albumach oraz EP-ce z 1982r.? Wygląda mi to na bardzo kosztowny cover band. Nie jestem pewien czy niektórzy organizatorzy wiedzą, co otrzymają za swoje pieniądze. Jednak to nie mój problem, by się tym przejmować. Jak oceniasz płyty Mercyful Fate nagrane bez Twojego udziału? Słuchałem ich raz czy dwa i nie mają w sobie nic z tych powrotnych albumów, których byłem częścią. Mają zbyt wiele wypełniaczy i tylko kilka utworów się wyróżnia, ale nie jest to ten sam poziom co "Melissa" i "Don't Break The Oath". Jak wspominasz nagrywanie "Into The Unknown" - ostatniej płyty Mercyful Fate z Tobą w składzie, która okazała się sukcesem komercyjnym? Czego to była zasługa? Podobnie jak wcześniej, jest tam kilka perełek i jeszcze więcej wypełniaczy. Jednak w ogólnym rozrachunku uważam ten album za poprawny, a zarazem najlepszy z tych trzech, które nagraliśmy. W przyszłym roku ruszysz w europejską trasę. Czy na koncertach sięgniesz po utwory nagrane z Denners Trickbag lub Zoser Mez? Oczywiście główną część zajmą piosenki z "In Amber", jednak pojawi się także coś z mojej przeszłości. Mam ponad 200 utworów do wyboru.

Foto: Denner’s Inferno

Kiedy poznamy pierwsze daty i czy wśród nich znajdzie się miejsce dla Polski? Zrobię co się da, aby zagrać kilka koncertów w Polsce. Nigdy u was nie grałem, a bardzo bym chciał. Koncerty rozpoczną się w maju 2020 i jeszcze trochę potrwają. Kilka miesięcy temu w jednym z polskich magazynów muzycznych opisano historię Mercyful Fate oraz King Diamond. Czy rozważałeś kiedyś napisanie na ten temat książki?

Pewnie, mam kilku ghostwriterów i wydawców, którzy mnie o to pytają. Mam mnóstwo zdjęć i historii do opowiedzenia, więc tak, pewnego dnia to się stanie. Grzegorz Cyga


moje brzmienie jest osadzone w old schoolowym metalu i hard rocku.

Zamrożenie umysłu Wywiad z Trever Church, liderem, wokalistą i multiinstrumentalistą heavy metalowego zespołu Haunt, tuż przed premierą ich trzeciej płyty "Mind Freeze". HMP: Cześć. Haunt jest tak twórczym i płodnym zespołem, że zacznę od pytania, co daje Ci tyle energii? Trevor Church: Jest we mnie predylekcja do komponowania muzyki, czyli palące pragnienie nieustannej twórczości. W jaki sposób zdołałeś napisać i nagrać nową płytę "Mind Freeze" zaledwie osiem miesięcy po "If Icarus Could Fly"? Posiadam własne studio nagrań, które buduje od czterech lat. To zdecydowanie pomaga realizować pomysły. "Mind Freeze" to tylko osiem piosenek z okresu 240 dni. Zawsze podczas nagrań piszę więcej utworów. Staram się tworzyć tyle riffów, ile się da. W pewnym momencie te riffy stają się zalążkami pełnych kawałków. To świadczy o tym, że naprawdę uwielbiasz

w ciągu tego samego roku! Mamy taką zasadę w Haunt, że nie machamy ręką na żaden opracowany utwór, bez względu na to czy nam się podoba czy nie. To dlatego, że nigdy nie wiemy, który numer pokochają słuchacze. Nasza opinia może być inna, niż opinia słuchacza. A może nie zależy Ci na tym, aby koniecznie kolejne płyty były innowacyjne w sytuacji twórczego rozgardiaszu? Zawsze staram się stawiać sobie wysokie wymagania i tworzyć muzykę wysokiej jakości. Wprowadziłem np. klawisze na "Mind Freeze", których dotąd nie stosowaliśmy w Haunt. Nie są one bardzo wyeksponowane w wersji po mixie, ale to jest nowy element. Czułem także potrzebę rozwinąć się w pewnych kwestiach muzycznych i starałem się nagrać lepsze utwory. Koniec końców, robię to co ka-

Dlaczego nazwałeś Waszą nową płytę "Mind Freeze", skoro pochodzisz ze słonecznej Kalifonii? Nie jestem pewien, czy macie Slurpees w Polsce, ale tu w Kalifonii, mamy to dostępne w postaci lodowego napoju. Kiedy ktoś to pije zbyt szybko, dostaje zamrożenia mózgu. Cóż, "Mind Freeze" to takie same uczucie. Wyobrażam sobie, że zamrożenie umysłu to sytuacja, gdy na czymś utkniesz i nie jesteś w stanie posunąć się do przodu. Pierwotnie ten album miał zostać nazwany "Light the Beacon", ale utknęliśmy przy tworzeniu okładki. Analogicznie było z naszym debiutem "Burst Into Flame". Pierwotny tytuł "Reflectors" zamroził nam umysły, kiedy próbowaliśmy rozpracować okładkę. Nie ma to tamto, okładka musi pasować do tytułu płyty! Zamierzaliśmy wydać 7'' z piosenką "Mind Freeze" i miałem już gotową okładkę na "Mind Freeze". Stwierdziłem, że właśnie tak będzie to licować. Który utwór lub fragmenet na "Mind Freeze" nazwałbyś najbardziej wkręcającym się i pozostającym w pamięci? Podziel się proszę ze swoją opinią i wyjaśnij, dlaczego tak uważasz. Naprawdę lubię "On The Stage". Niesamowita solówka gitarzysty Johna Tuckera w okolicach bridge'u! Zachwycam się nią za każdym razem. To tak, jakbym napisał perfekcyjny podkład dla Johna, żeby zabrylował swoją gitarą. Dlaczego zdecydowaliście się zaprosić w gości akurat Fortress i Coffin Hunters na imprezę, z okazji wydania "Mind Freeze"? To są lokalne zespoły. W tym roku ukazała się 7'' Haunt / Fortress, wyszła bombowo. Nagrałem ich piosenkę we własnym studio - to był pierwszy raz gdy nagrałem u siebie inny zespół niż Haunt. Coffin Hunters również wydali znakomity album w tym roku. Ogólnie California ma obecnie świetnych muzyków.

Foto: Haunt

komponować muzykę każdego dnia! Jak dokładnie doszło do powstania "Mind Freeze"? Miałem osiem ukończonych kawałków i czułem, że czas na ich wydanie w postaci albumu. Zarejestrowaliśmy wszystkie partie perkusji u Andy'ego Saldate w studiu Beastmakers. Potem to już wszystko poszło jak z płatka. Wykonuję dużo przygotowań przed właściwą produkcją. Następnie nagrywam dwa-trzy razy i git. Ale czy nie uważasz, że rozwinięcie nowego muzycznego charakteru nowego albumu, tak żeby nie powtarzać pomysłów z poprzedniej płyty, wymaga znacznie więcej czasu? Nie, nie, to nie tak. Przeciwnie: mógłbym raczej zrobić dobry materiał na dwa-trzy albumy

38

HAUNT

żdy wokalista kompozytor, czyli piszę piosenki najlepiej jak potrafię. To mnie nakręca i w efekcie mamy coraz więcej muzyki Haunt. Haunt jest silnie zainspirowany Sammy Hagar, Van Morrison i Van Halen, aczkolwek zupełnie nie przypomina tych artystów. Czy stylistyka Haunt jest efektem prób i poszukiwań rozmaitych brzmień, a może od samego początku było dla Ciebie jasne, jaki koloryt chcesz nadać Haunt? Mój Ojciec grał z Sammy Hagarem i Van Morrisonem, więc ta muza zawsze mi towarzyszyła. Ale nie oznacza to, że moja własna muzyka musi zawierać elementy moich wszystkich inspiracji. Nie musi. Może jednak klimat Haunt ma coś wspólnego z Sammy Hagarem czy też z Van Morrisonem, jako że

Jak bardzo istotne są dla Ciebie fizyczne edycje Waszych albumów? Co ogólnie myślisz o CDs, vinylach, okładkach, fizycznej dystrybucji itd.? Tworzenie nowej muzyki jest najważniejszą sprawą w tym momencie mojego życia. Wydanie fizycznego produktu zawsze będzie wielką sprawą dla Haunt, oczywiście o ile tego rodzaju formaty zapisu muzyki będą nadal używane przez innych ludzi. Chociaż mógłbym też odpowiedzieć, że wszystko czego potrzeba, to żeby ludzie mieli coś wartościowego do posłuchania, w tej czy innej postaci. Jak myślisz, czy fajni zespołu Haunt mieli inne wrażenie przy pierwszym kontakcie z Waszym zespołem niż po uważnym i wielokrotnym wsłuchaniu się w Wasze płyty czy też po koncercie? Mogę tylko powiedzieć, że jestem wdzięczny za to, że ludzie słuchają muzyki. To mnie nakręca do komponowania. Musiałbyś raczej zapytać fanów o ich odczucia. Ja nie mogę się za nich wypowiadać. Mam nadzieję, że są rozradowani po zobaczeniu i po spotkaniu się z nami. Słyszałem taką opinię, że Judas Priest


"British Steel" to test na heavy metal: lubisz to jesteś metalowcem, nie lubisz to nie czaisz metalu. Czy możemy to samo powiedzieć o Haunt? Dokończ zdanie: lubisz Haunt to… Naprawdę nigdy nie myślałem w taki sposób. Nie mamy spuścizny takiej jak wielkie zespoły typu Judas Priest. Chciałbym dokończyć zaproponowane przez Ciebie zdanie tak: lubisz Haunt to dziękujemy (śmiech). Haunt wystąpił na kilku koncertach w pier wszej połowie listopada 2019 w Europie: w Austrii, w Czechach, w Holandii i w Niemczech. Dlaczego akurat tam? To było prostu to, co zostało zabookowane. Jako amerykański zespół, pozostajemy zależni od kogokolwiek, kto załatwia dla nas koncerty. Naszą rolą jest po prostu dawać czadu każdego wieczoru. Szczególnie Wasz występ w Nijverdal wzbudził moje zainteresowanie - nie każdy wie, że Nijverdal jest holenderskim odpowiednikiem angielskiego Birmigham (gdzie narodził się heavy metal). "Nijver" oznacza "przemysł", "dal" oznacza "dolina", czyli "Nijverdal" to "dolina przemysłowa". Dokładnie tam rozpoczęła się holenderska rewolucja przemysłowa w XIX wieku. Jak myślisz, czy środowisko przemysłowe sprzyja wysokiej jakości heavy metalu również w USA? Sporo najlepszych zespołów metalowych na świecie pochodzi z USA. Większość z Califonii i akurat nie z rejonów przemysłowych (np. Metallica, Megadeth, Slayer - wszystkie zaczynały w Los Angeles). Osobiście myślę, że ludzie są od urodzenia predystynowani do określonych ról. Geografia i środowisko mają z pewnością znaczenie, ale w odniesieniu do postawy i do nastawienia. Nijverdal to bardzo spoko miejsce, bardzo czyste, no i mają tam najlepszy McDonalds w całej Europie! Czy zdarzyło Ci się kiedyś spotkać z agresywnym lub niestosownym zachowaniem fanowskim np. wśród publiczności podczas koncertu? Co powiedziałeś lub co byś powiedział na to? Jak byś zareagował? Czy wstrzymałbyś koncert? Jestem prostolinijny i nigdy nie obawiam się powiedzieć, co myślę. Więc gdyby ktoś pozwalał sobie na zbyt wiele, na pewno coś bym mu powiedział. Może półżartem, może powa-

Foto: Haunt

żnie. Zależy od konkretnej sytuacji. Zależy mi, aby każdy dobrze się czuł i spędzał fajny czas, kiedy gramy. Na szczęście nie doświadczyliśmy tego rodzaju przykrości. Skądinąd wiem, że głównym tematem Waszym liryków są: nadprzyrodzenie, czary, fantazje. Jak się czujesz z takimi zagadnieni ami? Czy jakaś książka lub film wywarła ostatnio na Tobie szczególne wrażenie? Cały Haunt dotyczy mojego życia osobistego. Piszę teksty o miłości, śmierci, polityce, Ziemi, kosmosie itp. Za to Beastmaker był wehikułem dla nadprzyrodzonych zjawisk i czarów. Dorastając, oglądałem z Ojcem sporo pradawnych filmów, w tym horrory. To ujawniło się w Beastmaker. Obecnie już nie pożeram książek zbyt często, ale uwielbiam Stephen King i Anne Rice, kiedy tylko znajduję czas na czytadełko. Dodam, że zawsze najbardziej fascynował mnie skateboarding i pisanie muzyki. Jeśli chodzi o inspiracje, czy mógłbyś podzielić się opinią o najnowszym albumie Angel Witch "Angel of Light"? Kocham. To niesamowita pozycja. Nie posiadam się z radości, że w końcu udało się Haunt wystąpić wspólnie z Angel Witch (w Ham-

burgu). To było jedno z najlepszych muzycznych doświadczeń w moim życiu. Powiedziałeś w jednym z poprzednich wywiadów dla Heavy Metal Pages o Def Leppard i Iron Maiden: "Ja bardzo się od nich odróżniam, bo sam piszę swoją muzykę." Nie chciałbym tego źle zinterpretować. Co dokładnie miałeś na myśli? Nie przypominam sobie, żebym tak powiedział. Może to niewłaściwe tłumaczenie. Jestem wielkim poplecznikiem Def Leppard. Nie ulega wątpliwości, że oni mają własne piosenki. Tak samo jest z Iron Maiden. Jakie są Twoje plany odnośnie Beastmaker? Beastmaker być może wystąpi na dwóch lub trzech koncertach tu i tam, ale nie teraz. Chciałbym jeszcze zapytać, czym zajmowałeś się przez Haunt i przed Beastmaker? Czy grałeś w innych zespołach? Tak, było tego więcej. Wraz z Andym Saldate mieliśmy w przeszłości wiele wariacji Haunt na przestrzeni całej dekady, ale nigdy nie założyliśmy zespołu z prawdziwego zdarzenia, dopóki nie dołączył John (gitarzysta John Tucker). Graliśmy thrash metal, 70's hard rock i wiele innych rzeczy. Nic się nie kleiło zanim przyszedł John. Tak minęło dziesięć lat mojego życia. Udzielałem się też w innych zespołach, ale nie komponowałem ani nie pełniłem funkcji lidera. Zresztą wszystkie te projekty szybko się kończyły. Docelowo chciałem pisać własną muzykę i przeszedłem bardzo, ale to bardzo długą drogę, zanim nauczyłem się, jak to robić. Plany koncertowe Haunt na 2020? Powrócimy do Europy w lutym a w USA będziemy rżnąć w kwietniu. Bardzo dziękuję za rozmowę. Sam O'Black

Foto: Haunt

HAUNT

39


Spod znaku Stormwitch Axe Crazy zderza dwa światy. Z jednej strony hołduje klasycznym odmianom metalu i garściami czerpie z lat 80., z drugiej strony trzeźwo zauważa mechanizmy rządzące współczesną promocją muzyki. O tym, jak to robi, dlaczego "wydaje" płytę na YouTube i jak udało mu się zadzierzgnąć współpracę z gitarzystą Stormwitch, przeczytacie poniżej. HMP: Zakładając zespół nie potrafiliście jeszcze dobrze grać. Skąd taki szalony pomysł, żeby uczyć się grając i grając się uczyć? Wiecie, że to mogło się nie udać? Robson: Dokładnie tak było i to nie był przemyślany krok, ale wtedy nikt o tym nie myślał, bo chęć grania przysłaniała całą resztę. W sumie nie ma w tym chyba nic złego, pod warunkiem, że nie wyjdzie się za wcześnie przed publikę z tym swoim "graniem". My niestety tak zrobiliśmy, bo wydawało nam się, że skoro umiemy w miarę zagrać "Paranoid" i "Breaking The Law" to możemy śmiało grać koncerty, no i to nie był dobry krok (śmiech). Mamy nawet

trzyliście Mario Lopeza? Przeglądałam jego okładki - ma dużo prac na koncie, ale poza Evil Invaders, żadnych znanych nazw. Adik: Mario Lopeza znaliśmy już wcześniej z prac, które zrobił dla wielu młodych kapel. Rzeczywiście nie ma na koncie okładek dla wielkich zespołów, ale nam na tym nie zależało. Szukaliśmy kogoś, kto zrobi nam klasyczną okładkę w stylu tych z lat 80. i będzie nas na niego stać. Rozmawialiśmy z kilkoma legendarnymi twórcami okładek, ale ceny ich prac nie były na naszą kieszeń. Mario zrobił w stu procentach taką okładkę, jaką chcieliśmy i jesteśmy mega zadowoleni. Zależało

Niektórzy biadolą, że obecnie nie ma w mediach audycji promujących młode kapele. Moim zdaniem przejęły je tego rodzaju kanały. Kanał NWOTHM powstał oddol nie, a obecnie ma taką renomę, że odbiorcom wydaje się, że "skoro tam jakaś płyta jest, to musi być dobra". Czujecie się uhonorowani? Robson: Oczywiście, że czujemy się uhonorowani (śmiech). Obecnie kanał NWOTHM Full Albums to chyba jedno z największych narzędzi do promowania młodych zespołów grających metal w starym stylu. Nasz nowy album ma trzynaście tysięcy wyświetleń po miesiącu od wrzucenia, nie byłoby to możliwe w żaden inny sposób, oprócz promocji przez dużą wytwórnię, której niestety nie mamy. Co do audycji w mediach to zależy, o jakie media chodzi, bo w telewizji czy radiu rzeczywiście nie ma niczego takiego. W ogóle tam metal nie istnieje, przynajmniej w naszym kraju. Na szczęście jest internet i kanały w stylu NWOTHM Full Albums na YouTube oraz radia internetowe i oczywiście Facebook. Jeszcze kilka lat temu wytwórnie walczyły z umieszczaniem całych płyt na YouTube do upadłego. Dziś taka forma jest jedną z lep szych form promocji. Jednak nie dla wszyst kich gatunków muzycznych i nie dla wszystkich zespołów. Myślicie, że mimo kanału, dużo osób kupi Waszą płytę, kiedy wyjdzie? Adik: Wydaje nam się, że to właśnie dzięki temu kanałowi więcej ludzi kupi płytę, bo w ogóle o nas usłyszy. Bez takiej promocji ciężko dotrzeć do większej ilości słuchaczy, a skoro nie dotrzemy do nich, to nie usłyszą o nas i co za tym idzie nie kupią płyty. Oczywiście nie każdy, kto nas tam posłuchał kupi płytę, ale na pewno album na kanale o takim zasięgu to same plusy. Jak to się w ogóle stało, że "wydaliście płytę na YouTube", zanim pojawi się ona w wersji fizycznej? Robson: Zrobiliśmy to celowo, żeby uzyskać trochę rozgłosu i rozreklamować nowy album przed wydaniem go na CD, teraz większość młodych zespołów tak robi. Ludzie obecnie wolą posłuchać czegoś i sprawdzić, zanim kupią.

Foto: Axe Crazy

dosyć dużo tych naszych prehistorycznych koncertów na taśmach VHS, ale leżą głęboko schowane (śmiech). Jakby Wam ktoś 10 lat temu powiedział, że Wasza płyta znalazła się w piątce najlepszych płyt z 2019 roku... jak zareagowalibyś cie? Pytam, nawiązując do takiej opinii, jaka padła na Waszym fanpage'u z ust czy raczej z klawiatury zagranicznego fana. Adik: No na pewno byśmy w to nie uwierzyli, tym bardziej że wtedy zespół Axe Crazy dopiero powstawał. Bardzo się cieszymy, że nasza nowa płyta się podoba i dla kogoś znajduje się nawet w top 5 płyt tego roku. Wasza okładka spokojnie mogłaby zdobić okładkę książki fantasy z lat 80. Jak wypa-

40

AXE CRAZY

nam też na tym aby okładka była namalowana w realu, a nie tylko stworzona na komputerze, a Mario tak właśnie tworzy swoje obrazy. Obecnie Wasza płyta jest udostępniona przez kanał NWOTHM. Sami go podesłaliście, czy admin kanału Was "wyhaczył"? Adik: Z twórcą tego kanału, Andersonem znamy się już dosyć długo, zanim jeszcze jego kanał stał się tak potężny. Napisał do nas po wydaniu EP "Angry Machines" z zapytaniem, czy może wrzucić EP na swój kanał, oczywiście zgodziliśmy się, bo to zawsze jakaś promocja. Podobnie było z "Ride On The Night", no i tak sobie współpracujemy (śmiech).

W komentarzach pod Waszą płytą padły bardzo pochlebne dla Was porównania. Co powiecie o tym: "brzmi jak Helloween, które brzmi jak Iron Maiden"? (śmiech) Adik: No tak, ogólnie przyjęcie płyty jest bardzo dobre, a takie porównania oczywiście bardzo nas cieszą (śmiech). Czy może być lepszy komplement dla młodego zespołu heavy metalowego niż ten napisany powyżej, choć jest dosyć ciekawy i zabawny, ale w sumie porównuje nas do dwóch zespołów, które mają na nas na pewno wielki wpływ, wiec jest dobrze (śmiech). Są też pochlebne w bardziej klasyczny sposób: przypomina mi "Thundersteel" Riot; czy tylko ja słyszę styl Kinga Diamonda?, wokal przypomina mi Johna Archa. Jak się z tym czujecie? Adik: Czujemy się z tym bardzo dobrze, są to wielkie nazwy i nazwiska, które sami uwielbiamy, więc traktujemy to jako najwyższej rangi komplementy. Nagraliście dwa kawałki inspirowane muzyką i słowami Stormwitch. Fantastycznie,


że postanowiliście oddać mu hołd, bo na tle Running Wild czy Accept, to niemal zapom niany zespół. Wybór był naturalny czy długo główkowaliście, kto będzie celem Waszego hołdu? Robson: Tak właściwie to tylko druga część "Walpurgis Tales" stanowi hołd dla Stormwitch. Wybór był naturalny, nie zastanawialiśmy się nad wyborem zespołu. Uwielbiamy Stormwitch i ich muzyka ma na nas wielki wpływ. Według nas jest to jeden z najbardziej niedocenionych zespołów w historii metalu i powinien być dzisiaj na dużo wyższej pozycji niż jest, no ale niestety nie miał tyle szczęścia co Running Wild, Accept czy Helloween. Zaproszenie do współpracy byłego gitarzysty Stormwitch było pokłosiem tej decyzji czy wręcz przeciwnie - akurat on odpowiedział na Waszą propozycję, więc poszliście za ciosem i pociągnęliście temat Stormwitch? Robson: Nie, najpierw był pomysł na hołd, a później pomyśleliśmy, że super by było zaprosić do udziału kogoś z oryginalnego składu. Najpierw rozmawialiśmy z Andym, wokalistą Stormwitch. Spotkaliśmy się po ich koncercie w Czechach w tamtym roku i przedstawiliśmy mu naszą propozycję. Zgodził się od razu i bardzo się ucieszył. Następnie uderzyliśmy do Stefana, gitarzysty i kompozytora Stormwitch w latach 80. i on także był chętny, żeby zagrać w "The Legend Of Stormwitch" i nagrał dla nas tę genialną solówkę. No a Andy nie zaśpiewał... Niestety nie mieliśmy już później bezpośredniego kontaktu z nim, tylko z jego żoną. Wysłaliśmy jej gotowy tekst, potem muzykę i odpisała, że bardzo się jej i Andy'emu ten utwór podoba. Po jakimś czasie, gdy już utwór był instrumentalnie nagrany w studiu, dostaliśmy od niej wiadomość, że Andy jednak nie zaśpiewa. Nie wiemy, co było powodem zmiany decyzji i czy była to decyzja Andy'ego, czy też wynikło to z burzliwej sytuacji wewnątrz zespołu, która miała miejsce w ostatnim czasie, ale bardzo szkoda, że tak to się zakończyło. Cieszymy się jednak ze współpracy ze Stefanem. Nie wierzę, że napisaliście te kawałki intuicyjnie. Jakie cechy charakterystyczne brzmienia Stormwitch wytypowaliście i wzięliście na tapet? Robson: No to chyba musisz uwierzyć (śmiech), bo absolutnie nie analizowaliśmy budowy ich utworów, riffów czy linii wokalnych podczas pisania tych numerów. W zasadzie to muzyka do "Witches' Treasure" powstała nawet wcześniej niż pomysł na ten hołd. Samo to z nas wyszło, ale na pewno podświadomie się nimi mocno inspirowaliśmy przy pisaniu nowych utworów, bo tak jak mówiliśmy, ich muzyka jest genialna i ma bardzo duży wpływ na naszą twórczość. Oczywiście tekst w "The Legend Of Stormwitch" to inna sprawa, bo on prawie w całości jest stworzony z tytułów płyt, bądź utworów Stormwitch z lat 80. Zresztą ten kawałek to moim zdaniem najlepszy numer na Waszej płycie, z najciekawszą linią wokalną. To też Wasz faworyt? Robson: Bardzo nas to cieszy, utwór na pewno jest dla nas wyjątkowy ze względu na udział Stefana, ale nie jest raczej naszym faworytem. W sumie to takiego nie mamy (śmiech).

Ostatnio mówiliście nam, że robiliście wszystko, żeby nie było nudno. Słychać, że taka dewiza przyświecała Wam i tym razem. Powiedzcie, jak się robi, "żeby nie było nudno". Tylko nie mówcie, że "jakoś tak samo wychodzi", bo nie uwierzę (śmiech). Adik: (Śmiech) No to chyba niestety znowu musisz nam uwierzyć, bo nie zastanawiamy się nad tym jakoś specjalnie podczas tworzenia utworów. Oczywiście, wiadomo, że nie chcemy się trzymać jakiegoś jednego schematu na utwór i staramy się je urozmaicać na różne możliwe sposoby, właśnie tak, żeby nie

kówki "Jayce And The Wheeled Warriors"), który niestety nie trafił na nasz poprzedni album, ale można go posłuchać na naszym kanale YouTube. Na pewno nie ma i nie będzie już takich kreskówek "z duszą" i wspaniałą muzyką, jak te z lat 80., a współczesnym dzieciakom pozostaje oglądanie tych legendarnych kreskówek w internecie. Dobra, a co to za tytuł "Never Look Back"? Kto jak kto, ale Wy chętnie spoglądacie w przeszłość. Robson: Oczywiście spoglądamy cały czas w

Foto: Axe Crazy

było nudno, ale nie mamy na to jakiegoś magicznego zaklęcia (śmiech). Postawiliście sobie wysoko poprzeczkę, żeby brzmieć mocno i szybko, a jednocześnie zachować melodyjność. Nie wszystkim się to udaje. Jaka była Wasza recepta? Adik: Melodia jest dla nas najważniejsza, sami cenimy to najbardziej w muzyce. Na to też nie mamy jakiejś specjalnej recepty, po prostu słuchamy melodyjnej, a także szybkiej muzyki i taka też widocznie z nas wypływa. Inaczej nie umiemy tego wytłumaczyć, ale skoro nam to wychodzi, to bardzo się cieszymy (śmiech). Podobno jesteście fanami kreskówek z lat 80. i wczesnych 90... Powiem szczerze, że wiem, o czym mówicie, bo sama wychowałam się na "He-Manie i władcach wszechświata" czy "Wojowniczych Żółwiach Ninja". Obecnie trudno jest szukać mainstreamowych epickich bajek. Te współczesne dzieci coś tracą? Może nie będą dobrymi odbiorcami heavy metalu, kiedy dorosną? (śmiech) Adik: No kto wie, o tym się przekonamy w przyszłości (śmiech). Oczywiście uwielbiamy te stare kreskówki, czego dowodem jest nagrany przez nas utwór "Wheeled Warriors" (cover genialnego tematu tytułowego z kres-

przeszłość i nią żyjemy, bo według nas najlepsze co wydarzyło się w muzyce miało miejsce w latach 70. i 80. A ten tytuł to w innym znaczeniu, w tekście chodzi o to żeby nie spoglądać na złe rzeczy, które się przytrafiły w przeszłości, tylko iść do przodu i się nie poddawać. To taki utwór trochę w stylu tych wszystkich AORowoych kawałków motywacyjnych z filmów z lat 80. - "Rocky", "No Retreat, No Surrender", "Bloodsport" czy "Best Of The Best". Kolekcjonujecie płyty. Grając w Axe Crazy, pracując zawodowo i mając rodziny, macie w ogóle czas ich słuchać? "Ich", nie substytutu płyty z mp3 na komórce. Adik: Tak, część z nas kolekcjonuje płyty, to świetne hobby choć faktycznie z czasem jest niestety ciężko, ale słuchanie muzyki to podstawa i na to musi się znaleźć czas (śmiech). Katarzyna "Strati" Mikosz

AXE CRAZY

41


Dopiero zaczynamy! Trendy przychodzą i odchodzą, ale heavy metal jest wieczny! - mówi Dejan Rosic i trudno nie zgodzić się z gitarzystą Screamer. Szczególnie, że Szwedzi w żadnym razie nie spuszczają z tonu, a ich najnowszy, już czwarty, album "Highway Of Heroes" jest nader dobitnym potwierdzeniem tego faktu, a muzycy deklarują, że wcale nie zamierzają na tym poprzestać: HMP: Zdarza się, że któryś z was wraca czasem do zamierzchłej przeszłości, odpala sobie pierwsze demo Screamer sprzed 10 lat i myśli: kurczę, ale przeszliśmy długą drogę do tego, co trafiło na nasz najnowszy album "Highway Of Heroes"!? Dejan Rosic: Nieszczególnie (śmiech). Staramy się skupiać na przyszłości, ale czasami patrzysz wstecz na błędy, które popełniłeś, starasz się z tego wyciągać wnioski i stawać się coraz lepszym zespołem! To dlatego właśnie po dwóch latach, będąc już znacznie lepszymi muzykami, przearanżowaliście te utwory i nagraliście je ponownie na debiutancki album "Adrenaline Distraction"? Nie byłem wtedy w zespole, pojawiłem się tuż przed nagraniem "Adrenaline Distractions". Ale pewnie właśnie tak czuli się chło-

nami, to dla nas coś wyjątkowego! Co sprawiło, że zainteresowaliście się właśnie takim graniem, skoro w czasach kiedy dorastaliście nie był to zbyt modny nurt metalu, a zwykle w młodym wieku sięga się najpierw po to, co jest łatwiej dostępne, obecne w mediach, etc.? Większość naszych rodziców było młodych i słuchało zespołów pokroju Deep Purple, Maiden, Priest, Thin Lizzy, etc., kiedy to były jeszcze nowe zespoły albo już na szczycie, więc to przeszło na nas kiedy dorastaliśmy. Mimo, że każdy w naszym zespole ma inny gust muzyczny, to dalej heavy metal jest dla nas numerem jeden i tym, co łączy nas muzycznie. Czyli nie gonicie za jakimiś nowinkami, jesteście tradycjonalistami ceniącymi szcze-

Foto: Screamer

paki, więc nagrali to jeszcze raz, polepszając utwory w sposób sprawdzony podczas częstego ogrywania ich na żywo. Urodziliście się w czasach największych triumfów tradycyjnego metalu lub tuż po nich, przypuszczam więc, że porównania do zespołów, które wówczas były u szczytu formy i sławy, są dla was czymś niebywałym, jako fanów i jednocześnie muzyków? Z jednej strony to dziwne, ale w z drugiej nam schlebia. Bo dorastając mogłeś mieć za idoli wiele z tych dawnych kapel, więc kiedy ludzie porównują naszą muzykę w pozytywny sposób do zespołów, które były przed

42

SCREAMER

rość i przekaz prawdziwego metalu, nawet jeśli ukrywa się on gdzieś w najgłębszych czeluściach podziemi? Nie tyle chodzi o trendy, co o to, że gramy muzykę, którą kochamy i nawet jeśli kryje się ona - jak mówisz - w najgłębszych czeluściach podziemia, nas to nie obchodzi, my ją po prostu uwielbiamy! Dla młodych ludzi życie bez komórki, ciągłego dostępu do internetu, różnych aplikacji i tym podobnych udogodnień to pewnie rzecz nieznana i tak, jak w wielu aspektach są one niezwykle przydatne, to jednak wydaje mi się, że świat muzyki bez

ściągania plików z sieci czy supremacji streamingu byłby przyjaźniejszy dla zespołów, szczególnie tych niesprzedających płyt w milionowych nakładach? Dokładnie, myślę, że więcej średniego zasięgu zespołów, a może nawet i jeszcze mniejsze kapele miałyby większą szansę, żeby osiągnąć więcej, jeśli pobieranie i streamowanie by nie istniało. Fajnie byłoby mieć duży budżet, jak ówczesne zespoły, nie musieć mieć zwykłej pracy i spędzać sześć miesięcy w studiu, pracując nad epickim albumem. Ale jest jak jest, zespoły adaptują się do tych nowych warunków jak mogą. Plusy sieć oczywiście też ma, bo opublikowaliście przecież kilka cyfrowych singli, w tym najnowsze "Ride On" czy "Halo", można w niej też publikować teledyski, co nie jest bez znaczenia dla zespołu na dorobku. Niedawno ukończyliście zdjęcia do najnowszego klipu - skąd pomysł do zrealizowania go na złomowisku i czy jesteście zad owoleni z efektów? Dzisiaj to główne narzędzie promocji dla mniejszych zespołów, tak zwany internet i media społecznościowe. To świetny sposób na bezpośredni kontakt z fanami i słuchaczami. Wydawanie cyfrowych singli i zamieszczanie muzycznych klipów w internecie i mediach społecznościowych jest tylko jednym z nowych sposobów. Wszyscy to robią, więc musisz się tym zajmować! Nagraliśmy teledysk z reżyserem nazywającym się Max Ljungberg, a efekt okazał się niesamowity! Zrobiliśmy sobie promocyjne zdjęcia na wysypisku, a Max uznał, że to jest dobre, więc nagraliśmy teledysk właśnie tam! Wygląda więc na to, że The Sign Records wspiera was należycie i pokłada w Screamer spore nadzieje? To oczywiście zasada naczyń połączonych, bo każdemu profesjonalnie działającemu wydawcy powinno, z oczywistych względów, zależeć na jak najlepszej promocji swych artystów, ale chyba nie zawsze wygląda to tak różowo, bo choćby w High Roller Records nie byliście chyba zbyt faworyzowani pod tym względem, zawsze byli artyści lepsi, ważniejsi, a przede wszystkim było ich wielu? The Sign Records jest dla nas super, póki co! Przeszliśmy z High Roller do The Sign, ponieważ chcieliśmy spróbować czegoś nowego po zrobieniu trzech płyt z High Roller. High Roller byli świetni i niesamowicie nam pomogli, za co jesteśmy wdzięczni - nigdy nie czuliśmy się u nich jak pomniejszy zespół. Jak mówiłem, chcieliśmy spróbować czegoś


nowego, a The Sign było dla nas wtedy oczywistym wyborem i myślę, że pomogą nam zrobić kolejny krok! Ponoć powoli mija ponowna moda na oldschoolowy heavy metal, ale "Highway Of Heroes" jakoś nie zdradza żadnych tego objawów - wręcz przeciwnie, jeszcze dobitniej podkreślacie tą płytą swoją obecność w ścisłej czołówce takiego grania: na pewno, jeśli chodzi o te młodsze stażem zespoły? Trendy przychodzą i odchodzą, ale heavy metal jest wieczny! (śmiech). Nie, nie uznaję nas za jednego z liderów, ale może jestem zbyt skromny… Na pewno jesteśmy jednym z nowszych zespołów, które szybko wyrobiły sobie markę. Nie baliście się też ryzyka, bo producentem tego albumu jest perkusista Bullet Gustav Hjortsjö - czym przekonał was do powierzenia mu tej funkcji? Rozmawialiśmy o pracowaniu razem nad poprzednim albumem "Hell Machine", więc spróbowaliśmy się zająć trzema kawałkami z "Highway Of Heroes", kiedy Gustav studiował produkcję muzyczną na uniwersytecie i wykorzystał te kawałki do swojego egzaminu. Wyszło świetnie, więc zajęliśmy się wspólnie całym albumem. Dobrze było mieć dodatkową parę uszu po zrobieniu trzech albumów w ten sam sposób i myślę, że naprawdę pomógł nam wyciągnąć to co najlepsze z naszego materiału! Brzmienie tego krążka potwierdza, że to była słuszna decyzja - czyli czasem warto zaryzykować, spróbować czegoś nowego? Myślę, że ważne jest żeby zawsze próbować czegoś nowego i nie bać się zmian, one mogą cię tylko wzmocnić. To krótki, zwarty materiał, niewiele ponad 35 minut muzyki, intro plus dziewięć utworów - nie ma co przesadzać, bo to najlepsza opcja, szczególnie teraz, gdy coraz trudniej przyciągnąć uwagę słuchaczy na dłużej? Cała ta sprawa z koncentracją to śmieszny temat, bo dzisiaj ludzie nie wydają się już w ogóle mieć zdolności utrzymywania uwagi

Foto: Screamer

(śmiech). Nie, album mógł trwać nawet 50 minut, ale po prostu wycięliśmy wszystkie rzeczy, które nie polepszały poszczególnych utworów. Chodzi tylko o kawałki. Co dla nich najlepsze i czy da się lepiej, a czasami mniej znaczy więcej! Okładka, też jest klasyczna, niczym z lat 80. - takie mieliście założenie i jest ono realizowane praktycznie od początku istnienia zespołu? To coś, o czym mówiliśmy od samego początku, o motywie, który sprawi, że od razu poznasz Screamera po okładce! Wersja cyfrowa to obecnie standard, CD też się jeszcze ukazują, ale jeśli chodzi o edycję winylową to naprawdę zaszaleliście, bo "Highway Of Heroes" jest dostępna na tym nośniku aż w czterech wersjach kolorystycznych. Przewidujecie więc tłok na waszym stoisku z merchem podczas zbliża-

jącej się jesiennej trasy, bo będziecie też pewnie mieli nowe wzory koszulek, naszywki i to wszystko, co fani metalu tak lubią? Winyl to coś, co lubię najbardziej, a dla heavy metalu to bardzo ważna sprawa. Mamy trochę nowości, które chyba spodobają się ludziom, więc wpadajcie do naszego stoiska z merchem, pogadajcie z nami i przygarnijcie jakieś lanserskie rzeczy! Obchodzicie w tym roku 10-lecie istnienia i wydajecie właśnie czwarty album - to całkiem niezła średnia i pewnie w żadnym razie nie jest to wasze ostatnie słowo? Dopiero zaczynamy. Skoro Judas Priest uciągnęli 50 lat, to my powinniśmy celować w 60! (śmiech). Wojciech Chamryk & Karol Gospodarek


Była to naturalna kolej rzeczy Tak odpowiedział mi gitarzysta zespołu Imagika, spytany o powrót swojej formacji po ośmioletniej przerwie na rynek muzyczny. Sama grupa jest weteranem, który wydał już osiem pełnych albumów na przestrzeni dwudziestu paru lat. O ich karierze, muzyce, relacjach między muzykami i wydawcami, oraz o swoich początkach opowie Steve Rice, znany także jako gitarzysta Kill Ritual. HMP: Cześć. Na początek zacznijmy od Ciebie. Jak rozpoczęła się Twoja przygoda z muzyką? Steve Rice: Ok, przypomnijmy sobie to od początku, skoro już całkiem długa droga za mną. Znajomość z muzyką zacząłem, kiedy miałem około 10 lub 11 lat. Kupiłem pierwszą płytę z tamtego okresu, był to album Eltona Johna, "Yellow Brick Road". Dobry wybór z mojej strony. Wspaniałe utwory i świetne liryki. Niedługo potem zobaczyłem występ w telewizji zespołu Kiss. Mój mózg eksplodował i miałem ogromną ochotę zacząć grać na gitarze. Na szczęście dla mnie mój tata miał jedną nad poddaszu, ponieważ miał nadzieję, że kiedyś będzie się uczył na niej grać i miałem jeszcze większe szczęście, bo to była gitara elektryczna, która do tego była ze wzmacniaczem. Krótka prosta do riffów i głośnych dźwięków. Nie odłożyłem gitary od tamtego dnia. Poświęciłem swoje życie ciężkiej pracy, wysiłkowi i ćwiczeniom, by wciąż grać przez te lata. Czy uznajesz pierwszy pełny album Imagika za sukces? Pewnie, skoro pozwolił nam dojść do naszej rozmowy. Zrobiliśmy to co wiele zespołów nie robi. Wyszliśmy i pozwoliliśmy żeby o nas usłyszano. I robiliśmy to wytrwale przez długi czas. Nie przejmowaliśmy się czy ktoś nas lubił czy nie, wciąż tworząc muzykę, którą lubiliśmy grać. Na nasze szczęście mieliśmy fanów, którzy lubili nasz styl oraz zdobyliśmy trochę szacunku, za co jesteśmy wdzięczni. Mieliśmy to na względzie, ponownie wracając na scenę. Zawsze gdzieś się zaczyna. Jak dużym krokiem naprzód był "Worship" w porównaniu do waszego debiutu? Ten album był dużym krokiem na przód. Jeśli chodzi o produkcję to była ona masywna. Jeśli o kompozycje, to był spory przeskok. Pozwolił nam zagrać z Grave Digger na ich trasie, a także zrobić parę tras po Europie. Dzię-

ki niemu pisano o nas również w prasie. Odpłaciło to nam za całą naszą włożoną pracę do tego momentu. Dlaczego pierwotni członkowie zespołu, jak basista Michael i wokalista David odeszli po "And So It Burns"? Mike odszedł, ponieważ poznał dziewczynę, która go odciągnęła od zespołu. Poza tym, uzależnił się od narkotyków przez co stał się nie zbyt solidny. Z drugiej strony Dave stracił zainteresowanie. Zaczął schodzić na inne muzyczne tory i po prostu nie umieliśmy znaleźć wspólnego języka. Dla naszego wspólnego dobra uznaliśmy, że lepiej jest znaleźć świeżą krew. Podnieśliśmy stawkę, zdobywając lepszych muzyków. Czemu przestaliście wydawać i nagrywać demówki po roku 2004? Będąc zespołem na kontrakcie, nie mieliśmy zasadniczo powodu by wydawać demówki dla ludzi by usłyszeli i sprawdzili nas przed kolejnym wydawnictwem. W jakim celu? Z tego powodu porzuciliśmy ten pomysł. Jak bardo różnił się Norman Skinner na "Devils on Both Sides" w porównaniu do waszego poprzedniego wokalisty, Davida Michaela z "And So It Burns"? Była to kolosalna zmiana, która sprawiła, że zespół stał się bardziej przystępny. Zasadniczo Norman potrafi śpiewać. Dave był dobrym thrashowym wokalistą i jego szczytowym momentem było wspomniane "And So It Burns", niestety nie potrafił on przeskoczyć tego albumu. Norman jest tu lepszy w tym sensie, że jest on bardziej elastyczny, potrafi całkiem łatwo przestawić się na inne style śpiewania. Kolejny album po "Devils on Both Sides", "My Bloodied Wings" został wydany tak z rok po poprzedniku. Czy mieliście przygo towany wcześniej materiał, czy raczej to był

przypływ weny? Raczej to drugie, a to dzięki ciągłej grze oraz dawaniu koncertów, jak otoczeniu świetnych ludzi w tamtym momencie. To było naturalne doświadczenie, które pomogło nam iść do przodu i być jeszcze bardziej dojrzałym zespołem. "Feast for the Hated" był waszym kolejnym, szóstym albumem, wydanym po kolejnej zmianie w zespole, tym razem basisty i gitarzysty. Jak ta zmiana wpłynęła na waszą muzykę? Nieznacznie, ponieważ od "Devils on Both Sides" to Norm i ja piszemy każdy utwór. Mamy tę strukturę zespołu, która zadziałała i sprawiła, że Imagika jest Imagiką, przez co zmiany personalne są niczym więcej jak utrapieniem, które jednak nie ma w żaden sposób wpływu na nasz styl czy podejście do zespołu. Dlaczego rozpadliście się krótko po "Portrait of a Hanged Man"? Mógłbyś powiedzieć więcej o tamtym okresie? Ten album jest jednym z moich ulubionym, ze względu na produkcję i nowoczesny klimat. Ma parę świetnych utworów. Jednak w tamtym momencie ciągłe zmiany personalne (perkusisty i kolejnego gitarzysty) stały się nużące. Norm stracił zainteresowanie i chciał po prostu iść dalej. Ja zaś nie widziałem zbytnio sensu w szukaniu kolejnego wokalisty. To raczej nie miało zamiaru wypalić i nie miało sensu ciągnąć to dalej. Wszystko zmierzało ku końcowi i to było to. Tak to było to… przynajmniej tak wtedy uważaliśmy! Ha! I znowu, witamy na pokładzie przemysłu muzycznego. Co zmieniło się od tamtej pory? Dziękuje? Ha! Jesteśmy z powrotem. Była to po prostu naturalna kolej rzeczy przy zerowej presji. Chemia znów się pojawiła, a my wszyscy jesteśmy bardziej doświadczonymi kolesi-

Foto: Imagika

44

IMAGIKA


Foto: Imagika

ami, którzy robią to, ponieważ to lubią i są w stanie bez spiny osiągnąć ten poziom muzyki, który oczekujemy. Jeśli miałbyś opisać waszą obecną muzykę w jednym zdaniu, to jakby ono brzmiało? Frajda, ciężar, metal i do sedna! Czym się różni wasz najnowszy album "Only Dark Hearts Survive", od debiutu, "Imagika"? Czy mógłbyś wymienić najbardziej podobne rzeczy z obu? Myślę, że dużą zmianą było to, że nasz debiut był definitywnie albumem thrash metalowym z dużą dozą wpływów Bay Area. Nowy krążek wciąż ma pewne elementy tego thrashu, jednak jest bardziej nastawiony na staroszkolny heavy metal i ma więcej tego klimatu z przeszłości. Czy mógłbyś w ten sam sposób opisać różnice pomiędzy najnowszym albumem, a poprzednim "Portrait of Hanged Man"? Nasz nowy album jest mniej nowoczesny. Ma bardziej zwarte kompozycje, jest bardziej dosadny i ma o wiele więcej melodii. Czy dojście Matta Thompsona (perkusja) z King Diamond miało duży wpływ na waszą muzykę? Tak na poważnie to nie. Muzyka była skomponowana i gotowa w momencie, w którym Matt doszedł. Zrobił to co robi najlepiej, zagrał najlepsze partie perkusji i dał odpowiedni rytm. Ten gość ma świetne poczucie tego, co dana melodia potrzebuje i to po prostu oddaje to perfekcyjnie. Rzadko musiałem go prosić o zmiany w czymkolwiek. Z całą pewnością jest on metalowym profesjonalistą. Czy mógłbyś powiedzieć więcej na temat procesu nagrywania teledysku do "The Spiteful One"? Było całkiem fajnie, aczkolwiek mocno spóźnione. Nie mogę uwierzyć, że przedtem nigdy nie zrobiliśmy porządnego teledysku. Po prostu nigdy nie mieliśmy budżetu. Reżyser Mike Sloat był całkiem spoko gościem do współpracy. Pomógł nam osiągnąć całkiem niezły rezultat a przede wszystkim ten metalowy klimat w staroszkolnej formule. Fabuła i narracja była w całości zasługą Normana, ze względu, że miał on koncept oparty na tekście oraz było to coś zrobionego w jego pokręcony sposób. Dodatkowym atutem był fakt, że w trakcie musieliśmy zabić basistę, co jest zawsze fajne! Ha!

Jeśli miałbyśopisać całą zawartość liryczną na waszym najnowszym albumie, używając tylko jednego słowa, to jakie ono by było? Dlaczego? Zło. Wszystkie teksty są o stanach, w których może znaleźć się człowiek oraz o tym, jak ludzie mogą być bardzo pojebani. Która grafika z tych zdobiących wasze albumy jest waszą ulubioną? Możesz powiedzieć coś więcej o niej? Powiedziałbym, że "Portrait of a Hanged Man"… Ma całkiem fajny makabryczny ton. Spoglądając w przeszłość, myślę, że w tamtym czasie całkiem dobrze przewidzieliśmy swoją przyszłość! Ha! Na pewno definitywnie przeliczyliśmy się po tym albumie.

całkiem dobrze. Wszyscy pracownicy tego wydawnictwa, z którymi się kontaktowałem byli solidni i odpowiedzialni. To dobrze o nich świadczy, poza tym mają niezły katalog zawierający parę naprawdę dobrych zespołów. Co do innych wydawnictw? Było ich tak dużo... ale było jak było. Niestety oddawaliśmy prawa do naszej twórczości tym wydawcom. Niektóre były spoko, inne zaś po prostu gówniane. Najgorszą naszą decyzją była współpraca z Mausoleum Records. Szef tamtego wydawnictwa, Alfie, był po prostu złodziejem. Dziękuje za wywiad. Powodzenia. Dziękuje! Wszystkiego najlepszego polskim fanom, być może spotkamy się z Wami wkrótce!

Co zamierzacie robić w roku 2020? Mam nadzieję, że więcej występów, tras i tak dalej. Zamierzamy wrócić Europy, od naszego ostatniego razu minęło ponad milion lat. Zobaczymy czy najnowszy album sprawił się dobrze i czy jesteśmy w stanie to zrobić. Trzymamy kciuki.

Jacek Woźniak

Czy zamierzacie nagrać album koncertowy? Hmmm… nigdy nie mów nigdy. Co obecnie dzieje się z Twoim innym zespołem, Kill Ritual? Mamy już gotowy materiał na następną płytę. Pierwszy singiel został wydany w Halloween tego roku (2019). Jest to luźny koncept oparty o "The Omen" i jest to całkiem inna bestia, od tej reprezentowanej przez Imagika. Jest on znacznie cięższy, ale również bardziej progresywny i komercyjny album. Co sądzisz o Dissonance Productions? Czy mógłbyś szybko powiedzieć także o poprzed nich wydawnictwach współpracujących z Imagika? Jak do tej pory jest

Foto: Imagika

IMAGIKA

45


Wspólnota brudnych sumień - Ta płyta powstała dlatego, że w mojej głowie nagromadziło się tyle złej energii związanej z tematem przemocy wobec dzieci, że nie mogłem sobie z tym poradzić - mówi lider Faust Tomasz Dąbrowski. Efekt pracy reaktywowanego po kilkunastu latach przerwy zespołu to koncept "Wspólnota brudnych sumień", materiał dopracowany nie tylko tekstowo i muzycznie, ale robiący też ogromne wrażenie za sprawą szaty graficznej - fani metalu nie powinni go przegapić: HMP: "Misantrophic Supremacy" ukazała się 15 lat temu, po czym na plan pierwszy wysunęła się Naumachia, więc Faust przes tał być aktywny. Skąd pomysł reaktywacji tej grupy po tylu latach? Tomasz Dąbrowski: Trudno mi nazwać to pomysłem. Nie miałem innego wyjścia, musiałem nagrać ten album pod tą nazwą - szukając innej czułbym się dziwnie, bo z tą czuję się związany jak ze swoim pseudonimem czy nazwiskiem. Założyłem zespół w 1996 roku i nigdy do końca nie pogodziłem się z tym, że już aktywnie nie biorę udziału w tym, co dzieje się na naszej metalowej scenie, choć tak naprawdę zawsze grałem przede wszystkim dla samego siebie. Czuję się, jakbym wrócił do domu. Zespół miał bardzo obiecujący start, zyskał pewną rozpoznawalność, ale nie poszło za tym nic więcej - kasety i płyty wydawaliście samodzielnie, pewnie dokładaliście do kon certów - wtedy nie było szans na rozwój, a gdy Naumachia podpisała kontrakt było po wszystkim? Wiesz, ja widzę to bardziej optymistycznie. Gdy z 16-letnim wówczas perkusistą zakładaliśmy zespół, graliśmy w stodole w małej wsi na Mazowszu. Całe dnie gadaliśmy tylko o muzyce. Nasz drugi gitarzysta woził do mnie na każdą próbę potężnego Regenta na bagażniku roweru, przedzierając się przez piachy, 5 kilometrów w jedną stronę. Gdy nagle po nagraniu demo posypały się propozycje koncertów, był to dla nas szok i najwspanialsza przygoda życia. Sam fakt wydania w tamtych czasach kasety był czymś kosmicznie niewyobrażalnym. Dzieciaki w koszulkach do kolan zakupionych w nieświętej pamięci Dziupli w Warszawie, które przychodziły do nas na próby, później

46

FAUST

założyły Naumachię. Pierwsze utwory tej grupy powstały w tym samym miejscu co Faust, a gitarzysta i klawiszowiec trafili do naszego składu. Szanse na rozwój - wtedy były inne problemy, było bezrobocie. Student musiał mieć znajomości, żeby mógł robić przy łopacie. To wspaniale, że Naumachii udało się wydać płytę. Grali konkretną, dobrą muzykę, a my mieszaliśmy wszystkie dostępne style, przekombinowaliśmy wtedy i to się zemściło. Miałeś jednak poczucie, że nie skończyło się to tak, jak powinno i mogło, stąd pomysł powrotu do dawnej nazwy? Biorąc pod uwagę to jakie były wówczas czasy i ile wkładaliśmy w to energii, chyba dobrze, że poszliśmy na odwyk od muzyki, przynajmniej ja. Dzięki temu miałem szansę się czegoś jeszcze w życiu nauczyć, zdobyć zawód, ogarnąć jakieś zaplecze. Gdyby Faust rozwiązał się dwadzieścia lat później być może dziś byłbym czterdziestolatkiem z dwiema lewymi rękami do pracy i pretensjami do całego świata, że mój pomysł na życie nie wypalił - nie każdy zdobywa ten status co Vader czy Behemoth. Druga sprawa - Faust to byli ci sami ludzie od podstawówki i szkoły średniej w tych samych szkołach, klasach, w tej samej pracy dorywczej, na tych samych imprezach, próbach i koncertach - po dziesięciu latach byliśmy zmęczeni także sobą nawzajem. Dziś Faust wraca bez oczekiwań, wyłącznie dla sztuki i własnej satysfakcji. Jesteś jedynym muzykiem starego składu w obecnym wcieleniu zespołu, ale wiem, że koledzy, choćby Grzegorz Golianek bardzo namawiali cię, aby utwory które tworzysz ukazały się pod nazwą Faust? Grzegorz i ja na poprzednich materiałach stworzyliśmy prawie całą muzykę Faust, ale to on odpowiadał za ostateczny kształt utworów, miał większą wiedzę teoretyczną, układał większość partii gitar, ale był też doskonałym perkusistą i na pierwszych dwóch materiałach to on nieoficjalnie nagrał prawie całą perkusję. Nic więc dziwnego, że emocjonalnie zaangażował się bardzo w reaktywację Fausta. Na tej płycie miały znaleźć się jego dwie kompozycje. W zasadzie to one powstały, ale nie weszły na album, bo zabrakło czasu i pieniędzy, żeby je nagrać. Jestem przekonany, że Grzegorz założy jeszcze koszulkę Faust - jestem z nim w stałym kontakcie i często o tym rozmawiamy.

Co ciekawe najpierw zaczęły powstawać tek sty, w dodatku dotyczące jednego tematu, to jest pedofilii w Kościele. Zainspirował cię dokument "Tylko nie mów nikomu" Tomasza i Marka Sekielskich, czy też myślałeś o tym problemie już wcześniej? Ta płyta powstała dlatego, że w mojej głowie nagromadziło się tyle złej energii związanej z tematem przemocy wobec dzieci, że nie mogłem sobie z tym poradzić. W międzyczasie urodziła mi się córeczka. Nie mogłem spać, nie mogłem zapomnieć pewnych twarzy czy historii. O tym jest wstęp na wkładce płyty. Zdarzyło się nawet tak, że z kolegą trafiliśmy na pedofila bezpośrednio po tym, jak usiłował skrzywdzić dwunastolatkę - odstawiliśmy go gdzie trzeba, a ten potem trafił na rok za kratki. Pomyślałem sobie, że gdyby był księdzem, pewnie działałby dalej w innej parafii, zamiast siedzieć w więzieniu. Zgłębiałem więc temat i byłem coraz bardziej zszokowany tym jaka jest skala tego zjawiska w Kościele katolickim. A to, że Kościół i część wiernych krzyk ofiar odbiera jako atak na świętość, to już jest skandal i zło niewyobrażalne. Jeśli Szatan istnieje, to w swojej szafie z kostiumami ma sutannę i chyba lubi ją zakładać. Napisałem szkielety tekstów interpretując udokumentowane przypadki pedofilii, głównie w Polsce. O czym są te teksty: o utracie wiary przez ojca, którego córka została zgwałcona i utopiona w wodzie święconej podczas egzorcyzmów, o człowieku, który popełnia samobójstwo, gdyż nie może znieść wspomnień, o piętnowaniu i samotności ofiar oraz bezkarności przestępców. A dokument braci Sekielskich - świetnie, że powstał, ale nie miał na naszą muzykę wpływu bezpośredniego - gdy trafił na antenę byliśmy już chyba w połowie sesji nagraniowej. Nie jest to nic nowego, bo choćby Hunter porusza takie tematy od lat: ostatnio w "Arachne", wcześniej w "Armii Boga" czy "NieWesołowskim", ale jakoś nie wydaje mi się, bo mogło to cokolwiek zmienić - myślisz, że Faust, zespół przecież znacznie mniej znany od zespołu Draka, tym bardziej może mieć jakiś wpływ na przerwanie zmowy milczenia wokół tego problemu czy zasygnalizowanie go ludziom? Kropla drąży skałę, a pióro jest silniejsze od miecza. To nasza kropla i nasze stanowisko w sprawie. Tabu już zostało złamane, coraz częściej dyskutuje się o problemie, a Kościół broniąc bandytów w swoich szeregach robi krok w stronę przepaści i już teraz na zawsze stracił swój niepodważalny autorytet. Chciałbym w tym miejscu podkreślić, że nie wskazujemy tu palcem na wiarę, bo życie duchowe jest każdemu potrzebne i tylko kamienie go nie mają. Ta płyta to kolejny głos opinii społecznej, każdy lajk pod nią na YouTube jest kartą do głosowania w sprawie. Teksty to jedno, ale musiałeś stworzyć też muzykę - poszło ponoć z tak zwanej górki, gdy zainteresowanie tematem wyraził Pavulon, jeden z najlepszych polskich perkusistów, o którym łatwiej byłoby powiedzieć z kim nie grał, niż z kim grał? Pavulon na co dzień oprócz tego, że łoi w gary w Hate czy Antigama, itd. gra też na stałe od dwóch lat z Grześkiem i Tomaszem z Naumachii, starymi muzykami Faust, w ich własnym projekcie. Tak wyszło, że usłyszał moje pierwsze piloty gitarowe od Grzegorza i tego samego dnia Grzesiek do mnie napisał, że mam już perkusistę i muszę ten album nagrać


jako kolejną płytę Faust. Dwa miesiące później siedziałem już z Pavulonem w studio i w pięć dni nagraliśmy perkusję do siedmiu nowych utworów. W trakcie sesji Paweł przyznał, że od kilkunastu lat nie grał na jednym materiale tak wolnych ale i tak szybkich partii perkusji. To co zrobił jedną ręką na werblu w końcówce numeru "Homo Homini Deus" jest niepojęte. Resztę składu też stworzyli doświadczeni muzycy, poza wokalistą Maciejem Bartkowskim, o którym jakoś wcześniej nie słyszałem - byliście pewnie pod wrażeniem, gdy zaprezentował swe możliwości? Namiar na Macieja też podesłał mi Grzegorz - koleś kiedyś rewelacyjnie zaśpiewał cover Testament - zadzwoniłem. Maciek na co dzień słucha jakiejś ekstremy, śpiewa od jakiegoś czasu w rockowym zespole, ale jego barwa głosu jest na rocka za mocna a jak na death metal zbyt czysta. W Faust od zawsze szukaliśmy takiego właśnie głosu i byłem pewien, że go znaleźliśmy. Maciek w studio zabrzmiał jak Chuck Billy z Testament, a gdy wpadliśmy na pomysł z recytacjami pod wokalem

głównym zapachniało to mocno Romanem Kostrzewskim. Obydwaj realizatorzy z JNS Sstudio oraz Heinrich House Studio stwierdzili, że nie unikniemy problemów wynikających z tych porównań. Dla nas takie skojarzenia wśród słuchaczy to zaszczyt. Kilka utworów dopełniliście też głosami dzieci - było to pewnie spore wyzwanie, żeby nie było to zbyt dosłowne, bo wtedy cały zabieg okazałby się chybiony? Głosy dzieci to moja trzyletnia córka oraz dzieci przyjaciół - Heniek z Heinrch House Studio mało nie zwariował jak przyprowadziłem całą tą nieletnią bandę - nagrywaliśmy scenę głosów w głowie ofiary pedofila. Dzieci w utworze "Samotność" nagrywał basista Gajos (kanał Gita TV) jeżdżąc cały dzień rowerem po placach zabaw dla dzieci w Warszawie. Dobrze, że sam nie padł ofiarą łowców pedofili-stary chłop z brodą z dziećmi w piaskownicy. Są tam też autentyczne dziecięce chóry kościelne. Nie tylko to było problemem. Największe ryzyko niósł sam temat, którego się podjęliśmy. Mógł wyjść pastisz, mogło wyjść głupio i śmiesznie. A tymczasem najczęściej piszą teraz do nas rodzice, dostałem kilka wia-

domości od ojców, którzy popłakali się słuchając tej muzyki w słuchawkach czy w samochodzie. Ci, którzy odbierają album przez samą muzykę a nie treść, mówią o ciarach na ciele. Chyba się udało choć, nie jest niemożliwością, żeby dziś nie mieć także swoich trolli i hejterów - na razie na nich czekamy. Uwielbiam ich, odkąd usłyszałem piosenkę Dr. Misio "Pokochaj swojego hejtera bo smutne ma życie ten ch...j." Muzycznie to wciąż death/ thrash metal, z pewnymi odniesieniami do tradycyjnego heavy - jakieś daleko idące zmiany stylistyki w tym zakre sie nie wchodziły w grę? Tu nie było żadnych najmniejszych kalkulacji. Tylko to, co podpowiadały nam emocje. To, że Faust zabrzmiał na tym albumie tak, a nie inaczej wynika też z tego, że ja i Krzysztof Załęcki, drugi gitarzysta i autor muzyki, mamy te same muzyczne korzenie. Death, Slayer, Kreator, KAT, Testament, Morbid Angel czy Cannibal Corpse itp. z tych z pierwszej ligi. Krzysiek wpadał do mnie nagrywać swoje pomysły, a ja nagrywałem je na laptopa i kleiłem je ze swoimi. Kochamy heavy metal, ale jakoś tym razem nie objawił się on pod naszymi palcami zbyt mocno, choć "Samotność" to przecież heavymetalowa ballada, a wokal Maćka daleki jest od growlingu. Zapowiadaliście, że utworów będzie osiem, pojawiały się też informacje, że nagracie ponownie "Sen" z debiutanckiego demo? Kolejny raz mnie zaskakujesz, nie mam pojęcia skąd masz takie informacje, bo wydaje mi się, że tylko Grzegorz Golianek i wokalista Maciek o tym wiedzieli. Grzesiek z Pavulonem mieli nagrać nową wersję utworu "Sen" z 1998 roku, ale to właśnie z nim nie zdążyli. Utwór "Samotność" powstał za to w dwóch wersjach, tej na CD i wersji radiowej. Ostatecznie zrezygnowaliśmy z tłoczenia płyty z dwiema wersjami tej ballady. Jeśli wypuścimy winyla, to tam trafi ona jako bonus, jest krótsza i inaczej zmiksowana.

entycznych postaci z podobną tragiczną przeszłością. Nawet cover dobraliście perfekcyjnie, bo "In The Name Of God" Unleashed zaczyna się przecież od słów: "In the name of God/A preacher rapes a child..." - pasował idealnie, a do tego podtrzymał waszą tradycję zamieszczania cudzych utworów na płytach CD? Dobrze pamiętasz naszą ostatnią płytę: na "Mistantropic Supremacy" jedynym numerem po polsku był "Noc królowej żądzy" Destroyers, bardzo ciepło przyjęty przez oryginalnych wykonawców. Tym razem jedynym po angielsku jest "In The Name Of God" mistrzów z Unleashed. Dlaczego ten utwór? Właśnie z powodu tego tekstu. Ciężki brutalny utwór z brutalnym tekstem, zagrany trochę szybciej niż oryginał i przearanżowany, z bardziej urozmaiconą perkusją i jednocześnie thrashowym wokalem. Wierzę, że fani Unleashed nie wbiją nam noża w plecy. Nie obawiasz się, że wiele osób nie zrozumie przesłania tych tekstów, odbierając je wyłącznie jako bezpodstawny atak na Kościół? Są tacy, co odbiorą to tylko jako muzykę, dźwięki, teatralny thrash/death metal. Inni jako manifest i płytę zrobioną po coś, nie najlepszą na świecie pod względem muzycznym, ale być może jedną z najważniejszych, jakie będą

Można określić "Wspólnotę brudnych sumień" mianem albumu koncepcyjnego, z racji wspólnej tematyki tekstów i ogólnie całego konceptu przyświecającego powstaniu tej płyty? Tak, to jest koncept album i tak chcielibyśmy, żeby był postrzegany. Miała to być historia jednej osoby ale ostatecznie wyszło, że są to historie kilku aut-

FAUST

47


snoręcznie wykonanymi barwnikami, np. czarny tusz wykonany jest z galasów, takich kulek, które można znaleźć w lesie przyczepione jesienią do liści dębu. Oryginalne grafiki mają też złocenia z wklejanej złotej blaszki, pigmenty to starte minerały, kleje do nich powstały z jajek, itd. Domyślam się, że koperta zawierająca płytę, opatrzona wykaligrafowanymi adresami to też nie przypadek, a dopełnie nie pewnej idei, taka kropka nad i? Tak zaadresowane płyty trafiają do wszystkich, chcemy pokazać, że bardzo szanujemy ludzi, którzy zdecydowali się wydać na tę płytę swoje pieniądze. stały na ich półce. Dla jeszcze innych będzie to atak na Kościół. Ta ostatnia grupa, to właśnie "Wspólnota brudnych sumień" z okładki albumu, to także o nich jest ta płyta. Nie gardzę nimi, ale się ich boję, bo to właśnie jest zło okraszone fanatyzmem i nieznoszące krytyki, to dzięki nimi, dzięki tej wspólnocie brudnych sumień, pedofile w sutannach nie trafiają do więzień. Możecie też w sumie zyskać dzięki temu większą popularność, tak jak choćby Virgin Snatch: przez lata pisali o kwestiach polity cznych, ale po angielsku, a jeden utwór "G.A.W.R.O.N.Y." z polskim tekstem wywołał prawdziwą burzę? "Patriotyzm zbyt pijany, by móc bez krzyża iść...", bardzo dobry numer zaangażowany politycznie, to właśnie ma wartość, bo oprócz tego, że jest świetne muzycznie, jest po coś, a zespół nie boi się utraty obrażonych fanów i głupców nazywa głupcami. Mam nadzieję, że Faust "Wspólnota brudnych sumień" też jest po coś. Nie było to kalkulowane na żadną popularność, bo to byłoby w tym przypadku obrzydliwie cyniczne. Moim osobistym celem do zrobienia tego w tym kształcie było przede wszystkim pozbycie się tego z głowy - teraz śpię spokojniej. Streaming, pliki, muzyka na smartfonach, wszędzie cyfra, również na okładkach płyt. Tymczasem oprawa graficzna "Wspólnoty brudnych sumień" to w 100 % ręczna robota, coś niespotykanego w dzisiejszych czasach. Jak doszło do zaangażowania Anny Malesińskiej do prac nad tymi ilustracjami? Miała teksty do dyspozycji i wolną rękę, czy co nieco jej sugerowaliście? Anna Malesińska zawodowo zajmuje się kaligrafią i iluminacją, malarstwem średniowiecznym. Jednocześnie jest fanką metalu, ostatnio byliśmy z nią, naszym basistą i gitarzystą na Legendach Metalu, wcześniej na Kreator. Normalnie maluje zwykle ptaki i rośliny, ale nie mogła nie zaangażować się w ten projekt, bo prywatnie...jest moją żoną! Zarzuciłem jej temat uzgodniony z resztą ekipy, a to co widać to już jej interpretacja autentycznego tematu obecnego w malarstwie średniowiecznym. Każdy tekst dostał swoją grafikę, wykonanie każdej z nich zajęło jej około 30-40 godzin pracy. Wszystkie namalowane są ręcznie z wykorzystaniem metod z tamtego okresu, wła-

48

FAUST

Anna poświęciła na nie sporo pracy, ale efekt końcowy powala - dlatego planujecie również wydanie wersji winy lowej, może nawet z tymi wszystkimi ilustracjami w 12" formacie? Jest taki plan, ale na wyprodukowanie winyla w minimalnym nakładzie około 200 egz. potrzeba około 6 tysięcy zł. Dlatego winyl wychodzi drogo za sztukę, a my nie chcemy oszczędzać na jakości właśnie ze względu na szacunek do naszych fanów. Chcielibyśmy te grafiki pokazać w oryginalnym dużym formacie, z dodatkowym kolorem tam, gdzie w oryginale jest złoto i z alternatywną wersją utworu "Samotność". Studio oraz produkcja płyty wydrenowała nasze kieszenie, głównie moje, bo ja byłem sponsorem tej sesji. Żeby ukończyć produkcję płyty sprzedałem samochód i kilka ton złomu, teraz do pracy śmigam rowerem, pociągiem, tramwajem i jak przejdę kilometr piechotą to jestem na miejscu. Ale nie jest tak źle, bo nadal mam jeszcze ukochany motocykl. Czyli do kompletu będzie brakować tylko kasety - nośnika od którego zaczynaliście w końcu lat 90., może więc warto też pomyśleć o kasetowej wersji nowego albumu, skoro taśmy wróciły równie triumfalnie jak winylowe longplaye? Akurat dziś od grafika dostałem projekt okładki kasety. Siłą rzeczy będzie trochę skromniej, bo 24 stronicowego bookleta w kolorze nie da się zmieścić w formacie kasetowym. Kasetowe wydanie sponsoruje brat naszego wokalisty Maćka. Jak tylko rzecz będzie gotowa, na stronie FB Faust Band Poland pojawi się info gdzie można będzie ją kupić. To będzie mały, limitowany nakład. Nie zmieniło się za to jedno, bo Faust przełomu wieków i obecnie to ciągle zespół nieza leżny, wręcz podziemny - od razu założyłeś, że nie będziesz szukać wydawcy, wolisz wydać tę płytę samodzielnie? Poprzednie wydawnictwa wyprodukowaliśmy sami, dystrybucją zajmował się Pagan Records. Tym razem odezwałem

się do trzech wydawców. Jeden odmówił, bo nie ich profil klienta, ale zaproponował dystrybucję, za to z kolejnymi dwoma nie zdążyłem się dogadać, bo gdy się zdecydowali płyta była już w produkcji. Tak naprawdę wysłałem materiał do wytwórni, ale nie czekałem na odpowiedź. Jak więc można ją kupić? Współpracujecie z jakimś dystrybutorem czy też najlepszą metodą jest droga pocztowa bądź na ewentu alnych koncertach? Płyta jest do kupienia z katalogu wytwórni Putridcult.pl, która słynie z wypluwania ze swojej stajni głównie najczarniejszej ekstremy, jesteśmy więc tam jednym z kilku rodzynków, jak choćby Damage Case. Morgul, szef tej firmy okazał się totalnym metalowym maniakiem i przesympatycznym gościem. Choć "Wspólnoty brudnych sumień" nie wydał, traktuje Fausta jak swoje własne wydawnictwo i angażuje się w promocję. Płytę i koszulki Faust kupicie też pisząc na priv ze strony FB Faust Band Poland oraz na platformach cyfrowych takich jak Tidal czy Spotify i inne. Jeśli będą koncerty to wiadomo. Będzie ich stopniowo coraz więcej czy też Faust pozostanie raczej grupą studyjną, z racji innych obowiązków i zobowiązań tworzących go obecnie muzyków? Wszyscy są gotowi, a Grzesiek z którym robiłem muzykę w Faust na trzech poprzednich płytach deklaruje chęć wzięcia w tym udziału, także w nagraniach kolejnego albumu za dwatrzy lata. Na razie stanęło na tym, że czekamy i obserwujemy reakcję fanów. Jeśli oczekiwana będą duże, będziemy grać. Ze względu na obowiązki i dziwne zawody, które wykonujemy, nie stać już nas na to, żeby tłuc się w każdy weekend przez cały kraj, żeby zagrać gdzieś w knajpie dla 10 osób - nie chcę tu nikogo urazić, bo zwykle te 10 osób to najprawdziwsi metale, po prostu mamy już swoje lata i małe dzieci w domu, to kwestia odpowiedzialności. A kolejna płyta? Powstanie, jeśli będziemy mieli coś ważnego do powiedzenia przy pomocy muzyki. Dziękuję ci za ciekawe pytania. Wojciech Chamryk


Nowa jakość Ponad siedem lat trzeba było czekać na nowy album Fanthrash. Lubelską formację dopadły jednak zmiany składu, bycie zespołem niezależnym też nie ułatwiało jej funkcjonowania. W końcu jednak "Kill The Phoenix" ujrzał światło dzienne i warto było czekać na tę płytę - tym bardziej, że thrash w wydaniu Grega i spółki zyskał też, rzadko spotykaną w metalu, instrumentalną oprawę: HMP: Zapowiadaliście wydanie "Kill The Phoenix" już jakieś trzy lata temu, pojawił się wtedy nawet promujący go teledysk "Ice Dagger Of Despair" - bycie zespołem nieza leżnym ma plusy i minusy? Grzegorz Obroślak: Witaj Wojtek, powitania również dla czytelników "Heavy Metal Pages" i wszystkich metal maniacs. Tak to prawda, teledysk do "Ice Dagger Of Despair" powstał już w 2016 roku i wtedy wydawało się, że data premiery płyty będzie znacznie szybciej, ale w międzyczasie doszliśmy do wniosku, że nie będziemy sztucznie cisnąć z terminem i pozwolimy materiałowi na płytę (tak jak nowemu składowi zespołu) dojrzeć i okrzepnąć, bez oglądania się na sztywne ramy czasowe. Z perspektywy czasu jestem przekonany, że takie swobodne podejście do tematu wyszło tylko na dobre dla brzmienia i całej koncepcji naszej nowej płyty. I tutaj masz odpowiedź na drugą cześć twojego pytania - bycie zespołem niezależnym daje ci taką sytuację i komfort, że nic nie musisz i nagrywasz płytę gdy dojdziesz do wniosku, że muzyka, teksty i cała oprawa jest dokładnie tym, czego oczekiwałeś. Nie masz ciśnienia i deadline'u, gdzie musisz spinać poślady i nagrywać płytę, bo takie masz zobowiązania wobec wytwórni, kontraktu, etc. A minusy bycia artystą niezależnym, no cóż to od zawsze to samo - brak kasy, brak profesjonalnej promocji (bo wiesz jak się tym zająć, ale normalnie nie masz na to czasu, bo trzeba utrzymać rodzinę, spłacać kredyty itd.), brak dobrej dystrybucji, brak zawodowego bookingu, który w przypadku koncertów, chyba jest najbardziej odczuwalny. Wasz długogrający debiut "Duality Of Things" ukazał się ponad osiem lat temu, później przypomnieliście jeszcze o sobie EPką "Apocalypse Cyanide", ale w metalowym podziemiu czas biegnie nieco inaczej, szczególnie kiedy trzeba zreformować skład, dopiąć wszystko na nowo? To jest dobre - "w metalowym podziemiu czas biegnie nieco inaczej" - truth! Po wydaniu "Apocalyse Cyanide" doszło do sporych zmian w naszym zespole i trzeba było stawić czoło rzeczywistości na nowo. Stopniowa zmiana na stanowisku gitarzysty solowego, wokalisty i perkusisty, sam przyznasz jest dosyć istotną ingerencją, ale myślę, że zespół zyskał dzięki temu nową świeżość, inną jakość i trochę inną "barwę" swojej twórczości. Poza tym tak się złożyło, że w tym czasie nastąpiło sporo istotnych, ale pozytywnych zmian w życiu prywatnym kolegów z zespołu, w tym u mnie - w moich tematach osobistych i rodzinnych, co nie przyspieszyło prac nad nowym materiałem, ale są sprawy ważne i ważniejsze i jak mówią "co się odwlecze... ". (śmiech)

Wykorzystanie w tytule płyty Feniksa, mitycznego symbolu wiecznie odradzającego się życia, może więc tu mieć również dodatkowe znaczenie, bo przecież Fanthrash też już niejednokrotnie powstawał z popiołów, a "Kill The Phoenix" jest dla was, można to śmiało powiedzieć, nowym otwar ciem? Fanthrash został założony w roku 1986 i jak słusznie zauważyłeś odradzał się już nie po raz pierwszy ale ta ostatnia inkarnacja, od wydania w roku 2010 EP "Trauma Despotic", która trwa do dzisiaj, jest trwała i konsekwentna. Oczywiście zespół ewoluuje, także muzycznie, zmienia się skład, ale cały czas jest to

świadczy o tym ogrom pracy, który "młodzi" włożyli w powstanie najnowszej płyty, choćby w warstwie muzycznej, gdzie Kamil i Rafał są kompozytorami lub współtwórcami większości materiału na płytę i odpowiadają niemal w całości za aranżacje. Teksty utworów na nowym krążku też po raz pierwszy nie są mojego autorstwa, napisał je nasz wokalista Kuba Chmielewski. Jak widzisz nie trwałem za wszelką cenę przy takim rozwiązaniu, że niemal całość muzyki i wszystkie teksty są mojego autorstwa (tak było na EP "Trauma Despotic", dużej płycie "Duality Of Things" i EP "Apocalypse Cyanide"). Przeważyła koncepcja, by oddać w ręce naszych młodych muzyków też sferę twórczą, tak by materiał na "Kill The Phoenix", zyskał nową jakość i świeżość i myślę że udało się to zrealizować. Ważne jest więc nadawanie na tych samych falach, ta tak zwana chemia, a dalsze efekty są po prostu logiczną konsekwencją takiego stanu rzeczy? Jest dokładnie tak jak mówisz, bez nadawania na tych samych falach, ale też bez wzajemnego zaufania (już niezależnie od różnicy wieku poszczególnych muzyków), które jest niezbędne przy takim procesie twórczym, tj. wspólnej pracy nad materiałem, ogrywaniem no-

Foto: Marek Skowronek

Fanthrash z dwoma "ojcami założycielami" od początku na pokładzie, tj. ze mną i naszym basistą Marychą (Mariusz Ostęp) ale też z nowymi, młodymi, mega utalentowanymi kolegami w składzie, którzy wpisują się idealnie we współczesny wizerunek zespołu. Wymyślając tytuł naszej najnowszej płyty tj. "Kill The Phoenix" nie rozpatrywałem naszego "odrodzenia" ale chciałem uchwycić bardziej uniwersalne znaczenie, choć rzeczywiście tytuł ten fajnie wpisuje się w zespół i jego obecność na muzycznej scenie. Musicie się nieźle dogadywać, mimo sporych różnic wieku pomiędzy zespołową starszyzną a juniorami? (śmiech) Tak to prawda nasz wokalista Kuba, gitarzysta Rafał, perkusista Kamil, są znacznie młodsi ode mnie i Marychy ale myślę, że udaje się nam świetnie dogadywać. Zresztą

wych, nawet szalonych i nieoczywistych pomysłów na sali prób i tworzenia z tego nowej jakości - nic wartościowego nie uda się stworzyć. Jeżeli daje się świadomie połączyć wszystkie te elementy "układanki", ma się radość z grania, pracy nad materiałem i po prostu chce się stworzyć coś oryginalnego, ale tak jak się to czuje, a nie pod konkretne oczekiwania czy aktualna modę, wtedy efekt końcowy będzie dobry lub bardzo dobry. Znowu pracowaliście z Czarkiem Sochą, ale też z Chrisem Klosem, a miks i mastering to dzieło Jeffa Dunne'a - to chyba najbardziej wypasiona pod względem produkcji płyta Fanthrash? Począwszy od roku 2010 nagrywamy nasze wydawnictwa w gościnnych progach Tzar Studio u naszego przyjaciela Czarka Sochy, który jest dla nas nieocenionym wsparciem na

FANTHRASH

49


etapie rejestracji śladów, ale też pracy nad brzmieniem i aranżacjami naszych utworów, które nabierają ostatecznego kształtu pod czujnym okiem Czarka. Drugą nie mniej ważną osobą jest Chris Kłos, nasz wieloletni kolega od zawsze ale też "człowiek legenda" i dobry duch zespołu - czasami nasz realizator ale przede wszystkim człowiek odpowiadający za produkcję i brzmienie w Fanthrash, który "śmieszy, tumani, przestrasza", kopie nas po tyłkach kiedy trzeba, ale też otwiera nam oczy przez te wszystkie lata na wiele kwestii sprzętowych, produkcyjnych i brzmieniowych. Natomiast nową postacią, która pojawiła się na płycie "Kill The Phoenix" jest Jeff Dunne (Redlands California, USA), którego produkcje i brzmienia, które udało mu się "ukręcić" u innych artystów jak choćby amerykańskiej kapeli Emmure, Chelsea Grin czy Motionless In White, były dla nas na tyle dobre i inspirujące, że postanowiliśmy zwrócić się do niego o miks i mastering naszej najnowszej płyty "Kill The Phoenix". Dlaczego akurat zwróciliśmy się do Jeffa, no cóż to nie był żaden snobizm, że USA, Zachód, itd. Po prostu zależało nam na jak najlepszym dostępnym dla nas brzmieniu płyty, które byłoby inne niż na naszych poprzednich wydawnictwach (tam za miks i mastering odpowiadał

Nasze myślenie w Fanthrash od zawsze było takie, że jeżeli tworzysz muzykę, cieszy cię to, szanujesz siebie i słuchaczy, to nagrywaj najlepiej jak możesz i umiesz, w najlepszych możliwych warunkach, w takich studiach nagrań, które oddadzą w pełni twój artystyczny zamysł i cały kunszt twojej muzyki. Nie mniej ważna jest też cała oprawa, która towarzyszy wydawnictwom i wpływa na klimat, który chcemy uzyskać na naszych płytach. Pomysł na całą szatę graficzną, koszulki, banery do netu i do druku, etc. są istotnym dopełnieniem i ostatecznym szlifem, który ma dodatkowo wzmocnić wrażenia muzyczne poprzez doznania estetyczne i dać pewną spójność przekazu. Oczywiście są też teksty utworów, które choć jak wiadomo są wpisane w pewną metalową stylistykę, w której się poruszamy, jednak staramy się zawsze w lirykach coś przekazać, poruszyć różne kwestie i problemy tego świata - czyli jeżeli już siadasz do pisania tekstu, wysil się choć trochę, znajdź jakiś pomysł, nie wyśpiewuj skleconych na kolanie rymowanek. W muzyce metalowej towarzyszyła zawsze płytom, dobra, a czasami wręcz wspaniała, oprawa graficzna, która stała się też swoistym znakiem rozpoznawczym dla metalu i takiemu podejściu staramy się być wierni, niezależnie od zmieniającej się

gowych i to wybiórczo, fragmentarycznie, jest według mnie swoistą plagą naszych czasów. I zobacz co się dzieje: kiedyś w latach 80. i początku lat 90., szczególnie w jednak opóźnionej cywilizacyjnie i gospodarczo do tzw. Zachodu Polsce, ludzie kupowali prawdziwe płyty, ciułali pieniądze na sprzęt audio, odsłuchiwali w domach z wypiekami na twarzy najnowsze płyty, które do nas docierały i pomimo jednak biednych czasów, każdy przywiązywał wagę do brzmienia, kolekcjonował płyty, etc. A teraz w dobie rozbuchanego konsumpcjonizmu, gdzie dostęp do dobrego sprzętu audio jest dla większości w zasięgi ręki, bezproblemowy i niemal nieograniczony, ludzie odpalają na swoich telefonach, muzykę tylko w mp3 często nie zadając sobie trudu, by sprawdzić jak naprawdę brzmi dana płyta, gubiąc wiele niuansów, częstotliwości, tracąc przy tym właściwy i zamierzony charakter takiego nagrania. Nie mówiąc już o zupełnym olaniu artysty, który włożył często masę pracy, monet i wylał hektolitry potu, by cyzelować brzmienie, które później i tak mało kto doceni. "Kill The Phoenix" też jest dostępny na Spotify, etc. ale zadbaliście też o wydanie wersji CD - płyta to płyta, powinna więc być wydana również w fizycznej postaci? No cóż w nawiązaniu do tego co mówiłem wcześniej, nasza płyta jest dostępna na wszystkich liczących się platformach streamingowych. Oczywiście zadbaliśmy też o wydawnictwo fizyczne, czyli tradycyjną, wytłoczoną płytę CD, z pięknie wydrukowanym i ciekawie opracowanym bookletem.

Foto: Marek Skowronek

Jocke Skog ze Szwecji, odpowiedzialny za produkcje takich kapel jak Clawfinger czy Meshuggah), bardziej selektywne, "organiczne", ale nie mniej potężne. Cieszę się niezmiernie, że po wielu próbnych miksach i wspólnej pracy nad materiałem na płytę, ostatecznie taki właśnie efekt udało się uzyskać, gdzie zasługa Jeffa i jego spojrzenie na miks i brzmienie, jest ogromna i nie do przecenienia. Nie ma więc co oszczędzać na jakości pro dukcji, nawet jeśli mało kto słucha już muzyki tak jak kiedyś, na dobrym sprzęcie, będąc w stanie docenić brzmieniowe niuanse danego wydawnictwa? Przywiązujecie też dużą wagę do tego, co tak istotne było kiedyś, że płyta to nie tylko muzyka, ale też teksty, oprawa graficzna, słowem zwarta, artystyczna całość?

50

FANTHRASH

mody. Obecnie choć spora część aktywności muzyków i odbiorców przeniosła się do netu i na pierwszy plan wysuwają się portale, FB, streamingi itp. i OK, niech tak będzie (u nas też jest to wszystko) bo tak zmienia się świat, czasy i odbiorcy ale mimo tego nie zapominamy o tradycyjnej formie wydawnictw tj., płyty CD, koszulki, gadżety, itp. i będziemy to robić póki sił i dopóki będą jeszcze działały tłocznie i drukarnie (śmiech), i będą chętni by to kupić do swoich kolekcji. Przesłuchiwanie "po łebkach" fragmentów utworów na YouTube czy w serwisach streamingowych jest już jednak obecnie normą, a co gorsza ludzie, zwykle młodzi, nawet nie wiedzą co tracą - znak czasów, ale jakże wymowny? Poruszyłeś ważną kwestię - słuchanie muzyki tylko z netu, mp3, w serwisach streamin-

Saksofon na metalowych płytach nie jest żadną nowością, bo już na początku lat 80. Mel Collins (King Crimson, etc.) zagrał gościnnie na płycie "Volumen Brutal" hisz pańskiego Baron Rojo. Wy jednak poszliście dalej i na "Kill The Phoenix" słychać Sa-kso fonarium - nie dość, że jedyny żeński kwartet saksofonowy Polsce, to jeszcze złożony z absolwentek Krakowskiej Akademii Muzycznej, grających najczęściej jazz. Jak doszło do tej zaskakującej współpracy i skąd wziął się pomysł tych saksofonowych wstępów do trzech utworów oraz outro utworu tytułowego? Wszystko co powiedziałeś jest prawdą i przyznasz, że dziewczyny z Saksofoniarium, zrobiły wspaniałą robotę i wszystko świetnie do siebie pasuje, nadając całej płycie charakter i klimat, którego poszukiwaliśmy. Tutaj korzystając z okazji podziękowania dla uroczego kwartetu Saksofoniarium w składzie: Joanna Wróblewska - sopran, Aleksandra


Skierka-Przybyłka - alt, Dorota Olech - tenor i Paulina Owczarek - baryton! Sam pomysł na zastosowanie saksofonów, narodził się w głowie naszego perkusisty Kamila, którego żona Asia jest zawodowym muzykiem (podobnie zresztą jak Kamil) i występuje na co dzień w Saksofonarium, ale też udziela się w wielu innych projektach muzycznych. Co ciekawe fajnie to współbrzmi z waszym łojeniem, daje chwile oddechu, urozmaica całość, chociaż nie brakuje momentów kojarzących się nawet z free - dziewczyny dostały od was wolną rękę, czy zagrały coś skomponowanego wcześniej? Te cztery miniatury muzyczne zostały specjalnie na tę okazje skomponowane i napisane przez Kamila Wróblewskiego, perkusistę Fanthrash, tak by wplatały się w materię płyty, zmieniając jej oblicze i nadając specyficzny muzyczny "smak", który moim skromnym zdaniem nie rozmiękcza, a wręcz przeciwnie nadaje materiałowi na "Kill The Phoenix" jeszcze większej mocy. Chociaż dziewczyny miały napisane wcześniej partytury, słychać też fragmenty improwizowane, które urodziły się w studio, podczas sesji nagraniowej pod czujnym uchem Kamila. Tutaj, skoro mówimy o chwili oddechu na płycie i budowaniu klimatu, nie można nie wspomnieć o wspaniałym kobiecym wokalu, który pojawia się w jednym z naszych utworów, gdzie gościnnie piękną wokalizę zaśpiewała Aleksandra Ligęza-Jukowska. Ale na koncertach pewnie posługujecie się samplami, bo to jednak koszty, cztery dodatkowe osoby na kilka krótkich utworów? Na najbliższych koncertach będziemy już odpalali sample z tymi saksofonowymi miniaturami, bo niestety byłoby bardzo trudno zgrać terminy koncertów Saksofonarium z koncertami Fantharsh - choć sam pomysł jest bardzo kuszący. Tego typu urozmaicony, zwarty materiał kusi, by grać go w całości - macie takie plany? Oczywiście że są takie plany i chęć też jest wielka, by zagrać na żywo całą płytę, koncepcyjnie w pełnym składzie z kwartetem saksofonowym i mam nadzieję, że tego typu gig niebawem dojdzie do skutku, kiedy uda nam się wreszcie zgrać jakiś dopuszczalny dla obu zespołów termin. Do takiego konceptu - koncertu, potrzebny też będzie odpowiedni klub z dobrą sceną i profesjonalna oprawa z najlepszym możliwym nagłośnieniem, tak by oddać całą pełnię brzmienia instrumentów dętych i naszego fanthrashowego brzmienia. Fajne jest również to, że wsparli was byli muzycy zespołu: Pilate gra gościnne solo, Less udzielał się w pracach nad szatą graficzną - to, że już razem nie gracie nie znaczy, że jesteście wrogami? Pomimo zmian w składzie, pozostajemy w bardzo dobrych relacjach z byłymi muzykami z Fanthrash a w szczególności z Wojtkiem Piłatem Pilate (SpectAmentia) i z Lessem. Wojtek jest świetnym muzykiem i to, że zgrał gościnnie, klimatyczne solo w utworze "Black Hours" jest dla nas i dla mnie osobiście zaszczytem i mam nadzieję, że jeszcze nie raz przetną się nasze muzyczne szlaki. Co do

Lessa to sytuacja jest jeszcze inna - poza tym, że jest świetnym wokalistą, który zapewniam, że jeszcze nie raz pojawi się gościnnie na naszych płytach czy koncertach, to ten "człowiek Renesansu", ściśle współpracował i współpracuje z zespołem przy tworzeniu wszystkich grafik na nasze dotychczasowe wydawnictwa, tj. opracowaniu bannerów do netu, koszulek, logówek, graficznej strony newsów itp. Zdecydowanie w gronie byłych kolegów z zespołu, czy to z czasów współczesnych jak Pilate, Less, Radek Grygiel (poprzedni perkusista), czy z czasów "prehistorycznych" jak Jacek Wróblewski Siwy (perkusja), Wojtek Sekuła Seki (gitara), Andrzej Teter Skuter (gitara) - potwierdzam, że nie jesteśmy wrogami, a raczej bliskimi kolegami, którzy w wielu płaszczyznach nadają

niśmy poświęcić, dlatego że każdy z nas jest niestety mega zapracowany i skupiony na swoich obowiązkach zawodowych, które pozwalają nam żyć i utrzymać rodziny. Wiemy dobrze jak to wygląda w naszych polskich realiach, że z muzyki, szczególnie w takiej niszy w jakiej się muzycznie obracamy, ciężko jest pokryć choćby koszty działalności zespołu a co dopiero mówić o utrzymaniu się z tego jakże wspaniałego, muzycznego i metalowego "procederu". Jak więc widzicie przyszłość zespołu? "Kill The Phoenix" ukazał się, dotrze pewnie do osób zainteresowanych, zbierze trochę - jak mniemam - pozytywnych recenzji, zagracie trochę koncertów i co dalej? Znajdziecie w sobie motywację, by ciągnąć to dalej?

Foto: Marek Skowronek

na tych samych falach, dobrze nam się razem pracowało i nadal rozmawia i pracuje. Wcześniej mieliście kontrakt, teraz wydaje cie płyty Fanthrash samodzielnie - to wybór czy konieczność, bo wydawców nie interesu je niszowy zespół z Lublina, jak dobrze by nie grał? Tak, poprzednia płyta "Duality Of Things", została wydana w barwach brytyjskiej wytwórni Rising Records, jednak mieliśmy na tyle pech (podobnie jak kilkanaście /-dziesiąt/ innych kapel z tej stajni), że label ten po wielu latach, zakończył swoją działalność, jakoś tak zaraz po wydaniu "Duality Of Things" i to w atmosferze skandalu związanego z szefem Rising Records, ale to już temat na dłuższą opowieść, może przy innej okazji. A czy to wybór, czy konieczność - tym razem wybór, bo choć mieliśmy kilka propozycji wydawniczych, głównie z Europy - deale te okazywały się na tyle nieatrakcyjne i mało konkretne, że odpuściliśmy sobie dalsze negocjacje i wydaliśmy ostatecznie, po burzliwych dyskusjach, płytę na własnych zasadach i sami zajmujemy się jej dystrybucją i promocją. Z jednej strony jest to fajne, bo jest nad wszystkim kontrola i nie musimy iść na różne dziwne kompromisy, ale z drugiej strony nie możemy poświęcić na te działania muzycznopromocyjno-bookingowe tyle czasu ile powin-

Motywacja ciągle jest - inaczej nie inwestowalibyśmy siebie, swojej pracy i pieniędzy w wydawanie kolejnych płyty Fanthrash. Muzyka którą tworzymy i którą dzielimy się z metal maniacs na naszych wydawnictwach, jest częścią nas i dopóki są chęci i siła by chwytać za instrumenty, dopóty będziemy grać i tworzyć kolejne muzyczne "światy", które po nas pozostaną i być może choć kilka osób poruszą i zachęca do dalszych poszukiwań swoich muzycznych fascynacji. Raz jeszcze dziękuję za zaproszenie do ciekawej rozmowy i pozdrowienia dla całej redakcji HMP. Zapraszamy wszystkich do spotkania osobiście na koncertach Fantharsh. Wszelkie info w tej ale i w innych bieżących kwestiach, związanych z zespołem, znajdziecie na naszej stronie na FB. Wojciech Chamryk

FANTHRASH

51


Ten utwór to hołd dla zespołu naszego pierwszego basisty. Nawiązuje też do zespołowego dowcipu związanego z liczbą 64, jako znaku, który nas wszędzie prześladuje. Pojawia się w rejestracji auta, w taryfie drogowej, czy też w numerze samej drogi. Jak w wielu innych rzeczach, numer 64 daje się nam we znaki… (śmiech)

Szybko Tak mógłbym scharakteryzować zarówno długość wywiadu, który przeprowadziłem z gitarzystą i wokalistą zespołu, Alexem Coelho, jak i ich podejściem do muzyki. Sama nazwa zespołu była zainspirowana wydarzeniem z roku 1972, kiedy to w brazylijskim Sao Paulo budynek o nazwie Andraus zawalił się na ludzi. W wywiadzie dowiemy się też o zawartości ich najnowszego albumu, "Bleeding For Thrash", a także o planach i inspiracjach. HMP: Cześć. Jakbyś krótko opisał waszą muzykę? Alex Coelho: Fasthrash!!!! To styl, który wynaleźliśmy, grając szybciej niż tradycyjny thrash metal, prawie tak szybko jak death metal. Stosunkowo niedawno wydaliście swoje najnowsze dzieło, "Bleeding For Thrash". Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o tym albumie? Co chciałbyś powiedzieć za jego pośrednictwem?

Czy mógłbyś porównać wasz najnowszy album do "Breakneck" z roku 2012? Wydanie płyty nam chwilę zajęto, z różnych powodów. Mieliśmy wobec niej pewne oczekiwania, ale sami byliśmy ciekawi, co zespołowi uda się stworzyć. Skończyło się na wydaniu naszego najlepszego krążka, jak do tej pory. "Bleeding For Thrash" jest płytą z dużą dozą emocji i ogólnie spoko. "Breakneck" został nagrany w innym składzie, jedyną osobą, która grała na obu albumach był nasz perkusista Alexandre Brito. "Breakneck" to

Co zainspirowało was do powrotu do "Andralls on Fire" w części III? Napisaliśmy ten utwór na nasz debiut. Na kolejny krążek "Force Against Mind" zrobiliśmy jego drugą część. Potem mieliśmy plan, żeby opisać ten pomysł w inny sposób, myśleliśmy aby użyć tylko refrenów, jednak tym razem zaczynając z jej klasycznym krzykiem (Andralllls burn in towerrrr!!!), i to było mocne, od razu przypadło nam to do gustu. Wyjawisz mi co przedstawia wasza okładka? Okładka zawiera pewne informacje na temat tytułów utworów na płycie, jak chociażby o coverze Subtery "Acid Rain". Nawiązuje też do mojej walki z rakiem, pokazuje mnie plującego krwią i ilustruje usuwanie mi guza, a także inne sekwencje. Cz y ma c i e k o n t a k t z b y ł y m i c z ł o n k a m i Subtera? Który z ich albumów jest waszym ulubionym? Czy wpłynęli na materiał, który znalazł się na waszym najnowszym albumie (poza coverem "Acid Rain") Przyjaźnimy się ze wszystkimi z Subtera, wciąż działają w biznesie muzycznym, część w innych profesjach. Niestety przestali grać jako Subtera, co jest dużą stratą dla sceny metalowej w Brazylii. Moim ulubionym krążkiem tego zespołu jest "Apocalypsed". Brazylijskie podziemie zawsze miało formację, która inspirowała wiele innych kapel, przez ich podejście, czy determinację w metalu.

Foto Andralls

Materiał na "Bleeding For Thrash" zaczęliśmy pisać w roku 2016, starym sposobem, takim jak graliśmy gdy byliśmy nastolatkami, grając sobie sesyjki w studiu i wymyślając riffy. Skończyło się na tym, że zajęło nam trochę dłużej czasu, ponieważ doszło do zmiany personalnej. Opuścił nas basista Eddie Carlos, a zastąpił go nasz przyjaciel Felipe Feitas. Miałem poza tym problem zdrowotny, odkryłem, że mam raka tarczycy, tak więc musiałem poświęcić się leczeniu. Czy zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że brzmicie troszkę jak stary Sadus i Cryptic Slaughter? Jest to możliwe, jednak Andralls jest zespołem, który bierze wpływ z całego metalowego świata, jednak największą inspiracją dla nas jest Megadeth, Slayer, Faith No More oraz inne zespoły.

52

ANDRALLS

dobra płyta, ale nasz obecny album go pokonuje. Jak dużo elementów z waszego debiutu, "Massacre, Corruption, Destruction…" nadal pozostało w muzyce na "Bleeding For Thrash"? Który z nich jest najważniejszy? Wierzę, że na wszystkich płytach zawsze jest coś, co łączy je sobą, chociażby mamy trzy części utworu "Andralls on Fire". Co do najważniejszego elementu w naszej muzyce, to jest tworzenie tych utworów z duszą, z uczuciem. Co ciągle podtrzymujemy. Czy "64 Bullets" jest zainspirowany jakimś wydarzeniem, które miało miejsce? Czy raczej jest to żart skierowany do informatyków (64 jako wielokrotność 2, bazy systemu binarnego, czyli sposobu w jakim odbywa się komunikacja w sprzęcie elektronicznym)?

"27.02.18" jest zarówno utworem instrumentalnym, który zamyka wasz album, jak i dniem, w którym zmarł Fabiano Penna. Czy mógłbyś nam opowiedzieć więcej o nim? Fabiano Penna był założycielem zespołu Rebaelliun, który wydał parę płyt w Europie oraz Brazylii. Poza tym, że był świetnym muzykiem, był także inżynierem dźwięku, który pomógł przy nagraniach zespołów takich jak Chaos Synopse, The Ordher, Andralls oraz innych. Był bardzo ważną osobą dla Andralls, pomógł nam z wydaniem albumu "Force Against Mind" oraz także grał z nami na trasie w roku 2007, stąd Fabiano zawsze był dla nas jak brat. Dlaczego po "Breakneck" (2012) tak długo zajęło Wam stworzenie kolejnego albumu? Z tego co udało mi się ustalić, to mieliście utrudnione zadanie z ciągłymi zmianami personalnymi w zespole, które miały różne powody. Ale czy to była kwestia tylko tego (co samo w sobie wystarcza by utrudnić życie)? Andralls zawsze było zespołem koncertowym i zawsze uwielbialiśmy czas, w którym mieliśmy nowy materiał, pozwalający nam zostać w trasie tak długo, jak to tylko było możliwe. Po wydaniu "Breakneck" trasa trwała do roku 2014, po czym zaczęły się


problemy ze składem zespołu, co zatrzymało nas na roku. Powróciłem do kapeli w roku 2015, wtedy zrobiliśmy parę występów w Brazylii. W roku 2017 nastąpiła zmiana basisty, jednak tym razem głównym powodem przerwy był mój rak. Zabrało mi to sporo czasu by wygrać moją walkę z nowotworem, ale w końcu udało mi się!!! Kto stworzył okładkę na wasz "Bleeding For Thrash"? Jesli chodzi o mnie, to czuje tu klimat Beksińskiego zmieszanego z Gigerem i Casparem Friedrichem. Za kontekst artystyczny i graficzny okładki odpowiedzialny jest tatuażysta Edu Nascimentto. Jest to nasz wspaniały przyjaciel, który mieszka w Rio de Janeiro. Świetny w swoim fachu, zrobił okładki dla paru zespołów z Brazylii. Dla Andralls jest to jego drugi cover, pracował jeszcze nad "Inner Trauma". Czy zamierzacie nagrać teledysk podobny do "Under The Insanity", który obecnie możemy posłuchać i obejrzeć za pośrednictwem waszego kanału Andralls Fastthrash. Obecnie kończymy teledysk do "We are the Only Ones", pokaże ono życie zespołu w drodze, proces nagrywania płyty... prace nad nim idą do przodu. Z tego co sądzę teledysk będzie dostępny na początku grudnia. Obecnie ciężej jest być sławnym czy raczej nie? Jak sądzisz? Myślę, że rozkłada się to równomiernie na każdą z tych opcji. Kiedy zaczynaliśmy to

informacje rozchodziły się wolniej, nie mieliśmy tej płynności informacji co dzisiaj. Poza tym, obecnie jak ktoś zakłada zespół, to ma wszystko gotowe, instrumenty, brzmienie, informacje i tak dalej. Uważam jednak, że dla niego byłoby lepszym pochłanianie muzyki w stary sposób. By dojść do brzmień obecnych zespołów musieliśmy wymieniać się kasetami i winylami, teraz mają możliwość wejścia do internetu i zdobycia dyskografii Slayera w ciągu paru sekund. Czy zamierzacie ponownie nagrać swój album: "Massacre, Corruption, Destruction…"? Czy czujecie taką potrzebę? Mieliśmy wznowione to wydawnictwo w roku 2005, które było remasterem z paroma bonusami i materiałem koncertowym, ale o ponownym nagraniu całego albumu nie myślimy. Nie myśleliśmy nad tym jeszcze, być może jest to dobry pomysł na przyszłość, szczególnie że jest to fantastyczna płyta. Co zamierzacie robić w 2020? Na ten rok będziemy grać w Brazylii. Planujemy także zorganizować trasę by zagrać na paru festiwalach w lecie w Europie, a potem także w południowej Ameryce, gdzie nie mieliśmy okazji zagrać przez długi czas. Rok 2020 zwiastuje dużą ilość występów. Czy mógłbyś wymienić nowe brazylijskie zespoły, które polubiłeś? Jeśli chodzi o Brazylię, to zespoły które w tej chwili lubię najbardziej to: Imminent Attack, Chaos Synopse, Corpsia, Surra,

Maledettos, Valvera, Venomous, Lama Negra, Desalmado. Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Dziękujemy za udostępnienie nam miejsce na waszych łamach. Uwielbiamy grać w Polsce! Od roku 2006, kiedy pierwszy raz byliśmy w Europie, poczuliśmy energię oraz odbiór od polskich fanów metalu. Zawsze było żywo i z uznaniem dla zespołu. Dziękuje wam bardzo mocno!!! Jacek Woźniak


Każdy jest wolny Grecka scena nie jest może najbardziej znana, aczkolwiek posiada zespoły, które zdobyły szerszą popularność. Jednym z nich jest thrash metalowy Suicidal Angels, który poza dobrymi okładkami Eda Repki, ma także całkiem solidną dyskografię. O ich najnowszych albumach miałem okazję porozmawiać z wokalistą oraz gitarzystą, Nickiem Melissourgos. HMP: Cześć. Jakbyś miał pokazać jedną rzecz, która sprawia, że wasza muzyka jest unikatowa, to co to by było? Nick Melissourgos: Pasja jaką wkładamy w nią. Chcemy żeby każdy utwór był istotny, każdy album żeby był wyjątkowy, stąd wkładamy całą naszą pasję pisząc te wszystkie utwory. Tworzenie kompozycji to unikalne doświadczenie, jest w nim coś magicznego, stąd też użyłem słowa pasja, opisując naszą muzykę. Kiedy zbierałem o was informację, to wpadałem na ludzi, którzy porównywali was do Kreator, Sodom oraz Exodus. Powiedziałbym, że macie trochę cech także Dark Angel oraz Slayer, poza tymi wcześniej wymie-

dawania czegoś od siebie, wtedy jest to praktycznie nieuniknione, że zostaniesz porównany do tych inspiracji. Oczywiście, thrash jest już grany od wielu lat oraz owe porównania są ciężkie do uniknięcia, jednak nigdy nie jest za późno by się za to wziąć i do muzyki dodać coś od siebie. Wydaliście "Division of Blood" w roku 2016, czy mógłbyś mi powiedzieć więcej o odbiorze tego albumu? Z opublikowaniem tego wydawnictwa nastąpiła nowa era dla zespołu. Odbiór tego albumu był wspaniały. Wszedł również na niemieckie listy, recenzje, które otrzymaliśmy były świetne. Ogólnie był to album, który otworzył nową drogę w naszej karierze i historii Suicidal

mowej w tym teledysku, miało na celu powiedzenie, że jest to możliwe, iż niemieccy naukowcy mieli swój udział w projekcie nuklearnym Stanów Zjednoczonych? To bombardowanie nuklearne miało na celu przypomnieć, że nie powinniśmy ponownie powtarzać czegokolwiek takiego. Niezależnie czy to przychodzi z Niemiec, USA czy jakiegokolwiek państwa, które posiada energię nuklearną. Mam na myśli, żeby ta energia nie została ponownie użyta w ten sposób, w tym celu. Jest milion innych sposobów, w których ta energie może zostać użyta, w celu pomagania ludzkości, zamiast niszczenia jej. Co jest nowego w waszym najnowszym albumie, zatytułowanym "Years of Aggression", porównując go do waszego poprzedniego "Divisions of Blood"? Wierzę, że jest on całkiem różny od naszego poprzedniego albumu. Wiesz, za każdym razem i za każdym nowym albumem, próbujemy ewoluować naszą muzyką tak samo jak my dorastamy jako ludzie. Nie chcemy kopiować samych siebie, bazując na wzorach, które używaliśmy w przeszłości. Byłoby to łatwe, ale nie sprawiało by to satysfakcji (śmiech). Fajnie się eksperymentuje z nowymi konceptami, zgodzę się, że jest to ryzykowne, ale bez ryzyka nie ma zabawy! Jak długo, gdzie i z kim nagrywaliście najnowszy album? Nagrywanie zaczęło się w sierpniu roku 2018, (od perkusji), w Soundlodge Studios. Jorg Uken odpowiadał za operowanie suwakami i gałkami. Potem udaliśmy się do Aten, do Zero Gravity Studios w celu nagranie gitar, basu i wokali, tym razem pod okiem Teri Nikasa. Zaś na koniec, jeśli chodzi o proces miksu i masteru, poleciałem do Szwecji i spędziłem tydzień w Fascination Street Studios z Jensem Bogrenem.

Foto: Suicidal Angels

nionymi. Jednak co Ty sądzisz o tych porównaniach? Totalnie je przyjmuję. Wszystkie te zespoły, o których wspomniałeś, miały na nas wpływ oraz były także powodem, dla którego zaczęliśmy grać thrash metal. Powiem także, że czuje się zaszczycony mając możliwość dzielić deski sceny z prawie każdym z tych wymienionych zespołów. Wszystkie te inspiracje przyjmujemy, następnie odsiewamy przez nasze wizje oraz doświadczenie i próbujemy tworzyć naszą własną osobowość i styl. Co sądzisz o porównywaniu czyjeś muzyki używając innych zespołów jako sposobu opisywana muzyki samej w sobie. Coś w stylu: ten zespół brzmi jak Exhorder. Jak wspomniałem w odpowiedzi na poprzednie pytanie, staramy się odsiewać to co nam się podoba, dodając do tego coś od siebie. Jeśli byś został tylko przy swoich inspiracjach, bez do-

Angels. Za nim była naprawdę udana trasa koncertowa przez całą Europę. Czy mógłbyś opowiedzieć nam o teledysku do "Division of Blood"? Czy ten oficer był zainspirowany przez istniejąca osobą, czy był to tylko archetyp? Nie, to nie była istniejąca osobą, tylko aktor, reprezentujący wszystkie koszmary i efekty wojny, które są doświadczane przez żołnierzy. Teledysk jest o okrucieństwie wojny, nie tylko podczas jej trwania, ale także po jej zakończeniu. Sam filmik został wyreżyserowany przez naszego długoletniego przyjaciela, Maurice Swinkelsa, wokalistę Legion of the Damned, który poza byciem naszym dobrym przyjacielem, jest także wspaniałym artystą. Spróbowaliśmy jakkolwiek opisać całe to okrucieństwo, które ludzie doświadczają podczas militarnego konfliktu. Czy zamieszczenie scen z zrzutu bomby ato-

54

SUICIDAL ANGELS

Jakie motywy w waszych tekstach chcieliście wyróżnić na "Years of Aggression"? Czy była to tylko tytułowa agresja, czy coś więcej? Tutaj jest wiele motywów, które poruszam, jeśli chodzi o pisanie tekstów. Osobiście uważam, że teksty są czymś naprawdę ważnym i istotnym, z czego ja te tematy wybieram naprawdę bardzo ostrożnie, zanim je spiszę. Jest tutaj agresja, jednak jest także sporo rzeczy do przemyślenia i refleksji. Każdy słuchacz może spersonalizować tekst, z tego jak widzisz, to łatwo może prowadzić do tego, że ten sam tekst, może znaczyć coś zupełnie innego dla różnych słuchaczy. W tym jest magia pisania tekstów, do których podchodzisz z rozwagą. Czy słuchacz może znaleźć pozytywne przesłanie w waszym najnowszym albumie? Czy powiedziałbyś, że tak? Absolutnie! Nie tylko jedną pozytywną treść, ale cały album jest pozytywnym przesłaniem i motywacją by ruszyć się z swoim życiem, nabierając pełnej prędkości i nie uciekając przed wyzwaniami, bądź wracając do swojej strefy komfortu. Tak więc co zasadniczo chcesz powiedzieć po przez "Years of Aggression"? Tak jak już wcześniej wspomniałem, każdy nasz album to kolejny krok naprzód w naszej muzyce. Chcemy się rozwijać, tworzyć coś nowego. I wierzę, że zrobiliśmy to na sto procent. Nie zmieniłbym żadnej pojedynczej rzeczy.


Jest wiele motywów, które zostały umieszczone na tym albumie. To jest coś, co po przesłuchaniu spowoduje u słuchacza refleksje w umyśle i w duszy. Nie chcę nikogo pouczać, bo każdy jest wolny i ma swoją własną opinię. Czy to tylko moje odczucia, że "Born of Hate" brzmi jak Dismember z "Massive Killing Capacity"? Mam na myśli te bardziej melodyczne części. Jeśli mam być z Tobą szczery dostaliśmy parę naprawdę niesamowitych komentarzy na temat tego utworu. Wszyscy uwielbiają tę melodię oraz sposób, w jaki ją dodaliśmy do tego utworu. Nie wiem czy to jest Dismember czy cokolwiek innego, jednak najważniejszą rzeczą sprawiającą mi radość jest dla mnie fakt, że Ci się ten utwór spodobał!

bioną. Wszystkie mają unikatowy charakter i osobowość. Kolory, które są użyte, sposób przedstawienia ruchu, cała przestrzeń... naprawdę zapierają dech w piersiach. Ed jest niesamowitym artystą, zaś za każdym razem kiedy pracujemy razem, robimy to współpracując blisko i szczegółowo, tak by stworzyć coś, co nie będzie gorsze od rzeczy, które już wcześniej stworzył. Co sądzisz o Repce jako artyście? Czy oglądając jego prace masz wrażenie, jakbyś gdzieś wcześniej już widział niektóre rzeczy? Jest naprawdę autentyczny w tym co robi. Ma osobliwy sens jeśli chodzi o użycie przestrzeni i kolorów. Oczywiście znałem go jako artystę zanim zaczęliśmy współpracować ze sobą, naprawdę uwielbiałem to, co robi z tymi rysunka-

jeśli chodzi o nas, to staramy się im pomagać. Co zamierzacie robić w roku 2020? Mamy zorganizowaną i ogłoszoną trasę, którą rozpoczynamy w styczniu z występem w Atenach, naszym rodzinnym mieście. Następnie będziemy kontynuować ją po reszcie Grecji, aż do początku lutego. Potem wskoczymy na trasę wraz z Destruction, Legion of the Damned oraz Final Breath. Poza tym, także mamy już zarezerwowane parę festiwali w lecie i pracujemy nad tym, by zorganizować trasy po reszcie świata. Obecnie dużo się dzieje, z pewnością potem będzie więcej zapowiedzi i informacji prasowych. Czy mógłbyś wymienić jakieś albumy, które ostatnio słuchałeś i przypadły Ci do gustu?

Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o współpracy z Bobem Katsionisem, który wyreżyserował Twój teledysk do "Bloody Ground"? Pomijając już reżyserię tego teledysku, Bob jest także naszym wspaniałym przyjacielem i świetnym artystą. Opisaliśmy mu koncept utworu, po prostu o czym on jest. Poświęcił sporo czasu na preprodukcję, starannie wybierając lokalizację, a także aktora, który gra główną rolę w klipie. Chcieliśmy stworzyć naprawdę coś świetnego i wierzę, że dzięki cennej pomocy Boba, udało się nam to osiągnąć. Na pewno trochę kłopotu sprawiło nam realizacja tego filmu, ponieważ kręciliśmy go w Atenach podczas pory letniej, zaś nagrania stawały się ciężkie w momencie gdy słońce wzniosło się wysoko na niebie i zaczęło mocno świecić. Pomijając to, jak to było męczące, sam rezultat nas totalnie satysfakcjonuje. Jak dużą rolę stanowią zaś lyric video w pro mocji waszej muzyki? To jest nowy sposób na promowanie muzyki i współczesnej twórczości, więc uznaliśmy, że musimy podążyć wedle procedury. By być jednak szczerym, ostatni taki materiał, który zrobiliśmy, to nie był to tylko tekst, ale coś nowego, nie chcieliśmy podążać tym samym wzorem. Połączyliśmy nasz występ i tekst, stąd jest to całkiem inne podejście do tego zagadnienia. Czy uważasz, że wasze pełne albumy wrzu cone na Youtube przez kogoś innego poma gają wam, czy raczej wam szkodzą? Jest to całkiem spoko, ponieważ daje to możliwość dostępu do wielu rzeczy w tym samym czasie. Jednak w mojej skromnej opinii, liczę, że słuchacze, którzy poznają coś i to polubią, pójdą to kupić. Jest to zdrowy sposób na utrzymywanie relacji z zespołem aby pomóc im w przetrwaniu oraz w rozwoju i kreowaniu kolejnego materiału muzycznego. Jeśli to lubisz to kup to, może nie od razu ale choćby później, ale zakupu to! Chciałbym teraz wspomnieć o moich ulu bionych okładkach. Uważam, że "Bloodbath" naprawdę oddaje treść tytułu. "Divisions of Blood" wygląda nieźle, nawet przy uznaniu faktu, jak często używany jest motyw Wehrmachtu z ich późnymi drugo wojennymi czołgami (za pomocą kreski, ale jednak). Obie są grafikami od Eda Repki (debiuty Sanctuary, Toxik i Vio-lence, by wymienić kilka). Mógłbyś mi wymienić swoje ulubione okładki z waszej dyskografii i dlaczego są one Twoimi ulubionymi? Żeby być szczerym, to nie jestem w stanie wymienić jednej i powiedzieć, że jest moją ulu-

Foto: Suicidal Angels

mi. Co sądzisz o NoiseArt Records? Przez ostatnie lata dobrze się nam współpracowało. Jak do tej pory byliśmy naprawdę dobrymi partnerami w tej podróży. Jednak wiesz jak to jest, w biznesie muzycznym zawsze są zmiany, stąd nigdy nie wiesz i niczego nie możesz być pewien. Czy "The Early Years" zawierają także wasze pierwsze demo, "United By Hate"? Jeśli nie, to czy jest jakiś sposób dzięki któremu moglibyśmy je zdobyć? To demo jest praktycznie niemożliwe do dostania, z tego co pamiętam, to zrobiliśmy około stu kopii, własnej produkcji. Wyobraź sobie, że nie jestem pewien, czy mam kopię tego w domu (śmiech). Co sądzisz o obecnym stanie greckiego thrash metalu? Ogólnie mówiąc, grecka scena metalowa kwitnie i wzrasta. Widzę wiele zespołów z wszystkich rodzajów muzyki metalowej, które wychodzą poza granicę i biorą udział w festiwalach za granicą, w małych lub dużych trasach, tak więc dużo się dzieje. Naprawdę to motywuje, ponieważ jest naprawdę dużo dobrych greckich zespołów metalowych, które zasługują na możliwość grania na deskach scen całego świata. To samo się tyczy sceny thrashowej. Jest naprawdę wiele dobrych zespołów tutaj i

Ostatni album Judas Priest był świetny, tak samo jak ostatni Destruction. Jest naprawdę dużo zespołów, które nagrały dobre albumy, ale to całkiem długa lista. Ogólnie mówiąc, to że jest wciąż dobra muzyka w tych wszystkich gatunkach naprawdę motywuje. Powiedzmy, że dostajecie ofertę żeby zrobić muzykę do jakiegoś filmu lub gry wideo. Jakby takowy film czy gra wyglądała? Czy byłby to film grozy, strzelanka czy coś innego? Na pewno byłby czymś o czym wspomniałeś. Nie mogę sobie wyobrazić pisania muzyki dla romansu (śmiech). Na pewno byłoby w tym dużo tajemnicy, ukrytych skarbów, kluczy i również dużo zabijania! Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Dziękujemy bardzo za ten wywiad. Dziękujemy także za czas nam poświęcony! Była to dla nas przyjemność, pozdrawiam wszystkim. Pamiętajcie że jesteśmy, czujemy się dobrzy i że wciąż nasz ogień płonie! Jacek Woźniak

SUICIDAL ANGELS

55


To była jazda!

Postapokaliptyczny metal ery smartfonów Krakowski Killsorrow zadebiutował udaną płytą "Little Something For You To Choke", ale czas pokazał, że był to tylko wstęp do jeszcze ciekawszego, najnowszego albumu. "Killsorrow" nie jest tak jednowymiarowy w warstwie muzycznej oraz wokalnej, co stało się możliwe dzięki akcesowi nowego wokalisty Piotra Ogonowskiego. Grupa podeszła też zupełnie inaczej do pracy w studio, co nadało brzmieniu płyty całkowicie odmienny charakter: HMP: Kiedy rozmawialiśmy po premierze "Little Something For You To Choke" zapowiadałeś, że jeszcze w grudniu 2016 roku macie zamiar wejść do studia, bo nowych kom pozycji macie istne zatrzęsienie, jest więc z czego wybierać. Konic końców nie udało się tego planu zrealizować, z różnych przyczyn? Michał Sokół: Niestety w sytuacji, kiedy wszystko trzeba robić samemu terminy mimowolnie się przedłużają. Teraz też mamy gotowy materiał na kolejną, trzecią płytę, ale zapewne wiele nieprzewidzianych czynników wpłynie na moment wejścia do studia. Skład zespołu wydawał się stabilny, więc ze zdziwieniem dowiedziałem się jakieś dobre

riowana kraina. Praca na nim wymaga mnóstwa wiary i determinacji w to co się robi. Nieraz pojawiają się rozczarowania. Nie jesteśmy Ameryką, ludzie nie chodzą na koncerty tak jak 10 lat temu, wolą przykleić się do smartfonów, odpalić TV itp. Pojawiło się też bardzo dużo zespołów, teraz każdy może grać i nagrywać. Szybko znaleźliście jednak odpowiedniego wokalistę, zapraszając do współpracy byłego frontmana VooDoo Piotra Ogonowskiego nie obawialiście się, że może nie odnaleźć się w odmiennej stylistyce, znaliście jego możliwości? Oczywiście, że się obawialiśmy, Piotrek zmie-

Wykorzystaliście przede wszystkim te stworzone już jakiś czas temu utwory, gdzie czasem, tak jak w przypadku "Animal", pow stałego na bazie "Draculi", stały się one punktem wyjścia do czegoś nowego? Tak, w momencie pisania linii wokalnych pozostałe instrumenty były już zarejestrowane. To było chyba największe wyzwanie dla Piotrka. Odnaleźć się w utworach w których tworzeniu jeszcze nie uczestniczył. Łatwiej nagrywa się płytę w kwartecie, nawet jeśli musiałeś sam zarejestrować wszys tkie partie gitar? To zależy. Na tą płytę większość gitar nagrywałem samodzielnie, ale wynikało to z głównie z braków czasowych. Nagrywanie samemu daje większą kontrolę nad tym co chce się uzyskać, ale druga osoba na gitarze wprowadza swój charakter do grania. Fakt, że ponownie pracowaliście w DMP Studio Adama Drzewieckiego i z Tomaszem "Zedem" Zalewskim był tu niewątpliwym ułatwieniem? Jest zupełnie odwrotnie niż mówisz (śmiech). Z Adasiem znamy się od lat, zagrał nam nawet na tereminie na płycie. Jednak Piotrek ma zupełnie inny charakter barwowy niż Marcin. Trzeba się było go "nauczyć" od nowa. Sprawdzić co pasuje do zespołu z jego stylu śpiewania. A Tomek Zalewski jest perfekcjonistą. Dostał od nas bardzo nierówne, żywe ścieżki instrumentów, takie na jakich nam zależało. To na pewno było utrudnienie pracy. Pośpiech w jakiejkolwiek pracy nie jest czymś wskazanym, a już w przypadku tej twórczej w szczególności. Domyślam się więc, że staraliście się pracować na spokojnie, skoro terminy czy wydawca was nie goniły? Akurat w przypadku tej płyty sami sobie wybudowaliśmy presję. Praktycznie na każdym etapie pracy coś szło nie tak, więc zaczęliśmy myśleć, że może się nam nie udać dokończyć pracy. Bardzo zależało nam, żeby druga płyta w końcu się ukazała.

Foto: Killsorrow

dwa lata temu, że nie śpiewa już z wami Agnieszka Sokołowska. Teraz nie ma już w Killsorrow również Marcina Parandyka, odszedł też gitarzysta Paweł Sokołowski istne, personalne trzęsienie ziemi? Nie do końca. Agnieszka od początku śpiewała z nami gościnnie. Marcinowi musieliśmy podziękować z przyczyn czasowych - trzy zespoły, które miał na tamtą chwilę paraliżowały pracę Killsorrow. O motywach odejścia z zespołu Pawła musiałby powiedzieć ci on sam. (śmiech) Nie ma co ukrywać, że "ścieżka kariery" w niezależnym zespole metalowym wymaga wyrzeczeń i dużej determinacji, co ma niewątpliwy wpływ na ciągłą rotację w składach wielu grup? Polski "rynek" metalowy obecnie to jakaś zwa-

56

KILLSORROW

nił stylistykę zespołu, co było nieuniknione. Marcin był zdolny w swoim zakresie screamów i growli, Piotrek przyszedł ze swoim kolejnym instrumentem - czystym śpiewaniem, dla którego trzeba było nie tylko znaleźć miejsce, ale go umiejętnie wykorzystać. Kiedy do was dołączył materiał na "Killsorrow" był już pewnie dopięty na ostatni guzik, może już nawet w części nagrany. Pewnie nie miał więc nań wielkiego wpływu, musiał wpasować się w już dopracowane aranżacje, zaśpiewać gotowe teksty? To nas tylko utwierdziło w przekonaniu, że to odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Nie dość, że miał trochę ponad miesiąc aby przygotować linie wokalne, teksty i wczuć się w zespół, to jeszcze w trakcie całej sesji nagraniowej jechał na lekach z chorym gardłem.

Czyli nowa płyta ukazałaby się szybciej, ale i tak jest nieźle, bo zmieściliście się w trzech latach, takiej obecnie standardowej przerwie wydawniczej między kolejnymi płytami? W zasadzie tak, choć z kolejną chciałbym żeby poszło nam sprawniej. Naprawdę lubimy wydawać nowy materiał. Zaciekawiła mnie informacja z waszej strony, że spróbowaliście zabrzmieć podczas tej sesji tak jak na żywo. Polegało to na zmini malizowaniu studyjnej obróbki dźwięku, nienakładaniu masy śladów, których później i tak nie można odtworzyć podczas koncertów, a może nagrywaniu chociaż części instrumentów, na przykład sekcji, na tzw. setkę? Dokładnie tak jak napisałeś, instrumenty nie są równane, czy jakoś specjalnie cięte. Jest rock'n'rollowo - po jednym śladzie na każdą gitarę, bas, naturalne bębny i dosyć surowy wokal. Chcieliśmy sprawdzić czy potrafimy. Udowodnić sobie, że moglibyśmy grać w czasach, kiedy nie dało się oszukiwać! Było to naprawdę ciężko wywalczyć z Zedem (śmiech).


Mamy więc swoisty paradoks, że przy tak rozwiniętej technologii i technice nagrań brzmieniu tak wielu współczesnych płyt można tyle zarzucić - kiedyś w studiach było niewiele sprzętu, a efekty pracy ówczesnych realizatorów, producentów i muzyków zachwycają do dziś - chcieliście osiągnąć podobne rezultaty, nie zepsuć "Killsorrow" tą cyfrową otoczką? My jesteśmy przede wszystkim zespołem koncertowym. Płyty oddają to co robimy na żywo może w 50%. Chcieliśmy choć trochę uchwycić duszę naszych koncertów i w ten sposób zachęcić też do przychodzenia na nasze występy na żywo. To ciekawe podejście, bo już jakiś czas temu postawiliście na postapokaliptyczny image i taką też wymowę tekstów, więc mogłoby wydawać się, że zdehumanizowane, cyfrowe, powiedzmy postindustialne brzmienie świetnie pasowałoby do takich klimatów, a tu niespodzianka, zero oczywistych rozwiązań? W czasach postapokalipsy wszystko o czym mówisz już dawno się rozleciało, możemy sobie pozwolić tylko na surowe dźwięki! (śmiech) To klasyczny album koncepcyjny czy raczej zbiór utworów traktujących o podobnej tematyce? Album koncepcyjny wymagał by troszkę dłuższego uczestnictwa Piotrka w zespole, być może kolejna płyta opowie jakąś historię. Już okładka z atomowym grzybem jasno sygnalizuje, że to, jak obecnie wyglądacie na scenie czy w klipach nie ma raczej związku z niepokojącym stanem powietrza w Krakowie - chodziło o spójność przekazu, dopełnienie warstwy słownej odpowiednią otoczką wizualną? Lubimy eksperymenty. Osobiście uważam, że zespół istnieje dopóki się rozwija. Mam tutaj na myśli płaszczyznę zarówno muzyczną, jak i stylistyczną. To jak wygląda płyta, jak zaczyna wyglądać nasza scena jest naturalną konsekwencją rozwoju. Mamy mnóstwo pomysłów i chcemy zobaczyć jak się sprawdzą na scenie. Latem w plenerze czy w klubie z marną wentylacją nie gra się wam pewnie zbyt komfor-

Foto: Killsorrow

towo, ale jak to ktoś kiedyś powiedział: metal to nie rurki z kremem? (śmiech) Metal to rurki wetknięte w maski gazowe (śmiech). Te stroje są jak zbroja - zanim przyzwyczailiśmy się do nich było ciężko. Zdarzyło nam się grać na dwóch festiwalach o zachodzie słońca, gdzie prawie straciliśmy przytomność. Cały czas je modernizujemy, poprawiamy tak, żeby były jak najwygodniejsze. Granie w nich wymaga wyrzeczeń, ale stroje to coś co pozwala nam wcielić się w określone postacie. Zupełnie inne niż my na co dzień. Nieraz po koncercie przebieramy się na backstage w cywilne stroje i ludzie nas nie poznają. A co do klubów - mamy swoje wiatraki. (śmiech) Już na "Little Something For You To Choke" w obrębie deathmetalowej stylistyki graliś cie dość nieszablonowo, ale z "Killsorrow" weszliście zdecydowanie na wyższy poziom: kompozycje stały się znacznie dłuższe i bardziej urozmaicone, nie są też jednorodne stylistycznie, eksplorujecie bowiem różne odmiany metalu, od tego w nowocześniejszej odsłonie do bardziej tradycyjnego? Tak jak napisałem wcześniej, chcemy się rozwijać, grać muzykę różnych kolorów. Nie sztuką jest nagrać płytę jednorodną, sztuką jest poruszać się w określonym charakterze zespołu z różnymi kompozycjami. Do tego

zmierzamy, a czy nam się udaje to ocenią słuchacze. Jedno jest pewne, dopiero się rozkręcamy. Odnoszę wrażenie, że to akces nowego wokalisty dał wam pod tym względem znacznie większe możliwości, bo Piotr dysponuje bardzo uniwersalnym głosem? To słychać. Ludzie mnie pytają czy na płycie śpiewa kilku wokalistów. Nie, to tylko Piotrek (śmiech). No ale czego innego można spodziewać się po człowieku, dla którego idolem jest Mike Patton. Dostrzegam w tym materiałe spory potenc jał, bo nie brakuje tu również nośnych, całkiem melodyjnych utworów, jak na przykład "Hope In You". Tymczasem firmujecie tę płytę sami - to konieczność czy świadomy wybór, bo wcześniejsza współpraca z Art Of The Night Productions w sensie promocyjnym niewiele wam dała? Z tego co mi wiadomo Art Of The Night Productions już nie istnieje. W moim przypadku to już trzecia wytwórnia, która nie utrzymuje się na rynku. To nie działa. Z reguły wytwórnie niezależne tworzą pasjonaci, którzy wierzą w to co robią tak jak zespoły. A to jest biznes, a nie wiara. Zespół ma przynosić zyski, wtedy warto w niego zainwestować. Zapełniać sale. My jesteśmy na rozdrożu, czy chcemy, damy radę i nadajemy się na produkt, który będzie miał popyt. Nam też musi się to opłacać, bo w przeciwnym wypadku pasja stanie się nieprzyjemnym obowiązkiem. Jak więc postrzegacie dalsze losy zespołu? Płyta właśnie się ukazała, trafi pewnie do najbardziej zagorzałych fanów. Promowaliście ją już na koncertach, choćby podczas fes tiwalu "Krushfest", będą pewnie kolejne, a co dalej? Pokaże czas. Nam zależy głównie na tym, aby stać się rozpoznawalną marką. Być tym zespołem od postapokalipsy. Szukamy na swojej drodze człowieka, który będzie w stanie sprzedać produkt pt. Killsorrow. Bardzo trudno nam znaleźć kogoś z pasją, wiarą i możliwościami - być może ten ktoś właśnie czyta ten wywiad i odezwie się do nas. Wojciech Chamryk

Foto: Killsorrow

KILLSORROW

57


Esencja życia wyrażona w fizycznej postaci poprzez dźwięk Brakuje Wam młodych, wyróżniających się formacji grających porządny metal w drugiej dekadzie XXI wieku? Kiedy dostałem do posłuchania prapoczątek Midnight Prey "Uncertain Times", pomyślałem, że to może być niezrównana frajda roku 2019. Nie wiedziałem, że ktoś nowy tak jeszcze zagra heavy metal! To trio dopiero co wchodzi na scenę, a już budzi pytania o kolejne albumy. Hulanka jak za "Overkill"! Rozmowa z Winstonem - wokalistą i gitarzystą (ale nie liderem, gdyż zespół jest egalitarny) Midnight Prey: HMP: Hejka. Jak się macie w tych "Niepewnych Czasach" w Wolnym Hanseatycznym Mieście Hamburg? Winston: Dobrze, dzięki! Nie jesteś najlepszym wokalistą na świecie, ale Twój sposób śpiewania nie pozwala zapomnieć słuchaczom, że muzyka to nade wszystko rozrywka - zbyt wiele spraw na świecie jest optymalizowanych przez chciwych feudałów, więc zapomnijmy o technice i zabawmy się! Tu i teraz! Jasne, rozrywka jest ważną częścią życia każdego człowieka. Nasze liryki nie są wpraw-

cie znamy historię początków The Beatles w Hamburgu i ich znaczenie dla kreacji rocka w ogólności. Zawsze kochałem The Beatles. Motorhead również mocno mnie inspiruje, ale zdaje się, że nikt w Midnight Prey nie zachwyca się Airbourne… Ułożenie listy zespołów, które nas inspirują, byłoby zbyt trudne dla mnie. Jest ich tak wiele! Nasza paka gra razem trzecią część długości naszego (młodego) życia i nigdy nie ograniczaliśmy się do konkretnych stylów czy też okresów w historii muzyki. Tak mi się skojarzyło teraz z tytułem jednej

jest mi złapać fazę na zabawę w wymyślanie tekstów oraz potrafię lepiej przekazać pełnię symbiozy swoich myśli, uczuć i intencji. Być może opublikuję tłumaczenia, jeżeli zrobię więcej niemieckich liryków w przyszłości, ponieważ nie chcę wyłączać nie-niemiecko języcznych słuchaczy z grona odbiorców przekazu Midnight Prey. Odważę się na stwierdzenie, że Wasz debiut jest jak powiew wolności prosto z bramy do świata (Hamburg jest często nazywany "Bramą do świata" ze względu na strate giczne znaczenie ogromnego hamborgskiego portu - przyp. red.). Jak odnaleźliście klucz do uchylenia nieco tej wielgachnej bramy? Mówiąc po ludzku, jak wygląda Wasz sposób komponowania? Fajnie powiedziałeś. Ta płyta dokładnie to dla mnie oznacza: powiew wolności! Napisaliśmy niemal całe "Uncertain Times" wspólnie w sali prób. Wyjątkiem jest kawałek tytułowy, który został napisany w studiu już po nagrywaniu pozostałych utworów. Czas pędził, zrobiliśmy to na poczekaniu. "The Tower" pochodzi z naszej EPki "Blood Stained Streets" (2017). To jest ten jedyny kawałek, który pokazałem pozostałym muzykom Midnight Prey dopiero po jego skomponowaniu. "Black Forest" jest jeszcze starszy. Grywaliśmy go na koncertach w rozmaitych wariantach, on się zawsze zmieniał zanim trafił ostatecznie na debiut. Zdarza się czasami, że ktoś wychodzi z dobrą propozycją na rozpoczęcie czegoś nowego, pracujemy nad tym wspólnie, wymieniamy się pomysłami i opiniami, zmieniamy wszystko w nieskończoność "(over an) uncertain (period of) time" aż wszyscy będziemy zadowoleni. Każdy ma swój wkład i każdy może powiedzieć co o tym myśli. W związku z tym wszyscy jesteśmy uznani kompozytorami "Uncertain Times" i Midnight Prey działa perfekcyjnie tylko jako prawdziwy zespół wzajemnie wspierających się towarzyszy. Słyszę w Waszych piosenkach ślady wczes nego Motorhead, zwłaszcza z okresu kiedy grali pierwotny heavy blues. Yeah!

Foto: Midnight Prey

dzie zabawne, ale granie i tworzenie muzyki to czysta przyjemność. Zabawa jest konieczna, żeby ludzie odzyskali kontrolę nad własnym życiem zamiast biernie uczestniczyć w destrukcji planety. Muzyka Midnight Prey jest formą ekspresji i cieszę się, że uważasz ją za fajną rozrywkę. Czy jesteś świadomy tego, że The Beatles pokazali światu co to jest rock'n'roll pięćdziesiąt lat temu dokładnie w tym samym miejscu, w którym teraz Ty rozpoczynsz przygodę z Midnight Prey? To trochę tak, jakbyście byli prawnukami The Beatles, wnukami Motorhead, synami… kogo? Airbourne? Cóż za pochlebstwa mocium panie! Oczywiś-

58

MIDNIGHT PREY

Waszej piosenki "Wenn es von vorn beginnt", co prawdopodobnie oznacza "Kiedy wszystko znów się zaczyna". Macie również numer "Stoff" czyli "Substancja". Czy zgadza się moje tłumaczenie? "Wenn es von vorn beginnt" to "Kiedy to się stanie". "Stoff" to oficjalnie "Substancja" ale slangowo "upojna substancja dowolnego rodzaju". Język niemiecki jest bardzo precyzyjny, ale jednocześnie poetycki. Niezliczona liczba słów oznacza dokładnie tą samą rzecz, podczas gdy każde słowo w języku angielskim chociaż troszkę się różni. Dodatkowo, język niemiecki brzmi szorstko no i jego złożona gramatyka pozwala mi tworzyć świetne liryki. Niemiecki to mój pierwszy język, więc łatwiej

Jakie znaczenie odgrywa blues jako źródło inspiracji dla Waszego brzmienia? Blues - roots. Blues to rdzeń wszystkiego co gramy. Prawdziwe korzenie całej muzyki rockowej. Właśnie blues daje wolność do autoekspresji. Oznacza pełnię akceptacji, że drzemią uczucia, a nie tylko pieniądze, w każdym porządnym człowieku. Oto jak ważny jest dla nas blues! Esencja życia wyrażona w fizycznej postaci poprzez dźwięk. Znam tylko jednego młodego muzyka blues' owego z Hamburga - blueslady Jessy Martens. Czy mógłbyś przy okazji podzielić się ze mną nazwami innych niemieckich artys tów bluesowych, których lubisz łowić uchem? Nie jestem za bardzo zorientowany we współczesnej niemieckiej scenie bluesowej. Dawniej były takie zabójcze zespoły jak Dick+Alex oraz Das Dritte Ohr, zdecydowanie polecam! Aczkolwiek wydaje się, że Midnight Prey jest przede wszystkim zespołem heavy metalowym - czy utożsamiasz się z konwenansem typowym dla "die hard metalheads"? Nie.


OK. Zmieńmy temat. Znalazłem na YouTube takie coś jak "Midnight Prey Street Mafia". Co to? Jakim cudem stworzyliście w XXI wieku tak old schoolowe ujęcia? Wygląda na medal! Nie stworzyliśmy tego. To jest zbiór scen z Hamburg Biker Movie "Rocker" z 1972 roku wg scenariusza Klausa Lemke. Naprawdę odjazdowy film z komiczno - autentycznym charakterem, jako, że wszyscy aktorzy byli amatorami! Mieliśmy super frajdę oglądać ten film a następnie powtarzać usłyszane w nim powiedzonka, guguły i żarty. Pomyśleliśmy, że znakomicie pasuje to do utworu "Street Mafia". (Śmiech) Jak zamierzacie promować "Uncertain Times"? Zagraliśmy świetny koncert premierowy wraz z zespołem Tanith, tu w Hamburgu. Następnie balowaliśmy cały weekend grając jako support u naszych kumpli z Vultures Vengeance podczas trzech ostatnich występów na ich europejskiej trasie - w Hamburgu (Niemczech), Lipsku (Niemczech) i Bazylei (Szwajcaria). Nie moglibyśmy mieć lepszego promotora niż Flo z Dying Victims Productions. Wykonuje dla nas znakomitą robotę i ma talent do odnajdywania muzycznych skarbów. Zdecydowanie powinieneś sprawdził inne jego publikacje! Śledź nas uważnie, bo nadchodzą informacje o koncertach Midnight Prey w 2020! Nie mogę się powstrzymać, żeby zapytać od razu kiedy będzie następca "Uncertain Times"? Łaknę jak kania dżdżu!

Foto: Midnight Prey

Jestem bardzo zadowolony, że Ci się podoba. Data wydania naszego albumu była przesunięta na 8 listopada 2019r. z powodu komplikacji w tłoczni. Obecnie nie możemy się doczekać sposobności rozpoczęcia pracy nad nowymi utworami, więc nie martw się. Jeszcze o nas usłyszysz! Super. A co myślicie o wizualnej stronie Midnight Prey? Jak będą wyglądać okładki Waszych kolejnych płyt? Macie w zanadrzu może coś pokroju Eddie The Head (Iron Maiden) lub Snaggletooth (Motorhead)?

Tak. Literka "M" w emblemacie naszego zespołu jest naszą maskotką. No wiesz, jest zbudowana z tych trzech kolumn litery M. Dobrze, że zwróciłeś na to uwagę, nie widziałem wcześniej tego w taki sposób. Wielkie dzięki za gawędkę. Cheers! Bardzo dziękuję za Twoje pytania i zainteresowanie Midnight Prey! Kontynuuj swoją dobrą robotę! Mamy nadzieję zobaczyć Cię wkrótce na koncercie! Cheers! Sam O'Black


Metalowiec 24 na dobę Oj tak, Mike Leprosy to zdecydowanie metaluch 24 na dobę. Metaluch dość aktywny, bo ma na głowie wiele przedsięwzięć. Nawet podczas odpowiadania na ten wywiad próbował ogarnąć kilka innych rzeczy (swoją drogą gratuluję i jednocześnie trochę zazdroszczę podzielności uwagi). Dobrze, że w tym wszystkim znajduje czas na nagrywanie albumów swojego zespołu Iron Curtain. Właśnie premiera płyty "Danger Zone" była główną przyczyną tego wywiadu. HMP: 10 lat temu na świat wyszło Wasze pierwsze demo. W tym roku wydaliście czwarty album. Wszystko idzie tak, jak sobie to założyłeś. Mike Leprosy: Hey! Tutaj Mike. Słucham sobie nową płytę Toxic Holocaust! Dokładnie tak, 10 lat temu wydaliśmy "Mosh or Die". Mówiąc szczerze, nigdy nie myśleliśmy o przyszłości, naszym głównym celem było po prostu grać muzykę, upijać się w sali prób i grać jakieś koncerty. Jeśli powiedziałbyś mi 10 lat temu, że będziemy mieli cztery pełne albumy, wspólne nagrania z innymi zespołami i mini albumy, że będziemy grali za granicą i sprzedamy niezłą ilość płyt na całym świecie, najprawdopo-

Pamiętasz, jakie uczucia towarzyszyły Ci, gdy po raz pierwszy przekroczyłeś próg studia nagraniowego? Pewnie nerwowość i niedowierzanie. Przed nagrywaniem w ramach Iron Curtain, nie mieliśmy wcześniej żadnego doświadczenia w studio, to dla wszystkich był pierwszy raz. Chcieliśmy wykonać kawał dobrej roboty, ale jednocześnie, mieć jak największy ubaw. To było wtedy coś nowego i mówiąc szczerze, wciąż czuje się tak kiedy wkraczamy do studio. Wielu ludzi myśli, że to nudny proces - nie dla mnie. Tak właściwie to, chciałbym udoskonalić swoje umiejętności techniczne, by móc miksować i pracować nad zespołami bo lubię pra-

60

IRON CURTRAIN

Jesteś jedynym członkiem zespołu, który jest w jego szeregach od samego początku. Masz w zespole pozycję lidera, do którego należy ostatnie słowo, czy może Iron Curtain funkcjonuje raczej na demokratycznych zasadach? Dobre pytanie. Pewnie to zabrzmi dziwnie, ale tak, jestem przywódcą grupy, ale to nie oznacza, że tylko moje pomysły są dobre. Obecnie Joserra (bas) i Marco (nowy perkusista) chcą współpracować coraz bardziej, co oczywiście jest świetne. W sumie, uwielbiam słuchać nowych pomysłów i utworów, lecz jednocześnie skupiam się na pracy całego zespołu jeżeli chodzi o piosenki, okładki, projekty, T-shirty, występy - nie zazna spokoju, kto przeklęty. Oni mają jeden pomysł, ja mam dwadzieścia. Zespół wie wszystko o moich pomysłach lub utworach, ostatnie szlify są dogadywane w sali prób i czasem, zwłaszcza w tej płycie, gdy coś odbiegało od mojej pierwszej wizji, była to ich sprawka.

cę w studio, lubię też architekturę. Te obie dziedziny są do siebie podobne.

Po Drugiej Wojnie Światowej określeniem "żelazna kurtyna" nazywano symboliczną linię dzielącą Europę Zachodnią i Wschodni Blok okupowany przez Sowietów. Czy Wasz nazwa to nawiązanie do tego faktu ? Tak, nazwa wzięła się z mojej miłości do historii, ale także ten pomysł przyszedł mi do głowy dzięki niesamowitemu utworowi Destructor "Maximum Destruction". Ta metafora, o której mówisz, została użyta po raz pierwszy przez Winstona Churchilla, w słynnej przemowie, którą wygłosił po Drugiej Wojnie Światowej. Jednocześnie bardzo lubię wschodnie zespoły metalowe, takie jak Kat, Turbo, Dragon, Imperator oraz węgierskie, takie jak Pokolgep, Ossian, Kalapacks... Z tych wszystkich powodów, nazwa Iron Curtain była dla nas całkiem logiczna. Historia i heavy metal nie ma lepszego koktajlu.

Wasze EP z 2015 roku nosi tytul "Outlaw". Tytuł ten został zainspirowany filmem Clinta Eastwooda "Outlaw Jessie Wales". Co takiego niezwykłego widzisz w jego fil mach? Uwielbiam filmy, a Eastwood jest jednym z najlepszych w tym, co robi. Wie jak opowiadać historie, łatwo dociera do Twojego umysłu i serca. Zwykle bohaterowie tych filmów to osoby silne, z jasnymi ideałami, osoby, które nie mają żadnych wątpliwości. On świetnie wpasowuje się w westerny, kryminały i filmy o sporcie (śmiech). Zawsze znajdujesz w tych filmach wciągającą historię oraz interesujące cytaty. Najwyraźniej kocham bardzo zabawny "Heartbreak Ridge" (Wzgórze złamanych serc przyp. red.) (śmiech).

Pomówmy chwilę o Waszym nowym albumie "Danger Zone". Utworem, na który zwróciłem szczególną uwagę jest "Rock Survivors". Czy tekst jest o Was? Czujecie się zbawcami rocka? Tak, ten utwór jest o doświadczeniach zespołu, drogi przez lata. Jako zespół jesteśmy już razem 12 lat, żyjemy w małym mieście, w kraju gdzie wsparcie dla heavy metalu jest gówniane, mamy zwykłe prace i niedługo stuknie nam czterdziestka (śmiech). Natrafiliśmy na pewne problemy w naszej "Road To Hell", ale zespół wciąż tu jest i daje czadu. Utwór mówi oczywiście o naszej miłości do rocka i metalu, naszej miłości do elektrycznych dźwięków i o tym, iż obecnie nikt nie może zaprzeczyć że, rock i metal to muzyka walcząca o przetr-

Foto: Iron Curtrain

dobniej zrobił bym Ci laskę (śmiech). Jak wszyscy mamy swoje wzloty i upadki. Pierwsze lata były idyllą, mieliśmy stabilny skład, który był skupiony na graniu, byliśmy jak małe mrówki, które współpracowały ze sobą, ćwicząc 3-4 dni w tygodniu. Przez ostatnie 4-5 lat zespół zaczął się zmieniać w pewien sposób. Nowi ludzie weszli w skład, a nasza średnia wieku to prawie 40 lat. Jesteśmy bardzo zajęci naszymi regularnymi pracami, życiem codziennym i rodzinnym, więc ciężko jest grać na żywo i odbywać próby tak często, jak byśmy chcieli. Dużo się uczymy jeśli chodzi o proces nagrywanie czy miksowania oraz o koncertowaniu… Staramy się dopracować nasze show, tak bardzo jak tylko możemy, staramy się także być bardziej profesjonalni oraz dbać bardziej o szczegóły, by dać z siebie wszystko. Nasza pierwsza płyta nosi tytuł "Road To Hell" i my wciąż jesteśmy w drodze do piekła.

Na ogół tworząc teksty często sięgasz po inspiracje filmowe? Ta płyta zawierają trzy utwory, inspirowane filmem. Utwór tytułowy "Danger Zone" oparty jest na klasycznym "Top Gun", "The Running Man" nawiązuje do filmu Arnolda Schwarzeneggera o walkach w telewizji, natomiast "Mad Dog" inspirowany jest filmami "Bony & Clyde" i "The Highwayman". Poza filmami, natura i dzikie zwierzęta to także podstawowe motywy przewodnie w Iron Curtain. Pracuję jako nauczyciel historii, i często piszemy utwory o opowieściach takich jak "Heads Will Roll" o Rewolucji Francuskiej lub "Guilty as Charged" o hiszpańskiej inkwizycji oraz konkwistadorach. Mówiąc szczerze, oglądam obecnie nowy serial telewizyjny "The Mandalorian" i już mam jakiś pomysł na utwór (śmiech).


wanie, zwłaszcza podziemie to prawdziwy opór kreatywności. Pod względem muzycznym utwór jest czystą NWOBHM obsesją, na którą wpływ miały nagrania Iron Maiden oraz harmonijne gitary Thin Lizzy. Ten styl tkwi w korzeniach zespołu, pierwsza próba to była niezła zabawa, kiedy graliśmy covery Holocaust czy Diamond Head. Jestem zadowolony z tego, jak te utwory się uzupełniają. Interesujący jest także kawałek tytułowy. W odróżnieniu od pozostałych jest on oparty na linii basu. Było to zamierzone? Hmmm, nie do końca.Tak naprawdę pełen utwór rozwinął się z głównego wersu. Miałem na myśli Riot Marka Reale i erę Guya Speranza, zwłaszcza "Fire Dowwn Under". Lubię ten utwór, bardzo, ale obawiałem się trochę reakcji ludzi, ponieważ ta kompozycja jak do tej pory, jest najbardziej odmienna od reszty. Widziałem wiele reakcji na temat tego kawałka, i muszę powiedzieć, że 90% z nich była bardzo pozytywna. Linie basowe w na tym albumie różnią się od naszych poprzednich wydawnictw. Tym razem poprosiliśmy dobrego przyjaciela zespołu Victora de la Chica z Witchtower (świetny zespół), by pomógł nam z pomysłami na bas, i był on z nami cały weekend, pracując nad stworzeniem zabójczego ataku grzmotu. Efekt finalny wyszedł świetnie. A może opowiesz coś więcej o procesie tworzenia? Dzięki brachu. Pisanie utworów odbywało się między styczniem a kwietniem 2019 roku. Razem z Miguelem Angel Lópezem (głównym gitarzystą) kończyliśmy wszystkie pomysły jakie miałem tydzień po tygodniu. Tym razem pracowałem w domu, słuchając muzyki przy tworzeniu konceptów poza salą prób, i raz czy dwa razy w tygodniu spotykaliśmy się wszyscy, by sfinalizować pomysły. Niektóre z nich wyszły bardzo naturalnie, bo było to główne założenie tego nagrania, aby stworzyć coś naturalnego, odmiennego od twórczości dzisiejszych zespołów, odwołującego się do bardziej organicznych dźwięków, bez matematyki - tylko czysta pasja. Pewnie to słowo świetnie opisuje tą pracę: pasja! Nagrywaliśmy między czerwcem a sierpniem, po pracy i w weekendy. Nagrywaliśmy w małym studio bliżej naszego miasta, SUP Studio - to była niezła zabawa, ale też i dużo pracy. Ale z całą pewnością, to było wspaniałe przeżycie i wciąż udoskonalamy wiele rzeczy. Album został nagrany razem z Danielem Martinezem z Injector (fajny zespół thrash metalowy z Hiszpanii), miksował i dopracowywał wszystko razem ze mną we wrześniu 2019 roku. Wyszło kilka wesji tego albumu. W zasadzie to czym one się różnią?. Tak. Każdy format ma inny kawałek bonusowy, tak jak robiliśmy przy okzji poprzednimi wydawnictw. Tym razem wersja winylowa zawiera "Bad Reputation" cover Thin Lizzy, wersja na płycie CD zawiera "Send Me An Angel" Blackfoot, a na wydaniu kasetowym umieściliśmy starą piosenkę z 2014 roku "Overlord" zdecydowaliśmy się ją dodać tym razem jako ścieżkę bonusową oraz rzadki utwór (jest bardzo inspirowana zespołem Black Sabbath). Winyl można znaleźć w regularnej czerni, później będzie możliwość zdobycia go w innym kolorze. Dying Victims dokonali świetnej roboty przy tym wydaniu, dbając o wszystkie jego elementy razem z plakatami, ilustracjami, wlepkami… Flo to jedna z najlepszych marek

Foto: Iron Curtrain

działających w muzyce metalu, bez wątpliwości. Po prostu sprawdź to. Co to za tajemnicza postać na okładce? Na okładce znajduje się kobieta przed starożytną pustelnią, gotowa przekroczyć próg w ciemną, magiczną noc. Pomimo tego, co ludzie mogą myśleć to nie jest rysunek tylko prawdziwe zdjęcie, ze starożytnymi elementami jak mgły, szkielety, łańcuchy. Używaliśmy prawdziwych zdjęć z okresu naszego pierwszego albumu, rysunków tylko do niektórych singli czy splitów. To prawda, że tym razem daliśmy inny efekt do końcowego rezultatu. Ta dziewczyna to Laura, obecna żona naszego basisty. Poprosiliśmy ją o pomoc, a ona była gotowa skopać nam dupy wysokimi obcasami. Spotkaliśmy się wszyscy w sierpniowy wieczór by zrobić zdjęcia na promo, i przygotowaliśmy dzieło. Macie nowego perkusistę - Moroco? Skąd ta ksywka? Moroco to znany perkusista w naszym mieście, gra także w innym zespole Snake (hard rock), pierwsze kroki na perkusji stawiał 30 lat temu. Pomógł naszej trójce w 2014 roku, kiedy nasz poprzedni perkusista był niedostępny. Tak właściwie tamtego roku, Moroco grał z nami na Keep It Turue i Der Detze Rock. Jego prawdziwe imię to JC Moreno. Moroco? - jest bardzo loco (szalony). To jakby pseudonim artystyczny powiązany ze słowem loco (szalony) i rock! Śpiewasz po angielsku, zauważyłem natomi ast, że wiele hiszpańskich zespołów używa Waszego ojczystego języka. Jak myślisz, dlaczego? Cóż, myślę, że każdy powinien śpiewać w języku, w którym jest mu wygodnie. W latach 80. hiszpańskie zespoły reprezentowały fatalny poziom języka angielskiego, 90% utworów było po hiszpańsku. Dziś jest inaczej, znajomość języka angielskiego w społeczeństwie polepszyła się, i jest więcej zespołów, które próbują dotrzeć do zagranicznego odbiorcy. Iron Curtain jest zespołem, który od początku chciał śpiewać w języku angielskim. Pomimo, że mój angielski nie jest znakomity, znam go na tyle, aby się komunikować i pisać utwory. Oczywiście chcemy rozprzestrzeniać naszą muzykę poza naszym krajem. Niemniej jednak, mamy kilka utworów po hiszpańsku, które funkcjonują jako single, bonusy lub rzad-

kie kawałki. Lubimy pisać dużo tekstów do utworów, i czasem jakiś pomysł pasuje bardziej w naszym ojczystym języku i oczywiście muszę go spisać. Jesteś bardzo aktywnym metalowcem. Prowadzisz autorską audycję w lokalnej rozgłośni, byłeś redaktorem metalowego fanzinu, masz swoją własną wytwórnię, stoisz na czele Heavy Metal Fan Club Espectros, organizujesz koncerty i pewnie robisz jeszcze masę innych rzeczy związanych z metalem. Znajdujesz przy tym wszystkim czas na inne aspekty życia? Dzięki brachu!! Bardzo to doceniam. To niemożliwe, nie mógłbym żyć bez muzyki, to bardzo poważna część mojego życia. Jestem metalowcem 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. Tak właściwie, w czasie kiedy odpowiadam na ten wywiad, zamykam koncerty RAM w Hiszpanii i mam do czynienia z pewnymi projektami dla przyjaciela, który chce wlepki i ulotki… wszystko w tym samym czasie. W tym momencie jestem skupiony na zespole, jako głównej aktywności, i pracuje nad nowym wydaniem Gates Of Damnation Mag, kolejnym fanzine, który zacząłem rok temu po zakończeniu starego. Jest kilku wydawców, którzy wydają pewien stuff, który chcę i lubię aby wesprzeć kilku przyjaciół i rozprzestrzenić pewne materiały. Od 18 miesięcy mam córkę i to trochę komplikuje sprawy, rozwiązaniem jest mniej snu - "No Rest For The Wicked". Nie jestem już prezydentem Metal Fun Club Espectros, zdecydowałem się zrezygnować po całych11 latach ciężkiej pracy. To był właściwy czas aby zacząć inne złe rzeczy. Dziękuję za poświęcenia nam czasu. Dzięki za wasze wsparcie i odzew, mam nadzieje, że podobała wam się "Danger Zone". To pieprzony metalowy atak, to heavy metal bez znieczulenia. Pracujemy nad koncertami w 2020 roku, nad teledyskiem promującym, i mamy nawet w głowie nowe kompozycje z nadzieją na szybkie wydanie. Dzięki za bardzo interesujący i przyjemny wywiad. Kończę wywiad słuchając "No Rest For The Wicked" Ozzy'ego - po tym jak za dużo było o tym mowy w poprzednim pytaniu (śmiech). Do zobaczenia na Danger Tour 2020. Bartek Kuczak Tłumaczenie: Przemysław Doktór

IRON CURTRAIN

61


Uderzający riff, przemyślana linia wokalna, solo na gitarze. Powtórz Silver Talon powstał na gruzach Spellcaster. Jeśli Wam, tak jak i mi, szkoda było tego zespołu, przeczytajcie naszą rozmowę. Gitarzysta ciekawie wyjaśnia, dlaczego obecne wcielenie byłych muzyków Spellcaster jest lepsze. HMP: Przyznam szczerze, że bardzo mi było szkoda, że Spellcaster przestał istnieć. Tym bardziej ucieszyłam się wiadomością o powołaniu do życia Silver Talon. Co się takiego wydarzyło, że jeden zespół się rozpadł, żeby mógł powstać inny? Bryce Adams VanHoosen: Też jestem nieco zawiedziony, że Spellcaster przestał istnieć. Wydawało się, że byliśmy na świetnej drodze, ale chyba nie mogliśmy wszyscy sobie poradzić z wewnętrznymi problemami, z którymi się zmagaliśmy. Myślę, że oba zespoły, Silver Talon i Idle Hands, które powstały po rozpadzie Spellcaster bardziej odpowiadają woli ich członków niż Spellcaster kiedykolwiek. W Spellcaster zawsze staraliśmy się połączyć

chciał być wokalistą i mieć pełną kontrolę nad grupą, dlatego założył Idle Hands z gitarzystą Sebastianem Silvą i Collinem Vranizanem. Sam nie byłem zainteresowany graniem tego typu rzeczy, bo to dość zwyczajne z gitarowego punktu widzenia, więc kontynuowałem prace z Silver Talon w stu procentach. Odkąd w zeszłym roku Idle Hands ruszyli z kopyta, musieliśmy trochę pozmieniać w Silver Talon, żeby po prostu obie grupy miały możliwość być w trasie w tym samym czasie. Skład Silver Talon to obecnie: Wyatt Howell odpowiadający za wokale, Bryce Van Hoosen, czyli ja na gitarze, Sebastian Silva na gitarze, Devon Miller na gitarze (tak, trzech gitarzystów!), Walter Hartzell na ba-

Foto: Peter Beste

shreddingowe rzeczy z tymi, w których przewodził wokal i to ostatecznie padło na twarz - ani jednego, ani drugiego czynnika nie było tyle, ile trzeba, w stkutek czego nie byliśmy w stanie naprawdę stworzyć swojej tożsamości. Teraz z Silver Talon możemy odkrywać bardziej progresywne i gitarowe elementy tak, jak chcemy. Nie mógłbym być z tego powodu bardziej szczęśliwy. W Spellcaster pod koniec istnienia ogólna atmosfera była przytłaczająca. Nasz wokalista zaczął mieć pewne osobiste problemy i prawie wdał się w bójkę z perkusistą, Collinem Vraizanem. Naturalnie, nasze drogi z wokalistą się rozeszły, postanowiliśmy znaleźć innego i założyć nowy zespół. Krótko potem znaleźliśmy Wyatta Howella, wokalistę Silver Talon, rozpoczęliśmy prace nad "Becoming A Demon". Myślę, że Gabriel Franco, basista, zawsze po części

62

SILVER TALON

sie, i Michael Thompson na perkusji. Choć muzyka w Spellcaster i Silver Talon ma wiele wspólnych mianowników, znacznie różnią się linie wokalne i sama barwa głosu wokalisty. Celowo planowaliście tak odmienne linie wokalne, żeby odróżnić te dwie kapele? I tak i nie. Linie wokalne same w sobie nie były czymś, nad czym, przynajmniej ja, specjalnie się namyślałem - w zasadzie pozwoliliśmy Wyattowi robić to, co uważa za dobre. Wiem, że wraz z Gabrielem napisaliśmy kilka melodii i podsuwaliśmy sugestie, ale na końcu i tak Wyatt decyduje, jak to przekazać. Jeżeli chodzi o brzmienie głosu Wyatta, dużo nad tym myśleliśmy. Ja po prostu chciałem kogoś z męskim i nieco donośnym głosem - takim, który nadal brzmi ciężko i potężnie, mimo że

śpiew jest czysty. Wiele osób, które brały udział w przesłuchaniach na to miejsce usiłowało przemycić do swojego brzmienia klimat Helloween, a ja szczerze nie byłem tym zainteresowany. Wokale Spellcaster, przynajmniej na albumach "Spellcaster" i "Night Hides The World" były tak lekkie, beztroskie i popowe, że chciałem czegoś zupełnie przeciwnego. Wolałbym wypić własne wymioty niż znowu wybrać popowy wokal czy przesłodzone melodie. Tego rodzaju linie wokalne kojarzą mi się zarówno z Tad Morose z Ronnym Hemlinem jak i z Timmem Ripperem Owensem. Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej nie słuchałem Tad Morose, więc nie wydaje mi się, żeby ten zespół był bezpośrednią inspiracją. Dopiero teraz sprawdziłem jak brzmią i zdecydowanie to jest to! Muszę lepiej ich poznać. Ripper i oczywiście Iced Earth jako całość nie sposób pominąć Matta Barlowa - także mnie inspirują. Wiem również, że Wyatt wzoruje się na takich muzykach jak Steve Plocic z Apocryphy, Michael Grant z Onward i Layne Staley z Alice in Chains. Ale chyba najbardziej przypomina wokalnie Steve'a Plocicę. Apocrypha ogólnie ma na nas bardzo duży wpływ. Nie można też nie wspomnieć o Warrelu Dane i wszystkim, co osiągnął z Sanctuary i Nevermore. W Waszej muzyce jako całości słychać też inspiracje Cacophony. To chyba nie przy padek? To z pewnością nie przypadek! Marty Friedman i Jason Becker to wzorce same z siebie i to od wielu lat. Myślę, że wszystko z Cacophony bezpośrednio na nas wpływa. Z wyjątkiem wokalu, ponieważ jestem z tych, którzy uważają, że ich wybór w tej materii nie był najlepszy (śmiech)! Ale Cacophony słuchamy dla gitary, prawda? Właśnie, w Silver Talon bardzo ważną rolę odgrywają skomplikowane gitary. Mimo ich złożoności, płyty słucha się lekko. Jakich tricków musieliście użyć, żeby efektownie połączyć te dwa czynniki? Zdecydowanie w tej sprawie pomógł wspaniały mix Zacka Ohrena ze studia Sharkbite. Jest on mistrzem swojego fachu, potrafi wziąć wiele kawałków i sprawić, by brzmiały przyjemnie i przestrzennie. Kolejną rzeczą jest to, że złożoność próbujemy trzymać pod kontrolą i skupić się bardziej na melodyjności, niż na samej zawiłości. Tak naprawdę w porównaniu do większości współczesnej muzyki nie wydaje mi się, że nasze kawałki są jakoś bardzo skomplikowane. Jeśli porównasz


"Becoming a Demon" do technical deathu czy djent nasze brzmienie ma więcej przestrzeni i nie jest tak złożone. To celowe, nasza formuła jest szalenie prosta: mocno uderzający riff, przemyślana linia wokalna, solo na gitarze i jeszcze raz to samo. "Becoming a Demon" potraktowaliście jako EP. Na krążku jest aż osiem utworów, w sam raz na longplaya. Jest osiem kawałków, ale jeden z nich to intro, jeden outro, jeden to cover, więc tak naprawdę prawdziwych kawałków Silver Talon jest tylko pięć. W tym wypadku dziwnie byłoby nazwać to długogrającym albumem, dlatego zdecydowaliśmy się na EPkę. W związku z tym, reakcja "to bardzo długa EPka" jest bardzo częsta. Tak, właściwie tak jest, ponieważ lubię dawać ludziom coś, co jest warte ich pieniędzy (śmiech)! Ale obecnie pracujemy nad LP, która ma dziesięć pozycji - osiem pełnych utworów plus dwa instrumentale. I zamiast trzydziestu minut tak jak na EPce, staramy się zrobić pełen album trwający pięćdziesiąt minut, tak żeby zmieścił się na winyl. Zgaduję, że jesteśmy trochę rozwlekli, nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Dołączyliście też do grona zespołów, które wydały muzykę na kasecie. Chodzi o senty ment czy rzeczywiście - jak mówi wiele muzyków - taśma brzmi lepiej i dłużej przetrwa niż CD? Jest to kolejny fetyszyzowany fragment przeszłości, który służy wyłącznie nostalgii. Kasety brzmią okropnie w porównaniu z płytami CD. Ich brzmienie jest nawet bardziej skompresowane i mniej szczegółowe niż mp3. Jednak ludzie z jakiegoś powodu wciąż je kupują! Na pewno sprzedajemy dużo więcej płyt i mamy więcej pobrań, a winyl zawsze będzie wyprzedawał się najszybciej, ale jest mały procent ludzi, którzy kupują kasety i czerpią przyjemność z ich słuchania. Szacunek dla nich! To zabawne, bo w zależności od tego z jakim zespołem jesteśmy w trasie, sprzedajemy więcej kaset zależnie od tego, jak bardzo oldschoolowy jest headliner. Na przykład sprzedaliśmy ich dużo więcej występując z Savage Master niż z Exmortus. Na sesjach zdjęciowych chyba dobrze się

Foto: Peter Beste

bawicie, co? Jasne! Współpracowaliśmy z Peterem Beste, niezwykłym fotografem muzycznym. Wybraliśmy się z nim do kilku zaśnieżonych górskich miejsc blisko Portland. Było zimno i wilgotno, przemokliśmy, ale zdjęcia wyszły fantastyczne! Zrobiliśmy kilka w śniegu w Timberline Lodge i pamiętam, że śnieg, który sypał mi w twarz, był bardziej jak malutkie odłamki lodu niż faktyczny śnieg. Co ciekawe, Peter filmował też mój ślub w Islandii i wtedy też było ekstremalnie zimno! Powiedziałem mu, że następnym razem musimy wybrać się w jakieś tropikalne miejsce (śmiech)! Pewnie to się nie wydarzy, ale pomyśleć miło. To jednocześnie przypomina nam, że faktycznie potrzebujemy więcej prasowych zdjęć, ponieważ lineup jest dużo bardziej wyeksponowany niż wtedy, gdy zrobiliśmy ostatnią rundę zdjęć. Ostatnio wracają do łask sesje zdjęciowe czy grafiki okładkowe nawiązujące do lat 80. Niektóre zespoły wręcz robią je analogowy mi, tradycyjnymi aparatami. Różnica jest jednak taka, że wiele właścicieli takich sesji gra retro heavy metal z garażowym brzmie niem. Wy macie brzmienie godne współczesnego dobrego studia. Skąd pomysł na tego rodzaju stylizacje? Mi się one rzecz jasna

bardzo podobają. Dzięki! Myślę, że to trend, który rozwinął się po 2010r. Muzycy Spellcaster już to robili, kiedy dołączyłem do zespołu pod koniec 2012r., więc trwa to już od tamtego czasu. Ludzie mają wybitną skłonność do odczuwania nostalgii, uważam, że zawsze mamy tendencję do fetyszyzowania przeszłości. Wszystko było lepsze w latach 60. czy 70. czy 80. a nawet, jak teraz widzimy, w 90. Chociaż do pewnego stopnia się nie zgadzam, bo choć kocham estetykę lat 80. i ogólną jaskrawość oraz przesadę we wszystkim, co definiowało całą dekadę, nie mogę zaprzeczyć ze nowoczesne technologie są błogosławieństwem na wiele sposobów. Chociażby analogowe aparaty. Jeśli mam być szczery, były dość beznadziejne. Nie to, że nie można zrobić nimi świetnych zdjęć, ale mam wrażenie, że cholernie łatwiej jest zrobić to cyfrową lustrzanką. W przypadku nagrywania - w dzisiejszych czasach łatwo jest dość tanio dostać super brzmiący album. Bawienie się w sprzęt analogowy nie jest konieczne, jeśli pragnie się, by wyszedł przyzwoity album. Chyba, że ma się ogromny budżet rzędu 20 tysięcy dolarów. Ludzie o tym wiedzą, więc próbują i używają cyfrowych technik nagrywania, żeby otrzymać analogowy czy też lo-fi dźwięk, a moim zdaniem to brzmi tragicznie! Lepiej jest więc wziąć dźwięk dobrze brzmiący i, który powstał w nowoczesny sposób, niż dźwięk, który powstał tak samo nowocześnie, ale jest gówniany i brzmi niczym puszka. Poza tym dzisiejsze sposoby słuchania muzyki nie istniały nawet w przeszłości. Niestety nawet niektóre klasyki, niskobudżetowe albumy z lat 80. brzmią strasznie, kiedy słucha się ich na Spotify czy CD. Są świetne na winylu, ale poza nim już nie. Katarzyna "Strati" Mikosz, Tłumaczenie: Kinga Dombek, Przemysław Doktór

Foto: Peter Beste

SILVER TALON

63


Sentymentalna podróż w przeszłość Vortex to niekwestionowana legenda holenderskiego metalu, chociaż nie udało im zdobyć się większej popularności. Od 20 lat są jednak znowu aktywni, regularnie wydają płyty z nowymi utworami, a na jubileusz 40-lecia przygotowali coś specjalnego: album "Them Witches" na który trafiły utwory i pomysły z lat 80., mające wtedy złożyć się na trzeci krążek Vortex. Nigdy nie doszło do jego nagrania, więc teraz mamy taką premierowo-wspominkową płytę, ale niezmordowany Martjo Brongers już zapowiada, że ukaże się też kolejna, z nowym materiałem: HMP: Ponoć z wiekiem ludzie rozleniwiają się, coraz mniej im się chce, ale ty jesteś chyba tego całkowitym zaprzeczeniem, skoro w lutym wydałeś z grupą Steel Shock jej drugi album "With Fire & Steel", po czym minęło raptem siedem miesięcy i z nową płytą melduje się twój drugi zespół Vortex? Martjo Brongers: (Śmiech!). Mawiają też, że im starszy tym bardziej szalony. Ale tak, tak właśnie się stało. Kiedy pisałem nowe utwory na album Steel Shock zdałem sobie sprawę , że w tym roku mija też 40 rocznica powstania Vortex i musiałem na tę okazję przygotować album również dla tego zespołu. Miałem sporo pracy w związku z tym, ale byłem zadowolony z tego, że byłem zajęty, że ciągle byłem w formie, skoncentrowany i z

ny nad pisaniem materiału, aby wyszło to jak najlepiej. Jestem dumny z obu tych albumów. Aż dziwne, że do czegoś takiego nie doszło w latach 80., to jest czasach ponoć najbardziej sprzyjających tradycyjnemu metalowi. Wydaje mi się jednak, że nie do końca tak było, bo zespołów było mnóstwo, a promowano tylko te nieliczne. Dlatego choćby Vortex, mimo świetnego początku w postaci MLP "Metal Bats" oraz LP "Open The Gate" nie zdołał się wtedy przebić? Zgadza się, było tak z różnych powodów. Po "Open The Gate" był czas, aby ktoś dał nam kopa, żeby móc ruszyć krok dalej. Zrobiliśmy wtedy wszystko co mogliśmy żeby się trochę

w swej obsadzie liczne zespoły z tamtych lat, które wtedy przepadły, a po powrocie w ostatnich latach latach robią teraz furorę młodsi słuchacze słyszą je po raz pierwszy i są zachwyceni, a starsi plują sobie w brodę, złorzecząc, jak mogli je kiedyś przegapić lub zlekceważyć? (śmiech) Tak się właśnie stało i to jest wciąż świetne dla wszystkich - starych i młodych. Wiele starych zespołów będzie niedługo kończyło działalność, wszyscy się starzejemy a zdrowie jest cenne. Więc powinniśmy cieszyć się tymi powrotami tak długo jak możemy, a także dać szanse zespołom młodszych pokoleń na udowodnienie swojej wartości, w trasie, bo jest dzisiaj dużo dobrych grup. Trochę czasu zajęło wam wejście na właściwe tory po reaktywacji w roku 1998, ale kiedy już to się udało, nie zwalniacie, wydając od 2003 już piąty album, wiedzie się więc wam znacznie lepiej niż kiedyś? Tak, w rzeczy samej. Najpierw mieliśmy wizje, iż po reaktywacji nowe produkcje nie zajmą dużo czasu, nasz powrót spotykał się z coraz większym odzewem, więc nie mogliśmy po prostu poprzestać na starym materiale i musieliśmy zacząć działać nad nowymi albumami. Niestety w roku 2010 dostałem reumatyzmu a w roku 2014 zaraz po naszej małej trasie w Europie zdiagnozowano u mnie problemy z sercem i płucami - musiałem przejść operację lewej zastawki serca, więc trochę trwało zanim wyzdrowiałem i mogłem znowu grać.

Foto: Vortex

nowymi pomysłami. Czasami kiedy pisałem nowe utwory dla Steel Shock, przychodziły mi nagle do głowy pomysły na nowy materiał dla Vortex, więc tak jakby przeskakiwałem z jednego zespołu na drugi. To pierwsza tego typu sytuacja w twojej karierze - jesteś podekscytowany, że jednego roku wydałeś aż dwie płyty, w dodatku całkiem udane, co też jest nie bez znaczenia? O, absolutnie! Pomimo, że to nie było planowane, to było to wyzwanie, które musiało się udać. Taka sytuacja oznacza dużo pracy oraz to, iż musisz dać z siebie więcej niż wcześniej, aby stworzyć najlepsze piosenki na oba albumy. Byłem też całkowicie skupio-

64

VORTEX

wybić i potrzebowaliśmy tylko kogoś, kto pomógłby nam iść naprzód. Niestety nic takiego się nie wydarzyło. Mieliśmy także wrażenie, iż Holandia jest za mała by dać nam odpowiedni rozgłos, także duża ilość innych zespołów, które tu istniały miała na to wpływ. A gdy w końcu pojawiła się fala thrash metalu było to dla nas za trudne, aby pójść dalej. Na początku postanowiliśmy kontynuować działalność i zobaczyć co będzie. W sumie mieliśmy niezły ubaw i dobre lata grając w Vortex. Fakt, iż w większości mieliśmy dobre prace, które pozwoliły pogodzić się nam z tym, że pozostaniemy zespołem undergroudowym. Ale dzięki temu niejeden festiwal ma teraz

Obchodzicie w tym roku 40-lecie powstania Vortex, można więc "Them Witches" śmiało określić mianem specjalnego, jubileuszowego wydanictwa? Tak można to stwierdzić bez wątpliwości taki też był zamiar. W 2018 roku kilka firm było zainteresowanych wydaniem czegoś na naszą 40-tą rocznicę i tak też się stało. Najpierw mieliśmy na myśli opublikowanie nagrań z przedprodukcji albumu "Open The Gate" z 1985 roku. Wydanie tego nagrania nastąpiło jednak już rok temu przez amerykańskie wydawnictwo Postmortem Apocalypse. Także pierwsze cztery taśmy demo z 1982-1984 roku, razem z przedprodukcją "Open The Gate" ukazały się 7 stycznia 2019 roku jako druga płyta CD do "The Breath" wydane przez PT78 Records i wreszcie nasz nowy album "Them Witches". Co ciekawe nie są to premierowe utwory, ale dawny materiał z roku 1987, który odkryłeś przy porządkowaniu swego archiwum?


Tak, porządkując archiwum natknąłem się na taśmę z materiałem, który miał być naszym trzecim albumem zaraz po "Open The Gate". Nie przypominam sobie abyśmy nagrali te utwory jako demo. Stworzyliśmy na niej sześć piosenek ale znalazłem także taśmę z niedokończonymi piosenkami do tego albumu. Słuchając tego materiału wpadłem na pomysł, że jeżeli je dopracuje i dokończę będzie to świetne wydanie na naszą 40- tą rocznicę. Reszta zespołu też była za. Czyli nigdy nie należy wyrzucać starych kaset, bez uprzedniego sprawdzenia co na nich jest? (śmiech) (Śmiech!) Absolutnie nie. Co ciekawe znalazłem takich nagrań znacznie więcej i też mam zamiar sprawdzić co na nich jest. Mam sporo taśm nagrywanych w latach 80. i wciąż brzmią one całkiem znośnie, zwłaszcza jeśli są to produkty renomowanych firm BASF, Sony czy TDK. Domyślam się więc, że wasze nagrania demo też po tych ponad 30 latach nadawały się do odsłuchu, trzeba je było tylko zdigitalizować, odszumić, etc., żeby zacząć nad nimi pracować? Tak, tak właśnie zrobiliśmy z drugim CD "The Breath", który ukazał się w lutym tego roku. Przeniosłem je na technologie cyfrowe i nic więcej. Te produkcje mnie zaskoczyły. Jak na tamte czasy brzmią świetnie. Zadziwiające, że po tylu latach słuchając znów tych utworów, ich jakość może cię zaskoczyć. Od razu pojawił się pomysł, że nagracie ten materiał na nowo, tworząc z niego kolejny album Vortex? Od razu zanim podjęliśmy decyzję o ponownym nagraniu tych utworów. Jak tylko usłyszałem ten materiał, przyszło mi do głowy by zrobić z niego album. To bardzo w stylu naszej grupy, aby po 40 latach istnienia wydać coś specjalnego. Na tę decyzję miało też wpływ to, iż wiedziałem, że po tym albumie wydamy następny, zupełnie nowy. Tym sposobem wasz chronologicznie drugi album ukazał się jako szósta pozycja w dyskografii zespołu. Trochę to zagmatwane, ale najważniejsze, że te utwory ujrzały światło dzienne w dobrej jakości dźwięku?

Foto: Vortex

Cóż , jeśli masz na myśli, że dźwięk z oryginalnych ścieżek ma dobrą lub lepszą jakość, mogę powiedzieć, że to nieprawda, gdyż wtedy nie były to oficjalne nagrania na album tylko wersje demo, które stworzyliśmy na poczekaniu, w sposób jedno podejście - jeden dzień. Do tego piosenki były zbyt długie, czasem brzmiały jakby były za mało dopracowane, a zatem nie dostatecznie dobre na wydanie w dzisiejszych czasach. Więc trochę je poprawiłem tu i tam. W mojej opinii album powinien brzmieć tak, jak został nagrany dziś. Nie korciło was wydanie również oryginałów z 1987 roku, choćby w charakterze dodatku do "Them Witches", jeśli nie w takiej formie jak wcześniejsze kompilacje ze starszymi demówkami? To w ogóle nie przyszło nam do głowy a także wydaliśmy już wystarczająco dużo starszych materiałów na ten moment i chcieliśmy aby ten ukazał się po prostu w obecnym składzie i tak jak został przerobiony. Niemniej jednak nawet jeśli patrzysz na nie jako na stare utwory, my traktujemy je jako nowy album, bo czasem w mniejszym, czasem w większym stopniu dla pewnej liczby utworów tylko główne riffy były już gotowe i musia-

łem to wszystko poskładać w całość. Oczywiście dzisiaj mamy potężniejszą jakość dźwięku, ale staraliśmy się nadać albumowi styl z lat 80. i z recenzji wynika, że udało nam się to. To była pewnie dla was fascynująca przy goda, taki powrót do przeszłości, ale nasuwa się pytanie co dalej, skoro w prasowej notce wytwórni pada słowo, że to swoisty testament - czyżbyście planowali zakończyć działalność Vortex po tej płycie, skoro można rzec, że historia zakończyła koło? To była piękna podróż, wizyta w przeszłości, słuchanie starych show na żywo i w radiu, taśm z prób i tak dalej, a także tego, co wciąż jeszcze muszę przesłuchać (śmiech). Nie, nie myślimy o zakończeniu działalności, wprost przeciwnie - dopóki będzie nam to sprawiać radość a nasze zdrowie nie będzie nas zawodzić - jesteśmy u progu nowego rozdziału w długiej historii zespołu. Czasem lepiej skończyć w pełni formy, niż robić z siebie pośmiewisko, będąc parodią samego siebie, ale wasz niedawny koncert jubileuszowy w Groningen potwierdza, że w żadnym razie nie ma o tym mowy? Cóż, te słowa szumią mi w głowie od długiego czasu ale zawsze mówiłem sobie, jeżeli nie będę mógł dać ludziom tego czego oczekują ode mnie, muszę natychmiast przestać i to zanim staniemy się pośmiewiskiem. Lecz w rzeczy samej to jeszcze nie czas. Czujemy, że nie skończyliśmy jeszcze z Vortex i coś niedługo się wydarzy. "Them Witches" nie będzie naszym ostatnim albumem ponieważ nowe nadejdzie. Heavy Metal Loud & Proud! Wojciech Chamryk, Przemek Doktór, Karol Gospodarek

Foto: Vortex

VORTEX

65


Prawdziwa sztuka Nie spieszyli się z nagraniem i wydaniem debiutanckiego albumu, ale jak już się do tego zabrali, to efekty są całkiem interesujące. "Prophets From The Occultic Cosmos" potwierdza też, że thrash wciąż ma się dobrze, a na pełnoprawny debiut zawsze jest czas, nawet jeśli zespół istnieje już kilka ładnych lat: HMP: Nie było to pewnie waszym zamiarem, ale koniec końców tak wyszło, że debiutancki album "Prophets From The Occultic Cosmos" wydaliście niejako na jubileusz 10lecia zespołu? Excuse: Naszym zamiarem od samego początku było wydanie możliwie najlepszego debiutanckiego albumu, niezależnie od tego ile to zajmie czasu, a zajęło akurat w przybliżeniu 10 lat eksperymentów i ewolucji w celu jego wydania. Dlaczego zeszło wam z tym aż tak długo? Przecież w tak zwanym międzyczasie thrash zdołał triumfalnie powrócić na metalowe salony, po czym, w niejako naturalny sposób, znowu stracić na popularności? Nasz zespół utrzymuje bardzo wysokie stan-

jednak kolejne utwory, tak więc nagranie debiutanckiego albumu było w tej sytuacji tylko kwestią czasu? Excuse zawsze było aktywne jeżeli chodzi o tworzenie nowego materiału i samorealizację. Wszystko od samego początku zmierzało do oficjalnego wydania tak, jak w wypadku mini albumu "Goddess Injustice" i albumu "Prophets From The Occultic Cosmos". Materiał na "Prophets From The Occultic Cosmos" nagraliście już ponoć jakiś czas temu, ale ukazuje się on dopiero teraz - co było przyczyną tego opóźnienia? W istocie płyta "Prophets From The Occultic Cosmos" została nagrana w sierpniu 2017 roku. Produkcja i postprodukcja była w pełni analogowa, weszło w nią miksowanie, techni-

sze - nigdy nie będzie miała szansy dotrzeć do tej muzyki? Z całą pewnością, to zjawisko jest prawdziwe ale w ogóle nie wpływa na motywację czy kondycję Excuse. Excuse nie ma żadnych motywów poza tymi artystycznymi. Naszym jedynym celem jest stworzenie ponadczasowych i bezcennych doświadczeń dla słyszalnej i widzialnej sztuki tak, by inspirować umysły szukające wewnętrznej tajemnicy i duchowej przygody. Tak naprawdę to publiczność jest odpowiedzialna za dotarcie do głębi muzyki Excuse. W waszym przypadku wszystko jednak skończyło się dobrze, bo "Prophets From The Occultic Cosmos" ukazała się nakładem Shadow Kingdom Records - rodzime czy europejskie firmy nie były zainteresowane muzyką Excuse? Umowa wydawnicza była w sumie kontynuacją poprzedniego wydania, "Goddess Injustice", które także zostało wydane przez Shadow Kingdom Records we współpracy z Hell's Headbangers. Paradoksalnie jednak teraz, mimo tego, że pod wieloma względami młode zespoły mają pod górkę, to w innych aspektach jest łatwiej, cały świat jest znacznie bliżej niż w latach 80., czy 90., dzięki czemu możecie pochwalić się płytą wydaną przez niewielką, ale prestiżową i w dodatku amerykańską wytwórnię? Kontakt z Hell's Headbangers został podpisany w 2014 roku, dzięki poznawaniu odpowiednich ludzi w trasie, więc współczesne, wygodne środki komunikacji nie przyczyniły się do zapoczątkowywania kontaktów w USA. To nie pierwszy album w waszym dorobku, bo w ubiegłym roku ukazała się też kompilac ja "Visions Of The Occultic Cosmos", czyli w pewnym sensie efekt udanej koncertowej wizyty w Japonii? "Prophets From The Occultic Cosmos" jest naszym pierwszym studyjnym albumem. "Visions Of The Occultic Cosmos" to albumkompilacja specjalnie dostosowana dla publiczności japońskiej i wydany z okazji naszego występu na True Trash Fest 2018. Zawiera najbardziej znaczące i wtedy jeszcze nigdy nie wydane utwory z sesji nagraniowej debiutanckiego albumu.

Foto: Excuse

dardy na każdym etapie produkcji tego, nad czym pracujemy, więc praca nad wydaniem debiutanckiego albumu zajęła kilka lat. Excuse nie podąża za żadnymi trendami czy też nie tworzy tego, czego oczekuje rynek w danym momencie, a raczej pozostaje wierny swojej wizji, niezależnie od ewentualnej popularności. Uaktywniliście się wydawniczo dopiero po kilku latach istnienia, ale były to wyłącznie krótsze wydawnictwa, od demo do EP-ki i splitu - z płytą długogrającą wam się nie spieszyło, woleliście poczekać i przygotować coś naprawdę dopracowanego? Jak powiedziałem wcześniej, zawsze celowaliśmy w wysoką jakość, więc coś co miało być oficjalnym wydaniem, musiało być tego warte i oczywiście dopracowane. Od początku istnienia zespołu tworzyliście

66

EXCUSE

czne dopracowywanie szczegółów oraz przygotowanie materiału na płyty winylowe. Zajęło to trochę więcej czasu, co przyczyniło się do nieoczekiwanych opóźnień. Jednak do wydania doszło bez żadnych kompromisów i czas, który to zajęło, był tego warty. To niestety dość regularnie powtarzający się schemat, kiedy młode zespoły borykają się z różnymi problemami, nie mogą przyciągnąć uwagi słuchaczy, mimo tego, że często grają porywającą czy nawet nowatorską muzykę. Tak było już w latach 60., potem w czasach dominacji progresywnego rocka czy też w metalowej dekadzie lat 80. Zastanawiam się w związku z tym, jak wpływa to na sampoczucie i generalnie motywację muzyka, zdającego sobie sprawę z tego, że tworzy coś naprawdę wartościowego, ale większość słuchczy albo to lekceważy, albo - co chyba jeszcze gor-

Zaproszenie na True Thrash Fest 2018 w Osace pewnie was ucieszyło, tym bardziej, że mogliście zagrać aż dwa razy podczas tej trzydniowej imprezy, dzieląc przy tym scenę z takimi legendami jak Hirax, Blood Feast czy At War? Pierwotnie Excuse miało grać na True Trash Fest 2017, lecz z powodu poważnych urazów, który spowodował wypadek samochodowy, w dodatku na kilka godzin przed wylotem do Japonii, nasz koncert został odwołany i opóźnił się o rok. Zaproszenie na True Trash Fest 2018 nie było zaskoczeniem ale dzielenie sceny z takimi gwiazdami to był prawdziwy zaszczyt. Pewnie nie pomylę się zbytnio obstawiając, że chcielibyście tam wrócić przy okazji promocji nowej płyty? Excuse powróci na True Trash Fest, który tym razem odbędzie się 23 listopada w Hamburgu. Japońska publiczność zawsze traktowała Excuse bardzo dobrze. Szczególnie dzięki Mikitoshi Matsuo za zorganizowanie kon-


certów w Osace. Do "Blade Of Antichrist" zrealizowaliście teledysk - wybraliście ten utwór, bo jest aku rat najkrótszy z sześciu kompozycji zamieszczonych na płycie? Wideo "Blade Of Antichrist" zostało zainicjowane przez wytwórnię Shadow Kingdom Records. Pewnie ten utwór spodobał się im i w celach promocyjnych chcieli dać mu jakieś wizualne wsparcie. Natomiast klip, który stanowi część audiowizualną albumu "Propeths From Occultic Cosmos" oraz został niezależnie wykonany i wydany przez zespół, to wideo do utworu "Sworn To The Crimson Oath". Utwór został wybrany ze względu na jego temat. "Prophets From The Occultic Cosmos" jest dostępna w streamingu czy w wersji cyfrowej, ale ukazała się też na CD oraz na winy lu - fizyczne nośniki są wciąż podstawą dla metalowych zespołów? "Prophets From The Occultic Cosmos" to doświadczenie audiowizualne i tylko formy fizyczne mogą dać obraz wizualnej strony sztuki. Formaty fizyczne, głównie winyl są najważniejszymi i oficjalnymi formami, więc każdy krok produkcji skupiał się na w pełni analogowym i optymalnym brzmieniu na winylu. Formy on-line są dobrym sposobem dla ludzi na znalezienie i przetestowanie muzyki. Znając wasze upodobanie do kaset to niebawem ten album ukaże się też pewnie i na tym nośniku? Z całą pewnością w przyszłości album będzie wydany w formie kasety.

Foto: Excuse

Myślisz, że to właśnie przede wszystkim dzięki scenie metalowej prawdziwa muzyka ma szanse na przetrwanie w tych cyfrowych czasach, a takie zespoły jak wasz mają tu do odegrania sporą rolę? Prawdziwa sztuka zawsze będzie komponowana, wydawana i doceniana przez tych, którzy są jej oddani, mimo wszystko Excuse działa niezależnie i nie ogranicza się do reprezentowania jakiejkolwiek sceny lub obszaru.

Dzięki za wywiad! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Przemek Doktór, Karol Gospodarek


Nowy świat W roku 1984 wydali debiutancki album, ale nurt NWOBHM już dogorywał i na tym się skończyło. Po czterech kolejnych latach po Millennium pozostało już tylko wspomnienie, ale od momentu reaktywacji w roku 2015 ci starsi już panowie nieźle przyspieszyli, wydając dwa kolejne albumy. "New World" może w końcu sprawić, że będzie o nich głośniej, tym bardziej, że niedawno do zespołu dołączył Kenny Nicholson, znany z takich grup jak Black Rose, Hammer czy Holland: HMP: To dla was nowa i pewnie ekscytująca sytuacja, że po wydaniu i promocji płyty wydajecie w krótkim czasie kolejną, bo od premiery "Awakening" minęły dokładnie dwa lata? Mark Duffy: Posiadanie kontraktu z wytwórnią promującą heavy metal to faktycznie nowa, ekscytująca sytuacja. Zaczęliśmy pisać nowe utwory jak tylko przypieczętowaliśmy kontrakt i niedługo później mieliśmy szereg kawałków, które chcieliśmy nagrać. Pragnęliśmy

Sytuacja zmieniła się na dobre o tyle, że przy drugim albumie nie mieliście wydawcy i fir mowaliście go samodzielnie, a dopiero później ukazał się na licencji choćby w Japonii teraz jest inaczej, bo od początku wspiera was Pure Steel Records? Tak, jak wcześniej powiedziałem, mając Pure Steel po naszej stronie daje to nam szansę na większą kreatywność i pozwala nam nie martwić się o to, czy ktoś o nas usłyszy. Posiadanie kontraktu na tym poziomie nie jest już takie

bo w 1982 roku, kiedy boom na NWOBHM zaczął już przygasać, poza tym wasz wydawca Guardian Records n' Tapes zdaje się, że więcej uwagi poświęcał karierze Spartan Warrior? W tamtych czasach nie przejmowaliśmy się zbytnio trendami i tym, jak scena może się zmienić. Tworzyliśmy swoją muzykę i chcieliśmy móc ją nagrać! Nawet obecnie wiele zespołów uważa, że niełatwo jest znaleźć muzyków, którzy nadają na tej samej fali. Ludzie przychodzą i odchodzą, to nieuniknione. Nawet częściej w tym wieku, kiedy nigdy nie wiesz co czeka na ciebie za rogiem. Teraz mamy mocny skład. Spartan Warrior wciąż są naszymi przyjaciółmi. Może mieli lepsze kawałki czy doświadczenie, co pomogło im stać się bardziej rozpoznawalnymi. Tak czy siak rok 1984 był dla obu zespołów kluczowy, bo wy wydaliście debiut, oni drugi album i okazało się, że nie ma już tak na dobrą sprawę dla kogo grać, po nowej fali metalu zostały już tylko wspomnienia? Czasy się zmieniały, nie odnosiliśmy komercyjnych sukcesów, a wielkie hairmetalowe zespoły zaczynały rosnąć w siłę dzięki swoim wpadającym w ucho refrenom. Trzeba było mieć silne wsparcie żeby przetrwać. Niestety, Millennium miało trudności. Mainstreamową muzyką był w większości pop i dance. Ale i tak długo jeszcze nie poddawaliście się, bo przez cztery kolejne lata funkcjonowaliś cie, nagrywaliście kolejne demówki, bywało, że jakieś wasze utwory pojawiały się na kompilacjach - liczyłeś, że ta zła passa w końcu się zmieni? Tak, liczyliśmy że będziemy mieć więcej szczęścia i podpiszemy kontrakt z wytwórnią, żeby wypuścić naszą muzykę, ale scena nieustannie się zmieniała, co sprawiało, że zespołom takim jak nasz było jeszcze trudniej trafić do wytwórni.

Foto: Millennium

wydać "A New World" wcześniej, ale po drodze mieliśmy kilka trudności. Album "The Awakening" był wypuszczony przez nas samych i z ograniczonym budżetem, dlatego też dystrybucją musieliśmy zająć się sami. Fakt, że wytwórnia taka jak Pure Steel wspomaga zespół i oferuje swoje środki jest bardziej wygodny i zdejmuje z nas część tej presji. A "New World" jest obecnie do kupienia wszędzie. To przypadek czy też celowe działanie, że wasze ostatnie płyty ukazują się akurat 25. października? "Awakening" została dobrze przyjęta, więc nie chcecie zapeszyć i liczycie, że przy "A New World" będzie podobnie? Te daty są czysto przypadkowe! Nie jesteśmy tak przesądni. Nauczyliśmy się wiele podczas tworzenia i nagrywania "The Awakening" i chcieliśmy wykorzystać nasze doświadczenie przy produkcji nowego albumu, aby brzmiał dokładnie tak, jak to sobie wyobrażaliśmy. Jak na razie, recenzje i komentarze fanów były pozytywne, a my weźmiemy wszystko pod uwagę w przyszłości.

68

MILLENNIUM

jak dawniej, kiedy zespoły dostawały zaliczki, które mogły wydać, jak tylko chciały. Wciąż mamy osobiste wydatki do opłacenia jak czas w studio, etc. i mamy nadzieję na odzyskanie tych pieniędzy dzięki sprzedaży nagrań. To szanowana wytwórnia i z ich pomocą możemy dotrzeć do większej liczby fanów. To chyba wymarzona firma dla takiego zespołu jak Millennium - w pewnych kręgach kultowego, ale na dobrą sprawę nieznanego, wręcz undergrundowego? Pure Steel mają długą listę zespołów pod swoimi skrzydłami i to miłe znajdować się pośród niektórych, tak wspaniałych nazw. Millennium zeszło w pewien sposób w podziemie, ale utrzymaliśmy przy sobie trochę starszych fanów, jednak dzięki nowym płytom zyskaliśmy wielu nowych. Staramy się zyskać uwagę z "A New World" i mamy nadzieję, że zagramy trochę porządnych występów oraz festiwali. W latach 80. zaczęliście chyba zbyt późno,

W końcu lat 80. straciłeś już jednak resztki złudzeń, bo masową publiczność interesował już tylko pop, modny był thrash, rósł w siłę death metal - wtedy odpuściliście, wydawałoby się raz na zawsze? Tak, w roku 1988 uznaliśmy, że to koniec, zrobiliśmy ostatnie demo, ale zmieniliśmy nazwę grupy po odejściu dwóch członków! Zacząłeś wtedy śpiewać w Toranaga, co czynisz z przerwami do dnia dzisiejszego, ale chyba cały czas miałeś zakodowane w podświadomości, że Millennium nie jest zamkniętą kartą, że warto dać temu zespołowi drugą szansę - tym bardziej, że w ostatnich latach tradycyjny metal powrócił do łask słuchaczy? Czasem myślałem, żeby zebrać Millennium ponownie i kiedy pojawiła się okazja zagrania na Brofest wykorzystałem ją na wskrzeszenie zespołu. Zainteresowanie wznowieniem waszego debiutu i starymi nagraniami demo pewnie utwierdziło cię w przekonaniu, że warto reak tywować zespół? Mamy niesamowicie zapalonych fanów na całym świecie. Po zejściu się zespołu wystąpiliśmy na festiwalu o nazwie Brofest w Newcastle. Byliśmy zszokowany, że fani przebyli nieraz dość dużą podróż, by nas zobaczyć i nie tylko kupili nowy merchandise, ale mieli ze


sobą do podpisania kopie naszych wcześniejszych albumów! Zadziwiające! To właśnie stąd bierze się inspiracja na dalszą pracę, od fanów! Co istotne Millennium pozostał tym samym zespołem co w latach 80., nie zmienialiście się na siłę, nie unowocześnialiście swej muzyki, chociaż nie dążyliście do dokładnego skopiowania brzmienia sprzed lat, bo byłby to jednak anachronizm? Millennium to marka! Ale to też rozwijająca się kapela. Gramy stare kompozycje dla najbardziej oddanych fanów, ale nie stoimy w miejscu i muzyka, którą teraz tworzymy niekoniecznie jest powiązana z NWOBHM. Oczywiście nie możemy uciec od tego wpływu, to część tego kim jesteśmy, ale chcemy poszerzyć nasz zakres i pisać w nowy sposób. Przystępując do prac nad "A New World" mieliście jakieś założenia, czy też wszystko odbywało się bardzo naturalnie? Cały czas zapisuję sobie pomysły na nowe utwory. Miałem kilka kawałków, nad którymi zaczęliśmy pracę z zespołem po "Awakening". Gitarzysta Will Philpot wymyśla różne motywy, a ja staram się dopasować moje słowa do jego muzyki. Cały zespół pomaga formować ostateczne brzmienie z racji tego, że przed sesją nagraniową przez pewien czas robimy próby. Po odejściu Dave'a Hardy'ego i Steve'a Mennella tworzysz trzon składu z gitarzystą Markiem Duffy, ale ostatnio zyskaliście też niebagatelne wzmocnienie z racji akcesu Kenny'ego Nicholsona, gitarzysty znanego choćby z Black Rose, kolejnej grupy nurtu NWOBHM, chociaż nie zdążył on zaznaczyć swej obecności na "A New World"? Will i ja mamy wokół nas ludzi, którzy pragną, aby zespołowi się powodziło. Paul, nasz basista, pomógł podnieść nasz wizerunek w mediach, a Nigel, perkusista, kipi entuzjazmem. Dołączenie Kenny'ego to było dobre posunięcie. Wciąż jest związany z Black Rose, więc może będzie musiał dokonać pewnych poświęceń, ale jego imię już wywołało burzę pośród recenzentów pomimo tego, że nie pojawia się na "A New World".

Foto: Millennium

To dopracowana muzycznie, mroczna od strony tekstowej płyta - świat zmienił się niewyobrażalnie, to faktycznie nowy świat, tak odmienny od tego, który pamiętamy sprzed lat? Jednocześnie ma też jednak swoje plusy, bo choćby dzięki sieci macie szansę dotrzeć ze swą muzyką do fanów z całego świata, co w latach 80. było czymś niewyobrażalnym, nawet w tak zaawansowanej technicznie cywilizacji Zachodu? Tak, technologia jest niesamowita, może być wspaniałym benefitem dla każdego, ale również może być przekleństwem. Jako grupa staramy się dotrzeć do ludzi z całego świata poprzez internet, ale coraz więcej ludzi ma dostęp do muzyki zupełnie za darmo, co nie pomaga zespołom, które potrzebują sprzedawać nagrania. Technologia poprzez automatyzację zabierze też ludziom miejsca pracy, więc będzie więcej bezrobotnych, a ubóstwo wzrośnie. Zawartość "A New World" potwierdza też, że musieliście mieć sporo frajdy pracując nad tą płytą, co przełożyło się na dynamikę i zwartość tego materiału? "Awakening" porusza kilka spraw mówiących o stanie naszego społeczeństwa i usiłuje sprawić, by ludzie wstali i rozejrzeli się wokół sie-

bie. "A New World" ukazuje obraz Ziemi rozdartej wojną ale daje też nadzieję, ze możemy zostać uratowani przez inne byty pozaziemskie. Wystarczy wrzucić trochę fantasy i kilku odważnych bohaterów i gotowe. Fajnie było to ćwiczyć i nagrywać z zespołem. Teraz nie możecie się więc już pewnie doczekać na promujące ją koncerty, aby przekonać się, jak fani odbiorą nowe utwory również w wykonaniach na żywo? Graliśmy już kilka nowych kawałków na żywo i odzew był wspaniały. Zawsze wyjątkowo dbamy o wstępy gościnne i na festiwalach. Byłoby niepowtarzalne, gdybyśmy mogli zagrać wszystkie kawałki, ale zazwyczaj ograniczenia czasowe sprawiają, że musimy wybrać jakiś przedział materiału z dawniejszych i nowszych albumów. Nowy materiał trwa blisko 50 minut, macie też sporo starszych, udanych utworów będzie z czego wybierać, chociaż podstawą setlisty będą pewnie najnowsze kompozycje? Większość live setu będą stanowiły nowe kompozycje. Tak, są tam też znane utwory z poprzednich albumów, które kochamy grać, ale musimy zmierzać naprzód. Może będziemy w stanie zrobić specjalny wstęp, na którym zagramy starsze kompozycje, ale to świetne uczucie pisać i nagrywać nowe. Trzy albumy studyjne w 35 lat to nie jest szczególnie imponujący dorobek, ale zważywszy na koleje losu zespołu i tak sporo, szczególnie, że trzymają poziom - będą kole jne, skoro tak dobrze obecnie wam idzie? Ostatnie trzy albumy zostały wyprodukowane w ponad cztery lata każdy, więc nie jest źle. Zaczynamy pisać kawałki na następną płytę, ale we wszystkim trzeba utrzymać równowagę. Mając wsparcie od naszych fanów będziemy pracować dalej. Trzymam cię więc za słowo i dziękuję za roz mowę! Wojciech Chamryk, Kinga Dombek, Przemek Doktór

Foto: Millennium

MILLENNIUM

69


Oficjalne biografie to stek bzdur! Wszystko zaczęło się w Październiku, w deszczowym Londynie. Spotkanie z Chopem Pitmanem i Tonym Hattonem było krótkie acz treściwe, podlane sowicie Ironowym "Trooperem". Obiecałem im, że następnym razem spotkamy się w Polsce. Słowa dotrzymałem. Zespół Airforce, którego członkami są Chop, Tony i Doug Sampson, perkusista Iron Maiden z lat 1977-1979, to wciąż aktywny muzycznie świadek rodzącego się heavy metalu. Zawitali do Lublina, na pierwszy ever, ekskluzywny koncert dla Polskiego Radia. Była to oczywiście wspaniała okazja, aby podpytać członków zespołu, a głównie Douga, o kilka nie do końca jasnych wątków z historii Żelaznej Dziewicy. HMP: Panowie, Waszym najnowszym wydawnictwem jest singel "Band of Brothers", który nagraliście z pierwszym, oryginalnym wokalistą Iron Maiden, Paulem Dayem. Jak doszło do tej współpracy? Tony Hatton: Paul miał się pojawić w Londynie podczas organizowanego 20 stycznia "Cart Day" w pubie Cart & Horses, czyli miejscu w którym Iron Maiden zagrał pierwszy koncert w karierze. Pomyśleliśmy, że gdyby Paul przyjechał nieco wcześniej, fajnie by było coś razem stworzyć. Zaprosiliśmy więc początkowo Paula do wykonania z nami kilku kawałków live, a

Paulem Dayem? Chop Pitman: Tak, spotkał się niemalże cały pierwszy line-up Iron Maiden. Byli tam Steve, Paul, Dave Sullivan i Terry Rance. Zabrakło jedynie Rona Matthewsa, ale z tego co kojarzę, Ron trochę odcina się od tematu. Wciąż ma jakiś żal z tamtych lat, nie wiadomo dokładnie o co chodzi, możliwe że Ron sam już tego nie pamięta (śmiech). To dość ciekawe, że Iron Maiden, pomimo olbrzymiego sukcesu jaki odnieśli, wciąż pamię ta o ludziach którzy tworzyli zespół we wcze-

Foto: Airforce

potem stwierdziliśmy, że świetnie by było zrealizować wspólnie jakieś nagranie. Paul ochoczo przystał na ten pomysł i w efekcie mamy "Band of Brothers". "Band of Brothers" nagraliście w studiu Barnyard w Essex, które należy do Steve'a Harrisa. Doug Sampson: Tak, Steve i Chop wciąż bardzo się przyjaźnią, więc Chop załatwił nagranie w Essex. To było oczywiście świetne przeżycie i fajny akcent historyczny - pierwszy wokalista Iron Maiden oraz były perkusista tegoż zespołu nagrywają w studiu u Steve'a! Z tego co kojarzę, przed Świętami Bożego Narodzenia, doszło do spotkania Steve'a z

70

AIRFORCE

snych latach. Doug Sampson: O tak, to zdecydowanie wspaniała rzecz. Prócz kilku wyjątków, większość byłych muzyków trzyma kontakt ze Steve'em czy Dave'em. Oni pozostali normalnymi ludźmi. Często się spotykamy, oczywiście jeśli pozwala na to logistyka. Steve mieszka na Bahamach, ale czasem bywa w Londynie i wpadamy do siebie pogadać o starych czasach. Wspomniałeś o wyjątkach od reguły. Nie tak dawno były wokalista Iron Maiden, Dennis Wilcock pozwał zespół o wykorzystanie jego utworów bez przyznania mu praw autorskich. Znacie tę historię? Doug Sampson: Tak i uważam że totalne nieporozumienie. Dennis po 40 latach przypom-

niał sobie, że to jego kawałki. Dla mnie to totalna żenada. Kiedy przychodziłem do zespołu w 1977 roku i graliśmy numery typu "Prowler" czy "Iron Maiden", nikt nie zaprzątał sobie głowy tym, kto stworzył daną partię czy riff. Wiadomo było, że większość numerów tworzyli wspólnie Steve i Dave, ale ciężko powiedzieć w jakich to było proporcjach. Możliwe, że Wilcock dodał kiedyś coś od siebie, ale tak samo ja mógłbym mówić, że przejście czy jakiś beat perkusyjny jest mojego autorstwa. I też mógłbym iść z tym do sądu, ale uważam że byłoby to totalnie bez klasy. W tamtych czasach nikt nie wyobrażał sobie, że za 40 lat te kawałki będą legendarne i że będą znane niemalże w każdym zakątku świata. Więc dochodzenie swoich praw do tych numerów po ponad 40 latach jest absurdalne i całkowicie bezzasadne, zwłaszcza że chłopaki bardzo ciężko pracowali na swój sukces. Wielu muzyków którzy współtworzyli zespół w latach 70-tych i 80-tych bazuje aktualnie na starych utworach Maiden, odgrywając je po pubach i klubach. Ty Doug, wraz z Airforce nie macie w swoim repertuarze ani jednego kawałka Maiden. Doug Sampson: Tak, bo nie można żyć tylko przeszłością. Oczywiście jestem dumny że byłem częścią Iron Maiden i wciąż lubię się tym chwalić. Nigdy nie zamierzałem się odcinać od swoich dokonań z Ironami, ale też nigdy nie chciałem też polegać tylko na nich. Nie czułbym się dobrze opierając całą swoją muzyczną egzystencję na tym, co stworzyłem ponad 40 lat temu. Jestem muzykiem, więc naturalnym moim wyborem jest rozwój, robienie nowych utworów, nagrywanie płyt i tak dalej. Nie czuję potrzeby odtwarzać co wieczór utworów które grałem w latach 80-tych, zwłaszcza że mam teraz swój zespół który ma wiele świetnych kawałków do zagrania. Maiden to ważna część mojego życia, w końcu nie wiadomo jakby się ono potoczyło dalej, gdyby nie problemy zdrowotne przez które musiałem opuścić zespół. Mam bardzo duży szacunek do tamtych czasów ale też do późniejszych dokonań zespołu, bo zrobili przecież masę fantastycznych rzeczy po moim odejściu. Z drugiej strony, chciałbym zaznaczyć że nie mam problemu z tym, że niektórzy opierają swój repertuar o piosenki Maiden z czasów kiedy byli w składzie. Jest to świetna sprawa dla fanów, np. taki Dennis Stratton robi to kapitalnie i na pewno dla fanów to wielkie przeżycie zobaczyć go w akcji jak gra "Phantom of the Opera". Naprawdę nigdy nie korciło Cię, żeby zagrać na bis np. takiego "Prowlera"? Doug Sampson: Nie. Zagrałem to wiele razy w życiu i naprawdę nie potrzebuje aktualnie do tego wracać, zwłaszcza w Airforce, w którym stawiamy na autorski repertuar. Jeśli mamy już grać cudze kompozycje, to wolimy zagrać Judas Priest albo Accept, który obaj z Chopem uwielbiamy. Być może kiedyś zagram jeszcze "Prowlera", może w jakimś mieszanym składzie, wraz z innym, byłym muzykiem Iron Maiden? Prócz byłych muzyków, trzymacie również stały kontakt z takimi ludźmi jak Dave Lights czy Steve "Loopy" Loonhouse, czyli oryginalnymi członkami ekipy technicznej "Killer Crew". Chop Pitman: Tak, wszyscy oni mieszkają w Londynie i spotykamy się na imprezach lub po prostu przy piwie w barze. Oni też mają wiele kapitalnych historii do opowiedzenia, Loopy wydał nawet jakiś czas temu książkę o swoich przygodach, które przeżył pracując jako tech-


nik perkusyjny w Iron Maiden. Świetna książka! Doug, charakterystyczną rzeczą dla Iron Maiden zawsze był rozbudowany zestaw perkusyjny, którego używał zarówno Twój następca, Clive Burr, jak i aktualny bębniarz, Nicko McBrain. Pamiętasz kto zapoczątkował tą sceniczną modę? Ty? Doug Sampson: Hmmm, nie wydaje mi się żeby to była jakaś "sceniczna moda". Kiedy grałem w Ironach, używałem raczej standardowego zestawu, czyli trzy podwieszane tomy, studnia, werbel, stopa i talerze. Nie przypominam sobie żeby było tego więcej. Wiesz, to były takie czasy kiedy do dyspozycji mieliśmy jedynie średniej wielkości ciężarówkę, w którą musiał zmieścić się sprzęt, ekipa techniczna i muzycy. Siłą rzeczy nie było zbyt wiele miejsca na jakieś bardziej rozbudowane instrumentarium, a musisz wiedzieć, że na każdym koncercie jaki graliśmy, zawsze używaliśmy własnego sprzętu, nigdy nic nie pożyczaliśmy. Vic Vella, nasz kierowca zawsze krzyczał: "po jaką cholerę Wam tyle sprzętu!?!?!". Wydaje mi się jednak, że każdy z perkusistów Maiden miał pełną dowolność co do sprzętu na jakim grał i nie było to podyktowane jakąkolwiek wizją, ani managementu, ani Steve'a Harrisa. Skoro Clive używał takiego dużego zestawu, widocznie tak lubił i tak mu było wygodnie. Znałeś się z Clive'em Burrem zanim dołączył do Maiden? Doug Sampson: Nie, co ciekawe, poznaliśmy się dopiero kiedy obaj byliśmy już poza zespołem! Kiedy ja odszedłem z zespołu, trochę się wycofałem, musiałem uporządkować swoje sprawy zdrowotne, Clive natomiast wszedł wtedy na pełnej parze do rozpędzającego się pociągu Maiden i przez 3 lata nie miał zbyt wiele czasu na kontakty towarzyskie, bo był cały czas w rozjazdach. Spotkaliśmy się dopiero ok. 1985 roku, w studiu w którym obaj nagrywaliśmy materiał do swoich aktualnych projektów. Bardzo się polubiliśmy i od czasu do czasu spotykaliśmy się aby pogadać o starych czasach. W Londynie od kilku lat organizowany jest Burr Fest, czyli festiwal pamięci Clive'a. Z Airforce bierzecie tam regularnie udział. Chop Pitman: To wspaniała inicjatywa, zwłaszcza, że zrzesza byłych muzyków Maiden, którzy w większości pamiętają Clive'a nie tyle z zespołu, co z czasów przed dołączeniem do niego. Na Burr Fest grali już Dennis Stratton, Paul Di'Anno, Bufallo Fish z Terrym Wapramem na gitarze, Thunderstick czy jedyny pełnoprawny klawiszowiec w historii Iron Maiden, Tony Moore. Takie imprezy są potrzebne, bo upamiętniają wspaniałego człowieka jakim był Clive i pozwalają fanom na poznanie historii ich ulubionego zespołu od podszewki. Legenda głosi, że podczas nagrywania "The Soundhouse Tapes", czyli pierwszego oficjal nego wydawnictwa Iron Maiden, prócz Ciebie, Steve'a, Dave'a i Paula Di'Anno brał w nim udział jeszcze gitarzysta Paul Cairns. Doug, czy możesz to potwierdzić? Doug Sampson: Tak, faktycznie tak było. Paul nagrał partię drugiej gitary we wszystkich czterech kawałkach i solo w "Strange World". Dlaczego więc nie ma o tym wzmianki ani na kopercie płyty ani w oficjalnej biografii Iron Maiden "Run to the Hills"? Doug Sampson: Och, oficjalne biografie to zawsze jest stek bzdur! (śmiech). Podobno gdzieś

Foto: Airforce

napisali że pracuję jako operator wózka widłowego, a ja nawet nie mam na to papierów! Co do Paula Cairnsa, sprawa jest prosta. To były czasy, kiedy skład Maiden wciąż nie mógł się ustabilizować, Paul Cairns był w zespole raptem miesiąc lub dwa, ale trafił akurat na sesję nagraniową w Spaceward. Zrobił swoją robotę, po czym odszedł z zespołu. "The Soundhouse Tapes" wydane zostało kilka miesięcy później, kiedy skład faktycznie był czteroosobowy, więc koperta płyty przedstawiała aktualną sytuację personalną. Kiedy płyta była w tłoczni, w tym czasie dołączył jeszcze Tony Parsons, który też nie miał farta i nie załapał się na kopertę (śmiech). Trzeba pamiętać że w tamtym okresie wszystko działo się naprawdę szybko i obecnie ciężko to wszystko idealnie umiejscowić na osi czasu. Zmiany personalne, kontrakt z EMI, nagrania pierwszej płyty, koncerty, składanki... Może komuś uda się to kiedyś poukładać, ale to ciężkie zadanie, bo nawet mi mieszają się te wątki. Myślę że nawet Steve tego wszystkiego już nie pamięta! Niemniej jednak, faktem jest że Paul Cairns nagrywał z Iron Maiden w studiu Spaceward. Zresztą, słuchając tej płyty bardzo łatwo wychwycić, że partie drugiej gitary nie należą do Dave'a Murraya. Całkowicie inny styl gry. Druga ciekawa legenda dotycząca tamtych czasów mówi, że sesja nagraniowa albumu "Iron Maiden" rozpoczęła się jeszcze z Tobą w składzie. Zachowały się jakieś nagrania z tego okresu? Czy Twoje ścieżki zostały wymazane i zastąpione nagraniami Clive'a? Doug Sampson: To było trochę inaczej. Kiedy Iron Maiden podpisało kontrakt z EMI, zespół szukał producenta który zrobiłby z nami pierwszą płytę. Zostało więc nagranych kilka demówek ze mną w różnych studiach i z różnymi producentami. Istnieje wersja "Running Free" z moim udziałem, ale to straszne gówno, ze względu na fatalną produkcję i jakość nagrania - nigdy nie ukazało się to oficjalnie, ale wiem, że krąży po internecie w fanowskim obiegu. Kilka nagrań z tego okresu poszukiwań zostało upublicznionych na składance Metal for Muthas ("Sanctuary" i "Wrathchild" przyp. red.) oraz na stronie B singla "Running Free" (mowa o utworze "Burning Ambition" przyp. red.). Obecnie "Świetym Graalem" dla fanów Iron Maiden wydaje się demo z 1977 roku, którego fragmenty upublicznił Thunderstick. Słyszałeś te nagrania? Doug Sampson: Tak, ale to raczej ciekawostka niż coś czego faktycznie warto posłuchać. To

nagrania poczynione zaraz przed rozpadem zespołu, z kiepsko dysponowanym Dennisem Wilkockiem, bez Dave'a Murraya i z Thunderstickiem na bębnach, który utrzymał się w zespole chyba z dwa tygodnie. To bardzo mierne wykonania kawałków, które potem składaliśmy od nowa do kupy, po tym jak dołączyłem do zespołu. Zdaję sobie sprawę że dla fanów to zapewne bardzo duża ciekawostka, ale uwierzcie mi że poza wartością historyczną, muzycznie to kompletny niewypał. Nie zachowało się zbyt wiele nagrań koncertowych z okresu Twojej bytności w zespole, ale na Ebayu można dorwać bootleg z Ruskin Arms z października 1979r. z Twoim udziałem. Doug Sampson: Słyszałem o tym. Jednak jakość nie jest powalająca, to raczej coś dla najbardziej zagorzałych fanów. Wiem, że istnieje jeszcze kilka nagrań z okresu kiedy bębniłem w Ironach, ale sam nie posiadam nic co byłoby warte upublicznienia. No dobra, to skoro już jesteśmy przy czasach dawnych. Chop, jak to było z tym pożyczaniem wzmacniacza Steve'owi? Faktycznie uratowałeś Iron Maiden przed niebytem? Chop Pitman: (Śmiech), tak! (śmiech) Znałem się ze Steve'em od dziecka, mieszkaliśmy obok siebie. Kiedyś przyszedł do mnie i powiedział, że ma zaklepany koncert w Cart & Horses ze swoim nowym zespołem, ale nie ma dobrego sprzętu! Chop, ratuj! (śmiech) Ja akurat miałem sporo gitarowych gratów, więc powiedziałem: ok, coś zmontujemy. Skończyło się na tym, że Steve Harris grał na basie podłączony do gitarowego pieca. Brzmiał jednak całkiem nieźle. Skoro znałeś się tak dobrze ze Stevem, dlaczego nigdy nie zostałeś gitarzystą Iron Maiden? Chop Pitman: Nie byłem wystarczająco dobry. Po prostu. Byłem kiedyś u nich na przesłuchaniu, ale nie zażarło. Wiesz, ciężko było dorównać do Dave'a Murraya, spójrz tylko na ich historię, jak wielu gitarzystów przewinęło się przez skład Maiden na przestrzeni lat - to wyjaśnia w zasadzie wszystko. Grać u boku Dave'a to wielkie wyróżnienie ale i wielkie wyzwanie, bo to naprawdę świetny gitarzysta. Zdarzało mi się jammować ze Steve'm, Dave'm czy Adrianem, ale nie grałem z nimi kawałków Maiden. Marcin Puszka

AIRFORCE

71


...i przyszła marka płatków śniadaniowych Detraktor jest niemiecką kapelą thrash metalową, która powstała całkiem niedawno, w roku 2016. Jest to kwintet złożony z dwóch gitarzystów, basisty i perkusisty, który tworzy swoją muzykę w taki sposób, by czerpać frajdę z pisania utworów. To też można wyczuć w wywiadzie, który miałem okazję przeprowadzić z Rafaelem, gitarzystą zespołu. Porozmawiamy o tym jak oni odbierają własną muzykę, o początkach zespołu i ich najnowszym albumie, a zarazem debiucie, "Grinder". HMP: Cześć, jakbyś opisał muzykę, którą gracie w Detraktor? Rafael "Chewie" Dobbs: Traktor Metal (śmiech). Zasadniczo, wszystko co komponujemy jest spontanicznym muzycznym eksperymentem. Kiedy mamy sesję nie zastanawiamy się nad konkretnym gatunkiem, po prostu pozwalamy wypłynąć muzyce z naszych żył. Czasami zabieramy pomysły z domu, jednak nie jest to nic konkretnego, raczej to co pozwala się ustawiać, niczym silnik traktora! Nasza muzyka jest kombinacją wszystkich naszych pomysłów, połączonych tak, by każdy z nas czerpał frajdę z grania. Uważamy, że to brzmi dobrze dla takich fanów metalu, jakimi my jesteśmy. Czy mógłbyś opowiedzieć o początkach

pekt tego, wtedy byliśmy nie zbyt dojrzali z naszą muzyką i procesem produkcyjnym oraz wciąż uczyliśmy się jak lepiej działać w zespole. W każdym razie, wierzymy, że jest to mocny start i daje dobre rozeznanie, jak bardzo zespół się rozwinął na przestrzeni ostatnich kilku lat. Jaka jest różnica pomiędzy "Sunday Thrash" oraz "Size Matters"? "Sunday Thrash" ma bardziej thrashowe podejście w porównaniu do "Size Matters". "Sunday Thrash" zostało stworzone przez nas samych i to było nasze pierwsze doświadczenie, związane z nagrywaniem muzyki. "Size Matters" było dla nas nowym kierunkiem jeśli chodzi o produkcję i nagrywanie. Jest bardziej rytmiczne oraz nie tak surowe jak "Sunday

nasz inżynier dźwięku - zrobił wspaniałą robotę zbierając wszystkie koncepty i sprawiając, że brzmią całkiem dobrze. Czy "El Sunday" jest odniesieniem do waszego pierwszego demo, "Sunday Thrash"? Tak. Zdecydowaliśmy się, że damy "Sunday" bardziej złożoną nutę. Po chwili grania utworów razem, zauważyliśmy, że rozwinęliśmy się pod względem stylu oraz podejścia do grania. "El Sunday" dostało nowe intro (to część El śmiech), wokale stały się lepsze, zespół stał się precyzyjniejszy, pewnie szczegóły w strukturze się zmieniły, dodaliśmy nowego basistę i wszystko, tak więc pomyśleliśmy: czemu nie? Zaktualizowaliśmy ten utwór w sposób, w który obecnie jest przedstawiany. Czy "Grinder" zawiera jeszcze jakieś utwory z waszych poprzednich albumów? Czy planujecie dokonać nagrania utworów z demówek czy nie? Tak, "El Sunday" (wcześniej znane jako "Sunday Poem") oraz "Rejekt". Wybraliśmy te dwa kawałki, ponieważ chcieliśmy im dać nowej energii, bardziej demonstrując obecne podejście i styl zespołu. Poza tym, pomyśleliśmy, że będą dobrze pasować do reszty zawartości albumu. Nie mamy obecnie żadnych planów by ponownie nagrać resztę oryginalnych utworów z demówek, jednak jeśli znajdziemy im odpowiednie miejsce i będą pasować do ogólnego flow przyszłych albumów, to czemu nie!

waszego zespołu? Wszyscy spotkaliśmy się w Hamburgu, całkiem spontanicznie. Na początku Henrique (perkusja / wokal) pracował jako ochrona podczas koncertu Gamma Ray w Markthalle Hamburg, kiedy ja - Rafael (gitarzysta) - próbowałem wejść bez biletu (śmiech). Parę dni potem poznałem Borisa (drugi gitarzysta), w znanej dzielnicy St. Pauli, pijany w barze o czwartej rano. Po różnych doświadczeniach z gitarzystą basowym, wreszcie znaleźliśmy brakujący element układanki, naszego brata Juana (basista). Jak się obecnie trzyma "Sunday Thrash"? Dla nas to była nasza pierwsza EPka, oczywiście, jesteśmy z niej dumni, ponieważ jest to pierwsza taśma, która dała nam kopa. Jest wciąż dostępna online, wciąż niektórzy okazjonalnie o nią pytają. Patrząc na techniczny as-

72

DETRAKTOR

Thrash". Pracowaliśmy z Dirkiem Schlaechterem z Gamma Ray, zajął się on obróbką techniczną i nagrał partie basu na tę płytę. Oczywiście, jest duża różnica w klimacie pomiędzy oboma albumami. Myślę, że to część procesu rozwoju naszego własnego stylu muzycznego i kierunku. Czy mógłbyś opisać proces produkcyjny na wasz debiut "Grinder"? Ten album sami wyprodukowaliśmy. Uznaliśmy, że włożymy wszystko to, czego się nauczyliśmy z poprzednich sesji, to co nasi fani chcieliby usłyszeć oraz to co kochamy grać. Wszyscy z nas mieli duży wkład w produkcję tego albumu. Wszyscy poznaliśmy nasze mocne strony w odniesieniu do zespołu. Także zoptymalizowaliśmy proces produkcyjny, robiąc to, w czym jesteśmy dobrzy. Jesteśmy zadowoleni z rezultatu naszej pracy! Domingo -

Czemu wybraliście "Parasita" oraz "Not Many More" na teledyski? To są dwa różne utwory, mające różny klimat i podejście. Chcieliśmy pokazać szeroki zakres tego, co osiągnął zespół na najnowszym albumie. Poza tym te utwory miały potencjał aby stworzyć dobry materiał video. Najpewniej nie będą to ostatnie utwory z teledyskami, jednak na razie nam to wystarczy. Jeśli miałbyś wybrać jeden film, dla którego "Grinder" byłby znakomitym soundtrackiem, to jak brzmiałby tytuł tego filmu? "Mad Max"! Czy mógłbyś wymienić najbardziej negatywny utwór z waszego najnowszego albumu? Uważamy, że każdy utwór ma w sobie coś specjalnego. Myślę, że ten jeden, który tworzy najwięcej konfliktu i niezgody w zespole to "Chupacabra". Co sądzisz o opinii fanów i recenzentów na temat waszego "Grinder"? Jesteśmy pozytywnie zaskoczeni, jak wspaniała była reakcja fanów oraz odzew krytyków. To świetnie, że jesteśmy w stanie otrzymać taką energię, a zarazem jest to powód by iść dalej. Nie spodziewaliśmy się, że każdy polubi ten al-


bum, jednak mamy nadzieję, że ludzie w jakiś sposób zobaczą potencjał i powody, by zobaczyć nas na żywo. Całościowo, wygląda to całkiem pozytywnie i nawet jeśli nie, to zdrowie wolności słowa! Czy wasz kolejny album też będzie miał koło na okładce? Oczywiście. Śpimy, bierzemy prysznic i mamy śniadanie z kołami. Mamy nadzieję, że pewnego dnia będziemy w stanie stworzyć własną markę płatków śniadaniowych, o kształcie koła i twoje codzienne śniadanie będzie miało małe kółeczka w mleku. Jesteście świadomi tego, że nazwa "Grinder" w metalu już istnieje, jako niemiecki zespół thrash metalowy z lat 80.? Co sądzicie o nich? Są świetni. Bardzo spoko speed thrash (jeśli chcesz już przypisać im jakąś szufladkę). Rozumiemy, że słowo "Grinder" nie jest wyjątkowe, ale co możesz zrobić… Z milionem różnych zespołów z ilością nazw, które sumują się na liczbę większą niż ilość słów w angielskim, nigdy nie jesteś w stanie prawdziwie uniknąć konfliktów nazewniczych. Jednak na koniec powiem, że nasz koncept tej nazwy pochodzi od utworu i klimatu albumu. Co planujecie robić w roku 2020? Mam nadzieje grać masę tras, festiwali i występów, tak dużo jak to tylko możliwe oraz utrzymywać nasz proces twórczy! Obecnie poszukujemy jak najlepszych sposobów na pokazanie siebie, w celu prezentacji reszcie świata naszej muzyki. Żeby być szczerym, obecnie wszystko się wydaje krótkotrwałe, tak więc sta-

Foto: Detraktor

ramy się stawiać jeden krok w danym czasie. Jeśli rok 2020 przyniesie nam dobre niespodzianki, to będziemy szczęśliwi. Czy rozmiar ma znaczenie? Tak. Swoją drogą, jaki rozmiar ma znaczenie? Co sądzisz o katalogu zespołów z Violent Creek Records? Jest wspaniały! Ogólnie jest to nasze pierwsze doświadczenie z wydawnictwem fonograficznym i jak na razie robią wspaniałą robotę. Od początku można było poczuć od tych gości wspaniały klimat i jako część tej wytwórni je-

stem bardzo podekscytowany przyszłością! Mam na myśli również to, że jest to wydawnictwo mające obecnie dwa zespoły gdzie perkusiści są głównymi wokalistami. Nie sądzę to było celowe, ale brzmi spoko. Ci goście poszukują dobrej muzyki i jak na tą chwilę, jesteśmy podekscytowani również współpracą z resztą zespołów. Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Dziękuje wam za ten wywiad. Zdrowia życzy rodzina Detraktor! Jacek Woźniak


Jesteśmy w fazie podbijania świata Portugalczycy czują się nieco odcięci od reszty Europy. Ogarniająca inne kraje cudowna fala powrotu heavy metalu nie dociera do Portugalii. Mimo, że większość ludzi kręci to, co kręciło "środkowych Europejczyków" jakiś czas temu, rozwija się tam podziemna scena klasycznego heavy metalu. Jednym z przedstawicieli jest Toxikull. Zamieniliśmy kilka słów z ich Lexem Thunderem. HMP: Zanim usłyszałam Waszą płytę, do tej pory z Portugalii znałam w zasadzie głównie Ironsword. Ich kariera była dla Was inspiracją i dała motywację do grania? Lex Thunder: Szczerze? Nie. Nie słucham zbyt często Ironsword. Znam ich, ale nie są tutaj aż tak wpływowi, grają częściej poza Portugalią. Jest wiele dobrych zespołów w Portugalii. My jesteśmy trochę oddaleni od reszty Europy i nie mamy zbyt wiele pieniędzy na trasy. Wydatki są duże, nasze zarobki bardzo niskie i żeby wyjechać w trasę musimy ryzykować utratę pracy. Rozumiem więc dlaczego portugalskie grupy nie grają zbyt często poza

ka, że Portugalia jest trochę odizolowana i oddalona od reszty, dlatego wielbicielom metalu jest trudniej nadążyć za tym, co się dzieje. To odmienna rzeczywistość. Czasami wydaje się, że jesteśmy wyspą, która znajduje się daleko od stałego lądu. Ludzie są gorliwiej nastawieni do współczesnych thrash metalowych zespołów i nowoczesnych death metalowych grup czy dziwnego gówna, zupełnie jak kilka lat wcześniej w centralnej Europie. Myślę, że to dlatego Ironsword gra częściej poza naszym krajem. Na szczęście, mimo tego, że gramy tradycyjny metal, jesteśmy w stanie przedrzeć się przez scenę i mamy sporo fanów i gramy sporo

Foto: ToxiKull

krajem. Mamy za to bardzo silną scenę undergroundową. Wasz fanpage na Facebooku prowadzicie głównie po portugalsku. Zgaduję, że więk szość płyt kupują Wasi rodacy? Nasze ogólne posty są w języku angielskim, ponieważ obecnie mamy fanów z całego świata. Nawet na Spotify najwięcej odtworzeń jeżeli chodzi o nasze kawałki, zanotowaliśmy ze Stanów Zjednoczonych, a nie z Portugalii. Oczywiście na Facebooku mamy więcej polubień od Portugalczyków, bo tutaj najczęściej gramy i tutaj mieliśmy pierwszych fanów, ale teraz jesteśmy w fazie podbijania świata. Jak się gra heavy metal w Portugalii? Macie dla kogo grać czy nie ma u Was wielu miłośników tego rodzaju muzyki? Jak powiedziałem, nasza scena jest bardzo mocna, mamy dużo zespołów jak na kraj, który liczy tylko 10 milionów ludzi, a w którym metal nigdy nie był popularnym gatunkiem. Jednak z drugiej strony, scena tutaj jest inna niż w pozostałej części Europy. Nie ma wielu fanów tradycyjnego metalu. Moja teoria jest ta-

74

TOXIKULL

koncertów. Inspiruje Cię bezpośrednio szybkie heavymetalowe granie w stylu najlepszych płyt Judas Priest lub Exciter czy złapaliście bakcyla wtórnie, od nowszych kapel w rodzaju Enforcer? Dobre pytanie. Mówiłem dużo na ten temat w innych wywiadach i rozmawiałem też o tym z przyjaciółmi i fanami. Oczywiście legendy mają na nas bardzo duży wpływ. Priest, Motörhead, Venom, Mercyful Fate, etc.... Ale jeśli spojrzysz na mój telefon, w bibliotece muzycznej mam więcej teraźniejszych zespołów i to one mnie inspirują. Więc myślę, że bardziej polegamy na współczesnej nowej fali zespołów takich jak Enforcer, Skull Fist, RAM czy Vulture. A znasz kanadyjski Riot City? Tak, znam. I słuchałem ich płyty. Uważam, że cała koncepcja zespołu i wizerunek są naprawdę fantastyczne, ale nie byłem pod wrażeniem ich muzyki. To nie znaczy, że myślę, że jest zła czy też w ogóle mi się nie podoba. Po prostu mnie nie zachwyca, ale to świetni mu-

zycy. W kawałku "Speed Blood Metal" w 1:50 minucie pojawia się motyw, który brzmi nieczysto i dysharmoniczne. To celowy zabieg? O nie. Zostaliśmy zdemaskowani! (śmiech). Tak, to celowe, nasze kompozycje muszą przejść przez Michaela (drugi gitarzysta - przyp. red.), mnie oraz naszego producenta. I oni wszyscy wiedzą jaka jest nasza muzyczna wizja. W Twoich tekstach pojawia się wiele klasycznych i typowych dla metalowej muzyki motywów. Trudno jest pisać w tradycyjnej heavymetalowej konwencji tak, żeby nie powtórzyć już setek innych tekstów? A może w ogóle nie przejmowałeś się oryginalnością? Pisząc teksty, nie skupiam się na ich oryginalności, ponieważ piszę o rzeczach, które czuję lub o historiach, które sobie wyobrażam. Mógłbym być oryginalny i pisać o czymś, o czym nikt nigdy jeszcze nie wspominał jak… latające żyrafy czy mięsożerne rośliny? Jednak to po prostu nie byłbym ja. Albo byłbym na haju. Kolejną ważną rzeczą jest to, że możesz uważać te teksty za proste, ale za nimi kryje się coś więcej. Większość tekstów, które piszę to metafory. "Cursed and Punished" pojawiło się w mojej głowie, ponieważ w zeszłym roku czułem się, jakbym został przeklęty za coś, co zrobiłem i byłem karany, bo każdy czyn niesie za sobą konsekwencje. "Revival/Rising Dust" jest o tym, że prawdziwy metal był niemalże martwy, ale teraz wydaje się, że powraca. To mój sposób na przeobrażenie uczuć i opinii w sztukę. Jednak oczywiście są też inne teksty, jak "Killer Night", który jest tylko opowieścią fantasy, która według mnie po prostu brzmi dobrze. Nie myślę o byciu monotonnym, piszę o tym co czuję i czego chcę. W połowie lat 90. wiele heavy i thrash met alowych zespołów celowo rezygnowało z metalowego wizerunku (wystarczy spojrzeć na zdjęcia Megadeth z tego czasu). Wydawało się, że klasyczny wizerunek już na zawsze będzie w odwrocie i będzie kojarzony z kiczem. Dziś po latach wrócił i ma się świet nie. Takie kapele jak Wy przywracacie go z pełną świadomością. Jak ważne są dla Was te wszystkie metalowe atrybuty? Jak w każdym biznesie, wizerunek pomaga obrać pozycję i być kojarzonym z określoną niszą czy stylem. Uważam, że tworzymy część tej oldschoolowej, odrodzonej sceny metalowej, dlatego podtrzymywanie tego image'u ma sens. Dzięki temu można przyciągnąć więcej ludzi, którzy interesują się takimi rzeczami. Macie świetną sesję zdjęciową z dymem i łańcuchami. Kojarzy mi się ze starymi fotkami Venom czy okładką Stormwitch. Pewnie mieliście przy niej masę zabawy? Tak, bardzo dobrze się bawiliśmy. Niestety mieliśmy też kaca, więc bawilibyśmy się jeszcze fajniej, gdybyśmy nie musieli na każdym kroku popijać wody (śmiech). Sesja zdjęciowa odbyła się w studio w Collegu Evora i była zaplanowana i zrealizowana przez naszego gitarzystę Michaela Blade'a. Jest bardzo utalentowany w sprawach fotografii i filmów. Myślę, że rezultat jest bardzo dobry. Cieszę się, że wam się podoba. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Kinga Dombek, Maciej Kliszcz


Wszyscy jesteśmy wojownikami! Ilu z Was słyszało o Warrior Path? Ja odkryłam ten zespół zupełnie przypadkiem i od razu wpadł mi w ucho. Warrior Path to projekt gitarzysty i tekściarza Andreasa Sinanoglou. Oprócz niego, na wydanym 1 marca br. albumie noszącym tytuł po prostu "Warrior Path", zagrali również Dave Rundle (perkusja), Yannis Papadopoulos (wokal), Bob Katsionis (gitara, gitara basowa, klawisze) oraz Hristos-Valentinos Petevis (skrzypce). Andreas Sinanoglou opowiada o tym, jak powstał Warrior Path i jakie są jego plany na przyszłość. Zapraszam do lektury. HMP: 1 marca br. ukazał się Wasz pierwszy album studyjny. Co skłoniło Was do założenia zespołu? Andreas Sinanoglou: Nasz debiutancki album był moim marzeniem od wielu lat. Jestem naprawdę podekscytowany, że spełniło się ono z udziałem tych wspaniałych muzyków. Prawda jest taka, że nie jesteśmy zespołem. Było to raczej spotkanie przyjaciół i gościnnie występujących muzyków. Jestem naprawdę wdzięczny za ich wkład, szczególnie Bobowi Katsionisowi - jego pomoc i rady były naprawdę cenne.

od innych epickich zespołów heavy/power metalowych? Czy jest coś specyficznego dla Warrior Path? Nie czuję, żebym robił coś specjalnego i nie próbuję brzmieć inaczej od kogokolwiek. Może to właśnie czyni muzykę Warrior Path inną! Nie przestrzegam żadnych zasad ani wytycznych dotyczących aranżacji muzyki i po prostu próbuję opowiedzieć historię, to wszystko! Czym jest dla Ciebie muzyka - sposobem na zabicie nudy, pasją czy jeszcze czymś innym? Muzyka jest najlepszym towarzyszem każdego

pracy? Wszystkie te wspaniałe zespoły, o których wspomniałaś, napełniły mnie tonami emocji, podczas słuchania ich albumów nauczyłem się od nich heavy metalu takiego, jaki znam, nauczyłem się grać na gitarze, gdy grałem ich utwory. W efekcie wpłynęły na moją muzykę i dlatego wszystkie były dla mnie bardzo ważne. Chciałbym zaprosić do współpracy Iron Maiden i Battleroar! Album bardzo mi się podoba, ale są też mniej entuzjastyczne opinie. Jak reagujesz na krytykę? Czy krytyka Cię przytłacza? Prawda jest taka, że nie możemy zadowolić wszystkich. Nasza muzyka jest dla tych, którym się spodoba, tak samo, jak nam, a nie dla tych, którzy powiedzą coś negatywnego tak czy inaczej. Czy masz inne zajęcia poza tworzeniem muzyki? Studiowałem architekturę morską i pracuję w przemyśle morskim od ponad dziesięciu lat. Dużo podróżuję w związku z moją codzienną pracą i pozostawia mi to bardzo mało wolnego czasu. Lubię też spotykać się z przyjaciółmi i odwiedzać lokalne tawerny! Jakie są Twoje plany na przyszłość? Co

Okładka wygląda niesamowicie, przedstawia prawdziwego nieustraszonego wojownika. Kto jest jej autorem? Autorem okładki jest Dimitar Nikolov. Wykonał fantastyczną pracę! Chodziło o to, aby przedstawić nieustraszonego wojownika, który musi najpierw stawić czoła swoim wewnętrznym demonom (wilkowi), a następnie przejść trudną ścieżkę, by dotrzeć do celu. Byłem pod wielkim wrażeniem, kiedy zobaczyłem ostateczną wersję okładki! Musisz mieć bardzo żywą wyobraźnię, ponieważ Twoje teksty są takie fantastyczne. Co stanowi Twoją inspirację? Dziękuję. Cieszę się, że Ci się podobają! Moje teksty oparte są na codziennych trudnościach, ale śpiewane w sposób epicki / ciężki. Każdego dnia wszyscy jesteśmy wojownikami zmagającymi się z codziennymi bitwami i przezwyciężającymi własne demony. Walczymy by być lepszymi we wszystkim, a nasze wybory mają także swoją cenę. Wpływ mają na mnie również książki opowiadające o wojownikach, bitwach i mitologii. Foto: Warrior Path

Czy teksty zostały stworzone tylko przez Ciebie czy inni członkowie zespołu również uczestniczyli w ich pisaniu? Teksty zostały napisane przeze mnie. Niektóre utwory zostały napisane razem z przyjacielem, z którym graliśmy razem w moim pierwszym zespole, kiedy byliśmy w szkole średniej. Jak wyglądało tworzenie muzyki? Czy każdy muzyk dodał coś od siebie, czy może był tylko jeden lider? Muzyka też została napisana przeze mnie. Cały album został napisany zanim ukończyłem 18 lat, ze wszystkimi szczegółami, od dźwięku i wokalu po teksty piosenek i grafikę okładki. Jednakże nigdy niczego nie nagrywałem, dopóki pewnego dnia nie zdecydowałem się pójść do Sound Symmetry Studio, gdzie poznałem Boba. Bob bardzo mi pomógł w całym procesie nagrywania, a tu i tam dodał kilka naprawdę świetnych gitarowych solówek. Co Twoim zdaniem odróżnia Warrior Path

nastroju dnia i moim schronieniem przed rzeczywistością. Dzięki muzyce możemy wyrazić siebie, a także powiedzieć rzeczy, których nie możemy wyrazić w inny sposób. Na stronie Warrior Path na Facebooku możemy przeczytać, że jest tylko dwóch stałych członków zespołu - Andreas Sinanoglou i Dave Rundle a Yannis Papadopoulos, Bob Katsionis, Hristos-Valentinos Petevis występują jedynie gościnnie. Czy możemy oczekiwać, że będzie to bardziej stała współpraca? Też bym tego chciał, ale wydaje się to bardzo trudne. Wszyscy są świetnymi chłopakami i świetnymi muzykami, ale są bardzo zajęci swoimi sprawami. Inspirują Cię tacy artyści jak: Manowar, Riot, Crimson Glory, Iron Maiden, Manilla Road, Warlord, Battleroar, Running Wild, Bathory. Czy jest dla Ciebie ktoś szczegól nie ważny, kogo chciałbyś zaprosić do współ-

chciałbyś osiągnąć? Nie mam wielkich planów. Spróbuję założyć zespół ze stałymi członkami, aby móc występować na żywo. Obecnie rozpoczęliśmy nagrania naszego drugiego albumu. Czy w najbliższej przyszłości zobaczymy Warrior Path w trasie koncertowej po Europie? Bardzo chciałbym, ale na razie jest to trudne do zrealizowania. Dziękuję za poświęcony czas i życzę wszystkiego najlepszego na przyszłość. Mam nadzieję, że zobaczymy się wkrótce na koncercie w Polsce. Dziękuję bardzo za ten wywiad! Wszystkiego najlepszego również dla Ciebie! Simona Dworska

WARRIOR PATH

75


Utwory skłaniające do przemyśleń Ritual Steel nigdy nie ekscytował szerszej publiczności, ale ten niemiecki zespół z amerykańskim, świetnym wokalistą Johnem Casonem od lat robi swoje, nagrywając kolejne, wypełnione tradycyjnym metalem, płyty. "V" też trzyma poziom, będąc idealnym materiałem dla fanów surowego, ale też całkiem melodyjnego metalu w teutońskim wydaniu: HMP: Ritual Steel jest zespołem pracującym w swoim rytmie - wydajecie kolejną płytę dopiero wtedy, kiedy jesteście w 100% przekonani, że nadszedł na to czas? John Cason: Hej, tak właśnie jest. Zawsze dbamy o to, aby nasze utwory pasowały do tego, co robimy, a to wymaga czasu. Również, jeśli chodzi o teksty, zajmuje to dużo czasu, aby dopasować właściwy temat do piosenki. Wiec tak, nadszedł czas na nowy album. Ritual Steel "V" zostało też wydane w wersji limitowanej na winylu, co czyni tę płytę jeszcze bardziej interesującą. To obecnie chyba najlepsza metoda pracy, kiedy album jako zwarta całość tak stracił na znaczeniu, bo coraz więcej słuchacyz preferu je słuchanie pojedynczych piosenek, a streaming rośnie w siłę? Wiesz, wierzę, że najlepsze są pełne płyty, ponieważ opowiadają całą historię, którą chcemy zaoferować słuchaczom. Streaming też jest ważny, ponieważ daje słuchaczowi szanse na zapoznanie się z piosenkami, a potem zakup całego albumu. Dobrze przynajmniej, że metalowa publi-

czność wciąż jest dość konserwatywna w swych upodobaniach, bo gdyby było inaczej, to albumy wydawałyby tylko zespoły pokroju Iron Maiden? Tak. Iron Maiden ma duży fanbase. Młode zespoły go nie mają, wiec potrzebują większej promocji żeby sprzedawać albumy. Również granie koncertów bardzo w tym pomaga. Nie dziwi cię fakt, że im łatwiej można nagrać płytę, praktycznie w domowych warunkach, to w większości brzmią one zdecydowanie gorzej, plastikowo, bez siły i mocy? Tak. Nagrywanie w domu może sprawiać problemy. Po pierwsze, pokój musi być dźwiękoszczelny i trzeba mieć dobre mikrofony. W tym momencie nagranie może okazać się dobre. Zespół musi potem wziąć te kawałki do miksowania i masteringu. Po tym powinno wyjść dobrze. Czyli sama technologia to nie wszystko, a masowe wykorzystywanie tych samych brzmień czy rozwiązań ma kolosalny wpływ na swoistą unifikację, a co za tym idzie bezpłciowość, wielu płyt? Dokładnie. Technologia to nie wszystko. ZeFoto: Ritual Steel

spół musi być obyty ze swoimi instrumentami i to dobrze. Mikrofony muszą być z górnej półki, wtedy dopiero wchodzi technologia miks i mastering. To dlatego przykładacie taką wagę do brzmienia wydawnictw Ritual Steel, czuwacie nad każdym dźwiękowym detalem, nawet jeśli nie będzie on słyszalny na komputerowych głośniczkach czy z telefonu? Szczegóły dźwięków są ważne. Na przykład, bas i wokale są na tym albumie trochę głośniej. Wierzę, że bas powinien być wyeksponowany w miksie. Z uwagi na to, że streaming jest tak popularny musimy się oczywiście upewnić, że wszystkie instrumenty są słyszalne przy odtwarzaniu na wszystkich urządzeniach. Nie jest to utrudnienie, że w czasie jednej sesji Sven Böge musi być nie tylko muzykiem, i to w dodatku nagrywającym wszystkie partie basowe i gitarowe, ale też producentem? Roger Glover mówił na przykład, że czasem go to przerastało, ta konieczność ciągłej zmiany ról, kiedy produkował płyty Rainbow czy Deep Purple... Tak, to czasem może być przytłaczające. Sven nagrał bas, gitary i cały album z wyjątkiem wokali, które zostały nagrane przeze mnie w Chandler, w Arizonie. Sven przyjął dużo ról na tym albumie, co zrozumiałe może być frustrujące. Jednak, na szczęście podjął się tego. Warto jednak zauważyć, że to było w innych czasach, więc i honoraria otrzymywał za to zdecydowanie wyższe (śmiech). Teraz nie ma co ukrywać, że gracie właściwie dla przy jemności, bo chcąc realizować się komercyjnie musielibyście przerzucić się na coś znacznie lżejszego? Na nowym albumie Ritual Steel jest dużo piosenek nadających się do radia. Na przykład "Jackyl & Hyde" i "Confrontation On The Frontlines" to iście radiowe piosenki. Mają ciepły feeling i dobre tempo. Teksty nie są też zbyt agresywne. Po zawartości "V" wnoszę jednak, że nie ma na to szans, tradycyjny metal jest dla was wszystkim w muzycznym wymiarze życia? Tak jak wspominałem, wierze, że jest sporo radiowych kawałków na albumie. Kwestią jest postaranie się, aby tam się znalazły, a potem zobaczymy. Niemcy mają zresztą tak generalnie metal we krwi - już na początku lat 80. tamtejsza scena mogła równać się z brytyjską czy amerykańską pod względem liczby i poziomu zespołów, a w kolejnej dekadzie można śmiało

76

RITUAL STEEL


powiedzieć, że to niemiecki rynek podtrzy mał tradycyjny metal przy życiu, kiedy omal nie zabiły go grunge czy ekstremalne odmiany metalu? Zgodzę się, że niemiecka scena podtrzymywała metal przy życiu. Na przykład, Niemcy mają dużo wysokiej klasy festiwali, na które wiele zespołów z Ameryki. stara się dostać. Jest dużo dobrych, niemieckich zespołów i wiele dobrych wydawnictw. To właśnie to podtrzymuje tam metalową scenę. W efekcie coraz więcej metalowych zespołów podpisuje kontrakty i wydaje płyty na całym świecie. Chyba jednak nigdy nie kusiło cię, by spróbować swych sił w black czy death metalu, chociaż były popularne gdy zaczynałeś grać i wciąż tak jest - nie czułbyś się pewnie dobrze w takiej stylistyce? Nie. Death i black metal to nie jest styl Ritual Steel. Wokale nie pasują. Ritual Steel będzie grało heavy metal. "Does Tomorrow Exist" czy "Doomonic Power" to jest właśnie to: ostre, dość surowe, ale niepozbawione też melodii granie wciaż rządzi na płytach Ritual Steel? Tak. Dalej próbujemy pozostać przy melodiach. Na przykład, wokale, które pasują pod melodię gitar oraz potężna perkusja i wiele zmian. "Does Tomorrow Exist" ma krótkie zwrotki, ale również wyraziste tony oraz bardziej głęboki wokal. "Ritual Steel II" to kontynuacja utworu z debiutanckiego albumu "A Hell Of A Knight" - co sprawiło, że pomyśleliście o niej dopiero teraz? Tak, to kontynuacja, pokazuje siłę Ritual Steel, unikatowość i różne akcenty używane przez zespół. To historia wojowników. "V" to tytuł nieprzypadkowy jak sądzę, zresztą zawsze mieliście je krótkie, treściwe i dość zwarte, zwykle dwuwyrazowe - to już nie czasy takich kolosów jak choćby"The Myths And Legends Of King Arthur And The Knights Of The Round Table"? Tak, wygląda na to, że niewielu słuchaczy interesuje tematyka fantasy. Jednakże, teksty są napisane w taki sposób, aby pasowały do spraw dzisiejszego świata. Na przykład, "Civil Unrest", "Confrontation On The Frontlines",

Foto: Ritual Steel

"Does Tomorrow Exist" - to wszystko są piosenki z pytaniami z niewiadomymi jeszcze odpowiedziami. Kolejny przykład to to, jak społeczeństwa stawiają się rządzącym i, tak naprawdę, nie wiemy jak będzie jutro. Są to, więc, utwory skłaniające do przemyśleń. Bardzo mroczna ta okładka - mieliście dość barwnych ilustracji w klimatach fantasy czy science-fiction? Wiesz, okładka zmieniła się na spokojniejszą. Reprezentuje ona mocny powrót Ritual Steel. Cały czas jest was tylko trzech - jak radzicie sobie na ewentualnych koncertach? Tak, na dwóch poprzednich albumach mieliśmy trzyosobowy skład. Kiedy załatwimy koncerty Ritual Steel będzie miało basistę na koncerty. Czyli nie planujecie poszerzenia składu na stałe o basistę i drugiego gitarzystę, takie rozwiązanie jest optymalne? Nie jestem tego pewien. Na koncerty jednak, tak, basista i może drugi gitarzysta. Koncerty są teraz bardzo ważne. Są potrzebne do promocji zespołu i albumu. Być może też do na-

grania DVD. Macie za to nowego wydawcę Pure Steel Records - Karthago czy Killer Metal Records to nie były dobre opcje, czy też niewłaściwe na ten czas? Tak, Pure Steel Records wydało nowy album Ritual Steel. Jesteśmy im bardzo wdzięczni. Killer Metal Records i Karthago Records to też świetne wydawnictwa. Z Pure Steel to była bardziej kwestia biznesowa. Co istotne nie jesteście zespołem goniącym za trendami - od pewnego czasu obserwuje my renesans popularności płyt winylowych, ale wy wydawaliście swoje albumy i single na tym nośniku od początku istnienia zespołu, czyli od początku lat dwutysięcznych? Tak, Ritual Steel zawsze miało wydawnictwa na winylu, poza albumem "Immortal". To bardzo ważny znak rozpoznawczy Ritual Steel. Winyl to duża część muzyki. Teraz przy tym renesansie lepiej sprzedają się też wydawnictwa Ritual Steel. Pięć albumów w 18 lat to chyba sporo jak na zespół spoza głównego nurtu, w dodatku powstały po 2000 roku, kiedy to z każdym rok iem branża i rynek muzyczny zmieniały się, według mnie w wielu aspektach na gorsze? Tak, to sporo wydawnictw w takim czasie. Jednak, im więcej albumów zespół produkuje tym jest bardziej znany. Myślę, że dwa czy trzy wydawnictwa w tym czasie też by były w porządku. To wszystko was jednak nie przeraża, bo jednak muzyka jest w tym wszystkim najważniejsza, cała reszta to otoczka, gdzie zmiany są nieuchronne? Zmiany są nieuniknione, dlatego lepiej jest trzymać się tego, co robisz i w to wierzyć. W ten sposób możesz przekonać słuchacza, że masz coś do przekazania i możesz dotrzeć do widowni. Wojtek Chamryk, Maciej Kliszcz, Karol Gospodarek

Foto: Ritual Steel

RITUAL STEEL

77


Dawkowanie energii Belgowie z Evil Invaders postanowili skrócić swym słuchaczom czas oczekiwania na swój trzeci album koncertowym wydawnictwem o przesympatycznym tytule "Surge Of Insanity". Wiadomo jak to z tego typu wydawnictwami jest, nie mniej jednak po pozycję Belgów warto sięgnąć. Choćby dlatego, by zobaczyć, że klasyczny heavy/speed metal w tym kraju kojarzonym głównie z piwem oraz czekoladą nie kończy się na Acid czy Killers. HMP: Witaj Joe. Po pierwsze gratuluję świet nej koncertówki. Skąd w ogóle pomysł na takie wydawnictwo? Czy nagranie koncertu w Antwerpii było planowane? Joe: Dzięki! Zaplanowaliśmy to show. Naszym głównym celem było uchwycenie wszystkiego na video tak, aby ludzie z całego świata mogli zobaczyć jak występ Evil Invaders wygląda. W sumie rezultat tak nam się spodobał, że postanowiliśmy wydać to video jako album dźwiękowy live, który zawiera także DVD z występu. Macie na koncie dwa albumy studyjne. Myślisz, że to właściwy moment na wydawnict wo koncertowe? Wiele zespołów decyduje się na taki krok dopiero mają na koncie ok pięciu regularnych płyt. Jak najbardziej! Nasze show na żywo daje dodatkowy wymiar i energię muzyce. W ten spo-

żesz po prostu umieścić naszej muzyki w którejś z tych kategorii, więc nigdy nawet o tym nie myślałem. Tytuł pasuje bardzo dobrze do tego nagrania. Pokazuje czego będziesz świadkiem, kiedy naciśniesz play. Odnosi się do zastrzyku adrenaliny i tego momentu, gdy tracisz całą kontrolę, do rozszalałego tłumu i fali przemocy w jaskini. Nienasycone poszukiwania więcej szaleństwa. A to dopiero początek! Mając na koncie jedynie dwa albumy studyjne, pewnie macie nieco łatwiejsze zadanie, niż starzy wyjadacze z bogatą dyskografią, nie mniej jednak może zdradzisz w jaki sposób układacie swą setlistę? Główną rzeczą, którą mam w głowie kiedy piszemy setlistę, jest dawkowanie energii. Jeśli gramy krótki zestaw, dajemy pełną parą od początku do końca. Ale jeśli gramy ponad godzinę,

A może masz ambicje wypełniać stadiony? Jestem wdzięczny za to, co do tej pory osiągnęliśmy, ale zawsze mierzę w sam szczyt. Zawsze skupiamy się, aby ulepszać się na każdym poziomie, więc kto wie… ale do tego czasu będziemy twardo stąpać po ziemi. Ostatnio doszło do sytuacji, w której zostaliś cie zmuszeni do odwołania Waszej trasy w Niemczech. Pierwotnie planowaliśmy koncertować, ale nagle otrzymaliśmy szansę aby supportować Mantar podczas ich europejskiej trasy. Niestety nie mieliśmy pozwolenia na wykonywanie własnych show podczas koncertowania z Mantar. Mantar jest wielki w Niemczech, i mieliśmy możliwość grania dla dużej ilości nowych fanów. To była bardzo trudna decyzja, ale w sumie granie z Mantar wyszło nam na dobre i mamy pewność, że zdobyliśmy nowych fanów po tej trasie. Już ogłosiliśmy kolejną trasę w Niemczech na marzec 2020 roku, podczas której będzie nas wspierał Angelus Apatrida. Bardzo chcieliśmy wyjechać na tą trasę do Niemiec tak szybko jak to możliwe i w marcu to się w końcu stanie. Dzisiaj wiele kapel traktuje swe albumy kon certowe, jako wypełniacze swej dyskografii i uzupełnienie luki między albumami studyjnymi. Nie zrozum mnie źle, nie uważam, że tak jest w przypadku "Surge Of Insanity" ale Wasz ostatni album studyjny wyszedł w 2017 roku. Kiedy zatem możemy się spodziewać kontynuacji "Feed Me Violence"? Właśnie piszemy nowe utwory. Pewnie będziemy uderzać do studio gdzieś w 2020 roku. Tak więc nowy album nadchodzi! Jak wygląda kwestia przywództwa w Evil Invaders Cóż, można powiedzieć, że jestem głównym sterem grupy, ale w naszym zespole każdy ma swoje zadania. Chciałbym, aby ten skład był już stabilny i ostateczny. Każdy z nas ma swój głos, zanim decyzje zostaną podjęte.

Foto: Evil Invaders

sób dajemy możliwość ludziom, którzy nie mieli jeszcze okazji widzieć nas na żywo, aby dowiedzieć się o co biega w naszym zespole. Wspomniałeś, że "Surge Of Insanity" wyszło także w wersji video... Każdy album (na winylu lub CD) zawiera DVD z nagraniem całego wystąpienia na żywo. Więc tak, jest jeszcze wersja video. Dla tych z was, którzy nie mają jeszcze swojej kopi, zamieszczone zostały wideo z tamtego koncertu, z piosenek "Raising Hell", "Broken Dreams In Isolation" oraz "Among The Depths Of Sanity". Sprawdźcie je! Dlaczego akurat "Surge Of Insanity"? Ten tytuł w zestawieniu z okładką przywodzą na myśl raczej death metalową estetykę. Nie boicie się, że zostaniecie wzięci za takowy zespół? Strach nie pomaga nam zajść daleko w życiu. Myślimy poza tymi kategoriami, w których ludzie próbują wszystko sklasyfikować. Nie mo-

78

EVIL INVADERS

mądrze dodać jest jakieś zróżnicowanie, aby dać ludziom chwilę przerwy między szybszymi utworami. Godzina szybkiego riffowania może stać się nudna/nużąca. Lepiej jest naładować ich baterie podczas wolniejszej piosenki, i później uderzyć dwa razy mocniej. Co Ci sprawia więcej radości? Granie na żywo, czy praca w studio i tworzenie nowych kawałków? Bardzo lubię tworzenie nowej muzyki, ale mój umysł jest w tym czasie jak niemożliwy do powstrzymania pociąg towarowy. Najlepszym momentem jest dla mnie kiedy końcowe dopracowanie jest już gotowe i wysyłamy już materiał do wydania. Ale tak, uwielbiam też adrenalinę, którą czuje gdy gramy live. Niezależnie od tego, czy gramy długi lub krótki zestaw, zawsze szukam moich fizycznych granic możliwości podczas tych show. Jesteś zadowolony z frekwencji na koncertach?

Wasze pierwsze demo ukazało się w 2009. Następne Wasze wydawnictwo (EP) trafiło na rynek cztery lata później. Wtedy nie myśleliśmy za dużo. Chcieliśmy tylko grać na żywo i tworzyć muzykę. Dobra zabawa i imprezy były głównym zainteresowaniem. Nigdy nie było żadnego przełomu… Graliśmy wiele show w Belgi i jej okolicach. Myślę, że po prostu uczyliśmy się pewnych umiejętności i grania na naszych instrumentach, zanim nastał właściwy czas aby coś nagrać. Po pierwszym EP wszystko stało się bardziej poważne i zaczęliśmy jeździć w trasy. Jesteś wykwalifikowanym lutnikiem. Czy pro jektowałeś już jakieś gitary dla Evil Invaders ? Dokładnie tak! Prawie wszystkie gitary i basy, którymi gramy na scenie, są wykonane przeze mnie. Założyłem własną markę gitar, robiącą je na zamówienie, o nazwie J-AXE Guitars. Ci, którzy są zainteresowani, mogą odnaleźć niektóre moje dzieła na facebooku. Jak to się w ogóle zaczęło? Studiowałem lutnictwo tutaj, w Belgi przez 6 lat. Zacząłem od robienia skrzypiec, później przeszedłem na gitary akustyczne i elektryczne. Dla mnie to zarówno pasja jak i praca. Głównie tworzę lub naprawiam gitary, kiedy nie jestem w trasie lub nie pracuje w ramach zespołu. Bartek Kuczak Tłumaczenie: Przemysław Doktór


Stara - fucking - ekipa! Jeśli ktoś tęskni za francuskim Nightmare, gdzie brylowali bracia Amore, to czym prędzej niech poszuka debiutanckiego album KingCrown "A Perfect World", a później niech słucha. Wcześniej jednak rzućcie okiem na świeżutki wywiadzik z wokalistą Joe Amore. HMP: Ponoć wraz z bratem tworzyliście toksyczny duet, który uniemożliwiał normalną pracę w Nightmare. Rzekomo z tego powodu wyrzucono was z tego zespołu? Jakie były prawdziwe powody waszego odejścia z Nightmare? Joe Amore: Jest sporo nieprzyjemnych szczegółów kryjących się za naszym rozstaniem… parę osobistych względów również… to tak jak w związku - to nie mogło dalej trwać. Tyle! Zastąpiła ciebie Magali Luyten, słyszałeś ją jak śpiewa? Tak oczywiście, znałem ją wcześniej, widziałem ją z Nightmare w ich rodzinnym mieście dwa czy trzy lata temu.

Bardzo szybko zaakceptowałem KingCrown i wasz album "A Perfect World". Ale obecnie wejść z nową marką na rynek jest bardzo trudno. Czujecie się na tyle mocni aby dalej walczyć o wasze miejsce na scenie? Przecież najmłodsi też nie jesteście... Zgadza się, jestem niezbyt młody, ale gotowy skopać dupy! Wewnątrz dalej mamy 20 lat! Przyjdź na koncert a Cię przekonamy. Młodzi nie jesteście ale muzyka na "A Perfect World" jest pełna animuszu, wigoru energii i mocy. Możecie nią powalić nie jeden młody zespół grający tradycyjny heavy metal...

bardzo klimatyczny i jak dla mnie jest na miarę "Touch Too Much" AC/DC. Po prostu murowany hit! Jeśli uzyskamy choć 10% sukcesu "Touch too Much" będzie świetnie (śmiech). O czym opowiadacie w swoich tekstach, macie jakieś przesłanie, czy raczej maja one służyć do dobrej zabawy? David, Steff, ja i nawet Jeep (nasz manager) zrobiliśmy te teksty. Nie mamy żadnych reprezentatywnych tematów czy prostest-songów ale piszemy o wielu rzeczach takich jak: historia, religia, ciężar życia, miłość… i nawet wyścigi samochodowe! Bardzo podoba mi się to, że każdy wasz instrument gra, a nie jak teraz bywa, że niek tórzy udają, że grają... Tak, tak jak wspomniałeś, nie jesteśmy już młodzi…, ale wszyscy w tym zespole są doświadczonymi muzykami i ciężko pracują! Ty też jesteś w niesamowitej formie, na "A

Nightmare nagrał z nią album "Dead Sun", całkiem udany, a ty jakie masz o nim zdanie? Szczerze, miałem nadzieję, że zastąpią mnie męskim wokalem. Wybór damskiego wokalu udowadnia, że idą w kierunku przeciwnym do mojego. To był czas abym ich opuścił. Z tego co zauważyłem Pani Luyten nie śpiewa już w Nightmare, nową wokalistka jest niejaka Madie. Wiesz coś na jej temat? Tak, graliśmy razem z KingCrown i innym jej zespołem (Faith In Agony). Zmysłowa piosenkarka z prawdziwym rockowym zacięciem! Po opuszczeniu Nightmare wraz z bratem nie złożyliście broni. Założyliście Oblivion i wydaliście płytę "Resilience", na której zagraliście melodyjniej, lżej i bardziej hard rock owo. Czemu wybraliście wtedy właśnie taki styl muzyczny? Pierwszy raz spotkaliśmy Markusa a potem Steffa i Floriana i chcieliśmy grać neoklasyczny styl ze współczesnymi czy nawet delikatnie progresywnymi akcentami… to dokładnie muzyka, jaką chciałem wtedy grać. W tym roku wróciliście pod inną nazwą King Crown a na waszej płycie "A Perfect World" ponownie znalazł się melodyjny ale bardzo mocny heavy/power metal w stylu, do którego przyzwyczailiście nas w Nightmare. Najwyraźniej właśnie takie granie lubicie? To na pewno idealna mieszanka dla nas wszystkich! Potężne gitary, bardziej liryczne śpiewanie z "soczystym" brzmieniem. W zasadzie zmieniliście jedynie nazwę bo KingCrown tworzą muzycy, którzy byli zaangażowani w Oblivion... Dokładnie, nowa nazwa, ale stara - fucking ekipa! Po co było wam to zamieszanie z odejściem z Nightmare, nie lepiej było wtedy dogadać się i kontynuować dalej jako Nightmare? Czasem takie rzeczy się przydarzają… Nie żałuję. Nightmare to znacząca część mojej kariery (37 lat!), tak jak Now Or Never czy Temple… Ale teraz skupiam się na KingCrown i nowym albumie!

Foto: KingCrown

Dzięki! Jednak najbardziej urzekły mnie utwory, które lekko wymykają się ogólnej wizji waszej muzyki. Pierwszy to powiedzmy power balladowy utwór "Over The Moon", który niesie atmosferę z lat 70. i przypomina mi takie Nazareth, ba, twój głos czasami brzmi w nim jak Dan McCafferty... Wszyscy chcieliśmy zrobić power-balladę, kolejną rzecz, jaką lubimy… Steff miał w zanadrzu tę piosenkę od lat, więc postanowiliśmy nad nią popracować… To bardzo emocjonalna piosenka i kochamy grać ją na żywo! Jest też obecna inna strona moich wokali… Na koniec albumu umieściliście wersje akustyczna "Over The Moon". Fajna wersja ale wole tę bardziej energetyczną... Dwie strony medalu, wiesz… Lubię akustyczne rzeczy i zdecydowaliśmy się na trochę zmienioną wersję "Over the Moon"… w końcu dodaliśmy ją jako bonus track! Drugi utwór to "Soundtrack Of My Existence", kawałek w miarę prosty, chwytliwy ale

Perfect World" śpiewasz naprawdę z wielkim zaangażowaniem... Dzięki! Świetny album! Polecam! (śmiech) Od wydania albumu Oblivion "Resilience" współpracujecie z grecka wytwórnią Rock Of Angels Recors. Wychodzi na to, że dobrze układa się wam współpraca... Ludzie z ROAR są wyrozumiali i profesjonalni! To prawdziwa przyjemność pracować z nimi! Jak macie zamiar promować wasz nowy zespół i album "A Perfect World"? Gdzie będzie można zobaczyć was w najbliższym czasie? Mamy nadzieję… Nie mamy póki co planów zaledwie parę dat na 2019 tu i ówdzie (Francja, Belgia, Luxemburg…) - ale pracujemy nad tym… Mam nadzieję, że zobaczymy się niedługo! Michał Mazur Tłumaczenie: Maciej Kliszcz, Karol Gospodarek

KINGCROWN

79


Soniczne fantazje Brytyjski metal już od dawna nie cieszy się takim uznaniem i popularnością jak przed laty, co nie oznacza, że wyspiarze przestali go zupełnie grać. Irlandzki Terminus idealnie wpisuje się w ten nurt, proponując na kolejnym albumie archetypowy, epicki metal w duchu przełomu lat 70. i 80. Kierunek obrany przez ten duet nie jest w sumie żadnym zaskoczeniem, tym bardziej w kontekście muzycznych marzeń lidera Terminus: HMP: To wyzwanie nagrać całą płytę tylko we dwóch, szczególnie kiedy odpowiada się też za jej ostateczny kształt, również w kontekście brzmienia? David Gillespie: Na pewno jest to trudne, ale nie trudniejsze niż przy naszym pierwszym album. Byłem wtedy też odpowiedzialny za całą muzykę i podobną ilość tekstów, ale kiedy sam nagrywam instrumenty, jest łatwiej z punktu widzenia terminów. Debiutancki album "The Reaper's Spiral" zarejestrowaliście jednak jako kwintet - teraz było więc pewnie pod pewnymi względami trudniej, ale też chyba i łatwiej, bo twoja wi-

bo to swoisty kręgosłup każdej płyty? To tak samo jak z pierwszym albumem. Mogę pokusić się o stwierdzenie, że mógłbym uzyskać niezłe brzmienie bębnów w domu, ale tu bardziej chodzi o kwestie praktyczne. Nagrywanie perkusji, kiedy równocześnie się na niej gra, jest jak wrzód na dupie. Poza bębnami, miałem w głowie konkretne pomysły na gitarę i bas, które wiedziałem, że mogę zrealizować sam - nagraliśmy na własną rękę czteroutworowe demo na przełomie 2017/2018 roku, żeby nadać jakiś określony kształt tym sonicznym fantazjom. Myślałem, że jesteś przede wszystkim

Me The Nature Of Your Existence" odstąpiłeś Alvynowi McQuitty? Heavy metal, w kontekście gry gitary prowadzącej, jest najlepszy, kiedy są dwa kontrastujące głosy grające ze sobą. Zwróć uwagę na nazwiska, jak Murray/Smith, Mustaine/ Friedman etc. Jako jedyny instrumentalista na "A Single Point Of Light", podjąłem próbę wykorzystania moich miałkich umiejętności z gitarą prowadzącą, żeby stworzyć parę różnych tworów w podobny sposób, ale obawiałem się, że mogą brzmieć zbyt jednakowo. Solo, o które poprosiliśmy naszego kumpla Alvyna, wycisnęło z utworu to, co najlepsze. Znamy się z nim już długo, to bardzo zdolny shredder i oddany fan Paula Gilberta, etc. Patrząc wstecz, mogliśmy go poprosić o dalsze zaangażowanie, ale on jest człowiekiem aroganckim do bólu i nie chcieliśmy podsycać tego już istniejącego płomienia. Co więcej, prawne przymierza zawarte podczas zakładania zespołu wymagały, żeby większość osób zaangażowanych mieszkała w granicach County Antrim. To chyba jeden z ważniejszych, jak to kiedyś mawiano, programowych czy reprezentaty wnych, utworów na waszej nowej płycie? To na pewno jeden z moich faworytów. Poświęciliśmy mu dużo czasu i jest w tym wałku pewien stopień złożoności, zarówno oczywistej, jak i nieoczywistej. Nazwa albumu jest zaczerpnięta z tekstu do "Mhira", co powinno mówić samo za siebie. Wrażenie robi też epicki, rozbudowany "Spinning Webs, Catching Dreams", najdłuższy utwór nie tylko na "A Single Point Of Light", ale też w waszym dotychczasowym dorobku - uznałeś, że taki kolos na koniec płyty będzie czymś idealnym? Zakończyliśmy album utworem "Spinning Webs, Catching Dreams" raczej ze względu na to, jak finalé tego kawałka brzmiał w mojej głowie, kiedy go pisałem, niż na sam wałek. Ten utwór jest, chronologicznie, początkiem cztero-utworowego ciągu opowieściowego, który zamyka płytę, ale ta ściana spięć była logicznym zakończeniem albumu.

Foto: Terminus

zja nowego materiału musiała być zbieżna tylko z tym, czego oczekiwał James? Założyliśmy ten zespół razem i byliśmy odpowiedzialni przede wszystkim za jego kierunek, więc w tej kwestii nic się nie zmieniło. Znacie się już od dawna, tak więc pewnie było to sporym ułatwieniem przy pracy, bo często rozumieliście się już bez słów? Jak najbardziej. Jeśli chodzi o wokale, to nie sprzeczamy się kiedy trzeba, żeby zrobił następne podejście. Rozumiemy się tutaj z doskonale, ale myślę, że w mniej przyjaznych warunkach ten proces byłby również ekstremalnie zwięzły. Nie mamy tego problemu, a relacja taka jak ta nie powinna być rozwiązywana zbyt pochopnie. Większość materiału nagrywałeś w warunkach domowych, ale w przypadku perkusji nie było to możliwe, a poza tym zależało ci pewnie na jak najlepszym brzmieniu bębnów,

80

TERMINUS

perkusistą, a tu proszę, nagrałeś też na "A Single Point Of Light" wszystkie partie basowe i gitarowe, za wyjątkiem jednej solówki, czyli całkiem nieźle radzisz sobie z gitara mi? Większość słuchaczy zakłada, że gitarzyści, czy basiści piszą wszystkie kawałki, i że nikt nie jest w stanie grać na więcej niż jednym instrumencie. Gram na gitarze blisko 30 lat, ale z perkusją zacząłem dopiero, kiedy powstał Terminus, bo nie znaleźlibyśmy nikogo, kto grałby tak jak ja chciałem i kto interesowałby się tym typem muzyki. Każdy z naszej lokalnej sceny, kto potrafiłby obsługiwać podwójną stopę na poziomie jakiego oczekiwałem był perkusistą deathmetalowym, kompletnie nieinteresującym się graniem naszej muzyki więc zająłem się tym sam. Czy dobrze radzę sobie z gitarami? Każdy kto chce, może posłuchać mojego dowodowego materiału. Dlaczego więc akurat to solo w "Mhira, Tell

Często słyszy się, że ostatnie utwory są zapowiedzią przyszłego kierunku danego zespołu - podobnie będzie i u was, więc z czasem takich naprawdę długich utworów będzie więcej, czy nie da się tego przewidzieć? Na pewno nie odrzucam takiej możliwości, jeśli stworzymy kolejną płytę. To jest jedna z jawnych różnic między "A Single Point Of Light" a "The Reaper's Spiral": wolne wałki są dużo wolniejsze i nieco dłuższe, a te szybkie - nieco szybsze. "Webs" jest również najbardziej oczywistym przykładem utworu z niego większą przestrzenią na oddech, niż dalibyśmy temu samemu wałkowi parę lat temu. Co ciekawa ta płyta jest dość zróżnicowana w warstwie muzycznej, nie da się jej od razu jednoznacznie określić, z racji różnorodnych wpływów - taki był twój zamiar, żeby nawiązać do czasów świetności ciężkiego rocka z lat 70. i 80. i spróbować stworzyć na tej podstawie coś własnego? Nasze wpływy są oczywiste dla wszystkich słuchaczy i są wymienione na okładce, ale stoimy o własnych nogach. Nie jesteśmy niczyją kopią.


Science fiction bardzo często inspiruje teksty metalowych zespołów, ale wy skupiliście się raczej na psychologicznych aspektach tej tematyki, tak jak choćby w "Mhira, Tell Me The Nature Of Your Existence"? Jesteśmy ludźmi często stojącymi w opozycji i lubimy robić przeciwieństwo tego, czego oczekuje się od zespołu epic metalowego. Tematy liryczne obracające się wokół introspektywnych idei na temat duszy i świadomości bardzo dobrze sprawdzają się z taką predylekcją. Można tu mówić o zwartej, konceptualnej całości, gdzie poszczególne teksty stanowią całość? Finałowe cztery numery tworzą konceptowy ciąg z początkiem naszej postaci, chronologicznie, w "Spinning Webs, Catching Dreams" i kończąc w "Cry Havoc". Zachęcamy słuchaczy do spędzenia trochę czasu z okładką i książeczką z tekstami, żeby samemu zwizualizować sobie tę historię. Asimov, Clarke, Herbert, Lem, Strugaccy, etc. - mieli na ciebie wpływ, czy sięgałeś też po książki również innych pisarzy SF? Myślę, że James przeczytał ich wszystkich, ja osobiście czytałem Asimova, Clarke'a i Herberta. Nasz pierwszy album ma pięcio-utworowy cykl poświęcony Asimovowi, więc - niezaprzeczalnie - będzie nieodwracalnie przeplatał się z naszą nazwą. Są jednak ludzie, którzy programowo wręcz nie znoszą fantastyki, nawet jeśli lubią metal - co według ciebie może przekonać ich do sięgnięcia po "A Single Point Of Light"?

Foto: Terminus

To z pewnością znaczyłoby, że nie lubią Iron Maiden... Jeśli nie lubisz Iron Maiden, nie powinieneś nas słuchać i niezwłocznie udać się do lekarza specjalisty w dziedzinie psychologii. Obecnie wielu muzyków gra w więcej niż jednym zespole bądź ma jakieś poboczne projekty, ale w twoim przypadku Terminus jest jedyny i najważniejszy, nie zamierzasz rozpraszać się na coś innego? Jedynym innym stylem, jakim byłbym zainteresowany, jest konceptualny rock progresywny z lat 70. Coś jak "Close To The Edge" Yes. Ciężko jednak byłoby skompletować skład grający taki styl muzyki, a jeszcze trud-

niej znaleźć kogoś, kto chce tego słuchać. OK, można nagrać płytę we dwóch, ale na koncercie już nie zdołasz zagrać jednocześnie na basie, gitarze i perkusji - planujecie posz erzenie składu w celu koncertowej promocji "A Single Point Of Light" czy Terminus pozostanie typowo studyjnym projektem? Na ten moment nie gramy na żywo, ale kto wie, co nas czeka w przyszłości. Wojciech Chamryk, Przemek Doktór, Karol Gospodarek


Dać czadu! Ten francuski zespół nieźle łoi speed metal. I chociaż z jednej strony są typowo podziemnym zespołem, to jednak kontrakt z Dying Victims Productions i wznowienie w poszerzonej wersji debiutanckiej EP "La Mort Triomphante" może stać się dla grupy z Miluzy nowym początkiem, tym bardziej, że pracuje już nad kolejnym materiałem: HMP: Przyznam, że im jestem starszy tym trudniej mnie czymś zaskoczyć, bo z racji wieku bliska jest mi już zrzędliwa postawa "kiedyś to grali, a teraz...". Jednak wasza debiutancka EP-ka "La Mort Triomphante" zwróciła moją uwagę w tym prawdziwym natłoku nowych wydawnictw - żeby dojść do takich efektów nie wystarczy tylko grać, trzeba być prawdziwym maniakiem metalu, inna opcja nie wchodzi w grę? Sacrifizer: Dzięki za to, że nas doceniasz, jesteśmy dumni słysząc takie komentarze. "Old school" jest od pewnego czasu szalony. Wszędzie są zabójcze, świetne młode zespoły i ciężko w tym wszystkim wyrobić sobie markę. Po prostu gramy tak, jak myślimy i czujemy naszymi łepetynami, w najbardziej autentyczny sposób jak to możliwe. Nie ma oszustw czy trików w naszej muzyce. Mamy całkiem różne gusta muzyczne, ale jeżeli cho-

imponującym stażem, o czym świadczy choćby skromna na razie dyskografia. Do tego wasz skład potwierdza też, że muzyka łączy pokolenia, bo różnice wieku pomiędzy zespołowymi seniorami a juniorami są znaczne - musicie się mimo nich nieźle dogadywać? Jesteśmy braćmi i siostrami, niezależnie od wieku czy pokolenia. To nasza siła, bo to bardzo satysfakcjonujące gdy możemy uczyć się i grać z ludźmi, którzy doświadczali muzyki z innych czasów. Niedawno w zespole pojawiła się też basistka - faceci nie byli zainteresowani tą posadą, czy raczej w Miluzie nie było zbyt wielu potencjalnych kandydatów, chociaż to całkiem spore miasto, a wy nie stawialiście ograniczeń co do płci, liczyły się umiejętności?

rządzą niepodzielnie, sprawując rząd dusz wśród słuchaczy? Scena metalowa była zawsze "undergroundowa" i myślę, że jest też tak w tych krajach, o których wspomniałeś. Tak jak we wszystkich krajach, ale we Francji może nawet bardziej… Jesteśmy w masie zarażonej "muzyki" i nie jest łatwo się z niej wydostać. Oczywiście w każdym stylu istnieje dobra muzyka, ale musisz jej poszukać, by znaleźć diament. Jeśli chodzi o scenę undergroundową, jeśli poszukasz chwilę, to od kilku lat istnieje świetna scena. Mamy wspaniałe zespoły, które nie mają czego zazdrościć sąsiadom z Anglii, Włoch czy Niemiec. Scena może być mniej liczebna, ale jakość, talent, pasja i autentyczność są tutaj obecne. Powinieneś sprawdzić Hexecutor, Cadaveric Fumes, Iron Slaught, Citadelle, Mortal Scepter, Venefixion, Iron Slaught, Tentation, Dyionisiaque, Ritualization, Goatvermin, Mercyless oraz Manzer. To w większości niezbyt stare kapele, ale wciąż podtrzymują ten pieprzony ogień! Często zdarza mi się słyszeć słowa "wyrosłem z metalu" - we Francji też macie podobnie, że ludzie nader szybko rezygnują z czegoś, co chwilę wcześniej uznawali za tak dla siebie ważne? We Francji jest tak samo jak w innych miejscach, ci, którzy "wyrośli z metalu" giną razem z nim, nawet jeśli są od tego wyjątki. Spójrz na liczbę starych zespołów, które powracają, są ludzie, którzy skorzystali z tej szansy. Nie możesz tego udawać - to jest pasja, która zostaje albo ulatnia się, nie możesz nią sterować. Nie krytykuję ziomków, którzy otworzyli nowy rozdział, ale tych, którzy wrócili, aby nasrać na niego.

Foto: Sacrifizer

dzi o metal jesteśmy całkowicie jednomyślni. Są ludzie żyjący muzyką 24/7 - też do nich należycie, czy jesteście w stanie godzić codzienne życie z muzyczną pasją? Nie mamy wyboru, gdyż niektórzy z nas mają gówniane prace, a co za tym idzie także życie społeczne z nią związane… Moglibyśmy umrzeć, aby żyć tylko naszą muzyką, to na pewno. Ale jest to także powód, dla którego doceniamy bardziej te intensywne i pełne poświęcenia chwile, które spędzamy razem. Sacrifizer nie jest chyba zespołem z jakimś

82

SACRIFIZER

Znaliśmy naszą basistkę, zanim dołączyła do zespołu. Ma więcej jaj podczas gry, pasji, podejścia i ducha niż większość facetów. Wiedzieliśmy, że to będzie odlotowe grać razem z nią. Fakt, iż ostatnio dołączyła na stałe do Triumph Of Death wszystko tłumaczy. Istnieje sporo francuskich zespołów grających różne odmiany metalu, również w latach 80. wasza scena była całkiem silna, chociaż znana głównie lokalnie, bo fani preferowali raczej zespoły brytyjskie, amerykańskie czy niemieckie. Jak sytuacja wygląda teraz? Jest dla kogo grać, czy można mówić o stagnacji, a pop, hip-hop i takie tam

I nie jest to chyba znak wyłącznie obecnych czasów, bo w latach 80. czy 90. też było podobnie, a sezonowcy również odpadali nader szybko? Dokładnie. Domyślam się, że waszą muzykę adresujecie do tych prawdziwych fanów, potrafiących w pełni docenić takie właśnie oldschoolowe dźwięki, zakorzenione w latach 80.? Graliśmy już przed ludźmi, którzy nie rozumieją naszej muzyki - słyszeliśmy słowa jak "przestarzałe", czy tego typu gadki. Ludzie, którzy są w stanie cieszyć się z naszej muzyki to świry ze starej szkoły, ale nie tylko, gdyż mamy różne inspiracje w naszej muzyce. Więc jeśli lubisz black, speed czy heavy


metal może ci się ona podobać. "La Mort Triomphante" ukazał się początkowo na CD i kasecie nakładem Big Bad Wolf Records i już pewnie to było dla was czymś ekscytującym. Brakowało jednak do kompletu trzeciego nośnika, tak więc na wieść, że Dying Victims Productions chce wydać ten materiał na winylu urządziliście pewnie z radości niezłą imprezę? My jesteśmy tymi, którzy skontaktowali się z Flo, aby sprawdzić czy moglibyśmy wydać nasz album u wydawcy, który idealnie pasuje do zespołu. Ten facet ma wszystko: jest pełen poświęcenia, ma ogromną pasję - czujesz to patrząc na rzeczy, które wydaje w Dying Victims Productions. Dla młodej grupy, którą jesteśmy, to wielki zaszczyt oraz duma, i aby to uczcić urządziliśmy wieeeelką imprezę. Doceniam, że nie poszliście tu na łatwiznę zwykłej reedycji. Dołączenie trzech utworów z demo "Night Of The Razors" było oczywistością, tym bardziej, że ukazało się ono tylko na kasecie w niewielkim nakładzie, ale nagraliście też nowy utwór "Morbid Envenomation" - będzie to taki kąsek dla kolekcjonerów, dostępny tylko na tej edycji "La Mort Triomphante"? Istotnie, jest to rodzaj kompilacji, któraprzypomina też nasze początki. Od pewnego czasu demo jest już wyprzedane, ale fajnie jest je usłyszeć na długogrającym krążku. "Morbid Envenomation" może będzie jeszcze dostępny na innych wydawnictwach, nie wiemy tego jeszcze. Można ten mroczny, rozbudowany i bardzo intensywny utwór traktować jako zapowiedź waszego długogrającego materiału? Faktycznie, może być tak traktowany, to był pewien rodzaj testu, który sami nagraliśmy, zmiksowaliśmy i dopracowaliśmy. Chcemy iść w tym kierunku na albumie, jeśli chodzi o brzmienie i kompozycje - więc tak, jest to zdecydowanie podgląd na nasz nowy materiał. Teksty są w języku angielskim, ale tytuł płyty jest francuski - chcieliście w ten sposób zaakcentować pochodzenie waszego

Foto: Sacrifizer

zespołu? Francuski to bogaty język, który pasuje idealnie do takiej mniej agresywnej kompozycji. Zrobimy więcej kawałków w naszym języku, na pewno! Kiedyś miało to znaczenie o tyle, że wielu fanów podchodziło lekceważąco do zespołów belgijskich, holenderskich, włoskich czy francuskich - teraz kraj pochodzenia nie jest już chyba tak istotny, jeśli dany zespół łoi jak trzeba, jest wiarygodny i szczery w tym co robi? Jeśli ludzie obawiają się słuchać zespołu z powodu jego pochodzenia, po prostu go nie skumali. Dzisiaj możesz znaleźć wszędzie zabójczo dobre grupy. Belgia ma swoje zespoły, Włochy także, Francja ma się tak samo dobrze. Jak powiedziałeś największe znaczenie ma sposób w jaki się gra. Reszta nie ma znaczenia. Dying Victims Productions wydali ostatnio sporo płyt młodych, świetnych kapel - z którą z nich chcielibyście ruszyć w dłuższą trasę, gdyby była taka możliwość? W Dying Victims Productions są tylko zajebiste zespoły, ciężko jest mi wybrać tylko jeden. Ale powiedziałbym Aggressive Perfe-

ctor i ich album "Havoc At The Midnight Hour". Ale podkreślę jeszcze raz - tam są tylko zajebiste zespoły. Rynek muzyczny zmienił się diametralnie, dlatego mało kto gra już długie, regularne trasy. Normą stały się za to koncerty weekendowe, a jeśli jakiś zespół gra w jego trakcie dwa-trzy razy to jest już naprawdę coś mimo wszystko chyba jednak coś z odejściem tej dawnej formuły bezpowrotnie straciliśmy, bo nierzadko można było być na więcej niż jednym koncercie danego zespołu w bliższej okolicy, teraz jest to już praktycznie niemożliwe? Ciężko jest zespołom z undergroundu jeżeli chodzi o występy na żywo, zwłaszcza jeżeli lokalnej publice nie chce się ruszyć dupy. Na wschodzie Francji dla tego stylu nie ma tak dużo ludzi aby dawać show na żywo; ci co są w temacie częściej wybierają wielkie zespoły. Ci, którzy wspierają lokalną scenę często wypadają z biznesu z powodu pieniędzy. Krąg dla tego typu muzyki jest wąski i mały. Dlatego nie ma już undergroundowego festiwalu, ludzie ruszają się tylko dla znanych zespołów, nie robią tego dla lokalnych, ale zajebistych grup, grających w obskurnych barach. Wszystko się zmienia, ale nie ma co spuszczać nosa na kwintę, trzeba grać, działać - co więc planujecie na nadchodzący rok 2020 poza koncertami? Priorytetem jest tu pewnie debiutancki album, żeby jeszcze dobitniej zaznaczyć obecność Sacrifizer na metalowej scenie? Jesteśmy już w trakcie pracy nad albumem, nie będziemy się spieszyć z komponowaniem i nagrywaniem. Dopiero co mamy świeżo wydany krążek i będziemy się nim po prostu cieszyć. W międzyczasie będziemy oczywiście grać koncerty, jesteśmy zawsze gotowi by dać czadu, i wygląda na to, że rok 2020 będzie dla nas dobrym rokiem. Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór, Karol Gospodarek

Foto: Sacrifizer

SACRIFIZER

83


materiału na tym albumie, choć miała na to niewiele czasu, jednakże zmodyfikowała i wpłynęła na każdą kompozycję; na to każdy z nas miał na to czas zanim weszliśmy do studia.

Początek nowej ery Staramy się wspinać po drabinie, iść wciąż w górę, znajdywać coraz lepsze opcje. Póki co mamy się dobrze, będziemy dalej się uczyć i piąć w górę! - deklaruje lider Iron Kingdom Chris Osterman i faktycznie kanadyjska grupa postępuje zgodnie z tymi deklaracjami. Na najnowszym, już czwartym w jej dyskografii, albumie "On The Hunt" dowodów na prawdziwość tych słów też nie brakuje: HMP: Zmiany składu to problem dla każdego zespołu, niezależnie od stylistyki czy statusu, ale jak widzę w waszym przypadku odbyło się to bez większych kłopotów, cho ciaż na następcę "Ride For Glory" musieliśmy czekać ponad cztery lata? Chris Osterman: To było bardzo niefortunne, stracić nie jednego, a dwóch członków zespołu. Znaleźliśmy jednak ludzi, którzy wiedzą, co robią i dopasowali się do nas, a fani zdają się ich pozytywnie odbierać. Nie chcieliśmy nigdy tak długiej przerwy między albumami, ale czasem trzeba pracować z tym, co się ma. Myślę, że ludziom spodoba się to co

motywację do pracy, będąc taką swoistą transfuzją entuzjazmu i nowych pomysłów to dzięki nim prace nad waszym czwartym albumem nabrały w końcu tempa? To na pewno ekscytujące stworzyć trochę poprawione lub zmodyfikowane brzmienie z nowymi muzykami, ale wszystko, co jest nowe jest ekscytujące, prawda? Jeśli mielibyśmy kompletny skład wydalibyśmy album wcześniej, ale te nasze zmagania wynikały z luk w składzie pomiędzy 2017 a 2018 rokiem. Nie dogadywałeś się z siostrą czy wpływ na rezygnację Amandy miało coś innego?

Płeć poszukiwanego muzyka nie miała tu chyba znaczenia, ważniejsze były umiejęt ności, ale dzięki tej zmianie na stanowisku gitarzysty Iron Kingdom jest cały czas zespołem z kobietą w składzie, co ma pewnie jakiś pozytywny wpływ na waszą rozpoz nawalność na metalowej scenie? Masz rację, nie szukaliśmy specjalnie gitarzystki czy perkusistki, po prostu dobrego muzyka. Megan pasowała najlepiej i szukała tych samych rzeczy, co my w muzyce i dodatkowo pisała utwory razem z nami, więc dla wszystkich to była świetna decyzja. Ciężko jest stwierdzić czy czyni nas to bardziej rozpoznawalnymi, mogą wyniknąć z tego pozytywne rzeczy, ale nie jest to coś, co chcemy wykorzystywać, jesteśmy heavymetalowym zespołem, jeśli chcesz - słuchaj nas, jeśli nie chcesz - nie słuchaj, to, że w składzie mamy kobietę nie czyni nas lepszymi czy gorszymi. Jesteś wraz z M egan współproducentem tego materiału, gdy na wcześniejszych płytach występowałeś w tej roli samodzielnie, tak więc jej wpływ na obecne brzmienie i stylistykę Iron Kingdom jest niebagatelny? To nie do końca prawda, na poprzednich albumach pracowałem z Andym Boldtem, naszym inżynierem, podczas gdy na nowym albumie miał niedużą rolę do spełnienia, po prostu ustawił sprzęt. Potrzebowałem paru opinii czy pomocy, aby uczynić ten album najmocniejszym, jak to tylko możliwe. Megan ma świetne ucho do tonacji i melodii, więc była naturalnym wyborem na współproducenta. Bardzo się cieszę z naszej pracy! Wciąż jesteście zwolennikami heavy metalu w formie najbardziej tradycyjnej z możliwych, co pewnie już się nie zmieni? Bawimy się progresywnymi, speedowymi, powerowymi czy tradycyjnymi brzmieniami, powiedziałbym, że to mieszanka stylów. Na pewno pozostaniemy wierni ideałom grupy.

Foto: Iron Kingdom

zrobiliśmy z nowym składem na "On The Hunt" i od razu planujemy kolejny album, więc tym razem oczekiwanie nie powinno być zbyt długie. Czyli jest sporo prawdy w twierdzeniu, że pierwsze płyty nagrywa się szybciej, bo na starcie ma się więcej materiału i animuszu, a z kolejnymi bywa już różnie, bo w grę wchodzą problemy ze składem, blokady twórcze czy nawet wypalenie? W naszym przypadku powodem była strata dwóch członków, ale wiem, że czasem zespoły się wypalają wydając płytę za płytą. Mamy dalej wiele pomysłów w zanadrzu i pomaga to, że mamy świeżą krew, ale koniec końców najważniejsze są kreatywność i otwarty umysł. Bywa też, że zmiany dają zespołowi dużą

84

IRON KINGDOM

Amanda zrezygnowała w roku 2015, mieliśmy kolejnego perkusistę, Joey'a w roku 2016, zanim znaleźliśmy Chrisa Sonea w roku 2018. Amanda zrezygnowała, ponieważ chciała się ustatkować i iść dalej ze swoim życiem, grała z nami bardzo długo, nie mamy jej niczego za złe, tym bardziej, że grała jeszcze parę razy na perkusji zanim dołączył Chris. Amanda była kluczowa w tworzeniu naszego stylu na pierwszych trzech albumach i myślę, że Chris wypełnił lukę, jeśli chodzi o tworzenie - jeszcze raz, wróciliśmy na dobry szlak! Macie jednak nowy, pełny skład z najmłodszą stażem gitarzystką Megan Merrick, która zastąpiła Kenny'ego Krechera - mate riał na "On The Hunt" powstawał już z jej udziałem czy doszła do zespołu już na etapie nagrań? Megan jest odpowiedzialna za sporą częścią

Właśnie w takich dźwiękach wyrażasz się najpełniej, to one najtrafniej oddają twoje emocje, etc.? Tak, to plus to, że zawsze preferowaliśmy ten styl muzyki. Przynajmniej ja słucham prawie wyłącznie tego, więc nigdy nie chciałem tworzyć czegoś innego. Wielu moich rówieśników czy ludzi jeszcze starszych, takich pod 60-tkę, twierdzi, że młodzi nie czują tych dawnych czasów, nawet jeśli kręci ich powstała wtedy muzyka, ale w twoim przypadku jest chyba zdecy dowanie inaczej, mimo tego, że przyszedłeś na świat już w latach 90.? Tak jak już wspominałem, słucham prawie tylko hard rocka i heavy metalu z lat 70. i 80. i wielu moich kolegów z zespołu zgodzi się (razem z dziwnym powermetalowym epizodem z lat 90. czy 2000), że nasze brzmienie nie może brzmieć nowocześnie, ponieważ unikamy współczesnych metod nagrywania lub nawet tworzenia. Preferujemy dźwięki, które są oldschoolowe, dlatego też nasze brzmienie przypomina te dawne, dodając do


tego nacisk na improwizacje. Gościnny udział na płycie Thora "Beyond The Pain Barrer" musiał więc być dla ciebie ogromnym przeżyciem? Pracowałem z Thorem, ale nie był to wielki krok naprzód dla zespołu. Jestem pewien, że parę osób nas zauważyło, ale zrobiłem to dla samego doświadczenia i czegoś nowego. Było fajnie, czuję, że solo weszło tam dobrze, zespołowi też się podobało, więc jestem z tego zadowolony. Młode zespoły nie mają już jednak szans na taką karierę jak grupy z lat 80., kiedy można było zdobyć sławę, a nawet stać się milionerem, jak choćby wspomniany już Jon Mikl Thor i żyć tylko z muzyki - czasy się zmieniły, ale to cię w żadnym razie nie zniechęca, bo pasja jest w tym wszystkim najważniejsza? Pewnie, jednak równolegle naszym celem jest życie z muzyki, jeśli tylko damy radę, nie potrzebujemy tabunów fanów, ale musimy ciągle rosnąć w siłę. Póki, co robimy, to, co robiliśmy! Przyznasz jednak, że na pewno byłoby wam łatwiej funkcjonować z jakimś wsparciem solidnej firmy, dbającej o promocję czy choć by partycypującej w kosztach sesji nagran iowej, bo teraz chyba już mało który wydaw ca pokrywa całość? Tak, byłoby super, ale prawie każda wytwórnia oferowała nam abyśmy pokryli wszystkie koszta przy minimalnych zarobkach, więc odmówiliśmy. Zawsze zatrudniamy kogoś od promocji, aby uzyskać większy rozgłos, ale zawsze przyda się jakaś pomoc. Myślę, że Jon z Asher Media był mocnym sojusznikiem przy "On The Hunt" i jesteśmy dumni, z tego, że przy nas był. Czyli to, że wydajecie swą muzykę sami, chociaż niektóre wasze płyty ukazywały się nakładem niezależnych firm na kasetach bądź winylu - to zamierzone działanie, najlepsze rozwiązanie dla Iron Kingdom? Póki, co tak, pokrywamy wszystkie koszta związane z nagrywaniem i jeżdżeniem w trasy, ale nikt nie zdołał zaoferować nam czegoś, co i tak sami osiągamy, więc dalej myślimy, że to najlepszy pomysł. Być może kiedyś jakieś wydawnictwo bardziej w nas uwierzy i popchnie nas dalej, ale póki, co, koncertujemy, nagrywamy i jedziemy na tym, co sami już osiągnęliśmy. Chciałbym dodać, że umowy ze strony wytwórni takich jak Underground Power były bardzo pomocne. Helmut był dla nas dobrym partnerem i kolegą i mamy nadzieję, że będziemy z nim dalej współpracować, na pewno dało to nam więcej okazji, aby zostać niezależnym dopóki nie znajdziemy czegoś większego. Kiedyś trudno było sobie wyobrazić sytu ację, że ukazuje się płyta i nie promują jej single. Obecnie jest tak również, ale nieste ty są to już najczęściej wersje digital albo teledyski, bardziej dopracowane lub tzw. lyrics video - nie myśleliście o wydaniu "White Wolf" na 7" singlu, z jakimś rarytasem bądź coverem na stronie B? Rozważaliśmy to. Jednak to ryzyko i kolejne wydatki dla zespołu, a póki co chcemy inwestować w inne aspekty naszej działalności, ale

myślę, że przy następnym albumie przydałby się 7" singiel i na pewno chciałbym tego spróbować! Wyobrażasz sobie sytuację, że za jakiś czas nie będzie już nie tylko tradycyjnych sklepów płytowych ale też wszechobecnych jeszcze kompaktów? Tylko streaming, streaming i streaming, ewentualnie wersje cyfrowe i ściśle limitowane edycje fizy cznych nośników, od CD do LP i MC, dla tych najbardziej zakręconych kolekcjon erów? To jak najbardziej możliwe, ale myślę, że jesteśmy przynajmniej 50 lat od tego, póki, co nie widzę lepszej formy niż CD czy winyl,

zespół chce zaryzykować, to jest to ich ryzyko (śmiech), ludzie i tak wybiorą czy to kupić, czy nie. Osobiście lubię te opcję, ponieważ kocham mieć fizyczne kopie. Jak więc widzisz przyszłość Iron Kingdom? Liczysz, że dzięki "On The Hunt" zdołacie przebić się do liczniejszej grupy fanów, zaistnieć szerzej? Myślę, że przy każdym wydawnictwie, szczególnie mocnym, jest duży wzrost fanów, i zdaje się, że przy okazji sięgają oni po stare płyty, często sprzedaż starych płyt idzie w górę wraz z nowym materiałem. W naszym przypadku, wierzę, że "On The Hunt" będzie początkiem nowej ery dla zespołu, myślę, że

Foto: Iron Kingdom

sam kupuję muzykę w takiej formie i myślę, że inni fani są w tym równie konsekwentni.

jest bardziej przystępny niż inne nasze albumy.

Zastanawiam się co będzie, gdy przeminie obecna moda na winylowe krążki i kasety, bo pewnie w końcu do tego dojdzie - znowu będą to nośniki wydawane tylko przez podziemne wytwórnie czy nielicznych artys tów z tzw. mainstreamu? Myślę, że kasety pierwsze odejdą, winyl trochę potrzyma i będzie przerzucany pomiędzy płytami CD przez kolekcjonerów i kiedy się już to ustatkuj, wtedy uzyskamy najlepszą formę wydawnictwa. Dopóki to nie przeminie, jeszcze nie wiemy, co przyniesie jutro. Może będzie format, który ludzie polubią jeszcze bardziej, bardziej nawet niż obecne formaty.

Tu pewnie bardzo dobre efekty daje pojaw ianie się na tych największych festiwalach, ale nie ma co się czarować, że podziemne czy mniej znane zespoły mają trudności, żeby na nich zagrać? Może to być ciężkie, dostać się na festiwal, zdaje się, że mają się one najlepiej w undergroundzie, na przykład Keep It True XVII to był ogromny krok dla nas na europejskim rynku. Wypatrujemy okazji aby zagrać na jego przyszłych edycjach. Jeśli piszesz dobrą muzykę to w końcu zaproszą cię na festiwal, musisz tylko przypaść do gustu odpowiednim osobom.

Tak jak nie wszystkie płyty Iron Maiden z lat 90. czy z kolejnej dekady podobały mi się, to doceniałem fakt, że Maideni nigdy nie zapomnieli o winylowym nośniku i fani zawsze mogli kupić ich kolejne albumy na winylu, niezależnie od mody - teraz jest chyba zbyt wiele zespołów, które idą za tym trendem, nawet na metalowym poletku? Myślę, że to super pomysł mieć parę formatów do wyboru: CD, winyl, kaseta, wersja cyfrowa, każdy szuka czegoś innego i byłoby dobrze przypodobać się wszystkim i okazuje się, że i tak wszystkie się sprzedają, jeśli muzyka jest dobra. Zawsze tak o tym myślę, jeśli

Macie więc co robić, żeby promować swój zespół, z każdą kolejną płytą windować go coraz wyżej? Pewnie, zawsze staramy się pracować z najlepszymi ludźmi od promocji, na jakich nas stać. Staramy się wspinać po drabinie, iść wciąż w górę, znajdywać coraz lepsze opcje. Budżet to ważna sprawa, ale póki co mamy się dobrze, będziemy dalej się uczyć i piąć w górę! Dzięki za wywiad! Zawsze pamiętaj tylko metal! Cześć! Wojciech Chamryk, Maciej Kliszcz, Karol Gospodarek

IRON KINGDOM

85


Być najlepszym Metalowe zespoły ze Szwecji nie odpuszczają. Co istotne w tej lawinie młodych grup zafascynowanych dźwiękami z lat 80 nie brakuje też świetnych zespołów. Jednym z nich jest Aerodyne, który po udanym debiucie "Breaking Free" wydał właśnie kolejną, jeszcze ciekawszą płytę "Damnation", a muzycy zapowiadają, że w żadnym razie nie zamierzają na niej poprzestać: HMP: Szybko uwinęliście się z nową płytą, bo przecież od premiery "Breaking Free" nie minęły nawet dwa lata - mieliście nowe utwory, była szansa na lepszy kontrakt, więc nie było co zwlekać? Johan Bergman: Dokładnie, dużo materiału zostało napisane zanim "Breaking Free" zostało wypuszczone. Więc gdy Marcus dołączył do zespołu kilka miesięcy po wydaniu tamtej płyty, zaczęliśmy pracę nad "Damnation". Kiedyś było normą, że płyty ukazywały się szybciej, nie brakowało też zespołów potrafiących wydać nawet dwa albumy w ciągu roku, jak Kiss, Motörhead czy Saxon. Teraz muzyczny biznes zmienił się diametralnie, ale wy i ileś innych kapel pokazujecie, że mo-

na plaży my robimy próby albo gramy za paliwo na dojazd. Bogate rodziny? No chyba nie, jesteśmy najbiedniejszymi ludźmi, jakich znamy. Nie zmieniło się za to, że jakby jakiś fan metalu tak z 1985 roku został przeniesiony w nasze czasy, to widok płyt CD już by go nie zdziwił, ich wersje winylowe i kasetowe byłyby mu bardzo dobrze znane, a muzyka Aerodyne czy wielu innych młodych grup też by go nie zaskoczyła - są w muzyce metalowej rzeczy niezmienne, tak jak wzorzec metra, mimo zmiennych mód i trendów? Marcus Heinonen: Podróże w czasie, tak? Pewnie są jakieś standardy w muzyce metalowej, szczególnie w "klasycznej" odmianie. Jest pe-

Co więc was, młodych przecież ludzi, tak urzekło w tradycyjnym metalu, że nie chcieliście grać black czy death metalu, z których Szwecja tak słynie? Marcus Heinonen: Dorastałem na Black Sabbath i Alice Cooper, tak jak mój brat. On szybko przeszedł na Dimmu Borgir i Emperor, kiedy ja odkryłem W.A.S.P. i Accept. Ja sądziłem, że jego muzyka jest bezwartościowa i chaotyczna, on, że moja jest zbyt słaba. Co chcę powiedzieć, to to, że zależy to od każdego z osobna. Uwielbiam dziś death metal (Cannibal Corpse i Morbid Angel szczególnie) ale nie czułbym się dobrze z tym, aby grać coś tylko dlatego, że to jest gatunek popularny w moim kraju. Poza idolami ze świata inspirowaliście się też rodzimymi zespołami? Mieliście przecież w latach 80. bardzo rozwiniętą scenę hard & heavy, może nie tak silną jak brytyjska czy niemiecka, ale też robiącą wrażenie? Marcus Heinonen: Myślę, że duży wpływ miał na mnie zespół Sister, bo mieli oni tylko 4-5 lat więcej ode mnie i moich kumpli i podobała nam się ich mroczna muzyka. Inny zespół to może Danger. Bardzo wtedy fascynował mnie glam. Moi szwedzcy idole to Nasty Idols i Shotgun Messiah. Dlaczego nie Europa? Wiesz, unikanie mainstreamu było modne wtedy jak i jest teraz. Johan Bergman: Nie, niezbyt. Udaje się wam zachować wiarygodność w tym sensie, że wiele innych współczesnych zespołów brzmi jak jakieś stylizacje czy marne kopie dawnych mistrzów - od czego to zależy, że jedni są prawdziwi i szczerzy w tym co robią, a inni brzmią niczym parodia grup z lat 70. czy 80.? Johan Bergman: Ciężko stwierdzić, może szczęście. Nie zawsze słuchamy tych samych zespołów więc źródła inspiracji mogą się różnić. Jeśli piosenka gdzieś po drodze brzmi jak Iron Maiden lub Metallica to przy końcowym efekcie brzmi już inaczej, bo każdy doda coś od siebie.

Foto: Areodyne

żna być kreatywnym nawet w obecnych czasach, gdy wydawanie płyt jest coraz mniej opłacalne? Johan Bergman: Tak, teraz możesz zrobić dużo rzeczy w zaciszu domowym. Wielu muzyków z metalowych zespołów ma teraz nie lada dylematy, typu: utrzymać stałą pracę czy ruszyć w długą trasę, gdy szef nie chce zgodzić się na kolejny długi urlop. Też miewacie takie problemy, czy też wykonuje cie wolne zawody, studiujecie, albo pochodzicie z bardzo bogatych rodzin i możecie grać metal bez względu na okoliczności? (śmiech) Marcus Heinonen: Mówią, że na dwóch frontach jeszcze nikt nie wygrał (szefowie i jeżdżenie w trasy), ale czasem nie ma się wyboru. Myślę, że nasi szefowie już do tego przywykli (śmiech). Jednakże, musimy poświęcić dużo wolnego czasu jak weekendy czy święta. Nie ma innej opcji. Podczas gdy inni wypoczywają

86

AREODYNE

wna esencja, jeśli chcesz to tak ująć. Jeśli jest jej wystarczająco (brzmienie, riffy, struktura, melodie, etc.) może być uznawane to za metal sensu stricte. Dlaczego akurat takie standardy? Może, dlatego, że metal był bardzo popularny w latach 80., kiedy zostawały one ugruntowywane. Każdy chce wrócić do tych lat chwały. Im bardziej metal stawał u progu muzyki popularnej, tym bardziej te standardy stawały się punktem odniesienia. Nu-metal był bardzo popularny, kiedy byłem dzieciakiem, ale wiele osób go nie lubiło (ja też), gdyż zbyt mocno odstawał od standardów. Tak sądzę. Przynajmniej próbowali. Zmiana jest dobra. Rap bardzo się zmienił od lat 80., bo stał się bardziej popularny. Jeśli pojedziesz na festiwal rapowy młodzi artyści będą ostrzy. A kiedy pojedziesz na festiwal metalowy ludzie w wieku 60. czy 70. lat dalej są jego gwiazdami. Tak bardzo te standardy są silne. To moja teoria.

Hammerfall w roku 1997 zapoczątkował, w sumie zupełnie nieoczekiwanie, nawrót mody na tradycyjny metal i właściwie od tego czasu jest on wciąż, mniej lub bardziej, ale popularny. Nigdy nie doszło jednak do takiej sytuacji jak w ostatnich latach z tzw. retro rockiem, który stał się prawdziwym objawieniem, artystyczną sensacją - myślisz, że metal jest zbyt mocny, żeby fascynować obecnie tłumy i interesować media, poza tymi branżowymi, niezależnie od tego czy to black, death, thrash czy klasyczny heavy? Johan Bergman: Myślę, że masz rację. Ogólnie, metal jest zbyt agresywny i ciężki dla mas. Oczywiście parę zespołów rockowo/metalowych, które stały się sławne w latach 2000 gra muzykę przystępną, aż za bardzo, moim zdaniem, przystępną dla mas. W latach 80. to był szczyt, ale nie zapominajmy, że nawet w metalu było trochę wpływów popu i wiele hitów było power-balladami czy nawet pełnymi balladami. Czyli jednak w latach 80. było lepiej, bo nawet na zwykłych listach przebojów metalowe utwory sąsiadowały z utworami pop czy disco, prezentowano go w radiu, najbardziej znane zespoły trafiały do telewizji czy na okładki opiniotwórczych magazynów, co teraz trudno sobie wyobrazić?


Johan Bergman: To, że bylibyśmy czteroosobową grupą, która nie mogła osiągnąć jakości muzyki i wokali, jaką możemy uzyskać teraz. Co było więc dla was, młodego zespołu, największą przeszkodą czy trudnością w pier wszych latach istnienia? Marcus Heinonen: Jesteśmy w naszych wczesnych latach, koleżko. Nie przeszło wam jednak nawet przez myśl żeby zrezygnować, muzyka znaczyła dla was zbyt wiele? Johan Bergman: Wiesz, czasem się zastanawiam… po co my to robimy? Ale nie, rezygnowanie nigdy nie było wyjściem. Tylko pozerzy rezygnują. "Breaking Free" ukazał się nakładem małej, włoskiej i chyba już nieistniejącej firmy Street Symphonies - pewnie nie mogliście liczyć na jakąś większą promocję, ale dla zespołu istniejącego raptem od roku to i tak było coś, debiutancki album wydany tak szybko i mimo wszystko szerzej dostępny, bo sprzedawał się, jak na debiutantów, znakomicie? Johan Bergman: Tak, jesteśmy pozytywnie zaskoczeni, że album tak dobrze się sprzedał i, że ludzie dalej o niego się dopytują. Jak na złość, nie mamy ani jednej kopii w zanadrzu i nigdy nie został wznowiony. Musieliśmy zrobić coś dobrze. Z perspektywy czasu można chyba określić tę płytę mianem swoistego wstępu do "Damnation", bo nie dość, że w wielu aspektach poszliście do przodu, to w dodatku firmuje ją znacznie większa ROAR! Rock Of Angels Records? Marcus Heinonen: Nie powiedziałbym tego. "Breaking Free" to samo broniący się, czarujący album. Jest dla mnie trochę egzotyczny, bo na nim nie gram, ale grałem dużo piosenek z niego jako basista i wokalista. Nie wiem, ale wydaje mi się, że "Damnation" to koniec "Breaking Free" ale "Damnation" to nie koniec Aerodyne. To po prostu kolejny krok do czegoś innego. Może następny album będzie bardziej melodyjny - jak "Breaking…" albo cięższy - jak "Damnation". Nie wiem, nie chcę omawiać, która firma jest lepsza, aby nie popełnić gafy…, ale tak ROAR! jest o niebo lepsze. Od wielu muzyków słyszę, że w XXI wieku firmy płytowe to przeżytek, lepiej mieć kontrolę nad wszystkim i wydawać płyty samodzielnie - w przypadku Aerodyne wybraliście inną, opcję, powiedzmy, tradycyjny model funkcjonowania zespołu w oparciu o wytwórnię? Marcus Heinonen: Nie wiemy, co lepsze! Nie, ale rzecz w tym, że aby wydać CD i winyl musimy z kimś współpracować/ sfinansować album. Jeśli mielibyśmy wszystko sami wydawać, musielibyśmy mieć więcej pieniędzy albo wymyśleć nowy sposób wydawania - jedna piosenka na raz. Nasz styl jest najbardziej popularny wśród oldschoolowych fanów i oni kupują albumy. Więc to ekonomiczne wyjaśnienie. Oprócz tego, wydawnictwo rozpromuje album lepiej niż my. Jesteśmy kreatywni, ale są limity tego, co możemy zrobić, a pracowanie nad promocją te limity przekracza. Może to zabrzmieć ignorancko, ale nie jesteśmy tak dobrzy w marketingu, albo po prostu się nim nie

interesujemy. Na koniec, nie ma nic złego w wydawnictwach. Jeśli wykonują swoją pracę dobrze, przetrwają. Myślicie, że po ciepłym przyjęciu "Breaking Free" zdołacie dzięki "Damnation" wejść na wyższy poziom, dotrzeć do szerszej publiczności niż tylko zagorzali bywalcy metalowych festiwali? Marcus Heinonen: Mamy nadzieję, jaki byłby w tym cel, jeśli tak się nie stanie? Już można powiedzieć, że zrobiliście błyskawiczną i całkiem błyskotliwą karierę, macie dobrą prasę, świetne recenzje - co teraz? Wiem, że będziecie koncertować znacznie więcej poza Szwecją, bo to podstawa, a na pierwszy ogień pójdzie pewnie rynek niemiecki, tak przychylny metalowi we wszelkich odmianach? Marcus Heinonen: Mam kolegę, który gra w kapeli i nie zdobyli oni dobrych ocen ani recenzji, ale dalej grają, w Skandynawii i dalej. Podczas gdy "Damnation" zbiera pochwały,

Niemczech ciężka muzyka przeżywa już nie drugą, ale nawet trzecią młodość? Marcus Heinonen: Jestem trochę zafascynowany faktem, że młodzi metalowcy i ich muzyka żyje w niemal postapokaliptycznej wizji. Era gwiazd rocka się skończyła i jako fani możemy tylko słuchać opowieści starszych jak Black Sabbath czy Judas Priest występowały w swoich latach świetności i może znaleźć kawałki tych koncertów na YouTube. Nie mówię, że metal umarł, ale wielkie nazwy powoli schodzą ze sceny i mało, kto może je zastąpić. Poza tym nie chodzi tylko o muzyków, ale o fanów, a tych jest teraz mniej; metal stał się mniejszym zjawiskiem, jako, że mniej osób przychodzi oglądać nieznane, młode kapele. Amerykańska kultura była jak spadająca gwiazda, jeśli chodzi o wielkie nazwy, ale szybko zalali rynek. Kiedy metal stał się sławny nowe zespoły dosłownie się wylały. Kiedy spandex i tapir stały się trendem dołączyło tysiące zespołów. Ameryka, zwróć uwagę, jest tak duża, prawie jak Europa, więc nic dziwnego, że powstało tam wiele zespołów. Wielka Brytania to inna

Foto: Areodyne

rezerwowanie koncertów jest dla nas dalej trudne. Musimy konkurować z wieloma zespołami, często sławniejszymi od nas. Ponadto, jeśli grasz daleko od domu (Włochy np.) musisz zaklepać parę koncertów naraz, aby nie tracić czasu na jechanie tylko na jeden koncert. Nie mamy aspiracji, aby zostać milionerami, ale mamy czynsze i inne rzeczy do opłacenia, wiesz? Niemcy nie są zbyt na nas chętni, (śmiech). Myślę, że są bardzo krytycznie nastawieni. Nie jest to ziemia obiecana łatwych koncertów i publiki. W następnym roku zgryziemy jednak ten orzech. Wybieramy się też do krajów nadbałtyckich i Szwajcarii, mamy też nadzieję odwiedzić Francję, Holandię i Polskę. Nie myślisz, że to nieco dziwne, że chociaż za ojczyznę ciężkiego grania uważa się Wielką Brytanię, ewentualnie Stany Zjednoczone, gdzie heavy rock już pod koniec lat 60. był nieźle rozwinięty, to obecni w obu tych krajach dzieje się pod tym względem niewiele? Owszem, ciągle powstają tam nowe zespoły, ale o popularności swych wielkich poprzedników mogą tylko pomarzyć, gdy choćby w Skandynawii czy we wspomnianych już

historia, oni są bardzo uważni, jeśli chodzi, o jakość w każdej odmianie muzyki. I do wszystkiego mają taki stosunek, może poza żarciem i warunkami mieszkalnymi. Może zapomniane kraje takie jak Szwecja, Finlandia i Niemcy rosną w siłę, bo metal nigdy nie był tam mainstreamowy i rynek tam miał się lepiej. Nie wiem czy w tych krajach ta muzyka umrze, jeśli zachowają ten balans. Jednak to prawda, że jeśli coś staje się mainstreamowe jest skazane na porażkę. Macie więc dla kogo grać, sęk teraz tylko w tym, żeby dotrzeć z muzyką Aerodyne do wszystkich potencjalnych zainteresowanych? Marcus Heinonen: Prawda! To gorzka prawda XXI wieku; musisz na prawdę odrobić pracę domową albo być kreatywnym. Albo, po prostu, być najlepszy. Zobaczymy (śmiech). Właśnie, czy mogę być kreatywny i wykorzystać to miejsce na promocję? Dzięki! Hej, tu Marcus! Jeśli to czytasz to kup nasz jebany album albo szeruj nasze wideo na YouTube! Wojciech Chamryk, Maciej Kiszcz

AREODYNE

87


Zespół to więcej niż brzmienie Potrakowałam Stormburner jako kalkę kilku kapel i wytknęłam im oklepane teksty. Niesłusznie. Łatwo przypiąć krzywdzacą łatwkę. Zespoły, które wymieniłam, okazały się mistrzami moich rozmówców, a teksty hołdem dla przodków. Rzeczywiście, Szwedzi ze Stormburner mają dużo większe "prawo" do pisania o wikingach niż Manowar, Stormwarrior i Wizard razem wzięci. Ich podejście do idoli też dało mi do myślenia. Podczas gdy większość kapel ukrywa swoje ispiracje i wije się jak piskorz przy porównaniach, panowie ze Stromburner jawnie składają im hołd. Słuchajcie debiutu Stormburner i czytajcie wywiad z gitarzystą oraz wokalistą kapeli. HMP: Postanowiliście wydać swój debiut profesjonalnie. Z okładką namalowaną przez znanego twórce, ze znanym wokalistą w roli producenta i w solidnej wytwórni. Wiele zespołów zaczyna dużo skromniej. Rzeczywiście mogliście wydać tę płytę wcześniej, ale ubożej, więc woleliście poczekać na bardziej sprzyjające warunki? Mike Stark: Przede wszystkim chciałbym podziękować za możliwość trafienia do Waszego świetnego magazynu. Wiem, jak ciężko pracujecie, by podtrzymać ogień heavy metalu w Waszym wspaniałym kraju! Odpowiadając na pytanie, tak! Trafnie zauważyłaś. Pracowaliśmy ciężko przez trzy lata pisząc, a potem nagrywając te kawałki. Zdecydowaliśmy już na

powiedział "Mike, naprawdę chcę to zrobić", co sprawiło, że bardzo się ucieszyliśmy i oczywiście on był naszym wyborem numer jeden. Okładki Kelly'ego z reguły mają podobny motyw przewodni. Daliście mu wolną rękę mówiąc "chcemy coś wikińskiego" czy dostaliście gotowe obrazy do wybrania? Mike Stark: Mieliśmy dobry pomysł na naszą okładkę, więc zwyczajnie wysłaliśmy mu przybliżony szkic tego, o czym myśleliśmy. Kiedy stworzył przepiękny rysunek kredkami, powiedzieliśmy: "Tak! To dokładnie to, czego chcemy". Dopiero później zaczął pracować nad przekształceniem go w obraz olejny na płótnie. Moim zdaniem Ken Kelly jest w tym naj-

Tommi Korkeämäki: Dla mnie, Manowar jest najlepszą grupą metalową wszech czasów. Dlatego nie jest przypadkiem, że ich muzyka przenika moje kompozycje. Dorastałem jednak też z innymi herosami. Na mnie i moje pisanie wpłynęły Saxon, Judas Priest i inne klasyczne zespoły z nurtu NWOBHM. Tak, jak powiedział Mike, nie myślimy żeby naszym brzmieniem przypominać Manowar. Staramy się jedynie grać metal, przy którym można machać banią i wznosić pięści. Ronny'ego Hemlina kojarzę tylko jako wokalistę. Ma specyficzny sposób śpiewa nia. Wybierając go na producenta byłeś pod wrażeniem tworzenia jego linii wokalnych czy po prostu znaliście jego produkcje? Mike Stark: Ronny to mój bardzo dobry przyjaciel. Znamy się od 15 lat, kiedy byłem jeszcze perkusistą w Steel Attack, w którym Ronny śpiewał, zanim dołączył do Tad Morose. Oczywiście bardzo dużo słuchałem tego, co wyprodukował w ramach Studio Claustrophobic i uwielbiam jego brzmienie. Ronny jest bardzo wyluzowany i łatwo się z nim współpracuje i kreuje bardzo luźną atmosferę podczas nagrywania. Żadnej presji czy stresu. Jest niezwykle pomysłowy i umie sprawić, żeby, każdy dawał siebie to, co najlepsze. Sprawił, że na wokalu zrobiłem rzeczy, o których nawet nie wiedziałem, że je potrafię. Ogólnie jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy z Ronny'm i będziemy ją kontynuować w przyszłości. Każdemu zespołowi, który chce brzmieć świetnie, mogę polecić Studio Claustrophobic. Nade wszystko słychać w Waszej muzyce inspiracje zespołem Jack Starr Burning Starr. Co ciekawe, oni też zabiegają o okładki malowane przez Kena Kelly'ego. Rzeczywiście jest coś, co Was łączy? Mike Stark: Ubóstwiam Burning Star, ich kompozycje i ich tematykę. Wiem też, że pracują nad albumami z Kenem Kellym, więc odbieram to jako komplement. Nie usiłujemy brzmieć jak inne zespoły, kiedy tworzymy muzykę. Jednak oczywiście motywy, które na nas oddziałują, będą się w niej przebijały, a Burning Star zdecydowanie miało wpływ na mnie jako wokalistę.

Foto: Jens Ryden

samym początku, że zrobimy wszystko w jak najbardziej profesjonalny sposób. To się tyczy wszystkiego: od zdjęć zespołu, poprzez okładkę, jakość utworów i po oczywiście produkcję. Naszym celem było pojawić się nagle i już od pierwszego dnia pozostać po sobie ślad na mapie heavy metalu. Wiele zespołów może tylko pomarzyć o okładce namalowanej przez Kena Kelly'ego. Domyślam się, że pomijając kwestię wyna grodzenia i tak nie tworzy okładki dla "pier wszej lepszej kapeli". Jak go przekonaliście? Mike Stark: Mieliśmy sporo szczęścia, że bardzo spodobał mu się teledysk do "Men at Arms", który wypuściliśmy jako singiel w roku 2018. Kiedy rozmawialiśmy przez telefon,

88

STORMBURNER

lepszy i jesteśmy ogromnie dumni z rezultatu. Przewyższył nasze już wysokie oczekiwania. Wiele elementów Waszej muzyki może kojarzyć się z Manowar (jak choćby ozdobniki wokalne i gitarowe w "Men at Arms"). Nie jest to jednak kopia ich stylu ale raczej silna inspiracja. Kiedy powiedzieliście sobie "tyle Manowar wystarczy, więcej to przesada"? Mike Stark: Zgadzam się absolutnie. Manowar ma wpływ na naszą muzykę, ale generalnie nie brzmimy jak oni. Kiedy pisaliśmy kawałki nie myśleliśmy w ten sposób. Pozwolę jednak odpowiedzieć na to pytanie bardziej szczegółowo Tommiemu, który gra na gitarze rytmicznej i jest naszym głównym tekściarzem.

Złote czasy Manowar ma już niestety dawno za sobą. Myślisz, że potrzeba takich spadkobierców ich stylu jak Wy, żeby kon tynuować tradycję? Mike Stark: Manowar są Królami Metalu i już zawsze nimi pozostaną. Odpowiadając na pytanie, wierzę, że wielu heavy metalowych artystów i ich fanów nie przepada za współczesnymi stylami, więc na pewno jest miejsce na grupy brzmiące tradycyjnie. Dla mnie nie chodzi tylko o brzmienie, ale całą koncepcję zespołu wraz z tekstami utworów, outfitami, postawą, okładką płyty, teledyskami i oczywiście samym gatunkiem i jego brzmieniem. Stormburner ma misję, żeby tworzyć melodyjny heavy metal, który pozostaje wierny istocie samego metalu. Będziemy to kontynuować. Kapitalnie wyszedł Wam numer "Ode to War". Te marszowe i symfoniczne motywy tworzą świetny klimat. Skąd wzięliście te oryginalne chóry, które pojawiają się od 3:50? Domyślam się, że do powstania tego numeru zainspirował Was "The Crown and the


Ring"? Mike Stark: Bardzo spostrzegawcze, pozwolę Tommiemu odpowiedzieć na to pytanie, bo to on napisał ten kawałek. Tommi Korkeämäki: Dzięki! Cieszę się, że Ci się podoba. Rzeczywiście napisałem ten numer, mając w głowie ten miażdżący hymn. Chciałem stworzyć hymn, który miałby ten sam epicki wydźwięk i atmosferę. Orkiestracja tego utworu jest w pełni owocem pracy Simona Kölle. Wysłałem mu ten numer zagrany na akustycznych gitarach, a on odesłał mi go w wersji symfonicznej. Jestem bardzo zadowolony z jego pracy. To dokładnie to, co miałem na myśli. Simon Kölle jest prawdziwie mistrzowskim muzykiem i kompozytorem. Tematykę płyty dominują wątki związane z religią wikingów. Nie obawiałeś się, że ten temat jest już po prostu doszczętnie wyeksploatowany? Mike Stark: (Śmiech) Nigdy nie był i nigdy nie zostanie wyeksploatowany, a nawet jeśli tak by się stało, nie obchodziłoby mnie to. To nasze pochodzenie i mamy prawo oddawać naszym przodkom, wikingom hołd, na jaki zasługują. Jako wokalista, śpiewając czuję potrzebę użycia tych mocnych tekstów, żeby włożyć całe serce w muzykę. Muszę w to wierzyć, bo inaczej nie brzmiałoby to prawdziwie. Piszę zresztą teksty nie tylko o wikingach jest też sporo innych tematów, ale prawdopodobnie zatrzymam je również na nadchodzący album. Taka tematyka w połączeniu z inspiracjami Manowar i przejrzystą produkcją to też ce-

Foto: Stormburner

cha charakterystyczna niemieckiego Wizard (mam na myśli zwłaszcza płytę "Odin" i "Thor"). W wielu momentach Wasza muzy ka też kojarzy się z tym zespołem (np. w "Rune of the Dead"). Znasz ten zespół? Mike Stark: Tak, kocham Wizard i słucham ich od lat 90. "Driiiiink the magic potion", uwielbiam to! Odbieram to jako komplement, że uważasz, iż przypominamy ich brzmieniem. Opowiem Ci historię, o tym jak powstał kawałek "Rune of the Dead". Tommi jest również wyśmienitym aktorem i zagrał w niedawno wypuszczonym horrorze o wikingach "Then Huntress - Rune of the Dead". Właściwie cały nasz zespół wziął udział w filmie, ale wszyscy z wyjątkiem Tommiego jesteśmy tylko statystami, grającymi nieumarłych wi-

kingów znanych jako "Draugr". Tommi napisał kawałek inspirowany tym świetnym filmem, a ja stworzyłem do niej słowa. Film jest dostępny na iTunes, dlatego polecam go wszystkim polskim fanom metalu. Świetnie! Dzięki za poświęcony nam czas! Mike Stark: Cała przyjemność po mojej stronie. Chcę powiedzieć wszystkim fanom metalu w Polsce, że Stormburner czeka na Was! Hail and burn the storm! Tommi Korkeämäki: Burn the Storm! Katarzyna "Strati" Mikosz, Tłumaczenie: Kinga Dombek, Karol Gospodarek


dzie ustawiali się w kolejce po zdjęcie i podpis na płytach. To było niesamowite! A później, kiedy wybiegliśmy na scenę, każdy fan na widowni był pobudzony i śpiewał każdy kawałek. Naprawdę, rozwaliło nas to!

Nadciąga z metalowymi hymnami Rozmowa z klasycznym heavy metalowym zespołem ze Szwecji, Mindless Sinner, przebiegła w cieniu diabła spoglądającego na świat. Ci muzycy są ludźmi ze stali, którzy są w stanie wybuchnąć ogniem. Czy nadszedł już czas, aby usłyszeć wołanie? Wokalista Christer Göranson opowiada o najnowszym albumie Mindless Sinner "Poltergeist" (2020), powrocie zespołu na scenę w 2014 roku, poprzednich wydawnictwach, koncertach, lokalnych metalowcach z Linköping, wsparciu ze strony Pure Steel Records oraz planach na przyszłość. HMP: Cześć. Miałem okazję wysłuchać Waszego nadchodzącego albumu "Poltergeist" dwa miesiące przed premierą zapowiedzianą na styczeń 2020. Jakie to uczucie: ukończyć obłędny metalowy album a następnie czekać na jego ukazanie się? Christer Göranson: Hej, dzięki! W pewnym sensie strasznie stresujące, ponieważ nie mam pojęcia czy "Poltergeist" spodoba się ludziom. Aczkolwiek moje odczucie jest takie, że całkiem nieźle sobie poradziliśmy na "Poltergeist". Z naszej perspektywy jest to nasza najlepsza płyta. Mamy nadzieję, że nasi obecni fani pokochają ją oraz że uda

1981 roku, ale początkowo działaliśmy pod inną nazwą. Pierwszy mini album "Master of Evil" ukazał się w styczniu 1984. Długograje to tak jak wspomniałeś: "Turn on the Power" (1986) oraz "Missin' Pieces" (1989). Zauważyliśmy, że w momencie powrotu Mindless Sinner w roku 2014 nic nie zmieniło się w charakterze grupy. No może poza naszym wiekiem. Wszystko inne pozostało tak samo heavy metalowe. Jesteśmy po prostu piątką kumpli grających wspólnie ulubioną muzykę. W materiałach promocyjnych napisaliście,

Czy można powiedzieć, że Mindless Sinner jest "fresh, cool & trendy" a jednocześnie "oldschool, underground i cvlt"? Myślę, że raczej "oldschool, underground i cvlt" (śmiech). Rozumiem przez to, że mamy wypracowany własny styl, którego trzymamy się od niepamiętnych czasów. A co myślicie obecnie o własnej płycie "The New Messiah"? Jak "Poltergeist" kontrastuje z "The New Messiah"? "The New Messiah" jest znakomitym albumem, który nie spotkał się z takim oddźwiękiem, na jaki zasługuje. Spoko, produkcja trochę kuleje, ale same piosenki są klawe. Mamy własne studio, gdzie nagrywamy i miksujemy nasze albumy. Tak też się stało z "Poltergeist". Zmiksowaliśmy ją samodzielnie, dwukrotnie, ale z kiepskim rezultatem. Wówczas nasz wydawca Pure Steel Records poradził nam, żebyśmy pozwolili komuś innemu zająć się tym miksem. No więc ucząc się na własnych błędach, zostawiliśmy to zadanie profesjonaliście - Robertowi Romagna z Audio Stahl Austria. Zrobił to cudownie! Jego produkcja zdeklasowała naszą. Ogólnie rzecz biorąc, "Poltergeist" jest naturalną kontynuacją "The New Messiah", tyle, że lepszą. Czy nie obawiacie się, że nazwa "Poltergeist" zmierzi niektórych ludzi? No wiesz, będą Was słuchać raczej heavy metalowcy niźli black metalowcy… Ależ skąd? Czyś Ty z byka spadł? Powiem dosadniej - kawałek "Poltergeist" przekazuje stan strachu przed duchami! To jest wciąż heavy metalowa tematyka, muzycznie nie mająca nic wspólnego z black metalem. Wobec tego powiedz proszę, jaki był pomysł na liryki innego utworu… Np. weźmy taki "The Rise And Fall". Po prostu diabeł spoglądający na świat jakim jest w tej chwili. Diabeł widział już wzlot, teraz zobaczy upadek od początku aż po sam koniec. Kminie. Jak wygląda Wasza współpraca z Pure Steel Records? Moim zdaniem perfekcyjnie. Tam jest spora grupa ludzi, którzy naprawdę robią wiele dla takich zespołów jak Mindless Sinner. Dzięki nim możemy nagrywać kolejne płyty.

Foto: Mindless Sinner

nam się dotrzeć również do nowych odbiorców. Mindless Sinner został założony w 1982 roku, wydał dwa albumy "Turn on the Power" (1986) oraz "Missin' Pieces" (1989). Zawiesił działalność w 1990 roku, ale od 2014 znów działa w oryginalnym składzie. Jak porównalibyście te dwa okresy w historii Mindless Sinner: przed rozpadem oraz po reaktywacji? Czy upływ czasu przestroił Was w jakiś sposób? Właściwie to nasz zespół został założony w

90

MINDLESS SINNER

że Mindless Sinner został przyjęty ponownie na metalowej scenie z otwartymi ramionami. Co dokładnie macie na myśli? Jakiś przykład reakcji fanów? Kiedy zaproponowano nam w 2013 roku występ na MuskelRock Festival 2014 (Tyrolen, południowa Szwecja), nie wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać. Czy ktokolwiek nas jeszcze pamięta? Mieliśmy zaplanowane spotkanie z fanami tuż przed naszym show, ale obawialiśmy się, że nikt do nas nie podejdzie. Ja Cię kręcę - usiedliśmy i podpisywaliśmy autografy przez pół godziny! Lu-

Wasze nadzieje, marzenia i plany odnośnie "Poltergeist"? Cóż, mamy nadzieję, że wielu metalowców polubi ten album, więcej osób będzie go słuchać i w efekcie zagramy więcej koncertów niż kiedykolwiek wcześniej. Jeżeli tak się stanie, nazwę to uśmiechem losu. Istotnie, Mindless Sinner zasługuje na uwagę heavy metalowców ze względu na jakość Waszej muzyki. Które metalowe hymny Mindless Sinner (starsze lub nowsze) poleciłbyś komuś, kto jeszcze Was nie słyszał?


Czarownice Morii Amerykanie mają power metal we krwi. Nie tylko starzy weterani, ale i młode zespoły potrafią zaoferować interesującą muzykę w ramach tego gatunku. Knightmare powstał zaledwie w 2010 roku, wydał właśnie czwarty album i już szykuje kolejny! Nie mają póki co konkretnych planów na europejskie występy, ale ich najnowsza płyta jest zaiste warta waszej uwagi. A zatem, wywiad z Reid Rogers - gitarzystą i wokalistą power metalowego Knightmare. "Broken Freedom", "Master of Evil", "We Go Together", "I'm Gonna (Have Some Fun)", "Men of Steel", "The New Messiah" oraz cały album "Poltergeist". Dlaczego zdecydowaliście się wydać kon certówkę "Keeping It True"? Nasze nagranie z Keep It True okazało się być szczególnie udane, więc je wydaliśmy zarówno na CD jak i na winylu. W dawnych czasach, kiedy nasi idole jak Judas Priest, Iron Maiden, Saxon itd wydawali koncertówki… Wiesz, słuchając tego czuliśmy się jak w raju. Pomyśleliśmy, że Mindless Sinner też musi mieć taką koncerówkę! Tak właśnie narodziła się "Keeping It True". Który zespół na metalowej scenie uznalibyście za swojego najlepszego przyjaciela? Niech zgadnę - Ghost? Heavy Load? Nie znamy osobiście ludzi z Ghost ani z Heavy Load. Powiedziałbym, że heavy metalowi entuzjaści z zespołu Axewitch są naszymi najlepszymi kumplami. Oni pochodzą z tej samej szwedzkiej miejscowości co my, Linköping. Jako ciekawostkę dodam, że Tobias Forge pochodzi również z Linköping. Nie znam go osobiście, ale pamiętam, że zagadał do mnie, kiedy zakładał Ghost. Zaproponował mi, żebym śpiewał w Ghost, ale odrzuciłem ten pomysł. Teraz sam nie wiem, czy dobrze zrobiłem (śmiech). W każdym razie, znamy kilka młodszych zespołów, z którymi dzieliliśmy scenę podczas festiwali, np: Screamer, Ambush, Night oraz Armory. To są dobrze ludzie i dobre zespoły. Gdzie i kiedy zobaczymy Mindless Sinner na żywo? Cóż, to wszystko jest jeszcze w trakcie konszachtowania… W tej chwili mogę powiedzieć tylko o występie z okazji wydania "Poltergeist" (release gig) w naszym Linköping na początku roku. Poza tym festiwal "Courts of Chaos" we Francji 8/9 maja 2020 prawdopodobnie odbędzie się z naszym udziałem. Nadciągamy!

HMP: Cześć "Young Guns". Jak się macie podczas gdy wszystkie czarownice Morii płoną w pochodzie poprzez ogień zachodu? (nawiązanie do liryków Knightmare - przyp. red.) Reid Rogers: Znakomicie. Przygotowujemy się na zimowe wytchnienie. Palenie wiedźm rozpocznie się dopiero w styczniu 2020! (śmiech) Gratulacje za najnowszy album "Space Nights". Dlaczego zdecydowaliście się wydać wpierw cyfrową wersję 4 październi ka 2019r., a wersję fizyczną dopiero w listopadzie 2019r.? Czy to wynika z Waszej nadmiernej ekscytacji, nie mogliście się doczekać aż ta muzyka dotrze do słuchaczy? Bardzo dziękujemy. Zgadza się, byliśmy bardzo napaleni! Aczkolwiek nasza nowa stajnia Rafchild Records wydała fizyczne edycje już 4 października w Europie. Czekaliśmy tylko na amerykańskie wydanie u nas w Stanach. "Space Nights" to bardzo energetyczna dawka oldschoolowego heavy/power metalu z żywym, ale współczesnym brzmieniem jak przystało na 2019 rok. Jak osiągnęliście ten efekt? Szczerze mówiąc, nie ma nic szczególnego, w tym co zrobiliśmy na "Space Nights" w porównaniu z naszymi poprzednimi albumami. Adekwatnie do nazwy "Space Nights" my (a w szczególności ja) próbowaliśmy uzyskać nieco więcej przestrzennych efektów poprzez

dodanie klawiszy, na których zagrali nasz poprzedni perkusista Spencer Hughes oraz producent Ian Millard. Nadmienię tutaj, że "Space Nights" to ostatni album Knightmare z udziałem Spencera. Opuścił nasz pokład tuż przed ukończeniem "Space Nights" z powodów osobistych. Nowy pałker Chris "Mordid" Hathcock z progresywnego The Reticent dołączył do Was w tym roku (2019). Jaki jego przymiot zadecydował o przyjęciu go do zespołu? Chris ma zbyt wiele mocnych stron, żeby wskazać tylko jedną. Powiem tak. On jest prawdziwym muzycznym geniuszem. Od pierwszego momentu, kiedy wspólnie zagraliśmy, poczuliśmy, że nareszcie brzmimy dokładnie tak, jak zawsze chcieliśmy brzmieć. On działa jak nikt inny, z kim kiedykolwiek wcześniej graliśmy. Mamy nadzieję, że tak już zostanie i zrobimy razem wiele płyt i niezliczoną liczbę koncertów. Mam nadzieję, że on też dobrze się czuje z nami. Jak porównalibyście proces komponowania materiału i przebiegu sesji nagraniowej "Space Nights" z poprzednimi krążkami? Czy mieliście więcej czasu tudzież przestrzeni nocami w studio? Było tak jak zwykle. Zawsze podkreślamy, że utwory komponują się same. Anthony Micale (basista, główny wokalista), Jared Mountz (główny gitarzysta) i ja jesteśmy dobrymi przyjaciółmi od ponad dwudziestu lat. Dzięki temu łatwo nam jest współpracować.

Foto: Tormont Photography

Dziękuję za rozmowę. Dzięki! Sam O'Black

KNIGHTMARE

91


Pozwól, że zwrócę Ci na coś uwagę. Szczególnie przypadła mi do gustu instrumentalna część "Khazad Doom" (kawałek ze "Space Nights"). Najpierw słyszymy melodię w średnim tempie, ostrzejsze gitarowe solo, po którym następuje bardziej melodyjne solo aby ostatecznie ta sama melodia wybrzmiała we wzrastającym logarytmicznie tempie. Ów fragment trwa dwie i pół minuty. Trudno powiedzieć, czy jest to nasz ulubiony fragment, ale też go kochamy. Czekaj, zapytam towarzyszy (…) Bingo! Każdy z nas uznaje ten fragment za jeden z najfajniejszych, jaki kiedykolwiek stworzyliśmy (śmiech). Czy pół godzinki to Twoim zdaniem odpowiedni czas trwania power metalowego albumu najnowszej generacji? Myślę, że następne będą nieco dłuższe, ale w tym przypadku przyjęliśmy cel, aby pozostawić naszych słuchaczy z wilczym apetytem. Właśnie rozpoczynamy kompletowanie pomysłów na album numer 5, więc nasi fani nie będą czekać długo! Wow, to czadowo. A dlaczego dodaliście klakę na zwieńczenie całego krążka "Space Nights"? Tam jest gong i oklaski. Zdaje się, że dokładnie jedenaście osób było akurat w studio i zaangażowali się w to. Później pomyśleliśmy, krotochwila, utrwalmy to na dysku. Wiesz, to takie: "Hej! Zrobiliśmy! Dobra robota, ludzie!" (śmiech). Walka pomiędzy dwoma przeciwnikami jest wspólnym tematem okładek Waszych trzech ostatnich płyt: "Wolfes of Retribution" przedstawia walkę pomiędzy starożytnym szablowywijasem i wilkami; "Walk Through the Fire" pomiędzy szkieletem a smoczyskiem; "Space Nights" pomiędzy cybernetycznym wikingiem a cybernety cznym potworem. Czy zatem motyw walki jest Waszym główną pozamuzyczną inspiracją? Anthony, poza tym, że pełni u nas funkcję głównego wokalisty i basisty, pisze jakieś 95% liryków. Wszystkie tematy piosenek wydobywają się z jego umysłu. Chciałoby się powiedzieć, że każdy z nas wychodzi z pomysłami na okładki. Mieliśmy również szczęście pracować z trzema pierwszorzędnymi artystami, którzy przekuli nasze pomysły w reality. Czytałem gdzieś, że nazwaliście pięć lat

92

KNIGHTMARE

temu North Carolina Metalfest jednym z waszych najlepszych i największych koncertów (pod względem liczby metalowców na widowni), jakie kiedykolwiek zagraliście. Teraz Knightmare jest już większe i znacznie bardziej doświadczone. No więc, który swój występ teraz nazwalibyście najbardziej spektakularnym? Nadal North Carolina Metalfest? Tak dużo występowaliśmy od tego czasu… Trudno powiedzieć! Jednak moim zdaniem byłby to koncert sprzed trzech lat kiedy supportowaliśmy Quiet Riot. Wszystko poszło pięknie i gładko tamtej nocy. Brzmieliśmy super, wokal był na sztorc, dźwiękowiec niesamowity i tłum zdumiewający. Na podium wytypowałbym również nasz występ podczas Rapid Fire Fest trzy lata temu w Charlotte, North Carolina. To epicki festiwal zorganizowany i ogarnięty przez naszego dobrego kumpla Tommy'ego Parnelle. Jakie są Wasze koncertowe plany na przyszłość? Pojawimy się w nadchodzącym roku (weekend 14/15 sierpnia 2020) na festiwalu Mad With Power w Madison, Wisconsin. Przedtem zagramy trochę mniejszych sztuk. Mamy nadzieję pomuzykować w Europie w 2021! Jaka jest scena metalowa w Północnej Karolinie? Czy bujacie się z innymi metalowymi hordami po waszym Stanie? Który zespół nazwalibyście najbardziej zaprzyjaźnionym z Knightmare? Tak, jesteśmy rogatnikami wielu zespołów z Północnej Karoliny: Children of the Reptile, Mega Colossus, Lightning Born, Salvacion, The Hell No... A czy to prawda, że piłka nożna jest bardzo popularną dyscypliną sportową w waszej miejscowości Raleigh? USA wydaje się nie zainteresowane piłką nożną a czytałem, że właśnie Raleigh jest nastawione na futbol… Zgoła popularna o ile wiem, ale osobiście wolę hokej. Od niedawna właściciele polskich pasz portów mogą swobodnie podróżować w celach turystycznych do USA. Jak zaprosilibyście polskich metalowców aby przelecieli się 7500 km na wasz koncert? Możecie z paszportem do 90 dni, ale nie znam szczegółów. Naszym celem jest właśnie zagranie dla polskich oraz europejskich metalowców! No ale gdybym miał tonę zielonych i wielką chałupę, zorganizowałbym dla was czarterowy samolot do Raleigh i zrobilibyśmy tu odjazdową rockową prywatkę! (śmiech) Dziękuję za pogawędkę. Dzięki za wsparcie. Do zobaczenia pewnego dnia na koncercie! Bywaj! Sam O'Black

HMP: Witam, jak samopoczucie na chwile przed koncertem? Thomas Gabriel Fischer: W porządku, nie mogę się doczekać wejścia na scenę. Wracacie do Polski na kolejny koncert. Pamiętam jak byłem na waszym koncercie w Krakowie w 2014r. Sam zresztą opisałeś, że był to jeden z najlepszych koncertów w Twoim życiu. Dalej tak uważasz? Czy dalej jesteś aktywny na blogu? Tak dalej jestem aktywny na blogu. Nigdy nie powiedziałem, że to najlepszy koncert. Powiedziałem, że to był niewiarygodny koncert i dalej tak uważam. Energia bijąca od publiczności była zjawiskowa i nie powtarzalna. Nigdy będąc w Polsce nie mieliśmy złej publiczności, powroty tutaj to zawsze dla nas ogromne przeżycie. To właśnie po tym koncercie zdecydowałeś się na mini trasę po Polsce dwa lata temu. Jak ją wspominasz? Było rewelacyjnie i powtórzyłbym to bez wahania. Jeśli kiedyś jakiś promotor się do nas odezwie w tej sprawie, zrobimy to ponownie. Chciałbym wrócić na chwilę do Twojego dzieciństwa. Czytałem, że klimat małego Szwajcarskiego miasta i natury dookoła niego wpłynął na Twoją wczesną twórczość. Szwajcaria była strasznie konserwatywna i restrykcyjna w czasach kiedy dorastałem. Osoba taka jak ja nie mogła się odnaleźć w dopasowaniu się do społeczeństwa w tym czasie, a samo społeczeństwo nie chciało mnie w nim. Postanowiłem odnaleźć się we własnym świecie, wraz z moimi bliskimi przyjaciółmi. Nazwaliśmy ten świat Hellhammer. To taka krótka wersja mojego dzieciństwa. Zespół był ucieczką od szarej rzeczywistości w tamtym czasie. To była dobra droga dla takich ludzi jak ja. Czy natura Szwajcarii dalej ma na Ciebie taki wpływ jak kiedyś? Dalej jesteś nią zafascynowany? Oczywiście, że tak. Dlatego mimo tego, że mieszkałem w wielu miejscach postanowiłem tam wrócić. Nie przepadam wprawdzie ani za zimą ani za latem. Lubię bardzo wiosnę i jesień. Wiem, że jesteś bardzo zafascynowany sztuką, czy Twoje dzieciństwo miało na to wpływ? Jezu kolejne trudne pytanie (śmiech) Pierwsze moje doświadczenia ze sztuką na pe-


wać za rok dwóch wydawnictw opatrzonych nazwą Triptykon.

Chciałbym zrobić to zanim umrę Thomas Gabriel Fischer jest ikoną muzyki metalowej jak mało kto. Człowiek, który w swoim życiu przeszedł bardzo dużo i oddaje ten ból egzystencji w swojej muzyce. Udało mi się przeprowadzić z nim wywiad przed koncertem podczas tegorocznej edycji Summer Dying Loud i mimo wielu obaw okazał się on bardzo sympatycznym i skromnym człowiekiem. wno były dzięki moim rodzicom. Oni byli bardzo zafascynowani tym i wszystko to na pewno działo się przed dezintegracją mojej rodziny. Kiedy wszystko miało jeszcze jakiś porządek, kiedy jeszcze interesowali się kulturą i sztuką. Pierwszy raz zobaczyłem dzieła Hansa Gigera dzięki ojcu. Miał wczesne książki, wtedy kiedy był on jeszcze podziemnym artystą. Tak to się wszystko zaczęło. Jak byś siebie porównał teraz do tej osoby jaką byłeś w 1982, kiedy zakładałeś Hellhammera? Dalej mam wrażenie, że jestem tak trochę głupi i niczego się nie nauczyłem przez te 30 lat. Oczywiście nabrałem dużo życiowego doświadczenia, mimo tego dalej jestem tym samym anarchistą z tymi samymi niewyparzonymi ustami, którym byłem zawsze.

naprawdę wielu ofert. Jak musiałem coś komuś udowadniać to tylko sobie, bo tylko ja nie wierzyłem, że to zadziała. Pytam o to wszystko bo dalsza Twoja kariera muzyczna była naturalną ewolucją tego co robiłeś wcześniej. Cięgle eksperymentowałeś z muzyką. Dalej czujesz potrzebę eksperymentowanie, czy lepiej Ci z graniem prostych rzeczy? Zawsze lubię eksperymentować i nigdy nie przestanę. Miałem zresztą przygodę z muzyką elektroniczną i byłem bardzo z tego powodu szczęśliwy. Jeśli jeszcze pożyję chciałbym

Wspomniany wcześniej Hansa Giger był personalnie Twoim przyjacielem. Czy jego śmierć jakoś wpłynęła na kreatywny proces tworzenia nowego albumu? Moja muzyka zawsze jest inspirowana przez śmierć i jego zgon nic tutaj nie zmienił. Ta muzyka jest zawsze o śmierci. Jedynym połączeniem będzie to, że "Requiem", które planowo ma się ukazać na początku przyszłego roku będzie w całości mu dedykowane. Znalazłem w internecie informacje, że wraz z Mią oraz Vanją założyłeś zespół Niryth. Jest to tylko plotka, że będziecie tam grać na tylko na gitarach basowych? Tak ten zespół istnieje i nawet nagraliśmy materiał. I w jest nawet więcej niż trzy basy w niektórych utworach. Wszystko zostało nagrane u V. Santury w studiu i będzie niedługo miksowane. Nigdy oczywiście nie usłyszysz tam, że jest tyle gitar basowych. Wszystko jest bardzo eksperymentalne i niektóre ścieżki brzmią jak klawisze, niektóre

Foto: Martin Kyburz

Pytam dlatego, że postanowiłeś wrócić z materiałem Hellhammera pod nazwą Triumph of Death. Skąd pomysł, żeby właśnie teraz przypomnieć światu ten materiał? Chce to zrobić zanim umrę po prostu. A mam takie dziwne uczucie, że nie będę żyć wiecznie. Dlatego robię to teraz, za trzy lata może mnie już tutaj nie być. Jakie to było dla Ciebie uczucie wrócić po tylu latach do tego okresu? Była to mieszanka strasznie skrajnych uczuć. Strasznie ekstremalna mieszanka. Z jednej strony było fantastycznie zagrać te utwory. Są one dla mnie bardzo ważne, ukształtowały całą moją muzyczną ścieżkę, do tego niektóre z nich nigdy nie były grane na żywo. Było magicznie zagrać je. Z drugiej strony uświadomiło mi to, że ten czas już nie wróci nigdy. Im bliżej jestem śmierci tym bardziej wiem, że te czasy kiedy zaczynałem grać już nigdy się nie powtórzą. Zawsze będę za nimi tęsknił, był to magiczny okres z wieloma fantastycznymi ludźmi. Była to więc mieszanka smutku i radości w tym samym momencie, podczas grania ich na scenie. Strasznie dziwne uczucie i mam je zawsze na scenie. Czy jest to po prostu projekt festiwalowokoncertowy na jeden-dwa lata czy planujesz coś więcej? Będziemy grać tak długo jak ludzie będą tego chcieli. Ewentualnie tak długo jak będę żyć a to może być krócej. Mamy nagrane kilka koncertów i prawdopodobnie wydamy je w formie EPki. Możliwe, że nagramy jeszcze coś nowego. Na razie jest to za świeże, żeby podjąć decyzje co do wejścia do studia. Czy jak wróciłeś z Hellhammerem na deski sceniczne czułeś, że musisz coś udowodnić? Odpowiedź publiki i promotorów była bardzo dużo i musieliśmy wybierać spośród

nagrać album ambientowy. Mam masę materiału na niego. Różnica między Hellhammerem i Celtic Frost a Triptykon jest taka, że jest on prawdziwym zespołem przyjaciół, a nie solowym projektem. Może i głównie ja piszę, ale wszyscy pracujemy nad utworami. Każdy ma prawo głosu i każdy zostanie wysłuchany. W pierwszych zespołach dominowałem ja i Martin, to od nas zależał cały koncept i to jak będzie wyglądać płyta. Tutaj jesteśmy prawdziwym zespołem z krwi i kości. Strasznie tego chciałem po rozstaniu z Celtic Frost.

jak gitary. Wszystko jest mocno psychodeliczne. Usłyszysz to za rok i nie jest to tylko dziwna informacja w internecie ale prawdziwy zespół. Nie będzie to metalowa muzyka ale na pewno coś mrocznego z metalowymi elementami.

Wiem, że nie lubisz rozmawiać o muzyce zanim jej nie wydasz, lecz czy pracujecie nad nowym Triptykonem? Kończymy miksować "Requiem" (chodzi o zapis koncertu z Roadburn), które zawiera wiele nowej muzyki. Zaczynamy również pracę nad nowym studyjnym albumem. Może zostanie wydany pod koniec przyszłego roku. Tak więc możecie się wszyscy spodzie-

Dziękuje bardzo za poświęcony czas.

Jesteś znany również ze swojego krytycyzmu odnośnie masowych religii. Byłbyś w stanie wyobrazić sobie świat bez nich? Oczywiście, że tak. Robię to praktycznie codziennie, niestety takie coś się nigdy nie wydarzy. Świat byłby wtedy lepszym miejscem.

Kacper Hawryluk

HELLHAMMER

93


Mission Lem Przemysław Latacz zaskoczył debiutem Planet Hell "Mission One", proponując nieszablonowy, progresywny death metal z tekstami zainspirowanymi twórczością Stanisława Lema i równie dopracowaną szatą graficzną. "Mission Two" to swoista kontynuacja, ale jeszcze ciekawsza, a punktem wyjścia stało się tu "Solaris", bodaj najbardziej znana powieść naszego klasyka science-fiction. Lider Planet Hell opowiada o kulisach powstania tej płyty, zapowiadając już kolejną część, jeszcze bardziej zaskakującą: HMP: Po wydaniu "Mission One" zapowiadałeś, że "Mission Two" będzie oparta na "Solaris" i niemal dokładnie po trzech latach doczekaliśmy się tej płyty. Zważywszy na jej poziom było to pewnie dla was spore wyzwanie, żeby nie zrobić kroku w tył w porównaniu z debiutem, a przeciwnie, nagrać coś ciekawszego, jeszcze mniej oczywistego w kontekście określonej, metalowej stylistyki? Przemysław Latacz: I tak i nie. Inspiracja kompletnym dziełem literackim determinuje nastrój i klimat poszczególnych utworów, co ułatwia sprawę. Uwielbiam Lema i czytałem

osobiście zależy na tym, żeby towarzyszyła temu przestrzeń i spójność aranżacyjna. Słuchamy bardzo różnych rzeczy i w sposób zupełnie naturalny przenosimy niemetalowe patenty na nasz grunt. Istotne jest również to, że "Mission Two" jest w sumie debiutancką płytą tego składu, bo przecież jedynkę nagraliście we trzech z producentem Dominikiem Burzymem jako perkusistą - nad nowym materiałem pracowaliście już w pełnym składzie, stąd też taki jego kształt?

mu światową sławę. Po poprzedniej "Lemowskiej" płycie, łączącej różne wątki z jego książek uznałeś, że pora na coś większego, koncept w pełnym tego słowa znaczeniu? Utwór inspirowany "Solaris" miał znaleźć się na "jedynce", jednak, mimo że znałem tę powieść, to przypominając ją sobie, zrobiła wtedy na mnie piorunujące wrażenie. Może po prostu dorosłem do niej? W każdym razie uznałem, że zasługuje na osobną płytę. Opisujesz tę historię z perspektywy Krisa Kelvina. To oczywiście nie dziwi, bo jest głównym bohaterem "Solaris", ale ciekawi mnie czemu nie podeszliście do tematu szerzej i nie daliście szansy głosu również Harey, nie pojawił się między nimi jakiś dialog - było to w sumie możliwe, skoro na płycie udziela się twoja żona Iza? Zależało mi bardziej na tym, żeby "Mission Two" była płytą inspirowaną "Solaris", a nie jej adaptacją. Nie chciałem, żeby płyta była "przegadana" jak film Tarkowskiego - chodzi przecież przede wszystkim o muzykę. Abstrahując też od "Mission One", czy "Two", moja "Mission Lem" z jednej strony jest hołdem złożonym pisarzowi, a z drugiej taką właśnie misją zainteresowania jego twórczością odbiorców ambitnej, ale jednak ciężkiej muzyki dlatego też postawiłem na otwartą formułę interpretacji tekstów - tak aby każdy mógł odnaleźć w tej historii część siebie, przez co całość będzie mu po prostu bliższa. To w sumie opowieść o miłości, chociaż nie jest ona jej głównym wątkiem - deathmetalowi ortodoksi nie protestują, że podeszliście do "Solaris" w taki właśnie sposób? No jakoś jeszcze nie (śmiech). Mówię nieco prowokacyjnie w wywiadach o tej płycie, jako o pierwszej deathmetalowej płycie o miłości, ale naprawdę tak jest. Jedyna ortodoksyjna uwaga jaką dostałem - jeszcze przy jedynce była od starego kumpla, twardego zawodnika i załoganta z lat 80.-90., który skinheadów rozstawiał po kątach. Cytuję "Przemo, podoba mi się, ino ty mosz za grzeczny ryj do tej muzy!" (śmiech)

Foto: Planet Hell

"Solaris" po raz kolejny z przyjemnością i jak zwykle jak to u Lema, odkrywając coś nowego. Wiedziałem też, że "Mission Two" na pewno będzie inna, bo nie będę komponował jej sam, lecz przy udziale kolegów, jako że Planet Hell z projektu solowego stał się zespołem. Jedyna trudność polegała na tym, żeby uchwycić temat całościowo w standardowe, przyswajalne albumowe 40-45 minut, a jednocześnie nie pójść w odtwórczą adaptację, tylko w dzieło inspirowane, z tekstami otwartymi na szerszą interpretację. Jesteście klasyfikowani jako zespół deathmetalowy i to jest w pewnym sensie prawda, ale nie do końca, bo wydaje mi się, że czerpiąc z deathu co najlepsze, jednocześnie od niego odchodzicie - tu słowem kluczem będzie chyba określenie metal progresywny, poszukujący, nie bazujący na schematach? Death metal jest podstawą, na której budujemy brzmienie i intensywność przekazu. Mnie

94

PLANET HELL

Na pewno tak jest. Chłopaki wchodząc w Misję Pierwszą, wiedzieli czego się po mnie spodziewać, zaakceptowali klimat, więc zdawali sobie sprawę, że będę czuwał nad całością. Oni z kolei ratowali mnie przed wtórnymi, sprawdzonymi przeze mnie wcześniej rozwiązaniami. Tygiel ich pomysłów był dla mnie bardzo inspirujący, wiele motywów zaproponowanych przez załogę nie wymagało "uplanetowienia". (śmiech) Nie jesteś więc w żadnym razie satrapą-dyktatorem, dopuszczasz kolegów do komponowania i aranżowania utworów, co tylko wychodzi im na dobre? (śmiech) Tak. To co by wyszło utworom na złe, czy to z mojej, czy z ich strony, nie wytrzymuje zwykle próby czasu - kilku prób z rzędu. Pewne rzeczy wychodzą też w studiu. "Solaris" to chyba najbardziej znana powieść Stanisława Lema, dzieło, które przyniosło

Która z filmowych wersji "Solaris" bardziej do ciebie przemawia, ta starsza Tarkowskiego czy nowsza Soderbergha? Na pewno Soderbergha, z uwagi na postać Harey, a w filmie Rhei na podstawie zgodnie z tłumaczeniem. Jej postać jest zagrana genialnie. Brakuje mi w tej adaptacji większego wyeksponowania planety, która w całości jest żywym organizmem, co jest jednym z najbardziej oryginalnych pomysłów na przedstawienie Obcego. Zaskoczyłeś mnie też czystymi wokalami w kilku utworach - były momenty, gdzie były one wręcz konieczne i musiałeś ostro popracować, żeby osiągnąć satysfakcjonujący efekt? W zasadzie to nie, bo już na etapie pisania tekstu wiedziałem, że będą takie miejsca. W studiu okazało się, że moja maniera Snake'a z Voivod jest momentami groteskowo przerysowana i denerwująca, więc posiłkując się opinią kolegów i realizatora, okiełznałem problematyczne końcówki. Zaprosiliście też basistę Jędrzeja Łaciaka, z którym długo grałeś w The No-Mads. Teraz jest cenionym jazzmanem-wirtuozem, więc


jego fretless okazał się idealnym wprowadzeniem w klimat "Encounter"? Z Jędrzejem cały czas jesteśmy w kontakcie. Nawet nie grając już w The No-Mads pojawił się gościnnie w instrumentalnym utworze na ostatniej płycie "Lost Control". Wstęp do "Encounter" jest autorstwa Tomka, drugiego gitarzysty. Jest tam dużo przestrzeni, którą początkowo chcieliśmy wypełnić samplami, na szczęście przeważył pomysł zaproszenia Jędrzeja, który zarówno dzięki profesjonalizmowi i wyjątkowej wrażliwości muzycznej, przeniósł ten utwór na wyższy poziom. Nowa płyta, nowe studio - czym Dominik Wawak przekonał was, że postanowiliście nagrywać w jego DMB studio? Współpracowaliśmy już z Dominikiem przy okazji realizacji nagrania live do video "Astronauts". Bardzo spodobała się nam też ostatnia płyta Redemptor wyprodukowana przez niego. Do tego dojazd z Katowic do Bielska-Białej jest dużo wygodniejszy dla nas, a w szczególności dla perkusisty Tomka, który mieszka w Ustroniu.

pasuje mi do całości. Lepiej w nim można zaprezentować nie tylko zdjęcia i grafiki, ale i też teksty - razem z polskim tłumaczeniem. Może warto więc pomyśleć o wersjach winy lowych, tym bardziej, że kompaktowy nakład debiutu jest już wyczerpany? "Jedynka" jest wyprzedana w całości, "dwójka" jako że premiera była niedawno, jest jak najbardziej dostępna. Planujemy reedycję "jedynki" w tradycyjnym formacie jewel case, z nieco inaczej, ale równie atrakcyjnie przygotowanym bookletem. Winyle - jestem za! Czekamy na propozycje. Przy okazji debiutu współpracowaliście z Thrashing Madness, ale za jego wersję elek troniczną odpowiadała firma Mad Lion, która teraz firmuje wszystkie wydania "Mission Two"? Tak. Gdy "Mission Two" była na ukończeniu, dałem znać Leszkowi z Thrashing Madness, ale miał bardzo napięte i już zaklepane plany wydawnicze. Z Przemkiem z Mad Lion

sować cudzy numer do takiego konceptu? Po napisaniu i ograniu ostatniego kawałka oraz odsłuchaniu całości, doszliśmy do wniosku, że koncept zamyka się naturalną klamrą i dodanie czegokolwiek na koniec, nawet po wydłużonej przerwie między utworami, zaburzy stworzony przez nas klimat. Natomiast zachęcam gorąco do przesłuchania kawałka Rush, który chodził mi po głowie podczas prac nad "Mission Two" - "Alien Shore" z płyty "Counterparts". Tekst jest bardzo solarystyczny! Ale nic straconego, bo ponoć myślicie już o "Mission Three" i też zamierzacie zaskoczyć - może nie wyborem źródła inspiracji, bo znowu będzie to mistrz Lem, ale doborem jego kolejnej książki na pewno? Na pewnie będzie zaskoczeniem to, że tym razem nie wczytamy się w beletrystykę, tylko w "Summa Technologiae", która jest postrzegana jako traktat filozoficzny. "Summa Technologiae" to w pewnych aspek -

Wiele zespołów idzie teraz na łatwiznę, korzysta z dużej ilości cyfrowych narzędzi, przez co ich płyty brzmią tak samo i nie za dobrze - odsłuch "Mission Two" pokazuje jednak, że wy do nich nie należycie, zależało wam na klarownym i "waszym" soundzie? Zgadza się, to jest w całości nasze brzmienie. Nasze były bębny i nasze wzmacniacze. Gałki we wzmakach w zasadzie w tej samej pozycji jak na próbach i koncertach. Zagadało od razu. Brzmienie jest zrównoważone - przy całej czerni kosmicznej pustki podkreślonej elektroniką, potrzebowaliśmy cieplejszego, analogowego brzmienia gitar - uczuciowy i emocjonalny temat wiodący wymagał takiego rozwiązania. Sporo w nim samplowanych i syntezatorowych dźwięków, przy tworzeniu których wsparł was Dominik, a bez których brzmienie płyty w takim właśnie kształcie byłoby niepełne? Dokładnie! Mało tego - używamy ich również na koncertach - daje to niesamowity klimat i podkreśla nasz przekaz. W ciekawy sposób podeszliście też do oprawy graficznej płyty: pewne patenty, choćby formuła captain's log, pozostały niezmienne, ale w innych nie chcieliście się powtarzać, stąd zmiany czy nawet pojawienie się barw na coverze? Początkowo chcieliśmy bardziej podciągnąć wszystko pod "jedynkę", ale w końcu zostawiliśmy tylko najważniejsze elementy, jak na przykład dziennik pokładowy. Wyeksponowaliśmy tym razem nasze drugie, skromniejsze logo, które lepiej prezentowało się na tle zdjęcia planety, a zaprojektowany symbol Misji Drugiej poszedł na front bookletu wewnątrz. Zastanawiałem się czy utrzymacie format digibooka A5 przy kolejnej płycie, bo na "Mission One" wykorzystaliście, jedyne w swoim rodzaju, prace Daniela Mroza i stąd wzięły się takie rozmiary książeczki. Do szaty graficznej "Mission Two" podeszliście zupełnie inaczej, ale te zdjęcia czy nawet okładka też wymagały większego formatu? Dla mnie to jest taki "książkowy" format, co

Foto: Planet Hell

znam się od dawna, zawsze dobrze się współpracowało, a dodatkowo, co też nie jest bez znaczenia, organizuje koncerty. Premiera "Mission Two" miała miejsce na koncertach u boku Pestilence, a właśnie wróciliśmy z Czech, gdzie graliśmy na 20-leciu Hypnos, którego leaderem jest założyciel Krabathora. Myślisz, że jeśli ktoś słucha tej płyty w formie cyfrowej, nie ma kontaktu z tekstami czy szatą graficzną, będzie w stanie całościowo ją zrozumieć i docenić? Poza głównymi platformami streamingowymi, można odsłuchać płytę na naszym kanale You Tube, gdzie każdemu utworowi jest przypisana wizualizacja zawierająca czytelny tekst i odpowiadające muy zdjęcie. Wizualizacje mimo tego że są oszczędne, są bardzo atrakcyjne - zrobił je dla nas Tomek Wącirz, autor teledysku do kawałka "Experiment", promującego "dwójkę".

tach dzieło wręcz pionierskie, bo Lem przewidział w nim - we wczesnych latach 60. ubiegłego wieku! - powstanie choćby sztucznej inteligencji, ale też niełatwe w odbiorze dla przeciętnego czytelnika. Czeka was więc kolejne wyzwanie, ale też niezwykle inspirujące i ekscytujące, najpierw stworzenie tego materiału oraz połącznie tekstów i muzyki w spójną całość, aż po ich nagranie? Zdecydowanie! Wciąż odnajdujemy wiele inspiracji w tym czego słuchamy na co dzień i często nie jest to metal. Poza tym chcę napisać teksty opisujące konkretne historie, mogące się wydarzyć we wspólnym obszarze działania człowieka i stworzonych przez niego maszyn i technologii. Podstawą będą problemy poruszone w "Summa Technologiae", a historie prawdopodobnie będą połączone bardzo specyficzną i diaboliczną postacią narratora, ale na razie nie zdradzę więcej szczegółów. Wojciech Chamryk

Zapowiadałeś, że na drugim albumie również nagracie cover i miał to być kolejny utwór z dorobku Rush, ale chyba nic z tych planów nie wyszło - pewnie trudno jest dopa-

PLANET HELL

95


cimy. Póki co skupiamy się na produkcji dobrze brzmiących hitów. Jaka będzie kolejna płyta okaże się w przyszłości.

Wewnętrzny kosmos Wcześniej płytą "Stereotrip", teraz "Moonsoon" muzycy Gallileous anonsują nam, że są najpoważniejszym rodzimym przedstawicielem tzw. retro rocka. Moim zdaniem niczego im nie brakuje i śmiało mogą rywalizować z takimi Blues Pills, Kadavar czy Avatarium. Jeżeli ktoś mieni się fanem tego nurtu, a nie zna powyżej wymienionych płyt, to powinien jak najszybciej uzupełnić tę lukę. Jednak zanim to uczyni zapraszam do przeczytania poniższego wywiadu. Warto! HMP: Chyba zgodzicie się, że "Moonsoon" to w prostej linii kontynuacja tego co zaproponowaliście na "Stereotrip"? Tomasz Stoński: Tak, to kolejna nasza płyta i raczej nie mieliśmy zamiaru zrywać z kierunku obranego na "Stereotrip". Wówczas to dołączyła do nas Ania i jej wokal nadał naszej muzyce bardziej piosenkowego, ale też zadziornego i bardziej energetycznego charakteru. Czujemy w tym duży potencjał. Praktycznie nie zmieniliśmy też brzmienia i instrumentarium poza dodaniem skromnych partii syntezatora. Wtedy skupiliście się na krótkich, piosenkowych utworach, tym razem kompozycje są

"Stereotrip" był stricte gitarowy, na "Moonsoon" śmielej sięgnęliście po klawisze. Przyniosło to wyśmienity efekt, dla przykładu, w dopiero co wymienionym "Boom Boom Disco Doom (Kill The Alarm Clock)" dzięki użytym syntezatorom podkreślono jego kosmiczny space-progowy charakter... Michał Szendzielorz: Jak widać numer ten budzi duże zainteresowanie - kolejny już raz wymieniamy jego nazwę - a pewnie też sporo kontrowersji, a to z uwagi na dotychczas przypisywane Gallileous łatki. Niektórzy starzy fani grupy, słuchając "Boom Boom Disco Doom", mogą poczuć niezłą konsternację. Utwór powstał tak naprawdę zanim jeszcze dołączyłem do ze-

Foto: Gallileous

znacznie dłuższe, taki "Boom Boom Disco Doom (Kill The Alarm Clock)" trwa prawie osiem minut... Tomasz Stoński: Tak, to rzeczywiście był przemyślany zabieg, by "Stereotrip" skupiał się na krótkich i zwięzłych kompozycjach opartych często na jednym riffie bądź układzie zwrotka refren, itd. Byliśmy zafascynowani tym, jak we wczesnym etapie twórczości The Beatles potrafili w kilku minutach zawrzeć tak wiele emocji. Na "Moonsoon" rzeczywiście utwory nieco się rozciągnęły w czasie, a kompozycje lekko rozbudowały. Czasem wynika to z charakteru utworu, jak to ma właśnie miejsce w przytoczonym przez ciebie "Boom Boom Disco Doom (Kill The Alarm Clock)", gdzie trudno tak naprawdę ten space rockowy odlot skończyć. Być może wpływ na to miał również Michał, nasz nowy perkusista, który swoją grą, zainteresowaniami muzycznymi bardziej skłania się ku progresywnemu rockowi i który także, jak każdy inny członek zespołu ma wpływ na proces twórczy.

96

GALLILEOUS

społu w 2016 roku, chociaż w tamtym czasie Ania nie obsługiwała syntezatora, po moim przyjściu zmieniła się też nieco rytmika tego numeru. Wyszła z tego naprawdę niezła kosmiczna mieszanka, której taką wisienką na torcie jest fenomenalne solo naszego przyjaciela, Boogiego, w końcowej części utworu. Ostatecznie byliśmy na tyle zadowoleni z efektu, że wybraliśmy "Boom Boom Disco Doom" na drugi singiel promujący album. Czy przy kolejnym albumie jeszcze bardziej wydłużycie kompozycje i jeszcze śmielej użyjecie klawiszy czy raczej będziecie starali się o wyważenie proporcji między długimi a krótki mi kawałkami? Ania Pawlus: Na pewno śmielej użyjemy klawiszy. Dzięki nim kompozycje są pełniejsze i zyskują więcej przestrzeni. Melodie syntezatora dosyć łatwo zapadają w pamięć. Co do wydłużenia kawałków, nigdy nie wiadomo. Tworzymy jak nam w duszy zagra, więc jeśli będziemy mieli ochotę na dłuższy lot, to jak najbardziej pole-

Od płyty "Stereotrip" muzyka Gallileous jest bardzo witalna, a wręcz przebojowa, to znacz na metamorfoza od funeral doom metalu. Jaka była wasza droga do takiej przemiany? Paweł Cebula: Nie przypominam sobie abyśmy zakładali jaki ma być nasz styl na kolejnych płytach. To co słychać jest naturalną konsekwencją rozwoju zespołu a nie wpływu mody w danym okresie. Słuchamy różnych stylistycznie zespołów od ambientu przez rock and roll po black metal i to uważny słuchacz wychwyci. A poza tym życie jest zbyt piękne i zbyt krótkie aby tkwić w smutku, trzeba się zmieniać aby móc trwać - Panta rhei! Jak dla mnie, głównym przebojem nowej płyty jest utwór "With The Bliss To Abyss", choć takie "From Me To You", "Dance With The Planet Caravan" czy "Moonsoon" również mogą ubiegać się o ten tytuł. Jaki kawałek jest waszym faworytem? Michał Szendzielorz: Faktem jest, że płyta jest dosyć różnorodna pod względem rytmiki, tempa, użytych stylów i harmonii. Z tego powodu słyszeliśmy już naprawdę przeróżne opinie na temat nie tylko najmocniejszych, ale też najsłabszych punktów albumu, i tak naprawdę trudno wytypować jednego faworyta. Na pierwszy ogień, czyli singiel promujący płytę, poszedł tytułowy numer, chociaż wybór ten podyktowany był raczej tym, że dźwięki "Moonsoon" oddają chyba taką najbardziej znaną do tej pory stronę Gallileous. Jest energicznie, gitarowo, z mocno osadzonym rytmem, trochę jak na "Stereotrip", dlatego słuchacz nie jest zdezorientowany. Zaskoczenie pojawia się trochę później, wspomniany drugi singiel "Boom Boom Disco Doom" powoduje małe zamieszanie, ale to nie koniec niespodzianek! Tak, "From Me To You" to murowany kandydat na kolejnego singla. Dla mnie osobiście mocnym punktem płyty jest też "Wasteland" z klimatycznym solo Daniela Arendarskiego. Z ciekawostek mogę ujawnić, że wspominany przez ciebie "Dance Wih The Planet Caravan" o mało co nie pojawiłby się na płycie, gdyż nie mieliśmy za bardzo pomysłu na jego aranż. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na pomysł z gitarą akustyczną, który - daleki od dotychczasowych muzycznych dokonań Gallileous - okazał się jednak strzałem w dziesiątkę, przynajmniej według nas. Niemniej charakter nowej płycie nadają te długie kompozycje, które mimo bardziej wyrafinowanej i wielowątkowej muzyki ciągle zachowują witalność, co daje komfort słuchaczowi w odsłuchaniu całej płyty, ba, wręcz taki "Boom Boom Disco Doom (Kill The Alarm Clock)" też bardzo łatwo może stać się hitem… Ania Pawlus: To prawda. To nie długość decyduje o "hitowatości", tylko melodie zawarte w utworze i jego klimat. W "Boom Boom Disco Doom" bardzo dużo się dzieje, są różne rodzaje wokali, szerokie spektrum użycia klawisza, włączając w to oczywiście znakomite solo Boogiego, które jest przesoczystym smaczkiem. Co więcej pojawia się disco beat, chwytliwe partie basu i melodyjno-metalowa gitara. Czego więcej chcieć? Nogi same rwą się do tańca. Dokooptowanie Anny Pawlus to też duży przełom w waszej karierze. W jakich okolicznościach poznaliście Annę i co zdecydowało, że zaprosiliście ją do zespołu? Paweł Cebula: To było tak dawno, że nie


pamiętam jakie były okoliczności pojawienia się Ani w zespole, wydaje się jakby śpiewała z nami od zawsze. A tak na poważnie to stanęliśmy przed znaczącym, przełomowym problemem i były nawet pomysły żeby grać instrumentalnie ale na szczęście do tego nie doszło. Obserwowaliśmy Anie i jej dokonania w Internecie i oprócz tego, że ma niesamowitą barwę głosu to ma jeszcze inne atuty (śmiech), które zadecydowały o obsadzeniu jej na najważniejszym stanowisku w zespole. Z trwogą czekaliśmy na pierwszą próbę, bo przecież ona tez musiała chcieć z nami grać. Przesłuchując "Moonsoon" odniosłem wrażenie, że bardzo dobrze czujecie się ze sobą. Jak dla mnie jest to niebagatelny składnik do tworzenia znakomitej muzyki. Czy taką atmosferę jakoś wypracowaliście czy raczej to coś w rodzaju magii, która po prostu zaistniała między wami? Ania Pawlus: To chemia. Już od drugiej próby w salce czuć było porozumienie i chęć tworzenia. Wzajemna otwartość umożliwiła nam wspólny lot. Ja sama dla siebie mogłabym to nazwać magią. Pomysły pojawiały się znikąd, a teksty same się pisały. Budziłam się i chodziłam spać z melodiami z ostatniej próby w głowie. Ogromna łatwość bycia razem i radość tworzenia dawała poczucie spełnienia. Myślę że każdy z nas czuje się w Gallileous jak ryba w wodzie. Wasza obecna muza to kocioł z wieloma składnikami, od doom metalu po przez stoner i sludge metal, hard rock, space rock po psychodelic i progressive rock, itd., a wszystko w duchu lat 70. W uproszczeniu można ją nazwać modnymi ostatnio określeniami retro rockiem lub jak kto woli vintage rockiem. Jak myślisz co się wydarzyło, że taka muzyka na nowo jest popularna i to akurat teraz? Tomasz Stoński: Może taka muzyka jest po prostu dobra? Może dlatego, że jesteśmy zalani falą kiczu, pop kulturą produkowaną przez programy telewizyjne wyłaniające "artystów" niemających, poza nielicznymi wyjątkami, tak naprawdę nic do powiedzenia? Poza tym to chyba jest tak, jak z każdą dziedziną sztuki, że zatacza się takie wielkie koło niekończących się powrotów do przeszłości. Teraz są to lata 70.-80. za dekadę będą 90-te, itd. "Moonsoon" brzmi znakomicie, czy to ciągle efekt waszej współpracy z Danielem Arendarskim i Arkadiuszem Dzierżawą? Michał Szendzielorz: Dzięki! Nie zapominajmy także o Grześku Czechu, ale po kolei. Partie basu i perkusji nagrane zostały pod okiem Arka, następnie weszliśmy do wodzisławskiego GoRecords, gdzie Grzesiek Czech pomógł nam zarejestrować partie gitar, klawiszy i wokale. Na sam koniec całość trafiła do Daniela, który w dalekiej Islandii, gdzie obecnie mieszka, nadał płycie ostateczne brzmienie. Jak wspominałem wcześniej, Daniel nagrał też solo do "Wasteland" i - tutaj kolejna ciekawostka - w dwóch lub trzech miejscach na płycie zaproponował nam dodatkowe partie klawiszy, m.in. hammond, który pojawia się w "A Castle In The Purple Fog". Zespół pracował z Danielem i Arkiem już przy realizacji "Stereotrip", więc ten wybór był niejako naturalny. Jeżeli twierdzisz, że płyta brzmi znakomicie, to tak, z całą pewnością wielka w tym zasługa tych właśnie Panów. Waszą nową muzykę bardzo dobrze obrazuje grafika waszej płyty, jest ona również kolorowa, wręcz krzykliwa, pełna różnych motywów ale przyciąga wzrok i wzbudza zainteresowa-

nie. Kto tym razem zajął się tą częścią wydawnictwa? Czy za tymi obrazami idzie jakiś przekaz oraz czy nawiązują do tekstów? A przy okazji, o czym są wasze teksty? Paweł Cebula: Kiedy odkryliśmy malarstwo Ludwika Holesza był dla nas artystą nieznanym, mimo że mieszkał i tworzył w miejscowości o kilka kilometrów oddalonej od naszej. Było to zrządzenie losu bo akurat wtedy kiedy szukaliśmy pomysłu na okładkę w galerii malarstwa nieprofesjonalnego natrafiliśmy na kilka dzieł tego artysty, jak się później okazało znanego i cenionego w świecie. Udało się nawiązać kontakt ze spadkobiercami i uzyskać pozwolenie na wykorzystanie fragmentów dzieł Pana Ludwika na okładce płyty. Ania Pawlus: Warstwa liryczna na kilku ostatnich płytach osadzona była w przestrzeni kosmicznej, dotykała fizyki kwantowej i sekretnej geometrii. Dzisiaj koncentruje się raczej na człowieku i jego własnym, wewnętrznym kosmosie. Tematem naszych tekstów jest przestrzeń umysłu gdzie wszystko bierze swój po-

Polskę odwiedza coraz więcej zespołów z wspominanego prze zemnie nurtu nazywanego retro rockiem, to wiąże się z popularnością tego stylu w Polsce? Jak według was jest z jego popularnością w naszym kraju i jaki jest odbiór polskich zespołów grających taką muzykę przez polskich fanów? Tomasz Stoński: W Polsce obecnie mamy chyba apogeum popularności tzw. retro rocka. Wystarczy spojrzeć ilu fanów zjeżdża na takie festiwale jak Red Smoke Festival do Pleszewa czy Soulstone Gathering do Krakowa, i jak szybko sprzedają się bilety na tego rodzaju wydarzenia. Oczywiście ta fala trochę już trwa. Kilka lat temu grywaliśmy już w Polsce z takimi zespołami jak Kadavar czy Bluess Pils jednak było to swego rodzaju przecieranie szlaków. Teraz są to można powiedzieć gwiazdy z list przebojów. Co do polskich zespołów to, poza sceną stonerową, mało jest typowych grup nawiązujących wprost do tej złotej epoki rocka. Była przez chwilę Ania Rusowicz ze swoim bandem, coś tam próbuje się przebić Katedra, dobrze wypada ostat-

Foto: Gallileous

czątek i wszystko trwa, rozwija się a wybrany obraz również przedstawia przestrzeń i zawiłość. Na głębszej płaszczyźnie świadomości istnieje zakodowana nasza osobowość. Na płaszczyźnie świadomości możemy zauważać. W tekstach dominuje rozważanie nad swoim własnym życiem i jego sensem. Jest to obraz codziennych zmagań z własną psychiką. Od "Stereotrip" współpracujecie z firmą Musicom, ich działania sprawiają, że ma się wrażenie, że dość dobrze dbają o wasze interesy... Michał Szendzielorz: Tak, bardzo się cieszymy, że Musicom zdecydował się na dalszą współpracę z Gallileous. Ela i Beata już przy "Stereotrip" odwaliły kawał świetnej roboty. Obecnie to dzięki nim możemy chociażby oglądać lyrics video do dwóch singli promujących album, a sama płyta dostępna jest w bardzo szerokiej dystrybucji, praktycznie na wszystkich czołowych muzycznych platformach streamingowych. Nasza ostatnia wizyta w Antyradiu u Makaka to również efekt działań Musicom. Wsparcie wydawnictwa odczuwamy bardzo mocno, co z jednej strony bardzo nas cieszy, a z drugiej - wobec tego, że Musicom ma u siebie kilku artystów z naprawdę górnej półki - jest też bardzo nobilitujące i motywujące.

nio krakowski Taraban, ale to tak naprawdę garstka ludzi, jednakże silnie wspierana przez swoich fanów. Nie jestem wielkim wielbicielem retro rocka ale mam swoich kilku faworytów. Jednak dzię ki "Stereotrip" i "Moonsoon" uważam, że wasza gwiazda świeci coraz jaśniej na tej scenie. Jak myślisz macie jakiekolwiek szanse aby stanąć w szranki z takimi kapelami, jak Blues Pills, Kadavar czy Avatarium? Tomasz Stoński: Za wymienionymi zespołami stoją duże wytwórnie i wielkie pieniądze a wiadomo, że to one mają w dzisiejszych czasach największy wpływ zarówno na to jak ostatecznie zabrzmi zarejestrowany materiał, jak i na to jaka będzie jego promocja, co można usłyszeć w radio, o kim można przeczytać w magazynach muzycznych i kogo się zaprasza na koncerty. Jednakże nie czujemy się wykluczeni. Od czasów "Stereotrip", na ile może wspiera nas Musicom. Jesteśmy zadowoleni z "Moonsoon", z odbioru naszej muzyki przez fanów, udawało się nam już dzielić scenę z wieloma światowej klasy zespołami, napić z nimi piwa na backstage'u, zatem czego chcieć więcej? Michał Mazur

GALLILEOUS

97


kach wyglądają jak idioci, bo nie potrafią dopasować się grą aktorską. Oni przekonali nas, żebyśmy jednak zagrali. Polecieliśmy na tą wyspę i w cztery dni powstał teledysk. Jest w nim dużo szybkich cięć, więc nie widać jak chujowymi jesteśmy aktorami. (śmiech)

Zespół nie projekt Kadavar powrócił z nowym albumem w 2019 i jest to prawdopodobnie jedno z najlepszych wydawnictw tego roku. O tym czemu postanowili grać wolniej i skupić się na klimacie oraz o urokach Transylwanii i Berlina opowiedział nam lider grupy, wokalista i gitarzysta Christoph "Lupus" Lindemann. Muszę tylko dodać, że jest to mega otwarta i pozytywnie nastawiona osoba. HMP: Jak leci trasa z nowym materiałem? Publice się podobają utwory na żywo? Christoph "Lupus" Lindemann: Wszystko idzie bardzo dobrze, od roku jesteśmy praktycznie w trasie. W lato były festiwale, a teraz kluby z nowym materiałem. Zawsze jest fajnie widzieć jak ludzie reagują na nową muzykę. Skąd pomysł, żeby skomponować album mający być ścieżką dźwiękową do starego hor-

zamku. (śmiech) Taka jest właśnie historia tej wyprawy. Czytaliście książkę Dracula? Oczywiście, że tak. Czytaliśmy ją nawet znowu będąc w tym zamku. Wiesz co, czasem potrzebujesz, żeby wszyscy mieli to samo nastawienie jak nagrywasz płytę. I to wszystko nam pomogło. Spędziliśmy tam kilka dni totalnie odcięci od świata. Zero telefonu, internetu i

Za rok minie wam dekada na scenie, jak się zmienił zespół przez ten czas? Teraz taktujemy to już poważnie, jest to po prostu nasza praca. Na początku to było po prostu hobby. Hmm co się zmieniło jeszcze? W ciągu tych dziesięciu lat zmieniliśmy raz basistę. Wydaje mi się, że gramy o wiele lepsze koncert niż na początku, kiedy nawet nie wiedzieliśmy jak to wszystko działa. Chyba tylko tyle się zmieniło. A skąd u was, młodych muzyków, fascynac ja muzyką z lat sześćdziesiątych? Jako muzycy po prostu sądzimy, że jest to totalnie szczera muzyka, gdzie nikt nie oszukiwał. Tak jak kiedyś wszyscy wchodzimy do studia i nagrywamy na żywo naszą muzykę. Razem. Bez cięć, dodatkowych efektów, polepszaczy wokali i innego takiego gówna. W studiu dajemy z siebie wszystko i chcemy złapać ten jeden wyjątkowy moment. Jest to zupełnie inne podejście niż ma masa muzyków teraz. Perkusja, gitara i wokal nagrywane są osobno i często ci muzycy się nawet nie widzą, podczas tego procesu. Bardziej u nich wygląda to jak by byli po prostu projektem muzycznym. My jesteśmy zespołem nie projektem. Będziecie za rok celebrować waszą rocznice? Tak, nie będziemy grać. (śmiech) Mówię serio, za rok po skończeniu drugiej części trasy robimy przerwę. Pierwszą od bardzo dawna. Robimy sobie prezent. Czy to z powodu tempa jakie sobie nadaliś cie? Nagraliście w dziesięć lat pięć albumów i zagraliście masę tras. Tak, nie wiem jak długo nas nie będzie. Pewnie do momentu kiedy poczujemy chęć, żeby znowu stanąć na scenie. Chce się wreszcie obudzić bez myślenia co muszę dziś zrobić, chce mieć czystą głowę. Może coś nagramy, może nie. Na pewno będę łapać inspiracje i chce być kreatywny. Muszę odpocząć.

Foto: Kadavar

roru? To nie tyle soundtrack co album inspirowany nimi. Postanowiliśmy zwolnić i wydłużyć utwory, które płynnie w siebie przechodzą, opowiadają zwartą historię. Coś jak właśnie w ścierkach dźwiękowych z Włoskich horrorów z lat 70. Postanowiliśmy zrobić coś w tym stylu i się udało. Nie jest to pop produkcja, gdzie masz krótkie chwytliwe utwory, tutaj masz rozbudowane kompozycje opowiadające historię. Wszystko przy tym jest dynamiczne. Czy wycieczka do Transylwanii nakierowała was na taki album? Na pewno dużo pomogła. Mieliśmy tam wszystko, zamek i idealne miejsca na sesje zdjęciową. Dodatkowo klimat tego miejsca sprzyja tworzeniu muzyki. Wprawdzie mamy w Niemczech dużo zamków, we Francji też a jest stosunkowo blisko nas, nawet w Anglii jest masa zamków. Przypomnieliśmy sobie jednak, że byliśmy tam w 2012r. podczas trasy i zdecydowaliśmy się wrócić do Transylwanii, żeby skomponować ten album. Do zamku hrabiego Draculi, no nie do końca jego prawdziwego

98

KADAVAR

innych rozpraszaczy. Pomogło nam się to skupić na tym co chcemy zrobić. Mam wrażenie, że na tym albumie zrobiłeś duży progres jako wokalista. Pracuje już trochę nad swoim wokalem. Na początku miałem nadzieje, że wreszcie pojawi się w zespole prawdziwy wokalista. (śmiech) No ale musiałem śpiewać ja i tak już zostało. Już na poprzednim albumie przykładałem dużą wagę do wokali. Próbowałem nowych rzeczy. Na tym albumie miałem wrażenie, że tylko jak zmienia swoje wokale to te utwory będą naprawdę dobre. Nowością jest też teledysk do "Devils Master", który wygląda jak prawdziwy film. Na początku mieliśmy zupełnie inny pomysł na ten teledysk, ale okazało się za drogi. Zawsze pieniądze są największym problemem. Udało nam się znaleźć inną ekipę produkcyjną, opowiedzieliśmy o swoim pomyśle, oni pokombinowali i taki mamy efekt końcowy. Chcieliśmy aktorów, a my mieliśmy tylko grać na instrumentach. Nie raz muzycy w teledys-

Czyli rock n rolkowe życie na trasach nie jest takie cudowne? Jest masa radości, lecz nic nie jest idealne. Czasem jest fajnie mieć jakąś odskocznie. A my w ostatnim czasie praktycznie nie przerywamy tras. Jest to strasznie męczące. Okrążyliśmy już świat kilka razy, to może i ludziom nasza przerwa wyjdzie na dobre. Odpoczną od nas. (śmiech) Są jeszcze miejsca gdzie byś chciał zagrać? Nigdy nie byliśmy w Afryce i bardzo chętnie bym tam zagrał. Mieliśmy zaproszenie do Indonezji ale nie udało nam się, więc może kiedyś. Opowiesz mi coś więcej czemu Berlin jest tak specyficzny, że masa muzyków się nim zachwyca, a wy postanowiliście tak nazwać płytę? Wiesz co, my po prostu tam mieszkamy, założyliśmy tam zespół i się tam poznaliśmy. Miasto strasznie się zmieniło na przestrzeni tych lat, ale dalej jest spoko jeśli chcesz być kreatywnym, poznać nowych ludzi. Być na bieżąco z trendami. Sądzę, że gdybyśmy zaczynali gdzie indziej by nam nie wyszło. Mimo wszystkich


tych zalet strasznie się zmienił Berlin. Masa ludzi tu przybyła i jest coraz drożej. Ci nowi ludzie nigdy nie przeżyją tego co my, kiedy mogliśmy pracować dwa dni w tygodniu, żeby się utrzymać i gadać. Teraz możesz tam pracować pięć dni w tygodniu i może ci zabraknąć do końca miesiąca kasy. Jak zaczynaliśmy to było idealne miejsce. Zapytałem, bo miałem okazje rozmawiać z Johanna Sadonis i mówiła, że gdyby nie Berlin pewnie nigdy by nie założyła zespołu. Pewnie, dlatego się wyprowadziła i mieszka w Szwecji. (śmiech) Na pewno ma racje. Ona jest unikatowa, bo jest oryginalnie z Berlina od pokoleń, co wbrew pozorom jest rzadkością. Ona działa na berlińskiej scenie dłużej niż my i była w wielu zespołach, więc na pewno ma racje co do tego miasta i jego klimatu. Jak scena retro rockowa i psychodeliczna ma się w Berlinie teraz? Ciągle jest masa zespołów i ludzi, którzy chcą w tym działać. Najbardziej popularne to było w latach 2012-2013, lecz dalej to żyje i masa ludzi siedzi w tych klimatach. Ciągle powstaje masa zespołów, które mają swoją szanse. Magazyny i promotorzy się mniej już tym interesują niż wtedy kiedy zaczynaliśmy, ale dalej młodzi mają swoją szanse. Jak wygląda u was dobór supportów na trasy? Ostatnio grał przed wami Mantar, który delikatnie mówiąc niezbyt pasuje do klimatu w jakim się obracacie. Znamy się personalnie, i lubię ich muzykę. Do tego jesteśmy w jednej wytwórni więc pojecha-

Foto: Kadavar

liśmy razem na trasę. Raz nam nie wyszło być razem w trasie, ale ostatnio się udało. Oczywiście grają co innego ale kto by chciał słyszeć cztery zespoły tego samego wieczoru grające to samo. Kilka tygodni temu mieliśmy imprezę z okazji premiery płyty i każdy zespół grał zupełnie inny gatunek muzyczny. Ludziom się to podobało i nawet dziękowali nam za urozmaicenia. Mam wrażenie, że nasi fani mają otwarte głowy i chcą poznawać nową muzykę. Jest szansa na wasz koncert w Polsce przed przerwą?

Zawsze mamy w planach granie we wschodniej europie, ale są problemy z promotorami. Od kilku lat jest ciężko zorganizować tam koncert. Zawsze fajnie nam się gra w Polsce i jeśli by pojawił się jakiś chętny promotor byśmy mega chętnie wrócili zagrać. Pamiętam klimat festiwalu na jakim byliśmy kilka lat temu w Polsce. Takiego kameralnego z retro stonerową muzyką. Było super. Dzięki za poświęcony czas. Dzięki wielkie. Kacper Hawryluk


Nowy, ekscytujący kierunek Amerykanie z Crypt Sermon wydali właśnie drugi album "The Ruins Of Fading Light". Fani epickiego doom metalu, klasyków takich jak Candlemass czy Trouble nie mogą go przegapić, bo to kawał świetnego metalu:

HMP: Stara zasada głosi, że każdy zespół ma nieograniczony czas na przygotowanie pierwszej płyty, ale przy kolejnym wydawnictwie gonią go już terminy. A jak to wyglądało u was, skoro "The Ruins Of Fading Light" pojawi się w sprzedaży ponad cztery lata po debiucie? Enrique Sagarnaga: Najważniejszą rzeczą dla nas jako zespołu było pisanie muzyki z którą się utożsamiamy. Nie jesteśmy tradycyjnymi fanami doom metalu, więc jeżeli mamy zamiar stworzyć album w tym rodzaju muzyki, to musi on zawierać wystarczająco dużo elementów i być na tyle ekscytujący, żeby podobał się tak samo nam, jak i naszym fanom. Nie musieliśmy przejmować się terminami ani niczym takim, więc nasza uwaga skupiła się na komponowaniu albumu, który

i martwić się naszymi wyborami, ale stworzyć całkowicie nowy album, który pokazałby inną stronę muzycznej ekspresji naszego zespołu. Pozytywny odbiór debiutu utwierdził was pewnie w przekonaniu, że obraliście słuszny kierunek i warto go kontynuować? W pewien sposób tak, lecz z innej strony czuliśmy ogromną presję, żeby napisać coś, co mogłoby być traktowane jako godny ciąg dalszy. Jesteśmy też muzykami, którzy nie chcą przesadzić z tymi samymi pomysłami - zarówno muzycznie jak i tekstowo, więc musieliśmy popatrzeć co osiągnęliśmy na "Out Of The Garden" i wybrać nowy, ekscytujący kierunek, z materiałem posiadającym nowy zestaw wpływów, perspektyw i treści. Mieliście chyba też o tyle luksusową sytu ację, że nie musieliście rozglądać się nerwo-

możemy zrobić, to być prawdziwym w stosunku do naszej twórczości. Zabawne jest to, że pracuję/pracowałem dla różnych wydawnictw jako specjalista od PR i zawsze uważam to za dziwne kiedy ktoś myśli, że wytwórnie metalowe w bezpośredni sposób wpływają na to, co ich podopieczni tworzą. Jasne, jest presja, ale suma summarum to od artysty a nie wytwórni zależy, żeby tworzył coś według własnego uznania. Legendarny artysta, którego lubisz, wydał zły album, który bardzo ci się nie podobał? Jest szansa, że ich wytwórnia także nie chciała by był wydany. Czyli niczego nie wykluczacie, a taki ewen tualny awans do wyższej ligi/lepszej wytwórni byłby też potwierdzeniem rozwoju Crypt Sermon? Nie powiem, że nie, ale na chwilę obecną nie jest to zmartwieniem. Dopiero wydaliśmy nasz album i powinniśmy skupić się na graniu na żywo, szlifowaniu swoich umiejętności scenicznych i odtwarzaniu brzmienia tego albumu na scenie. Nowe utwory powstawały systematycznie, czy też jakieś dwa lata po wydaniu "Out Of The Garden" doszliście do wniosku, że najwyższa pora pomyśleć o jego następcy i zabrać się solidnie do roboty? Napisaliśmy prawie cały album, który został jednak porzucony, zanim powstało coś, co zostanie nazwane "The Ruins Of Fading Light". Nie byliśmy zadowoleni z muzyki, którą graliśmy - po prostu jej nie czuliśmy. Zrobiliśmy sobie parę miesięcy przerwy by zebrać się w sobie, wejść w odpowiedni nastrój i zabrać się do poważnej roboty. Uważam, że wyszło to nowemu albumowi na zdrowie.

Foto: Crypt Sermon

miałby oddać sprawiedliwość naszemu debiutowi i wszystkim naszym dobroczyńcom. Wcześniej wykorzystaliście "Temple Doors" na albumie "Out Of The Garden", a całość pierwszego demo pojawiła się na splicie firmy Divebomb, ale poza tym na debiut trafiły już wyłącznie utwory premierowe i kontynuujecie ten zamysł na najnowszym wydawnictwie - żadnych odgrzewanych pomysłów, same świeżutkie nowości? To pytanie jest powiązane z pierwszym. Głównym powodem zaoferowania tych kawałków na wydawnictwo Divebomb, było zapewnienie fizycznego wydawnictwa osobom, które przegapiły nasze kasety, a chciały mieć nasze demo. Po wydaniu "Out Of The Garden" nie chcieliśmy patrzeć w przeszłość

100

CRYPT SERMON

wo za wydawcą, ponieważ Dark Descent Records firmuje też "The Ruins Of Fading Light"? Dokładnie. Ten album jest kolejnym wydawnictwem Dark Descent Records i Matt Calvert już od samego początku zapewnił nam niesamowite wsparcie. Ten wybór był podyktowany pragmaty cznym podejściem i realną oceną waszych ówczesnych możliwości, czy też czulibyście się na starcie niezbyt dobrze w jakimś gigan cie typu Nuclear Blast? Uważam, że presja, którą sami sobie narzuciliśmy, by napisać album z którego jesteśmy zadowoleni, jest bardzo wymagająca, aczkolwiek daje też sporo satysfakcji - nieważne z jakim wydawcą pracujemy. Najważniejsze, co

Nie jesteście więc zespołem, na którego próbach piwo leje się strumieniami? Po próbie owszem, ale granie jest jednak najważniejsze i nie stanowi tylko i wyłącznie pretekstu do nieustannego imprezowania? Picie jest świetne i naprawdę może pomóc nam wydobyć nasze osobowości podczas próby/komponowania, ale doom metal jednak jest gatunkiem, który ciężko dobrze zagrać, jeżeli się nie jest skupionym - przynajmniej tak jest w epic doom metalu, z racji wolniejszych temp. Zła nuta, nietrafione uderzenie w bęben czy zafałszowana linia wokalna, są o wiele bardziej zauważalne w tym rodzaju muzyki w przeciwieństwie do szybszych gatunków, gdzie błąd może zostać niedostrzeżony w natłoku setki kolejnych riffów. Są też dwie szkoły podejścia do nowych numerów: niektóre kapele ćwiczą je aż do per-


fekcji w sali prób, inne zaś wolą chrzest bojowy nowych kompozycji na żywo, w kon frontacji z publicznością - którą z nich wy stosujecie? Ponieważ nie jeździmy na trasy koncertowe jakoś często, to odpowiedzią na to pytanie będzie miks, czyli trochę tego i trochę tamtego. Ćwiczymy nasze kawałki do upadłego i uważam, że radzimy sobie dzięki temu całkiem nieźle na żywo, ale czasem publika reaguje na nasze kawałki w sposób jakiego nie bylibyśmy w stanie przewidzieć, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Pamiętam jak uważałem, że ludziom bardziej się spodoba na żywo ta piosenka niż inna, lecz często okazywało się, że jest zupełnie inaczej. Chrzest ogniowy w pewnym stopniu także działa pozytywnie; adrenalina pomaga w sposób, którego raczej byś się nie spodziewał szczególnie, kiedy grasz na perkusji. W każdym razie do studia weszliście perfekcyjnie przygotowani, to już nie te czasu, że traci się czas i pieniądze na rzeczy, które można przygotować i dopiąć wcześniej? W momencie wchodzenia do studio, mieliśmy konkretny plan. Nagranie albumu nie zajęło nam więcej niż pięć wieczorów. Arthur Rizk to wasza tajna broń, nie wyobrażaliście sobie sytuacji, że nie będziecie znowu z nim pracować? Arthur Rizk jest naszym dobrym przyjacielem i w podobny sposób jak my rozumie heavy metal. Uważam, że obaj patrzymy na ten gatunek, nie przez pryzmat tego czym on jest i kto go wykonuje, ale raczej szukamy tego co możemy zmienić w naszej muzyce, by sprawić, że będziemy unikalni w ramach tej sceny. Nie chciałbym pracować bez niego. Skoro mówimy o nakładach finansowych to nie da się ukryć, że teraz nagrywanie i wydawanie płyt jest dość kosztownym hobby. Młody zespół ma ogromne szczęście, jeśli sprzeda 500 - 1000 egzemplarzy płyty, a nawet niegdyś bardzo znane kapele cieszą się gdy nakład osiągnie pięć tysięcy. Drugie tyle to już ogromny sukces - warto tak męczyć się, gdy zwykle tuż po premierze płyta i tak ląduje w sieci, skąd każdy może ją ściągnąć za darmo? Foto: Crypt Sermon

Foto: Crypt Sermon

Pytasz czy dobrze jest mieć album dostępny w przedsprzedaży w momencie, gdy go zapowiadamy za pomocą premiery utworu? Wydaje mi się, że tak. Zdecydowanie pomaga to w pobudzeniu publiki. A jeżeli chodzi o ludzi, wypuszczających album do sieci przed jego premierą, to tak naprawdę w erze cyfryzacji, zawsze będziemy się skłaniać ku takim zachowaniom, ale koniec końców popyt na heavy metal jest bardzo niszowy, a hardcorowi zwolennicy zawsze będą mieli mentalność kolekcjonerów, za co wiele zespołów metalowych powinno być im wdzięczne. Spotify twierdzi, że fani metalu są najbardziej lojalni, jeżeli chodzi o użytkowników tej usługi i głównie skupiają się na jednym gatunku. Uważam, że mówi to trochę o mentalności wielu konsumentów w tym zakresie. Nie jestem jednak przekonany, że liczenie na to, iż ktoś ściągnie muzykę z sieci, po czym kupi płytę, jest rozwiązaniem tego problemu, bowiem pewnie w wielu przypad kach kończy się to tylko na tym pierwszym, zaś malejące z każdym rokiem grono zwolenników fizycznych nośników nie jest pewnie w stanie zapewnić nawet zbilansowa nia kosztów sesji/wydania, etc. na tzw. zero?

Dlatego uważam, że dobrze jest opublikować niektóre utwory jeszcze przed premierą nowej płyty, w przeciwieństwie do wypuszczania całego albumu od razu. Może renesans popularności płyt winy lowych i kaset magnetofonowych jest jakimś rozwiązaniem tego problemu? Ludzie przywykli już do płyt CD, nie jest to już magiczna nowość jak w latach 80., ale masowa rzecz codziennego użytku, a tzw. nośniki z duszą mają się coraz lepiej? Pamiętam, że parę lat temu (jakoś 5-8 lat), spotkałem się z danymi mówiącymi, że sprzedaż winyli to tylko 13% wyników, które ten nośnik uzyskiwał w czasach jego największej popularności w latach 70. Nowszy artykuł, który ukazał się w tym roku, twierdzi, że jest to pierwszy raz, kiedy sprzedaż winyli może potencjalnie pobić sprzedaż CD. Nie będę trudził się, by podać źródło, ponieważ pamiętam, że ów artykuł opierał się na spekulacji. Tak czy siak, uważam, że winyl posiada atuty, których CD jednak nie ma - jest on zdecydowanie lepszym nośnikiemdo ego dochodzi kwestia większych okładek, plakatów, limitowanych kolorów płyt, interesujących konfiguracji opakowań. itp. "Out Of The Garden" trwał niewiele ponad 40 minut, tak więc idealnie zmieścił się na winylowym krążku, ale przy "The Ruins Of Fading Light" trochę zaszaleliście, bo to 55 minut muzyki. Będzie więc wersja 2LP, czy też wydacie na winylu wersję okrojoną o dwa utwory, a całość będzie dostępna tylko na CD czy w wersjach cyfrowych? Chcemy, żeby ten album był doświadczeniem i będzie wiązało się to z trójstronnym LP z kwasorytem na czwartej stronie. Dostrzegacie więc stopniowo coraz większe zainteresowanie waszą muzyką, co pozwala wam być optymistami i wierzyć, że wszys tko co najlepsze jeszcze przed Crypt Sermon? Możemy mieć tylko taką nadzieję! Wojciech Chamryk, Maciek Kliszcz, Paweł Gorgol

CRYPT SERMON

101


mego siebie i poszukiwanie znaczenia własnej indywidualnej egzystencji.

Alchemiczny metal - Oczywiście żaden ze mnie King Diamond, ale starałem się dać z siebie wszystko - mówi Claudio Botarro Neira. Basista chilijskiego Capilla Ardiente wspomina o Królu nie bez powodu, bowiem ich najnowszy, bardzo udany album "The Siege" to kontynuacja debiutu zespołu, ale w doommetalowej konwencji. Stąd pewne podobieństwo do "Them" i "Conspiracy" słynnego Duńczyka: HMP: Nie wydajecie płyt za często, bo "The Siege" to dopiero drugi album Capilla Ardiente, ale gdy już weźmiecie się do pracy efekty zaskakują i zadziwiają - macie takie założenie, że długo dopracowujecie dany materiał, czy też dzieje się to niejako naturalnie, bez liczenia czasu? Claudio Botarro Neira: Tak, jest w tym prawda. Nie wydajemy muzyki tylko po to, żeby ją wydać, poświęcamy czas na komponowanie i aranżację każdego kawałka, aż będziemy usatysfakcjonowani. W naszym zespole

wolny, mimo, że ten problem trochę się poprawił od czasu naszego debiutanckiego albumu. Procession wydał ostatnią płytę "Doom Decimation" przed dwoma laty, teraz przyszła więc pora na Capilla Ardiente? To przypadek, ale tak. Felipe pisze niemal całość muzyki i tekstów w Procession, a ja robię to samo w przypadku Capilla Ardiente. Po wydaniu "Doom Decimation" przez Procession i trasie koncertowej promującej ten LP,

Foto: Capilla Ardiente

wszyscy jesteśmy wielbicielami metalu i nie tworzymy ani nie gramy muzyki, której nie chcielibyśmy sami usłyszeć od zespołów, które kochamy. Więc tak: kompozycja, odpoczynek, dekompozycja, rekompozycja. Można powiedzieć, że jest to w pewien sposób alchemiczne i nie można przyśpieszyć czasu, który jest potrzebny temu dziełu. Wszyscy udzielacie się też w innych zespołach, czasem nawet kilku, co też ma pewnie wpływ na waszą aktywność w Capilla Ardiente? Zgadza sie. Gitarzysta Julio udziela się w legendzie chilijskiej muzyki deathmetalowej Atomic Aggressor, Francisco gra w Kratherion, Igor w Poema Arcanvs, Felipe w Nifelheim, Destroyer 666 i wraz ze mną w Procession. Co do wpływu tych wcześniej wymienionych zespołów, oczywiście ma to w większości związek z próbami i występami na żywo, ponieważ każdy członek grupy jest zawsze w trasie lub nagrywa (a Felipe już od około 10 lat nie mieszka w Chile), co sprawia, że nasz harmonogram jest jeszcze bardziej po-

102

CAPILLA ARDIENTE

Felipe wkręcił się w komponowanie i nagrywanie nowego materiału dla Destroyer 666 i Nifelheim, ja w międzyczasie zacząłem kształtować riffy do kompozycji, które miały pójść na drugą płytę Capilla Ardiente zatytułowaną "The Siege". Czas był odpowiedni, więc skorzystaliśmy z okazji. Różnicowanie materiału i tekstów na potrzeby różnych zespołów grających epicki doom metal to trudna sprawa czy nie masz problemów z wyborem pomysłów dla każdego z nich? W moim przypadku przesłanie, które niesie ze sobą muzyka innych zespołów wpływa na to, jak komponuję swoją muzykę. Riffy. Skale. Rytm. Jeżeli chodzi o słowa, to nawet jeśli uwielbiam prozę niektórych tekściarzy, to nie mogę powiedzieć, że mam taki zespół, który inspiruje mnie do pisania tekstów. Najczęściej korzystam z codziennego życia, myśli i refleksji jako źródła inspiracji i sposób w jaki piszę daną historię jest bliższy książkom: nowelom, poezji, esejom etc. Nie ma dla mnie nic bardziej epickiego niż walka o dekonstrukcję sa-

Hiszpańska nazwa Capilla Ardiente przy ciąga uwagę, bo jest mroczna i zarazem ory ginalna - właśnie dlatego ją wybraliście, rezygnując z anglojęzycznej wersji? Tak naprawdę to nie. To dlatego, że ta nazwa w języku angielskim traci prawdziwe znaczenie: w hiszpańskim Capilla Ardiente to miejsce, gdzie umarły ma swoją ceremonię pogrzebową, zazwyczaj jest to dom lub kościelna kaplica, przeważnie oświetlona świecami. Angielskie tłumaczenie brzmi "płonąca kaplica" co jest dość dziecinne i dosłowne, nie ma w sobie symbolizmu światła znajdującego się w śmierci (szansie do zmiany) tak, jak w naszej hiszpańskiej nazwie. W Chile ekstremalne odmiany metalu od lat przeżywają rozkwit, bardzo popularny jest tradycyjny nurt, szczególnie giganci pokroju Iron Maiden, a jak wygląda sytuacja zespołów doommetalowych? Zważywszy na fakt, że wydawcą zarówno Procession jak i Capilla Ardiente, jest niemiecka High Roller Records, pewnie nie jest z tym za dobrze? Racja. Chile i Południowa Ameryka od lat 80. interesują się bardziej death/black/thrash metalem i dopiero od kilku lat heavy metal jest doceniany, czego nie mogliśmy wtedy doświadczyć. Z jakiegoś powodu doom metal i cały metalowy świat jest słabszy. To styl, który podoba się niektórym ludziom, ale to nie pierwszy styl, który przychodzi ci do głowy, kiedy myślisz o założeniu własnego zespołu. Nie ma tutaj żadnej sceny doom, to po prostu garść grup, które usiłują zrobić coś dobrze, jak: Black Messiah, Heraldica de Mandrake, Marcha Funebre, 13 Bells of Doom czy Ruined. Wiemy, że mieliśmy szczęście, bo nasza muzyka została odkryta i jest na tyle dobra, żebyśmy dostali się do High Roller Records; jesteśmy za to bardzo wdzięczni i cieszy nas to. Dzięki "The Siege" ten stan rzeczy może jed nak ulec zmianie, bo to bardzo udany album, muzycznie i tekstowo kontynuacja debiutanckiego "Bravery, Truth And The Endless Darkness"? Dzięki. Dokładnie, ten krążek miał być kontynuacją naszego debiutanckiego albumu, zarówno tekstowo jak i muzycznie, więc w pewnym momencie spróbowałem podjąć wyzwanie i stworzyć kolejny koncepcyjny album, który miał być powiązany ze swoim poprzednikiem. Oczywiście żaden ze mnie King Diamond, ale starałem się dać z siebie wszystko. Zawsze podobała mi się zbieżność pomiędzy "Them" i "Conspiracy". Trudniej pracuje się nad nowym materiałem zdając sobie sprawę z oczekiwań słuchaczy, pojawia się wtedy jakaś presja czy przeci wnie, pisząc i aranżując nowe utwory nie zaprzątacie sobie takimi myślami głowy? Raczej nie. Jak już wspomniałem naszą wytyczną jest to, żeby nigdy nie grać riffów, których nie chcielibyśmy usłyszeć od zespołów, które cenimy. Pozwalamy kompozycjom rozwijać się i ewoluować do momentu, aż czujemy je naszym ciałem podczas grania na próbach, wliczając w to potrząsanie głową. Aha i fakt, który pomaga nam przy komponowaniu to to, że wiemy czym naprawdę jest nasz zespół, ale ważniejsze jeszcze jest to, czym on nie jest. Tak więc, nowe riffy bez dziwnych za-


skoczeń to nasz układ. "The Siege" to koncept, w dodatku o dość niejednoznacznej wymowie, bo motyw człowieka na wyspie może być różnie interpretowany? Może człowiek to symbol, metafora, a wyspa to tak naprawdę on sam. Może... Nie należycie więc do zespołów, które traktują warstwę słowną po macoszemu, dla was jest ona równie ważna jak muzyka, bo ma stanowić z nią jedność? Nie tylko jedność, ale także spoistość i solidność, bo staraliśmy się sprawić, aby nasz przekaz był ponadczasowy, dlatego poruszamy temat tak prosty a jednak tak złożony jak "kim jestem?". Myślę, że ma to osobisty wydźwięk i ludzie mogą sie z tym utożsamiać, prawda? Fakt, że użyliśmy trochę alchemicznych metafor lub hermetycznych alegorii tu czy tam, by uniknąć dosłowności i poetycznie zamaskować ich znaczenie, jest oczywiście zabiegiem literackim, który sprawia, że zdania i frazy są otwarte do własnej interpretacji, jak wpatrywanie sie w swoją własną talię kart Rorschacha.

kim doom metalem wiedzą, że trzeba posłuchać więcej niż kilka minut utworu, by zrozumieć jego ducha. Istnieją inne style metalu, gdzie prawie cały kawałek trwa trzy minuty i to wystarczy, by coś przekazać i nie ma w tym nic złego, ale możecie sobie wyobrazić słuchanie Solitude Aeturnus, Sorcerer czy Solstice tylko przez trzy minuty, by zanurzyć się w ich twórczości? Ja też nie. Ten rodzaj muzyki wymaga długiego słuchania i poświęcenia swojej uwagi, ale jeżeli cię to kręci, to na pewno poświęcisz na to swój czas.

spędzać czas w sali prób), że wydawało się, że metal zagubił się gdzieś po drodze. Przynajmniej wyglądało tak na zewnątrz. Obecnie chilijski metal jest bardzo zdrowy, z wieloma świetnymi zespołami, które wydają bardzo dobry jakościowo materiał, wieloma koncertami i oddaną publicznością, która kupuje i wymienia się materiałami. Nawet jeśli można znaleźć zwykłego pozera czy dupka tu czy tam, mogę zapewnić, że nasz metal jest żywy i ma się dobrze. To zdecydowanie może być nowy złoty wiek.

Kiedyś celebrowało się muzykę, w Polsce szczególnie w latach 70. i 80., gdzie przemysł/rynek muzyczny praktycznie nie ist niał, a hard rockowe i metalowe płyty czy nagrania trzeba było zdobywać na różne sposoby. W Chile też pewnie nie mieliście pod tym względem łatwo, ale dzięki temu umieliśmy docenić to co mamy. Teraz jest przesyt wszystkiego, w tym muzyki, może więc dlatego nie ma już ona takiej magii i znaczenia dla ludzi, poza garstką maniaków? Lata 70. i 80. w Chile to były czasy dyktatury

W metalowym świecie winylowe płyty i kasety nigdy nie odeszły do lamusa, a od kilku już lat są znowu popularne, wręcz modne, również w szerszym wymiarze. Zastanawia mnie jednak, dlaczego w dobie tak niepraw dopodobnego rozwoju technologii ludzie idą na totalną łatwiznę, słuchając często muzy ki wyłącznie z telefonów, gdzie nie ma cudów, nie zabrzmi ona jak należy. Nie myślisz czasem, że po co męczyć się tyle w stu dio, pracować nad brzmieniem, które tak naprawdę doceni i usłyszy w pełni garstka

Można jednak słuchać waszych płyt niezależnie od siebie, bo te historie są na tyle uniwersalne? Myślę, że tak, ale polecam słuchać efektów naszej pracy jako całości, żeby lepiej zrozumieć nasz muzyczny/koncepcyjny progres i lepiej się nią cieszyć. Stylistyka w której się poruszacie narzuca pewne ramy, choćby co do długości utworów, ale jednocześnie daje to wam chyba spore możliwości aranżacyjne czy tworzenia określonego klimatu poszczególnych kompozycji? Myślimy o naszej muzyce jak o noweli czy filmie. Wstęp, rozwinięcie, konflikt, punkt kulminacyjny i rozwiązanie. Zdajemy sobie sprawę, że nasze utwory są dość długie, ale czasem historie nie mogą być skrócone bez poświęcenia ich narracyjnej wartości. Tak jak napisał Ernesto Sabato "nie mam problemu z rozległością, ale nie znoszę przedłużania". Oczywiście, posiadanie takich długich muzycznych krajobrazów daje nam świetną okazję do pracy nad aranżacjami, harmoniami i partiami solo. Nawet cover "Waltz The Night" Angel Witch na splicie z naszym Evangelist w porównaniu z oryginałem znacznie wydłużyliście, czyli po prostu lubujecie się w dłuższych, rozbudowanych kompozycjach? Czas utworu 4-5 minut to nie wasza bajka? Staraliśmy się oddać hołd utworowi, który uwielbiamy poprzez zagranie go w sposób, w jaki gramy naszą własną muzykę, czyli wolno, ciężko i ciemno. Przez to czas tego kawałka jest dłuższy niż to, co można usłyszeć na "Screamin' 'N' Bleedin'". Ma to też jednak ujemne strony, bo obecne pokolenie słuchaczy przyzwyczajone jest do fragmentarycznego odsłuchiwania muzyki w sieci, jest więc bardzo prawdopodobne, że tacy ludzie nie dotrwają do końca nie tylko "The Open Arms, The Open Wounds", ale nawet krótszego o trzy minuty "The Spell Of Concealment"? Szczerze mówiąc, nie martwimy się zbytnio o to, bo wiemy, że ludzie interesujący się epic-

Foto: Capilla Ardiente

"pinoshit", dlatego większość form artystycznej ekspresji była ścigana i zakazana, co doprowadziło nasz kraj do kulturowej blokady. Wczesne związki z ciężką muzyką na początku lat 80. mieli tutaj przeważnie ludzie z rodzinami za granicą lub tacy, którzy mieli wystarczająco dużo pieniędzy, żeby podróżować poza Chile, którzy dostawali albumy AC/DC, Motörhead, Judas Priest czy Venom, potem w domu przegrywali na kasety i wymieniali się nimi. Wszystko odbywało się w sposób podziemny, niektórzy ludzie, tacy jak Anton z legendarnej grupy Pentagram tworzyli własne magazyny ("Blowing Thrash"), zaczynali komponować swoją muzykę, nagrywać dema, występować i potem, zamiast kilku długowłosych dzieciaków w czarnych koszulkach i podartych spodniach wymieniających się muzyką w połowie lat 80. miałeś to, czym był złoty wiek chilijskiej sceny metalowej. W latach 90. panował tutaj death metal ale jakimś cudem w późnych latach 90. do nawet połowy lat dwutysięcznych, było tak wiele podgatunków, trendów i dzieciaków (nad)używających Internetu, by promować swoje nagrania (zamiast

ludzi mających dobre gramofony/odtwarza cze CD? To wstyd, ale jako dzieciak sprzedałem większość moich analogów, żeby przejść wyżej, na ten konkretny format audio CD (śmiech). Poświęciłem mnóstwo lat na to, żeby je odzyskać (przynajmniej nie byłem w tym sam, wielu moich przyjaciół zrobiło tak samo). Zawsze staraliśmy się mieć jak najlepsze źródło dźwięku jak tylko to było możliwe i w tamtych czasach, kiedy płyty CD rządziły światem, to był ten sposób, w jaki słuchało sie swoich ulubionych płyt. To zabawne, że ja i moi przyjaciele przegrywaliśmy w domu wiele płyt prosto z winylu, potem kopiowaliśmy je taśma po taśmie i wymienialiśmy się nimi, a kiedy miało się album z rysą czy przeskokiem, to po prostu słuchało się tego kawałka z rysą czy przeskokiem. Pamiętam, jak słuchałem "South Of Heaven" po raz pierwszy na płycie CD i czekałem właśnie na przeskoki na określonych kawałkach, ale ich nie było! Wszystko brzmiało krystalicznie czysto! Tak dobrze! Szkoda, że nie wiedzieliśmy, że komputery z nagrywarkami CD i CD-R sprawią, że napatrzy-

CAPILLA ARDIENTE

103


Foto: Capilla Ardiente

my się za dużo na płyty CD i zaczniemy znów szukać winyli i kaset. Jeżeli chodzi o cyfrowe formaty, platformy i słuchanie muzyki na smartfonach, myślę że to w porządku. To praktyczne rozwiązanie, bo jest to po prostu kolejny sposób na cieszenie się muzyką podczas biegania, jazdy na rowerze czy w metrze w drodze do pracy. Możesz czerpać radość z muzyki, mając parę dobrych słuchawek. Ale jeśli chcesz doświadczyć maksymalnego przeżycia (rytuału), nic nie jest w stanie pobić tego, gdy siedziszspokojnie w domu, wpatrujesz się w świetną okładkę, czytasz tekst słuchając fizycznej kopii za pomocą dobrego systemu dźwiękowego. Będzie nawet lepiej, gdy dodasz do tego kieliszek wina. Oczywiście, to doświadczenie nie może być zastąpione słuchaniem muzyki ze smartfona, kiedy rozpraszasz się whatsappem, instagramem czy tinderem. Jasne, że młodzi słuchacze nie będą inwest ować w drogi sprzęt audio, bo nie mają na to środków. Dostrzegam jednak, że coraz więcej starszych już ludzi, 40-50-latków, przestawia się na streaming czy słuchanie muzy ki z YouTube, a jak już mają w domu jakiś sprzęt grający to maksymalnie kino domowe, ewentualnie miniwieżę - ciebie też to dziwi, takie wygodnictwo kosztem brzmienia? Nie dziwi mnie to. Nie wszyscy ludzie, których cieszy muzyka mają świra na punkcie dźwięku czy też faktycznie słyszą różnicę pomiędzy komputerowymi głośnikami i tymi hifi. Dla niektórych zadowalające jest posiadanie głośników, które są wystarczająco głośne. Są dzieciaki, które dostrzegają różnicę, ale nie mają jeszcze funduszy na porządny zestaw dźwiękowy i są również starsi, którzy mają pieniądze, ale nie znają się na tym, lub ich to nie obchodzi. Moim zdaniem jeżeli żyjesz dla muzyki i jest ona dla ciebie tak ważna, że wydajesz większość pensji na płyty czy kasety, to przestępstwem jest nie odłożyć trochę pieniędzy i kupić sobie odpowiedni sprzęt, żeby wydobyć jak najwięcej z tej nagranej muzyki. Robi to ogromną różnicę, kiedy słuchasz muzyki na dobrym systemie audio. Dobrze przynajmniej, że ludzie chodzą jeszcze na koncerty, chociaż akurat z tymi mniej znanymi zespołami też bywa różnie też tego doświadczacie? Na samym początku, kiedy zacząłem grać w młodym, nieznanym zespole w latach 19951998 nie było tak wielu ludzi na naszych wys-

104

CAPILLA ARDIENTE

tępach, którzy przyszli zobaczyć specjalnie nas, ale i tak było tłoczno. Widzisz, grupa w której wtedy grałem była jednym z najwcześniejszych (i po kilku latach jednym z największych) doomdeath aktów w Chile, nosiła nazwę Poema Arcanvs i pracowaliśmy ciężko, żeby wyrobić sobie markę, nie tylko jako zespół, ale także zdobywając uznanie jako muzycy. Koncertowaliśmy w Chile i wydaliśmy kilka albumów, które obecnie są uznawane za klasyki gatunku w Ameryce Południowej ("Arcane XIII" i "Iconoclast"). Grałem z nimi od 1995 do 2006 roku, kiedy zrezygnowałem i postanowiłem założyć Capilla Ardiente z Felipe. Z racji tego, że nasz zespół posiada muzyków, którzy są częścią wielu znanych grup tutaj w Chile jak Atomic Aggressor (Julio) czy Poema Arcanvs (Igor) lub Procession/Nifelheim/Destroyer 666 (Felipe), muszę przyznać, że mamy solidną grupę fanów, przyjaciół i ludzi, którzy śledzą nasze poczynania, a te kilka koncertów, które tutaj gramy zawsze wyprzedajemy. Fakt, że jesteście bardzo aktywni, a Felipe nie dość, że mieszka w Europie, to jeszcze udziela się w tak znanych zespołach jak Deströyer 666 czy Nifelheim, pewnie jednak nie ułatwia wam koncertowania, generalnie funkcjonowania, ale mimo wszystko Capilla Ardiente znaczy dla was zbyt wiele, byście mieli zrezygnować z tego zespołu? Dokładnie. To główny powód, dla którego nasze koncerty są zawsze wyprzedane. Nie chodzi tylko o to, że ludzie lubią naszą muzykę i chcą zobaczyć nas na żywo, ale to też jedyna taka szansa w roku, kiedy można spotkać zespół, porozmawiać i wypić z nami piwo. W styczniu 2020 roku, po 13 latach istnienia, będziemy mieli naszą pierwsza mini trasę w Chile i pierwszy raz zagramy poza Santiago. Paradoksalnie, graliśmy na festiwalach i koncertowaliśmy w Europie, a nawet wystąpiliśmy na największym muzycznym festiwalu w Kolumbii, więc można powiedzieć, że graliśmy cztery czy pięć razy więcej za granicą, niż w naszym kraju. Pozwolić zespołowi odejść? Czy pozwolilibyście odejść dziecku? Nigdy w życiu! Dzięki za zainteresowanie, "Heavy Metal Pages"! Teraz łap za piwo i posłuchaj Motörhead! Wojciech Chamryk, Kinga Dombek, Przemyslaw Doktór

HMP: Nowy album Legendry nosi tytuł "The Wizard and The Tower Keep". Cały jego koncept jest wzorowany na bazie opowiadania, które sam napisałeś. O czym opowiada ta historia? Vidarr: Historia ta traktuje o bezimiennym herosie, który zostaje przetransportowany z Ziemi do innego świata. Świata wypełnionego dziwacznymi istotami oraz magią. W tym świecie wojownik bez imienia musi walczyć o przetrwanie w dziczy oraz przemierzyć grobowce i podobne do lochów starożytne katakumby. Odzyskuje on w ten sposób zawarte w nich skarby, którymi handluje w celu podtrzymania swojej egzystencji. Podczas swej podróży opisanej na albumie, zdobywa on magiczny klejnot zwany "Okiem Króli". Kiedy wkracza do niegdyś świetnego, obecnie niegodziwego miasta Ardona, zostaje zaatakowany przez demoniczne siły, wezwane przez złego czarnoksiężnika Vaela, który sprawuje rządy nad miastem ze szczytu wieży Twierdzy Miejskiej. Bohater dowiaduje się, iż "Oko Króli" posiada moc podróży między wymiarami, zatem ma ono moc przesłania go z powrotem na Ziemię. Jednakże artefakt ten jest także pożądany przez Vaela. Wojownik nie ma innego wyboru jak stawić czoła czarnoksiężnikowi w bezpośrednim starciu. Utwory na albumie opisują jego podróż po starożytnych katakumbach znajdujących się poniżej miasta, a także jego zejście do Komór Rytualnych w Twierdzy Miejskiej. Podczas swojej podróży napotyka starożytne bóstwa, zagubione dusze i inne dziwne istoty. Spora część zespołów układa kolejność utworów na swych albumach według metody Alfreda Hitchcocka, czyli zaczynają od mocnego kawałka, który śmiało można porównać do trzęsienia ziemi. Ty jednak zrobiłeś niemalże na przekór i na "dzień dobry" dostajemy balladę "The Bard's Tale". Skąd pomysł na ten dość nietypowy krok? Pomysł aby zawrzeć ten utwór polega na tym, iż cała historia zaczyna się, gdy wojownik bez imienia wkracza do tawerny w Ardonie, gdzie bard śpiewa pieśń przy ognisku przy akompaniamencie dziwnych gitar. Tekst pieśni zapowiada przybycie wojownika do królestwa Eyrn (odległej planety, na której akcja tej opowieści ma miejsce). Chciałem zawrzeć utwór tego typu zarówno jako pewną klamrę spinającą album (nawiązanie do niego jest także pod koniec płyty, kiedy przygoda ziemskiego wojownika się kończy), a także jak ukłon dla dokonań Jethro Tull. Dla kontrastu następnie dostajemy dynamiczny rocker "Vindicator". Może to wywoływać w słuchaczu lekki dysonans. Absolutnie. "The Bard's Tale" ma za zadanie wprowadzić słuchacza w całą historię, "Vindicator" za to wprowadza akcję na pierwszy plan. Dwa pierwsze utwory są znacznie krótsze niż reszta kawałków wypełniających "The Wizard and The Tower Keep" . Celowo komponujesz długie, rozwleczone formy, czy raczej wychodzi to samo z siebie podczas pisania? Jest to zdecydowanie kombinacja zamiaru oraz spontanu. Album "Dungeon Crawler" rozpoczęliśmy najdłuższym trackiem na albumie (około 10 minut). Tym razem chciałem podejść do tego albumu w trochę bardziej tradycyjny sposób i zachować dłuższe utwory na późniejszą część płyty. Napisaliśmy każdy utwór w kolejności w jakiej się one pojawiają, i w


Bezimienny heros Legendry wydało na świat swoje trzecie dziecko pod tytułem "The Wizard and The Tower Keep". Już z tego można się domyślić, iż tekstowo album ten jest osadzony w realiach fantasy oraz opowiada pewna spójna historię. Tutaj mamy przygody bohatera, który przemieszcza się między wymiarami... O tym jakie są źródła owej historii oraz o tym czym ten album różni się od poprzedniczek opowiedział nam gitarzysta oraz lider grupy Vidarr. porządku chronologicznym opowiadanej historii, więc długość poszczególnych utworów była także warunkowana wspomnianymi czynnikami. W utworze "The Long Road" pewne partie brzmią jak żywcem wyciągnięte z jakiegoś utworu Deep Purple... Zgadza się. Deep Pure był jednym z moich pierwszych ulubionych zespołów z dzieciństwa, więc to porównanie to jest jak najbardziej na miejscu (w przypadku "The Long Road" bliżej nawet do Uriah Heep). Z pewnością jestem wielkim fanem rocka/rocka progresywnego z lat 70-tych. Nieustannie też poszukuje nieznanych mi wcześniej, starych albumów. Wspomniałeś też o swej fascynacji Jethro Tull. Progresywne wpływy słychać przede wszystkim w utworze "Earthwarrior", który mimo, że stylistycznie odstaje od reszty płyty, to paradoksalnie... idealnie do niej pasuje. Jeśli musiałbym wskazać swój ulubiony utwór z albumu (chociaż to trudne), najprędzej wybrałbym "Earthwarrior". Proces tworzenia tego utworu zaczął się od pomysłu, aby nawiązywał on do melodii opowieści barda z początku albumu. Od tego zaczął się główny motyw utworu. Otwierająca partia instrumentu powstała zaś podczas improwizacji na próbie. Był to punkt wyjścia aby połączyć luki pomiędzy głównym trzonem utworu a melodią z "The Bard's Tale". Nie ukrywam, że było to drobnym wyzwaniem, lecz także było całkiem przyjemne jeśli chodzi o pisanie. Generalnie zawsze gustowałem w kompozycjach, które zaczynają się w jednym miejscu, a kończą zupełnie gdzie indziej (porównałbym to z bardziej progresywnymi momentami Black Sabbath). Myślę, iż ten styl pisania utworów będzie odgrywał większą rolę wraz z tym, jak Legendry będzie się rozwijało. Żeby było ciekawiej "Behind The Summoner's Seal" brzmi trochę jak wczesny Slayer. Widzę zatem, że masz naprawdę szerokie horyzonty muzyczne. W "Behind The Summoner's Seal" jest zdecydowanie więcej niż trochę inspiracji thrash metalem, ale tak naprawdę do tego kawałka zainspirował mnie wczesny Manowar, zawłaszcza w części chóralnej. Ja oraz zespół czerpiemy z naprawdę różnych wpływów. Kicker i Evil przemycają do Legendry dużo elementów muzyki punk, zwłaszcza jeśli chodzi o podejścia rytmiczne, a na stół z mojej strony trafia wpływ progresywnego rocka lat 70-tych. Niektóre z moich największych muzycznych inspiracji to: Manilla Road, Cirith Ungol, Manowar i Warlord, podczas gdy jeśli chodzi o te z poza metalu, dużo inspiracji dają mi: King Crimson, Yes, Jethro Tull, Frank Zappa, oraz ambiet i dungeon synth (dark ambiet). Wspomniałeś również, że o kolejności utworów na "The Wizard and The Tower Keep" zadecydowała również kolejność ich tworze-

nia. Praktykowałeś już ten model w przeszłości? Nie, to jest pierwszy album napisany w tradycyjny, jak i sekwencyjny sposób. Poprzednio, "Mists Of Time" i "Dungeon Crawler" zostały nagrane przy zestrajaniu bębnów oraz gitar Kickera i moich w strukturze utworu, które ja później zmiksowalem z wokalem, solówkami, innymi instrumentami oraz bassem ( tylko w trakcie "Mists Of Time", Evil dołączył do zespołu kiedy zestrajanie basu zaczęło się w "Dungeon Crawler"). Z powodu tej dziwacznej metody nagrywania, kompozycje nie były poddawane próbom oraz ucieleśniane do momentu gdy rozpoczęliśmy nagrywanie! Teraz chcie-

przyjąć wiele form. Ten styl jest prawdziwie organiczną formułą z tworzoną z zamysłem, iż sam finalny rezultat muzyczny musi być "epicki". Tak naprawdę, jest to kombinacja różnych wpływów oraz podejść, połączonych tak aby tworzyły coś na swój sposób nowego. Swego czasu udzielałeś się również w projekcie Defeat uprawiającuym viking/black metal. Bardzo zainteresował mnie Twój image z tamtych czasów. Powiedz mi proszę czy nie inspirowałeś się przypadkiem Robem Darkenem z polskiego zespołu Graveland? Przez ostatnie 15 lat często zagłębiam się w historię i zgromadziłem całkiem pokaźną kolekcję broni oraz zbroi, głównie reprodukcji z czasów Wikingów. Stwierdzenie, iż nie byłem świadomy istnienia grupy Graveland było by nieprawdą, lecz nie on ostatecznie wpłynął na mój wizerunek. Po prostu stwierdziłem, iż strój oraz zbroja Wikingów idealnie pasują do brzmienia Defeat. Czy planujesz jeszcze coś wydać pod szyldem Defeat? Ostatnie wydawnictwo sygnowane tą nazwą ukazało się w 2014 roku. Myślę, iż można śmiało powiedzieć, że Defeat

Foto: Legendry

liśmy mieć utwory dokładnie dopracowane, zanim zaczęliśmy nagrywać. Stąd ten krok. Czym jeszcze różni się "The Wizard and The Tower Keep" od swych poprzedników? Myślę, iż "The Wizard and The Tower Keep" jest najbardziej spójną koncepcją, którą ten zespół stworzył: zdecydowanie najbardziej skupioną na nazwijmy to "punkcie kulminacyjnym". Poza pisaniem albumu, był to pierwszy album, który nagrywaliśmy w studio innym niż moje, więc to sprawiło dużą różnicę w ogólnej jakosci dźwięku. Także zestrajaliśmy gitarę, bas i bębny jednocześnie jako zespół w studio, więc to daje bardzo spójne brzmienie całej płycie. Często określa się Legendry jako zespół grający epic metal, jednakże Wasza twórczość nieco odbiega od typowych przedstawicieli tego gatunku, takich jak Manilla Road czy Heavy Load. Ośmielę się stwierdzić, że udało się Wam stworzyć własny unikatowy styl. Jak to zrobiłes? Epicki metal, tak samo jak black metal, może

należy już do przeszłości. Jeśli zdecyduje się jeszcze wrócić do grania black metalu, będzie to pod inną nazwą. Grasz też na instrumentach nie kojarzonych powszechnie z metalem, takich jak man dolina. Co Cię skłoniło by po nie sięgnąć? Powodem, abym sięgnął po ten instrument było głównie wykorzystanie mandoliny na wielu albumach Jethro Tull. Dodaje to inną jakość do kanałów akustycznych, coś ze średniowiecznego klimatu. Pomówmy o wokalu. Czy trudno było ci się przestawić z black metalowego skrzeku na czysty śpiew? Zanim wziąłem się za metal, grałem dużo folku i bluesa, głównie na gitarze akustycznej, z towarzystwem bardziej tradycyjnego śpiewu. Zatem śpiew nie był czymś czego musiałem się nauczyć całkowicie od początku. Bartek Kuczak Tłumaczenie: Przemysław Doktór

LEGENDRY

105


Trochę inny Szkocja to ciekawa kraina. Pełna zielonych wzgórz, ruin zamków, jezior (z potworami i bez), starych murów i destylarni whiskey (tych z tradycjami oraz tych nowoczesnych). Historia i mity są tam obecne na każdym kroku i chociażby nie wiem, jak bardzo ktoś by się przed tym bronił, od nic nie ucieknie. Inspirują one także młodych muzyków uprawiających muzykę heavy metalową. Jednym z ciekawszych szkockich zespołów młodego pokolenia jest Midnight Force. Zespół ten właśnie wypuścił na światło dzienne swój drugi głęboko osadzony w szkockiej historii oraz celtyckiej mitologii album pod tajemniczym tytułem "Gododdin". Spójrzmy co na jego temat mówią sami twórcy. HMP: Właśnie ukazał się Wasz drugi album zatytułowany "Gododdin". Na początek zapytam jakie jest znaczenie tego tytułu? Ansgar: Gododdini to dawne plemię celtyckie zamieszkujące region, który dzisiaj obejmuje wschodni wybrzeże Szkocji, niedaleko dzisiejszego Edynburga. To także poemat o ich śmierci, kiedy maszerowali na spotkanie z nacierającymi Saxonami z Northumbrii (dziś północna Anglia), którzy grozili najazdem na ziemię Gododdinów. Przegrali bitwę z najeźdźcami. O tych wydarzeniach opowiada tytu-

kościelnego witrażu, jednakże zamiast postaci jakiegoś świętego widzimy tam Vikinga. Ansgar: Okładka ma także pasować do tytułu albumu, z witrażem upamiętniającym poległych wojowników ludu Gododdin. Więc wojownik ten jest bardziej Celtem niż Wikingiem, jednakże wizerunek ten pasuje także do reszty utworów z albumu. Powiedziałbym, że najbardziej widoczne jest to w "In Lindisfarne It Lay", gdyż historia, o której ten kawałek opowiada osadzona jest w klasztorze Lindisfarne, który został przejęty przez Wikingów. To akurat pasowałoby do Twojej interpretacji. Brenden: Chciałem aby okładka tego albumu

Foto: Midnight Force

łowa kompozycja. Branden: Jeden z najsłynniejszych poematów brytonicznych zatytułowany jest "Y Gododdin" i opisuje właśnie tę bitwę. Od lat chciałem stworzyć o tym utwór, gdyż jest to starożytna historia regionu Szkocji, z którego pochodzę. Właśnie teraz trafiły się odpowiednie okoliczności ku temu. Ogólna atmosfera utworu pasuje idealnie do tekstu, który napisałem. Zatytułowaliśmy album tym tytułem, gdyż zawsze będzie on zamykającą kompozycją, a także tytuł dobrze pasuje do pierwszego albumu, o nazwie "Dunsinane" - prawdopodobnie nagramy jeszcze parę innych albumów, których tytuły wszyscy będą pewnie błędnie wymawiać (śmiech). Na okładce albumu widzimy coś w stylu

106

MIDNIGHT FORCE

była bardzo kolorowa i nasycona, nawiązująca do Ksiąg z Kells, a także do przepięknych witraży. Widziałem prace naszego przyjaciela Caluma Calderwooda, który opracował design dla nagrań Sloth Metropolis i kiedy z nim porozmawiałem, odniosłem wrażenie, że doskonale wie o co mi chodzi - zaprojektował, więc witraż, z którego jestem bardzo zadowolony. Gdy słyszałem "Gododdin" po raz pierwszy, elementem, na który zwróciłem szczególną uwagę było brzmienie. Jest ono znacznie czystsze niż na "Dunsinane". Ansgar: Zdecydowanie chcieliśmy sprawić, by dźwięk miał większą głębię i moc. Dodaliśmy wiele warstw chórków lub innych instrumentów, aby nasze historie ożyły tak jak w solów-

kach z "Y Gododdin". Poza tym postępowaliśmy tak samo, jak przy nagrywaniu naszego debiutu, aczkolwiek używając lepszego sprzętu takiego jak mikrofony i ampery, oraz będąc bardziej doświadczonymi jeżeli chodzi o proces nagrywania albumu długogrającego. Brenden: Cóż, jesteśmy coraz lepsi gdy pracujemy, szczególnie jeżeli chodzi o chórki. Wciąż muszę się sporo nauczyć na tym polu, ale im więcej albumów robimy, tym lepsi się stajemy. Utrzymujecie, że na Waszym drugim albu mie postanowiliście jeszcze bardziej oddać istotę heavy metalu. Co zatem Waszym zdaniem jest tą istotą? Ansgar: Przy pisaniu utworów Midnight Force staramy się nigdy nie przylegać do konkretnego formatu lub schematu, więc ostatecznie efekt końcowy burzy mózgów, to czysty heavy metal, taki który kochamy. Tak więc dając prostą odpowiedź, posłuchaj naszej EPki, aby dowiedzieć się czym jest dla nas heavy metal (śmiech). Ale na bardziej poważnej stopie powiedziałbym, że heavy metal jest dziś zagrożony, gdyż stara gwardia powoli przechodzi na emeryturę a festiwale oraz promotorzy zaniedbywali młodsze pokolenie zbyt długo, by móc dostarczać nowych gwiazd. Więc dla mnie to bardzo ważne (może ważniejsze niż kiedykolwiek), aby być oryginalnym i interesującym w tym co robisz - dlatego dla mnie heavy metal powinien być zawsze trochę dziwaczny, szorstki i kanciasty oraz… trochę inny. W dalszym ciągu w tekstach poruszacie his toryczne tematy. Gdy rozmawialiśmy przy okazji Waszego debiutu, wspominaliście, że jest to bezpośrednio związane z miejscem, z którego pochodzicie. Brenden: Cóż, dorastałem niedaleko ruin starego zamku (Linlithgow Palace), moje mieszkanie znajdowało się w niezbyt reprezentatywnym bloku, który mimo to zawsze był obecny na pamiątkowych zdjęciach turystów zwiedzających zamek (śmiech). Od młodości bawiłem się pośród starych budowli, a w miejscach takich łatwo używa się wyobraźni, a w końcu naprawdę zaczyna się interesować tym, co się tam się działo. Wszyscy w Linlithgow znają niejedną historie o starych czasach. Wydaję mi się, iż w Szkocji obecna jest także silna świadomość społeczna tego, co w toku historii się tutaj wydarzyło - wszyscy uczą się o Robercie de Bruce czy Williamie Wallace, albo o rzymskich fortach rozsianych po całym kraju. Myślę, że jest to część przynależności do małego kraju, który próbuje utrzymać swoją świadomość bez posiadania niepodległości. Faktem jest także to, iż nie możesz tu przejść


się przez 5 minut, bez potykania się o ruiny zamku lub część muru Antoniusza. W utworze "Walls Of Acre" słyszę wyraźne echa Bathory z okresu "Hammerheart"... Ansgar: Łał, to bardzo interesujące. Tak właściwie to zacząłem pisać tę kompozycję bardzo inspirując się utworami epickiego tąpnięcia zespołu Bathory. W ciągu naszej historii cały zespół zmieniał trochę ton i styl, ale nie sądzę aby wpływ był aż tak oczywisty, aczkolwiek jest to trafne spostrzeżenie! Jesteśmy fanami Bathory, przynajmniej Brenden i ja czasem skłaniamy się ku bardziej ekstremalnym rzeczom. Chociaż moim zdaniem najlepszym utworem Bathory jest i zawsze będzie "Bridge Of Death" Manowara (śmiech). Brenden: Myślę, że jeżeli chodzi o intro perkusji Ansgar powiedział: "Posłuchaj Pete, potrzebuje wejścia perkusji, zrób coś w stylu Bathory". I myślę, że Pete nigdy nie słuchał za bardzo Bathory, ale to mu akurat wyszło. "Parthia" stylistycznie zaś przypomina inną szwedzką legendę, mianowicie Heavy Load. Ansgar: Myślę, że tutaj podobieństwo jest bardziej przypadkowe. Oczywiście jesteśmy fanami Heavy Load, stąd może podświadoma inspiracja do dziwacznych riffów, ale nie myślę żeby którykolwiek z nas był ich aż tak zagorzałym fanem, który słucha ich tak często, aby napisać całą kompozycję w ich stylu. Chociaż Pete, nasz perkusista, który napisał tekst i melodię, jest wielkim fanem szwedzkich zespołów z lat 80-tych - takich jak Europe - więc kto wie (śmiech). W mojej opinii wyróżniacie się na tle innych kapel zaliczanych do nurtu NWOTHM dość unikalnym stylem. Jakie są Wasze muzyczne inspiracje? Ansgar: Dzięki, to dla mnie duży komplement. Nie "próbujemy" być inni na siłę, ale wydaje się, iż kształtujemy swoje pomysły może w inny sposób niż reszta zespołów z naszego gatunku muzycznego. Może to być spowodowane faktem, iż wszyscy czterej z nas mają różne zaplecze muzyczne, pomimo faktu, że wszyscy jesteśmy fanami metalu z lat 80-tych. Wszyscy mamy różne gusta, jeżeli chodzi o upodobania, co powoduje ciekawą mieszankę. Brenden najprawdopodobniej ma najbardziej zróżnicowane gusta, od podziemnego rapu do black metalu ze sporą dozą klasycznego NWOBHM, także rock z lat 70-tych oraz doom. Joe i Pete są bardziej zakorzenieni w glam i heavy metalu ze środkowych i późnych lat 80-tych, podczas gdy ja jestem wielkim fanem metalu z USA, epickiego doomu oraz proga z lat 70-tych. Brenden: Ja oraz Pete gramy także w kilku innych zespołach, ja w doom metalowym, Pete w zespole indie, a obydwaj w zespole grunge i folkowym - tak więc granie całej tej zróżnicowanej muzyki w połączeniu z heavy metalem oznacza różne wpływy, które zawsze są obecne w naszym graniu, i niejako zawsze wślizgiwać się będą w to co robimy. Czy wykorzystaliście Wasze doświadczenie z pracy nad debiutem podczas nagrywani "Gododdin"? Brenden: Tak, podczas nagrywania pierwszego albumu nasz rejestrator Mike praktycznie przez cały czas nas instruował. Natomiast przy produkcji "Gododdin" ustawiał tylko mikrofony w odpowiednich miejscach, i nie mu-

sieliśmy spieszyć się z tworzeniem partii oraz harmonii, robiąc wszystko tak jak chcieliśmy. Muszę powiedzieć, że w większości wyszło to nam na dobre, ale było parę sytuacji z ustawieniem mikrofonów, w których nauczyłem się, że w przyszłości jednak będziemy potrzebowali trochę więcej pomocy Mike'a. Przez ostatnie kilka lat (głównie Mike) zbudowaliśmy studio praktycznie z niczego. Coraz lepiej poznajemy sprzęt i proces nagrań. Mike za każdym razem także wykonuje coraz lepszą robotę. Pierwszą profesjonalną rzeczą, która została tam nagrana przez kogokolwiek z naszego zespołu, jest "Scarlet Citadel", drugi track z 2017 roku - więc jeśli chcesz usłyszeć jak studio się zmieniło, będzie to najprawdopodobniej najlepszy wybór.

Czy po wydani debiutu zauważyliście znaczące zainteresowanie Waszą twórczoś cią ze strony mediów zajmujących się podziemną sceną heavy? Ansgar: Tak, posiadanie albumu długogrającego w istocie pomogło. Na początku wydaliśmy go własnym kosztem, gdyż trudno było znaleźć wydawcę, który byłby nim zainteresowany. Tak szybko jak ujrzał on światło dzienne, otrzymaliśmy propozycje by umieścić go na różnych formatach. Także zaczęliśmy dostawać sporo propozycji odnośnie wywiadów oraz koncertów. Mamy nadzieje, że wraz z drugim albumem będziemy mogli się z tym rozwinąć, i może uczestniczyć na letnich festiwalach typu open air, gdyż dotychczas nie mieliśmy takiej okazji.

Jak udało się Wam zachować ten sam skład od początku? Ansgar: Jak na razie nie moglibyśmy sobie wyobrazić zespołu bez kogokolwiek z nas. Ale może na początku każdy zespół tak mówi (śmiech). Wszyscy jesteśmy zaangażowani w

To może coś więcej o koncertach. Który z dotychczas granych show uważacie za najważniejszy w Waszej krótkiej karierze? Ansgar: Miałbym trudności z wybraniem tylko jednego show, ale dla mnie osobiście show z okazji wydania albumu "Dunsinane" w

Foto: Midnight Force

proces tworzenia, prawie nigdy nie ma jednego kompozytora kawałka, więc było by niezmiernie trudno zastąpić któregoś z nas. Nawet jeśli ktoś napisze tekst i zaproponuje riffy oraz melodię, zawsze dogrywamy wszystko razem i każdy dodaje coś od siebie.

Glasgow był niesamowity, tak samo jak nasz ostatni reklamowany show w Dublinie. Było mnóstwo potu i alkoholu. Tak samo z występem w Hamburgu w tym roku, z fanami wrzeszczącymi nazwę naszego zespołu długo po tym jak przestaliśmy już grać. To było coś!

Jak przyjęliście reakcje fanów oraz krytyki na "Dunsinane"? Myślicie, że "Gododdin" jest w stanie powtórzyć ten sukces? Ansgar: Reakcja na "Dunsinane" była w istocie niesamowita, mieliśmy świetne recenzje i album podobał się wielu ludziom. Jak na razie mamy w większości pozytywne recenzje na temat "Gododdin", pomimo, że oczekiwania niektórych recenzentów zmieniły się, w związku z tym, że jest to nasz drugi album i podchodzą oni może z większa rezerwą. Ale reakcje tych, którzy mają znaczenie, czyli fanów oraz ludzi, którzy piszą dla właściwych gazet o undergroundowym metalu, są pozytywne, więc nie możemy narzekać! Brenden: Cóż najlepszym wyznacznikiem jest gdy ziomkowie śpiewają i docierają do utworów na żywo. Ale recenzje też nie są złe.

Czego najbardziej oczekujecie w roku 2020? Ansgar: Aktualnie planujemy parę tras po Niemczech, supportując fajne zespoły, takie jak Riot City czy Sabire. Mamy też nadzieję dodać inne kraje do naszej listy, na przykład Polskę, gdzie już jesteśmy w kontakcie z pewnymi promotorami. Chcemy się skupić na graniu w nowych miastach lub krajach, aby promować "Gododdin" u tak wielkiej publiczności jak to możliwe! Dziękujemy bardzo (śmiech) Bartek Kuczak Tłumaczenie: Przemysław Doktór

MIDNIGHT FORCRE

107


Odniesienia do realnego świata Pod nazwą Risen Prophecykryje się dość intrygująca zarówno pod względem muzycznym, jak i tematycznym (jeśli chodzi o teksty utworów) brytyjska kapela, która w lecie wypuściła swój trzeci długograj o dość tajemniczym tytule "Voices from the Dust" Na nasze pytania związane z tym albumem (dość enigmatycznie, ale jednak) odpowiedział basista oraz lider grupy Ross Oliver. HMP: Witam. Bardzo ciekawą kwestią dotyczącą Waszej kapeli jest to, że gracie w tym samym składzie od samego początku istnienia zespołu czyli 2005 roku. Czy to dlatego, że jesteście dobrymi przyjaciółmi, czy może jest to tylko kwestia współpracy czysto muzycznej? Ross Oliver: Oba czynniki są tak samo istotne. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, ale nasza ścieżka muzyczna nie zmieniła się od kiedy zaczęliśmy, wciąż jesteśmy w tym samym składzie co na początku. Pamiętasz, co było głównym czynnikiem,

słów i technik wykorzystanych tym razem. Spędziliśmy sporo czasu na wokalu, szczególnie przy tworzeniu warstwy/harmonizacji. Nowy album, podobnie jak poprzedni, zaczyna się od instrumentalnego intro. Czy to jakiś Wasz znak firmowy, który pojawi się też na kolejnych wydawnictwach? Myślę, że posiadanie intro może być bardzo pomocne, jeśli chodzi o wprowadzenie słuchacza w album i odpowiedni nastrój. Nie sądzę, żeby to było coś, co robimy celowo, to po prostu pomogło obu albumom "płynąć" lepiej. Może nie będzie to potrzebne na następnej,

Wasza muzyka wydaje się być świetną mieszanką tego, co nazwałbym tradycyjnym metalem i oraz pewnych świeżych nowoczes nych patentów. Dzięki! Chciałbym, żeby tak było. Pochodzimy z tradycyjnego tła, bez względu na to, z jakiego wpływu czerpiemy, ale nie chcemy być przez to ograniczeni. Lubimy wolność rozwoju i budowania na tym, co kochamy. Zauważyłem, że Risen Prophecy ma tendencję do tworzenia dłuższych utworów. Czy kiedykolwiek myślałeś o napisaniu kilku szybkich rock'n'rollowych killerów? (Śmiech) Trudno nam pisać krótkie piosenki, bo zawsze czujemy, że możemy dorzucić coś więcej do naszych pomysłów. Naprawdę doceniam możliwość napisania czegoś krótkiego i wesołego, ale nie jestem pewien, czy na tym właśnie polega nasza siła. Tytułowy utwór ma kilka orientalnych wstawek muzycznych. Jest wiele starożytnych babilońsko-sumeryjskich koncepcji, które przewijają się przez album, więc to musiało być reprezentowane także w warstwie muzycznej. Wydajecie swoje albumy z 4-5-letnią przerwą. Czy jest to dla Ciebie optymalne tempo, czy masz zamiar robić to częściej w przyszłości? Proces pisania jest dla nas dość szybki, kiedy już się wreszcie zacznie. Główną kwestią są dla nas koszty nagrań. Potrzeba dużo czasu, żeby zebrać pieniądze na nagrywanie, a szczególnie dla nas, ponieważ naprawdę zwracamy uwagę na szczegóły. Prawdopodobnie wydawalibyśmy je co dwa lata, gdyby to tylko było możliwe.

Foto: Risen Prophecy

który doprowadził do założenia zespołu? Chcieliśmy po prostu grać muzykę z ludźmi, którzy lubią tę same dźwięki. Jak spędziliście te cztery lata, które upłynęły od wydania "Into the Valley of Hinnom"? Zrobiliśmy kilka mniejszych tras koncertowych i kilka większych, a następnie skupiliśmy się na pisaniu kolejnego albumu. Tworzenie "Voices..." nie zajęło nam dużo czasu (według naszych standardów), ale zgromadzenie pieniędzy na nagranie tego albumu to już inna kwestia, dlatego między "Hinnom" a nowym albumem upłynęło tyle lat. Wasz trzeci album, zatytułowany "Voices from the Dust", został wydany latem ubiegłego roku. Czy nagranie tego albumu dało Ci jakieś nowe doświadczenia? Pracowaliśmy z Gregiem (producentem) nad "Hinnom", więc wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać w odniesieniu do procesu i samego studia. Było jednak wiele nowych pomy-

108

RISEN PROPHECY

ale o tym przekonamy się w przyszłości. Czy "Voices from the Dust" to należy trak tować jako album koncepcyjny? Jaka jest jego historia? Teksty są utrzymane w klimatach fantasy, ale są w niej stałe odniesienia do naszego realnego świata. Zarys konceptu to podróż wędrowca, który znajduje się w krainie całkowitego spustoszenia. W trakcie opowieści doświadcza on różnych wizji zarówno dotyczących przeszłości, jak i przyszłości, które pokazują, co spowodowało to wspomniane już spustoszenie. Wizje te pokazują, jak bardzo ludzkość jest skorumpowana i że ogień, który spalił świat naszego bohatera, jest bezpośrednią konsekwencją tego zepsucia. Czy traktujecie teksty Waszych utworów jedynie jako dodatek do waszej muzyki, czy jest to dla Was coś naprawdę ważnego? Teksty są tak samo ważne jak muzyka podczas pisania.

Ross, wiem, że ty też grasz w death metalowym zespole Vacivus. Czy próbujesz prze mycić jakieś wpływy tego stylu do nagrań Risen Prophecy? Myślę, że wszystko, co jest jakąś częścią muzycznego świata, ma możliwość wpływania na was w jakiś sposób, ale tak naprawdę nie żeby te zespoły wpływały na siebie nawzajem. Bardziej ekstremalne sekcje w Risen Prophecy są tam od początku, więc to nie jest coś nowego, ale myślę, że najnowszy album ma ich więcej niż wszystkie poprzednie. Czytałem też, że w tym roku odbyliście dużą trasę koncertową z Vacivus. Jesteś zadowolony z jej przebiegu? Czy są jakieś plany dotyczące kolejnej trasy koncertowej Risen Prophecy? Tak, trasa poszła dobrze, dobra frekwencja i świetnie było zagrać na SWR w Portugalii. Chcemy zorganizować kolejną trasę, ale wiąże się to z koniecznością znalezienia promotorów, którzy by nas zarezerwowali lub agenta, który by to zorganizował. W którym kraju lubisz grać najbardziej i dlaczego? Szczerze mówiąc, chcemy grać wszędzie tam, gdzie nie graliśmy wcześniej, co zostawia nam dużo miejsca na przyszłość! Dziękuję bardzo za poświęcony czas! Dzięki za pytania, Bartek! Bartek Kuczak



Bez seniorskiej zniżki Ależ ci Australijczycy mieszają! Przejście od Motörhead do Blondie to dla nich drobiazg, czerpią też z bluesa, hard i glam rocka, psychodelii i licho wie czego jeszcze, dzięki czemu "Memoirs Of A Rat Queen" naprawdę robi wrażenie i może się podobać. Zresztą czy mogło być inaczej, skoro wokalistka grupy zaczerpnęła swój pseudonim Imperial Priestess Screaming Loz Sutch od jednego z najbardziej odjechanych artystów w historii rocka? HMP: Istnieje teoria, że dla każdego zespołu to ta trzecia płyta jest przełomowa, będąc ostatecznym testem jego kreatywności czy pozycji, ale wygląda na to, że u was wszystko jest na przekór, łącznie z tym, że taką płytą jest waszym przypadku dopiero czwarty album? CruciFox: Dużo o tym myślę. Sporo w tym prawdy, aczkolwiek są przykłady późnych gaf. Dwa z moich ulubionych zespołów to Slade i AC/DC, a one dopiero w pełni wyszły na swoje i ukształtowały się przy czwartym albumie -

Platformy online/streaming są świetne do odkrywania muzyki, ale jako fan chcę być właścicielem tego co kocham i wspierać artystę, którego uwielbiam. Myślę, że wszędzie jest tak samo z poważnymi fanami muzyki i zdecydowanie z naszymi fanami. Produkcja/kupowanie fizycznych wydań płyt tworzy typ więzi/połączenia, które pokazują, że wszyscy biorą to na poważnie! Kiedy zaczynaliście pewnie nie zakładaliś cie, że dojdzie do czegoś takiego, tym bar-

Foto: Luka Bakota

odpowiednio "Slayed" i "Let There Be Rock". Lubię myśleć, iż podążamy ich ścieżką i wciąż przy tych kilku pierwszych albumach wypracowujemy naszą formułę. Wasze poprzednie płyty ukazywały się nakładem australijskiej wytwórni Erotic Volcano Records, tak więc nie mogliście liczyć na szerszą rozpoznawalność, nawet mimo obecności w sieci - teraz wygląda to nieco inaczej, bo dzięki Cruz Del Sur Music wasze wydawnictwa będą szeroko dostępne... To sprawia ogromną różnice i jesteśmy bardzo wdzięczni. Nigdy nie wyobrażaliśmy sobie, że nasz album będzie miał tak szeroki zasięg, ale oto rozmawiam z polskim magazynem heavymetalowym! To szalone! Pytam o to nie bez przyczyny, bowiem w czasach muzyki w sieci i coraz większej roli streamingu zdajecie się przywiązywać duże znaczenie do tego, by wasza muzyka była dostępna przede wszystkim na płytach, kom paktowych i winylowych?

110

dziej, że zespół był rozdzielony pomiędzy odległymi kontynentami, bo wokalista mieszkał w USA? Tak, pierwszy album był dosłownie projektem studyjnym nagranym dla zabawy, który zrobiliśmy z naszymi przyjaciółmi ze Stanów. W żadnym razie nie wyobrażaliśmy sobie, że tak to się rozwinie. Można pracować korespondencyjnie, przesyłać sobie demówki czy nawet nagrywać płyty nie spotkawszy się ani razu, jednak nie jest to rozwiązanie na dłuższą metę korzystne, bo jednak nic nie zastąpi wspólnych prób i regularnych, a nie tylko okazjonalnych, kon certów? Brak koncertów był tym, co nam naprawdę zaszkodziło. Naprawdę bardzo chcieliśmy grać live, więc szukaliśmy wokalisty bliżej naszego domu. Zespół, który widzisz dzisiaj, jest rezultatem grania na żywo, sprawdzeniem co zadziała i gdzie nas to zabrało. Dlatego nastąpiła zmiana i w składzie poja-

THE NEPTUNE POWER FEDERATION

wiła się Imperial Priestess Screaming Loz Sutch, dzięki czemu zaczęliście zupełnie nowy rozdział? Tak, jej wysokość, spadając z przestrzeni kosmicznej do przedmieść Sydney, naprawdę zmieniła sytuację. Bez niej wciąż błąkalibyśmy się w ciemnościach.

Pamiętam jakie wrażenie wywarła na mnie nagrana w iście gwiazdorskiej obsadzie płyta "Lord Sutch And Heavy Friends" Screaming Lorda Sutcha z roku 1970 - jak widzę, nie tylko na mnie? Nie tylko! Uwielbiam ten album. Zawiera niektóre z najlepszych kawałków wszechczasów, ale wciąż jest trochę nieokrzesany i ma na sobie w całości szalone odciski palca Lorda Sutcha. Graliśmy "Cause I Love You" parę razy podczas naszych pierwszych występów. Generalnie zresztą inspirujecie się bardzo różną muzyką, co potwierdza zawartość "Memoirs Of A Rat Queen" - bardzo eklektycz na i urozmaicona, dzięki czemu możecie dotrzeć do różnych słuchaczy, nie tylko miłośników klasycznego rocka czy psychodelii? Moje wytłumaczenie jest takie, iż w stylu muzycznym, który lubimy, najlepsze kompozycje zostały już napisane. Dążymy więc bardziej do tego, aby połączyć różne style na jednym albumie lub w kawałku, od trzymania się jednego, rozpoznawalnego wątku. To nie jest tak, że nie ma żadnych zasad, ale jest to kreatywny sposób uhonorowania tych gigantów z przeszłości. Myślę, że ludzie, którzy jarają się muzyką ze złotych czasów rock and rolla będą jarać się tym, co obecnie my próbujemy zrobić. Z drugiej strony dostrzegam też jednak pewien minus, bo rockowa publiczność bywa dość konserwatywna i nie lubi zbytnich eksperymentów, może więc być tak, że dla fanów lżejszego brzmienia będziecie zbyt mocni, a zwolenników choćby Motörhead odrzucą te nawiązania do Blondie czy T.Rex? Zapewne jest to prawda - jest to ok, rozumiem ludzi, którzy myślą w ten sposób. Niemniej jednak, tak w zasadzie jestem mile zaskoczony tym, ile ludzi to kuma i są z nami na pokładzie, szczególnie jeśli chodzi o europejskich fanów metalu. Dla mnie dobra muzyka to dobra muzyka, a dobry heavy metal można znaleźć poza twoimi ulubionymi zespołami. Wiem, że nie jestem w tym sam! Dlaczego uważacie, że najlepsza muzyka powstała akurat w dekadzie 1968-1978? Nie dostrzegacie w latach późniejszych dla siebie niczego ciekawego, programowo odrzucacie takie arcydzieła jak na przykład "The Wall", "Heaven And Hell" czy "Screaming For Vengeance"? Oczywiście w każdej erze można znaleźć świetną muzykę! W mojej opinii lata 1968 78 zawierały najbardziej niesamowitą koncentrację świetnej jakości rzeczy. Była eksplozja rocka psychodelicznego, acid rocka, potem nadejście hard rocka/heavy metalu, glam rocka, punk - wszystko w ciągu dziesięciu lat. I były także niesamowite podgatunki jak funk, soul, garage rock itp., które wciąż kwitną. Niemniej jednak, jeżeli zapytałbyś się członków zespołu o ich ulubione, usłyszałbyś wszystko, od Voivod i Iron Maiden, do The Cure i Hüsker Dü. Więc mamy szeroką grupę zainteresowań


muzycznych jako zespół. Odnośnie "Heaven And Hell" - mój znajomy, gitarzysta Search & DesTroy sprzedał mi kiedyś płytowe klejnoty Sabbath ery z Dio. Ale okładkę płyty Judas Priest sparafrazowaliście na swój użytek, czyli i w latach 80. też nie było tak źle? (śmiech) Domyślam się, że mówisz chyba o "Screaming For Vengeance"/"Ride The Iron Space Bird" (śmiech) - tutaj mnie masz. Faktycznie uwielbiam prace Douga Johnsona, które zrobił dla Priest. I taaa, "...Vengeance" też ma inne świetne utwory ("Riding On The Wind" co do huja! - śmiech). Graliście przez lata w bardzo różnych zespołach, rockowych i metalowych - to doświadczenie na pewno pomaga w przypadku takiego zespołu jak The Neptune Power Federation? To bardzo pomaga w dawaniu sobie rady z zaletami i wadami bycia w zespole - jesteśmy trzódką z głowami na tym samym poziomie. To ważne, aby wraz z wiekiem nie stawać się jako zespół leniwym. Jesteś oceniany przez dzieciaków, którzy są od ciebie o połowę młodsi i nie masz u nich zniżki seniorskiej.

żeby wasze albumy, tak jak kiedyś, były zwartą, artystyczną całością? To nawiązuje ponownie do tematu skupienia się na prezentacji. Jestem wielkim fanem sztuki jako takiej, ale największym jeżeli chodzi o albumy płytowe. Dobra okładka albumu posiada własne życie, a także zwiększa połączenie odbiorcy z muzyką. Reaguję choćby bardzo emocjonalnie i pożądliwie za każdym razem, kiedy widzę okładkę "Bat Out Of Hell". Mam nadzieję, iż nasza też w jakiś sposób trafia do ludzi. Czyli może nie chcecie szokować, ale już zaciekawiać słuchaczy jak najbardziej tak, zmuszać ich do pewnego intelektualnego wysiłku? Szok jest taką spoko taktyką, ale jego natura może być ulotna, a także szybko się nudzić. Znacznie bardziej wolę przyciągnąć uwagę lu-

co wspaniałe, jeżeli chodzi o postawę i muzykę w undergroundowym rock and rollu bardzo mocno się z nimi utożsamiamy. Są dobrym punktem wyjściowym, nawet jeśli często i daleko odchodzimy od ich muzyki. Naszą filozofią jest nigdy nie odchodzić za daleko od szablonu Motörhead. Fani uwielbiają takie kolekcjonerskie wyda nia, ale niektóre zespoły jednak przesadzają znam kilku fanów Tool, którzy zadowolili się ich najnowszą muzyką w wersji cyfrowej, uznali bowiem, że ta wypasiona wersja CD "Fear Inoculum" jest najzwyczajniej za droga - pokusilibyście się kiedyś o wypuszczenie czegoś aż tak odlotowego i odpowiednio dużo kosztującego, czy byłaby to jednak prze sada, nawet gdybyście zdobyli ogólnoświatową sławę, tak jak zespół Maynarda Jamesa Keenana?

Nazwę też macie zresztą oryginalną - jaka jest jej geneza? Po prostu ta nazwa fajnie brzmi. Chciałem, aby przywoływała poczucie autorytetu oraz sugerowała podróże w kosmosie. Muzyczny rynek jest teraz tak zapchany, że samą muzyką trudno się obronić i przyciągnąć uwagę słuchaczy - stąd wasze pseudon imy czy image Imperial Priestess Screaming Loz Sutch? Taa, myślę, że prezentacja jest ważna. Kiedy zaczynasz jest ciężko. Zachowujesz się jakbyś grał na stadionie Wembley, kiedy tak naprawdę jesteś w niewielkim barze z 20 ludźmi, którzy mają tylko pewien poziom zaangażowania. Na całe szczęście Imperialnej Kapłance na nic zdadzą się ludzkie emocje, takie jak wstyd czy świadomość. Ona przybyła jako w pełni ukształtowana, stadionowa bogini. Słyszałem głosy, że w pewnym sensie kopiu jecie tu Heilung, ale zdaje się, że jeśli nie byliście pierwsi, to wynikło to niezależnie od siebie? Tak, to był tylko przypadek, ale Heilung ma niesamowita prezencję wizualną - naprawdę piękną i w pełni ukształtowaną. Jeśli miałbym wyjaśnić różnicę to myślę, iż oni idą w bardziej autentyczny średniowieczny pogański kult, podczas gdy nasz styl okultystyczny zawiera elementy science fiction i kultu Motörhead. Co to za historia z dziennikiem, który zain spirował tytuł "Memoirs Of A Rat Queen", a do tego stał się też chyba punktem wyjścia do niektórych tekstów? Skoro Imperialna Kapłanka stała się centrum naszego zespołu, chcieliśmy zrobić album, który dałby jej szerszą historię w tle. Jako wieczna, podróżująca w czasie istota, może ona opowiedzieć wiele historii z czasów ludzkiej przeszłości. Ten album jest więc dosłownie serią wpisów z jej osobistego pamiętnika. Dochodzi do tego specjalna oprawa graficzna płyty, zresztą dbaliście o to od początku,

Foto: Luka Bakota

dzi i zachęcić ich do głębokiego nura w temat. Może zawierać się w tym dodawanie dziwnych efektów dźwiękowych, które pojawiają się tylko gdy słuchasz przez słuchawki, a także stworzenie pewnej mitycznej otoczki wokół zespołu, co do której odpowiedzi nie są łatwo dostępne. Lubię mieć obsesję na tle zespołów, które uwielbiam i staram się wytworzyć ten sam klimat dla fanów The Neptune Power Federation. Wasi fani muszą też mieć niezły refleks, bo wydanie 7" singla "Snaggletooth" w tak min imalnym, liczącym raptem 30 egzemplarzy nakładzie sprawia, że wszyscy raczej nie zdołają go zdobyć? Tak, to była nagroda za finansowanie nas przez naszych najzagorzalszych fanów, specjalnie była w tak małym nakładzie, żeby ich właściciele poczuli się wyróżnieni. Pewnego dnia w przyszłości mamy w planach wydanie albumu kompilacyjnego z coverami - takie limitowane albumy będą najprawdopodobniej pełniły podobną rolę co wspomniany singiel.

W tym dniu i wieku nie zazdroszczę żadnemu artyście, który próbuje wyżyć ze swojej muzyki - to ciężki kawałek chleba, skoro większość ludzi ma dostęp do twojej muzyki prawie za darmo. Przesadna w tym o czym wspomniałeś, pomimo faktu, że nowy album Tool wydawał mi się całkiem fajny, to nie podoba mi się pomysł sprzedawania wyłącznie bardzo drogich wydawnictw. Masz wtedy przecież niebezpieczeństwo izolowania fanów z kłopotami finansowymi lub z robotą bez przyszłości, a my kochamy tych ludzi. Nie obrazilibyście się jednak na zdobycie podobnej pozycji, chociaż w obecnych czasach jest to znacznie trudniejsze niż jeszcze w latach 90. czy nawet dwutysięcznych? W tym momencie radzimy sobie mając małą, ale oddaną grupę fanów. Nie miałbym nic przeciwko temu, aby się ona powiększyła - dążylibyśmy do tego, aby dbać o nich w ten sam sposób co teraz. Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór, Maciej Kliszcz

Motörhead to wasz ulubiony zespół, stąd pomysł nagrania ich klasyków "Killed By Death" i "I'll Be Your Sister"? Motörhead to pewnie punkt, w którym spotykają się nasze gusta. Reprezentują wszystko

THE NEPTUNE POWER FEDERATION

111


Inna twarz Marty Zespół Crystal Viper jest już powszechnie znany, ale nie wszyscy fani wiedzą, że jego liderka Marta Gabriel nie lubi się ograniczać. Stąd rozliczne poboczne projekty z jej udziałem czy gościnne udziały na wielu płytach różnych zespołów. Teraz jednak Marta naprawdę zaskoczyła, nagrywając z nowym zespołem Moon Chamber płytę "Lore Of The Land", na której wraca do korzeni heavy rocka, penetruje też zupełnie inne regiony, a stworzyła go z gitarzystą Robem Bendelow, muzykiem legendy NWOBHM Saracen: HMP: Kolejne płyty Crystal Viper ukazują się bardzo regularnie, niedawno miała miejsce premiera najnowszej "Tales Of Fire And Ice", a tu proszę, okazało się, że masz kolejny zespół - wciąż jesteś takim niespokojnym duchem, z mnóstwem pomysłów i chęcią zrobienia czegoś nowego poza macierzystym zespołem, czego efektem jest "Lore Of The Land"? Marta Gabriel: Zdecydowanie, i zapewniam, że to nie jest mój ostatni tego typu projekt. To żaden sekret, że muzyka jest moją największą pasją i generalnie całe moje życie obraca się wokół muzyki. Bardzo rzadko trafiają się dni, kiedy nie gram, nie śpiewam, czegoś nie komponuję lub nie nagrywam. Jak doszło do powstania Moon Chamber?

Zanim zdążyliśmy zareagować, mieliśmy na mailu kolejny utwór (śmiech)... W tamtym czasie chciałam i tak nagrać coś innego, bo z zespołem Crystal Viper nie było tyle pracy, a jako, że jestem ogromną fanką doom metalu, chciałam zrobić coś w stylu Solitude Aeternus i Candlemass. Zaczęłam pracować nad tym materiałem i wymyśliłam dla niego nazwę, Moon Chamber, kiedy odezwał się Rob. Stwierdziłam, że czemu by nie spróbować czegoś zupełnie innego, i zaproponowałam mu zrobienie całej płyty. Nazwa już była, materiał muzyczny też się pojawił, pozostało skompletować skład i nagrać płytę. Miałaś już wcześniej okazję pracować z innymi legendarnymi muzykami, ale myślę, że każda tego typu współpraca jest dla ciebie

Rob od wielu lat już nie jest aktywnym członkiem Saracen i żartuje, że zmusiliśmy go z Bartem do powrotu do grania, ale wierz mi, jego charakter wyklucza możliwość zmuszenia go do czegokolwiek (śmiech). A tak poważnie, to myślę, że ta magia i wspólne inspirowanie się zadziałały tutaj w obie strony, gdyż Rob zgodził się nagrać "Lore Of The Land" praktycznie od razu, na pewno nie spodziewał się takiego obrotu sytuacji. Generalnie całość powstała bardzo szybko - cały materiał był gotowy w bodajże dwa czy trzy tygodnie, potem pozostało tylko zrobić demo, i nagrać album. I tak, Rob chyba był trochę zaskoczony faktem, że bardzo dobrze znam twórczość bliższych mu zespołów, takich jak Uriah Heep, Rainbow, czy nawet Heart, no i przede wszystkim, że jestem fanką Saracen. Myślę też, że czymś ciekawym było nagranie dla niego całej płyty z wokalistką, bo przecież wcześniej kobiece głosy pojawiały się na jego płytach raczej okazjonalnie, choć by na "Marilyn"? Z tego co mi wiadomo, Rob niczego nie planował. Jak wspomniałam, od dłuższego czasu nie był aktywnym muzykiem, i po prostu od czasu do czasu brał gitarę akustyczną w ręce i grał sobie w domu przed kominkiem, dla własnej przyjemności. Kiedy wysłał nam te pierwsze dwa utwory, też chyba się nie spodziewał, na jak podatny grunt trafią. To był mail w stylu "napisałem piosenkę, może Ci się spodoba", i tyle... 24 godziny później już była nazwa zespołu, zaangażowany producent, i sprecyzowany plan kiedy nagrywam płytę (śmiech)...

czymś nie tylko znaczącym, ale i bardzo inspirującym? Oczywiście! Taka współpraca to zawsze okazja do nauczenia się czegoś nowego, poza tym to czysta magia - czasem widzisz kogoś po raz pierwszy w życiu, zaczynacie razem grać i nagle powstaje coś niesamowitego. Chyba zresztą i tak było tym razem. Znałam się z innymi muzykami Saracen wcześniej, ale nie z Robem.

Od początku zakładaliście więc, że będzie to zespół z prawdziwego zdarzenia, czy też koncepcja pełnego składu zaczęła krystalizować się w momencie gdy okazało się, że przy gotowywany z myślą o płycie materiał ma spory potencjał? Jedyne założenie jakie mieliśmy, to takie że to musi być zrobione porządnie. Rob na początku sugerował, żeby zrobić to w warunkach domowych, może jako demo, a potem zobaczymy co z tego będzie. Siedliśmy z nim przy stole i daliśmy mu jasno do zrozumienia, że albo robimy coś konkretnego, albo nic. Że taki album nagrywa się raz w życiu, i że ma nam sprawiać przyjemność i podobać się ludziom za pięć, za 10, czy za 30 lat, że to ma być coś czego się nie będziemy wstydzić. Chyba zdziwiło go nasze podejście, ale praktycznie od razu się zgodził.

Rob był pewnie bardzo zainteresowany tematem gdy okazało się, że interesują cię bliskie mu klimaty, nieodległe od tego co nagrywał z Saracen?

Klawiszowiec Paul Bradder był oczywistym wyborem, perkusistę Pagan Altar Andy'ego Greena też pewnie oboje doskonale znaliście, ale mieliście wakat na stanowisku basisty i

Foto: Moon Chamber

To kolejny międzynarodowy skład z twoim udziałem po Börn Again, ale jednak zwerbowałaś do udziału w nim znacznie bardziej znanych muzyków, z Robem Bendelow, gitarzystą legendarnego Saracen na czele? Prawdę powiedziawszy, sprawa z Moon Chamber wyszła trochę przez przypadek. Mój mąż wydał w swojej wytwórni singiel Saracena, i potem wysłał jego kopie do członków zespołu, w tym do Roba. Ten postanowił poszukać więcej informacji o tym co robi ten gość z tejże wytwórni i w ten sposób odkrył Crystal Viper i mnie. Pewnego dnia Bart dostał maila, że Robowi tak się spodobał mój głos, że postanowił napisać pod niego utwór.

112

MOON CHAMBER


w ten właśnie sposób zostałaś nieoczekiwanie basistką? Andy'ego Greena ściągnął Bart, który w przypadku Moon Chamber od początku wcielił się w rolę producenta, i poukładał wszystkie elementy tej układanki. Znał Andy' ego, bo jakiś czas wcześniej pracował z nim nad płytą Pagan Altar, i kiedy zaczęliśmy pracować nad materiałem demo Moon Chamber, puścił płytę Pagan Altar "The Room Of Shadows" i powiedział, że właśnie perkusisty w takim stylu nam potrzeba - na co i ja i Rob od razu się zgodziliśmy. W międzyczasie Rob zaprosił do współpracy swojego przyjaciela Paula Braddera z Saracen. Zabrakło basisty, no i padło na mnie. Był to twój debiut w tej roli czy miałaś już wcześniej okazję grać wcześniej na basie podczas nagrań? Fakt, że na co dzień grasz na gitarze rytmicznej był tu pewnie ułatwieniem? Nagrałam większość partii basu na płytę Crystal Viper "Crimen Excepta", i całość na płycie "Possession", więc nie był to mój pierwszy raz. Poza tym, nagrywałam też partie basu w licznych projektach, i zawsze też nagrywam bas do utworów które sama komponuję... Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób, że gra na gitarze miałaby ułatwić mi grę na basie - raczej bym powiedziała, że generalnie znajomość teorii muzyki i wykształcenie w tym kierunku były bardziej pomocne. Moim podstawowym instrumentem jest fortepian. Skład dopełnił Richard Bendelow, syn Roba - wcześniej nie miał czasu na wzięcie udziału w tej sesji czy zaważyły na tym inne okoliczności? To jest tutaj najśmieszniejsze: my po prostu nie wiedzieliśmy, że Richard jest basistą! To znaczy Rob oczywiście wiedział, tym bardziej, że Richard kiedyś nawet występował gościnnie z zespołem Saracen, ale kiedy pracowaliśmy nad albumem Moon Chamber, Rob jakoś zapomniał o tym szczególe. Gdzie nagraliście "Lore Of The Land"? To była jedna, wspólna sesja, czy też, znając obecne realia, pracowaliście raczej na własną rękę, nagrywając swe partie w różnych studiach? Prawie wszystko zostało nagrane w Kosa Buena Studio w Polsce, w tym samym zresztą gdzie zrobiliśmy ostatnie produkcje Crystal Viper, i pracowaliśmy z tym samym producentem i realizatorem. Tak więc za nagranie, realizację, miks i mastering albumu Moon Chamber odpowiadają dokładnie te same osoby, które robiły to na nowym albumie Crystal Viper. Jedynie Paul dosłał swoje partie klawiszy i wstawiliśmy je do miksu, ale reszta została nagrana tutaj na miejscu. Ktoś znający cię z Crystal Viper może się tu nielicho zdziwić, bowiem w Moon Chamber eksplorujesz inne pokłady metalowych złóż wracacie z Robem do początków nurtu NW OBHM, ale sięgacie też do hard rocka czy rocka progresywnego. Sporo też w tych utworach odniesień do tradycyjnego, brytyjskiego folkloru czy wręcz piosenkowych rozwiązań - miało być inaczej i udało się ten efekt osiągnąć? Kiedy padło już to sakramentalne "tak, działamy", zaczęłam przymierzać się do śpiewania tych utworów i stwierdziłam, że coś jest nie

tak. Po prostu coś "nie brzmiało". Musiałam poukładać sobie w głowie ten materiał, zmienić podejście do śpiewania, i wyłączyć ten dopalacz z napisem "heavy metal" (śmiech). Muzyka Moon Chamber wymagała zupełnie innego podejścia, więc tak, miało być inaczej, i wydaje mi się, że udało się ten efekt osiągnąć. Nagranie coveru, choćby Saracen, byłoby w tej sytuacji zbyt oczywistym rozwiązaniem, wolałaś postawić na autorskie kompozycje? No nie tak do końca, bo jednak postawiliśmy także na oczywiste rozwiązania i cover Saracen też nagraliśmy (śmiech). Nowa wersja utworu "Crusader" w wykonaniu Moon Chamber znalazła się na singlu promującym płytę i na japońskiej wersji albumu jako bonus

we i we wnętrzu? Ujęcia z ptakiem były montowane, bo wyglądają bardzo naturalnie, szczególnie kiedy siada na twej ręce? Teledysk kręciliśmy w okolicach Burton Upon Trent w hrabstwie Staffordshire w Anglii, zarówno ujęcia we wnętrzu kaplicy jak i te na zewnątrz. Ujęcia z krukiem są prawdziwe, kruk miał na imię Mordred (co ciekawe to ona, mimo iż nosiła męskie imię) i jest w Wielkiej Brytanii gwiazdą filmową, która często bierze udział w produkcjach z udziałem zwierząt. "Lore Of The Land" wydała firma No Remorse - ludzie z AFM Records nie byli zain teresowani tą płytą czy sama uznałaś, że lepiej poszukać innego wydawcy, a oni niech skoncentrują się na promowaniu Crystal Viper?

Foto: Moon Chamber

track. To był mój pomysł, powiedziałam Robowi, że jestem fanką Saracen i bardzo chciałabym nagrać jeden z klasycznych utworów tego zespołu. Warstwa tekstowa też jest urozmaicona dawne legendy są wciąż świetnym źródłem inspiracji do pisania metalowych utworów? Zacznijmy od tego, że Moon Chamber chyba nie jest tak do końca zespołem metalowym. Myślę, że bliżej mu do hard rocka czy nawet klasycznego rocka. A co do tekstów, to od początku mieliśmy w głowie koncept w którym muzyka, teksty i oprawa graficzna stanowią jedną całość. Muzyka Moon Chamber jest bardzo epicka, nastrojowa, momentami wręcz mistyczna, i te teksty musiały do niej pasować. Płytę promuje utwór/teledysk "Ravenmaster", mogący zainteresować nie tylko fanów hard 'n' heavy, ale też innych odmian rocka to dlatego go wybraliście? Stwierdziliśmy, że "Ravenmaster" będzie dobrze reprezentował album, bo jest jakby pomostem między klasycznym heavymetalowym graniem, a właśnie innymi odmianami rocka. Gdyby wyważyć album i dać po jednej stronie najcięższe a po drugiej najlżejsze utwory, to "Ravenmaster" byłby gdzieś na środku.

Ludzie z AFM byli pierwszymi którzy usłyszeli ten materiał, gdyż tak się złożyło, że dzień po tym jak skończyliśmy demo, odwiedzaliśmy siedzibę AFM w Hamburgu, żeby przedyskutować co i jak z Crystal Viper. Materiał im się podobał, ale wspólnie stwierdziliśmy, iż jednak lepiej będzie jeśli oni skoncentrują się tylko na Crystal Viper. Mieliśmy kilka innych ofert, ale nie dość, że Chris i Edyta z No Remorse Records zaoferowali najlepsze warunki, to znamy się też osobiście - wiedzieliśmy więc, że płyta będzie w dobrych rękach. Planujecie koncerty z tym materiałem, uda wam się zgrać trochę wolnych terminów żeby ruszyć w trasę? Liczysz, że w przypadku Moon Chamber będzie inaczej niż z Börn Again, gdzie skończyło się tylko na jednym singlu? Na ten moment nie planujemy żadnych koncertów. Jeśli by miało do tego dojść, na pewno musielibyśmy poszerzyć skład zespołu, gdyż utwory Moon Chamber są dość wymagające. Staram się nie liczyć na nic i nie planować zbyt dużo, i po prostu cieszyć się faktem, że udało się wydać kolejny fajny album, który być może sprawi ludziom trochę radości. To jest tutaj najważniejsze: dzielenie się pasją z ludźmi, dzielenie się muzyką. Wojciech Chamryk

Gdzie zarejestrowaliście te zdjęcia, plenero-

MOON CHAMBER

113


Żadnego nowoczesnego szajsu! Po Christian Mistress pozostało niestety tylko wspomnienie, ale muzycy tej grupy nie zamierzali rezygnować z grania. Skompletowali skład, wypatrzyli odpowiednią wokalistkę i poszli jeszcze bardziej w klimaty archetypowego hard'n'heavy. Basista Reuben W. Storey opowiada nam nie tylko o debiutanckim albumie "Love Out Of Darkness" Quayde LaHüe , ale też o pasji do dawnych nośników dźwięku, wręcz fetyszyzacji starych technologii: HMP: Oryginalna nazwa to teraz podstawa, ale wasza jest nawet czymś więcej zdradzisz jej znaczenie? Reuben W. Storey: Hej, dzięki za wywiad! Nazwa na pewno jest dziwna, ale to jedyna, jaką mieliśmy! Po odrzuceniu paru potencjalnych nazw Jenna sugerowała imię swojego starego kolegi z klasy. Pomimo, że słabo go znała, zapamiętała jego imię. Po paru poprawkach w pisowni mieliśmy już gotową nazwę. Nie ma ona żadnego znaczenia, ale czuję, że daje okazję, aby zdefiniować sobie jej znaczenie samemu, bez przyjętych z góry założeń. Quayde LaHüe to początkowo zespół

porównań z Christian Mistress, głosów typu: o, znowu robią to samo? Naszym celem, tak jak przy Christian Mistress, nie było posiadania wokalistki. Celem było posiadanie dobrego(!) wokalu, a w obu przypadkach jego posiadaczką okazała się być kobieta. Strach porównań nas nie opuścił, ale to bez znaczenia, bo ważniejsze jest robienie dobrej muzyki, niż granie dla rozgłosu. Jak Jenna Fitton do was trafiła? Znaliście się już wcześniej, wiedzieliście, że śpiewa i sprawdzi się w studio i na scenie? Znaliśmy Jennę, jako artystkę oraz koleżankę. Nie wiedzieliśmy o jej umiejętnościach wokalnych, ale słyszeliśmy, że jest w bardzo do-

Jestem zadowolony z takiego obrotu spraw. "Day Of The Opressor" może się wydawać poganiany, ale chcieliśmy nagrać piosenki, przy których pomagał nam Tim, zanim odpłynął. Kasety nieodwołalnie kojarzą się z metalowym podziemiem - to dlatego wybraliście akurat ten nośnik? Jest też tańszy od płyt winylowych, nawet w 7" formacie, co pewnie też miało znaczenie? Jak najbardziej, czynnik ekonomiczny był ważny przy wyborze tego formatu. Z kasetą mogliśmy mieć fizyczne wydawnictwo w odpowiednim nakładzie i nie musieliśmy w celu wydania płyty napadać na bank. Wykorzystywaliście zwykłą taśmę czy chromową, zapewniającą lepszą jakość dźwięku? Taśma, której używamy oferuje "najwyższą jakość duplikacji na ferrycznej taśmie RTM"… Nie znam się na technologii, więc nie wiem co to dokładnie znaczy, ale odtwarzana na kilku magnetofonach brzmi dla mnie świetnie.

Foto: Quade LaHue

trzech muzyków Christian Mistress. Kiedy ta grupa zawiesiła działalność nie wyobrażaliście sobie swego dalszego życia bez muzyki, stąd pomysł na nowy zespół? Aby być całkowicie zgodnym ze stanem faktycznym dodam, że w składzie jest obecnie tylko dwóch członków Christian Mistress Jonny i ja. Tim opuścił zespoł w lutym 2017, aby wstąpić do marynarki i w tym czasie przyszedł Max. Zaczątki zespołu powstały dwa lata wcześniej, kiedy Christian Mistress dalej koncertowało. Podczas przerw Jonny i ja pracowaliśmy nad nowymi piosenkami, które napisał. Jako, że większość materiału Christian Mistress pisał Oscar, kawałki napisane przez Jonnego stały się zaczątkiem nowej grupy. Od razu założyliście, że formuła z wokalistką będzie tą idealną? Nie obawialiście się

114

QUAYDE LAHUE

brym coverbandzie Black Sabbath, który działał kiedy graliśmy z Christian Mistress. Wystarczyło spytać czy chce dołączyć do naszego powstającego zespołu.

Na przełomie lat 70. i 80. działał w USA fajny zespół Storm z wokalistką Jeanette Chase, grający melodyjnego AOR/hard rocka. Jednak wy pokopaliście głębiej, nagry wając cover "Nightmare" norweskiego Storm - lubicie takie zapomniane, ale wciąż warte uwagi perełki z dawnych lat? Christian Mistress grało z Magister Templi w roku 2015. Ich basista miał wydawnictwo, które właśnie wydało MLP Storm na 10" płycie, które odtworzył nam na imprezie po koncercie. Jonny i ja załapaliśmy bakcyla na tę płytę i chcieliśmy zagrać, "Nightmare" w nowym zespole. Tak, ciągle szukamy takich zaginionych perełek z przeszłości.

Musieliście mieć sporo nowych pomysłów, skoro już kilka miesięcy po założeniu zespołu wydaliście debiutancką EP "Quayde LaHüe", a na wiosnę 2017 kolejną, "Day Of The Oppressor"? Jonny to płodny twórca, a w tym okresie dużo ćwiczyliśmy, żeby zespół brzmiał lepiej i lepiej. Jedna płyta na rok to idealny schemat, tak sądzę.

Wiele zespołów popełnia chyba duży błąd, sięgając przede wszystkim do tych najbardziej znanych utworów klasyków hard & heavy, stąd takie zatrzęsienie nowych wersji "Paranoid", "Smoke On The Water", "Breaking The Law" czy "The Number Of The Beast", a to nie tędy droga? Kiedyś graliśmy cover Kiss "Hotter Than Hell" i dyskutowaliśmy nad innymi coverami, ale skupiliśmy się na autorskim materiale jak już "znaleźliśmy swoje brzmienie".

Nie lepiej było trochę poczekać i wydać od razu debiutancki album? Woleliście zaczy nać stopniowo, od kasetowych, krótszych materiałów, wydawanych w limitowanych nakładach?

Doceniam atuty płyt DVD i mam ich sporo, ale nigdy nie pozbyłem się magnetowidu i iluś setek kaset video - choćby dlatego, że wciąż są koncerty czy różne filmy/materiały niedostępne na nośnikach cyfrowych. Wy


też musicie mieć słabość do formatu VHS, skoro wydaliście "Half-Live" na tym zapom nianym już w sumie nośniku? Jonny i ja od lat chcieliśmy nagrać domowy teledysk i z pomocą Freddy'ego Doblera z TV MTN (pomagał nam też przy innych naszych teledyskach) spełniliśmy to marzenie. VHS był oczywistym wyborem, ponieważ chcieliśmy, aby nasze wydawnictwo było bardziej "undergroundowe" i ciekawe. Nic, co miałoby być powszechnie znane. Można tę kasetę video traktować też, mimo śladowego nakładu, jako swoistą promówkę "Love Out Of Darkness", zawiera bowiem cztery utwory, które trafiły na wasz debiu tancki album? Tak koniec końców postrzegaliśmy to wideo jako demo naszej płyty. Czekam więc na renesans popularności 8 tracków (śmiech). A tak na serio wychodzi na to, że po tym dość długim okresie zachłyśnięcia się cyfrą i dominacji płyt CD/ DVD ludzie zatęsknili za analogowymi nośnikami dźwięku? Obgadaliśmy tę opcję (serio!) z naszym perkusistą Peterem, który kolekcjonuje 8-ścieżkowce (jak i LaserDisc, VideoDisc, BETA i inne wymarłe formaty). 8-ścieżkowiec to koszmar, jeśli chodzi o sekwencjonowanie (cztery strony o równych długościach!!) i opakowanie jest słabe - tylko naklejka na nieschludnym kartridżu. Fetysz starych technologii to nic nowego, można powiedzieć, że to zrozumiała odpowiedź na współczesność. "Żadnego nowoczesnego szajsu!" Fajne jest też to, że każda kaseta magneto fonowa czy video jest jedyna i niepowtarzal na, bo w zależności od tego jak o nią dbaliśmy i jak często odtwarzaliśmy, nośnik mag netyczny zachowuje się inaczej, inne jest też brzmienie - można nawet powiedzieć, że taśma starzeje się jak człowiek? To interesujące podejście! Na pewno jest coś w docenianiu niedociągnięć czy wad. Mam parę taśm, które musiałem naprawić z uwagi na zepsuty odtwarzacz i teraz wady powstałe przy naprawie są słyszalne i są dla mnie częścią tych piosenek. Kiedy słyszałbym je na innych nośnikach brzmiałoby to już alarmującą i dezorientująco!

Foto: Quade LaHue

Ale "Love Out Of Darkness" nie ukazała się, póki co, na kasecie - macie jednak pewnie takie plany? Nie widzę powodu by wydawać płytę na kasecie, jako, że jest dostępna na CD i LP. Jak ktoś naprawdę chce mieć to na kasecie,może sobie przegrać! To też prawda, ale co oryginał, to oryginał. To najnowsze oblicze Quayde LaHüe, materiał bardzo klasyczny, wręcz archetypowy dla gatunku - eksperymenty nie są dla was, skoro na przełomie lat 70. i 80. odkryto już to, co najlepsze, więc staracie się czerpać z tych klasycznych źródeł i tworzyć coś własnego? Można z łatwością powiedzieć, że tworzymy muzykę, jaką sami chcielibyśmy usłyszeć. Jeśli chodzi o nasz zespół jest na tej płycie wiele eksperymentów. Jeśli chodzi o odkrywanie gatunku - nie obchodzi mnie to! Nie sądzę, aby celem rocka było poszerzanie, szukanie nowych form, ale generowanie mocnego przekazu i dawanie słuchaczowi czegoś, do czego może się odnieść i czego chce posłuchać. Zauważalne jest ponowne zainteresowanie takim i dźw iękam i, tzw . retro rock w ciąż

trzyma się mocno, ale jednak w metalowej niszy wciąż dominują te bardziej ekstremalne gatunki - liczycie, że za sprawą "Love Out Of Darkness" zdołacie wypłynąć na szersze wody, zainteresować swą muzyką szerszą grupę słuchaczy? Mam nadzieję, że ludzie chcą tego słuchać, bo w moim biurze jest pełno kopii, przydałoby się trochę miejsca! Nie patrzę na naszą muzykę, jak na coś "retro" czy "vintage"… Myślę, że to mocna muzyka, która nie potrzebuje tworzenia kolejnego pod-pod-pod-podgatunku dla niej. W sumie i tak macie łatwiej, bo jednak Christian Mistress był zespołem dość rozpoznawalnym, jego płyty dzięki Relapse były szerzej dostępne - 100% debiutanci mają bardziej pod górkę? Na pewno, skojarzenie z Christian Mistress to przewaga. Te same zasady przyświecają obu grupom i fan jednej może łatwo stać się fanem drugiej, choć jak na moje ucho obie brzmią inaczej. Scena undergroundowa rządzi się swoimi prawami, są nawetr różnice jeśli chodzi o różne państwa, że o kontynentach nie wspomnę - pewnie w ojczyźnie jesteście mniej znani niż w Europie, bo jednak u nas trady cyjny heavy metal/hard rock jest mimo wszystko bardziej popularny? Dziwne, myślałem, że heavy metal/hard rock jest bardziej popularny w Europie. Wydaje się, że jest tu dużo festiwali dedykowanych tradycyjnemu metalowi i dużo dobrych wydawnictw. Tak, sprzedaliśmy więcej kopii płyt w domu niż za granicą, ale to przez absurdalne ceny w USPS za przesyłkę. Kiedy przesyłka kosztuje więcej niż produkt ciężko uzasadnić kupno! Macie więc co robić przez najbliższe miesiące, żeby grunt pod kolejny album Quayde LaHüe był jeszcze lepszy? Na razie robimy sobie przerwę od Quayde była to męcząca płyta. Nikt nie wie, co przyniesie przyszłość! Wojciech Chamryk, Maciej Kliszcz

Foto: Quade LaHue

QUAYDE LAHUE

115


Heavy metal z Saksonii Z byłego NRD pochodzi znacznie mniej heavymetalowych kapel niż z Niemiec Zachodnich. Jedną z nowszych jest właśnie Turbokill, które możecie kojarzyć jako zespół, w którym śpiewa były wokalista Alpha Tiger. Zamieniłam z nim kilka słów na temat debiutu Turbokill. HMP: Macie oryginalną nazwę. Na pocza tku myślałam, że będziecie brzmieć jak jakiś retro speed metal w rodzaju Enforcer czy Riot City. Stephan Dietrich: Nazwę zespołu wymyśliłem ja. Wpadła mi do głowy pewnego wieczora. Według mnie nie ma bardziej odpowiedniej i bardziej poruszającej nazwy dla heavymetalowej kapeli. Ludzie powinno od razu wiedzieć, czego się spodziewać, kiedy usłyszą czy przeczytają nazwę "Turbokill". Świadomie chcemy, żeby było wypasione, jak tylko to możliwe. To dotyczy naszego brzmienia, kawałków i koncertów. Zgrabna nazwa, która od razu zostaje w głowie i nie zapomina się o niej, do tej koncepcji pasuje. Nie wiem, czy to dobre skojarzenie, ale sam

thrax, X Japan, a nawet na nasz styl miały wpływ Slayer i Suicidal Tendencies. Ale słychać też elementy hard rocka. Na przykład linie wokalne w "Global Monkey Show" brzmią nieco jak w Skid Row. Styl Turbokill powinien być urozmaicony i przystępny dla szeroko pojętej metalowej publiczności. Chcieliśmy całkiem świadomie napisać numer hardrockowy, ponieważ taki kawałek kreuje zupełnie inny klimat, niż nasz pozostały repertuar. Sam jestem wielkim fanem głosu Sebastiana Bacha. Zawsze chciałem napisać kawałek w jego stylu. Kilku członków grało wcześniej w progresywnym Ebony Wall. Dlaczego przerzucili się na klasyczny heavy metal?

pochodziła jednak z RFN. Dziś w byłym NRD jest coraz więcej kapel. Czujesz, że scena się rozwija? Naturalnie Wschodnie Niemcy mają także silną scenę, choć raczej królują tutaj black, death czy inne ekstremalne gatunki metalu. Odbywają się tu też co roku znane metalowe festiwale. Nadal jednak brać heavy, speed czy thrashmetalowa koncentruje się w Niemczech Zachodnich. Wrócę do lat 80. w NRD. Macie jakieś "metalowe wspomnienia" z tamtych czasów? Nasz basista, Fox, wszedł w świat metalu w latach 80. dzięki płycie Metalliki "… And Justice For All". Wcześniej słuchał, a nawet grał punka. Jest naszym zespołowym seniorem. Reszta z nas była w tym czasie zbyt młoda, żeby pamiętać te czasy. Niezależnie od podziału kraju, Niemcy mają bardzo bogatą scenę heavymetalową. Spotkało Was kiedyś coś takiego, jak spotkało Stormwarrior czy Paragon w postaci wsparcia ze strony znanego muzyka? Niestety jeszcze nie mieliśmy takiej okazji. Ale nasza EPka z 2018 roku wywołała zamieszanie i przygotowała nas na pisanie oraz pracę nad pełnym albumem. Dlatego nie zagraliśmy do dziś zbyt wielu koncertów. To zmieni się radykalnie w 2020 roku, planujemy wtedy wiele występów.

Foto: Turbokill

numer "Turbokill" skojarzył mi się z Judas Priest. Jeszcze ten przedrostek "turbo" kojarzący się z ich płytą... Faktycznie w kawałku "Turbokill" jak i w wielu innych naszych numerach kierowaliśmy się brzmieniem Judas Priest. Ogólnie ten zespół wpłynął na nasz sposób tworzenia, a "Turbo" jest jednym z moich ulubionych albumów. Czerpiecie też z wielu innych zespołów. Słychać u Was zarówno Helloween jak i Human Fortress czt Firewind. Jako że wszyscy pochodzimy z różnych gatunków metalu, odbija się to w naszych inspiracjach. Jako główne inspiracje mógłbym poza Judas Priest wymienić też Accept, Iron Maiden czy Helloween. Należą do nich też Queensryche, Running Wild, An-

116

TURBOKILL

Już w czasie zakładania Turbokill nikt z nas nie miał ochoty kontynuować Ebony Wall. Ronny (Schuster - gitarzysta) koncentrował się w tym czasie na pierwszym materiale Turbokill i nikt nie miał dobrego planu na to, jak przyszłość Ebony Wall powinna wyglądać. Dlatego właśnie kilka miesięcy później zespół się rozwiązał. Co ciekawe, kiedy odszedłeś z Alpha Tiger i ten zespół długo nie pociągnął. Nawet mimo tego, że Alpha Tiger znalazł w osobie Benjamina Jaino godne zastępstwo za sitkiem, warto pamiętać, że zmiana wokalisty zawsze stanowi dla zespołu stylistyczne wyzwanie. Trzeba jasno określić, co dalej chce się robić. W latach 80. większość kapel w Niemczech

W takim razie życzę Wam wszystkiego, co najlepsze na tej drodze! Dzięki za wywiad. Mam nadzieję, że mogłem dać czytelnikom i fanom jakiś ogląd na nasz zespół. Życzę wielkiej frajdy przy słuchaniu naszego albumu i widzimy się, mam nadzieję, wkrótce na koncertach! Katarzyna "Strati" Mikosz


który sprawił, że Hammerschmitt brzmiał tak, jak powinien brzmieć zespół o takiej nazwie prosto, mocno i ciężko. Ci dwaj to bardzo profesjonalni ludzie, którzy znają się na rzeczy.

Metal powinien być zabawny i wyzwalający Hammerschmitt to zespół nie młody, gdyż istnieje już prawie 34 lata (włączając w to okres, gdy grali pod nazwą Pierrot). Mimo tego stażu, dyskografia grupy do najbogatszych nie należy. O tym dlaczego tak jest oraz o tym, jak wytrzymali ze sobą ponad trzydzieści lat opowiedział nam basista grupy Armin.. HMP: Przez większą część okresu Waszego istnienia śpiewaliście po niemiecku, jednakże od czasu waszego albumu "Still On Fire" z 2016 roku jesteście zespołem anglojęzycznym. Jakie są przyczyny tej zmiany? Armin: Zauważyliśmy, że choć mieliśmy lojalnych fanów, którzy naprawdę analizowali znaczenie naszych tekstów, to jednak w ciągu ostatnich kilku lat powróciliśmy do naszych muzycznych korzeni. Wreszcie, około pięć lat temu, słuchaliśmy starych kaset i powiedzieliśmy: "Wow, to takie proste, tak musi brzmieć metal". W zasadzie zakochaliśmy się w naszych starych kawałkach. Kontynuując ten temat, klasyczny heavy metal wydaje się być bardzo popularnym gatunkiem w Waszym kraju, ale jest tylko kilka zespołów śpiewających w Waszym ojczystym języku. Co Twoim zdaniem jest przyczyną tej sytuacji? Dorastaliśmy przy takich zespołach jak Kiss, Iron Maiden, Mötley Crüe czy Saxon, itp. Zaczęliśmy tworzyć muzykę zainspirowani Kiss i to są korzenie naszej muzyki. Niestety, nie brzmi to za dobrze w połączeniu z językiem niemieckim. Jak pewnie sam wiesz, nasz język jest zbyt szorstki, chropowaty i nie dość melodyjny. Walczyliśmy o to długo, ale jesteśmy, kim jesteśmy - dziećmi lat 80. i 90. W latach 1986-1992 wszystkie nasze piosenki były w języku angielskim, więc w zasadzie po prostu wróciliśmy do naszych korzeni. Album "Still On Fire" zawiera nowe wersje kilku utworów, które pierwotnie pochodzą z Waszych demówek nagranych w latach 90tych, o których zresztą wspomniałeś. Po prostu znów poczuliśmy, że możemy się dobrze bawić. Presja, by stworzyć coś wyjątkowego w naszym ojczystym języku zniknęła. Metal powinien być zabawny i wyzwalający, przynajmniej takie jest nasze zdanie. W ten sposób staliśmy się fanami tego rodzaju muzyki i nadal nimi jesteśmy. "Dr. Evil" jest dokładnie takim albumem, jaki zawsze chcieliśmy stworzyć. Nigdy nie byliśmy tak zadowoleni z naszej pracy jak teraz, a "Still on Fire" otworzył przed nami drzwi. Pozostańmy jeszcze przez moment w temacie "Still On Fire. Zalazło się tam też kilka świeżo skomponowanych piosenek. Czy podczas tworzenia, zakładaliście, że powinny one brzmieć jak starze kawałki na tym albumie? Utwory "Metalheadz", "WhooHoo" i "Crazy World" są zupełnie nowe. Szczególnie "Metalheadz" pokazał nam, że wciąż możemy pisać własne utwory w stylu "Mean Streak", "Sanctuary" czy "Still on Fire", które prawie w całości wzięliśmy z kaset demo z początku lat 90-tych. Wasz nowy album nosi tytuł "Dr. Evil". Kim jest ten tytułowy doktor? Ciągle słyszę jak Ben śpiewa "couse I'm doctor Evil". Brzmiało to fajniei wszystkim się podobało. Dr Evil dobrze wykorzystuje próżność ludzi i niekończące się problemy, z którymi się borykają: piękno, media społecznościowe, auto-

prezentację i odmowę dostrzeżenia prawdy - Dr Evil odzwierciedla współczesne społeczeństwo. Czy głowa na okładce albumu należy do utytułowanego lekarza lub jednego z jego pacjentów. Jakich strzykawek w jego głowie jest pełno? Jednego z jego pacjentów. Album mógł być również zatytułowany "Overload". Trzeba pędzić, żeby nadążyć, a dla wielu zwykłych ludzi życie wydaje się toczyć zbyt szybko. Chcą, żeby sprawy potoczyły się wolniej i cenią sobie stare wartości - jak stary dobry metal. (śmiech) "Dr Evil to autobiografia" - to zdanie możemy przeczytać w Waszych materiałach promocyj-

W przeciwieństwie do "Still On Fire", "Dr Evil" zawiera tylko nowe utwo. Kiedy zaczęliś cie tworzyć ten materiał? Wszystkie piosenki powstały po zakończeniu trasy, a więc w latach 2016-2017. "Metalized" powstał w 2018 roku. Pod obecną nazwą działacie od 1997 roku. Czy możesz wskazać najważniejsze wydarzenie w swojej karierze. Coś, co było Waszym punk tem zwrotnym? Były dwa punkty zwrotne w historii naszego zespołu. Nasz zespół istnieje od 1986 roku, wtedy pod nazwą Pierrot. W 1995 roku postanowiliśmy zagrać niemieckie piosenki, a około 20 lat później powróciliśmy do języka angielskiego. No właśnie, w latach 1986-1996 graliście pod nazwą Pierrot. Jakie były powody zmiany nazwy? W 1995 roku nagraliśmy bardzo twarde i mroczne demo i chcieliśmy mieć mocno brzmiącą,

Foto: Hammerschmitt

nych. Tworzymy razem muzykę w tym samym składzi eod prawie 35 lat. Naprawdę chcieliśmy zrobić ten album, ale ostatnie dwa lata były niezrównaną odyseją. Jeden z nas poważnie zachorował, co doprowadziło nas na skraj rozpaczy. I to nie był jedyny problem zdrowotny. Wszyscy jesteśmy przyjaciółmi i takie sprawy pozostawiają po sobie skutki. Mimo to nagraliśmy w międzyczasie płytę, ale byliśmy bardzo rozczarowani wynikami. Utwory "Metalized", "War" i "End of Time" szczególnie odzwierciedlają ten trudny czas. "Dr. Evil" został nagrany z Fabianem Wnzlem i Achimem Kohlerem jako producentami, Jak oceniasz ich prace? Gernot stwierdził, że nie wydamy albumu w takiej formie i albo wszystko nagramy jeszcze raz, albo nie wydamy tego wcale. Zaproponował współpracę z Fabianem Wenzlem. Chemia między nami była od samego początku. Fabi zobaczył okładkę i od razu wiedział, w którą stronę iść. Pomógł nam poprawić się jako muzykom, świetnie się bawiliśmy pracując z nim. Miksem i masteringiem zajął się Achim Köhler,

charakterystyczną niemiecką nazwę. Wówczas był to dla nas nowy początek, który prowadził nas przez co najmniej 20 lat. Jesteście bardzo unikalnym zespołem, gdyż jak już wspominałeś, macie ten sam skład od samego początku (1986 rok). Co sprawia, że nadal gracie razem? Przyjaźń, miłość do metalu czy coś innego? Dałeś już idealną odpowiedź - naszą przyjaźń i miłość do metalu. I rzeczywiście, bez Kiss ten zespół nigdy by nie istniał. (śmiech) A nie było nigdy sytuacji, że któryś z was chciał odejść? Były, i to nie jeden raz. Ale to czego nie robi się za przyjaciół. Kochamy ten zespół tego stopnia, że nawet w bardzo trudnych chwilach, zawsze trzymamy się razem. Wspieramy się nawzajem i podejmujemy wszystkie decyzje razem. Bez naszej przyjaźni, Hammerschmitt już dawno byłby historią! Bartek Kuczak

HAMMERSCHMITT

117


Grzeczni do obrzydzenia Bombus to nazwa, która dla większości naszych czytelników nie powinna być całkiem anonimowa. Zespół ten zdołał już sobie wyrobić pewną renomę na hard rockowo -metalowej scenie. Tak pewną, że udało mu się być dostąpić zaszczytu bycia jednym z supportów samego Black Sabbath. Czym zaś jest Bombus AD 2019/2020? "Kultura sępów", goście z telewizorami na głowach... Trochę niepokojąco, i trochę (może nawet bardziej) groteskowo. O tym opowiedział nam gitarzysto - wokalista (ostatnio bardziej to drugie) Bombus, Fredrik Feffe Ekholm. HMP: Witam. Wasz nowy album zatytułowany jest "Vulture Culture". Powiedz mi proszę, czy możemy potraktować ten tytuł jako opis cywilizacji, w której przyszło nam żyć, czy może ma on zupełnie inne znacze nie? Fredrik Feffe Ekholm: Hej! Tak, masz całkowitą rację! To opis mentalnej kondycji gatunku ludzkiego i sposób, w jaki zdajemy się karmić cudzym nieszczęściem i obwiniać wszystkich innych, a nie siebie samych. Podoba mi poza tym sam wydźwięk tego tytułu. Wasze teksty dotyczą współczesnych ludzi i tego, kim oni są. Głupota ludzka jest nie-

jeździe na motorze bez przestrzegania przepisów itp. Z drugiej strony mamy dużą liczbę ideologicznie zaangażowanych zespołów śpiewających o polityce, religii, wojnie i innych trudnych tematach. Gdzie na tej skali powinniśmy umieścić teksty Bombus? Nie wiem. Nie jesteśmy ideologicznie zaangażowani, nie mamy żadnego przesłania do przekazania i nie podpisujemy się pod żadną doktryną. Nigdy nie mówimy, co jest złe lub dobre i nie mamy politycznego programu. Nie mamy nic przeciwko piciu, pieprzeniu i imprezowaniu (nie interesuje nas tylko jazda na motorze), ale nie chcemy o tym pisać tekstów. Steel Panther robi to znacznie lepiej.

Foto: Bombus

wątpliwa, jednakże czy Twoim zdaniem jest ona najbardziej inspirującą rzeczą na świecie? O tak! Jesteśmy niekończącym się źródłem inspiracji! Banda wielkich małp będących świadomymi, że wszystko czego się tylko dotkniemy to spierdoliliśmy, ale po prostu nie możemy się kontrolować. Jesteśmy tacy sprytni, ale zaprogramowani do samozniszczenia. Taka jest prawda. Niektórzy ludzie twierdzą, że rock'n'roll nie jest dobrym nośnikiem dla niepokojących tematów. Ich zdaniem rock'n'rollowcy powinni śpiewać o chlaniu, bzykaniu łatwych panienek, imprezowaniu do białego rana,

118

BOMBUS

Nie moglibyśmy też pisać o smokach i bohaterach z mieczami. Obserwujemy świat i to on nam dostarcza tematów, które chcemy poruszyć. Mogę się zgodzić co do tego, że nie zawsze traktowanie wszystkiego śmiertelnie poważnie pasuje do konwencji rock'n'rolla, ale my zawsze robimy to z odrobiną humoru i nie traktujemy siebie zbyt serio. I jak powiedziałem, nie jesteśmy zespołem politycznym i nie mamy żadnego programu jako takiego tylko obserwujemy i robimy rock'n'rolla! Ścieżka dźwiękowa do końca świata! Do waszego składu dołączył trzeci gitarzysta Simon Solomon. Skąd pomysł na dołączenie trzeciej gitary? Chcecie być kolejnym

Iron Maiden? (Śmiech) Nie mielibyśmy nic przeciwko byciu "kolejną żelazną dziewicą"! To solidna kapela! Wszystko zaczęło się naprawdę ode mnie, postanowiłem przejąć większą część partii wokalnych. Na "The Poet and The Parrot" Matte i ja dzieliliśmy się wokalem 50/50. Na "Repeat Until Death" nagrałam większość wokali, a na "Vulture Culture" nagrałam wszystkie główne partie. I z tego powodu chciałem częściowo oderwać się od grania na gitarze i skupić się bardziej na samym wokalu. Na żywo jest naprawdę fajnie, kiedy można skupić się bardziej na jednej rzeczy i spróbować zrobić to naprawdę dobrze. Zacząłem chodzić do trenera wokalu, żeby zdobyć konkretne wskazówki i sprawdzić, czy mogę rozwijać się jako wokalista. Powiedziałem o tym chłopakom i nasz basista Ole, który kiedyś grał w zespole Witchcraft znał tego faceta, który jest fenomenalnym gitarzystą. To właśnie był Simon. Jest on bez wątpienia najlepszym gitarzystą, z jakim kiedykolwiek grałem. Podczas nagrywania "Vulture Culture" współpracowaliście z producentem Danielem Johanssonem, masteringiem zajął się Jens Bogren. Jak oceniasz ich pracę? 10/10! Ci goście mają świetny słuch i masę pomysłów. Zazwyczaj zostawiamy jakieś 30 procent niedokończonych rzeczy, kiedy wchodzimy do studia, ponieważ jest to tak inspirujące środowisko, że można w nim zyskać kolejny poziom kreatywności. Posiadanie dobrego producenta, któremu ufasz, to naprawdę świetna sprawa. Zarówno Daniel jak i Jens mają dobre pomysły. Mimo, że wiemy, czego chcemy, czasem potrzebujemy, by ktoś spojrzał na to z boku. Tak więc, Daniel nagrał i wyprodukował, a Jens zmiksował i opanował płytę i myślę, że naprawdę dokończyli świetnie się uzupełnili. Kontynuując temat Waszego brzmienia, w materiałach promocyjnych można przeczytać, że tak naprawdę nie ma innego zespołu brzmiącego jak Bombus. Całkowicie się z tym zgadzam. Jaki był Wasz sposób na stworzenie Twojego unikalnego stylu? Wierzę, że po prostu słuchamy muzyki i wyłapujemy interesujące na brzmieniowe niuanse, które naturalnie przekładają się na to co robimy. Nigdy nie siadam i nie myślę "stwórzmy coś wyjątkowego", po prostu większość rzeczy wychodzi zupełnie w naturalny sposób. Ale jedno jest pewne, kiedy kradniemy pomysły (lub czerpiemy inspirację, jak niektórzy to nazywają), nie kradniemy od in-


nych zespołów metalowych. Bo to byłoby zbyt oczywiste i nie wniosłoby nic nowego do tego równania. To jest jak powiedzenie: "Nie kradnij roweru swoim sąsiadom". To po prostu nie jest mądre. Przejdźcie kilka przecznic dalej i może wam się to uda. Proste pytanie. Dlaczego faceci na okładce albumu noszą stare telewizory na głowie? Czyim pomysłem była ta grafika i jakie jest jej znaczenie? Proste, ale doskonałe pytanie! Jakiś czas temu wpadłem na ten pomysł i pomyślałem, że będzie fajnie się prezentował jako okładka. To portret post-apokaliptycznej przyszłości, w której my ludzie jesteśmy niewolnikami maszyn. Komunikujemy się za pomocą klawiatury i myślimy, że mówimy własnymi umysłami, ale to naprawdę maszyna mówi nam, co mamy pisać. Znaki na monitorach symbolizują Czterech Jeźdźców Apokalipsy. Znak pokoju jest naprawdę "znakiem zwycięstwa" i reprezentuje podbój świata, chmura grzybów reprezentuje wojnę, sęp reprezentuje głód, czaszka ze skrzyżowanymi kośćmi reprezentuje śmierć, a następnie dodaliśmy piąty - uśmiechniętą twarz, która reprezentuje idiotę będącego tu metaforą człowieczeństwa. Na "Vulture Culture" możemy znaleźć kilka wyraźnie sabbathowych kawałków. Mieliście okazję być zespołem otwierającym show Black Sabbath. Jakie to uczu cie grać przed pierwszym i największym zespołem hard rockowym/ heavy metalowym na świecie? Black Sabbath jest dla nas oczywiście wielką inspiracją. Składamy im hołd w utworze "Mama", kradnąc bezpośrednio z "Sabbra Cadabra". Granie przed nimi było naprawdę fajne i stanowiło kamień milowy dla nas wszystkich. Było to niemal surrealistyczne przeżycie. Chodzi mi o to, że ich produkcja jest genialna. Tamtej nocy wspierał ich też Volbeat. Sabbathowa publiczność naprawdę nas polubiła, mimo, że oczywiście byli tam, by zobaczyć Black Sabbath, a nie nas. Miałeś okazję na jakąś prywatną rozmowę z Ozzym czy Tonym? Jakimi ludźmi wydają się być twoim zdaniem? Niestety nie. Nie wolno nam było nawet zbliżyć się do ich zaplecza. Nie przejmuję się tym jednak zbytnio. Nie mam potrzeby spotykać się z takimi "legendami". Zawsze bardziej interesowała mnie muzyka niż ludzie, którzy za nią stoją. Jimmy Page przyszedł na koncert, który graliśmy kiedyś z Graveyard w Nowym Jorku. Stał tam obok mnie. To było fajne i wszystko, wtedy akurat czułem, że muszę z nim porozmawiać. Nie znam go jako człowieka, znałem tylko jego muzykę. Ok, powiedz mi proszę, podczas tras kon certowych jesteście raczej grzeczni, czy może dajecie się ponieść rock and rollowemu stylowi życia? Wiesz, że jesteśmy tak grzeczni, że prawie mnie to obrzydza, a tak na serio, nie dajemy się ponieść żadnemu stylowi życia. Jesteśmy tak samo zwariowani na trasie jak i w domu. Lubimy dobrze się bawić i naprawdę lubimy swoje towarzystwo, ale nie pozwalamy, aby

"dobre czasy" spierdoliły to, co mamy do zrobienia (co się rozkręca), Nie dajemy gównianych występów z powodu idiotycznego zachowania. Ale też nie jesteśmy ministrantami ze szkółki niedzielnej (śmiech). Co jest najbardziej szaloną rzeczą jaką zrobiłeś na trasie? Tylko szczerze (śmiech). Wiesz, że nie mamy zbyt wiele do opowiedzenia w tej kwestii. Przepraszam za rozczarowanie, ale mimo, że lubimy się bawić i ogólnie dobrze się bawić, nie jesteśmy Ozzy'm i jego ekipą, więc wszystko, co możemy wymyślić, byłoby po prostu zabawą dla dzieci w porównaniu z ich wyczynami Niektóre zespoły komponujące nowe utwory podczas tras koncertowych, niektóre twierdzą, że nie mogą tego zrobić, bo do komponowania potrzebują specjalnych wa-

Zdecydowanie! Mamy kilka koncertów, które odbędą się w listopadzie, a następnie w grudniu w Niemczech, Holandii i Belgii. Rok jest krótki i czas leci, więc to wszystko na co mamy czas w roku 2019, ale w przyszłym roku na pewno wrócimy do tego i zagramy jak najwięcej. Na początku Waszej działalności inspirowaliście się niektórymi zespołami punk rockowymi takimi jak Melvins czy Poison Ideas. Jednakże Wasz muzyka zmieniała się przez lata. Nadal jesteście fanami tego gatunku? Oh Yeah! Zdecydowanie! Kochamy zarówno Melvins jak i Poison Idea i myślę, że nadal w naszym graniu pojawiają się pewne elementy twórczości tych zespołów. Ewoluowaliśmy jako zespół i nie brzmimy tak samo jak na naszym pierwszym albumie, ale to jest po

Foto: Bombus

runków. A jak to jest z Wami? Proces tworzenia to stała rzecz. Piszemy w trasie, w domu, podczas jazdy samochodem, gdziekolwiek i kiedykolwiek. Często tylko są krótkie fragmenty, melodia, beat lub riff. Często po prostu nuciłem to i nagrywałem na moim telefonie. Potem siadam w moim domowym studio i zaczynam śledzić i robić dema. W moim telefonie mam setki krótkich, dziwnych nagrań, do których często wracam. Niektóre z nich są po prostu kompletnym badziewiem. Brzmię jak pacjent szpitala psychiatrycznego, który bełkota w jakimś dziwnym amoku, ale wiele z nich to naprawdę fajne rzeczy. Mam tam rzeczy nawet sprzed 10 lat. Z biegiem czasu jest mi oczywiście coraz łatwiej, bo mamy sporo niedokończonego materiału. Chcemy, aby nasze albumy były różnorodne, miały różne tempa, były dynamiczne i interesujące od pierwszej do ostatniej nuty, więc z tej perspektywy wybieramy materiał, który trafia na album. Tak więc, jeśli jakiś utwór nie trafia na płytę, to nie znaczy, że nie jest wystarczająco dobry, ale może po prostu lepiej pasować do następnego albumu.

prostu naturalny postęp. Nadal słuchamy tej muzyki, co wtedy. Dobra muzyka to dobra muzyka i nawet po upływie czasu. Wróćmy jeszcze na chwilę do czasów, gdy byliście zespołem początkującym. Jakie są różnice w Waszym spojrzeniu na muzykę wtedy i teraz? Jestem o dziesięć lat starszy i to widać nawet w wyglądzie fizycznym, bo pojawiły mi się pierwsze siwe włosy. Muzycznie pewne zmiany były zupełnie naturalne. Mimo wszystko uważam, że "Vulture Culture" jest swoistą wypadkową naszych wcześniejszych rzeczy i tych późniejszych. "Vulture Culture" jest jak mieszanka "The Poet And The Parrot" i "Repeat to Death", ale lepsza niż obie te płyty osobno. Zawsze chcemy się rozwijać i próbować nowych rzeczy i nie chcemy robić tego samego albumu w kółko. Myślę, że z każdym albumem zbliżamy się do istoty Bombus i tego, czym naprawdę jesteśmy! Bartek Kuczak

Jakieś plany dotyczące koncertów promujących "Vulture Culture"?

BOMBUS

119


Lubimy solówki! Nie sądzę, żeby trzeci album tej niemieckiej grupy zainteresował kogoś więcej niż tylko jej zagorzałych fanów, bowiem "Flame To The Night" to bardzo przeciętny, tylko poprawny hard'n'heavy. Trudno jednak odmówić muzykom Spite Fuel pewnego potencjału, pasji i zaangażowania, może więc w końcu coś z tego zespołu będzie?: HMP: Zmiana wokalisty jest sporym ryzykiem dla każdego zespołu, nawet jeśli nie jest on gigantem na miarę Accept, Maiden czy Priest - co sprawiło, że Stefan Zörner nie jest już frontmanem SpiteFuel? Tobias Eurich: Tak, zdecydowanie jest to ryzyko, gdyż zmienia to styl zespołu oraz sposób, w jaki jest on postrzegany. Ale czasem zdarzają się rzeczy, na które nie masz wpływu. Doszliśmy do miejsca, w którym chcieliśmy jako zespół czegoś innego. Myślę, że to normalne - życie oznacza zmiany. A zmiany nie zawsze są złe. Zanosiło się na to już od jakiegoś czasu, czy też była to nagła, spontaniczna decyzja i nieoczekiwanie zostaliście bez wokalisty? Tobias Eurich: To jest coś co narasta z czasem. I tak też dzieje się w zespole, znasz

Tobias Eurich: To był zdecydowanie bonus (śmiech). Taa, wiedzieliśmy, że musimy kontynuować naszą działalność. Muzyka jest tym, co sprawia, iż czujemy, że żyjemy. Philipp Stahl: Mój przyjaciel powiedział mi, że zespół szuka nowego wokalisty. Nawiązałem bezpośredni kontakt i szybko nagrałem kilka demówek. Już przy pierwszej próbie powiodło mi się i zdecydowano, że zostanę nowym wokalistą. To zagrało nie tylko na płaszczyźnie muzycznej, jesteśmy teraz dobrymi przyjaciółmi. Znaliście się już wcześniej, co mogło być ułatwieniem, czy przeciwnie, nigdy wcześniej się nie zetknęliście? Philipp Stahl: Krąg naszych znajomych pokrywał się, może widzieliśmy się wcześniej jakoś mimochodem, ale poznaliśmy się dopiero

Foto: SpiteFuel

resztę chłopaków i czujesz kiedy jest coś, o czym musisz pogadać. Kiedy dochodzi już do tego momentu i sprawy stają się poważne, uderza cię to jak rozbita kula. W SpiteFuel chodzi o przyjaźń, nie jesteśmy jakimiś przypadkowymi ziomkami, którzy robią muzykę… więc jest w tym dużo emocji. Co ciekawe poszukiwania następcy Stefana nie trwały chyba szczególnie długo, skoro raptem półtora roku po premierze albumu "Dreamworld Collapse" wydajecie nowy krążek "Flame To The Night" - czym Philipp Stahl przekonał was do siebie, poza tym, że ma metalowe nazwisko? (śmiech)

przy reorganizacji zespołu. Czyli czekało was podwójne wyzwanie: stworzenie trzeciego, ponoć przełomowego dla każdego zespołu, albumu oraz nagranie go z nowym wokalistą - była to dodatkowa motywacja do jeszcze bardziej wytężonej pracy? Tobias Eurich: Hmm, szczerze - nie. Nasze motto to pracować najciężej jak się da, kiedy już łapiemy się za nasze instrumenty. Albo jak powiedzieli chłopaki z Airbourne: "Nie ma innego sposobu jak ciężka praca, przyzwyczaj się do tego". Mieliście jednak ten luksus, że wciąż mie-

120

SPITEFUEL

liście tego samego wydawcę, firmę MDD, tak więc mogliście spokojnie zająć się próbami i dopracowaniem nowego materiału? Tobias Eurich: Poniekąd. Markus Rösner z MDD, nasz wielki szef i menadżer, wspiera nas dzień po dniu. Nie bylibyśmy w stanie robić tego jak to robimy, bez niego. Rozmawialiśmy z nim w październiku ubiegłego roku o nowych kawałkach oraz potencjalnych nagraniach jeszcze w tym roku. Po paru tygodniach pracy nad nowymi utworami było jasne, iż stworzymy nowy album w 2019 roku. I oto on. (śmiech) Wielu muzyków tworzy praktycznie non stop, ciągle grają im w głowach nowe riffy czy melodie - też tak macie, dzięki czemu mogliście w trzy lata wydać trzy albumy, nawet jeśli nad debiutanckim "Second To None" pracowaliście nieco dłużej? Philipp Stahl: Jasne, że tak! Gdy prowadzę samochód albo ćwiczę na siłowni, mam mnóstwo pomysłów na kompozycje i teksty. To nigdy nie kończący się proces. "Dreamworld Collapse" był rozbudowanym konceptem, tak więc tym razem pewnie od razu założyliście, że jego następca pójdzie w nieco innym kierunku - żeby nie powtarzać się, nie grzęznąć w schematach, no i też nie zamęczyć się znowu takim kolosem, bo to jednak ogrom pracy? Tobias Eurich: Abum jest zawsze statusem quo. Chcieliśmy stworzyć potężny album, aby scena stanęła w płomieniach, i tak też uczyniliśmy. Ale tak, nie chcemy się powtarzać, to byłoby nudne i rzeczywiście album koncepcyjny oznacza olbrzymią ilość roboty. To wspaniałe, widzieć jak wzrasta on od pierwszego wersu, od pierwszego pomysłu konceptu, od dyskusji nad treścią do samego albumu. Ale tym razem potrzebowaliśmy, aby był bardziej ostry. Nie mówię, iż nie zrobimy tak ponownie. Potrzeba znacznie więcej, niż tylko garść kawałków na zwarty album koncepcyjny - taki album musi mieć czas, aby dojrzeć. Martin Buchwalter towarzyszy wam w nagraniach od początku - wyobrażacie sobie sesję SpiteFuel bez niego? Tobias Eurich: Martin to wspaniały facet. Potrafi świetnie doradzić oraz wydobyć z ciebie to co najlepsze. Po pracy często siadaliśmy razem, aby wypić kilka piwek. Tworzymy z nim doskonałą harmonię. Fakt, że jest również doświadczonym i cenionym w metalowym światku muzykiem


Foto: SpiteFuel

też jest pewnie nie bez znaczenia, bo nie teoretyzuje, wie doskonale w czym tkwi sekret brzmienia metalowego zespołu? Philipp Stahl: Martin ma duże doświadczenie. Widać to w codziennej rutynowej pracy. Podczas nagrywania nauczyłem się dużo rzeczy, których nie ma w książkach. Gernhart Studio Troisdorf też było w tej sytuacji oczywistym wyborem? Tobias Eurich: Po dwóch wspaniałych sesjach, tak, to był oczywisty wybór. Martin zna nas, a my jego, więc jeszcze lepiej się poznajemy. A to spora frajda oraz nagrania wysokiej jakości. Zwycięstwo, zwycięstwo. Warto w dzisiejszych czasach oszczędzać na brzmieniu? Przecież jeśli słabo brzmiąca płyta będzie odsłuchiwana na przenośnych odtwarzaczach czy w sieci, to zabrzmi jeszcze słabiej, czy nie tak? Tobias Eurich: Myślę, iż każdy album, każda faza kariery potrzebuje własnego dźwięku. Ale powinien on być wart pracy, więc tak jest tego warty. Chcę możliwie najlepszego dźwięku - najbardziej pasującego do kompozycji. Bo one są tego warte. Jeśli nie chcesz możliwie najlepszego dźwięku dla swoich utworów, czy możesz sprawić aby były tak wyjątkowe jak powinny? Wielu muzyków ma problem z tym gdzie zagrać solo i zwykle standardowo umieszczają je po drugim czy trzecim refrenie, ale z tego co słyszę na waszej płycie wy do nich nie należycie: solo na otwarcie, solówka w końcówce - każde miejsce jest dobre na taką partię, wystarczy mieć klarowną wizję całego utworu i trochę wyobraźni? Tobias Eurich: Tak, uwielbiamy solówki (śmiech). Nie ma żadnej zasady, iż musisz grać solo po drugiej zwrotce. Kawałek opowiada historię i sprawia, że coś czujesz. Więc kiedy wiesz, co chcesz zrobić, dzieje się to samo z siebie. I w sposób, w którym każdy kawałek nie powinien być poddawany temu samemu procesowi.

Do legendy przechodzą też w niektórych zespołach niekończące się dyskusje na temat ostatecznej listy utworów i ich kolejności na płycie, bo co człowiek, to odmienna opinia - z tym też nie mieliście problemu? Philipp Stahl: To było łatwe (śmiech). Tobi i ja pokazaliśmy dopracowany szkic zespołowi. Wszyscy się zgodzili. To było trudne, że każdy utwór bardzo nam się podobał - w związku z tym musieliśmy się pogodzić, że nawet dobre piosenki mogą być na końcu tracklisty. Lepiej jest więc skupić się na dopracowaniu najlepszych utworów, niż mieć ich więcej, bo wtedy nie ma możliwości, że jakiś świetny riff czy rytmiczny patent zapodzieje się gdzieś w czeluściach twardego dysku i ukaże się dopiero po wielu latach, na płycie z rarytasami w wersjach demo? (śmiech) Philipp Stahl: Podczas pisania utworów, skupialiśmy się na tych, na które natychmiast mieliśmy znakomite pomysły. Już mamy nowe pomysły, które łączymy z demo, których nie ma na albumie. Czujecie, że "Flame To The Night" to nowe otwarcie dla zespołu, zupełnie inny rozdział? W cztery lata istnienia pod nazwą SpiteFuel zanotowaliście udany start, teraz nadeszła więc pora na coś więcej? Tobias Eurich: Tak i nie. "Flame To The Night" jest tym samym SpiteFuel, co wcześniej, oraz tym samym, którego brzmienie chcieliyśmy usłyszeć w 2019 roku. Mieliśmy wspaniały, ale wypełniony ciężką pracą rok. Mamy wspaniały zespół, świetnego frontmana i świetny album. Myślę, iż czas pokaże, co się wydarzy, ale wciąż mamy dobrą passę i jesteśmy gotowi grać wspaniały rock'n'roll w 2020 roku. Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór, Karol Gospodarek

SPITEFUEL

121


Nic innego, jak ból Matt Hanchuck to bardzo interesujący człowiek. Człowiek, który może sporo opowiedzieć nie tylko o muzyce. Jako żołnierz oraz policjant widział sporo i swe doświadczenia opisuje w niektórych utworach Wreck - Defy, zespołu, który sam powołał do życia. Musi być także osobą dość charyzmatyczną, skoro udało mu się przekonać byłych członków między innymi Testament oraz Annihilator do zaangażowania się we w miarę świeży projekt. Jak to zrobił? Przeczytajcie sami. HMP: Matt, utworzyłeś Wreck - Defy w 2016 roku po latach grania w różnych amatorskich zespołach. Czy mógłbyś opowiedzieć coś o swojej działalności muzycznej przed rokiem 2016? Matt Hanchuck: Zanim założyłem WreckDefy po prostu grałem między innymi w różnych cover bandach. Tworzę muzykę prawdopodobnie od około dwudziestu lat. Na dysku mam zebranego tyle materiału, ze spokojnie można z tego zrobić trzy albumy. Przez jakiś czas byłem w kapeli grającej covery Metallicy. Pierwszy koncert z nimi zagrałem w wieku 17 lat. Wydajesz się być osobą całkowicie zainspi-

nie moje klimaty. Wreck-Defy to bardzo interesująca nazwa. Jakie jest jej znaczenie? Wreck-Defy to gra słów. Rectify = WreckDefy. Nic więcej. Na początku Wreck-Defy był dwuosobowym projektem i w ten sposób nagrał pan swój pierwszy album zatytułowany "Fragments Of Anger" w 2017. Dlaczego zakończyłeś swą współpracę z Justinem Stearem? Justin nie chciał angażować się w żadne koncerty. Justin chciał również być liderem zespołu. Chciał robić swoje i mieć ostatnie zdanie w wielu kwestiach. Nie koniecznie w

Wszystko przez media społecznościowe. Nie było to czymś specjalnie trudnym. Ci faceci mają naprawdę bogate życiorysy i kiedy wszyscy zgodzili się razem ze mną pracować Greg dołączył do załogi jako ostatni. Stało się to dzięki naszemu producentowi Juanowi Urteagę, który zmiksował "Remnants Of Pain". Początkowo miałem zamiar sam zająć się liniami basu, aż Juan zasugerował, żeby poprosić o to Grega Christiana z Testamentu. Pomyślałem, że nie mam nic do stracenia, najwyżej odmówi. Kilka dni po wysłaniu mu materiału otrzymaliśmy twierdzącą odpowiedź. Uwielbiam Grega. To wspaniały facet oraz wielki przyjaciel. To naprawdę imponujący skład świetny skład. Myślisz, że byłoby w porządku nazwać Wreck-Defy "supergrupą"? Cóż nie jest supergrupą, ponieważ jestem w tym zespole. I ja w nim rządzę (śmiech). Metal Allegiance jest super grupą. Porozmawiajmy o Waszym nowym albumie "Remnants Of Pain". Ten tytuł jest trochę niejednoznaczny. Jak możemy to zinterpretować? "Remnants Of Pain" oznacza w zasadzie, że to co pozostaje to nic innego jak ból. Każdy utwór przywołuję jakieś bolesne wspomnienie.

Foto: Anika Evans

rowaną przez scenę thrashową z Bay Area z lat 80-tych. Powiedz mi proszę, jak zaczęła się ta fascynacja? Dorastałem w latach 80-tych. Moja fascynacja metalem zaczęła się od słuchania takich kapel, jak AC/DC, Kiss, Judas Priest czy Black Sabbath. Tego typu klasyczne rzeczy. Uwielbiałem to, jednak swą twórczość inspiruję głównie rzeczami powstałymi w latach 80-tych. Mam tu na myśli takie grupy, jak Forbidden, Testament, Vio-lence, Megadeth, Heathen, Overkill, Exodus, Laaz Rockit, Xentrix, Mortal Sin, Meliah Rage, Razor, Sacrifice itd. Możesz jeszcze dopisać jakieś grupy, których tu zapomniałem wymienić. Wszystkie z powyższych były ważne w kształtowaniu mojego kierunku muzycznego. Nie podchodzi mi za to growl charakterystyczny dla death metalu. To zupełnie

122

WRECK-DEFY

Wreck-Defy ale w swoim własnym zespole, który bardzo chciał założyć. Całkowicie to rozumiem. Żeby było śmieszniej, właśnie skończyłem prace nad partiami gitarowymi na następny album, a Justin sporo mi pomógł w kwestii inżynierii sesji nagraniowych. Wciąż jesteśmy świetnymi przyjaciółmi i myślę, że jeszcze będziemy współpracować nad czymś razem. Chodzi nam po głowie projekt stoner metalowy Spiritual Beggars. Teraz masz zupełnie nowy skład - wokalista Aaron Randall (ex-Annihilator), basista Greg Christian (ex-Testament) i perkusista Alex Marquez (który prawdopodobnie sam nie pamięta wszystkich zespołów, w których grał). Wszyscy oni są doświadczonymi muzykami. Jak ich przekonałeś, by z Tobą grali?

Ciekawą rzeczą jest również okładka albumu pokazująca zniszczone miasto i smut nego człowieka pomiędzy ruinami. Kim on jest? Żołnierzem, który zrozumiał, co zrobił, czy może ofiarą wojny? Żołnierz jest załamany i doświadcza skutków PTSD, które powodują, że niektórzy ludzie całkowicie się zamykają i mają emocjonalnie blizny na całe życie. Nie tylko przez to, co widział, ale także przez to, co zrobił. Wojna to piekło! Wojna jest głównym zagadnieniem w wielu twoich tekstach. Dlaczego uważasz, że to odpowiedni temat dla utworów Wreck Defy? Dlaczego? Ponieważ byłem w kanadyjskich siłach zbrojnych i służyłem siedem miesięcy podczas misji w Afganistanie w 2005 roku. Inny wątek liryczny to ludzka natura. Dobrym przykładem jest "Art Of Addiction". Czy ten tekst był inspirowany Twoim doświadczeniem, czy też doświadczeniem kogoś, kogo znasz? "Art Of Addiction" jest inspirowany osobistymi doświadczeniami, jak również tym, czego


byłem świadkiem jako policjant przez ostatnie 13 lat mieszkając w Thunder Bay w Ontario w Kanadzie. "Looking Back" to inny utwór niż reszta albumu. Zaczyna się jako ballada, która później zmienia się w szybki utwór rock'n'rollowy. Czy uważasz, że dobrze jest umieścić takie piosenki na swojej płycie? W tej piosence śpiewasz, że jest już za późno, by zmienić swój ból. Czy uważasz, że dobrze jest żyć przeszłością? Czy nie uważasz, że lepiej jest zostawić przeszłość za sobą i cieszyć się życiem? "Looking Back" to kwintesencja moich osobistych doświadczeń z pobytu w Afganistanie. To utwór o ostrym stresie pourazowym i niemożności wymazania z umysłu okropności wojny i przemocy. Stan ten może nawiedzać ludzi i prowadzić do samobójstw, depresji itd. Dla mnie jest to bardzo osobista piosenka, która była inspirowana klasycznym rockiem jak Judas Priest czy Scorpions z lat 70-tych. I zdecydowanie nie jest to ballada. 37-sekundowe akustyczne intro nie czyni piosenki balladą. Balladą jest za to "Angels And Demons". Niektórzy ludzie uważają, że zespoły metalowe nie powinny w ogóle grać tego typu utworów, inni uważają zaś, że ballady metalowe są najpiękniejszymi balladami jakie ma do zaoferowania cały muzyczny świat. Jaka jest twoja opinia na ten temat? Ballady? Dobre utwory to dobre utwory. Nie obchodzi mnie tempo. Jeśli piosenka jest chwytliwa i ma dobry nastrój, to do mnie trafia. To jest to, czego szukam w muzyce. Mogę myśleć o wielu świetnych zespołach, które ustawiły poprzeczkę dla wolniejszych piosenek na metalowych albumach. Nie jest to oryginalny pomysł. Metallica zrobiła to w roku 1984 z mistrzowskim "Fade To Black". Testament, Overkill, Forbidden, Meliah Rage. Tak wiele wspaniałych zespołów napisało niesamowite "ballady". Tekst utworu "Blackened Cloth" jest pełen krytyki dla Kościoła katolickiego. Czy uważasz, że wszystkie religie są źródłem zła, czy tylko ta jedna konkretna?

Foto: Anika Evans

To nie jest atak na Kościół katolicki. Utwór ten należy raczej postrzegać jako dźwiękową wersję prawdziwego wydarzenia, które miało miejsce w moim życiu i było obrzydliwym przejawem korupcji i perwersji, a także hipokryzji ze strony Watykanu i jego biskupów. Nie mam problemu z ludźmi, którzy mają wiarę i wierzą w Siłę Wyższą. Nie ma absolutnie nic złego w byciu uduchowionym. Problem jedyne mam ze zorganizowaną religią. Głównie ze względu na jej podziały w kontrolowaniu ludzi. Mógłbym o tym mówić bardzo długo... Może lepiej zostawmy w tym miejscu ten temat. Jak patrzysz na ten album 9 miesięcy po jego wydaniu? Masz takie same uczucia jak wtedy, gdy wyszedł? Myślę, że album okazał się całkiem dobry. Słyszę teraz kilka błędów związanych z gitarami, co jest w 100% moją winą. W niektórych utworach mógłbym momentami zagrać lepiej. Ale jest jak jest. Mam też pewne drobne uwagi co do produkcji. Generalnie jednak jestem zadowolony z tych kawałków i nie sądzę, że którykolwiek z nich jest wypełniaczem. Żałuje tylko, że nie zamieściłem

jeszcze jednego utworu na tym albumie. Ale będzie on na następnym. W książeczce albumu twierdzisz, że bez fanów nie byłoby powodu, aby to w ogóle ciągnąć. Starasz się utrzymywać bliskie relacje ze swoimi słuchaczami? Cóż, dla zespołu takiego jak Wreck-Defy to bardzo ważne. Nie otrzymujemy żadnego wsparcia finansowego od wytwórni, a stworzenie albumu jak ten kosztuje tysiące dolarów. Sam sfinansowałem obie płyty i zamierzam sfinansować następny, nad którym obecnie pracujemy, a który ukaże się w 2020 roku. Bez fanów nie byłbym w stanie odzyskać kosztów albumów sprzedając kompakty oraz winyle. Więc to jest trochę jak cykl. Wykładam własne pieniądze na album, tłoczymy kopie i mamy nadzieję, że sprzedamy wystarczająco dużo, aby odzyskać pieniądze, które kosztowało nas nagranie. Ale clue tego wszystkiego jest fakt, że robię muzykę, którą lubię i chcę się nią dzielić z ludźmi. Jeśli ludzie ją lubią, mam nadzieję, że kupią ją i podzielą się nią ze swoimi przyjaciółmi. Co do kontaktu z fanami, to powiem Ci, że znalazłem wśród nich kilku przyjaciół. Uważam, że to wspaniałe. Na koniec chciałem tylko wspomnieć, że nowy album Wreck-Defy, który ma obecnie roboczy tytuł "Everlasting Torment", jest na dobrej drodze do tego, by stać się naszym najcięższym i najlepszym z dotychczasowych wydawnictw. Utwory są tym razem znacznie bardziej epickie, z dużo bardziej złożonym riffingiem i kilkoma dość technicznymi pasażami. Bez utraty melodii, z których Wreck-Defy jest znany. Rok 2020 będzie dobrym rokiem dla Wreck-Defy! Bartek Kuczak

Foto: Anika Evans

WRECK-DEFY

123


Pure fuckin' rock 'n' roll Trudno nie zgodzić się z powyższym stwierdzeniem po wysłuchaniu debiutanckiego albumu Ballbreaker. "Evil Town" to bowiem płyta jak marzenie, obok której nie mogą przejść obojętnie zwolennicy siarczystego, melodyjnego metalu, rock 'n' rolla i czego tam jeszcze, grania już klasycznego, ale wciąż nader aktualnego: HMP: Ballbreaker kojarzy mi się bardzo pozytywnie, bo z tytułem albumu AC/DC z 1995 roku. Istnieją też jednak cover bandy tej grupy o takiej właśnie nazwie, nie było więc pewnym ryzykiem wybranie właśnie takiego szyldu? Misiek Ślusarski: Wybór nazwy dla bandu w dzisiejszych czasach wcale nie jest łatwą sprawą - mamy XXI wiek i większość fajnych nazw jest już zajęta, (śmiech)... A tak serio szukaliśmy nazwy prostej, zwięzłej i na temat. Co do cover bandów AC/DC, są to jakieś lokalne kapele - nie znalazłem w sieci żadnego autorskiego zespołu o tej nazwie. Patrząc na setki zespołów z nazwami w okolicy "crazy",

metalu niż prostego rockowego grania na 4/4, ale tak jak mówię - wyszło nam to prosto z serducha, bez żadnych założeń. Początkowo było was tylko trzech, ale kiedy w ubiegłym roku dołączyli Kamil i Tomasz okazało się, że żarty się skończyły i coś może z tego być - płyta, kariera, etc.? (śmiech) Kamila znaleźliśmy w knajpie, więc ideologia się zgadza (śmiech!). A tak serio - rozbiłbym te dwa pojęcia o których mówisz. Płyta jest naturalnym następstwem wylewania potu w sali prób, przynajmniej dla średnio ogarniętego zespołu. Nie kumam kapel, które grają latami w piwnicy i marudzą, że nie mogą nagrać płyty,

Rock'n'roll nigdy nie szedł na łatwiznę. Owszem, czasami jest to trudne - ot, prozaiczne wyjście zespołem na piwo nie zawsze jest możliwe. Z drugiej - w dobie internetu - wiele rzeczy da się zrobić zdalnie, chociaż nasz materiał powstał w 100% w sali prób. Żyjemy w cywilizowanym kraju - są busy, pociągi - wszystko da się ogarnąć, trzeba tylko chęci. Co do możliwości Trzeszcza - myślę, że są one bezdyskusyjne, więc nie ma co dywagować nad odległościami. Jeszcze zanim skompletowaliście skład mieliście już gotowych kilka utworów, w piątkę dopracowaliście resztę materiału - od razu tworzyliście z myślą o debiutanckiej płycie, czy pomysł na nią przyszedł później, w miarę okazywania się, że te kompozycje mają duży potencjał? Tak jak powiedziałem wcześniej, dla mnie naturalną rzeczą, jeżeli widzę potencjał zespołu jest nagranie płyty. Najpierw myśleliśmy o demo - nagraliśmy trzy utwory, z czego jeden pojawił się w sieci. Na szczęście chwilę później zarejestrowaliśmy koncert live i nie musieliśmy już katować ludzi dość miernym brzmieniem tegoż demo. Mając gotowe ok 80% materiału zaczęliśmy rozglądać się za studiem i terminem, no i dziś możemy cieszyć się pięknie zrobionym i wydanym krążkiem. "Pure fuckin' rock'n' roll" głosi napis na krążku i faktycznie, nie oglądając się na współczesne mody i trendy gracie tak jak kiedyś, w latach 70. czy 80. , czerpiąc nie tylko z klasycznego rock 'n' rolla, ale też bluesa, hard rocka czy tradycyjnego metalu? Każdy z nas ma swoje ulubione kapele, ale rzeczywiście gdzieś ten wspólny mianownik jest. Mody i trendy niespecjalnie nas obchodzą, bo wtedy gralibyśmy albo heheszki albo jakiś cudaczny black metal, najlepiej nagrany jamnikiem w zagrzybiałej piwnicy. Gramy to co wyłazi nam z serca - chłopaki przynoszą riffy i razem budujemy takie a nie inne utwory. A że wychodzi z tego czysty, jebany rock'n' roll? Nam pasuje!

Foto: Rainer Hentschke

"nasty", "scream", "night", etc - myślę, że nasz wybór nie był najgorszy. Poza tym "Ballbreaker" to zajebista płyta jest! Graliście wcześniej w kilku zespołach, które są powszechnie znane wśród fanów polskiego heavy w tym bardziej tradycyjnym wydaniu stąd pomysł na założenie kolejnego, bo jak to mówią, ciągnie wilka do lasu i brakowało wam prób, koncertów? Sprawa wyglądała dość prozaicznie. Po moim rozstaniu z Exlibris zacząłem rozglądać się za czymś nowym i trafiłem na ogłoszenie braci Sekulaków. Już na pierwszej próbie okazało się, że mamy wspólne zamiłowanie do grania takiej muzy. Chłopaki rzucili pierwsze riffy i zaczęliśmy wspólnie budować utwory - nigdy nie zakładaliśmy, czy będziemy grać heavy metal, hard rocka czy japoński pop - to wyszło 100% naturalnie. Rzeczywiście Wild Whips poprzedni zespół Rafała i Tomka - grał klasyczny do cna heavy, ja w Exach też byłem bliżej

124

BALLBREAKER

bo coś tam. Dla mnie było jasnym, że tę płytę zrobimy - od początku był taki plan. Z jednej strony zawsze głównym problemem jest kasa, z drugiej - dziś wszystko prócz garów możesz nagrać w domu (chyba, że piszesz bębny na komputerze, to wtedy masz w ogóle ten temat z bani). My poszliśmy klasyczną drogą i nagraliśmy album w studio - jak poważnie myślisz o zespole, musisz liczyć się z kosztami. No i druga sprawa - kariera. Z jednej strony jesteśmy za starzy i za poważni, żeby myśleć o pełnych stadionach, milionach na koncie i tłumie cycatych panienek w garderobie. A z drugiej wierzymy, że ta muza jest na tyle nośna i "do przyjęcia", że kto wie... w końcu AC/DC nie będzie wiecznie bawić ludzi, a u nas na koncertach też można pięknie potańczyć. Trochę utrudniliście sobie zadanie, werbując wokalistę z Poznania, ale z drugiej strony trudno było tego nie zrobić, zważywszy na możliwości Trzeszcza?

Chociaż z drugiej strony jest coś takiego jak moda na retro czy klasycznego rocka, ale niestety nie u nas, więc raczej nikt nie posądzi was o koniunkturalizm przy takim muzy cznym wyborze? Dzisiaj granie takiej muzy to raczej samobój niż koniunkturalizm, heh. Mam nadzieję, że nasza muza dotrze do jak największej ilości ludzi, chodź przy dzisiejszym natłoku "produktów" też nie jest to łatwe, no ale cóż - trzeba być dobrej myśli. My się specjalnie nie oglądamy na "rynek" i robimy to, co sprawia nam przyjemność. Mijający rok upłynął wam na koncertach, tworzeniu i sesji nagraniowej. Nebula Studio ma już swoją renomę, ale wokale nagraliście jednak w Demontażowni? Proste wyjaśnienie - chłopaki z Nebula Studio w tym czasie zaczynali swoją europejską trasę, a my nie chcieliśmy czekać. Zarówno ze Stołkiem w Nebuli, jak i z Fonsem w Demontażowni pracowało nam się mega profesjonalnie. Moim zdaniem są to studia na podobnym poziomie i nie ma co tu debatować. A tak naprawdę - najważniejsze jest to, kto siedzi za gałami, a nie ile kasy wydał na sprzęt. Wiele zespołów stosuje metodę małych kroków: najpierw pojedyncze utwory w sieci,


jakieś demo, EP-ka czy split, jeśli są to typowo podziemne grupy. Wy nie wybieraliś cie żadnych półśrodków, pierwszą pozycją w dyskografii Ballbreaker miał być album? Tak jak wspomniałem, najpierw podeszliśmy do demo. Nagraliśmy trzy utwory instrumentalnie w naszej sali prób. Trzeszczu podczas wizyty w Warszawie nagrał wokale do "One Night Queen", a reszta jakoś poszła do szafy. Chwilę później udało nam się zarejestrować nasz debiutancki koncert, więc stwierdziliśmy, że lepiej pokazać się ludziom live, z video, niż dalej rzeźbić demo w domowych warunkach. Zresztą już wtedy rozmawialiśmy o albumie i rzeczywiście, pół roku później weszliśmy do studia z gotowym materiałem. Ja osobiście nie lubię EP-ek. Dla mnie to taki półśrodek - albo robisz płytę, albo nie zawracaj dupy. Chociaż nie jest wykluczone, że sami kiedyś nie wydamy pojedynczych utworów - niczego nie zakładamy, niczego nie planujemy - przynajmniej w tej kwestii. Niespełna miesiąc przed premierą "Evil Town" udostępniliście jednak na YouTube utwór "Twój stróż". To podwójna ciekwost ka, bo tzw. non LP track, czyli polskojęzyczna wersja "Empty Glass", z tekstem inspirowanym twórczością Jakuba Ćwieka i z gościnnym udziałem wokalisty Nocnego Kochanka Krzysztofa Sokołowskiego? Pomysł współpracy z Kubą Ćwiekiem urodził się w mojej głowie po przeczytaniu "Dreszcza", jeszcze za czasów grania w Exlibris. Zaczęliśmy wtedy rozmawiać o piosence do jego książki, natomiast pomysł szybko upadł z racji odejścia z zespołu Krzyśka. W trakcie nagrywania "Evil Town" przeglądałem FB i trafiłem na jakiś wpis Kuby o nowej książce i otworzyła mi się klapka - wracamy do tematu. Kuba szybko podjął pomysł i klamka zapadła. Dość naturalnym pomysłem, ze względu na stare czasy, było zaproszenie Krzysia do wspólnego zaśpiewania tego utworu. I nie dlatego, że jest on twarzą Nocnego Kochanka, tylko dlatego, że jest jednym z najlepszych wokalistów w tej stylistyce w Polsce. Myślę, że wyszło to całkiem dobrze. Co prawda z tekstem było sporo pracy, ale myślę, że razem z Kubą dobrze wybrnęliśmy. Bardzo mi zależało, żeby oddać klimat książek Ćwieka, ale też żeby nikt nie kojarzył tego z Nocnym Kochankiem i udało się to osiągnąc w 100%. Płyta nie trwa nawet trzech kwadransów, nie było opcji dorzucenia na nią "Twojego stróża" jako utworu bonusowego? Przez chwilę był taki pomysł, ale szybko stwierdziliśmy, że wrzucamy to jako oddzielny twór - piosenkę w 100% związaną z książkami Kuby i że pójdzie to tylko do sieci. Myślę, że "Evil Town" jest tworem kompletnym i nie było sensu na siłę pchać tam bonusa. Są plany dalszej współpracy w tej kwestii - Kuba zapowiedział, że co najmniej trzy utwory, więc może jednak będzie EP-ka. (śmiech) Nie korciło was w związku z tym, by śmielej sięgnąć do bogactwa ojczystego języka czy przeciwnie, skoro rock 'n' roll to tylko śpiewanie po angielsku, nie ma zmiłuj? Patrz wyżej, (smiech). Od początku założeniem było grać po angielsku - nie debatowaliśmy specjalnie na ten temat. Ja nie bardzo umiem pisać po polsku, a reszta chłopaków nie rwała się specjalnie do tworzenia tekstów, jak pracowaliśmy nad numerami. Faktem jest, że Trzeszczu napisał połowę tekstów na album,

ale jak doszedł do zespołu, to kierunek lingwistyczny już był obrany. Są co prawda w Polsce płyty pół na pół, ale jaki jest w tym sens? Nie wiem... Wśród tzw. prawdziwych fanów metalu Nocny Kochanek budzi mieszane uczucia. A jak wy to oceniacie, znając ich od lat? Nie jest co najmniej dziwne, że największa bzdura śpiewana po angielsku przechodzi, a żartobliwo-prześmiewcze teksty po polsku budzą takie emocje - może zresztą tak naprawdę chodzi o to, że chłopakom udało się odnieść sukces i tego wielu nie może ścierpieć? Prawdą jest, że rock'n' roll to nie "Sonety krymskie" i ogromna część tekstów po przetłumaczeniu trzyma poziom naszego rodzimego disco polo. Nasze teksty i to co chcieliśmy w nich przekazać też raczej nie brzmiałyby sensownie po "naszemu". Co do Nocnego Kochanka - myślę, że najwięcej krzyczą ci, których boli, że chłopakom udało się przebić, albo ci, którzy w życiu nie wyszli poza ekran swojego smartfona. Ja lubię chłopaków jako ludzi, z Krzyśkiem spędziłem kilka zajebistych lat w poprzednim zespole i zawsze świetnie się bawiliśmy. Co do ich muzy - nie są zupą pomidorową - nie każdy musi ich lubić. Żyjemy w podłych czasach - każdy kto zaczyna odnosić jakikolwiek sukces, musi liczyć się z hejtem. Trzeba mieć twardą dupę niestety, żeby coś osiągnąć i nie zwariować. Nie szanuję zupełnie takich zachowań, ale jest to prawda naszych czasów. Można powiedzieć, że sami wydaliście "Evil Town" za pośrednictwem Sinfinity Clothing S.C. Nie szukaliście wydawcy, uznaliście, że nie jest wam do niczego potrzebny? Może trochę nas poniosło, chcieliśmy jak najszybciej dać ludziom muzykę, a wiadomo, że wysyłanie tego po wytwórniach i czekanie na odpowiedzi mogłoby zająć nawet rok. Zresztą z doświadczenia wiem, że wydanie debiutu w wytwórni kokosów nie przynosi - kilka artykułów i wywiadów, które tak naprawdę możesz ogarnąć sam, poświęcając trochę pracy. Masa zespołów wydaje się sama - zobacz przykład Nocnego Kochanka. Nie stoi za nimi żadna wytwórnia, całe płyty lądują w sieci w dniu premiery, a każdy z trzech albumów sprzedał się w tysiącach egzemplarzy. To jest też zajebiste w tym zespole, że pokazuje i uczy ludzi, żeby kupić płytę. Dla "Kowalskiego" są to trzy piwa w knajpie, a dla zespołu - szczególnie takiego jak nasz - każda sprzedana płyta czy gadżet z merchu to krok do spłacenia długów (śmiech). Płytę wrzuciliśmy do sieci, bo ktoś i tak by ją wrzucił, ale mocno liczymy, że ludzie jednak lubią pomiętolić w łapach pudełko, poczytać teksty w książeczce. Tak, apelujemy- kupujcie płyty! Szyld Sinfinity Clothing był nam potrzebny jako podmiot gospodarczy, gdybyśmy np. chcieli wrzucić płytę do oficjalnej dystrybucji sklepowej. Jest to nasz producent merchu i zarazem sklep internetowy, więc sprawa była dość oczywista. Teraz muzyka to nie wszystko: płyta, żeby zaciekawić słuchacza, musi być naprawdę efektownie wydana, zwłaszcza jeśli chodzi o cieszący się coraz mniejszą popularnością kompakt. Z nośnikami analogowymi jest zdecydowanie łatwiej, nawet jeśli pewną część kaset i longplayów kupują gadżeciarze, nie mający w domu sprzętu do ich odtworzenia? Dla mnie CD cały czas jest takim gadżetem,

zawsze staram się kupować płyty, szczególnie "mniejszych" kapel, czy zespołów swoich kolegów. Włożyliśmy sporo pracy, żeby dać ludziom do łapy coś ładnego poza muzyką taką wartość dodaną w postaci fajnie wydanego krążka, z książeczką, tekstami. Nie jest tajemnicą, o czym pisałem wyżej, że każda kupiona płyta daje bandowi szansę na jakiekolwiek odkucie się z kosztów produkcji. Kaset raczej nie przewidujemy, stawiamy raczej na koszulki i inne gadżety merchowe. Macie CD, muzyka jest też na Spotify - czy planujecie też LP, czy to na razie zbyt drogi biznes dla dopiero startującego zespołu? Pojawiło się kilka głosów o winyle, ale rzeczywiście w porównaniu do CD jest to droga produkcyjnie zabawa. Może kiedyś, może na zasadzie preorderu - ciężko powiedzieć. Na razie chcielibyśmy "pozbyć się" tych kilku kartonów CD (śmiech)... To błąd drukarni czy zamierzone działanie, że akurat w mojej książeczce zdjęcia Rafała i Kamila są zdublowane, czy może pojawiło się więcej takich kolekcjonerskich egzemplarzy? (śmiech) Ewidentnie nie było to nasze zamierzone działanie. Z dwojga złego, lepiej mieć dwóch Rafałów i Kamilów, niż żadnego, nie? Niedawne koncerty z Nocnym Kochankiem były pewnie dla was niezłym przetarciem, tym bardziej, że ten zespół jest obecnie bardzo popularny, ale teraz czas myśleć o kolejnych występach promujących "Evil Town". Dobrze grać przed jakimś znanym zespołem, szczególnie na przyjacielskich zasadach, ale planujecie też pewnie samodzielne koncerty, może nawet jakąś klubową trasę? Koncerty z Nocnym Kochankiem zagraliśmy tylko trzy, ale było to dla nas ogromne wydarzenie - nie każdy "początkujący" zespół ma szansę zagrać od razu dla tysięcy ludzi w ciągu jednego weekendu. Marzeniem pozostaje to powtórzyć - może jeszcze kiedyś uda się wprosić chłopakom w trasę. Co do naszych planów, postaramy się zagrać w tym roku jak najwięcej sztuk i pokazać się jak najszerszej publiczności. Śledźcie nasz profil na FB, tam na bieżąco będziemy ogłaszać co, gdzie i jak. Dziewczęta - szykujcie staniki do rzucania, matki - chowajcie swoje córki, chłopy - szykujcie wątroby! Do zobaczenia pod sceną i przy barze! Wojciech Chamryk

BALLBREAKER

125


Magiczny czas nieokiełznanej młodości Kiedy wokalista Ski rozstał się z Deadly Blessing szybko założył nowy zespół. Muzyczne mody na przełomie lat 80. i 90. nie przewidywały jednak na topie klasycznych odmian metalu, dlatego po Altered State pozostało tylko jedno demo z 1991 roku. Jest o jednak materiał na tyle ciekawy, że przed kilku laty doczekał się wznowienia na CD, a teraz na winylu - kolejna biała plama w historii amerykańskiego metalu została więc zapełniona: HMP: Altered State istniał niezbyt długo, by ostatecznie rozpaść się na początku lat 90., krótko po wydaniu jedynego demo. Tym bardziej pewnie cieszy się fakt, że fani wciąż o nim pamiętają, a wśród tych największych pasjonatów Altered State cieszy się statusem zespołu kultowego? Todd Deputy: Uważamy się raczej za undergroundowy zespół, bo nie istnieliśmy na tyle długo, by stać się kultowym. Odnosiliśmy jednak jakieś sukcesy na scenie podziemnej, a ludzie, którzy po naszym rozpadzie wymieniali się kasetami, utrzymywali naszą muzykę przy życiu. Pretekstem do naszej rozmowy stało się wydanie przez Pure Steel Records waszej

wszędzie pojawiły się flanelowe koszule i grunge, a muzyka alternatywna zaszkodziła scenie metalowej. Kiedy alternatywny rock stał się tak popularny zdjęto "Headbangers Ball" z MTV i wycofano metal z centrum publicznego zainteresowania. Kiedy jednak zakładaliście zespół nic na to nie wskazywało, bo metal miał się dobrze, a ty, znany przecież z Deadly Blessing, pewnie z optymizmem patrzyłeś w przyszłość, licząc, że z nowym zespołem osiągniesz jeszcze większy sukces? Gdy Ski został wyrzucony z Deadly Blessing chciał zemścić się i powrócić z silniejszym zespołem i uważam, że osiągnęliśmy ten cel, niestety nasz materiał nie trafił w

tak więc nawet jeśli większość słuchaczy odwróciła się od metalu, to pozostali przecież jego najwierniejsi fani, też pewnie w sporej liczbie, chociaż rozrzuceni na ogromnej przestrzeni - oni nie wystarczali, tym bardziej, że zespołów mieliście wtedy naprawdę dużo, tych znanych i dopiero początkujących? Było mnóstwo fanów, metal zmienił się w coś nowszego, większe zespoły pozostawały w centrum uwagi ale nowe grupy też iskrzyły. Zarejestrowaliście więc sześcioutworowe demo i pewnie zaczęła się standardowa procedura, to jest szukanie wydawcy. Długo trwało, nim zorientowaliście się, że coś jest nie tak i nikt się tym materiałem nie interesuje? Niestety nie byliśmy razem na tyle długo, by zebrać nagrody czy szanse. Scena się zmieniła i wysokie wokale zbliżały się do końca swojej popularności. Daliście więc sobie spokój z Altered State, ale nie złożyliście broni, co potwierdza choćby demo Obliteration z roku 1992 czy wasz późniejszy udział w innych zespołach? Po rozpadzie Altered State każdy członek zespołu zajął się innym projektem. Po Altered State każdy z nas zrobił sobie przerwę, ale później zaczęły nas świerzbić ręce i wszyscy znaleźliśmy się w różnych muzycznych przedsięwzięciach.

Foto: Assasin

winylowej kompilacji "Altered State" - to chyba ostateczne potwierdzenie faktu, że wasza muzyka przetrwała próbę czasu? Tak, absolutnie. Zanosiło się już na to od dłuższego czasu i miło zobaczyć, że wciąż jest zainteresowanie tym, co robiliśmy prawie 30 lat temu. Bardzo doceniam to, że ludzie nadal są naszymi fanami. Jednak w 1991 roku wcale nie było to takie oczywiste, szczególnie gdy we wrześniu ukazał się album Nirvany "Smells Like Teen Spirit" i zaczęła się dominacja grunge, który to gatunek praktycznie uśmiercił metal w USA, od tych jego komercyjnych odmian aż do thrashu? To był bardzo gwałtowny proces. Nagle

126

ALTERED STATE

Foto: Altered State

odpowiednie ręce. Wielu muzyków z twojego kraju podkreśla, że amerykańska publiczność jest wyjątkowo niestała w uczuciach i jak mało która podąża za trendami, słuchając tylko tego, co jest aktualnie na topie - myślisz, że to dlatego tak szybko heavy metal, tak przecież u was popularny na początku lat 80., stracił łaski słuchaczy? Nie, myślę że to sprowadziło metal z powrotem do podziemia, wiele dobrych zespołów nadal miało się świetnie i tworzyło wspaniałą muzykę. Po prostu już nie słyszało się o nich w MTV. Ameryka to przecież jednak ogromny kraj,

Ta demówka z 1991 roku wciąż jednak nie dawała wam spokoju, tym bardziej, że wciąż cieszyła się zainteresowaniem kolekcjonerów, była przegrywana i wymieniana przez fanów na całym świecie? Tak, ucieszyło nas to, że ludzie wciąż wymieniali się tą kasetą nawet, gdy zespół przestał istnieć. To zadziwiające, że po tych wszystkich latach coś tak mało znanego wciąż było tak poszukiwane. Tu nasuwa mi się uwaga jak bardzo w USA byliście zaawansowani technicznie w porównaniu z Polską przełomu lat 80. i 90. bo te wasze nagrania demo brzmią znacznie lepiej niż wiele naszych ówcześnie wydanych płyt i pamiętam, jak pierwszy raz usłyszałem ten materiał byłem przekonany, że to jakiś oficjalnie wydany, podziemny MLP... Wow, dzięki! Uważamy, że brzmi jak przyzwoite demo. Nagraliśmy je jednego dnia w piwnicy w New Jersey. Doszło nawet do tego, że inżynier zmienił control room na drum room w połowie nagrywania!


Foto: Altered State

Kto wyszedł z inicjatywą wydania tego materiału na CD, co stało się faktem przed siedmiu laty dzięki Death Rider Records? Ski miał dużo wspólnego z wydaniem tej płyty. Kiedy był w Niemczech i występował na festiwalu Keep it True skontaktował się z nim Death Rider w sprawie wydania demo Altered State na CD. Wrócił do zespołu z tą ofertą i płyta została wydana. "Winter Warlock" dopełniły nagrania z prób, wygląda więc na to, że sporo z nich rejestrowaliście? Tak, regularnie nagrywaliśmy próby, żeby ich posłuchać, ocenić i skrytykować nasze występy. Nigdy nie marzyliśmy o tym, że te nagrania wylądują na winylu, a także na Spotify. Wybraliście utwory najlepiej brzmiące, takie, które nie powtarzały się z zawartością jedynego demo z 1991? To, co macie to wszystko co napisaliśmy! Podobno byliśmy krótko żyjącym zespołem z długo żyjącym dziedzictwem Wersja CD na pewno cię uradowała, bo jednak to płyta, a nie kaseta, ale nie ma co ukrywać, że nośnikiem klasycznym i wymarzonym dla metalu jest winylowy krążek. Stąd twoje marzenie, żeby utwory Altered State ukazały się również i w tym formacie? Pewnie, zawsze chcieliśmy zobaczyć nasze utwory na winylu, to taki klasyczny nośnik. Zainteresowanie Pure Steel Records tym materiałem wcale nie dziwi, bo ta firma ma w katalogu wiele różnych perełek, więc pewnie nie wahaliście się ani chwili? Nie, od razu skorzystaliśmy z okazji żeby wydać winyl. To był na pewno decydujący czynnik. Dziękujemy Pure Steel za tę szansę i dziękujemy Juanowi Riccardo za pokazanie im naszej muzyki i za wiarę w to, co napisaliśmy i nagraliśmy. Zadbaliście o mastering na potrzeby wersji winylowej, czy już master przygotowany na potrzeby edycji CD był odpowiedniej jakości i było to zbyteczne? Pure Steel przygotowała te nagrania do wydania na winylu.

To niewielki, limitowany nakład, raptem 300 egzemplarzy, tak więc te płyty trafią do waszych najwierniejszych fanów i kolekcjonerów? Tak, dostaliśmy szansę, żeby wypuścić to na winylu i nie mogliśmy się doczekać, aż będziemy mogli trzymać go w swoich dłoniach, dokładnie tak jak w czasach, gdy byliśmy dziećmi i dostaliśmy najnowszą płytę naszego ulubionego zespołu i siedzieliśmy, słuchając jej i czytając teksty. Według raportu Recording Industry Association Of America (RIAA) najpopularniejszą formą słuchania muzyki jest w USA streaming, a płyty winylowe mają zaledwie 4% udziału w rynku. Wciąż jednak wzrasta ich sprzedaż, a tylko w pier wszym półroczu tego roku sprzedaż LP's w USA przyniosła 224,1 miliona dolarów dochodu - to pewnie ułamek zysków z lat 70. czy 80., ale mimo wszystko dobry prog nostyk, że analogowe nośniki, bo kasety przecież też, wracają do łask słuchaczy, mających dość cyfrowej bezduszności? Winyl na pewno brzmi cieplej, to bardziej nostalgiczna rzecz mieć wydaną płytę w takiej wersji. Niedługo powinniśmy zacząć wypuszczać również płyty CD razem z Pure Steel. Domyślam się, że ta reedycja waszych starych nagrań nie jest zapowiedzią reaktywacji zespołu, bo nic o tym nie słychać zadbaliście o przypomnienie dorobku Altered State, a każdy z was zajmuje się teraz własnymi sprawami? Tak, racja, przeszliśmy do innych projektów i ogólnie innego życia. Cieszymy się, że wciąż jest zainteresowanie tym, co robiliśmy prawie 30 lat temu. Szczerze, gdybyśmy znów mieli stworzyć zespół, to już nie byłoby to samo. To był magiczny czas nieokiełznanej młodości, kiedy chcieliśmy sobie coś udowodnić, ta chemia była wtedy niesamowita. Wojciech Chamryk, Kinga Dombek, Maciej Kliszcz

ALTERED STATE

127


Comeback rockowych arystokratów Rzeczownik "arystokrata" posiada kilka znaczeń, wśród nich w przenośni wyróżnić można takie synonimy jak "znakomitość, autorytet, klasyk". Wszystkie podane określenia pasują, moim zdaniem, jak ulał do charakterystyki zespołu IQ. Blisko 40 lat na scenie, pionierzy odrodzenia rocka progresywnego na początku lat 80-tych, autorzy ponad 50 wydawnictw płytowych, spośród nich kilkunastu albumów studyjnych, z których zdecydowana większość zapisała się w historii rocka wybitnie bądź bardzo dobrze. Muzyka IQ tworzona i wykonywana od czterech dekad przez charyzmatycznych artystów, zawsze przynosiła moc wzruszeń, niebanalnych emocji, przepięknych rozwiązań melodycznych, kosmicznie wykonanych partii instrumentalnych i charakterystycznego, rozpoznawalnego wokalu. Cała, doświadczona piątka muzyków, tworzących skład grupy, od lat nic, nikomu nie musi udowadniać, ponieważ indywidualna klasa członków formacji nie podlega dyskusji. Dlatego już od dłuższego okresu kwintet wydaje na płytach swoje nowe koncepcje artystyczne niespiesznie, bez presji czasu, doskonale wiedząc, że zdecydowana większość fanów poczeka cierpliwie, mając świadomość, że jakość muzyki IQ wynagrodzi ten czas oczekiwania. Tak było też z premierowym materiałem na longplayu "Resistance", który powoli nabierał kształtów dwupłytowego kolosa, żeby wreszcie pod koniec września 2019 roku trafić do rąk tysięcy sympatyków, zachwycając po raz n-ty elegancją, szacunkiem do progrockowej tradycji, porywającymi melodiami, buzującymi emocjami i całą paletą wirtuozerskich umiejętności wokalno- instrumentalnych. Gitarzysta i współzałożyciel tej rockowej orkiestry, Michael Holmes znalazł chwilę na podzielenie się z czytelnikami HMP swoimi opiniami i refleksjami na temat kariery IQ i priorytetów muzycznych. Zapis rozmowy z gitarzystą znajdziecie poniżej. Miłej lektury! HMP: Na wstępie sięgnijmy do początków lat 80-tych. Jaka motywacja skłoniła Ciebie i Martina Orforda do stworzenia zespołu rockowego, najpierw The Lens, przekształconego w IQ? Kto wpadł na pomysł nazwy IQ dla zespołu rockowego? Michael Holmes: Właściwie to The Lens zostało założone w późnych latach siedemdziesiątych i istniało przez parę lat zanim dołączył Martin. Jeżeli chodzi o typ muzyki jaki graliśmy, to wydaje mi się, że jest to coś, co poruszyło nas obu w latach osiemdziesiątych. Znalezienie nazwy dla zespołu, która podoba się każdemu z członków, jest rzeczą niezwykle trudną! Koniec końców wzięliśmy jedną z moich książek (uczyłem się wtedy podstaw psychologii), otworzyliśmy losową stronę i wybraliśmy pierwsze słowo, które zobaczyliśmy i okazało się nim "IQ". Czy mógłbyś wskazać na najważniejsze Twoim zdaniem czynniki i inspiracje, które

ukształtowały rozpoznawalny styl muzyki IQ? Od zawsze ciężko mi było odpowiedzieć na to pytanie! Większość ludzi podałaby listę swoich ulubionych artystów, ale osobiście nie uważam, że zawsze przekłada się to na rzeczywisty wpływ. Wszyscy słuchaliśmy różnych rodzajów muzyki: klasycznej, jazzu, rocka, tanecznej, operowej - wspólna lista naszych ulubionych albumów była dosyć zróżnicowana. Wydaje mi się, że muzyka, która naprawdę nas połączyła, była bardziej skomplikowana od innych - wychodząca poza standardowy schemat "zwrotka-refren-zwrotka-refren" i tak oto znalazło się też w tym trochę progresu. Lubię myśleć, że wpływy z innych rzeczy, których słuchaliśmy, przedarły się do naszego stylu i aranżacji przez lata, co zaowocowało innym spojrzeniem na muzykę. Nie jesteście sobą jeszcze znudzeni? Tak

stabilny skład przez kilkadziesiąt lat oznacza według Ciebie zjawisko pozytywne czy negatywne? Nie grozi Wam rutyna i przyzwyczajenie? Czy w Waszym kręgu unosi się atmosfera team spirit? Cóż, jest to prawda, że każdy zespół ma jakąś "wewnętrzną politykę" i od czasu do czasu w przeszłości sytuacja w zespole była "trochę odległa od harmonii", lecz uważam, że dorośliśmy przez lata i wyewoluowaliśmy by dostrzegać i respektować mocne strony i "specjalności" i cieszymy się, że ludzie też koncentrują się na tych aspektach zespołu. Uważam, że to co powoduje, iż wszystko dalej jest świeże, wynika z faktu, że nie mamy okazji spotykać się zbyt często (wszyscy mieszkamy w różnych zakątkach UK i jesteśmy zajęci życiem rodzinnym i innymi sprawami), dlatego, jak już uda nam się spotkać, to szczerze doceniamy ten czas i staramy się wykorzystać go jak najlepiej. Teraz wystąpię w roli wazeliniarza. Charyzma, profesjonalizm, doświadczenie, umiejętności indywidualne, ekspresja wykonawcza, wiedza, inteligencja uczyniły z IQ ikonę rocka, nazwijmy go progresywnym. A o jakich, czasami ukrytych, cechach negatywnych członków zespołu, zakłócających czasami przebieg procesu twórczego mógłbyś opowiedzieć swoim fanom? Hmm, nie jestem pewien jak odpowiedzieć na to pytanie - wydaje mi się, że każdy ma jakieś negatywne cechy, ale po tylu latach współpracy, to wszystko staje się nieistotne. Czas jest na tyle ważny dla każdego, że bezcelowe jest skupianie się na negatywach. Najważniejsze jest to, żeby móc cieszyć się z tego, co się robi, kiedy tylko ma się taką szansę. Czy po tylu latach obecności na scenie muzycznej, opublikowaniu ponad 20 płyt audio, chce się Wam, przystępując do realizacji nowego materiału, udowadniać, że ciągle jesteście na topie, innowacyjni, kreatywni, otwarci na nowe trendy? Tworzenie nowych kompozycji to dla Was "droga przez mękę" czy zadanie lekkie, łatwe i przyjemne, w studio czy raczej zaciszu domowym? Każdy z członków IQ wnosi coś do programu premierowego albumu, czy role są wyraźnie podzielone? Nie jest to dla nas ważne, by komukolwiek, poza nami samymi, coś udowadniać. Uwa-

Foto: IQ

128

IQ


Foto: IQ

żam, że kreatywność jest ważna, ale bardziej jako ujście dla różnych pomysłów niż "hej, patrzcie jak bardzo kreatywni jesteśmy!". Dla mnie tworzenie muzyki jest czymś, czego nie byłbym w stanie nie robić. Pomysły ukazują się mi (nie jestem do końca przekonany jak to się dzieje) i szczęśliwie mam czas i technologię by je zapisać, zanim znikną na zawsze. Większość materiału z naszych dwóch ostatnich albumów zostało napisane na moim iMacu lub laptopie, w czasie gdy podróżuję. Lubicie grać koncerty czy to może marketingowa konieczność po wydaniu nowej płyty? Gdzie czujecie się lepiej, w klubach, średniej wielkości salach, czy może na open air festivals, przykładowo w amfiteatrze na Night of Prog w Niemczech? Tak, wydaje mi się, że każdemu z nas podoba się granie na żywo. Jest to świetna okazja by połączyć się z ludźmi, którzy słuchają materiału IQ i dostajemy także informację zwrotną od publiki w zakresie tego, co im się podoba i co na nich najlepiej "działa". Przypuszczam też, że po prostu lubimy grać koncerty! Jeżeli chodzi o wielkości klubów, to są to całkowicie różne doświadczenia między graniem dla 500 ludzi czy 5000 ludzi, ale osobiście podoba mi się każdy aspekt grania "live".

sztuka, literatura, życie? Jak już wspomniałem przy jednym z wcześniejszych pytań o inspiracjach - ciężko jest mi powiedzieć. Wydaje mi się, że wpływają na mnie te wszystkie rzeczy, a nawet więcej. Uważam, że jestem trochę kinomaniakiem i prawdopodobnie spędziłem zbyt dużo czasu patrząc w ekran, ale tak, filmy potrafią być bardzo inspirujące jeżeli chodzi o muzykę i o ogólne "uczucia". Kiedy pisałem materiał na album "Road of Bones", to pamiętam, że oglądałem sporo skandynawskich filmów/ seriali detektywistycznych w telewizji i uważam, że miało to wpływ na ogólny nastrój panujący na albumie. W przypadku "Resistance", to byłem dość zły na ogólny, dziwny i pojebany stan światowej polityki i straszny, samolubny nacjonalizm, który zdaje się stawać coraz popularniejszym. Dodatkowo jest to straszny czas dla środowiska i po prostu nie rozumiem, czemu przywódcy państw nie

traktują tego bardziej serio (wydaje mi się, że każdy z nas wie dlaczego - zaprzeczenie i brak jakichkolwiek akcji jest napędzane przez korporacje i prywatne interesy!). Negatywność może także być potężnym silnikiem napędzającym inspiracje, jak sądzę... Czy wyobrażasz sobie tworzenie muzyki technicznej, "wypranej" z emocji? Jakie emocje generuje u Ciebie słuchanie muzyki? Czy muzyka IQ jest emocjonalna, czy potrafi wzruszyć? Dlaczego? Nie imponuje mi techniczne granie i math rockowe podejście do muzyki - nie widzę w tym innego sensu niż próba zaimponowania ludziom. Kogo obchodzi jak wiele dźwięków jesteś stanie zagrać w sekundę, albo jak wiele uderzeń "stopy" jesteś w stanie zmieścić w jednym takcie. Dla mnie muzyka od zawsze opierała się na emocji i na groove - to jest to, co zostanie z ludźmi lata później. Muszę

Czy słuchasz muzyki IQ? Wracasz do starszych wydawnictw z Waszej dyskografii, tak dla zwykłej przyjemności? Masz swoją ulubioną płytę z dorobku? A jakiej muzyki słucha Michael Holmes prywatnie, oprócz IQ? Nie do końca. Jedyny materiał od IQ jaki zazwyczaj słucham, to kompozycje, nad którymi akurat pracuję - jest to dobry sposób na sprawdzenie, co działa, a co wymaga więcej uwagi. Jeżeli chodzi o inną muzykę, to raczej jest to muzyka klasyczna lub soundtracki z filmów (uwielbiam kompozytorów jak Hans Zimmer czy Thomas Newman)... Aczkolwiek jak potrzebuję czegoś, co mnie rozrusza i pobudzi, to wciąż skłaniam się ku transowej stronie muzyki tanecznej. Ulubiony album IQ? Ciężkie pytanie. Zazwyczaj jest to nasze najświeższe wydawnictwo, ponieważ wciąż jest nowe dla moich uszu. Co stanowi dla Ciebie źródła inspiracji, które mogą być pomocne przy szkicowaniu nowych koncepcji muzycznych? Może film,

Foto: IQ

IQ

129


Utwory nowej płyty są doskonale zbilansowane instrumentalnie, to znaczy, że pomimo licznych partii solowych, żaden instrument nie dominuje i na tym polu panuje idealna równowaga. W rezultacie muzyka IQ ma bardzo zespołowy charakter. A może to wrażenie jest błędem odczytu Waszych zamiarów z mojej strony? Cóż, wydaje mi się, że jest to prawda, aczkolwiek nigdy nie myślałem o tym w taki sposób. Jako producentowi albumów IQ, zazwyczaj to mi przypada połączenie wszystkiego w całość, tak żeby miało to ręce i nogi, ale tak jak wspomniałem wcześniej, doceniam wkład jaki każdy z nas ma w całościowe brzmienie IQ i uważam, że byłoby ono inne z innymi ludźmi. Uważam, że to prawda, iż IQ brzmi jak całościowy zespół, a nie jak pojazd dla jednej tylko osoby.

Foto: IQ

przyznać, że moim ulubionym gitarzystą jest Neil Young - technicznie jest "nawet OK", ale wszystko co robi pochodzi z jego serca. Jest ewidentnie pełne pasji i naprawdę potrafi on czasem stworzyć "cudowny hałas"... Album "Resistance" to krok w stronę ewolucji stylu, odkrywania nowych muzy cznych terytoriów, czy utrwalenie wiodących cech w kształtowanym przez lata artystycznym image grupy (wirtuozeria instrumentalna, znakomite partie solowe, złożoność kompozycji, kapitalne melodie, bogate aranżacje)? Lubię myśleć, że ciągle ewoluujemy z każdym nowym wydawnictwem. Zapewne zawsze będziemy brzmieć jak IQ, ale ważnym dla nas jest ciągły progres i świeżość. Co zdecydowało o wydawnictwie złożonym z dwóch płyt? Dla Was to wprawdzie nic nowego, ale znam opinie tak zwanych "ekspertów" uważających, że w dzisiejszych, internetowych czasach, wyrywkowego słuchania muzyki, ponad 100 minut, w szczególności dla młodego pokolenia, to nadmiar wysiłku intelektualnego. Tak, uważam iż jest to dobry argument i uważam, że sposób w jaki wiele osób odbiera muzykę się zmienił, ale koniec końców musimy być szczerzy wobec siebie i komponować to, co czujemy w głębi siebie i starać się

uzyskać z tego jak najwięcej. Z "Resistance" miałem tyle świetnych pomysłów, których nie chcieliśmy marnować, więc zdecydowaliśmy się na większy format. Zazwyczaj, jak mamy jakiś materiał w nadmiarze, to nie zostaje on wykorzystany i raczej o nim zapominamy, dlatego uznaliśmy większy format za dobry pomysł, jako że zostało 4 lub 5 kawałków, które się nie zmieściły. Uważam, że dobrą cechą "Resistance" jest to, że może być zarówno słuchana w całości, ale każdy pojedynczy utwór broni się sam. "A Missile" charakteryzuje się heavy rockowym riffem, motorycznym rytmem, mocą progmetalu. Podobnie było na starcie "Frequency" i "The Road of Bones". To czysty przypadek czy może świadoma strategia, zgodnie z dewizą słynnego angielskiego reżysera Alfreda Hitchcocka "Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć" (A good story should start with an earthquake and be followed by rising tension)? Jest to świetny cytat! Nigdy nie mieliśmy intencji, by każdy album zaczynać z przytupem, ale każdy z tych kawałków wydaje się być dobrym wyborem na początek podróży. Jest to niezwykle ważne, aby kolejność utworów na albumie była odpowiednia - jest podobnie jak w przypadku tworzenia set listy na koncert - każde doświadczenie winno zabierać słuchacza w podróż i zarówno początek jak i koniec są niezwykle ważne. Album "Resistance" to istna kopalnia świetnych motywów melodycznych. Kto jest głównym kreatorem melodii? Co stanowi punkt wyjścia ich powstania? Obecnie jest to prawda, że to ja piszę masę muzyki dla IQ. Oczywiście każdy ma w tym swój udział, w szczególności w studio, ale uważam, że fair jest stwierdzenie, że wiele melodii pochodzi ode mnie. Jeżeli chodzi zaś o punkt startu - to naprawdę nie wiem... Czasami pomysły same wpadają mi do głowy, a czasem zagram strukturę akordu i melodia sama mi się "pojawi".

130

IQ

Liczne fragmenty "Resistance" nabierają niezwykle monumentalnego wymiaru. Jak osiągacie taki epicki efekt? Czy wpływ na to mają elementy symfoniczne, orkiestracje, brzmienie chóru (mellotron?)? Miło to słyszeć, ponieważ jest to właśnie coś, co chcieliśmy osiągnąć. Tak, podchodzimy do aranżacji trochę jak orkiestra i rzeczą, której przez lata się nauczyliśmy, jest to, że, aby coś brzmiało monumentalnie, to musi być poprzedzone zrozumiałą sekcją. Jeżeli zaczniesz wysoko i tak będziesz kontynuował, to wszystko będzie brzmiało nudno, bez urozmaiceń i różnych cieni. Czasem rzeczy, które porzucasz, są tak samo ważne jak to co jest zawarte w muzyce. Na drugim dysku znalazły się dwa bardzo długie utwory, każdy z nich przypomina trochę fabułę filmu, spokojne, klawiszowe intro, rozwinięcie głównego tematu, punkt kulminacyjny i prosta droga do wielkiego finału. Taki scenariusz wywołuje u mnie skojarzenia z klasycznymi albumami Yes z lat 70-tych, przede wszystkim z muzy cznym poematem "Close to the Edge". Prawda czy fałsz? To dla muzyka duże wyz w a n i e , s t wo r z e n i e t a k i e j w i e l o wą t k o we j kompozycji? Co w takim przypadku jest najtrudniejsze? Hmm, to interesujące - nie jesteśmy zazwyczaj porównywani do Yes, więc jest to coś nowego. Wydaje mi się, że jest to coś nieuniknionego, że jakaś część materiału będzie przypominała fragment fabuły filmu, szczególnie przy dłuższych kawałkach. Poza tym, że słucham wielu soundtracków, to muzyka musi jednak dokądś zmierzać podczas jej kursu. Te dwa dłuższe kawałki z drugiej płyty, to bardziej "strumień świadomości" dla mnie - nie skupiałem się nadmiernie nad tym, co ma być dalej. Pozwoliłem rozwijać się temu strumieniowi naturalnie, co było dość odświeżającą rzeczą do zrobienia. Wielką siłą "Resistance", a także innych albumów IQ, jest ciepłe brzmienie analogowych instrumentów, które ostatnio w muzyce rockowej przeżywają renesans. Pojawia się klasyczny fortepian, w "If Anything" organy kościelne. Nie jesteście fanami elektronicznych innowacji, takiego stechnicyzowanego brzmienia? Jasne, że uwielbiam elektroniczne brzmienie i lubię szukać nowych dźwięków - ale szcz-


erze mówiąc, na "Resistance" jest trochę inne instrumentarium, wydaje mi się, że nie jest to tak ewidentne jak mi się wydawało. Jestem także fanem starszych, świetnie brzmiących keyboardów i zawsze przeszkadza mi, jak ktoś mówi, że coś jest zbyt stare, żeby to użyć w dzisiejszych czasach. Potrzeby kawałka/piosenki zawsze powinny być priorytetem w decydowaniu czego należy użyć. Nie kusi Was podjęcie próby nagrania albumu z orkiestrą symfoniczną? Osobiście uważam, że styl muzyki IQ świetnie się do takiego projektu nadaje. Właściwie to nie! Nigdy nie było to rzeczą, którą chciałem zrobić. Preferuję słuchanie muzyki, która została napisana specjalnie pod orkiestrę, niż adaptacje współczesnych piosenek. Słyszałem parę rzeczy zaaranżowanych pod orkiestrę, które według mnie brzmiały bardzo kiczowato. Foto: IQ

Czytałem, że na Night of Prog Festival "testowaliście" niektóre nowe utwory w wersji "live". Jaka była reakcja publiczności? Dokładnie. Jakoś tak wyszło, że już wcześniej w tym roku zagraliśmy parę kawałków z "Resistance" i wydaje mi się, że zostały dość ciepło przyjęte. Jest to coś, co zawsze praktykowaliśmy w trakcie naszej kariery - dzięki temu możemy ocenić jak wszystko działa, zarówno w kontekście grania "live" jak i komponowania.

studyjnego albumu "Resistance" może być trasa koncertowa IQ. Jak zatem wyglądają plany IQ na najbliższy rok? Cóż... Wciąż jesteśmy w trakcie układania planów koncertowych na następny rok. Gramy parę eventów w Niemczech i UK oraz staramy się zabukować koncerty w paru innych miejscach w Europie, mamy nadzieję wrócić do Polski, jako że ostatnim razem bardzo nam się tu podobało.

Zapewne logiczną konsekwencją nagrania

Bardzo dziękuję za Twoją cierpliwość w

udzielaniu odpowiedzi na pytania. Życzę wielu sukcesów artystycznych i jestem przekonany, że w trakcie Waszych koncertowych wojaży zaprezentujecie się również swoim licznym fanom w Polsce. Powodzenia! Dzięki Włodek! Włodek Kucharek, Paweł Gorgol, Maciej Kliszcz


Gorzej, bardzo często uważam, że jest zaledwie namiastka tego na co mnie stacć. Ale staram sieę żeby przynajmniej było estetyczne, chociaż im jestem starszy, tym większą radość czerpię z tego co wychodzi poza margines, co nie jest pod linijke?. Kiedyś mój udział w takim "Breaking Habits" MGD byłby pewnie nie do pomyślenia. Niemniej jednak wciąż jest to margines kontrolowany.

Im jestem starszy, tym większą radość czerpię z tego co jest poza marginesami Nie można z niego czytać jak z książki i nie rozgryziesz go kilkoma schematycznymi pytaniami. Nie zgadniesz na jaki pomysł wpadnie już jutro, chociaż dzień dzisiejszy zupełnie na to nie wskazuje. Nie dowiesz się o nim wszystkiego, bo najważniejsze zawsze pozostawia w głębokim ukryciu. Lider zespołu Riverside, twórca projektu Lunatic Soul, kompozytor i multiinstrumentalista - dziś odkrywa przed nami kolejny fragment swojej osobowości. Małgorzata "Margit" Bilicka: Według psychologów współczesnym sposobem na doskonałość jest wypieranie emocji. Ktoś powiedział, że żyjemy w kulturze emocjonalnych analfabetów. Zupełnym przeciwieństwem tej teorii jest twoja twórczość - mam wrażenie, że w dźwiękach oddajesz nam kawałek własnej duszy. Nie czujesz się przez to trochę obnażony? Mariusz Duda: Akurat tak się złożyło, że jakiś czas temu wpadł mi do ręki artykuł o aleksytymii i w sumie sam już nie wiem czy to prawda, czy też jest to kolejny wymysł specjalistów od chorób cywilizacyjnych. Wiem jedno - ludzie z pewnością dzielą się

cesie twórczym - czy to się trochę nie wyklucza? Gdzie są w takim razie te granice? Co jest dla ciebie kompletnie niedopuszczalne? Kicz - nie chcę w to brnąć. Nawet z kiczem artystycznym nie chcę mieć nic wspólnego. Pomimo tego, że jest modny i bardzo na czasie. Nie jestem też fanem slapsticku i cringe'u, chyba że w przypadku tego ostatniego chodzi o humor typu "The Office" to wtedy uwielbiam. Wiem jednak o co pytasz - czy te granice nie są utrudnieniem w tworzeniu, czy ta "przyzwoitość" nie blokuje zupełnej wolności artystycznej. Cóż, każde ograniczenia w jednym przypadku powodują wolność, a w

Na jakim etapie są w tej chwili prace nad twoim solowym projektem? To będzie coś zaskakującego? To będą przede wszystkim piosenki. Akurat pomysł na pierwszą płytę pod imieniem i nazwiskiem jest taki, by był to album "songwriterski", ale nie jest wykluczone, że koncepcja może ulec zmianie. Zabrzmiało nieco powściągliwie... Skoro nie nad solową płytą to nad czym teraz pracujesz? I co to właściwie oznacza, że kolejne Lunatic Soul będzie "po słowiańsku"? Nie powiedziałem, że nie pracuję nad solową płytą. Pracuję, ale pomiędzy innymi projektami. Jestem też w tym temacie powściągliwy, bo koncepcja wydawnictwa pod imieniem i nazwiskiem jeszcze się kształtuje i dotyczy to zarówno sfery muzycznej jak i sposobu jej prezentacji. Przede wszystkim nie chcę sam sobie wchodzić w paradę. Mam przecież Riverside i Lunatic Soul. Myślę więc, że jako MD będę wydawał na razie same single, gdzieś pomiędzy dużymi płytami. A jeżeli chodzi o Lunatic Soul to nowa płyta ma już swój kształt muzyczny i skomponowane są wszystkie utwory. Wyszła mi z tego rzecz bardzo leśna i słowiańska. To nie będzie kontynuacja "Fractured", tylko powrót do organicznego grania. Dużo folkowych i orientalnych zagrywek i melodii. Nazwałem sobie to wszystko roboczo "Muzyką do Wiedźmina". Tym razem kolor okładki będzie zielony, więc będzie się zgadzać. Czy pochodzenie jest dla Ciebie w jakiś sposób szczególne ważne? Ale pytasz o moje pochodzenie, drzewo genealogiczne czy o historie Słowian?

Foto: Riverside

na takich, którzy chcą rozmawiać o emocjach i na takich, którzy tego nie chcą. Pytanie brzmi czy nie chcą bo czegoś się boją, czy też nie chcą bo nie potrafią. To już zagadka dla psychologów, a być może nawet i niektórych artystów. Jeśli chodzi o mnie to chcę i lubię rozmawiać o emocjach. Jest to dla mnie kwintesencja jakiejkolwiek dobrej rozmowy i ma dla mnie o wiele większe znaczenie niż wiedza na temat Blitzkriegu, czarnych dziur czy pierwiastków chemicznych. Dlatego w swojej twórczości poruszam to co dla mnie istotne. Obnażanie się jest przy tym niezwykle ważnym elementem, ale nie sądzę bym kiedykolwiek przekraczał granice przyzwoitości. "Przekraczanie granic przyzwoitości" w pro-

132

RIVERSIDE

innym nie. W komunizmie tacy artyści jak np. Grzegorz Ciechowski czy Lech Janerka walczyli z cenzurą pisząc bardzo poetyckie i pełne metafor teksty. Gdyby mogli pisać o wszystkim pewnie to nie byłyby takie atrakcyjne. Myślę, że w moim przypadku pewne granice są zaletą bo są zgodne z moim charakterem. Jestem zodiakalną wagą, poruszam się na linie pomiędzy kilkoma światami które mi odpowiadają. Nie eksploruję na maksa tylko jednego biomu. Dlatego też np. nie gram tylko na jednym instrumencie, bo byłoby to dla mnie zwyczajnie nudne. Nie tolerujesz kiczu, czy zatem wszystko co tworzysz powinno być idealne? Czy jest idealne? To co tworze na pewno nie jest idealne.

Pytam o etnogenezę i mitologię ze wskazaniem na słowiańską. Zawsze najbardziej lubiłem historie starożytną i średniowieczną z naciskiem na tę drugą. Królowie, intrygi, miecze, a potem historia Piastów, Wikingowie... gdzieś to się potem przełożyło na fascynację światem fantasy, literaturę, filmy i gry. A od kiedy zacząłem czytać Josepha Campbella zafascynował mnie świat mitów religii z całego świata. Jeśli chodzi o Słowian to pod kątem nowego Lunatica przemierzam teraz słowiańskie światy umarłych i próbuję wkomponować te wszystkie Nawie i Wyraje w anglojęzyczne teksty. Koncepcje mitologicznych zaświatów z innych części świata są równie inspirujące? Czy widzisz w tych opowieściach jakąś część wspólną? W każdej religii mamy bardzo dużo wspólnych elementów. Grecki Hades u Wikingów to Niflheim, którym rządzi Hel. U Słowian podziemiami rządzi Weles, w hinduizmie Yama. W mitologii sumeryjskiej jest nią Ereszkigal, która - uwaga, pewnego razu zbra-


tała się z... Nergalem. Temat jest wielki i fascynujący. Kiedyś sporo w tym siedziałem. W swojej twórczości staram się jednak pisać historie i teksty związane z życiem tu i teraz, a nie z przekazywaniem i informacji, które można czerpać z literatury popularnonaukowej. Na nowym Lunaticu będą więc raczej tylko subtelne aluzje, ewentualnie jakiś jeden tytuł niczym z blackmetalowego albumu (śmiech). Ale tak, tego typu informacje i ciekawostki są jak najbardziej inspirujące. Ok, wróćmy w takim razie do świata realnego. Jakie elementy codzienności wywołują w tobie twórczy impuls? Inaczej mówiąc co cię nakręca do działania? To przychodzi samo z siebie. Jest we mnie jakieś wewnętrzne wołanie, które sprawia, że jestem niespokojny, poddenerwowany. Chodzę w kółko, przeglądam rzeczy, robię notatki, biorę do ręki gitarę, gram przez chwilę, zły - odrzucam ją w kąt. Siadam do pianina wszystko beznadziejne. Drugiego i trzeciego dnia jest to samo. Nie wiem do końca o co mi chodzi. Czwartego dnia biorę prysznic, nucę coś pod nosem i nagle... wybiegam z łazienki, szukam dyktafonu i nagrywam. Wracam po chwili, odsłuchuję, biorę gitarę lub klawisz i jest. Mam to! I wtedy dopiero przychodzi spokój, spełnienie. Plan wykonany. Przede mną kilka dni normalności zanim znowu coś mnie trafi. Właściwie co masz na myśli mówiąc dni normalności? Czym jest normalność dla artysty, który jednocześnie realizuje tak wiele projektów? Zostaje ci choć trochę czasu na sprawy przyziemne? Wiesz, ja nie mieszkam samotnie w otoczeniu swoich instrumentów i płyt. Wbrew pozorom nie siedzę w studiu cały czas. Mam rodzinę i zwyczajne rodzinne obowiązki. Kiedy nie jestem na trasie moje życie jest w sumie całkiem przyziemne. Nie przepadam za ciągłym wychodzeniem gdzieś, pokazywaniem się w różnych miejscach. Bardzo lubię spędzać czas w domu i cieszę się, że dzięki mojej pracy wciąż znajduję czas na czytanie ksiaążek, oglądanie seriali czy pracowanie nad kolejnym platynowym trofeum.

Foto: Oskar Szramka

Nagrody są dla ciebie stymulujące? Na pewno jest to miły gest, ale tworząc muzykę nie myślę o nagrodach. Najbardziej stymulujące są dla mnie koncerty i reakcje ludzi na koncertach. Przykładowo w Riverside często zastanawiam się jak dany utwór mógłby zabrzmieć na żywo. Riverside na żywo brzmi zdecydowanie mocniej niż na płytach i to jest bardzo dobry zabieg. Ostatnia polska trasa potwierdziła też, że masz świetny kontakt z publicznością. Czy chwilowy powrót do "mniejszych" klubów był trafionym pomysłem? Trasa została w całości wyprzedana, więc myślę, że tak (śmiech). Niewątpliwie był to sukces frekwencyjny. Pytam jednak o twój osobisty odbiór tego typu spotkań - bardziej kameralnych niż zwykle. Wiesz, ja naprawdę lubię grać koncerty. I uwielbiam interakcję z publicznością. A im bardziej kameralny koncert tym ta interakcja jest lepsza. Wrześniowa odsłona "wasteland-

owej" trasy po Polsce obejmowała mniejsze kluby niż zazwyczaj, ale my w takich klubach gramy też w Europie, wiec to nie jest tak, że cofnęliśmy się o 10 lat. W Polsce jednak niewątpliwie zaczęliśmy w tej dekadzie grać dla większych tłumów, wiec było to jak najbardziej odświeżające i niezapomniane doświadczenie. Zbliża się koniec roku - czas podsumowań i snucia planów. Na zakończenie zapytam wiec nieco filozoficznie - jak według ciebie będzie wyglądał świat za 100 lat? Nie trzeba być filozofem ani naukowcem, aby wiedzieć, że za 100 lat ludzkości może już nie być. Jeśli jednak przetrwa to będzie żyła w przeludnionych schronach zwanych miastami, zdominowanych przez technologię, otoczonych tarczami ochronnymi przed zniszczonym, gorącym nie do wytrzymania światem. Najbogatsi może będą już nawet na Marsie albo gdzieś w podwodnych miastach. Albo będą się do takich przeprowadzek szykowali. Wiem, powiało dekadencją (śmiech) Niestety nasza przyszłość nie wygląda zbyt różowo i "jokośtobędzizm" nie jest chyba najlepszym podejściem do tematu. Myślę, że przed nowym albumem Riverside, który prawdopodobnie będzie o przeludnionych miastach w przyszłości, przeczytam jeszcze kilka książek na ten temat. Wtedy możemy wrócić do tego tematu. Niemniej jednak, zanim spełnią się te wszystkie ekologiczne czarne scenariusze, mam zamiar stworzyć trochę muzyki i pograć trochę koncertów. Mam nadzieję, że będzie mi to dane. Małgorzata "Margit" Bilicka

Foto: Riverside

RIVERSIDE

133


FLYING COLORS Planeta gwiazd Nie sądzę, żeby wśród fanów rocka i jednocześnie sympatyków Flying Colors, znalazł się ktoś, kto próbowałby kwestionować prawdziwość określenia "gwiazdy" w odniesieniu do składu zespołu, umiejętności indywidualnych muzyków, ich wszechstronności czy dorobku fonograficznego. Żeby udowodnić tezę na istnienie "planety gwiazd", wystarczy zadać sobie trochę trudu, poszperać w zasobach internetowych, przeszukując biografie członków tej rockowej kompanii. Natomiast przedmiotem dyskusji na temat "gwiazdozbioru" Flying Colors, mogłaby być "ewolucyjność" i odkrywczość stylistyczna materiału zarejestrowanego na kolejnych, począwszy od roku 2012, trzech płytach studyjnych kwintetu. Dotarły do mnie głosy oceniające wartość czy jakość programu albumu "Third Degree" z minionego roku kalendarzowego w kategoriach "zdartej płyty", czyli powielania znanych już pomysłów z przeszłości czy klonowania twórczości macierzystych kapel artystów. Każdy ma prawo do własnego zdania, więc także ja mogę napisać, że nie zgadzam się absolutnie z takimi twierdzeniami i to z kilku powodów. Po pierwsze, nowa publikacja fonograficzna Flying Colors jest niezwykle urozmaicona stylistycznie, od typowego "purpurowego" hard rocka, przez odniesienia do muzyki klasycznej, rocka i metalu progresywnego, a na wpływach jazzowych kończąc. Odpowiadając na jedno z pytań zamieszczonego poniżej wywiadu Dave LaRue, basista grupy, mówi o swoich inspiracjach twórczością Jaco Pastoriusa, wirtuoza gitary basowej zwanego Jimi Hendrixem tego instrumentu, artysty znanego z działalności w składzie takich wielkich grup jazz - rockowych jak między innymi Weather Report i Blood Sweat and Tears. Piszę o tym fakcie, ponieważ w jednym z najlepszych kawałków z longplaya "Third Degree", zatytułowanym "Geronimo" słychać wyraźnie klasę D. LaRue, który traktuje swoje partie bardzo jazzowo, nowocześnie, a sądzę także, że po wysłuchaniu mistrzowskiego popisu Dave'a w tym właśnie utworze, wielu słuchaczy będzie miało słuszne skojarzenia z wirtuozerią klasycznego kontrabasisty. Ta kompozycja to także feeling, niesamowicie nośny rytm i pulsująca energia. Nowa, wydawnicza propozycja Flying Colors oferuje także kilka doskonałych motywów melodycznych, sporo kontrastujących stref nastrojowości, umiejętne operowanie walorami brzmieniowymi, rozciągniętymi w przestrzeni od surowego, mocno gitarowego, dynamicznego i motorycznego prologu w postaci "The Loss Inside" czy "More" przez prześliczny "Cadence" i balladowy, akustyczny, chwytający za serce, romantyczny "You Are Not Alone" po epickie monumenty "Last Train Home" i zamykający album "Crawl". Dla mnie osobiście wartością dodaną jest także trzymanie się tradycyjnego, rockowego instrumentarium, znakomite gitary, ta prowadząca i rytmiczna, niezwykle kreatywny bas, nie tylko jako część duetu sekcji rytmicznej, proporcjonalne korzystanie z klawiszy i daleko idąca wstrzemięźliwość w implementacji elektronicznych "zabawek", które dla wielu niedoszkolonych instrumentalistów są parawanem pozwalającym ukryć niedostatki warsztatowe, o których w przypadku muzyków Flying Colors nie ma w ogóle mowy, ponieważ ci Panowie grają niezwykle swobodnie, z dużą dozą spotaniczności, co wyczuwa także słuchacz, który poświęci trochę swojego czasu na duchową konsumpcję blisko 70-minut muzyki. Basista grupy Dave LaRue odpowiadając na kilka pytań przedstawiciela HMP potrafi zapewne przybliżyć Czytelnikom kilka aspektów związanych z działalnością supergrupy Flying Colors. Zapraszamy do lektury. HMP: Dla Ciebie Flying Colors to starzy kumple, bo współpracowałeś zarówno ze Stevem Morsem, jak też Mikem Portnoyem w Dream Theater. Cenisz ich jako muzyków i zespołowych partnerów? Dave LaRue: Bez wątpienia. Steve i ja gramy razem od dekad, praca z nim jest edukacją i inspiracją. Jego zdolności kompozycyjne i gra na gitarze sprawiają, że każdy projekt, nad którym pracujemy jest wyjątkowy. Z Mike'iem również gram długi czas i jako basista cieszę się, że mogę współpracować z tak świetnym perkusistą. Mike daje z siebie tyle, że bez niego Flying Colors nie byłoby takie samo. Uważam ich obu za dobrych przyjaciół, a to nieocenione gdy starasz się utrzymać zespół razem i pracować na wysokim poziomie. Twój żywioł to nie tylko rock, bo znany

134

FLYING COLORS

jesteś z wszechstronności, o czym świadczy Twoja działalność w składzie Dixie Dregs. W muzyce tego zespołu dominują także klimaty jazzowe, muzyki country czy klasy cznej. Skąd u Ciebie taka rozpiętość zainteresowań? Uwielbiam grać wiele różnych stylów i zawsze ciągnęło mnie do zespołów, które robią dużo różnych rzeczy. The Dregs, a jeszcze w większym stopniu the Steve Morse Band to idealne występy dla mnie. W jednej chwili robimy coś ciężkiego, w następnej melodię w stylu bluegrass, po której następuje barokowa gitara i duet basowy. Są melodie bardzo techniczne, z nieparzystymi metrami i wymagające sporo przycięć, ale są też takie, które są bogate w harmonie. Muzyka Flying Colors zawiera dużo tych elementów (a także inne), dlatego nigdy się nie nudzę.

Jak rozpoczęła się kariera Flying Colors w roku 2008? Czy to rzeczywiście zespół marzeń, jeśli chodzi o personalia, stworzony w głowie producenta Billa Evansa? Właściwie tak. Rozumiem to tak, że Bill zebrał Steve'a i Neala razem do pisania i pomysł zespołu narodził się z tej sesji. Od kilku lat, w przekazach medialnych Flying Colors określany jest mianem super grupy. Jak rozumiesz takie określenie i jakie warunki spełnić muszą muzycy tworzący skład takiej formacji? Słyszałem o tym, ale to nie jest coś, o czym ktokolwiek z nas myśli. Po prostu naprawdę skupiamy się na robieniu jak najlepszej muzyki. Wydaje mi się, że stanowicie team bardzo wszechstronnych muzyków, którzy z dużą swobodą poruszają się po różnych polach stylistycznych. W Waszej twórczości pojawiają się ostre, rytmiczne, rockowe killery, spokojne i łagodne ballady, czy podniosłe, wielowymiarowe, epickie, progrockowe hymny. Czy taka indywidualna wszechstronność pomaga w procesie tworzenia tak różnorodnego repertuaru i ma wpływ na profil twórczości Flying Colors? Absolutnie, zawsze jestem zdumiony, jak każdy członek zespołu łatwo potrafi zmienić jeden gatunek na kolejny i to w sposób autentyczny. Nasze osobiste style, połączone w jedno, tworzą brzmienie Flying Colors. Jakie atrybuty decydują współcześnie o możliwości stworzenia bardzo dobrego rockowego albumu, czyli takiego, o którym pozytywnie mówią zgodnym chórem fani i media? A bez wątpienia takim wydarzeniem jest "Third Degree". Dziękuję za to. Nie uważam, żebyśmy martwili się o odbiór naszego materiału, zbieramy się wszyscy razem i pozwalamy muzyce zabrać nas tam, dokąd chce. Zawsze jestem pewien, że ta grupa muzyków stworzy interesującą muzykę wysokiej jakości. W takim zespole jak Flying Colors każdy członek zespołu to bez wątpienia rock star. Ale często jest tak, że, aby osiągnąć odpowiedni efekt zespołowy, należy zapomnieć o swoich ambicjach osobistych, poświęcając się wspólnemu dziełu. Czy Twoim zdaniem wysokie ego artystyczne jednostki potrafi zniszczyć rezultat pracy zespołowej? Jak wygląda ta kwestia w Waszym przypadku? Znam wiele przypadków, których zespoły rozpadły się przez osobiste nieporozumienia czy zbyt duże ego. W naszej grupie pracujemy razem całkiem dobrze. Zdarzają się różnice zdań, ale zazwyczaj jesteśmy w stanie rozwiązać je i iść naprzód. Nie wiem, może się mylę i błędnie interpretuję walory muzyki z longplaya "Third Degree", ale mam wrażenie, że ta muzyka zaraża optymizmem, emanuje radością i zachwyca pasją. Po pierwsze, czy moje spostrzeżenia są właściwe? Po drugie, jak to możliwe, że Wy wszyscy po tylu latach grania macie tyle energii i, że nie doszło do efektu tzw. wypalenia zawodowego? To ciekawe, wielu ludzi mówi, że ten album jest dużo bardziej mroczny niż dwa poprzed-


nie. Zgadzam się, że jest w nim też optymizm i radość. Chyba powiedział to Casey, że jest to podróż o zmaganiach, by wyrwać się z ciemności do światła. Parafrazuję, więc proszę nie trzymać mnie za słowa. Słuchając muzyki zarejestrowanej na płycie "Third Degree" wydaje mi się, że w wielu fragmentach unosi się duch The Beatles, zarówno w zakresie wartości instrumentalnych, jak też harmonii wokalnych? Takim przykładem mojej tezy może być song "Love Letter". Wszyscy kochamy the Beatles a ich muzyka ma na nas wpływ. Ten wpływ zdecydowanie ukazuje się od czasu do czasu w naszej muzyce. "Love Letter" to dobry przykład, mimo że według mnie w tej piosence można odnaleźć bardzo dużo różnych wpływów, które razem składają się na kawałek Flying Colors. W muzyce Flying Colors słychać wyraźnie, że zespół tworzą artyści otwarci na najróżniejsze inspiracje, a na ścieżkach albumu znaleźć można także taki jazzowy touch, przykładowo w "Geronimo", gdzie wiodące są perkusja i bass guitar. Myślałeś kiedyś, żeby spróbować, podobnie jak Mike Terrana z Tarją Turunem, perkusyjnego mariażu z jazzem albo muzyką klasyczną? Nie jest to coś, nad czym myśleliśmy, ale wszystko jest możliwe. "Geronimo" to dla nas zmiana, jestem pewien, że w przyszłości zobaczymy inne elementy, które będą pojawiały się w naszych nagraniach. Mam możliwość grania więcej tradycyjnej, klasycznej muzyki ze Steve'em w Steve Morse Band i uważam, że nie da się zignorować klasycznego wpływu, jaki Steve wnosi do Flying Colors. Jest wiele melodii, interludiów i intr do piosenek, które uznaję za klasyczne, mimo że są dopasowane do naszej instrumentacji. Zaglądając Tobie i Twoim Kolegom do biografii zauważyłem, że kwintet Flying Colors to zespół międzypokoleniowy, a między Caseyem McPhersonem a Stevem Morsem doliczyć się można blisko 25 lat różnicy wieku. To zupełnie inne "szkoły" rocka. Ta-

Foto: Jim Arbogast

ka rozpiętość wiekowa ułatwia czy utrudnia porozumienie i współpracę? Uważam, że jedynie zapewnia nam to szerszą muzyczną perspektywę. To część tego, co czyni Flying Colors unikalnym. Flying Colors to demokracja czy szef, który w decydujących momentach zawsze ma rację? Kto występuje najczęściej w tej drugiej roli? Jest demokracja, zdecydowaliśmy o tym na samym początku. Pomimo równego, wysokiego muzycznie poziomu "Third Degree" mam na track liście swoich faworytów, to między innymi "Crawl", energetyczny the opener "The Loss Inside" czy urzekający melodyką "Cadence". Czy także Ty masz swoich liderów? Mógłbyś krótko uzasadnić swój wybór? Zwykle skupiam się na tych utworach, które gramy na żywo. Bardzo lubię "Crawl", typowy epika od Flying Colors z garścią ciekawych sekcji i oczywiście super gra się "Geronimo". Zarówno "Loss" jak i "More" są energe-

tyczne, świetne do grania na żywo. Czy Dave LaRue słucha prywatnie muzyki, którą współtworzył? Wracasz po latach do starszych nagrań, a mam tutaj na myśli nie tylko Flying Colors, także inne Twoje projekty? Raczej nie. Kiedy nagranie jest gotowe, ruszam dalej. Wyjątkiem jest czas, kiedy przygotowuję się do trasy koncertowej i przypominam sobie starsze kawałki. Było fajnie wrócić i posłuchać piosenek z dwóch pierwszych nagrań Flying Colors w tym roku. Jako gitarzysta basowy na początku kariery obserwowałeś zapewne grę innych basistów. Którzy z nich wywarli największy wpływ na Twoją technikę i styl grania? Dorastałem słuchając McCartneya, Johna Paula Jonesa i takich ludzi jak Chris Squire z Yes. Kiedy stałem się starszy zainteresowałem się Jaco Pastoriusem i on jest bezsprzecznie moim największą inspiracją. Czy w Twoim kalendarzu koncertowym, zapewne wypełnionym do granic możliwości, jest miejsce na występy w składzie Flying Colors? Bardziej lubisz występy w halach czy może w ramach open air festivals? Nie jestem pewien co do pierwszej części Twojego pytania. Co do drugiej, to nie ma nic lepszego od grania festiwalów na powietrzu i zobaczenie tam tych wszystkich ludzi, ale granie na sali jest trochę bardziej intymne i umożliwia więcej interakcji z publiką. Do zobaczenia w czasie, mam taką nadzieję, europejskiej trasy Flying Colors. Powodzenia i sukcesów w imieniu czytelników Heavy Metal Pages. Dziękuję! Włodek Kucharek Tłumaczenie: Kinga Dombek

Foto: Jim Arbogast

FLYING COLORS

135


Człowiek bez twarzy Barry Purkis, bardziej znany jako demoniczny Thunderstick, obłąkany perkusista w masce, stojący niegdyś na czele legendy NWOBHM, Samson, przypomniał jakiś czas temu o swoim istnieniu za sprawą upublicznienia faktu posiadania zapisu pełnej próby Iron Maiden z 1977 roku. Zapis ów już na starcie pretendował do miana Świętego Graala dla fanów "Żelaznej Dziewicy", bo na nagraniu jedynym członkiem zespołu który potem zabrzmiał kiedykolwiek na oficjalnych nagraniach grupy jest… Steve Harris. Wiadomość ta obiegła niemal cały fanowski świat a fragmenty tych nagrań, jak się okazało wrzucone przez samego Purkisa, pojawiły się na serwisie YouTube. Perkusista idąc za ciosem reaktywował też swój projekt z lat 80-tych, nazwany imieniem swojego alter ego i wydał w 2016 roku płytę "Something Wicked This Way Comes". Szczerze mówiąc, kiedy jechałem na spotkanie z legendarnym bębniarzem, nie wiedziałem czy bardziej ekscytuje mnie sam fakt poznania go osobiście, czy też możliwość posłuchania jego niesamowitych historii z dawnych lat. Barry okazał się bardzo sympatycznym gościem, choć nie łatwo było wyciągnąć go choćby na godzinę ze studia, gdzie pochłonięty był pisaniem nowych piosenek. Siedliśmy w klimatycznej kawiarence przy jednym z portów w Folkestone i uwierzcie mi, rozmawiało nam się tak dobrze, że gdyby nie mój pociąg po-wrotny do Londynu i ograniczony czas Barry'ego, rozmowa trwała by jeszcze kolejną godzinę. I kolejną… HMP: Dzięki, że zgodziłeś się na ten wywiad Barry. Jak idzie pisanie nowego albu mu? Barry Purkis: Oh, cała przyjemność po mojej stronie. Właśnie wyciągnąłeś mnie z sali prób, w której nieustannie pracuje nad nową płytą Thundersticka! Wiesz, kiedy wypuściłem ostatni album, "Something Wicked This Way Comes", tak naprawdę projekt Thunderstick nie był zespołem sensu stricte - to byłem ja i muzycy z którymi współpra-

dzo miło że płyta przyjęła się i tak wiele ludzi z różnych krajów na świecie o niej mówiło. Tamtą płytę nagrywało wielu różnych muzyków z którymi pracowałem w różnych okresach mojej kariery. Jednak szybko stało się jasne, że skoro recenzje są dobre, trzeba będzie zagrać jakieś koncerty. Więc powołałem do życia zespół który mógł grać ze mną na żywo i który wejdzie do studia i nagra ze mną nowy album. Aktualnie mamy dwa numery gotowe, masa następnych jest opracowana,

Foto: Thunderstick

cowałem. Ale album zgarnął masę pozytywnych recenzji, co dało mi do myślenia. Dawno temu Thunderstick istniał jako prawdziwy zespół, wydaliśmy nawet album "Beauty and the Beasts" w 1984 roku. Z tamtego okresu zachowało się też sporo materiału, którego jednak z różnych przyczyn nigdy nie mieliśmy okazji zarejestrować. I tak mniej więcej doszło do tego, że po wielu latach opracowałem te kawałki od nowa i zdecydowałem się je w końcu nagrać. Nie powiem że te recenzje mnie zaskoczyły, ale było mi bar-

136

THUNDERSTICK

ale wymaga ogrania w sali prób. Wiesz, sposób tworzenia utworów w Thunderstick różni się trochę od standardowego pisania materiału, bo większość zaczyna się od rytmu. Najpierw powstają partie rytmiczne, dopiero potem dokładamy riffy, melodie, wokale. Dla przykładu, Steve Harris najpierw tworzy podkłady basowe, a potem prosi Nicko Mc Braina żeby ten zagrał mu pod ten bas jakiś beat. U nas jest odwrotnie - najpierw gram jakiś beat, a potem proszę naszego basistę żeby zagrał pod to swój podkład. I w ten sposób

idziemy na przód. Thunderstick do tej pory zawsze był projektem w którym chodziło o to, żeby główny materiał wychodził ode mnie. Teraz jest inaczej, bo jesteśmy zespołem, więc głupio by było gdybym nie pozwolił na wykorzystanie potencjału innych muzyków. Oczywiście koniec końców do mnie należy finalne słowo i decyzja w sprawie ostatecznego wyglądu i aranżu utworu, ale daje swoim muzykom wiele swobody. Barry, za mikrofonem w Thunderstick masz bardzo uzdolnioną wokalistkę, Raven. Jak to się stało że dołączyła do zespołu? Oh, Raven to moje odkrycie! To moja tajna broń (śmiech). Kiedy robiliśmy poprzedni album, potrzebowałem dobrego, kobiecego, wokalu, w końcu Thunderstick zawsze miał za mikrofonem kobietę! Miałem świetną rekomendację w postaci kilku sesyjnych wokalistek, ale nie skorzystałem z tego. Kiedyś jednak, w pewnym sklepie muzycznym zauważyłem śliczną blondynkę która wywiesza ogłoszenie, że poszukuje zespołu. Pogadałem z nią chwilę i poprosiłem, żeby podesłała mi swoje demo. Po tym jak ją usłyszałem, zdecydowałem, że chciałbym aby nagrała mi parę wokali do moich tracków. Koniec końców wykorzystałem wszystko co nagrała na płycie "Something Wicked…", ale niestety, ze względu na logistykę, nie było mowy żeby stała się ona stałym członkiem zespołu - mieszkała na codzień w Walii i nie było możliwości żeby regularnie odbywać próby, niestety. Ale ta sytuacja dała mi impuls żeby faktycznie poszukać wokalistki, skoro jest tak wiele utalentowanych dziewczyn z dobrym, rockowym wokalem. I tak poznałem Raven. Jest niesamowita, ona, i tak powie Ci, że jest masa wokalistek lepszych od niej, ale ja wiem, że to ona jest najlepsza. Pierwszy raz usłyszałem ją gdy grała jakiś solowy, akustyczny koncert z coverami. Okazało się, że robi to często, ale nie ma doświadczenia w studiu i ogólnie nigdy nie była w prawdziwym zespole rockowym. Wszystko co miała z rockiem wspólnego, to granie coverów AC/DC czy Whitesnake, tylko tyle. Jednak zdecydowałem się dać szansę, i kiedy przyszła na próbę, po prostu zmiotła mnie z powierzchni ziemi. Poczułem, że jestem szczęściarzem, naprawdę. Nie mogę się wręcz doczekać aż nagramy nowy album, bo jestem przekonany, że Raven położy kapitalne wokale na tę płytę. Barry, u Ciebie zawsze śpiewały kobiety. Jak sobie radzisz ze stereotypowym myśle niem, że heavy metal to raczej typowo męski świat… …i nie ma w nim miejsca dla kobiet, co? Opowiem Ci pewną historię. Zapewne dobrze wiesz, że kiedy byłem w Samson, nakładałem na scenę maskę. Wiesz, to były czasy gdy nie było DVD, VHS, nie było internetu i social mediów. Istniała tylko prasa muzyczna, jak Sounds, Melody Maker i tak dalej. Głównym powodem dla którego zacząłem nosić maskę, było to, że zwykle perkusiści w kapelach rockowych byli "bez twarzy" - siedzieli z tyłu sceny, schowani za zestawem perkusyjnym i nikt ich praktycznie nie dostrzegał. Dobra, wiem, że były wyjątki w postaci Johna Bonhama czy Keitha Moona, ale wiadomo że to na swój sposób ikony - grali długie sola perkusyjne i mieli swój niepodrabialny styl. Ale jednak w większości zespo-


łów wyróżniali się albo wokaliści albo gitarzyści - nawet jak Sounds dodawał do swoich magazynów plakaty, zwykle były to plakaty koncertowe zespołów, na których widać było gitarzystów w swoich emocjonalnych, wygiętych pozach, albo wokalistów którzy stali na froncie. Gdzieś tam w tle natomiast widać było wystający zza bębnów i talerzy kawałek głowy który należał do perkusisty. Nie chciałem być kolejną wystającą głową! Mam naturę showmena, więc chciałem być widoczny! Więc stworzyłem, nieco prześmiewczo, postać perkusisty bez twarzy, którego nazwałem Thunderstick, od słów "grzmot" i "pałka" wiesz, w końcu mocno grzmociłem wtedy w bębny! Dzięki temu Samson zyskał bardzo wyrazisty i mocny image - ta maska którą nosiłem wtedy, była bardzo wyzywająca, prowokująca, agresywna. Niestety, kilka lat wcześniej - nie wiedziałem o tym kiedy tworzyłem postać Thundersticka - w Anglii miała miejsce głośna zbrodnia której głównym "bohaterem" był zamaskowany gwałciciel. A kiedy Samson zaczynał, to był czas, kiedy w Anglii do głosu zaczęły dochodzić kobiety, że wspomnę tu tylko o legendarnej Margaret Thatcher. Klimat był naprawdę mocny, feminizacja była na wysokim pułapie i ich głos był naprawdę głośny. No i wyobraź sobie że nagle na mieście pojawiają się plakaty promujące koncert Samson ze mną, w tym całym przebraniu, z maską na gębie! Jak graliśmy w Cambridge, protesty były serio bardzo poważne, mieliśmy nawet pietra, że koncert zostanie odwołany, bo inaczej dojdzie do zamieszek. Wszystkie te kobiety protestowały przeciwko zespołowi który gloryfikuje gwałt! A mi tak naprawdę przecież nie o to chodziło, to było kompletne nieporozumienie! Wiesz, to miał być porąbany charakter, zwariowany, szalony, ale w żadnym wypadku nie miał kojarzyć się z jakimkolwiek napastowaniem czy gwałtem. I kiedy już po latach zdecydowałem się grać na swój własny rachunek, zdecydowałem, że utnę wszelkie spekulację i na froncie zespołu stanie kobieta i w ten sposób zamknie wszystkim gęby. Najpierw była to przepiękna Anna Borg, potem nieodżałowana Jodee Valentine, która zmarła w 2016 roku. I wiesz co? To było coś nowego w tamtych czasach. Jasne, były kapele pokroju Rock Godess czy Girlschool, ale to były girlsbandy, składające się z samych dziewczyn. A my byliśmy męską kapelą z laską za mikrofonem. …i zamaskowanym perkusistą! (śmiech) (śmiech) Taaak, dokładnie. Teraz to nic nowego, jest cała masa zamaskowanych kolesi na scenie. Slipknot, Ghost - robią to świetnie, musisz przyznać. Ja byłem sam, bo nikt inny nie wpadł na taki pomysł, zeby założyć sobie maskę na twarz. Niektórzy twierdzili że to dlatego że jestem brzydalem! (śmiech). Dobra, Barry, skoro już zacząłeś ten temat, spróbujmy trochę pogadać na temat historii. Po pierwsze: jak to było z tymi dragami w Samson? W oficjalnej biogafii Iron Maiden, jest taki fragment, opowiadany przez Bruce'a Dickinsona: "W Samson wszyscy ćpali równo, basista palił trawę, Paul wciągał kreski ze wzmacniacza, a Thunderstick był tak naćpany, że w końcu spadł ze stołka"… (śmiech) Noooo tak, była taka sytuacja. Aktualnie jestem w trakcie spisywania tych

wszystkich opowieści, będzie co poczytać (śmiech). Było kilka takich sytuacji, to na pewno. Postaram się wszystko dokładnie opisać, obiecuję! Jak to wszystko wpływało na działalność zespołu? Myślisz, że brak subordynacji w jakiś sposób przyczynił się do rozpadu zespołu? Nieeeeeee, nie sądze. Jeśli chodzi o dragi, to przesadzały z nimi kapele w późnych latach 60-tych czy na początku lat 70-tych - sporo znanych muzyków odpadło ze względu na to gówno. Kiedy ja dołączałem do Samsona, był rok 1979 i był to okres wielkich zmian, rosła świadomość społeczna a i każdy wiedział czym są narkotyki i jak mogą doprowadzić

Samson nie rozpadł się przez narkotyki, możesz być tego pewien. Bruce w swojej biografii wspominał, że atmosfera w zespole u jego schyłka nie była za ciekawa… No tak, klimat był paskudny. Traciliśmy grunt pod nogami, z jednego z czołowych zespołów NWOBHM stawaliśmy się parodią samych siebie, serio. Cholera, byliśmy kapelą która była niejednokrotnie headlinerem a przed nami grały takie zespoły jak Angel Witch czy Iron Maiden - tak było, spytaj kogokolwiek. Prawda jest taka że mieliśmy sporo problemów z naszym managementem, kolejni managerowie wplątali nas w masę niejasnych umów i zobowiązań wobec których nie

Foto: Thunderstick

Cię do ruiny. Nie będę ściemniał, dawaliśmy niekiedy czadu w Samson, ale nigdy to nie były klimaty a'la Motley Crue (śmiech). Widziałeś ten ostatni film o nich? "The Dirt" ? Tak, "The Dirt". Więc daleko nam było do nich, to na pewno (śmiech). Jaraliśmy sporo trawy, braliśmy jakieś piguły i wciągaliśmy koks, ale to nigdy nie były jakieś poważne ilości które mogłyby w jakiś sposób wpłynąć destrukcyjnie na zespół. Na pewno żaden z nas nic nigdy sobie nie wstrzykiwał, raczej preferowaliśmy mniej wymagające odloty. Odszedłem z zespołu nieco wcześniej, zanim zrobił to Bruce, a głównym powodem było to, że chciałem robić trochę większę show i dodać więcej elementów teatralnych na scenie - wysunąć postać Thundersticka bardziej do przodu. Ale to nie mogło się zdarzyć w Samson, oni tego po prostu nie chcieli. Paul chciał, aby Samson poszedł bardziej w kierunku blues-rocka, a mnie to kompletnie nie kręciło - ja byłem metalowcem, chciałem żeby był show, żeby było ostro, a to wszystko zmierzało raczej w odwrotną stronę - wiesz, stanie w wytartych dżinsach na scenie i granie bluesa nie wydawało mi się zbyt dobrą perspektywą. Za chwilę tak samo postąpił Bruce, który również nie widział sensu w kontynuowaniu tematu. Paul w końcu znalazł Nicky' ego Moore'a, który w tamtym czasie idealnie pasował do tego co Paul chciał robić. Także

byliśmy w stanie się wywiązać. Zrobiła się niezła chryja i serio zaczęliśmy tonąć po uszy w gównie. Szansą dla nas był jakiś lukratywny kontrakt, tak jak to udało się Maiden, to by nas na pewno wyciągnęło z kłopotów. Niestety nic takiego się nie zadziało i beznadziejna sytuacja postępowała. Jedna wytwórnia upadła, następnie druga… Kiedy nagrywaliśmy "Shock Tactics" byliśmy już w głębokiej dupie i musiałby się zdarzyć naprawdę duży cud, żebyśmy się z niej wykaraskali. Mimo iż "Shock Tactics" była dobrą płytą, promocja leżała, po upadku Gem przejęła ją matczyna wytwórnia RCA, która całkowicie miała w dupie promocję tej płyty. Kombinowaliśmy jak mogliśmy żeby spłacić długi, ale one zamiast maleć, to wciąż rosły i rosły. Przykra historia… O tak, bardzo przykra. Zwłaszcza że te płyty które nagraliśmy jakby nie patrzeć przetrwały próbę czasu. Obecnie Samson jest wymieniany w jednej linii z Iron Maiden, Angel Witch czy Def Leppard kiedy mówi się o NWOBHM. Wiele osób teraz, tak jak Ty chociażby, pyta o Samson i o tamte czasy, ale prawda jest taka że kiedy Bruce odchodził i chwilę później odnosił olbrzymie sukcesy z Maiden, wiele osób mówiło, że jego wcześniejszy dorobek jest nic nie warty, że wszystko to było kiepskie. Nie zgadzam się z tym, kiedy Samson był na fali, był cholernie dobry. Niestety, wydarzyło się to co się wyda-

THUNDERSTICK

137


rzyło. Nie mieliśmy tego szczęścia trafić na kogoś takiego jak Rod Smalwood, zamiast tego za zespół brali się jakieś dupki, którzy jedyne co potrafili, to wpierdolić nas w kłopoty. Ostatnia kwestia jeśli chodzi o Samson: nie miałeś nigdy chęci żeby reaktywować ten zespół? Reaktywacja? Teraz to niestety już niemożliwe. Paul i Chris (Almyer, basista - przyp. red.) nie żyją. I w sumie z tego powodu nigdy poważnie o tym nie myślałem. Ale powiem Ci pewną historię. Kiedy Bruce w 1993 roku opuścił Maiden, było sporo dyskusji na temat Samsona. Chris i Paul napisali sporo materiału, który nie został wykorzystany, a był naprawdę bardzo, bardzo dobry. I Bruce naprawdę był mocno zapalony do pomysłu reaktywacji Samson. Ze względu na masę swoich różnych aktywności, jak szermierka czy latanie, nie myślał o pełnej reaktywacji, jedynie o czasowej reaktywacji na kilka gigów czy małą trasę. I były to naprawdę poważne rozmowy. Były plany żeby zrobić superprodukcję, wiesz, Thunderstick w klatce, koncerty w Stanach i Japonii, tam gdzie Samson nigdy nie dotarł. Doszło nawet do tego, że zaczęliśmy pracować nad materiałem, Paul i Chris wysłali te numery Bruce'owi a on zaczął nawet pracę nad swoimi partiami i tekstami. Wiesz jak to się skończyło? Cholera, nie mogę Ci powiedzieć! (śmiech) A przynajmniej nie mogę tego zrobić publicznie. Jeśli wyłączysz dyktafon, to powiem Ci co sie stało i dlaczego nigdy do tej reaktywacji nie doszło. (wyłączam dyktafon i po chwili już wszystko wiem - przyp. red.). Sam widzisz, że to nie mogło się udać, dzieliła nas zbyt duża przepaść. Widocznie tak już musiało być. Ok, Barry, to pogadajmy jeszcze o prehis torii. W 1977 stałeś się perkusistą takiego zespołu jak Iron Maiden. Tak, tak było. Ten okres opisałem już bardzo dokładnie w moich wspomnieniach, mam nadzieję że niedługo to wszystko się ukaże - jestem gdzieś w połowie pisania. Ale póki co, mogę ujawnić kilka spoilerów (śmiech). Mieszkałem swego czasu na Sycylii i tam grałem w takiej kapeli jak The Primitives. To był jakiś 1974 rok. Graliśmy sporo koncertów we Włoszech, klubowych i festiwali, głównym szefem był tam koleżka o ksywie "The Mall". Gość jednak odszedł, bo chciał spróbować grać solo. Kapela zaczęła się trochę sypać a ja wróciłem do Anglii. Byłem porządnie sfrustrowany, bo wierzyłem w tamten band, a okazało się, że nic z tego nie wyszło. Kiedy wróciłem do Londynu, rozglądałem się za

kapelą, która miała poważne podejście do grania i jakieś ambicje. I wtedy zobaczyłem ogłoszenie Steve'a w Melody Maker. Postanowiłem na nie odpowiedzieć. Kapela grała na East Endzie, a ja mieszkałem na South Endzie - musisz wiedzieć, że to tak jakby dwa, całkowicie różne światy. Każda podróż na próbę była więc mega wyprawą. Trafiłem do zespołu który wciąż poszukiwał swojego brzmienia. To była kapela, która już brzmiała całkiem nieźle, ale była wtedy w okresie przejściowym, po rozpadzie pierwszego składu. Pracowaliśmy bardzo ciężko, Steve był taką osobą która bardzo mocno przykładała wagę do detali. Mam w swoim posiadaniu taśmę z jednej z takich prób - to ta taśma która nie istnieje (śmiech). Jest tam masa utworów które potem weszły w repertuar pierwszych dwóch płyt. Niestety, nie mogę kompletnie nic z tym zrobić. Mam prawa do swojego występu na tej taśmie i do tego co gram, ale nie mam praw do utworów, które się tam znajdują ani do wykonań innych muzyków którzy tam grają. Wiesz, masa ludzi z całego świata pisze do mnie z pytaniem "kiedy to w końcu opublikujesz?". To fani Maiden, którzy po prostu chcieli by tego posłuchać, bo po prostu nie ma nagrań z tamtych czasów. A ja zawsze odpowiadam: "jasne, mogę to zrobić, ale zaraz będę miał na głowie całą ekipę prawniczą Iron Maiden"! Wiesz, że ta taśma to obecnie coś na kształt Świętego Graala dla fanów Iron Maiden? Wiem, ale kompletnie nic nie mogę z tym zrobić. Wiele osób mówi mi: "po prostu wrzuć to do sieci". Ale ja rozkładam bezradnie ręce. Gdybym tak zrobił, miałbym olbrzymie kłopoty i pewnie nie skończyłoby się to dla mnie zbyt dobrze. Wiem że dla fanów to wielka rzecz i naprawdę ubolewam że nie mogę tego upublicznić. Jedyne co mogłem, to wrzuciłem kilka 30-sekundowych fragmentów tych nagrań na YouTube. I tak, wiem że wywołało to olbrzymie poruszenie wśród fanów Iron Maiden na całym świecie. Więc sam widzisz że to nie jest kwestia że nie chcę udostępnić pełnego materiału. Po prostu za bardzo cenię sobie spokój domowego zacisza, aby zaryzykować jego utratę. To w pełni zrozumiałe. Tak. Wiesz, trzymam kontakt z ludźmi z tamtego składu. Na przykład z gitarzystą Terry'm Wapramem. Świetny facet. Ma teraz swoją kapelę, Bufallo Fish. Kapitalny band. Jestem ich fanem. Zresztą, Terry wpada czasem na koncerty Thunderstick a ja wpadam na koncerty Bufallo Fish. Gadamy też często na messengerze. Tak jeszcze wracając do tych nagrań, które posiadasz… … jakich nagrań? Nie mam żadnych nagrań! (śmiech). Są na nich dwie rzeczy, które czynią je wyjątkowymi. Gra tam jedyny, pełnoprawny klawiszowiec Maiden w historii, Tony Moore, a na wokalu jest Dennis Wilcock, który odszedł z zespołu zanim ten dokonał swoich pierwszych, profesjonalnych, nagrań. Tak, zgadza się. Co ciekawe, nie istnieje żadna inna kopia tego nagrania. Jestem tego pewien. Nagrałem to własnoręcznie podczas na-

138

THUNDERSTICK

szej próby, na swój sprzęt. Nie tak dawno temu czytałem w internecie, że jakiś koleś z Brazylii chwalił się, że ma kopię tego nagrania, ale to kompletnie niemożliwe. Zresztą, gdyby tak było, idę o zakład, że już dawno cały bootleg byłby dostępny w sieci. Aj, o czym my mówimy! Te 30 sekundowe fragmenty które swego czasu wrzuciłem na You Tube już pojawiają się na pirackich cd-r na ebayu za jakieś abstrakcyjne sumy. Fani Maiden to fanatycy, wyznawcy. Wiem, że to tak działa. I szczerze mówiąc to fascynujące! Chciałbym poznać kiedyś motywy jakimi kierują się ci ludzie, co jest w tym takiego fascynującego, że są w stanie wydawać niebotyczne sumy na rzadkie nagrania albo przejechać cały glob żeby zobaczyć kilkanaście koncertów pod rząd. To niesamowite! Zwłaszcza, że fani cały czas kochają również i byłych muzyków zespołu. Zorientowałeś się ,że chcąc czy nie chcąc należysz do "Maiden Family"? Wiesz, że to w sumie zawsze było dość oczywiste dla mnie? Ale realnych kształtów nabrało to kiedy Andy Holloway zorganizował pierwszy Burr Fest w Londynie (koncert poświęcony pamięci byłego perkusisty Iron Maiden, Clive'a Burr'a - przyp. red.). Andy skupił w jednym miejscu niemalże wszystkich byłych muzyków zespołu w jednym miejscu niektórzy zagrali na scenie, a inni po prostu kręcili się przy barze. A w social mediach zahuczało, bo to faktycznie było niesamowite wydarzenie! A, że mamy tu też do czynienia z pewnym rodzajem fanatyzmu, o którym wspomniałem, nagle wszyscy ci ludzie z różnych zakątków świata zaczęli interesować się tą najgłębszą przeszłością zespołu, zaczęli zaczepiać na ulicy Tony'ego Moore'a czy poszukiwać Denny'ego Wilcocka. Patrz! Paul Mario Day (pierwszy wokalista Iron Maiden w latach 1975-1976) gra w Cart'n'Horses po ponad 40 latach od ostaniego występu tutaj. Gość przyleciał do Londynu specjalnie z Australii żeby zaśpiewać kilka kawałków z prehistorii. To niesamowite, absolutnie genialne. To też oczywiście pozwala poznać aktualne projekty byłych muzyków Iron Maiden, przecież oni ciągle tworzą, ciągle nagrywają. Ktoś zaczął się interesować co porabia ten stary piernik Purkis! Wspaniałe i bardzo, bardzo miłe. Zwłaszcza, że kiedy dołączałem na te kilka tygodni do Iron Maiden w 1977 roku, miałem jedynie 23 lata i po prostu chciałem pograć w jakiejś fajnej kapeli. A po latach okazuje się, że współtworzyłem absolutną legendę rocka, a fani chcą się ze mną spotykać i wypytują mnie o tamte czasy. Świetna sprawa, naprawdę. Barry, dziękuje Ci za ten wywiad. Mam nadzieję, że następnym razem widzimy się w Polsce! O tak, zdecydowanie musimy dotrzeć z Thunderstick do Polski. Brzmi jak plan! Marcin Puszka


...na temat tego wszystkiego, co dzisiejszy świat ma do zaoferowania Ural to nie tylko pas gór rozciągający się pomiędzy Europą i Azją, ale także włoski zespół thrash metalowy, który w sumie też stacjonuje blisko gór. Jednak pomijając to geograficzne wtrącenie, Ural to dość doświadczony kwintet, który powstał w 2010 roku i jak do tej pory wydał dwa albumy,"Party with the Wolves" (2016) oraz najnowszy "Just for Fun". O wspomnianych płytach, jak i o zespole, jego misji i podejściu do świata opowiada Filippo Torno. HMP: Cześć. Jakbyś opisał muzykę, którą gra Ural? Filippo Torno: Jesteśmy zespołem thrash metalowym z mocnymi hardkorowymi wpływami, wynikającymi z faktu, że część zespołu z owej sceny pochodzi. Co mógłbyś powiedzieć na temat początków waszego zespołu? Zaczynaliście jako Lifeless, to prawda? Zaczynaliśmy grać pod tą nazwą, ale nic praktycznie nie zrobiliśmy. Skład był całkowicie inny. Potem powołaliśmy Ural. Mieliśmy parę problemów związanych ze składem zespołu przed "Party with the Wolves", naszym pierwszym pełnym nagraniem, które zostało zarejestrowane przez Ste i Phila. Stabilny skład pozwolił nam stworzyć drugi, najnowszy album, "Just for Fun", z którego jesteśmy dumni.

Co zainspirowało zawartość liryczną na "Just For Fun"? Wszystkie teksty dotyczą obecnego świata i opisują dynamikę społeczną. Spróbowaliśmy przekazać nasz punkt widzenia na takie tematy, jak wolność, wiara i wojna oraz na temat tego wszystkiego, co dzisiejszy świat ma do zaoferowania. "We Drink Water"? Prawdę powiedziawszy to piwo zawsze wydawało się bardziej thrashowe niż woda? Jest to oczywiście sarkastyczny tytuł, uwiel-

opisujący album utwór z waszego "Just For Fun", to który to by był? Definitywnie "Werewolf", ponieważ mówi on o nas i naszym sposobie postrzegania sceny metalowej, jako paczki oraz jak muzyka wpływa pozytywnie na nasze życie, a także, w jaki sposób metal daje nam siłę i łączy. Utwór z prostym ale bardzo osobistym tekstem. Co powiesz na temat okładki do "Just For Fun"? Okładka przedstawia wilkołaka, osobę, która staje się wilkiem i rozpoczyna polowanie na dwie ważne osobistości w społeczeństwie, polityka i kapłana. Robi to w celu by znaleźć swoją naturalną tożsamość. Grafika lokalnego artysty, Morgana Scavarda. Co sądzisz o katalogu Violent Creek Records? Bardzo poważny i sensowny wydawca, z szanowanym katalogiem. Jest w nim wiele świetnych zespołów, z którymi, mamy nadzieję, że będziemy współdzielić scenę. Wypowiesz się na temat stanu włoskiego

Co sądzisz o demówkach "Ural" oraz "Wasteland"? Czy zamierzacie ponownie nagrać te utwory? Tak jak wcześniej powiedzieliśmy, byliśmy całkiem inną grupą. Były one częścią naszej drogi, więc czemu nie. Jakie opinie zebrała wasza płyta "Party with the Wolves" wśród fanów i prasy? Została całkiem dobrze odebrana. We Włoszech thrash - crossover praktycznie nie jest rozpoznawalny, jednak za granicą nasz album został całkiem dobrze przyjęty. Oczywiście, gdy ponownie go słuchamy, to są rzeczy, które chcielibyśmy zmienić, jednak to samo w sobie jest częścią naszego rozwoju twórczego. Foto: Ural

Skoro o procesie twórczym mowa, to mógłbyś powiedzieć nam więcej na temat pro dukcji waszego najnowszego albumu, "Just For Fun"? Nie wiele się zmieniło w stosunku do poprzednika. Wyszukujemy to co czujemy i wkładamy wszystkie pomysły. Gramy i tworzymy, następnie rozkładamy oraz składamy ponownie, powtarzając proces do momentu, w którym wszystko będzie gotowe. Myślę, że robimy podobnie jak inne zespoły. Jaka jest różnica pomiędzy waszym "Just For Fun" a "Party with the Wolves"? Kiedy nagrywaliśmy nasz debiut, byliśmy tylko we dwóch, zaś teraz mamy całkowicie kompletny zespół, przez co na "Just For Fun" są słyszalne także wpływy innych członków zespołu. Poza tym wokal jak i brzmienie jest znacznie mocniejsze, aczkolwiek gatunek się nie zmienił. Mamy ustalony koncept tego, czego chcemy grać.

biamy się nawalić. Włochy, kraj dobrego wina i piwa (śmiech)! Jeśli miałbyś porównać Wasz album do jednego zespołu, to który to by był? Słuchamy ogólnie wiele metalu i bardzo dużo thrash metalu. Nie mogę Ci powiedzieć jednoznacznie, ale jest wiele zespołów, które nas inspirują: Voivod, Municipal Waste, Coroner, Iron Reagan, Megadeth, Anthrax. Poza tym także te z hardcore'a. Ale to my sprawiamy, że ludzie, którzy nas słuchają, decydują. Czy planujesz nagrać teledysk na wasz najnowszy album? Mamy taki zamiar, jednak wciąż dopracowujemy pomysły na teledyski. Chcemy mieć wszystko dopięte na ostatni guzik, by nie popełnić wpadek.

thrash metalu? Jest trochę fajnych zespołów, niektóre zdecydowanie wybijają się ponad inne. Być może to niezbyt się liczy, jednak znajdujemy parę nowych i ustabilizowanych zespołów. Z pewnością zależy to też od perspektywy, jest wiele innych krajów, które mają więcej wydarzeń na żywo i zespołów, które są znane na całym świecie. Co zamierzacie robić w roku 2020? Z pewnością grać. Planujemy kilka koncertów. Jeśli chodzi o nas, moglibyśmy grać zawsze, jednak to nie jest zawsze możliwe. Z pewnością będzie jedna trasa, może nawet więcej. Koncept jest taki, by grać jak najwięcej, gdziekolwiek z kimkolwiek. Let's thrash! Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Dziękuje za Twój czas chłopie!

Jeśli miałbyś wybrać jeden, najbardziej

Jacek Woźniak

URAL

139


My Darkest Hour - Let it Be... W obozie Symphony X czas biegnie wolniej. Od niemal dwóch dekad zespół funkcjonuje w cyklach 4- lub 5-letnich i kolejny album nie będzie wyjątkiem od reguły. Dlatego, choć z Michaelem Romeo rozmawialiśmy w Dreźnie późną wiosną ubiegłego roku, poruszane kwestie pozostają aktualne. HMP: Mieliście okazje zobaczyć miasto? Michael Romeo: Nie, choć jeśli mamy do dyspozycji kilka godzin, zdarza nam się przejść po okolicy. Na prawdziwie zwiedzanie czas mamy tylko dni wolne. Wczoraj mieliśmy taki dzień w Rzymie, więc staraliśmy się go w pełni wykorzystać. Przy okazji poprzedniej trasy po Europie jeden z dni wolnych wypadł wam w Warszawie. Tak? Było to tak dawno, że naprawdę nie pamiętam. (śmiech) Tym razem trasa Polski nie obejmuje, choć frekwencja w Warszawie była zupełnie przyzwoita. Zabrakło zainteresowania ze strony promotorów? Nie, w tej chwili po prostu próbujemy przede

nad albumem solowym, kilku chłopaków również miało swoje rzeczy na głowie, więc rzeczywiście, planowaliśmy krótką przerwę. Wypadek trochę ją wydłużył (14 lipca 2017 na autobus, którym podróżował zespół Adrenaline Mob, najechała ciężarówka, w wypadku śmierć na miejscu poniósł basista Dave Z, kilka tygodni później, w wyniku odniesionych obrażeń w szpitalu zmarła tour managerka grupy (Jane Train - przyp. red.). Russell potrzebował czasu, by dojść do siebie. Twój album solowy, "War of the Worlds Pt. 1", nie odbiega w sposób szczególny od tego, co od lat robisz w Symphony X. Same kompozycje to na swój sposób powrót do okresu "The Odyssey", w jeszcze bardziej filmowej oprawie i z nowym elektronicznym

Foto: Symphony X

140

wszystkim wrócić na dawne tory. Dlatego zależało nam, by trasa nie była zbyt długa. Byśmy mogli normalnie funkcjonować. Przynajmniej na razie. Mieliśmy krótką przerwę i chcieliśmy zacząć powoli. Nawet nie graliśmy jeszcze w Stanach, startujemy tutaj.

szlifem. Cóż, jest jednak kilka różnic. Na przykład wspomniana elektronika, zespół nigdy by na to nie poszedł. Dlatego album solowy to osobny byt. Owszem, jest podobny do Symphony X, ponieważ to nadal ja…

Po zakończeniu ostatniej części trasy promującej "Underworld", Russell miał powiedzieć w jednym z wywiadów, że Symphony X nie ma żadnych dalszych planów. Chodziło o koniec cyklu płyta-trasa, czy może był takim moment, w którym wszyscy zastanawialiście się, co dalej? Myślę, że chciał w ten sposób powiedzieć, że w najbliższym czasie zamierza poświęcić więcej czasu swojemu zespołowi. Ja pracowałem

Ale solowo możesz robić wszystko, na co masz ochotę. Dokładnie. Miałem czas, więc skupiłem się na albumie solowym, mając w tyle głowy, że wcześniej czy później wrócimy do punktu wyjścia i wszystko będzie w porządku.

SYMPHONY X

Pt. 1 w tytule ma sugerować, że w najbliższym czasie możemy się spodziewać drugiej odsłony "War of the Worlds"?

Dużo komponuję. Naprawdę dużo. Gdy piszę, robię to w hurtowych ilościach. Nagrywaliśmy wszystko i szybko okazało się, że mamy za dużo materiału na jeden album. A wytwórnia nie chciała podwójnego wydawnictwa. Dlatego doszlifowaliśmy część pierwszą, a w wolnej chwili dokończę drugą. Większość materiału jest już gotowa. Promując "Underworld" graliście go w całości. To ostatnio całkiem popularny trend, ale w odniesieniu do klasycznych albumów, najczęściej na okoliczność okrągłej rocznicy. W przypadku nowego materiału nadal są to przypadku sporadyczne. Nie komponujemy z założeniem, że potrzebujemy kilku utworów czy singla. Każdy album to zamknięta całość. Dlatego, gdy ruszamy w trasę, gramy, jeśli nie całość, to przynajmniej jego większą część. Ale w całości, od pierwszej do ostatniej nuty, nowych albumów chyba jeszcze nie prezentowaliście… Nie, wydaje mi się, że robiliśmy to w przeszłości. Może nie w przypadku "Iconoclast", ponieważ tego materiału było po prostu za dużo, ale "Paradise Lost" graliśmy w całości… Albo przynajmniej w 90%. Możliwe, że bez jednej czy dwóch kompozycji, które z jakichś przyczyn nie pasowały nam do seta. Ale zasadniczo, gdy wydajemy album, trasa koncertuje się w całości na tym albumie. Dużo było takich utworów, do grania których nie mogłeś się przekonać? Kilka. W latach 90. było kilka utworów, których ludzie szczególnie się domagali i jednym z nich był "Accolade". Na płycie wypada fajnie, ale na żywo z jakiegoś powodu był to trudny numer. I nie chodzi mi o stronę wykonawczą. Po prostu niezależnie od tego, gdzie byśmy go nie umieścili w secie, nie pasował. Od czasu do czasu wracamy też do innych kompozycji, gdzie też dochodzimy do wniosku, że z jakiegoś powodu nam nie grają, ale "Accolade" to jedyny przykład, który w tej chwili przychodzi mi do głowy. Zwykle wszystko brzmi tak, jak powinno. Aktualnie nie chcieliśmy skupiać się na jednej płycie, ponieważ to tak naprawdę nie jest trasa promująca "Underworld". Wracamy, każdy zrobił, co miał zrobić i w tej chwili chcemy przede wszystkim się dobrze bawić. Dlatego na set składa się wszystko po trochu. Parę starszych rzeczy, "The Odyssey", coś z "Paradise Lost" czy wreszcie kilka utworów z "Underworld". Ale kilka, nie wszystkie. Skąd pomysł, by znów sięgnąć po "The Odyssey"? Uznaliśmy, że fajnie będzie do niego wrócić. Tym bardziej, że gdziekolwiek byśmy nie grali, zawsze ktoś domaga się "The Odyssey". Dawno go nie graliśmy, a skoro w secie chcieliśmy mieć wszystkiego po trochu, uznaliśmy, że album "The Odyssey" odhaczymy grając całe "The Odyssey". Czy z uwagi na długość jest on szczególnie wymagający? Czy może liczne spokojniejsze partie pozwalają na złapanie oddechu tak samo skutecznie, jak w przerwach między kolejnymi kompozycjami? To jeden utwór, który dobrze płynie. Dlatego


nigdy nie sprawia wrażenia długiego. Przeciwnie, często wydaje mi się, że dopiero co zdążyliśmy go zacząć, a już kończymy. Myślę, że ma po prostu dobrą konstrukcję. Nie jest też szczególnie wymagający. Jest tak samo trudny, jak każda inna kompozycja. Po prostu dobrze się przy nim bawimy. Kilkanaście lat temu, gdy rozmawialiśmy przy okazji premiery "Paradise Lost", powiedziałeś, że technicznie najlepszy byłeś w latach 90. To chyba nie do końca prawda. Na pewno ćwiczyłem więcej, ponieważ chciałem móc wszystko zagrać. Później dochodzisz do tego poziomu, ale bardziej skupiasz się już na kompozycjach. Nadal mogę zagrać wszystko, co chcę, ale bardziej interesuje mnie całość, konstrukcja utworu, produkcji, etc. Gdy jesteś młodszy, skupiasz się wyłącznie na tym, co jesteś w stanie zagrać. Z wiekiem dostrzegasz więcej elementów układanki. Na scenie sprawiasz wrażenie, jakby wszystko co grasz, było dla ciebie proste. Nie jest proste. (śmiech) Nie jest proste, ale gramy razem tak długo, że na scenie czujemy się komfortowo. Do każdej trasy również rzetelnie się przygotowujemy. Nie do przesady, bo to też już przerabialiśmy. Aktualnie wiemy, ile musimy grać, by znaleźć się w miejscu, w którym chcemy być. Lubimy zostawić sobie trochę swobody. Nie chcemy, by wszystko było perfekcyjnie sztywne. Gdy coś się wydarzy, Russell coś powie i nagle zmieni się nastrój, nie ma problemu, spokojnie możemy się dostosować. W przeszłości mówiłeś również, że przed każdym kolejnym albumem macie zespołowe spotkanie, podczas którego określacie kierunek dla nowego materiału. Czy to spotkanie już się odbyło? Nie, jeszcze nie. O kolejnym albumie będziemy rozmawiać po powrocie do Stanów. To zawsze trudna decyzja, ponieważ, jak wspominałem wcześniej, naszym celem nie są jeden czy dwa single i dopełnienie płyty masą gównianego materiału. Wszystkie kompozy-

Foto: Symphony X

cje muszą mieć tę samą jakość, a to wymaga czasu. Czasu, który się nie zwróci, ponieważ muzyka koniec końców jest za darmo. Dlatego tak ważne jest, by wszystko dobrze przemyśleć. Świadomość, że będziesz pracował miesiącami dzień w dzień za darmo, potrafi być zniechęcająca. Trudno to przeskoczyć. Nadal jednak kochamy, co robimy i sądzę, że nadal są w tym biznesie pieniądze, za które artyści mogą przeżyć. Pieniądze, oprócz samych koncertów, generuje przede wszystkim merch. Mam wrażenie, że maski to w waszym przypadku wciąż niewykorzystany potencjał. I nie mam tu na myśli samych masek, ale wszelkiego rodzaju gadżety z maskami, poczynając np. od breloczków. Sam chętnie bym taki kupił. Rozmawialiśmy o tym. Wiemy, że przemysł się zmienił i pieniądze, które wcześniej pochodziły z jednego źródła, teraz mogą pochodzić z drugiego. I tu takie małe rzeczy mogą pomóc. Na pewno zależy nam jednak na

tym, by nic, co robimy, nie było tanie. We wszystkim chcemy zachować najwyższą jakość. Będziemy rozmawiać o merchu, o nowej płycie… Ale, patrząc globalnie, to przykre, że tak musi być. Nieźle wychodzimy na merchu, nieźle wychodzimy na trasach, a w przeszłości nieźle wychodziliśmy również na sprzedaży płyt. Dzięki temu wszystkim udawało się przetrwać. Gdy wysycha jedno ze źródeł, robi się słabo. Ale będziemy trwać przy swoim. Ludzie decydujący o kondycji przemysłu muzycznego na początku cyfrowej rewolucji zrobili wiele głupich rzeczy i ostatecznie duże wytwórnie same się wydymały. Mogli podjąć wiele dużo mądrzejszych decyzji. Aktualnie nie tak łatwo skopiować film. Skopiowanie gry obecnie jest niemal niemożliwe. A muzyka… Nie wiem, co ci ludzie sobie wtedy myśleli, ale to dzięki nim dzisiaj jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Spotify sytuacji finansowej artystów też specjalnie nie poprawia. Pieniądze ze Spotify to żart. Nawet jeśli jesteś rozpoznawalnym artystą, wydającym albumy, grającym koncerty, w dobie platform streamingowych większe pieniądze niż na swojej muzyce zarobisz w fast foodzie. Można się nabawić depresji. Myślisz sobie - Boże, w co ja się wpakowałem?! Kondycja branży to jeden z czynników wpływających na coraz dłuższy cykl wydawniczy? W latach 90. kolejne albumy Symphony X dzielił rok lub 2 lata. Aktualnie, od niemal dwóch dekad to 4 lata lub 5. Wtedy nie graliśmy koncertów. Jeśli na przygotowanie albumu potrzebujemy roku, a promujemy go przez dwa kolejne, robi się z tego kawał czasu. Muzyka to jedyne, co nam zostało, dlatego musimy być z niej w pełni zadowoleni. Jeśli zajmuje to dużo czasu, to tyle zajmuje. Marcin Książek

Foto: Symphony X

SYMPHONY X

141


Reminiscencje NWOBHM W dzisiejszym odcinku postanowiłem odkurzyć historię zespołu Traitors Gate, ale nie tego dobrze znanego z Pontypool, tylko ich imienników z Weston-SuperMare. Później logicznym wydawało się opisanie zespołu Zenith, który powstał po rozpadzie Traitors Gate. Kiedy pisałem o Zenith uświadomiłem sobie, że jest sporo nieporozumień z tą nazwą. Istniało bowiem w tym samym czasie w Wielkiej Brytanii kilka zespołów NWOBHM o tej samej nazwie. W celu rozjaśnienia choć trochę tej sytuacji postanowiłem napisać o dwóch innych zespołach posługujących się nazwą Zenith.

Traitors Gate (Weston-Super-Mare) Na początku lat 80-tych w Wielkiej Brytanii istniało kilka zespołów o nazwie Traitors Gate. Dziś opowiem o zespole założonym w Weston-Super-Mare w 1981 roku. Historia ta ma swoje zakończenie w styczniu 1983 roku, chociaż w październiku tego samego roku połączyli ponownie siły i zagrali jeden koncert. Przez dwa lata Traitors Gate stworzył sporo oryginalnego materiału: "Nightrider", "Assassin", "Room-13", "Haunted By The Past", "Give The Girl", "Warning Sing", "Lady Of The Night" i kilka innych, które prawdopodobnie w tym roku zostaną wreszcie wydane na płycie. Grupa była aktywna koncertowo występując między innymi w The Granary w Bristol, The Old Pier and Hobbits w Weston-Super-Mare. Odbyła również trasę koncertową po Kornwalii. Zespół powstał z inicjatywy trzech muzyków: Andy Sayersa - guitar, Iana Mereweathera - bass oraz Martyna Dykesa - drums. Początkowo zespół miał jeszcze wokalistę Neila Blanda, który jednak bardzo szybko opuścił kolegów dołączając do innej lokalnej grupy - Jaquesa De Vana. Podjęto decyzję, aby kontynuować granie w trzyosobowym składzie. Jednak w 1982 roku zespół znalazł wreszcie odpowiedniego człowieka do roli wokalisty. Został nim Mike Lloyd. Kilka tygodni później Traitors Gate zostaje zasilony przez drugiego gitarzystę - Nigela Shellforda. Ten skład utrzymał się aż do końca żywota zespołu. Po rozpadzie Traitors Gate muzycy rozproszyli się po różnych zespołach. My podążymy śladem Andy Sayersa oraz jego następnego zespołu - Zenith.

142

Zenith (Weston-Super-Mare) Po rozpadzie Traitors Gate Andy Sayers guitar, wraz z Cliff Evans - guitars w styczniu 1984 roku zakładają zespół Zenith. Nie była to fortuna nazwa, zważywszy na fakt, że w tym czasie w Wielkiej Brytanii istniało kilka zespołów NWOBHM o tej nazwie. Dołączyli do nich Haydon Palmer bass oraz Ben Graves - drums. Mieli oni raczej status muzyków tymczasowych, ponieważ obaj mieli zobowiązania wobec innych zespołów. Jednak ten skład zarejestrował i wydał samodzielnie kasetę z dziesięcioma piosenkami latem 1984 roku. Jedyny koncert w tym składzie miał miejsce 3 maja 1984 roku na Hobbits Hole w Weston-SuperMare. W 1985 roku Haydon i Ben nie mogli już dłużej wspomagać Zenith. Na ich miejsce przychodzą Andrew Jamieson - bass i Keith Townsend - dtums (obaj mieli później ponownie połączyć siły z Andy Sayers, tworząc Outsider w 1998 roku). W międzyczasie role tymczasowego członka zespołu pełnił Mark Helmore, do czasu dołączenia Keitha. Rok 1986 był bardzo pracowitym rokiem dla zespołu. Rozpoczęli go 2 stycznia koncertem w The Granary w Bristol. Również w tym samym roku ukazuje się ich trzy-utworowa EPka zawierający utwory "Heavy Heart", "Not Guilty" i "Death By Misadventure". Nagrania miały miejsce w Horizon Studios w Weston-Super-Mare. Pod koniec roku grupa ponownie przeżywa problemy personalne. Odchodzi Cliff Evans. Do zespołu dochodzi Gary Townsend bass. W tej sytuacji Andrew Jamieson przejmuje rolę gitarzysty. Ten skład pozostał do rozpadu zespołu w marcu 1987 roku. Ich ostatni koncert odbył się siódmego marca w Redruth. Zenith planował wydanie singla z dwiema piosenkami "Leaving You" i "Ruthless". Wtedy to się nie udało, ale może w tym roku pojawi się płyta zawierająca te dwie piosenki oraz wiele innych niepublikowanych nagrań. Wkrótce się przekonamy. Zenith (Colwyn Bay) Zenith został założony w 1979 roku przez Marka Gowana - gitara, Davida Alexandra - bass i Grega Gowana - drums. Wkrótce trio dokooptowało wokalistę i gitarzystę w osobie Marka Gowana. Swoje

REMINISCENCJE NWOBHM

pierwsze kroki stawiali na scenach w pubach i klubach wzdłuż wybrzeża Północnej Walii. W 1980 toku Dave opuścił zespół i został zastąpiony przez Paula "Bonzo" Tiplady bass. Wkrótce dołączył również klawiszowiec Nicky Murphy. We wczesnych latach 80. Zenith grał w klubach w Północnej Walii, Birkenhead i Liverpoolu, dzieląc się sceną z innymi popularnymi zespołami tamtych czasów, Harvest Moon, Thin End Of The Wedge, Chevy, Asylum, Dick Smith Band, Dedringer itp. Grupa wykorzystała Aber Studios we Flint do próby i nagrania własnego materiału napisanego przez Gowana i Crossa (Mark and Merv), którzy napisali wiele oryginalnych piosenek (para nadal pisze i nagrywa razem). Zenith rozpadł się na początku 1984 roku, pozostawiając po sobie 10 oryginalnych nagrań: "Nightmare", "Killer Wind", "Crashlanding", "Believe Her Lies", "Living In The City", "Steam Roller", "Angie", "Angel In Red", "Safe In A Dream", "Twist In The Tale".

Zenith (Newtownabbey) I na koniec przeniesiemy się do Newtownabbey w Irlandii Północnej. Tutaj w latach 1982-83 miał siedzibę kolejny Zenith. Skład: Andy Ferguson - vocal, Rab Devenney - guitar, Tim Gibson - bass, Gerry Lisk - drums. W 1982 roku zespół nagrał demo "Lound N 'Heavy" z pięcioma utworami: "Easier Said Than Done", "Coming Back For More", "Playing Games", "Vision Of Vengeance", "Stab In The Back". Nagrań dokonano w garażu Roba w Fernlea Park w Newtownabbey na cztero-ścieżkowym magnetofonie Teac 144. Z.J.


Zelazna Klasyka

Running Wild - Gates To Purgatory 1984 Noise

Niegdyś dumnie pływający po wodach heavy metalu potężny galeon pod banderą Running Wild dziś tkwi na mieliźnie. Co prawda kapitan statku, Rolf Kasparek, od dobrych dwudziestu lat podejmuje próby wypłynięcia na szersze wody. Niestety - bezskutecznie. Grupa nie ma do zaproponowania nic świeżego i daleka jest od swojej optymalnej formy, jaką prezentowała chociażby w połowie lat 90. Wszystko wskazuje, że mimo starań załogi okręt pozostanie nieczynny aż do końca swoich dni i piękna piracka przygoda nieuchronnie dobiega końca. Może warto więc, panie Rolf, zejść na ląd i przypomnieć sobie pierwsze lata działalności, kiedy to jeszcze o żegludze się nie śniło. Może nie każdy wie, ale zanim Running Wild wskoczyli w pirackie ubrania i zaczęli bujać się po okolicznych akwenach z zimną krwią atakując kolejne wrogie bandery, byli odzianymi w skóry dzikimi łotrami nieśmiało kumplującymi się z samym rogatym. Często mówiąc o niemieckiej legendzie metalu padają tytuły, które przyniosły jej największy rozgłos jak "Under Jolly Roger", "Port Royal" czy "Blazon Stone", jednak pierwsze dwa albumy to, według mnie, równie kapitalne granie bez którego flaga z Adrianem (maskotką z logo) nie zostałaby wciągnięta na maszt. Trochę też na przekór do rubryki Żelazna Klasyka wybrałem debiut Niemców. Album "Gates To Purgatory" to wszakże jeszcze surowy Running Wild. Nie mówi się o nim tak często jak o późniejszych dokonaniach, co, myślę, jest trochę dla niej krzywdzące. Mamy na krążku inną tematykę tekstów, ale styl, który został zaprezentowany, doczekał się wiernej kontynuacji z małymi poprawkami. Już sama okładka zdradza, że żartów nie ma i możemy spodziewać się iskier z głośników. Od początku do końca "Gates To Purgatory" trzyma równy poziom heavy/speed metalu. Płyta zawiera kilka momentalnie rozpoznawalnych utworów wpisanych na stałe do kanonu grupy. Strzały takie jak "Black Demon", "Soldiers Of Hell", "Adrian S.O.S.", hymn "Prisoner Of Our Time" czy "Diabolic Force" to najprawdziwsza dzika jazda. Z tym ostatnim polscy fani metalu mają pewnie najmilsze wspomnienia. Został on użyty jako dżingiel rozpoczynający radiową audycję

Muzyka Młodych autorstwa Marka Gaszyńskiego i Krisa Brankowskiego. Myślę, że starsi maniacs na pewno kojarzą ten numer. Na początku metalowej drogi Rolfa Kasparka towarzyszył niezmienny skład, który utrzymał się od 1984 do 1988 roku. Drugą gitarę dzierżył Gerald Warnecke, za perkusją zasiadał Wolfgang Hagemann, a cztery struny szarpał Stephan Boriss. Wszyscy zaczęli posługiwać się pseudonimami. Analogicznie więc był Rock 'n' Rolf, Preacher, Hasche oraz Stephan. Połączenie z lirykami traktującymi o muzyce metalowej i siłach nieczystych było więc złowieszcze. Całość dopełniał image opierający się na wszelakich skórzanych atrybutach. Być może po drugiej płycie panowie postanowili ubierać się nieco wygodniej, a ich wybór padł na lżejsze pirackie wdzianka. Zastąpili więc ćwieki i skóry na żeglarskie mundury, kapelusze z piórami i kolorowe żaboty. No ale zanim Running Wild z nową załogą udał się w swój pierwszy rejs, to straszył udanie jako szczury lądowe. Mocno, szybko i chwytliwie. Przy "Gates To Purgatory" noga sama wystukuje rytm. Dłonie same przebierają po niewidzialnym gryfie. Oryginalnie debiut grupy liczył tylko (albo i aż) 33 minuty. Na wznowieniach kompaktowych w latach 80. pojawiły się dwa dodatkowe nagrania. Znane już wcześniej z EP "Victim Of State Power" utwóry: "Walpurgis Night" oraz wymowny w tytule "Satan". Nie psują one klimatu krążka i zgrabnie uzupełniają minuty dające trochę więcej możliwości machania głową. Album "Gates To Purgatory" po latach od wydania nadal brzmi świeżo. Mimo wszystko wydawani zostali przez prężnie rozwijającego się gracza - firmę Noise. Może brzmienie nie jest strasznie klarowne, ale utwory zmiksowane są dynamicznie a instrumenty mają ładną separację. Zresztą nie do końca chodziło chyba o oczarowanie słuchacza tym aspektem. Wszystko to, co miało zatrzymać i puścić dym z głośników zostało zaklęte na krążku. Dziś nadal roztacza on złowieszczą aurę, która dobrze współgra z dźwiękami. Bardzo chętnie wracam do "Gates To Purgatory". To naprawdę bardzo dobry materiał. Rozpoczął on marsz ku chwale jednej z ciekawszych załóg w historii heavy metalu. W sumie nie ma co wypominać w kółko Rolfowi Kasparkowi, że się trochę pogubił. Warto mieć w pamięci same dobre wspomnienia i kapitalną muzykę, którą przez lata tworzył. Bez tej pierwszej płyty nie byłoby szalonych abordaży, huku armatnich dział i długich morskich rejsów. Nie byłoby też kilku młodych zespołów kultywujących tradycję grabieżczych wypraw Rolfa. Zaśpiewajmy więc nie szczędząc gardeł: "We are prisoners of our time but we are still alive!!! Fight for the freedom, fight for the right, we are Running Wild !!!" Adam Widełka

ZELAZNA KLASYKA

143


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Aerodyne - Damnation 2019 ROAR!

Młodzi Szwedzi kontynuują na drugiej płycie swą krucjatę hard'n' heavy. Dlatego na "Damnation", począwszy od okładki, poprzez image muzyków aż do każdej nuty nie ma niczego, co nie byłoby zakorzenione w latach 80. Plagiat, kolejny klon i imitatorzy starego stylu - powiedzą niektórzy. Aerodyne grają jednak z ogromnym serduchem, słychać, że takie akurat dźwięki ogromnie ich kręcą, więc nie ma tu mowy o nawet cieniu parodii czy profanacji. Jest za to bardzo dynamiczna i melodyjna odmiana metalu, czerpiąca zarówno nie tylko z brytyjskiej czy amerykańskiej, ale też niemieckiej szkoły gatunku połowy lat 80. Surowość zwrotek i moc riffów równoważą tu melodyjne refreny (kłania się "Turbo" Judasów, chociaż Aerodyne brzmi zadecydowanie mocniej), nie brakuje ognistych solówek, Marcus Heinonen dysponuje mocnym, zadziornym głosem, sekcja też nie wypadła sroce spod ogona. Odpalcie więc singlowe numery "Kick It Down" i "March Davai", a to dopiero początek dobrości, które skrywa ta płyta. (5) Wojciech Chamryk

Aggressive Perfector - Havoc At The Midnight Hour 2019 Dying Victims Productions

Jeśli młody zespół bierze nazwę od jednego z utworów Slayera, to nie ma się co po nim spodziewać poezji śpiewanej czy durnego popu. Dlatego debiutancki album "Havoc At The Midnight Hour" brytyjskiego tria Aggressive Perfector zawiera thrash, speed i tradycyjny heavy, połączony w niemal idealnych proporcjach. Przyznam, że nie spodziewałem się po tej płycie niczego nadzwyczajnego, ale w sumie lepiej przeżyć przyjemne zaskoczenie niż rozczarowanie, kiedy

144

nadmierne oczekiwania brutalnie rozmijają się z rzeczywistością. Chłopaki łoją więc konkretnie, czerpiąc nie tylko od Slayera, ale też Mercyful Fate, Venom, Motörhead, Warfare, Bathory czy Running Wild. W sumie gdyby nie słyszalne, przede wszystkim w głosie wokalisty, wpływy bardziej współczesnego blacku, to mógłbym nawet bez większego ryzyka orzec, że to nagrania powstałe gdzieś na początku lat 80.: surowe, motoryczne, zadziorne i na swój archaiczny sposób całkiem melodyjne. Osiem utworów, 36 minut muzyki, udany miks sceny brytyjskiej i niemieckiej z dawnych lat - kto lubi takie granie nie może "Havoc At The Midnight Hour" przegapić. (4,5)

choć odwołują się do klasycznych brzmień. Bardzo dobrze wypadł wokalista Dilian Arnadudov ze swoim czystym i mocnym głosem. Niestety Dilian już nie śpiewa z Airforce, zastąpił go Flavio Lino i właśnie z nim kapela szykuje się do wydania swojego kolejnego dużego albumu, choć po raz pierwszy profesjonalnie wydanego w ramach wytworni Pitch Black Records. Myślę, że warto będzie zainteresować tą płytą bowiem zawartość "The Black Box Recordings Volume 2." zwiastuje, że będzie to kolejny kawał dobrej muzyki. (4) \m/\m/

Wojciech Chamryk

Algebra - Pulse? 2019 Unspeakable Axe

Airforce - The Black Box Recordings Volume 2. 2018 Ded Seb

Airforce to kapela, która istnieje od końca lat osiemdziesiątych. A wyróżnia się tym, że gra w nim jeden z pierwszych muzyków Iron Maiden, perkusista Doug Sampson. Mimo, że formacja istnieje kilka dekad - z kilkuletnia przerwą - to swoje pierwsze nagrania zrealizowała dopiero w roku 2016. Nagrali wtedy album "Judgement Day". Niestety pierwsze dźwięki tego zespołu usłyszałem z EPki "The Black Box Recordings Volume 2." datowanej na rok 2018. A to co usłyszałem w zasadzie od razu mnie ujęło, bowiem panowie nie kombinowali i zagrali heavy metal płynący prosto z serca w stylu NWOBHM. Takie "Finest Hour" i "Sniper" niosą "ironowski" klimat, choć podane są w bardziej bezpośredni sposób. W "Sniper" ten klimat jeszcze bardziej podnosi gościnny udział Paula DiAnno. Natomiast "Fine Line" ma już więcej z innych brytyjskich kapel, pokroju Saxon czy Tygers Of Pan Tang. Najmniej przekonywujący jest ostatni kawałek "Lost Forever", który utrzymany jest w dostojnym, wolnym tempie i zawiera elementy power ballady. Jak dla mnie panowie lepiej prezentują się w dynamicznym repertuarze. Ogólnie kompozycje są zgrabnie napisane, świetnie zagrane, brzmią współcześnie,

ZELAZNA KLASYKA

Thrash tego szwajcarskiego kwartetu jest nad wyraz solidny - jak widać miejsce pochodzenia niejako obliguje do tego, by nie schodzić poniżej pewnego poziomu. Algebra nie ma jednak poza tym zbyt wiele do zaoferowania, grając w stylu Kreator i Slayera tak, jak czyniły to już wcześniej setki innych zespołów. W dodatku ten ich już trzeci album (wydali też wcześniej koncertówkę "Live Morphin'") trwa blisko godzinę, co przy schematyczności zastosowanych rozwiązań jest zdecydowanie zbyt dużą dawką muzyki - wcześniej kończyło się na trzech kwadransach i to było w sam raz, a teraz zdecydowanie przedobrzyli. Nie jest to rzecz jasna materiał pozbawiony atutów, jako tło sprawdza się doskonale, ale niczym nie powala, co ma też odzwierciedlenie w poprawnej, ale nic więcej, wersji "Dead Embryonic Cells" Sepultury. (2,5) Wojciech Chamryk Altar Of Oblivion - The Seven Spirits 2019 Shadow Kingdom

Altar Of Oblivion nie wydają płyt zbyt często, ale kiedy już do tego dojdzie serca fanów doom metalu zaczynają bić - paradoksalnie - szybciej. Co ważne Duńczycy nie są tylko niewolnikami gatunkowych schematów. Owszem, fani Candlemass czy Solitude Aeturnus znajdą na "The Seven Spirits" wiele miłych dla siebie dźwięków, ale

Altar Of Oblivion dodają też do tych oczywistych wpływów również epickie czy czysto metalowe patenty z lat 80. rodem. Efekty są więcej niż interesujące, szczególnie kiedy majestatyczny, patetyczny doom z ołowianymi riffami made by Black Sabbath rozpędza się w "Gathering At The Wake", akustyczne partie wstępu "The Seven Spirits" płynnie przechodzą w melodyjny, nośny refren, a "Language Of The Dead" czaruje estetyką przełomu lat 70. i 80., czyli graniem surowym, ale jednak niezbyt mocnym. Mocnym punktem zespołu jest też wokalista. Co prawda początkowo drażniła mnie maniera Mika Mentora, ale tak na wysokości trzeciego utworu już się z nią oswoiłem, a wtedy okazało się, że pod tym względem też wszystko się zgadza. Mocna płyta, mocne: (5)! Wojciech Chamryk

Andralls - Bleeding For Thrash 2019 MDD

20 lat minęło nie wiadomo kiedy i tym oto sposobem brazylijscy thrashers wydali szósty już album studyjny. Tytuł "Bleeding For Thrash" to dobre podsumowanie zawartości tej płyty, bo Alex Coelho po powrocie wieloletniego perkusisty Alexandre Brito i akcesie nowego basisty Felipe Freitasa kultywuje zespołowe tradycje. Zespół zdecydowanie wraca też do korzeni bardzo intensywnego, oldschoolowego thrashu, o czym świadczy choćby "Andralls On Fire Part III", to jest kontynuacja tak zatytułowanych utworów z pierwszych albumów. Przeważają więc szaleńcze, pędzące na łeb, na szyję, ultraszybkie numery z gniewnym wokalem, dynamiczną sekcją i ostrymi niczym brzytwa Kuby Rozpruwacza riffami, momentami doprawione nawet szczyptą death metalu, co tylko dodaje poszcze-


gólnym utworom intensywności. Ponoć materiał powstawał na żywo w sali prób, w której zespół zaczynał grać w pierwszej połowie lat 90. i faktycznie może to być prawda, bo trudno po wysłuchaniu "We Are the Only Ones", "64 Bullets" czy "Noiséthrash" zaryzykować stwierdzenie, że to efekty korespondencyjnej pracy na odległość i przesyłania plików z pomysłami. Coś wolniejszego na uspokojenie, na przykład "Acid Rain", też się tu znajdzie, ale podstawą wysokooktanowy thrash niczym z lat 80, ostry, surowy i bezkompromisowy. Wydanie MDD Records wzbogacają dwa koncertowe bonusy, siarczyste wykonania "We Are The Only Ones" i "Fear Is My Ally", tak więc jeśli ktoś lubi thrash, a nie ma jeszcze tej płyty, to rozwiązanie nasuwa się samo. (4)

jazdę, której jeszcze parę lat temu nie powstydziliby się Mille Petrozza i jego kumple z Kreator. Porcję oldschholowego thrashu dostajemy jeszcze w formie "Out With The Garbage" i "Riot". Czymś zgoła innym jest z jednej strony rockendrollowy, z drugiej zaś nieco mroczny najdłuższy (choć wcale nie monotonny) na tym albumie "Lip Service". W melorecytowanych partiach Waters brzmi jak połączenie Dave'a Mustaine'a i Alice'a Coopera. Solówki zaś mogą mu pozazdrościć Dave Murray i Adrian Smith."Ballistic, Sadistic" to płyta, która spodoba się nie tylko starym miłośnikom twórczości Jeffa, ale ma spore szanse na przyciągnięcie mu nowych słuchaczy. (4,5) Bartek Kuczak

Wojciech Chamryk

Assassin's Blade - Gather Darkness Annihilator - Ballistic, Sadistic 2020 Silver Lining

Nie będzie pewnie dla nikogo z Was żadnym zaskoczeniem, gdy napiszę, że naprawdę podziwiam Jeffa Watersa (pewnie większość z Was owe uczucie podziela). Podziwiam, że mimo licznych przeszkód, zmian składów, różnych stylistycznych "skoków w bok", nieprzychylnych okoliczności zewnętrznych dla tego typu muzyki itp. dalej ciągnie swój wózek Annihilatorem zwany. I tak go dociągnął do końca drugiej dekady XXI wieku. Dociągnął w dość imponującym stylu, gdyż nowe dzieło jego zespołu pod dość wesołym tytułem "Ballistic, Sadistic" to naprawdę solidny krążek. Słuchając go odnoszę wrażenie, że Jeff z jednej strony nie zapomniał o swoich korzeniach, jak i inspiracjach, z drugiej zaś doskonale zdaje sobie sprawę, który mamy teraz rok i stara się o tym nie zapomnieć. "Ballistic, Sadistic" rozpoczyna się od utworu zatytułowanego "Armed To Teeth", który spokojnie mógłby się znaleźć na "Alice In Hell"... gdyby album ten był nagrany dziś. Nie mniej jednak pewną nostalgię tu czuć. Kolejna warta uwagi perełka na nowym dziele Annihilator nosi tytuł "Psycho Ward". Jest to kawałek który budzi lekkie skojarzenia z twórczością Black Sabbath z wczesnego okresu (przynajmniej ja takowe mam, sam autor kompozycji, jak możecie przeczytać w zamieszczonym w tym numerze wywiadzie ich raczej nie podziela). "I Am Warfare" to utwór, który zaczyna się dość chaotycznie, jednakże potem przechodzi w thrashową

2019 Pure Steel

Assassin's Blade nieźle dołożyli do pieca debiutanckim albumem "Agents Of Mystification", a jego ciepłe przyjęcie na pewno nie pozostało bez wpływu na to, że ten międzynarodowy, kanadyjskoszwedzki skład przetrwał i teraz dokłada do dyskografii drugi longplay. "Gather Darkness" jest jeszcze ciekawszy od debiutu: słychać, że zespół okrzepł, muzycy są jeszcze lepiej zgrani, a i nowe kompozycje też trzymają poziom. Muzycznie tych 10 kompozycji to czysty heavy/speed metal na modłę lat 80., coś pomiędzy Judas Priest a Exciter. Ta druga nazwa nie pojawia się tu przypadkowo, bowiem Jacques Bélanger śpiewał przecież w tym zespole przez kilka ładnych lat, nagrywając z nim trzy płyty może nie tak udane jak te z lat 80., ale trzymające poziom - tym bardziej, że lata 90. nie były czasami dla takiego grania zbytnio sprzyjającymi. Teraz jest może tylko minimalnie lepiej, ale z takim siarczystym materiałem jak "Gather Darkness" Assassin's Blade mają szanse przebić się na nieco wyższy poziom - włączcie singlowy "Tempt Not (The Blade Of The Assassin)", "Dream Savant" czy "Gods" i na pewno przyznacie mi rację. Szkoda tylko, że perkusja brzmi tu tak rachityczne i syntetycznie, bo gdyby było inaczej dałbym pewnie więcej niż: (4). Wojciech Chamryk

Axe Crazy - Hexebreaker 2019 Self-Realesed

Płyta Axe Crazy przebiega pod znakiem Stormwitch. Zespół nie tylko deklaruje (w wywiadach i w książeczce albumu) swoją fascynację ekipą Andy'ego Aldriana, ale też wplata Stormwitch do swojej muzyki. Momentami dosłownie solo w "The Legend of Stormwitch" gra Steve Merchant, klasyczny gitarzysta tej niemieckiej ekipy, a i same teksty są oparte na jej tytułach. Oczywiście gra Merchanta dodaje "stormwitchowego" klimatu, nie jest to jednak magnum opus tego kawałka. "The Legend of Stormwitch" jest świetnie napisaną kompozycją z doskonałą linią wokalną w refrenie. To zdecydowanie mój faworyt "Hexebreaker". Tym mniej dosłownym pojawieniem się Stormwitch w muzyce Axe Crazy jest numer "Witches' Treasure", który - bez udziału jakiegokolwiek muzyka rzeczonej kapeli - po prostu brzmi jak Stormwitch. Wyrzucane przez wokalistę, Tomasza Świdraka, słowa w refrenie niosą manierę Andy'ego znaną choćby z "Priest of Evil" czy "Flour on the Wind". Nawet ozdobniki wprowadzające do niektórych kawałków mogą kojarzyć się ze słynnym "Are you ready" wprowadzającym do płyty "Walpurgis Night" czy obłąkańczym śmiechem przed kawałkiem "Stronger than Heaven". Nie samym Stormwitch "Hexebreaker" żyje. Druga płyta Axe Crazy to porcja tradycyjnego heavy metalu o europejskich korzeniach, słychać w niej echa i Helloween i Iron Maiden. Klasyczny klimat podkreślają typowe dla heavymetalowej estetyki teksty, niestroniące od wychwalania heavy metalu jako takiego. Inspiracje, brzmienie i teksty udanie korespondują z wizerunkiem zespołu i oprawą graficzną płyty. Ogromnie się cieszę, że doczekaliśmy się na naszej ziemi współczesnych kontynuatorów tradycyjnego heavy metalu. Nie jest to jeszcze poziom mistrzów gatunku z Kanady czy Szwecji, ale pasja chłopaków, ich oddanie i ciężka praca sprawiają, że są na bardzo dobrej drodze! (4,3) Strati Ballbreaker - Evil Town 2019 Sinfinity Clothing S.C.

"Pure fuckin' rock'n'roll" można przeczytać na debiutanckim krążku Ballbreaker i w żadnym razie nie jest to tylko jakaś czcza deklaracja. Zespół bez wyjątku tworzą bowiem doświadczeni muzycy,

znani z Exlibris, Joy Machine, Thermit, War-Saw czy Wild Whips. Jeśli ktoś pamięta album "... To Be Rock And Not To Roll..." Joy Machine, to zawartość "Evil Town" niczym go nie zaskoczy, bo to również kipiący energią hard'n'heavy o rock'n'rollowym, stricte amerykańskim sznycie. Dla większości słuchaczy płyta Ballbreaker będzie pewnie objawieniem, bo jedyny album Joy Machine dotarł przed 10 laty tylko do tych najbardziej zagorzałych zwolenników ostrego, ale melodyjnego grania. Teraz może i powinno wręcz być inaczej, bo nowy zespół zyskał już konkretne, koncertowe przetarcie u boku Nocnego Kochanka, z udziałem wokalisty tej grupy Krzysztofa Sokołowskiego nagrał też utwór "Twój stróż". Jego inna wersja trafiła na płytę, a całość tego materiału jest tak wyrównana, że trudno mi wyróżnić bądź zdyskwalifikować którykolwiek z utworów. All killers, no fillers - takie hasło można często znaleźć w prasowych materiałach, ale zwykle nie ma ono żadnego odbicia w rzeczywistości. Na "Evil Town" jest inaczej, bo tu faktycznie nie ma wypełniaczy, tylko rasowe, melodyjne granie najwyższej jakości. Czasem kojarzące się z AC/DC (w końcu nazwa do czegoś zobowiązuje), naszym TSA, niekiedy z tradycyjnym heavy lat 80., ale jednak przedwe wszystkim z Ameryką tamtej dekady, zespołami takimi jak Mötley Crüe w najlepszej formie czy z Cinderellą, tą z czasów genialnych płyt "Long Cold Winter" i "Heartbreak Station". Zadziorność i surowość zostały tu perfekcyjnie połączone z zapadającymi od razu w pamięć melodiami i nośnymi, chwytliwymi refrenami - od "One Night Queen", "Hide & Seek" czy "Fallin'" trudno się uwolnić, a to tylko wybrane przykłady, bo takich utworów jest na "Evil Town" znacznie więcej. Trzeszcz też zaskoczył, bo śpiewa niby podobnie jak na "Saints" Thermit, ale jest to jednak zdecydowanie wyższy poziom, klasa można by rzec już światowa. Ciekaw więc jestem bardzo jak potoczą się dalsze losy tego zespołu po tak spektakularnym debiucie. Bo tak, jak w kategorii tych mocniejszych dźwięków niekwestionowanym liderem w minionym roku był dla mnie album "Mission Two" Planet Hell, w nurcie tradycyjnego heavy "Hexbreaker" Axe Crazy, to w hard'n' heavy bezapelacyjnym liderem jest "Evil Town" Ballbreaker. (6) Wojciech Chamryk

RECENZJE

145


Blind Guardian Twilight Orchestra - Legacy Of The Dark Lands 2019 Nuclear Blast

Nazwa niemieckiego zespołu nie bez przyczyny została tu poszerzona o dwa dodatkowe człony, bo w żadnym razie nie jest to "normalny" album Blind Guardian. Każdy z wiernych fanów zespołu wie doskonale, że pracował on nad tym dziełem od dobrych kilkunastu lat - z doskoku, ale w końcu udało się go ukończyć i nagrać. Oczywiście symfoniczno/orkiestrowe brzmienia pojawiały się w muzyce grupy od lat, ale tym razem stały się podstawą całego materiału. Nie ma tu gitar, metalowo pojmowanej sekcji, panuje za to niepodzielnie Praska Orkiestra Symfoniczna. Historia dotyczy wojny 30-letniej, stąd liczne partie narracyjne, przedzielające utwory w bardziej tradycyjnym ujęciu. Łącznie jest ich aż 24, dla wielu fanów metalu czy samego zespołu jednorazowy odsłuch "Legacy Of The Dark Lands" może więc okazać się sporym wyzwaniem. Warto się jednak z nim zmierzyć, bo na ostatnich, "normalnych" płytach grupy nie było zbyt wielu tak udanych utworów jak choćby "Point Of No Return" z potężnym refrenem, balladowy "Nephilim" czy "In The Red Dwarf's Tower", potwierdzający, że Hansi Kürsch wciąż jest mistrzem. Fajnie też wyławia się smaczki, jak brzmienia klawesynu czy harfy,wyróżnia się barokowy w klimacie "The Great Ordeal", wspaniale brzmią też patetyczne partie wspierające głównego wokalistę, nagrane przez trzy chóry. Powstało więc imponujące, pełne rozmachu dzieło, zespół spełnił swe marzenia, a teraz najwyższa pora na udany, w pełni metalowy, album. (4,5)

dnakże odważnie w ramach penetrowania owego pola łączą ze sobą różnorodne estetyki. Co mam dokładnie na myśli? Weźmy chociażby otwierający kawałek "A Ladder Not A Shovel". Wstęp, w którym gitara ni stąd, ni z owąd spotyka syntezator, nagłe przejściew bardzo melodyjny riff i wokal, którego nie powstydziłby się sam Lemmy, gdyby nie opuścił ziemskiego łez padołu. Dodajmy jeszcze do tego to elektryzujące zwolnienie na zakończenie. Pozornie może się to wszystko gryźć ze sobą i pasować jak pięść do oka. Ale nie u Bombus. Tutaj, wszystko tworzy naprawdę zwartą i spójną kompozycję. W "Mama" dostajemy więcej klasycznego hard rocka. Utwór ten jest ciekawy z tego powodu, iż w mniej więcej w połowie przechodzi w granie w stylu Black Sabbath. Spokojnie można stwierdzić, że wspomniany kawałek spokojnie mógłby trafić na album "13" Ozzy'ego i kompanów. Ośmielę się nawet stwierdzić, że byłby tam najjaśniejszym momentem. Wróćmy jednak do "Vulure Culture". Kolejną kompozycją na rzeczonym krążku, która jest warta większej uwagi jest "In The Shadows", głównie przez swój hipnotyzujący riff oraz zabawę zespołu tempem i nastrojem. Bombus jest zespołem, który nawet przy wykorzystaniu oklepanych patentów, potrafi stworzyć coś oryginalnego. Nawet te wszystkie wspomniane motywy sabbathowe... No cóż, wiele bandów dziś po nie sięga, jednakże te użyte przez Szwedów są takie... hmmm... "bombusowe"(?) "Vulture Culture" to taka ich autorska mozaika złożona ze wspomnianych elementów. Mozaika, która nowego kierunku w sztuce nie wyznacza ale którą ciężko podrobić i przypisać autorstwo innemu twórcy. (4,5) Bartek Kuczak

Wojciech Chamryk

Capilla Ardiente - The Siege 2019 High Roller

Bombus - Vulure Culture 2019 Century Media

"Vulture Culture" to czwarta propozycja wesołej ekipy ze Szwecji. Co by o Bombus nie mówić, na pewno nie można odmówić im oryginalności. Grupa ta bardzo swobodnie porusza się na zdawałoby się dobrze zaoranym już polu hard rockowo - heavy metalowym, je-

146

RECENZJE

Ten chilijski kwartet zaskoczył debiutanckim albumem "Bravery, Truth And The Endless Darkness", by po pięciu latach postawić kropkę nad i. W dodatku trudno o bardziej przekonującą formę tego zabiegu, bo panowie są w wybornej formie - jedyna uwaga, jaką mogę wysunąć pod ich adresem to taka, że mogliby wydawać długogrające materiały nieco częściej niż co pięć lat. Capilla Ardiente nie jest jednak ich jedynym zespołem, wypada więc tylko cieszyć się z tego co mamy na "The Siege", to jest mis-

trzowskim epic/doom metal najwyższych lotów. To cztery rozbudowane, trwające od blisko 10 do ponad 13 minut kompozycje: surowe, mocno brzmiące, monumentalne i mroczne. Czasem wgniatające w fotel ciężarem made by Black Sabbath, niekiedy mające w sobie coś z motoryki starego, dobrego heavy metalu z wczesnych lat 80, a do tego powalające epickim, patetycznym klimatem - płyt ukazuje się teraz naprawdę zbyt wiele, ale akurat "The Siege" warto mieć. (5) Wojciech Chamryk

Cemican - In Ohtli Teoyohtica In Miquiztli 2019 M-Theory Audio

Najsłynniejszą płytą gdzie połączono metal z muzyką ludową Ameryki Łacińskiej to z pewnością "Chaos A.D." Sepultury. Podobny przekaz muzyczny mają Meksykanie z Cemican. Jednak oni bezpośrednio nawiązują do kultury Azteków i pod tym względem wyglądają bardziej, jak muzyczna grupa rekonstrukcyjna, niż rozwrzeszczani i rozpromienieni Mariachi. W ich folkowych retrospekcjach jest więcej cytatów dawnej muzyki a także metafizycznej atmosfery tańca ludzi orłów, Valadores, co zdecydowanie podnosi powagę i walory muzyki Cemican. Meksykanie nie uciekają się do jakichś tam zdigitalizowanych sampli ale wykorzystają oryginalne instrumentarium, w którym jest pełno bębnów, idiofonów, aerofonów, fletów, fletni Pana, rogów czy innych trąb. W tej kwestii są bardzo wiarygodni. Ich zaangażowanie podkreśla również użycie starożytnego języka nauhatl, którego do tej pory używa około dwóch milionów ludzi w środkowym Meksyku. Całości dopełniają teksty, które zawierają elementy legend, mistycyzmu i ideologii starożytnej kultury meksykańskiej mitologii. Jeśli chodzi konkretnie o "In Ohtli Teoyohtica In Miquiztli" jej fabuła dotyczy podróży poległych wojowników do Mictlan, podziemnego świata w mitologii Azteków. Jednak muzycznym centrum Cemican jest muzyka heavy metalowa. W jej skład wchodzi tradycyjny heavy metal, power metal, thrash metal, death metal, a nawet groove metal. Jednak przewodzi thrash w okowach groove metalu. Tworząc w ten sposób eklektyczną acz intrygującą mieszankę. Jest w niej miejsce na proste i wpadające w ucho fragmenty, wirtuozerskie i techniczne popisy a także na pozorny dźwiękowy chaos. Oprócz

akustycznego instrumentarium folkowego, w muzyce Cemican rządzą gitary, które są często toporne, szorstkie, niekiedy sprawiające wrażenie źle brzmiących. "In Ohtli Teoyohtica In Miquiztli" wypełnia dwanaście różnorodnych kompozycji, ciężko by którąś z nich nazwać przebojem. W tym wypadku siłą albumu jest całość muzyki, która wzbudza wiele emocji i odczuć. Jej złożoność i wielowymiarowość na pewno nie pozwala nudzić się słuchaczowi. Z tego powodu niekiedy Meksykan zalicza się do nurtu progresywnego metalu. Nie jest to łatwa w odbiorze muzyka, przy jej słuchaniu trzeba się skupić i pozwolić jej wciągnąć się w snutą przez nią dźwiękową opowieść. Propozycja Cemican trochę różni się od standardowych produkcji folk metalowych, ale to fani tego odłamu ciężkiego grania powinni zainteresować się tą kapelą. Myślę, że ci, co swego czasu byli zachwyceni "Chaos A.D." też nie pogardzą "In Ohtli Teoyohtica In Miquiztli". (4,5) \m/\m/

Cirith Ungol - I'm Alive 2019 Metal Blade

Legenda epickiego doom metalu z USA przypieczętowała swój powrót do świata żywych albumem koncertowym zawierający zapis występu grupy na festiwalu Up The Hammers. Cirith Ungol wystąpił tam w rozszerzonym pięcioosobowym składzie. Nowym nabytkiem grupy jest znany z Night Demon basista Jarvis Leatherby. Jeśli chodzi o repertuar, dostajemy prawdziwy "the best of" ze sporą przewagą utworów z dwóch pierwszych wydawnictw grupy ("Frost And Fire" oraz "King Of The Dead"). Słuchając koncertowych wykonań cirithowych szlagierów można odnieść wrażenie, że tym (już trochę starszym) chłopakom czas zatrzymał się jakieś trzydzieści pięć lat temu. Szczególnie słychać to w głosie Tima Bakera. Nie da się ukryć, że głosowo nie postarzał się ani trochę. Jeszcze większy podziw powoduje fakt, że podczas niemalże przerwy w działalności Cirith Ungol nie udzielał się w żadnej innej formacji. Co więcej, ponoć w ogóle przez ten czas nie ćwiczył głosu. Nie zmienia to faktu, że w takich utworach, jak "Join The Legion" czy "Chaos Descends" jego partię naprawdę robią nie mniejsze wrażenie, niż w wersjach studyjnych. Jedyne, czego mi tu brakuje to chyba jednego z najlepszych utworów z repertuaru Cirithów,


mianowicie "War Eternal". Ale i bez tego jest czego posłuchać. Teraz pozostaje jedynie czekać na pełną studyjną płytę grupy oraz, a może przy okazji jakiś koncert w Polsce. To marzenie jest teraz dużo bardziej realne, niż kiedykolwiek wcześniej. Bartek Kuczak

Conjuring Fate - Curse Of The Fallen 2019 Pure Steel

Stary, dobry heavy ma się wciąż dobrze - nawet na Wyspach Brytyjskich, które już przecież dawno zapomniały o czymś takim jak NWOBHM. Tymczasem Conjuring Fate z Belfastu nic sobie z tego nie robią, łojąc na swym drugim albumie dźwięki zakorzenione we wczesnych latach 80. Pewnym drogowskazem będzie tu na pewno fakt udziału w pierwszym składzie grupy muzyków związanych z dawnymi zespołami, choćby kultowym w pewnych kręgach Sweet Savage, ale to już przeszłość, tymczasem "Curse Of The Fallen" na pewno nie przyniosłaby swym twórcom wstydu tak w 1985 roku. Szybkie, dynamiczne, całkiem intensywne, ale też niepozbawione melodii utwory z gitarowym duetem Phil Horner/Karl Gibson, a do tego świetny wokalista Tommy Daly i wystarczy, nic więcej nie trzeba. Wypadkowa połącznia brzmienia NWOBHM z power metalem wczesnych lat 80. najefektowniej brzmi tu w "Burn The Witch", "Voodoo Wrath" czy "No Escape", ale pozostałe utwory niewiele im ustępują. (4,5) Wojciech Chamryk

jętego heavy metalu z lekkim wpływami nowoczesnego grania. To współczesne spostrzeganie metalu pojawia się nie bez przypadku. Constantine nie słucha, a tym bardziej nie gra, przez pryzmat staroszkonego spostrzeganiu heavy metalu. Widzi go współcześnie, nowocześnie i to wykorzystuje w swoich kompozycjach. Tą współczesność czuć również w klasycznych składowych jego muzyki, a sięga chętnie po elementy mocnego power metalu, a niekiedy nawet power/thrashu. Potrafi też zagrać łagodniej i melodyjniej wtedy zahacza o brzmienia znane z progresywnego power metalu, ale potrafi też zrobić rewoltę w stronę alternatywnego metalu czy chociażby w symfonikę. W tych przestrzennych i wolniejszych dźwiękach gitarzysta zdaje się czuje się znacznie lepiej. Po prostu Constantine nie lubi się nudzić, spogląda na muzykę przez dość jej szerokie spektrum. Myślę, że w takiej muzycznej kolarzu bardzo łatwo odnajdą się właśnie fani progresywnego grania. Tym bardziej, że większość kompozycji skonstruowana jest, jak do normalnego zespołowego projektu, a nie nastawiona jedynie pod wirtuozerskie popisy gitarzysty. Niemniej Constantine nic na tym nie traci, a raczej zyskuje, bo pokazuje się z niezłej strony jako kompozytor oraz właśnie gitarzysta, bo jego partie gitary oraz sola na prawdę potrafią przykuć uwagę. Jest jednak jeszcze jedna rzecz, która przypomina, że jest to projekt gitarowego wirtuoza, otóż każdy ze śpiewanych kawałów ma innego wokalistę. A na albumie wystąpili Bjorn "Speed" Strid (Soilwork), Ralf Scheepers (Primal Fear), Chris Clancy (Mutiny Within), Bill Manthos, Schmier (Destruction) i dwukrotnie Apollo Papathanasio (Spiritual Beggars, choć my znamy go bardziej z Firewind czy Evil Masquerade). Oczywiście dodało to jeszcze większego kolorytu i tak barwnej już muzyce Constantine. Także "Aftermath" to bardzo sympatyczna propozycja, głównie dla wielbicieli progresywnego grania ale także dla tych, co cenią bardziej nowoczesne granie i doceniają kunszt gitarzystów. (4)

szczególnie klawisze, poza tym kompozycja wypada również blado. Jednocześnie nie pomaga wokal Monik Fennelles, który jest solidny ale nie ma magnesu, który by przyciągał uwagę ewentualnego słuchacza. Później jest lepiej ale na dłuższą metę nie przekracza to średnich standardów w tej odmianie muzyki. Owszem zdarzają się też lepsze momenty, chociażby w bardziej hard rockowym (te Hammondy) i heavy metalowym utworze "Triora" czy też w wyśmienitym bardziej progresywno-rockowym "Dark Exile". Lecz mimo, że Włosi wykonali sporo roboty, wpletli w swoją muzykę sporo różnorodnych pomysłów, to jednak muszą jeszcze bardziej uatrakcyjnić swoje kompozycje, kolejnymi pomysłami muzycznymi, lepszymi melodiami, brzmieniem i aranżacjami. Na tej scenie jest niesamowity tłok i żeby przebić się do jej czołówki trzeba być przynajmniej geniuszem. Niestety włoscy muzycy są raczej sympatycznymi zwykłymi ludźmi, którzy mają jakiś tam talent muzyczny oraz całkiem niezłe umiejętności. Z tego powodu nie mam zamiaru obrzydzać im chęci do muzykowania. Niech robią to jak najdłużej, a może z czasem pozyskają swoich fanów. Choć rozsądek podpowiada, że będą mieli z tym problem, bowiem aktualnie, wiele lepszych formacji od Dayslived mają kłopoty aby sforsować czołówkę tego nurtu. Na tę chwilę "Flectar" to propozycja dla największych popleczników takiego grania. (3) \m/\m/

\m/\m/ Constantine - Aftermath 2019 RockShots

Constantine Kotzamanis to grecki gitarzysta, którego niektórzy znają z dość popularnego metalowego zespołu Nightfall. Za to pod własnym imieniem firmuje solową działalność. Rozpoczynająca album kompozycja "Bushido" lekko wprowadza nas w błąd, bowiem jest to instrumentalny utwór utrzymany w typowej konwencji gitarzysty shredera-wirtuoza. Muzycznie nawiązuje on do szeroko po-

Dayslived - Flectar

Denner's Inferno - In Amber

2019 Rockshots

2019 Mighty Music

Dayslived to włoski zespół, który para się graniem mieszanki melodyjnego symfonicznego power metalu z odmianami progresywnego i tradycyjnego metalu oraz pewnej dozy muzyki elektronicznej. Kolejnym charakterystycznym elementem tej kapeli jest wokalistka za mikrofonem. Pierwszy utwór "Another Start" nie robi najlepszego wrażenia. Przede wszystkim dość słabo brzmią instrumenty,

Powrót Mercyful Fate po 20 latach przerwy i wyruszenie w trasę był jednym z ważniejszych newsów w ostatnim czasie. Niestety w reaktywację nie został zaangażowany wieloletni gitarzysta - Michael Denner. Jednak nie oznacza to, że nie zobaczymy już muzyka na scenie, ponieważ w międzyczasie powołał on własny zespół, który także zagra w przyszłym roku serię koncertów po Europie. Denner's Inferno to spadkobierca poprzed-

niego projektu Michaela - Denners Trickbag, który hołdował klasycznemu rockowi z przełomu lat 60/70, jednak z nieznanych przyczyn nie przetrwał próby czasu i po latach Michael Denner postanowił, że będzie grać nieco cięższą odmianę hard rocka z nowymi muzykami. Przyznaje jednak, że ciężko wyzbyć się pewnych nawyków i bez problemu można wyczuć charakterystyczny styl. Jednak tak naprawdę jedynym utwórem jawnie odwołującym się do przeszłości jest "Fountain of Grace", ponieważ pierwotnie ukazał się w 2003 roku na debiucie formacji Force of Evil. W oryginale był to rasowy heavy metal spod znaku Mercyful Fate, a w odświeżonej wersji został zaaranżowany w bardziej doom metalowym stylu. Stonowane gitary, wolniejsze tempo i obecność organów w tle (które swoją drogą mogłyby być bardziej wysunięte w miksie) sprawiają, że czuć świeżość, mimo tego, że numer ma już swoje lata. Szesnaście lat temu za mikrofonem stał Martin Steele, który patrząc z perspektywy czasu nie do końca odnalazł się w heavymetalowej stylistyce. Natomiast głos Chandlera Moglera nie dość, że idealnie pasuje do wytworzonego klimatu to od strony czysto technicznej jest dużo bardziej opanowany. Michael Denner nigdy nie ukrywał inspiracji takimi artystami jak UFO, Scorpions, Uriah Heep, Led Zeppelin czy Deep Purple i teraz to naprawdę słychać. O ile poprzedniej płycie można było zarzucać monotonie, tak "In Amber" to zbiór chwytliwych utworów, w których każdy znajdzie coś dla siebie. Początkowy "Martriarch" swoją dynamiką przypomina "Under The Sun", i już od tego momentu widać, że ten album w dużej mierze opiera się na gitarowych partiach, a miejsca dla wokalisty nie ma wcale aż tak dużo. Podkreśla to także miks, który zdecydowanie wysuwa naprzód instrument lidera. Wręcz można uznać, że Denner’s Inferno ma dwóch wokalistów, gdzie każdy z nich opowiada swoją historię, a zarazem stara się wzajemnie uzupełnić, co wychodzi raz lepiej, raz gorzej. Nie brakuje jednak piosenek jak "Sometimes", "Veins Of The Night" czy "Run For Cover", w których to Chandler Mogel gra pierwsze skrzypce, a instrumenty pełnią funkcję tła. Niestety muszę przyznać, że są to najsłabsze momenty tej płyty, ponieważ frontmanowi brakuje charyzmy, w efekcie po chwili tracimy zainteresowanie i kawałki przelatują koło ucha. Tak naprawdę najlepszymi kompozycjami z nim w roli głównej są "Taxman (Mr.Thief)" oraz "Pearls On A String", gdzie wokal idzie w parze z wygrywanymi riffami. Samemu Dennerowi także należą się delikatne baty, a uwierzcie, że niełatwo jest krytykować swojego idola. Mimo iż jest sporo niezłych moty-

RECENZJE

147


wów to nierzadko bywają rozwleczone i zanim riff doczeka się rozwinięcia, a wokalista zacznie śpiewać to upływa dobra minuta. Dobrze, że chociaż jeden z takich pomysłów pozostał w formie instrumentalnej i umieszczony jako koda, choć jakby materiał zakończyłby się na "Loser" to nic by się nie stało. Podsumowując, "In Amber" to album nierówny, jednocześnie znacznie lepszy od poprzednika z 2013 roku. Michael Denner wyszedł ze swojej strefy komfortu i postarał się, aby materiał był różnorodny, a jednocześnie wciąż był przebojowy i melodyjny. Niestety brak drugiego gitarzysty - kompozytora takiego jak Hank Shermann, który by czuwał nad materiałem i dorzucił swoje trzy grosze jest odczuwalny. Mam jednak nadzieję, że Denners Inferno nie umrze tak szybko, jak poprzednik, a Michael znajdzie takiego partnera, przy którym rozwinie skrzydła i pokaże, że klasyczny hard rock nadal ma szansę zdobyć uznanie słuchaczy. (3) Grzegorz Cyga

ty mniej ciekawe (jakby wymuszony "Corrosion Of Thoughts", prościutki "The Plague"), ale są tu też prawdziwe killery, choćby w postaci finałowego, mrocznego "Black Sea", całość więc na: (4). Wojciech Chamryk fernal Power". Wszystko jest jednak zwarte stylistycznie, bo chłopaków interesuje przede wszystkim surowy speed/thrash/black metal: przede wszystkim ten z połowy lat 80., ale też ze słyszalnymi wpływami z kolejnej dekady. Utwory "Sovereign Of Doom" czy "Descension Into Dying Spheres" są tego doskonałymi przykładami, łączą bowiem bezkompromisowy czad z całkiem melodyjnymi partiami gitar, a Heavy Steeler dokłada do tego wszystkiego ostre, zadziorne wokale. Czasem ma się nieodparte skojarzenia z wczesnym Running Wild ("Crescent Moon Rise"), gdzie indziej duet brzmi niczym łagodniejszy Destruction ("In Retribution" ), słychać zresztą, że to lata 80. miały na obu panów największy wpływ ("Infernal Power"). W instrumentalnym "Beyond The Realm" słychać z kolei wpływy Dio z okresu pierwszego albumu, a "Odyssey" wieńczy cytat z klasyki, czyli chłopaki w żadnym razie nie ograniczają się - i dobrze, bo dzięki temu płyta na pewno jest bardziej urozmaicona. (4,5) Wojciech Chamryk

Detraktor - Grinder 2019 Violent Creek

Jak to dobrze, że długogrający debiut tej międzynarodowej (w składzie dwóch Chilijczyków, Brazylijczyk i Bułgar) formacji trwa niewiele ponad 35 minut, bo zawartość "Grinder" wynudziła mnie do cna. "Newcomer Of The Year 2018"? Super, ale jakoś czarno widzę dalsze losy thrashu jako gatunku, gdy tak przeciętnie grający zespół ma być kolejnym jego objawieniem. Teoretycznie wszystko się tu zgadza i jest na swoim miejscu, ale to nic ponad nudny łomot na jedno kopyto, wtórny i bardzo przewidywalny, przemielony na setki sposobów jeszcze pod koniec lat 80., a na fali powrotu thrashu już wręcz strywializowany. Można posłuchać, ale po co? (2) Wojciech Chamryk Diabolic Night - Beyond The Realm 2019 High Roller

Diabolic Night był początkowo solowym projektem maniaka oldschoolowego metalu zwącego się Heavy Steeler, ale po dokooptowaniu perkusisty szybko wydała debiutancki album. Na zawartość "Beyond The Realm" składają się nie tylko premierowe utwory - trafiły nań również kompozycje starsze, choćby znany z 7" singla "In-

148

RECENZJE

Dissorted - The Final Divide 2019 Black Sunset/MDD

Dissorted to pracusie, bo zbierali się do długogrającego debiutu od kilku ładnych lat, a początki tej niemieckiej formacji sięgają jeszcze 2004 roku. Tamte czasy pamięta jednak już tylko dwóch muzyków grupy, a jej zreformowany skład wysmażył w końcu pierwszy album. "The Final Divide" na pewno nie wywoła trzęsienia ziemi, przetasowań w thrashowej czołówce dzięki niemu też nie zaobserwujemy, ale to solidny, wart uwagi materiał. Co ciekawe firmuje go zespół niemiecki, ale wcale nie zapatrzony w Destruction, Kreatora czy Sodom - panowie grają melodyjny thrash na amerykańską modłę, czerpiąc z dokonań Exodus czy Testament. Łoją więc konkretnie ("Aggressor/Protector"), ale nie unikają też melodii ("Leviathan") czy ostrych zrywów ("The Temple"), chociaż brzmienie nie jest zbyt mocne, do ekstremalnych temp też im daleko. Niektóre utwory są nieste-

DragonForce - Extreme Power Metal 2019 earMusic

Na początku, płyty tego zespołu robiły jakieś tam wrażenie (przynajmniej na mnie). Rozbrykany melodyjny power metal z wyśrubowanymi, wirtuozerskimi i podanymi na prędkości solówkami zwracał na siebie uwagę. Z jednej strony propozycje DragonForce intrygowały, innym razem potrafiły rozbawić czy rozśmieszyć. Prowokowały też do kpin, chociażby swego czasu Scott Ian naśmiewał się z solówek gitarzystów. Niestety takie żarty jeszcze bardziej nakręcały niewybredny hejt wobec tej kapeli. Niemniej Brytyjscy muzycy osiągnęli swój cel tj. pewną rozpoznawalność i oryginalność na melodyjnej power metalowej scenie, a przede wszystkim sporą gromadkę wiernych fanów, którzy za nic mieli wszelkie złośliwości wobec ich ulubionej kapeli. Gdzieś po "Inhuman Rampage" (2006) straciłem z oczu działalność i dokonania tej formacji. Owszem, coś tam od czasu do czasu rzuciło mi się w oczy (czy też do uszu), ale po prostu nie śledziłem ich kolejnych poczynań. Przez ten czas trochę się w DragonForce zmieniło. W jego szeregach pozostał jedynie duet gitarzystów, Herman Li i Sam Totman. No ktoś musiał czuwać nad ich znakiem firmowym tj. nad ultra szybkimi solówkami. A czy nie lepiej zrobią to muzycy, którzy sami wykreowali taki patent? Okazuje się też, że od roku 2006 niewiele zmieniło się w podejściu do muzyki granej przez grupę. Na "Extreme Power Metal" ciągłe dominuje szybki melodyjny power metal - choć czasami zdarzają się wolniejsze fragmenty - z wpadającymi w ucho refrenami, rozpędzanymi przez charakterystyczne "papataje" oraz świdrujące solówki. Jak zawsze muzycy z precyzją dbają o szczegóły, a przede wszystkim, aby słuchacz nie miał jakiegoś dyskomfortu przy odbiorze ich muzyki. Z pewnością dla tego oprócz łatwo i szybko wpadających w ucho melodii pełno jest ciekawych aranżacji, w których można było wyłapać, a to konkretne melodie, a to tylko kilka chwytliwych acz rachitycznych

dźwięków zagranych gitarą lub klawiszami, innym zaś razem jakiś wyróżniający się klimacik. Jednak najbardziej zaskakującym jest fakt, że co jakiś czas w tej rozhasanej muzyce pojawiają sie fragmenty, gdzie wyczuwa się poważniejsze podejście do kompozycji czy też samego grania. Ciekaw jestem, na ile to wypadek przy pracy, a na ile to świadome poczynanie. A może zmęczenie wymyśloną przez siebie formułą? Niestety luki w osłuchaniu się w krążkach bezpośrednio poprzedzających "Extreme Power Metal" nie pozwala się wiarygodnie wypowiedzieć w tej kwestii. Trzeba też podkreślić dobre brzmienie poszczególnych utworów, mieszczące się w standardach melodyjnego power metalu. Słuchanie samego albumu nie stwarza jakichś problemów, no chyba, że jest się zaciekłym przeciwnikiem takiego grania, wtedy to masakra. Ogólnie w głowie nie wiele pozostaje. Nawet ciężko wskazać, który kawałek jest tym wyróżniającym się. Także album dla najwierniejszych fanów DragonForce. (3) \m/\m/

Driving Force - All Aboard 2019 Self-Realesed/Pure Steel Promotion

Dziwna to płyta. Świetne, porywające wręcz utwory, w rodzaju dynamicznego "Rat Race" czy miarowego "Black Beauty" o nieco orientalnym klimacie przytłaczają tu bowiem numery nudne i nijakie. Opener "Dog House" w sumie nie wiadomo po co został umieszczony na początku, bo ani to chwytliwe, ani udane - gniot bez wyrazu, z wokalami naśladującymi Dave'a Mustaine'a. Utwór tytułowy jest jeszcze słabszy, a już na łopatki rozkłada mnie jego amatorski, fatalny refren. Ballady nie są lepsze, chociaż pojawiają się przebłyski w postaci refrenu szybszego "Don't Walk Away", sugerujące, że zespół ma pewien potencjał. Jeśli jednak najlepszym utworem na płycie hard rockowej grupy jest czerpiący z bluesa "Like A Weed" warto chyba rozważyć zmianę stylistyki, bo w tej obecnie eksplorowanej nie wróżę Szwajcarom większej kariery... (1,5) Wojciech Chamryk Edenbridge - Dynamind 2019 Steamhammer/SPV

Nie przepadam za melodyjnym symfonicznym power metalem gdzie za mikrofonem stoją panie. Jakoś tak się porobiło. Na po-


ich ostatni album "Dynamind". (4) \m/\m/

czątku, jak nie było tak wiele tych wszystkich zespołów, to jeszcze z chęcią sięgałem po takie wydawnictwa. A teraz, Edenbridge pozwolił mi przypomnieć sobie dlaczego tak było. Muzycy tego zespołu wpadli na pomysł, że drugi bonusowy dysk będzie wypełniony wersją instrumentalną ich najnowszej produkcji. Słuchając tego bonusu na nowo usłyszałem, że jest to faktycznie heavy metal. Gitary brzmią tu naprawdę z niezłym pazurem, nie giną gdzieś pod liderującym wokalem. Te instrumentalne wersje pokazały, jak wypełniające dysk kompozycje są złożone, wielowątkowe, naszpikowane różnymi tematami muzycznymi, melodiami, a także, jak mieszają się w nich emocje, nastroje a także style muzyczne, a mamy tu heavy metal, power metal, trochę hard rocka i współczesnego metalu, do tego progresywnego rocka i metal, ciut muzyki orientalnej i folkowej, a także rockową neoklasykę oraz symfonikę. To nie koniec bogactwa tej muzyki, bowiem wręcz barokowe aranżacje jeszcze bardziej uatrakcyjniają całą produkcję. To jasno pokazuje dlaczego na początku z taką chęcią te wszystkie kapele klasyfikowano również jako przedstawicieli prog metalu. Owszem są też dość proste motywy ale stanowią one tylko jedną z wielu składowych muzyki, która tworzą muzycy Edenbridge. Na takim etapie rzadko bywa, że instrumentaliści i obsługa techniczna studia popełnia jakieś błędy, dlatego wykonie i brzmienie instrumentów są bardzo dobre i ocierają sie o perfekcję. Tak też jest w wypadku Edenbridge i ich "Dynamind". Jeżeli są jakieś błędy to raczej nieuchwytne dla przeciętnego fana i słuchacza. Natomiast inni producenci... O, ci to pewnie wymieniliby cała listę zastrzeżeń. Każdy z pewnością miałby zupełnie inny pomysł na nagranie tej płyty. Jednak sednem tego wydania jest płyta gdzie śpiewa Sabine Edelsbacher. Jej głos wprowadza muzykę zespołu w zupełnie inny wymiar i opowiada ją na nowo. Czy lepiej to już sami musicie zadecydować. Choć z drugiej strony odpowiedź jest jednoznaczna. Dwadzieścia lat na rynku, wydawanie płyty za płytą, nie wzięło się znikąd. Też nie bez powodu na rynku tak wiele jest podobnych formacji do Edenbridge. Ktoś tego słucha i sięga po te wszystkie wydawnictwa oraz chodzi na ich koncerty. No i od wielu lat na tym rynku Austriacy święcą jasnym blaskiem, tak jak

Eighty One Hundred - Heaven In Flames 2020 Pure Steel

Włosi. Młody zespół, debiutancki album. Power metal, nuda i sztampa. W zasadzie mógłbym zakończyć tę recenzję na tych kilku hasłach, ale wspomnę jeszcze, że dziwię się wydawcom, że zdecydowali się wznowić ten materiał z 2018 roku. Wydany samodzielnie przez zespół na pewno nikomu nie przeszkadzał, teraz doczeka się szerszego spojrzenia i wielu recenzji. Tymczasem wydaje mi się, że Eighty One Hundred za bardzo się z tym debiutem pospieszyli, tym samym zdecydowanie przedobrzając. Owszem, są tu udane momenty (kąśliwy riff w utworze tytułowym, dynamika "No Way Out" niczym w latach 80.), mamy klimatyczne ballady, nie brakuje udanych solówek, a Screamer w "Power Of Revolution" pokazuje, że dysponuje też zadziornym, niższym głosem. Jednak całość jest co najwyżej poprawna, do kogo może więc dotrzeć w 2020 roku, kiedy wiele znacznie lepszych zespołów nie może zainteresować swą muzyką więcej, niż garstki słuchaczy? Plastikowy sound (to ma być niby "fresh production" i "power"?) też tu nie pomoże. Jedyna rada zaszyć się w sali prób i konkretnie dopracować następny materiał, bo inaczej skończy się na jednopłytowym meteorze-przeciętniaku. (1) Wojciech Chamryk

Empheris/ Death Invoker - Impure Spirits Of Destruction 2019 Old Temple "Impure Spirits Of Destruction" to kolejny przejaw aktywności warszawskiego Empheris, kompaktowy split dzielony z peruwiańskim Death Invoker. Tych niespełna 19 minut muzyki to cztery właściwe utwory i dwa mroczne intra, bezkompromisowy, agresywny black/thrash/death metal na najwyższych obrotach. Co ciekawe chociaż "nasza" część tego splitu

została zarejestrowana w sali prób Empheris, to brzmi znacznie lepiej i agresywniej od, ponoć studyjnego, materiału Death Invoker. Być może ma to związek z faktem, że duet z Limy ma znacznie krótszy staż, albo też preferują takie nieczytelne, totalnie podziemne brzmienie, a najprędzej Union Studios to po prostu nazwa salki prób. W każdym razie Empheris brzmi potężniej i reprezentuje znacznie wyższy poziom, potwierdzając w obu tych premierowych utworach (chociaż "Beware The Destroyers" powstał już przed kilku laty), że niedawna świetna płyta "The Return Of Derelict Gods" w żadnym razie nie była dziełem przypadku aż szkoda, że to już chyba koniec składu, firmującego tak udane materiały. Death Invoker łoi równie bezkompromisowo, ale często zbyt chaotycznie, sprawiając wrażenie, że pędzi donikąd bez ładu i składu. Słychać jednak, że mają chłopaki potencjał, więc warto dać im szansę. Empheris: (4,5)/ Death Invoker: (3,5). Wojciech Chamryk

Enemynside - Chaos Machine 2019 Rockshots

Enemynside to zespół już doświadczony, tak więc chociaż grupa z Rzymu bliższa jest kopistów niż nowatorów thrashu, to jednak z jej linii produkcyjnej buble nie schodzą. Najnowszy, już czwarty w dyskografii, album "Chaos Machine" jest świetnym potwierdzeniem tego stanu rzeczy. Panowie łoją więc nader konkretnie, czerpiąc przede wszystkim od zespołów amerykańskich, z Megadeth i Slayer na czele. Taki właśnie thrash lubię najbardziej: surowy, ale niepozbawiony też melodii, bez nowomodnych wstawek, mających chyba tylko na celu połechtanie ego wykonawców, puszczających oczko do słuchaczy: patrzcie, jacy to my jesteśmy otwarci na nowe prądy! Tu nie ma o tym mowy: jest staromodnie, ale nader zacnie, z perełkami w postaci "Black Mud", "System Failure" czy najbardziej przejmującym w zestawie "No God In Kolyma". Wywrzaskujący w innych utworach płuca Francesco Cremisini śpiewa tu nad wyraz emocjonalnie, przejmująco interpretując tekst. Podoba mi się też brzmienie, bo to żaden cyfrowy ersatz, ale rozpruwający głośniki konkret - czyli można, jeśli tylko się chce, to tylko kwestia podejścia. Za to wszystko: (5). Wojciech Chamryk

Evil Invaders - Surge Of Insanity: Live In Antwerp 2018 2019 Napalm

Belgowie z Evil Invaders zdecydowali się na wydanie albumu koncertowego mając na koncie zaledwie dwa albumy studyjne. Cóż, z jednej strony to krok odważny, gdyż grupa naraża się na zarzuty o tworzenie "zapchajdziury w dyskografii". Z drugiej jednak strony jestem w stanie to zrozumieć. Otóż w miarę powiększania się dyskografii Evil Invaders coraz więcej utworów, które możemy usłyszeć na "Surge Of Insanity" zacznie powoli znikać z setlisty i być może nigdy więcej nie będzie okazji ich usłyszeć na żywo. Koniec dygresji, przejdźmy do muzyki. Po krótkim intro następuje kawałek "As Life Slowly Fades". I tu pojawia się u mnie pewna zagwozdka. Czy to aby na pewno koncert? Gdyby nie publiczność, pewnie dałbym sobie wmówić, że to nagranie studyjne. Wszystko tu zgrywa się idealnie. Belgowie nie fundują nam też jakichś improwizacji, które są powszechne dla wydawnictw "live". Ale czy to źle? Cóż każdy pewnie odpowie inaczej. "Surge Of Insanity: Live In Antwerp 2018" to pozycja obowiązkowa dla fanów grupy. Innym jednak zanim po niego sięgną, najpierw radzę zapoznać się ze studyjnym dorobkiem Evil Invaders. Bartek Kuczak

Exhorder - Mourn The Southern Skies 2019 Nuclear Blast

Jak zapewne większość z Was zaobserwowała, ostatnimi nastał trend na powroty. Dotyczy to zarówno starych, zapomnianych zespołów, jak i kapel mających w pewnych kręgach status kultowy. Do takich właśnie zalicza się omawiany band. A cóż Exhorder AD 2019 ma swym słuchaczom do zaoferowania? Po odpaleniu najnowszego krążka thrasherów z Louisiany zatytułowanego "Mourn The Southern Sky" miałem dość dziwne wrażenie. W głowie pojawiła mi się myśl brzmiąca "gdzieś to już słyszałem"... No tak, Pantera! To pierwsze skojarzenie. Je-

RECENZJE

149


dnakże im bardziej się w ten album wgryzałem, tym bardziej... może owe wrażenie nie znikało, ale jednak przestawało mnie ono mierzić. Poza wszystkim sprawa wygląda tak, że to Phill Anselmo i koledzy byli pod wpływem Exhorder, a nie odwrotnie (nawet jeśli słuchając "Mourn The Southern Skies" odniesiesz wręcz odwrotne wrażenie). Dobra, dajmy już temu tematowi spokój, a skupmy się na samej muzyce, gdyż pierwsza od dwudziestu siedmiu lat płyta Amerykanów, nawet jeśli nie jest może dziełem, które przejdzie do klasyki i zapisze się w historii gatunku, to przynosi nam porcję thrashu (jak się domyślacie ze sporą ilością elementów groovu), która zadowoli nawet tych wybredniejszych słuchaczy. Takie kawałki, jak na przykład szybki killer "Beware The Wolf" czy też rozwleczony, nieco wolniejszy "Yesterday's Bones" (ten utwór zawiera najbardziej pokręcone solo na tym albumie) mają w sobie moc i pokazują, że Panowie Thomas i LaBella jeszcze w metalowym świecie ostatniego słowa nie powiedzieli (4).

Fanthrash już na wcześniejszych wydawnictwach, a tu mamy też gościnny udział wokalistki Aleksandry Lizęgi-Jurkowskiej w balladowym zwolnieniu utworu tytułowego czy solo w wykonaniu byłego gitarzysty zespołu Wojciecha Piłata w "Black Hours". Jest też coś znacznie ciekawszego, dla części fanów pewnie wręcz awangardowego, bowiem trzy utwory poprzedzają, a tytułowy wieńczy instrumentalne granie w wykonaniu... kwartetu saksofonowego. Saksofonarium gra najczęściej jazz i to słychać, a te miniatury, trwające zwykle od minuty do dwóch, są ciekawym dopełnieniem właściwych kompozycji, pokazując też, że thrash wcale nie musi być jednowymiarowy i skostniały artystycznie. Słychać też, że zróżnicowany wiekowo skład grupy nieźle się dogaduje, a wokalista Kuba Chmielewski stał się mocnym punktem Fanthrash - oby na następną płytę tej grupy nie trzeba było więc znowu czekać sześć lat... (5) Wojciech Chamryk

Bartek Kuczak

Fateful Finality - Executor 2019 FastBall

Fanthrash - Kill The Phoenix 2019 Self-Released

Fanthrash to jeden z naszych zespołów metalowych o najdłuższym stażu, bo korzenie tej lubelskiej grupy sięgają jeszcze lat 80. Potem wiodło się jej różnie, ale po reaktywacji przed 12 laty dość systematycznie nadrabiała stracony niegdyś czas: zaczynając od EP "Trauma Despotic", długogrającego debiutu "Duality Of Things", po którym ukazało się kolejne mini "Apocalypse Cyanide". Wtedy nastąpiła pewna zapaść w wydawniczej aktywności, ale zreformowany skład w końcu ukończył materiał na drugi album. "Kill The Phoenix" to mocarny thrash, niepozbawiony też nowocześniejszych akcentów - słychać, że to płyta nagrana tu i teraz, nie żadne archiwalne wykopalisko z dawnych lat. Czasem robi się naprawdę agresywnie, bo choćby szalonym partiom perkusji w "M.A.D." czy tytułowym "Kill The Phoenix" blisko do blastów, a równie dynamiczny "Black Hours" to już praktycznie thrash/death metal. Utwory o bardziej thrashowej proweniencji też są bardzo intensywne ("Glass Towers", "Ice Dagger Of Despair", "Sacred Blasphemy"), a do tego urozmaicone od strony aranżacyjnej. Był to zresztą firmowy znak

150

RECENZJE

Fateful Finality to niemiecki zespół założony w roku 2007, który reprezentuje scenę thrashową. Ich thrash bardziej anonsuje szkołę amerykańską niż niemiecką, ale ogólnie to taka współczesna mieszanka tych wpływów. Formacja swój thrash chętnie też ozdabia elementami groove metalu lub innymi podobnymi nowomodnymi odmianami. Bywają też momenty, gdy udanie robią skok w bok, w stronę klasycznego heavy metalu. Niech za przykład posłuży "Moonchild" i "ukryty" "Overkill", covery Iron Maiden i Motorhead. Jednak generalnie Fateful Finality to typowi thrashowi średniacy, którzy pędem swojej muzyki chcą porwać swoich słuchaczy do przyzwoitego headbangingu. Owszem czasami trafiają się im świetne riffy, innym razem niezłe motywy czy też solówki. Niemniej kapela nie potrafi przeskoczyć o level wyżej aby mówić o nich więcej niż o nieźle zapowiadających się thrasherach. Do brzmienia można trochę się przyczepić, szczególnie do gitar, jak dla mnie za mało soczyste. Krzepkie gitary to element, który z pewnością uatrakcyjnił ten album. Sekcja za to brzmi mocno i prawie idealnie. Wokal panuje nad muzyką i przeważnie za pomocą wrzasków prowadzi swoją opowieść. Niemniej uważam, że "Executor" dla fanów thrashu może się

okazać na tyle atrakcyjny, że się nim zainteresują. Także decyzja w Waszych rękach. (3) \m/\m/

FirstBourne - Pick Up The Touch 2019 Self-Released

Faust - Wspólnota brudnych sumień 2019 Self-Released

Poprzednia płyta Faust "Mistantropic Supremacy" ukazała się 15 lat temu i pewnie poza garstką największych maniaków polskiego podziemia mało kto już pamiętał o tym zespole. Tymczasem Tomasz Dąbrowski zwerbował nowy skład, z utalentowanym wokalistą Maciejem Bartkowskim i perkusistą Pavulonem na czele, bo chodził mu po głowie pomysł koncepcyjnego albumu, dotyczącego pedofilii w polskim Kościele. Temat to nie nowy, ale Faust podszedł doń kompleksowo, bazując na udokumentowanych przypadkach różnych nadużyć, ukazując przy tym skalę problemu i zmowę milczenia wokół niego, kiedy coś już zostanie nagłośnione. Stąd siedem polskojęzycznych tekstów, dopełnionych przearanżowanym coverem "In The Name Of God" Unleashed, czyli utworem idealnie wpisującym się w tematykę płyty. Temat robi wrażnie, szczególnie jeśli ktoś ma dzieci, a warstwę słowną dopełnia równie mocna, ale urozmaicona muzyka, wypadkowa thrash i death metalu, nierzadko brzmiąca jak Kat na najwyższych obrotach, choćby w "Życiu bez życia". Pavulon szaleje za bębnami, potwierdzając opinię, że nie na darmo cieszy się opinią jednego z najlepszych perkusistów w metalowym światku, nie brakuje konkretnych riffów i efektownych solówek, intensywność poszczególnych kompozycji dopełniają zaś dopracowane aranże, z kilkakrotnym wykorzystaniem dziecięcych głosów i partii. Maciej Bartkowski brzmi momentami niczym sam Chuck Billy, ale radzi też sobie w balladzie "Samotność", będąc prawdziwym odkryciem tej płyty. I chociaż można "Wspólnoty brudnych sumień" posłuchać w wersji cyfrowej, to jednak poznanie jej z CD z książeczką (zespół zapowiada też wydanie LP) jest rozwiązaniem optymalnym, bowiem każdy utwór ilustrują prace wykonane przez Annę Malesińską; stylizowane na malunki ze średniowiecznych ksiąg i sporządzone według dawnych wzorów, z ręcznym wykonaniem farb włącznie. Faust wrócił w wielkim stylu, dlatego nie można przegapić tej płyty! (5,5) Wojciech Chamryk

FirstBourne to amerykański zespół prowadzony przez gitarzystę Mike'a Kerra. Kierunek muzyczny to neoklasyczny hard'n'heavy w oprawie power metalowej. Muzycy nie uciekają również przed heavy metalem czy melodyjnym rockiem albo AORem. Mocno kojarzy się to z wczesnym Yngwie Malsteenem choć bez tej bufonady i zadęcia. Także w muzyce FirstBourne jest pełno odniesień do Rainbow, Deep Purple, Whitesnake, a także Alcatrazz, Stryper, a nawet Journey. W kompozycjach stawiają na melodie, harmonie i chwytliwe tematy. Są świetnie napisane i nie przeginają z zbytnim zagęszczeniem muzyki czy też zbyt intensywnymi aranżacjami. Większość kompozycji jest dynamiczna i utrzymuje dość szybkie lub średnie tempa. Wolnych utworów jest bodajże trzy, są wolne ale nie brakuje im poweru. Świetnie słucha się całości, a tym odczuciom pomaga wyśmienity wokal Iana Raposa oraz właśnie gitary (szczególnie sola) Mike'a Kerra. Mike nie przesadza z eksponowaniem swojej gitary, bardziej gra zespołowo, ale i tak mamy sporo momentów aby zachwycić się jego umiejętnościami. W repertuar "Pick Up The Touch" wchodzą wszystkie kompozycje, które znalazły się na debiucie FirstBourne zatytułowanym "Riot" (2016). Wtedy nagrywał go zupełnie inny zespół. Teraz zostały nagrane ponownie a do nich dołączono kolejne, w ten sposób we jednym albumie mamy tak jakby dwa. Daje to godzinę intensywnego słuchania, co nie wszyscy zdołają przełknąć. To chyba jedyny poważny minus tego wydawnictwa. Propozycja FirstBourne "Pick Up The Touch" do rozważenia przez fanów hard'n'heavy. (4,5) \m/\m/ Freaks And Clowns - Frteaks And Clowns 2019Metalville

Założycielami tego projektu jest etatowy perkusista Astral Doors, Johan Lindstedt oraz wokalista Chrille Wahlgren. Zespół uzupełniają gitarzyści Mathias Henrysson i Mats Gesar oraz basista Ulf Lagerströ. Dwaj ostatni są też muzykami wspomnianego już Astral Doors. Muzycznie jest to kompilacja hard rocka, heavy metalu, power metalu i nowych odmian ciężkiego grania, groove matalu czy też nu metalu. Generalnie przypomina


to ostry klincz między tradycyjnym metalem a groove metalem. Z heavy metalu mamy głównie melodie i struktury kompozycji. Za to całą moc i ciężar muzyka Freaks And Clowns czerpie praktycznie z tych nowoczesnych i współczesnych odmian metalu. Całość tego debiutanckiego materiału słucha się dość dobrze, z rzadka bywa sztampowo i nudnie. A dzieje się tak dlatego, że czasami muzycy przesadzają z tymi nowoczesnymi aranżacjami. Zdecydowanie lepiej jest gdy szala dominacji przechyla się na stronę heavy metalu i hard rocka. Wtedy te wszystkie kawałki słucha się zdecydowanie lepiej. Oczywiście to tylko moje odczucie. Nie trudno sobie wyobrazić, że fani nowoczesnego grani będą lepiej się czuli gdy formacja przejdzie na stronę groove metalu. Pozwolę sobie jeszcze na jedną uwagę. Muzycy Freaks And Clowns mimo, że spory nacisk położyli na nowoczesne granie i brzmienie, to jednak nie zrezygnowali z solówek. Daje to dodatkowego powietrza utworom, a także zbliża do heavy metalowej tradycji. Pomijając fakt, że niektóre z nich naprawdę świetnie wybrzmiewają. W całym tym natłoku dźwięków można jednak wybrać kawałki całkiem konkretne i wpadające w ucho. Dla mnie jest to przede wszystkim "Into The Ground" ale również miło bujają tytułowy "Freaks And Clowns", "Demons In Disguise" i "All Hell's Breaking Loose". Jednak na osobną uwagę zasługuje głos Chrille Wahlgrena. To jego szorstki i wrzaskliwi ale równie melodyjny śpiew nadaje ostatecznego sznytu muzyce tej formacji. Wahlgren autentycznie jest wybornym heavy metalowym śpiewakiem. Nie wiem jaką dalszą drogę wybiorą Szwedzi, ja bardziej widzę ich w heavy metalowym repertuarze. Za tym przemawiają struktury utworów oraz głos Chrille Wahlgrena. Gdyby jednak zdecydowali się na kontynuację wybranego kierunku też nie będzie tragedii, bowiem debiut Freaks And Clowns jest po prostu całkiem niezły. (3,7) \m/\m/ Freedom Call - M.E.T.A.L. 2019 Steamhammer/SPV

Freedom Call to niemiecki zespól założony w 1998 roku przez wokalistę i producenta Chrisa Bay'a oraz perkusistę Dana Zimmermanna. Dwa ich pierwsze albumy "Stairway To Fairyland" (1999) i "Crystal Empire" (2001) to szybki, melodyjny i przebojowy power

metal utrzymany w konwencji Helloween i Gamma Ray. Dodatkową iskrę ekscytacji dodawał fakt, że Chris i Dan byli w mniejszym lub większym stopniu powiązani z tymi ostatnimi czyli Gamma Ray. Właśnie te koneksje oraz faktyczne - ale twórcze - nawiązanie do ekipy Kaia Hansena wzbudzało zainteresowanie tą formacją. Dodatkowo, wzrost ich popularności eskalował również dzięki bardzo melodyjnemu ale za to charakterystycznemu i dobremu wokalowi Chrisa Bay'a. Niestety z czasem kapela Chrisa odchodziła od klasycznego niemieckiego power metalu na rzecz tego modniejszego europejskiego odłamu. Z tego powodu moje związki z Niemcami trochę się rozluźniły. Nie wszyscy jednak pozostawili ich samym sobie. Do tej pory są tacy co dadzą się posiekać za ten band, a jedyne wytłumaczenie tego stanu rzeczy, to fakt, że nadal w brzmieniu Freedom Call są echa dokonań Helloween i Gamma Ray. "M.E.T.A.L." jest potwierdzeniem tych wszystkich moich przypuszczeń. Na albumie jest miło, przebojowo i radośnie. Echa dokonań Hansena cały czas słyszymy, bardzo rozwodnione ale są. We mnie jednak wzbudza to smutek, bowiem wolałbym widzieć tę kapele w zupełnie innej kondycji. Chciałbym aby Freedom Call stał obok Helloween i Gamma Ray, niż jak teraz, wlókł się gdzieś w ich ogonie. Czasami zdarza się, że muzyczne fundamenty zabrzmią zdecydowanie wyraźniej, chociażby w "Stil Away" czy "Wheel Of Time". Niestety reszta to echo początków tej kapeli, a bywa tak, że nie wiadomo czy śmiać się czy płakać, czego najlepszym przykładem jest kawałek tytułowy. Bywa nawet gorzej, bo przy "The Ace Of The Unicorn", takim zmetalizowanym OMD (dla pewności, Orchestral Manoeuvres in the Dark) czuje wręcz zażenowanie. Całe szczęście produkcja i wykonanie jest zawodowa, oczywiście podporządkowane są temu czym aktualnie jest zespół. Niestety Freedom Call skupiło się na publikowaniu przeciętniaków, takim też jest "M.E.T.A.L.". No cóż, taki popyt i daje grupie bezpieczna przystań. Chyba niewiele jest metalowych zespołów, które od dwudziestu lat nagrywają dla tej samej wytwórni. (3) \m/\m/ Gallileous - Moonsoon 2019Musicom

Gallileous swoją drogę rozpoczynał od doom metalu i to ciągle czuć

w nisko brzmiącym basie czy w niektórych ciężkich, ołowianych riffach, jednak teraz w muzyce zespołu jest więcej "sabbathowego" hardrocka, bujającego stonera czy też sludge metalu, a wszystko snuje się w transowych oparach space, prog i psychodelicznego rocka, choć równie dobrze może skrywać się za tym, co obecnie nazywają retro czy też vintage rockiem. W kilku słowy, w obecnych propozycjach Gallileous jest pełno ducha ciężkiej rockowej klasyki z korzeniami z lat 70. wspaniale oprawionego w współczesną oldskulową formułę. Tenże muzyczny model formacja uformowała na poprzednim studyjnym albumie "Stereotrip" i obecne jedynie go kontynuuje. Z tym, że wtedy dominowały krótkie kawałki, teraz zaś, muzycy Gallileous starają się tę formę sprawdzić w znacznie dłuższych kompozycjach. Dla przykładu taki "Boom Boom Disco Doom (Kill The Alarm Clock)" trwa blisko osiem minut. Czynią to na tyle udanie, że w ogóle nie wpływa to na odbiór muzyki. Słuchacz ciągle ma wrażenie, że choć słucha wielowymiarowego ale ciągle świetnego i porywającego rocka. Oczywiście to zasługa niezłych kompozycji, świetnego wykonania ale przede wszystkim śpiewu Anny Marii Beaty Pawlus. Jej głos naprawdę bardzo dobrze zakotwiczył się w muzycznym świecie Gallileous i nadał mu wyraźnego i charakterystycznego sznytu. No i zdaje się, muzycy czują się ze sobą znakomicie i wszystko wykonują z większym luzem, a czasami nawet brawurą. A na takie wypady można pozwolić sobie, gdy bardzo mocno i wzajemnie ufa się innym muzykom tworzącym dany zespół. Kolejną nowością w porównaniu do "Stereotrip" jest śmielsze wykorzystanie klawiszy, bo na wspomnianym dopiero co krążku w ogóle ich nie było. Za przykład podam znowu "Boom Boom Disco Doom (Kill The Alarm Clock)". Użyte w nim syntezatory wyśmienicie podkreśliły space-progowy charakter tej kompozycji. Chętnie odwołuję się do "Boom Boom Disco Doom (Kill The Alarm Clock)" - bo to kawał rewelacyjnej muzy - jednak hitem tego krążka jest "With The Bliss To Abyss". Ten kawałem ma jednak sporą gromadkę konkurentów, chociażby w postaci bigbeatowego "From Me To You", na poły balladowego "Dance With The Planet Caravan" czy tytułowego "Moonsoon". Pozostała część albumu to właśnie te dłuższe kompozycje, które kryją w sobie bardziej wyrafinowaną i wielowąt-

kową ale równie witalną muzykę. I to one bardziej stanowią o wyjątkowości "Moonsoon". Ogólnie nie jestem zauroczony retro/vintage rockiem ale Gallileous - jak dla mnie - stanowi jasny punkt tej sceny i zasługuje na ulokowanie się obok takich kapel, jak Blues Pills, Kadavar czy Avatarium. "Moonsoon" to kolejny udany krok po "Stereotrip" w karierze Wodzisławian, więc wszyscy, co mienią się fanami wymienionych powyżej stylów, retro, vintage, doom, stoner, psychodelic, prog, sludge, powinni "katować" się ich albumami od rana do wieczora. (5) \m/\m/

Hammerschmit - Dr Evil 2019 Massacre

Hammerschmit to grupa dość specyficzna, gdyż przez wiele lat miotała się gdzieś tam na zupełnych obrzeżach rynku muzycznego. O dziwo mimo swego położenia, skład zespołu od samego początku istnienia. Co by nie mówić jest to pewnego rodzaju fenomen. Widać chłopaki (dziś nieco już wiekowe) muszą się lubić. A przede wszystkim muszą lubić ze sobą grać heavy metal. OK, ale do rzeczy. Zacznijmy może od tego, że z płytami, takimi, jak omawiany tu "Dr Evil" mam pewien problem. Otóż nie skłamię, jeśli powiem, że jest to porcja ( porcja dość duża, bo prawie pięćdziesięciu dwu minutowa) solidnego heavy metalu gdzieś tam jeszcze pewną swą cząstką tkwiącego w hard rocku. Owszem solidnego, jak napisałem jednakże w parze z tą solidnością nie idzie wybitność i jakaś magia, która po skończeniu płyty każe wcisnąć "repeat" albo wrócić do niej za godzinę, następnego dnia czy kiedykolwiek... Z drugiej strony, wbrew temu, co napisałem powyżej zawartość "Dr Evil" nie jest wcale zła. Są tu fajne momenty. Za takowy na pewno można uznać metalowy hymn "Fly" czy bluesujący, lekko balladowy "War" czy judasowy "Metalized", jednakże trzy kawałki całej roboty nie zrobią (no chyba, że będziemy mieli na myśli trzy-utworową EP-kę). Ale nawet one nie przekonują mnie, bym po tą płytę zbyt często sięgał. Album dla miłośników heavy, którzy akurat nie mają nic ciekawszego na oku (chociaż przy dzisiejszym natłoku wydawniczym, to raczej mało prawdopodobne). (3,5) Bartek Kuczak

RECENZJE

151


Haunt - Burst Into Flame 2018 Shadow Kingdom

Haunt "Burst Into Flame" to debiut zespołu zainspirowanego głównie Sammy Hagarem i Van Morrisonem i powstałego na bazie 10 lat wcześniejszych doświadczeń jego twórców z graniem rozmaitej muzyki od 70's hard rock aż po thrash metal. Niech Cię to jednak nie zmyli. Gdzie jest Van Halen, gdzie Montrose a gdzie Kreator? Na tej płycie nie uświadczysz bezpośrednich nawiązań do takich klimatów. Możesz za to posłuchać old schoolowego heavy metalu osadzonego stylistycznie w szeroko rozumianym NWOBHM. Myślę, że tworzenie muzyki odmiennej niźli wskazywałyby na to soniczne wzorce ich twórców, pozwoliło ulokować Haunt w kreatywnej przestrzeni wypełnionej młodzieńczym buntem. Tytuł "Burst Into Flame" oznaczający stanięcie w płomieniach wywołane silną eksplozją brzmi obiecująco, ale czy efekt usatysfakcjonuje słuchacza? Abstrahując od okoliczności, w jakich ten debiut został nagrany, muszę przyznać, że niestety sama muzyka nie broni się. Słuchając "Burst Into Flame" nic nie eksploduje w głośnikach (ani w słuchawkach), nie wybija się, nie pozostaje w pamięci. Całość brzmi tak jak powinien brzmieć współczesny heavy metal i z pewnością wielu czytelników HMP właśnie takich płyt potrzebuje, ale zaryzykuję zarzut, że brakuje tutaj jakiejkolwiek innowacji. To wszystko już słyszeliśmy. Nic tutaj nie ma szans przebić się przez sto kilo ton podobnych nagrań ani zachwycić nowych słuchaczy. Poszczególne fragmenty są wtórne do tego stopnia, jak gdyby stanowiły zapis ćwiczeń gry na instrumentach. Nie wiem, może mój problem z Haunt polega na tym, że słucham ich na trzeźwo? A może to twórcy nudzili się hard rockiem lat 70 lub thrashem i próbowali zrobić coś innego niż do tej pory, po to żeby w ogóle zaistniało? Jak pokazują kolejne płyty Haunt, kwestią czasu jest, kiedy zespół zacznie komponować jędrną muzykę przykuwającą należną uwagę. Tymczasem "Burst Into Flame" możemy uznać zaledwie (i aż!) za obranie właściwej podstawy do dalszego rozwoju. Haunt przedstawia się prawdziwym metalowym maniakom, mówi im że lubi to samo, że potrafi trzymać instrumenty silną ręką i przybija piątkę koneserom. W tej sytuacji ewentualna krytyka ich debiutu może sprowokować wrogie spojrzenia i niemerytoryczne dyskusje przepełnione złośliwymi komentarzami, ale uważam, że należy zwrócić na to, że nie samym tematem twórczość artystyczna oddycha. Potrzebny jest ten błysk, ten riff, ta

152

RECENZJE

melodia, która sprawi, że kierowca samochodu przystanie przy najbliższym wolnym miejscu parkingowym, aby zamknąć oczy i wsłuchać się ponownie w to, co usłyszał przy okazji jazdy. Ja wysłuchałem całości uważnie i odważę się napisać, że "Burst Into Flame" powodów do właśnie takich reakcji brakuje. Dopiero "If Icarus Could Fly" to będzie zestaw udanych kompozycji. (2.5)

Haunt - Mosaic Vision 2019 Shadow Kingdom

"Mosaic Vision" to zestaw czterech utworów: "Triumph", "Mosaic Vision", "In Show of Flames", "Callouses", które zostały nagrane już podczas sesji "Luminous Eyes" EP w 2017 roku. Haunt nie zdecydował się opublikować całości na jednej płycie ze względu na zbyt dużą różnicę w charakterze kompozycji. Mianowicie, jest to muzyka spokojniejsza, wolniejsza, melodyjniejsza, ale wciąż heavy metalowa. Okazuje się, że jak chcą zrobić coś bardziej na luzie, to potrafią. Pamiętajmy jednak, że "Mosaic Vision" to nie odskocznia od standardowego grania Haunt, ponieważ to wydawnictwo zostało zarejestrowane jeszcze przed debiutanckim longplayem "Burst Into Flames", gdzie Haunt dopiero poszukiwał swojej tożsamości. Można posłuchać, ale raczej jako ciekawostkę. Wchodzi jednym uchem, wylatuje drugim. (2.5)

Haunt - If Icarus Could Fly 2019 Shadow Kingdom

Tym razem Haunt nie obiecuje, tylko proponuje. Co mogłoby się wydarzyć, gdyby szalony Ikar mógł latać i przetrwać wszechmocną barierę energii słonecznej? Śmiało, "stand up and fight"! Muzycy nabrali rozpędu i zapewnili, że słuchacz nie tylko chętnie dotrwa do końca, ale też powtórzy wszystko od początku. Druga płyta Haunt świetnie nadaje się do wielokrotnego słuchania za sprawą połączenia młodzieńczej energii ze znakomitymi melodiami. Poszczególne utwory zapadają w pamięć. Nie brakuje chwytliwych momentów ani czadu (zwłaszcza kawałek "It's in My Hands", ale można to samo powiedzieć o wszystkich utworach). Nawiązania do klasyków heavy metalu wydają się być oczywiste i gdyby zaśpiewał tu np. Bruce

Dickinson, mielibyśmy najlepszą płytę z jego udziałem w XXI wieku! Z drugiej strony, metalowym wariatom pokroju Ozzy Osbourne przydałby się tak intensywny podkład muzyczny jaki dostajemy na omawianym albumie. Tymczasem Trevor William Church kładzie instrumentalny potencjał Haunt. Jego partie gitarowe w duecie z Johnem Tuckerem wypadają przednio, ale ta muzyka mogłaby być znacznie fajniejsza, gdyby za mikrofon dorwał się ktoś wyspecjalizowany wyłącznie w heavy metalowym śpiewie a nie gość, który próbuje udzielać się po trochu w kilku rolach. Trevor wydaje się odnajdywać najlepiej jako gitarzysta i lider, ale nie jako śpiewak. Rozumiem, że żaden słuchacz nie powinien mieć złudzeń, kto tu wiedzie prym i dominuje, ale brakuje mu techniki, charakteru i zacięcia w głosie. Pod tym względem mógłby wziąć przykład np. z Axel Rudi Pella, który jest centralnym bohaterem swoich płyt, pomimo tego, że śpiewa ktoś inny. Jeśli chodzi o pozostałych muzyków Haunt, perkusista Daniel "Wolfy" Wilson robi co może, aby całość bujała i pędziła na złamanie karku; basista Taylor Hollman nadaje dodatkowej głębi i dynamiki; gitarzysta John Tucker dostarcza udane riffy i sola oraz pasuje do duetu gitarowego z Trevorem. Czasami możemy odnieść wrażenie, że słuchamy mocarnej i przyśpieszonej wersji wczesnego Scorpions lub Thin Lizzy, przy czym Haunt jest typowym reprezentantem NWOTHM (new wave of traditional heavy metal, nowa fala tradycyjnego heavy metalu). Paleta barw użyta na okładce "If Icarus Could Fly" perfekcyjnie odwzorowuje jej muzyczne atrybuty. Moim zdaniem jest to bowiem najbardziej melodyjna płyta Haunt (źółć), ale nie jestem pewien czy jest to właściwa ścieżka ich dalszego rozwoju (czerwień) z takim zblazowanym wokalem (czerń). Nie potrafiłbym sobie np. wyobrazić udanej metalowej ballady w ich wykonaniu a takie urozmaicenie prędzej czy później byłoby wskazane. Kolejna płyta "Mind Freeze" będzie czerpać z nawiązań do nieco innych zespołów heavy metalowych (więcej NWOBHM) i mam nadzieję, że historia pokaże, iż Haunt ostatecznie odnajdzie tam swoją niszę. (3.5) Haunt - Mind Freeze 2020 Shadow Kingdom

Trzecia płyta kalifornijskiego Haunt "Mind Freeze" to propozycja dla miłośników tradycyjnego heavy metalu, którzy mają już dobrze wyrobiony gust muzyczny i wiedzą czego chcą słuchać - porządnego grania nawiązującego do NW OBHM i pozbawionego nowoczesnych fanaberii. Lider, wokalista i multiinstrumentalista Trevor William Church odnalazł swoją muzyczną niszę już na debiucie "Burst Into Flame" (2018), kontynuował obrany kurs na następcy "If Icarus Could Fly" (2019) i robi to samo na "Mind Freeze" (2020). Obecni fani Haunt będą z pewnością zadowole-

ni po wysłuchaniu najnowszego krążka. Osoby, które rozpoczynają znajomość z Haunt od "Mind Freze" będą mogli szybko wydać werdykt: kocham lub zapominam. Młodszych słuchaczy odesłałbym natomiast do Diamond Head "Lightning to the Nations" zanim sięgną po Haunt, ponieważ to podobna stylistyka a klimat debiutu Anglików łatwiej się udziela. "Mind Freeze" to kolekcja dziewięć konkretnych heavy metalowych utworów utrzymanych w raczej szybkim tempie, opartych na ostrych gitarowych riffach, tłukącej perkusji, rwących krótkich solówkach i mięsistym basie. Czasami słychać jakieś klawisze (jak we wstępie do "Have No Fear"), ale odgrywają one drugorzędne znaczenie i są użyte w śladowej ilości (nie było klawiszy na pierwszych dwóch płytach Haunt). Wokalnie nic specjalnego, Trevor William Church robi swoje, nie razi, nie pieje, ale też nie zachwyca. Czuć, że nikt nie stara się tutaj na siłę nikomu przypodobać. Grają bo lubią i dlatego, że potrzebują dzielić się swoimi pomysłami z innymi, a nie po to żeby podbijać listy przebojów. Takie podejście zasługuje na uznanie. Brzemienie "Mind Freeze" jest bardzo żywe, chciałoby się powiedzieć naturalne. Można odnieść wrażenie, że zespół próbuje utrwalić typowy klimat klubowych koncertów heavy metalowych. Jest spontan, żywioł i werwa a jednocześnie poszczególne instrumenty są słyszalne. Czyż nie tak właśnie powinien brzmieć współczesny zespół heavy metalowy? Ktokolwiek pracował nad produkcją, miksem i masteringiem, doskonale wiedział, co robi. Trudno jest mi wskazać konkretne kawałki, które wybijają się na "Mind Freeze". Całość jest utrzymana na równym poziomie, dynamiczna i stosunkowo krótka (pół godzinki). Jeżeli ktoś jednak woli słuchać "utworami" zamiast "płytami", to może zacząć od tytułowego "Mind Freeze", który znakomicie oddaje charakter płyty i został wybrany przez sam zespół na pierwszego singla. Polecam obejrzenie oficjalnego wideoklipu na YouTube. Na marginesie dodam, że użyte tutaj klawisze przypominają mi nieco eksperymenty Siekiery, ale to tylko taka ciekawostka w tle. Podsumowując, miłośnicy NWOBHM będą uwielbiać "Mind Freeze", antagoniści NWOBHM nie mają tutaj czego szukać a nowi słuchacze powinni raczej zacząć od czegoś bardziej entuzjastycznego: Diamond Head, Angel Witch, Tank mają bardziej inspirujące płyty na początek przygody z takim graniem. (4) Sam O'Black


Hateful Five - Winny 2019 Self-Released

"Jestem winny" to zwrot, do którego nie każdy umie się przyznać. Jednak jeżeli coś zrobimy to musimy ponieść odpowiedzialność za swoje czyny. Hateful Five to jak nazwa wskazuje piątka thrash metalowców z Warszawy, która wraz z początkiem ostatniego miesiąca w roku postanowiła wydać swój debiutancki krążek - "Winny". Już na samym początku albumu zapada "Wyrok", lecz nie wiadomo jaki, ponieważ jest to krótki utwór instrumentalny. Zdradzę Wam jednak, że krążek jest bardzo spójny zarówno od strony lirycznej, jak i muzycznej. Faktem jest, że cierpi na tym trochę różnorodność, przez co pierwsze pięć piosenek brzmi jak jedna thrashowa suita. A trzeba zauważyć, że jest tu kilka pozycji trwających dłużej niż 4 minuty. Jednakże druga połowa krążka ma więcej tych, których słucha się naprawdę nieźle, chociaż nie jest to coś, co odmieni Wasz światopogląd. To thrash najczystszej próby będący przede wszystkim hołdem złożonym Testamentowi, ale także po części Wielkiej Czwórce. I wśród tych lepszych kompozycji znajdują się, m.in. "Wojna", w której wokalista Sebasitan Makówka śpiewa swoim naturalnym głosem oraz tytułowy utwór "Winny". Ten ostatni z tego, co wiem już teraz spotyka się z ciepłym przyjęciem na koncertach. Takim koncertowym pewniakiem powinien się także stać pierwszy singiel "Jutro", który jest typowym "strzałem w papę" i nie wyobrażam sobie, aby publika nie pogowała, gdy ten zostanie odegrany przez Hateful Five. I w tym miejscu mógłbym zakończyć recenzję debiutu warszawskiego zespołu, bo materiał jest naprawdę przyzwoity. Jednak są jeszcze dwie rzeczy do omówienia, a które bardzo mocno wpływają na odbiór, niestety negatywnie. Pierwszą rzeczą, która wymaga poprawy jest wokal Sebastiana. Wspominałem, że w jednym z utworów korzysta z czystej barwy i w mojej ocenie wychodzi mu to znacznie lepiej niż imitowanie Chucka Billy'ego. Jednak kiedy stara się uzyskać efekt chrypy i zbliżyć do maniery Amerykanina zaczyna zauważalnie fałszować. Cierpią na tym najbardziej te utwory, które z jakiegoś powodu wpadają w ucho. Drugim słabym ogniwem tego wydawnictwa są partie gitary solowej. Z początku, kiedy słuchałem niektórych tracków miałem wrażenie, że gitarzyści grają nierówno do rytmu, który jest

wybijany przez płasko brzmiącą perkusję jakby składała się wyłącznie ze stopy i werbla. Tymczasem okazało się, że po prostu główny gitarzysta nie dowozi i jego solówki są jeszcze bardziej nieczyste niż gra Larsa Ulricha na koncertach. Na szczęście niedawno zespół odświeżył tę sekcję instrumentalną, więc mam nadzieję, że na żywo ten materiał zabrzmi znacznie lepiej. Długo się zabierałem za tę recenzję, bo długo się zastanawiałem jak ocenić debiut Hateful Five. Ostatecznie uważam, że jest to wystarczająco poprawny album, by dać tej kapeli kredyt zaufania i zobaczyć, co przyniesie przyszłość. (4) Grzegorz Cyga

nie wiem jak on to wytrzymuje), o tyle wokaliści śpiewają naprzemiennie dając sobie nawzajem oddech. To słychać. Kiske jak zawsze śpiewa doskonale, jakby nie zmienił się od nagrywania klasycznych helloweenów w latach 80., a Andi Deris znów - po gorszych momentach - wspiął się bardzo wysoko. Dodatkowym smaczkiem jest fakt, że muzycy oddają sobie hołd śpiewając w swoich kawałkach nawzajem. Ma to miejsce w przypadku Michaela śpiewającego fragment "Perfect Gentleman", kawałka, którym Deris wszedł na deski sceny z Helloween, czy Derisa występującego w "Dr. Stein". Ich witalność udziela się publiczności, która angażuje się całą sobą we wspomnianym "Perfect Gentleman" czy "I'am Alive". Album jest świetny, jeśli chcesz zatrzymać w sobie wspomnienie reunionowych koncertów Helloween i nakręcić się na kolejną rundę! (5) Strati

Helloween - Live in Madrid 2019 Nuclear Blast

Od czasu reunionu wszyscy związani z Helloween żyją jak we śnie. Zarówno fani, którzy pewnie nie dowierzali, że kiedyś ich marzenie o powrocie Kiske się ziści, jak i sam zespół, który nigdy, przenigdy w swojej ponad 30-letniej działalności nie był tak wielki, a już na pewno nie grał tak długich tras w tak wielkich obiektach. "Live in Madrid" jest świadectwem tego, co dzieje się obecnie w świecie Helloween. Co więcej, zespół nie udowadnia "patrzcie, jak fajnie było na trasie", tylko wypuszcza to wydawnictwo, ani na jotę nie rezygnując z wiatru w żaglach i rzuca się w dalszą część trasy. "Live in Madrid" jest raczej zasejwowaniem poziomu w grze "Trasa Pumkins United" niż jakimś podsumowaniem. Zespół wydał koncertówkę w dwóch wersjach. Jedna z nich to pakiet DVD pod nazwą "United Alive" (nagrana w kilku miejscach), a druga to wersja audio nagrana w Madrycie. Płyta świetnie oddaje atmosferę na koncercie. Nie byłam co prawda w Madrycie, ale doświadczenie dwóch innych, świetnych koncertów Helloween po reunionie daje mi obraz tego, jak doskonale musiało być na hiszpańskim gigu. Słychać jak muzycy bawią się byciem na scenie. Przecież to nie był pierwszy koncert na trasie, podczas którego można jeszcze dać pierwotny upust nerwom, emocjom i żywiołowości. Oni po prostu tak kipią energią, jakby nie mogli się ponapawać tym, co teraz się dzieje. "Jakość" zespołu znacznie wzrosła od kiedy pojawiło się dwóch wokalistów. O ile inny muzycy, zwłaszcza perkusista, mają dwa razy więcej roboty (gra dłuższe koncerty i jest sam -

Hidden Lapse - Batterfkies 2019 Rockshots

Pierwsze dźwięki to szybkie riffowanie niczym w progresywnym Symphony X ale to zmyłka bowiem Hidden Lapse to melodyjno power metalowy projekt utrzymany w konwencji muzyki Within Temptation, Epica, After Forever, Edenbridge itd. Tak zgadza się w tym włoskim zespole za mikrofonem stoi również kobieta, a jest nią Alessia Marchigiani i ma więcej niż przyzwoity głos. Muzycznie też jest bardzo przyzwoicie, oprócz ambitnie podanego melodyjnego power metalu sporo jest też nawiązań do progresywnego metalu a także różnych nowoczesnych i alternatywnych naleciałości. Ogólnie muzycy Hidden Lapse lubią jak w ich muzyce iskrzy się od pomysłów i dźwiękowych emocji. A inwencji nie brakuje im na całą sesję, każdy z dziesięciu kawałków z "Batterfkies" może zadowolić najbardziej wybrednych zwolenników ambitnego melodyjnego power metalu czy też progresywnego power metalu. Fani kobiecych głosów też powinni być usatysfakcjonowani. Ogólnie "Batterfkies" to udany album. Tym bardziej, że oprócz udanych kompozycji i muzyki, instrumenty i wokal Alessii brzmią również doskonale. Niemniej nie sądzę aby Włosi wdarli się do czołówki kobiecego melodyjnego gania. Straszny tam tłok i nie wystarczy nagrać kilka dobrych kawałków. Mam nadzieję, że muzycy Hidden

Lapse nie poddadzą się i nadal będą nagrywać bardzo udane płyty. Wybitnie mają na to papiery. A to, że nie mają szans na czołówkę tej sceny, nie znaczy, że nie należy ich doceniać, a wręcz odwrotnie. (4,7) \m/\m/

Holy Tide - Aquila 2019 My Kingdom Music

Aktualnie aby grać melodyjny power metal trzeba mieć jakiś pomysł albo nie zważać na świadome powielanie pomysłów zespołów, które odniosły sukces na początku tego wieku. Najgorsze jest jednak to, że aktualnie działające kapele za nic nie potrafią odwzorować witalności tych wszystkich formacji. Mam jednak wrażenie, że Holy Tide ta sztuka udała się. Muzyka, w której się poruszają to melodyjny power metal z ambitnym podejściem z wieloma wpływami tradycyjnego heavy metalu, prog-metalu i muzyki symfonicznej. Ci, co słuchają Kamelot, Angry, Pyramaze czy nawet Pagan's Mind spokojnie odnajdą się w propozycji tego zespołu. Otwierające album intro, to świetna miniatura instrumentalna w stylu epickiej muzyki filmowej. Te klawisze słyszymy w dalszej części, ale pojawiają sie one wtedy gdy trzeba. Na początku utworu albo w momencie gdy istnieje potrzeba zbudować odpowiedni klimat. Niech za przykład posłużą świetne Hammondy w "The Shepherd's Stone" zagrane przez samego Dona Airey'a aktualnie z Deep Purple. Tak na prawdę w Holy Tide rządzą gitary, które wspiera obdarzona wyobraźnią sekcja rytmiczna. Każdy z kawałków "Aquila" jest inny i prześciga się w wyeksponowaniu swoich pomysłów muzycznych i melodii. Co najważniejsze każdy z tych elementów ma swój charakter. Dla przykładu. "Curse and Ecstasy" to dynamiczna kompozycja z fajnymi motywami i wpadająca w ucho melodią, w tle z filmową muzyką, zwieńczony bardzo klimatycznym orkiestrowym finałem z instrumentem dętym (trąbka? saksofon?) na pierwszym planie. "Eagle Eye" to kolejny dynamiczny utwór z bogatą rytmiką i świetną melodią, jednak górę bierze tu prawie amerykański power metal. Na uwagę zasługują także wyśmienite partie instrumentów. I w zasadzie w podobnym sposób można opisać kolejne kawałki. Ogólnie każdy z nich wart jest uwagi, a zbudowane są tak, że zawsze potrafią czymś przyciągnąć uwagę. Melodie, zmiany temp, kalejdoskop emocji, czy

RECENZJE

153


po prostu raptem kilka dźwięków... Są jednak dwa problemy. Całość trwa prawie 70 minut muzyki, nie wszyscy będą wstanie bez problemów przesłuchać takiego kolosa. Owszem ci, co lubią bardziej ambitne podejście do melodyjnego power metalu czy ogólnie prog metal, powinni z łatwością wchłonąć całość "Aquilii". Największym problemem jest jednak "Lamentation", w którym śpiewa w rodzimym języku Tilo Wolff z Lacrimosy. Utwór całkiem niezły z świetnym motywem ale niemiecki Tilo psuje w nim wszystko (a taki Rammstein lubię). Nie tylko muzyka Holy Tide jest wyśmienita, ale na pochwalę zasługują muzycy z wokalistą Fábio Caldeira na czele. Dodatkowo album na prawdę brzmi znakomicie, może zawodowi muzycy i producenci wyłapali by jakieś połknięcia, ale i tak wybredni fani melodyjnego progresu czy ambitnego power metalu będą usatysfakcjonowani. Sumując. "Aquilii" to dobry album we współczesnym świecie melodyjnego pwoer metalu, a Holy Tide warto się zainteresować, mają chłopaki potencjał. (5) \m/\m/

Hot Breath - Hot Breath 2019 The Sign

Niby debiutanci, ale już znani z wielu innych zespołów, tak więc poziom pierwszego MLP Hot Breath nie jest niczym zaskakującym. Jennifer Israelsson, Karl Edfeldt, Anton Frick Kallmin i Jimmy Karlsson nie są w tych sześciu utworach zbyt odlegli od Honeymoon Disease, czyli grupy, w której większość z nich wcześniej grała lub gra nadal. "Hot Breath" ma jednak w sobie to coś, dzięki czemu nie wrzucimy tego krążka do olbrzymiego już obecnie wora z napisem "kolejne, pozbawione czegokolwiek grupy retrorockowe". Słychać, że ten akurat zespół gra to co czuje i naprawdę uwielbia, nie siląc się przy tym na cokolwiek. Blues, hard rock, progresja, rock and roll i przebojowe melodie łączą się tu więc w idealnych wręcz proporcjach, tak jakby Hot Breath w żadnym razie nie przyjmowali do wiadomości, że mamy już rok 2019, nie 1972. Warto posłuchać, warto kupić, warto czekać na ich pierwszy longplay - generalnie warto. (5) Wojciech Chamryk

154

RECENZJE

Imagika - Only Dark Hearts Survive 2019 Dissonance

Norman Skinner, Steve Rice i Jim Pegram zawiesili działalność Imagiki na kilka dobrych lat, ale najwidoczniej uznali, że nie można tego zespołu tak po prostu pogrzebać. Zwerbowali więc równie doświadczonego perkusistę Matta Thompsona (m.in. zespół Kinga Diamonda) i nagrali ósmy album studyjny. "Only Dark Hearts Survive" pokazuje grupę w pełni formy - warto było czekać na tę płytę tak długo, bo Imagika wciąż nie ma sobie równych w dziedzinie US power/thrash metalu. Oczywiście to Amerykanie, tak więc teoretycznie jest im łatwiej, ale nie zawsze jest to równoznaczne z wysokim poziomem czy stylowością nagranego materiału. Tymczasem tych osiem utworów - o bardzo winylowym czasie trwania, wynoszącym niewiele ponad 36 minut - porywa od pierwszych sekund "Where Our Demons Dwell" i ów stan rzeczy trwa do końca finałowego, tytułowego "Only Dark Hearts Survive". Niby to wszystko już było, ale jest to na tej płycie zagrane z taką werwą, animuszem i klasą, że nie mam żadnych wątpliwości - Imagika powróciła w wielkim stylu, pięknie nawiązując do najlepszych dokonań Omen, Liege Lord, Jag Panzer czy Vicious Rumors. Oby tylko nie trzeba było znowu czekać aż tak długo na kolejne wydawnictwo tej formacji, skoro są w takiej formie... (5,5) Wojciech Chamryk

Infrared - Back To The Warehouse 2019 Self-Released

Infrared to kanadyjscy thrashersi, którzy zaznaczyli swą obecność na scenie lta 80. raptem jedną demówką, by rozpaść się jeszcze za czasów największej świetności i popularności thrashu. Reaktywowali się przed pięciu laty w niemal oryginalnym składzie i wydali od tego czasu samodzielnie dwa albumy. "Back To The Warehouse" to krótszy materiał, być może jakieś remanenty z ubiegłorocznej sesji, a może już zapowiedź kolej-

nej płyty, w każdym razie mamy tu cztery numery autorskie i na okrasę cover Iron Maiden. "Wrathchild" wnosi tu nie za wiele, bo zespół odegrał go po prostu właściwie w oryginalnej aranżacji, może tylko ciut ostrzej, wedle prawideł roku 2019, a nie 1980. Kompozycje własne są ciekawsze, mocne, intensywne i dobrze zaaranżowane, więc nie dłużą się, pomimo czasu trwania oscylującego w granicach 5-6 minut. Zwłaszcza "Meet My Standards" i "Aminated Realities" prezentują się nad wyraz korzystnie - jeśli taki materiał wypełni trzeci album Infrared, będzie dobrze. (4,5) Wojciech Chamryk

Iron Curtain - Danger Zone 2019 Dying Victims

Dowodzący grupą Iron Curtain Mike Leprosy to typowy metalowy fanatyk. Można by rzec, że wręcz przesadny. Aczkolwiek takie osobistości też są w naszym świecie potrzebne. Dlaczego? Bo jakby nie patrzeć, to na nich jest oparta cała podziemna scena (nie tylko) heavy metalowa. Cóż nam serwują Mike koledzy na czwartej już płycie swojego zespołu? Można by rzec, że taki heavy metal "od kuców dla kuców". Granie pełne zabawy swym dość niedbałym brzmieniem nawiązujące do wczesnych lat osiemdziesiątych, a momentami wręcz nawet do jeszcze wcześniejszej dekady. Czyli czasów, gdy gatunek powszechnie dziś heavy metalem nazywany stawiał swe pierwsze kroki i dopiero tak naprawdę formowały się czynniki, przez które można by go zdefiniować. Pełno tu odwołań do hard rocka, a czasem nawet bluesa. Wszak dziwić to nikogo nie powinno, gdyż ostatnio takie powroty do korzeni są czymś niemalże powszechnym. Oldschoolowcy "Danger Zone" łykną zapewne bez popitki. Co innego młodzież zasłuchana w Maidenów i Helloween. Dla nich ta płyta może brzmieć zbyt archaicznie. Trudno, nie wszystko się musi podobać każdemu. (3,5) Bartek Kuczak Iron Kingdom - On The Hunt 2019 Self-Released

Rok 1984. Joe, Simon bądź Hans przerzuca płyty w sklepie muzycznym. I nagle, pomiędzy kopertami albumów Iron Maiden i debiutem Icon, dostrzega nową nazwę. Iron Kingdom, "On The Hunt" to może być ciekawe, myśli, bo

okładka też fajna. Kupuje i w żadnym razie nie jest rozczarowany, bo młody, kanadyjski zespół gra tradycyjny, melodyjny heavy metal na wysokim poziomie. I wszystko jest w tej historii zgodne z prawdą, poza datą, bowiem "On The Hunt" ukazał się jesienią tego roku. To już czwarty album zespołu Chrisa Ostermana, ale nie ma mowy o wypaleniu - w zreformowanym składzie Iron Kingdom wciąż grają siarczysty, prawdziwy metal niczym z lat 80. Powiedziałbym nawet, że nabrał on większej wyrazistości, stał się bardziej szlachetny i dopracowany. Dlatego trudno nie docenić energii rozpędzonego, singlowego openera "White Wolf", w którym Osterman brzmi niczym wyższa wersja głosu Dana McCafferty'ego, równie rozpędzonego "Sign Of The Gods", jeszcze bardziej motorycznego "Road Warriors" czy mocarnego "Paragon". Są też momenty balladowe, wręcz klimatyczne ("Invaders") i świetne solówki, zresztą gitarowy duet lidera z nową w składzie Megan Merrick doskonale sprawdza się też w partiach rytmicznych. Aż dziwne, że ta nader udana płyta jest firmowana samodzielnie przez zespół - niemieckie firmy najwidoczniej zaspały, ale wy nie popełnijcie tego błędu. (5) Wojciech Chamryk

Ivory Tower - Stronger 2019 Massacre

Pierwsze albumy tej formacji "Ivory Tower" (1998) i "Beyond The Stars" (2000) robiły wrażenie nie tylko na fanach progresywnego metalu ale ogólnie, na zwolennikach klasycznego heavy metalu. Mnie ujmowały swoim podejściem do progresji, melodii, techniki, ogólnie czarowały swoją solidnością. Niestety później straciłem Ivory Tower z oczu, ale samej kapeli szło wtedy nienajlepiej. Teraz zespół powraca i to całkiem w niezłym stylu. Zgodnie z tytułem albumu formacja aktualnie gra masywniej i ciężej. Przypomina to bardzo solidny power metal w stylu niemieckich zespołów Brainstorm czy Mob Rules. Słyszalne


są też odniesienia do takich produkcji jak Denner/Shermann czy Diviner. Te dwa i im podobne zespoły charakteryzują się grą tradycyjnego heavy metalu ale we współczesnej odsłonie, bez starania się aby koniecznie brzmieć oldschoolowo tak, jak zespoły z lat 80. Przy tym wszystkim Ivory Tower zachowała swoje cechy z początków kariery tj. wspominane progresję, melodię i technikę. "Stronger" ma jeszcze jeden wyróżnik, a mianowicie słucha się go jako całość. Każdy z kawałków ma swoją historię ale ma też swoje miejsce. Wyrwanie, któregoś z fragmentów tego albumu mocno zaburzyłoby jego odbiór. Na pochwałę zasługuje nowy wokalista Dirk Meyer, jego mocny ale czysty głos bardzo dobrze wpasował się w muzykę Ivory Tower, a jak wiadomo takie zmiany nie zawsze wychodzą zespołom na dobre. Nowym albumem Ivory Tower "Stronger" powinni sięgnąć wszyscy, którzy uwielbiają progresywny power metal a także zwolennicy tradycyjnego heavy metalu ale odegranego we współczesny sposób. (4,5)

Muzycznie też jest zacnie, już nie tak jednowymiarowo jak na udanym przecież debiucie - to nowoczesny, urozmaicony metal. Kiedy trzeba ekstremalny, gdzie indziej bardziej melodyjny i tradycyjny, szczególnie wciągający w tych najdłuższych, rozbudowanych utworach jak "Sleepwalkers" czy "Eternal Sunset". Dodajcie do tego postapokaliptyczną wymowę tekstów i takiż image muzyków oraz dopracowaną szatę graficzną digipacka - może faktycznie streaming triumfuje i już mało kto słucha całych płyt, ale to właśnie dzięki takim wydawnictwom jak "Killsorrow" format albumu jako zwartej artystycznie całości ma szansę przetrwać w tych cyfrowych czasach. (5,5) Wojciech Chamryk

King Crown - A Perfect World \m/\m/

Killsorrow - Killsorrow 2019 Self-Released Debiutancki "Little Something For You To Choke" ukazywał Killsorrow jako grupę grającą melodyjny death metal, ale z odniesieniami do bardziej tradycyjnych odmian łojenia. Po trzech latach okazało się, że styl krakowskiej grupy uległ znaczącym zmianom. Stało się tak przede wszystkim dlatego, że w zespole nie ma już wokalnego duetu Agnieszka Sokołowska - Marcin Parandyk. Zastąpił ich były śpiewak VooDoo Piotr Ogonowski i wygląda na to, że był to strzał w przysłowiową dziesiątkę. Z takim wokalistą, często wykorzystującym nie tylko siłę, ale też sporą skalę swego głosu, nowe kompozycje Killsorrow zyskały bowiem na rozmachu, co potwierdza już pierwszy po klimatycznym intro "Radiance" właściwy utwór "Burn Him Alive" - mocny, momentami piekielnie wręcz dynamiczny, ale jakże przy tym chwytliwy. Nośnych refrenów nie brakuje też w mroczno-balladowym "Killsorrow" czy "Hope In You", kolejnej perełce z całą paletą wokalnych barw, z kolei w "One Last Day" czy "World Turned Off" mamy bardziej ekstremalne partie.

mare, stworzyli wciągającą i imponującą muzykę heavy metalową. Z tego bloku ciężko wyłonić jakiegoś faworyta, każda z kompozycji się różni ale jednakowo przykuwa uwagę, bo jedna w drugą ma podobną ilość energii, werwy i wigoru. Wyłapałem za to dwa magiczne momenty. Pierwszy to power balladowy utwór "Over The Moon", który niesie wspomnień czar z lat 70. i przypomina szczególnie to co robił wtedy Nazareth, ba, nawet czasami głos Joe Amore brzmi jak Dan McCafferty. Ten sam utwór powtórzony jest na koniec płyty w wersji akustycznej i przynosi podobny efekt, choć wolę tę wersję bardziej elektryczną. Drugi moment to "Soundtrack Of My Existence", kawałek w miarę prosty ale bardzo klimatyczny i jak dla mnie jest na miarę "Touch Too Much" AC/DC. Instrumenty brzmią rewelacyjnie, mało tego każdy faktycznie gra a nie tylko robi wrażenie. Joe Amore też potwierdził swoją klasę i takiego jak teraz chcę go słuchać zawsze. Tak samo jak muzyki, która znalazła się na "A Perfect World". Mam nadzieję, że chłopaki z King Crown tylko taką nam będą serwowali. (5)

2019 ROAR!

W roku 2015 z Nightmare zostali wyrzuceni bracia Amore, ponoć wprowadzali tak toksyczną atmosferę, że nie dało się dalej pracować. W ten sposób z oryginalnych członków w Nightmare został się jedynie basista Yves Campion. Na dodatek za mikrofonem zasłużonej formacji stanęła kobieta Magali Luyten, z którą to nagrano album "Dead Sun". Nawet udany. Z tego, co ostatnio wyczytałem, Magali nie wytrwała zbyt długo, bo na jej miejscu jest już niejaka Madie. No i trzeba będzie poczekać, żeby sie przekonać czy ta pani jest godną zastępczynią Joe Amore. Natomiast bracia Joe i David nie próżnowali, po rozstaniu z Nightmare, założyli nowy band Oblivion. Z nim to w 2018 roku wydali płytę "Resilience". Zawierała ona muzykę znacznie lżejszą niż to bywało w Nightmare, po prostu była ona bliższa hard rockowi. No i jak już, to oczekiwałem kontynuacji działalności z Oblivion. A tu proszę przychodzi muzyka nieznanego mi KingCrown i co słyszę? Nowy album Nightmare? Szybkie szukanie w poczcie informacji na temat zespołu ich debiutu "A Perfect World" i wszystko jasne. Otóż panowie zarzucili pomysł z Oblivion i lżejszego grania, i jak jeden mąż powrócili do łojenia heavy/ power metalu. Niestety nie mogli ponownie przytulić nazwy Nightmare, więc wymyślili nową King Crown. Jak lubiliście Nightmare to zapamiętajcie teraz tę. Zdecydowana większość albumu to melodyjne, acz mocne i potężne kompozycje, o ciekawych strukturach i aranżacjach. Bracia Amore powtórzyli to co robili za czasów Night-

\m/\m/

Knightmare - Space Nights 2019 Rafchild

Na początku pomyślałem: "interesujące, warte uwagi", ale po dokładniejszym wsłuchaniu się moja opinia uległa drastycznej zmianie: "takie tam; nic specjalnego; zbyt słodkie jak na heavy metal, być może spodoba się dzieciakom". No, są tam efektowne melodie, solówki i ogólnie instrumenty w użyciu. Gdyby jeszcze wygładzili nieco produkcję, mieliby produkt power metalowy, akurat do postawienia na półce w centralnym miejscu supermarketu. Muzycy Knightmare posiadają warsztat kompozytorski, wykonawczy i sceniczny, ale co z tego? Lepiej wyszliby na dołączeniu do innych zespołów niż na próbie tworzenia czegoś własnego. "Space Nights" to czwarty długograj. Co grały najlepsze zespoły heavy metalowe na swoich czwartych płytach? A różnie, ale wszystkie miały już zdefiniowane ponadczasowe elementy wyróżniające je w tłumie. Knightmare robi pierwsze wrażenie, ale po pewnym czasie nudzi i staje się nijakie. Kiepscy marketingowcy w porozumieniu z księgowymi rozpoczynają niekiedy pisanie artykułów od znalezienia słów kluczowych,

które są często wyszukiwane w Google, losowym rozsypywaniu ich po powierzchni kartki i dobudowywaniu niepotrzebnych treści wokół nich. Moim zadaniem jest przyjrzenie się bliżej efektu końcowemu i przeprowadzenie obiektywnego testu jakości użytkowej. Idąc tym tropem, intro "The Conqueror" jest zbędne, ale dobrze odzwierciedlające odczucia towarzyszące całemu "Space Nights". Brakło im w studiu kogoś, kto popatrzyłby z dystansem i powiedział: "skasujcie to". Przypomina mi się gra Pegazus, w której Robin Hood chodził, chodził, wywijał mieczykiem, chodził coraz szybciej, porywał się do biegu, podskakiwał i krzyczał "chocolate!". Maidenom stał się taki sam "efekt Pegazusa" na "Seventh Son of The Seventh Son", ale z tą różnicą, że Ironi naprawdę mieli wyśmienite melodie i genialnego wokalistę. Tymczasem wynik testu "Space Nights" jest mierny. Tam nie ma nic! Żadna wytwórnia tego nie chce, no nie szkodzi, wydają samemu. A teraz czasopismo z innego kontynentu napisze recenzję i czytelnicy będą masowo wykupywać bilety lotnicze za Ocean, aby posłuchać tego na żywo. Życie weryfikuje takie plany. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na jeden instrumentalny fragment, który jest faktycznie udany. Chodzi o utwór "Khazad Doom" - najpierw słyszymy melodię w średnim tempie, ostrzejsze gitarowe solo, po którym następuje bardziej melodyjne solo aby ostatecznie ta sama melodia wybrzmiała we wzrastającym logarytmicznie tempie. Ów fragment trwa dwie i pół minuty. W sam raz na krótkiego singla. Reszta do recyklingu. (2) Sam O'Black

Kömmand - Savage Overkill 2019 Metal On Metal

To amerykańskie trio łoi całkiem sprawnie black/thrash w podziemnym wydaniu, czerpiąc też niekiedy z intensywności death metalu. Skojarzenia z wczesnym Sodom, Destroyer 666, Gospel Of The Horns czy Toxic Holocaust nasuwają się od razu, chociaż nie ma też co ukrywać, że w/w zespoły są od Kömmand zdecydowanie lepsze. Nie od razu jednak Rzym zbudowano, tym bardziej, że grupa Kömmandera Z istnieje raptem od sześciu lat, co nie jest jakimś szczególnie długim stażem i jest to jej drugi album. Co ciekawe większość utworów to dość długie, rozbudowane kompozycje, bo mało

RECENZJE

155


która trwa, typowe dla tej konwencji, 3-4 minuty, ale wcale nie nużą, bo zespół, operujący przecież dość prostymi środkami, potrafi przekuć je w coś interesującego. Stąd obok obowiązkowych blastów i szaleńczej intensywności sporo tu mocarnych zwolnień w duchu Hellhammer/starego Celtic Frost, bardziej melodyjne partie gitar czy całkiem urozmaicone partie perkusji. "Savage Overkill" jest wyrównana jako całość, ale wyróżniłbym "Bitchfiend", "Iron Blower" i mroczny "Ponderosa Ascendant". (4,5) Wojciech Chamryk

Legendry - The Wizard And The Tower Keep 2019 High Roller

Vidarr na trzeciej płycie swojego zespołu Legendry już od pierwszych dźwięków wprowadza nas w mistyczny świat podróży bohatera, którego losy opisuje historia zawarta na płycie. Podróży pełnej magii, mistycyzmu i walki dobra ze złem. W przeciwieństwie do wielu heavy metalowych albumów, "The Wizard And The Tower Keep" nie rozpoczyna się klasycznym "trzęsieniem ziemi". "The Bard's Tale" to akustyczna, lekko mistyczna ballada, od której wspomniana podróż się zaczyna. Jednakże zaraz po niej następuje gwałtowna zmiana klimaty w postaci utworu "Vindicator", który chyba każdemu przyniesie na myśl wczesną Manilla Road (mniej więcej z okresu płyty "Metal"). Powrót do mistycznych i baśniowych klimatów następuje w kawałku tytułowym. "The Wizard And The Tower Keep" to rozciągła, wielowątkowa kompozycja z pewną nutką rocka progresywnego, nie tracąc jednak przy tym swego nic ze swego epic metalowego charakteru. To zresztą nie jedyny taka odskocznia na tym albumie. Vidarr udowadnia również, że nie jest mu obcy klasyczny hard rock. W "The Lost Road" Vidarr serwuje nam pasaże rodem z jakiegoś utworu Deep Purple lub Uriah Heep z lat siedemdziesiątych. Sporo (nawet nieco więcej) nawiązań do tego typu grania znajdziemy również w kończącej całość suicie "Earthwarior". "The Wizard And The Tower Keep" to album naprawdę solidny, przepełniony licznymi różnorakimi inspiracjami,jednocześnie niezwykle spójny i trzymający w napięciu od początku do ostatniego dźwięku. Te siedem utworów powinno zadowolić nawet najbardziej wymagających słuchaczy. (5) Bartek Kuczak

156

RECENZJE

Love And War - Edge Of The World 2019 Self-Realesed

Cyfrowe czasy mają mnóstwo atutów, ale też prowokują bylejakość. Są więc wytwórnie/zespoły dołączające do plików z muzyką biograficzne notki, opisy, czasem nawet teksty utworów, ale wiele nie dba o to, wychodząc pewnie z założenia, że wszystko jest w sieci. Ano, nie wszystko, poza tym czas nie jest z gumy, więc ad rem: Love And War to amerykański zespół z Teksasu, złożony z dość już wiekowych, doświadczonych muzyków, a "Edge Of The World" to czteroutworowy materiał. Może demo, może EP-ka, w każdym razie zapowiedź drugiego albumu tej grupy. Skład nie najmłodszy, to i dźwięki klasyczne, osadzone we wczesnych latach 80. Od razu też słychać, że grają Amerykanie, bo tego specyficznego luzu nie da się podrobić niemieckie zespoły hard'n'heavy/ glam próbują od dobrych 40 lat i jakoś bez większych sukcesów. Love And War nie muszą się wysilać, mają to we krwi, co potwierdza już "We All Fall Down", numer szybki, melodyjny i z drapieżną solówką. "Mercenary Man" jest mocniejszy, w klimacie... Accept lat 80., Jeff VandenBerghe śpiewa znacznie ostrzej, a solówki - też udane - są aż dwie. Dwa kolejne utwory nie odstają od tych wyskokich standardów, a surowy "Final Destination" wydaje mi się z nich ciekawszy - tak czy siak, warto dać tej grupie szansę, szczególnie jak wydadzą coś dłuższego. (4) Wojciech Chamryk

Lowcaster - Flames Arise 2019 Ripple Music

"Flames Arise" nader dobitnie potwierdza, że Bay Area to nie tylko thrash, thrash i ewentualnie thrash. Lowcaster najbliżej do stoner metalu, ale też nie do końca, bowiem wiele w ich utworach odniesień do szeroko rozumianego heavy rock, doom metalu, psychodelii w progresywnym ujęciu czy nawet post-rocka. W tym krótszych utworach, takich jak "Pilian" jest to w sumie trochę jednowymiarowe, chociaż niezłe, ale w pełni

zespół rozkręca się w najdłuższych, rozbudowanych utworach "Flames Bemoan The Tide" i "Shore Up The Ashes". Tu już czasem nawet trudno za pomysłami muzyków nadążyć, bo w pierwszym od mocarnego heavy/doomu płynnie przechodzą do psychodelicznego transu, a w drugim ładna ballada najpierw zostaje dociążona, by skończyć w post-rockowym aranżu. Psychodeliczny stoner/hard rock w "Extramuros" też jest niczego sobie, tak więc całość na: (5) Wojciech Chamryk

Magic Kingdom - MetAlmighty 2019 AFM

Jak widać Dushan Petrossi nie zapomniał o swoim drugim zespole, dzięki czemu dyskografia Magic Kingdom wzbogaciła się właśnie o piąty już album. Muzycznie "Met Almighty" niczym w sumie nie zaskakuje: to wciąż neoklasycystyczny power metal z symfonicznymi naleciałościami, zaawansowany technicznie, dynamiczny i całkiem melodyjny. Nie brakuje też urozmaiceń, w postaci odniesień do szkockiego folkloru w "Wizards And Witches" czy kilku innych utworach oraz akcentów orientalnych w "Rise From The Ashes, Demon". Jest też rzecz jasna klimatyczna ballada "Just A Good Man", a "Dark Night, Dark Thoughts" wieńczy syntezatorowa solówka, przeplatająca się z gitarową partią. Ale bez obaw, to Petrossi ma na tej płycie szerokie pole do popisu, szczególnie w "Fear My Fury" czy "Unleash The Dragon" - nie ma co, wirtuoz jest z niego naprawdę przedni. Na szczęście jego solówki są tu integralnymi częściami udanych kompozycji, a nie odwrotnie, gdzie cokolwiek jest tylko pretekstem do niekończących się popisów, a fakt, że frontmanem Magic Kingdom jest obecnie sam Michael Vescera (Obsession, Loudness, Malmsteen i 234 inne zespoły) też wychodzi temu materiałowi zdecydowanie na plus. Mocne: (5) więc zasłużone. Wojciech Chamryk

zaliczyć Molly Hatchet, Axel Rudi Pella oraz właśnie Magnum. Anglicy od swoich wczesnych lat grają melodyjnego hard rocka w swoim specyficznym stylu, gdzie dodatkowo przeplatają się wpływy AORu, rocka progresyjnego oraz symfonicznych orkiestracji. Co więcej, w każdej kompozycji potrafią wykreować indywidualną aurę, która swoją atmosferą potrafi wzbudzić niebywałe emocje i dogłębnie oczarować. No i niesamowity Bob Catley, który swoim głosem panuje nad tymi wszystkimi magicznymi muzycznymi momentami. Nie inaczej jest z "The Serpent Kings", która od swojej pierwszej nuty wciąga mnie utwór po utworze. Tak jest przez wszystkie jedenaście kompozycji czyli blisko godzinę wspaniałej muzyki. Zawsze też budzi to we mnie zdziwienie, bowiem panowie, przynajmniej Bob Catley oraz gitarzysta i główny kompozytor Tony Clarkin, niezmiennie od 1972 roku potrafią ciągle wymyśleć nowe dźwięki i melodie, także żadna z płyt nie może się znudzić. Przynajmniej ich oddanym fanom. No i "The Serpent Kings" nie nudzi się. Słucham ją raz za razem i nie mam dość. Żal, że w końcu będę musiał wrzucić do odtwarzacza inną płytę, którą mam do recenzowania. Całość albumu jest bardzo dobra, nie mam poczucia, że jest coś co przemawia za którąś z kompozycji. Pierwszymi trzema utworami człowiek się zachłystuje, nie oznacza to, że następne są gorsze. Po prostu euforia odbioru nowego krążka powoduje, że pierwsze kawałki wchłania z większym entuzjazmem. Jednak nie tylko muzyka zachwyca, te wszystkie melodie, aranżacje i inne smaczki ale również wykonanie. Każdy z instrumentalistów odgrywa swoje partie na "The Serpent Kings" wręcz niesamowicie, po mistrzowsku a przecież żaden z nich nie kuje nadmiernie naszych uszu swoim kunsztem czy też wirtuozerią. To wszystko buduję ten album jako w pełni udany i wartego zapamiętania, nie tylko przez fanów Magnum i hard rocka, ale ogólnie zwolenników dobrej muzyki. (5)

Magnum - The Serpent Kings

\m/\m/

2020 Steamhammer/SPV

Mam takie zespoły, które nie są w czołówce moich zainteresowań, ale jak wydają swój nowy album, to traktuję go, jak bym słuchał mojego faworyta. Mało tego, kapele te wydają raz lepsze, raz gorsze płyty, ale zawsze na konkretnym wysokim poziomie. Do tego grona mogę

Majestica - Above The Sky 2019 Nuclear Blast

Majestica to pomysł gitarzysty Tommy Johanssona aktualnego gitarzysty Sabaton. Wraz z tą płytą powrócił on do tego co lubił najbardziej. Przeglądając jego CV, co krok możecie natknąć się na


podobny projekt. Najwidoczniej chłopak uwielbia grać rozbrykany melodyjny power metal i przy okazji popisywać się swoimi niezłymi umiejętnościami jako gitarzysta. Kojarzy się wam z Dragonforce? Już pierwszy singiel "Above The Sky", a zarazem opener i utwór tytułowy, sugeruje, że Tommy straci głowę dla wszelkich szybkości, perkusyjno-gitarowych "papataji" oraz dla mega-melodyjnie, wysokiego śpiewania. Praktycznie każdy z kawałków zbudowany jest podobnie. Miało być radośnie i skocznie, miało bujać i przeć do przodu. Tak jak wymyślił tak też i jest. Współczesne czasy nie są zbyt łaskawe dla takiego grania. Sam Johansson bazuje na sprawdzonych i mocno ogranych patentach. No cóż, jak ktoś jest przesiąknięty takimi dźwiękami, nic nie jest mu w stanie pomóc. Jednak największe przegięcie tego krążka to bonus w postaci "Spaceballs", cover popowego R&B, The Spinners, którego kariera rozpoczęła się w połowie lat 50 zeszłego wieku. Sam utwór to nic niezwykłego, za to zagranie go w konwencji disco-metalu to już zbrodnia. Mam nadzieję, że to wypadek Johanssona i to z dawnych lat niepotrzebnie odgrzebany. Za to plusem jest sama gra muzyków oraz brzmienie ich instrumentów. W tym wypadku wszystko działa bez zarzutów. Choć dźwięki są dość proste, to jest ich też sporo oraz każdy z instrumentów brzmi selektywnie. Słyszymy też, że każdy gra a nie udaje. Jakby się nie rozpisywać o "Above The Sky" to dość przeciętna propozycja, a zachwycą się nią jedynie niepoprawni wielbiciele melodyjnego europejskiego power metalu. (2,7) \m/\m/

Marcin Pajak - Other Side 2020 Self-Released

Gitarzysta Marcin Pajak (Pająk) udzielał się wcześniej w Stone Heads, Out Of Heaven, Schist czy Thetragon, a od kilku lat ma solowy projekt. "Other Side" to jego druga płyta i dowód na coraz większą fascynację lidera rockiem progresywnym. Już opener "Between The Skies", z rozwijającą się

Megadeth - United Abominations

przez BMG. Wielki plus za zachowanie pierwotnej grafiki i nie wciśnięcie trzydziestu siedmiu tysięcy bonusów. Mamy za to dodany cover Led Zeppelin "Out On The Tiles" dostępny na japońskich edycjach albumu. Przynajmniej poczucie humoru Mustaina nie opuszczało.

2019/2007 BMG

Często spotykam się z określeniem, że "najważniejsza jest muzyka". I dobrze, w sumie jest w tym sporo racji. Muzycy powinni się rozwijać. Bo każdy z nich powinien być coraz to lepszy i odkrywać przed sobą nowe horyzonty. Uch, kompletnie nie wiem czemu popełniam tak głupi wstęp, ale słuchając albumu Megadeth "United Abominations" słowa z klawiatury same się ułożyły. Dave Mustaine to postać bardzo niepokorna. Gość z niemałymi umiejętnościami kompozytorskimi ciągle jednak spoglądający w przeszłość. Nigdy tak do końca nie pogodził się z wyrzuceniem go lata świetlne temu z Metalliki. Słychać to na przestrzeni czasu w jego muzyce. Gdzieś od 1992 roku jego Megadeth zaczął udziwniać swoją twórczość. Skręcił w bardzo dziwne rejony. Może jestem zbyt radykalny albo, dla innych, zbyt mało otwarty, ale dla mnie pewne ramy stylistyczne powinny być jasne. Wiadomo, że nie wymagam od żadnego zespołu nagrywania identycznych(!) płyt, ale diametralna zmiana sposobu grania czasem pasuje jak pięść do nosa. Megadeth na "United Abominations" się strasznie miota. Tak w sumie chyba Mustaine nie do końca wiedział, jak ma wyglądać ten album. Bo ani nie jest to thrash metal, ani też jakiś heavy metal. Jeszcze ponowne nagranie "A Tout Le Monde" z gościnnym udziałem wokalistki Lacuna Coil - Cristina Scabbia - brzmi jak wprost z programu typu X Factor. Wymodelowane, wystudiowane, wyreżyserowane. Z jednej strony "United Abominations" to takie w miarę rzetelne metalowe granie. Z drugiej jednak to kompletna strata czasu. W sumie po takim zespole jak Megadeth powinno się oczekiwać troszkę więcej. Niby słychać, że warsztatem operują chłopaki nieprzeciętnym, ale całościowo to do mnie nie trafia. Brak tu jakiejś ikry, szczypty szaleństwa. Ten album to takie zachowawcze granie, bezpieczne, żeby nie powiedzieć bezpłciowe. Poczyniłem ten kronikarski obowiązek ze względu na najnowsze wznowienia katalogu Megadeth

Megadeth - Thirteen 2019/2011 BMG

Megadeth - Endgame 2019/2009 BMG

W sumie od pierwszych sekund "Endgame" intryguje. Człowiek przysiada na półdupku, a potem wygodnie usadawia się na fotelu. Z każdą minutą zachodzę w głowę jak to się stało i co się stało z Megadeth przez dwa lata dzielące ten krążek od "United Abominations"… Żeby było śmieszniej popełnił te krążki prawie ten sam skład. Jednak zupełnie inna jakość bije od albumu z 2009 roku. Już nawet okładka jest bardziej, hm... thrashowa. Czuć też w muzyce Megadeth jakąś furię, wyraźne emocje i gęstsze brzmienie. Można usłyszeć w kompozycjach na "Endgame" więcej przestrzeni. Może ten album był przez Dave'a Mustaine'a bardziej przemyślany? A może popularny rudzielec postanowił skierować swoją grupę ponownie na tory thrash metalu. No, przynajmniej spróbował. To też nie jest album, który gruchocze kości i wybija zęby. Dave nie byłby sobą gdyby nie przemycił typowych dla siebie rozwiązań rytmicznych i momentami lżejszego brzmienia. Podobać się może praca gitar. Prawie w każdym kawałku atakują nasze uszy chwytliwe zagrywki i pełne pasji solówki. No i pędzą chłopaki będąc przez cały czas bardzo spójnym zespołem. Naprawdę gdzieś w połowie krążka odniosłem wrażenie, że Megadeth na tej płycie nie chce się zatrzymać. W sumie żwawe tempa utrzymują się do końca krążka. Podczas czterdziestu czterech minut z "Endgame" nie mamy prawa się nudzić. Megadeth po nijakiej i po prostu słabej poprzedniczce tchnął w swoje kawałki nowe życie. Chłopaki stworzyli naprawdę niezły i momentami porywający album. Chyba najlepszy od czasów "Rust In Peace" z 1990 roku.

Dave Mustaine to nie tylko zdolny kompozytor i barwna postać na arenie thrash metalowej. To także persona obdarzona solidnym poczuciem humoru i lubiąca wystawiać swoich fanów na ciężkie próby. Chyba, że ci, którzy uwielbiają Megadeth są jego odbiciem, wtedy z absolutnym zadowoleniem przyjmują takie albumy jak "Thirteen". Zwłaszcza, że ukazał się on dwa lata po naprawdę dobrym "Endgame". Chyba Rudy postępuje według zasady sinusoidy. Raz w górę, dwa razy w dół. Przy okazji najnowszych reedycji BMG z okresu lat 2007-2011 dało się to odczuć. Mimo, że do składu wrócił tutaj wieloletni basista David Ellefson, muzyka grupy nie zyskała ani jotę. Mając w pamięci gęsty i bardzo spójny poprzedni krążek, tutaj odniosłem wrażenie, że znów - jak przy "United Abominations" - zespół kompletnie nie wie, w którą chce iść stronę. Otrzymujemy jakiś półprodukt, rzecz wykonawczo może i bardzo dobrą, ale nie posiadającą w sobie nic a nic energii. Dobrze, są tutaj energiczne fragmenty. Są też jakieś próby nawiązania do przeszłości. W porządku. Słuchając jednak "Thirteen" ma się wrażenie, że to album poklejony z różnych, bardzo odległych od siebie sesji nagraniowych. W rezultacie krążek ten jest mało spójny, przez co może okazać się dla niektórych irytujący. Dla mnie "Thirteen" to rzecz poprawna. Nie powodująca żadnej gęsiej skórki ani chęci zdemolowania pokoju. To prawie godzina muzyki, która po prostu jest. Gdyby tak trochę ten materiał skrócić… Wtedy być może dostalibyśmy coś ciekawszego. Finalnie niestety jest to tylko i wyłącznie przyzwoity zlepek riffów, solówek, pracy sekcji rytmicznej pod znanym logo. Adam Widełka

RECENZJE

157


stopniowo wokalizą Wioletty Gawary, to utwór w klimacie "The Great Gig In The Sky" Pink Floyd, a nawiązań do twórczości tego zespołu mamy na "Other Side" więcej. Tak jest choćby w klimatycznym "Signs", który na pewno zaciekawi też fanów Eloy. Pojawiają się też odniesienia do twórczości Riverside czy Porcupine Tree ("From Within"), ale Marcin Pajak szuka też i eksperymentuje. Dlatego "Falling Down" zaskakuje funkowym rytmem i aktywnym nad wyraz basem, a najmocniejszy na płycie "Forseen" to zapewne echa metalowej przeszłości gitarzysty. Pajak dobrze czuje się też w balladowym, klimatycznym graniu ("Everytime We Seek The Truth" z dwiema pięknymi solówkami, "Sen" - jedyny utwór na płycie śpiewany po polsku). I chociaż warstwa instrumentalna zdaje się na tej płycie dominować, to gościnnie śpiewający wokaliści: El Gordo Murkin w pięciu i Krzysztof Jaciow w jednym utworze też wnoszą do niej sporo ważkich treści i klimatu, a dysponując odmiennymi głosami ciekawie wszystko dopełniają, zwłaszcza w "The Call" oraz w utworze tytułowym, kolejnej progresywnej perełce. Dlatego dobrze się stało, że "Other Side" stanie się szerzej dostępna, podobnie jak reedycja debiutu Marcina Pająka "Who I Am" z 2014 roku. (5) Wojciech Chamryk

Meshiaak - Mask Of All Misery 2019 Mascot

Parające się bardziej progresywnym graniem zespoły zwykle z każdą kolejną płytą łagodnieją. Czasem - casus Paradise Lost kończy się to bardzo źle, ale są też pozytywne przykłady. Australijczycy z Meshiaak obrali inną metodę. Na debiutanckim albumie grali progresywny thrash, ale na jego następcy "Mask Of All Misery" poszli w znacznie brutalniejszą stronę. Nie zrezygnowali co prawda całkowicie z progresywno-symfonicznych, głównie klawiszowych, patentów ("Bury The Bodies"), pojawiają się też nietrafione, lżejsze momenty ("Doves"), ale podstawą jest tu solidne grzanie na najwyższych obrotach. W dodatku dość nowoczesne, oparte na wyrazistym groove, tak jakby Slipknot postanowił wziąć się za bary właśnie z thrashem. Co ciekawe stało się tak po odejściu perkusisty Jona Dette (ktoś nie zna?), tak jakby przyjmując na jego miejsce Davida

158

RECENZJE

Godfrey'a zespół chciał pokazać, że w żadnym razie nie złagodnieje. I dobrze, bo trudno nie docenić "Face Of Stone" czy "Adrena", chociaż trudno też nie dostrzec, że z niektórych utworów (kłania się "Godless") spokojnie mogli zrezygnować, bo to nuda do kwadratu. Ale i tak jest dobrze, więc: (4). Wojciech Chamryk

Midnight Force - Goddodin 2019 Iron Shield

Pamiętam, jak miałem do czynienia z debiutem tych Szkotów o tytule "Dusinane". W swej ogólnej wymowie wspomniany krążek był w swej wymowie dość naiwny, miejscami dość infantylny. Zespół sprawiał wrażenie, że niby wie, w którym kierunku zmierza, ale mimo to jeszcze dość koślawo trzymał się wyznaczonego szlaku. "Goddodin" jest albumem znacznie dojrzalszym. I to pod każdym niemalże względem. Midnight Force nie zbacza ze swej drogi. Dalej mamy archaiczne, pozbawione ozdobników brzmienia, w tekstach dale poruszamy się w tematyce szkockich średniowiecznych bohaterów oraz celtyckiej mitologii. Postęp jest także w samych kompozycjach i ogólnym urozmaiceniu albumu jako całości. Może krótko o nich. Na pewno wartym uwagi jest kawałek "Walls Of Acree". Jak widać Quorthon i jego Bathory miał wpływ na różne odmiany metalu. Od ekstremalnego blacku po klasyczny heavy. Utwór "Pathria" dzięki swym charakterystycznym harmoniom wokalnym spokojnie mógłby trafić na kultowe "Death Or Glory" grupy Heavy Load. Sam zespół twierdzi, że tym albumem chciał oddać to, co jest istotą heavy metalu. Czy im się udało? Niech już każdy z Was to oceni indywidualnie. (4) Bartek Kuczak

coś do przekazania. W tym przypadku chodzi o poczucie wolności pomimo niepewnych czasów, w jakich przyszło żyć młodemu pokoleniu. Wielu młodzi ludzi serce by oddało i dostają w zamian łomot, podczas gdy inni mają wszystko na gotowe za darmo a jeszcze wykazują nieuzasadnioną postawę roszczeniową. Midnight Prey to trio, które weszło na metalową scenę znikąd i udowadnia, że nie trzeba spełniać żadnych dziwnych warunków, aby uzyskać perfekcyjny efekt. Serce liczy się w prawdziwej sztuce, nie kontakty, znajomości czy wpływowi rodzice. Wokal niedbały, gitary pędzą bez opamiętania, perkusista nagrody Grammy nie uzyska swoim bębnieniem a płyta i tak wywrze wrażenie na niegłuchym słuchaczu. Owi Hamburczycy sformowali kapelę już około 2012 roku, skapnęli się na przestrzeni siedmiu lat działalności co jest naprawdę ważne w graniu a co nie ma znaczenia i weszli do studia aby nadać temu konkretną muzyczną postać. Jakie są najsilniejsze elementy składające się na pierwszorzędną jakość "Uncertain Times"? Brzmienie. Nie wiem. Nie myślę, kiedy tego słucham. Udziela mi się to brzmienie na tyle, że doznaję swoistej ekstazy i nie potrafię myśleć racjonalnie. Dlatego trudno jest mi mówić o walorach "Uncertain Times". Motorhead miał podobną swobodę, luz i świeżość na pierwszych płytach "On Parole" / "Overkill" / "Bomber". Tam jest coś z bluesa, punku, heavy metalu, ale generalnie schematy są olewane. Wiecie co, nie ma co dzielić włosa na czworo. Wysłuchajcie całości uważnie a sami będziecie najlepiej wiedzieć czy to są dźwięki dla Was. Zachodzi wysokie prawdopodobieństwo, że złapiecie bakcyla. Uczciwie przyznam, że zachłannie obserwuję kolejne kroki Midnight Prey i spodziewam się, że oni zdołają jeszcze przebić swój debiut. Nie wiem jak, ale wydaje mi się, że drugi longplay będzie jeszcze lepszy. Mam tylko nadzieję, że Midnight Prey dostanie odpowiednie wsparcie ze strony promotorów i fanów, będzie dużo koncertować po całym świecie i nagra tyle samo płyt co Lemmy. Oni muszą wszystko wypracować i stworzyć metodą Do It Yourself (zrób to sam), nie dostają niczego na gotowe za darmo. Wobec tego gorąca prośba do fanów porządnego rocka: nie zaprzepaśćcie tego! Kilka kliknięć i macie całe "Uncertain Times" dostępne do wysłuchania! Póki co nota 4.5, dlatego, że jeszcze będzie okazja aby dać im pełną piątkę. (4.5)

Midnight Prey - Uncertain Times

Sam O'Black

2019Dying Victims

Znakomity debiut. Właśnie o to chodzi w muzyce rockowej. Spartańskie warunki nie przeszkadzają nowicjuszom w pełnym zaangażowaniu, jeżeli naprawdę mają oni

Millennium - A New World 2019 Pure Steel

Nie wyszło, bo wyjść nie mogło, w latach 80., ale teraz Mark Duffy

nadrabia z Millennium stracony czas. Jego zespół i tak jest w świetnej sytuacji w porównaniu z setkami innych grup nurtu NWOBHM, zdołał bowiem wydać w epoce longplay, gdy inni musieli zadowolić się wyłącznie singlami bądź tylko demówkami. Najnowszy, już trzeci w dyskografii grupy, album "A New World" jest logiczną kontynuacją jej stylu z pierwszej połowy ósmej dekady XX wieku. Panowie nie eksperymentują, nie kombinują, nie szukają niepotrzebnych urozmaiceń - grają heavy metal w formie najbardziej klasycznej z możliwych, na wskroś brytyjski i wciąż na swój sposób modny, bo po prostu ponadczasowy. Kolejne utwory płynnie przechodzą jeden w drugi, żaden nie odstaje na minus, a zamierzoną zapewne surowość brzmienia łagodzą nieco całkiem melodyjne refreny i efektowne solówki. Obstawiam, że za czasów największej popularności takiego grania liczniejsi fani ekscytowaliby się tak udanymi utworami jak "World War 3", "All Out War", "Assassin" czy naprawdę siarczysty "Victory" (lata w Toranaga nie poszły jak widać w przypadku wokalisty na marne), ale "A New World" pewnie i tak dotrze do zainteresowanych również teraz, a reklamacji raczej nie będzie. (5) Wojciech Chamryk

Mindless Sinner - Poltergeist 2020 Pure Steel

Mindless Sinner to typowy przykład heavy metalowego zespołu z lat 80. XX wieku, który powrócił ostatnio na scenę z nowym bezkompromisowym albumem. Pomimo tego, że ta kapela została utworzona już 40 lat temu, to właśnie teraz ukazuje się ich najlepsza płyta. "Poltergeist" to bowiem zestaw najbardziej dopracowanych, najlepiej brzmiących i najciekawszych kompozycji w dorobku Szwedów. Te utwory są jednocześnie bardzo melodyjne oraz złowieszcze. Uzykano na nich idealny balans pomiędzy ostrością przekazu a przebojowością. Niewątpliwie Mindless Sinner gra dokładnie taką


muzykę, jaką jego członkowie sami lubią słuchać. Już od dawna mają wypracowany własny charakterystyczny styl ("Poltergeist" można nazwać naturalną kontynuacją wcześniejszego "The New Messiah"), ale dopiero teraz dostajemy ich dźwięki podane w optymalnej postaci. A jest to postać wzbudzająca trwogę, chciałoby się zakrzyknąć: bój się duchów! Udało się wykreować fajną atmosferę bez wprowadzania dziwnych pozametalowych elementów. Coś dla fanów Mercyful Fate / King Diamond, ale też takich ikon jak Iron Maiden, Judas Priest, Saxon czy też kultowego Axewitch. Odnośnie poszczególnych utworów, "Valkyrie" to znakomita heavy metalowa ballada w stylu wczesnego Iron Maiden (porównaj z "Hallowed Be Thy Name"); niepozorny "World Of Madness" (który przypomina nieco Jag Panzer) sporo zyskuje po wielokrotnym odsłuchu; rytmiczny i epicki "Altar Of The King" najlepiej pasowałby do wokalu Biff Byford'a z okresu "Lionheart" a "The Rise And The Fall" (zamiast "Loch Ness") powinien zamknąć "Angel of Retribution". A zatem "Poltergeist" stanowi esencję tradycyjnego heavy metalu brzmiącą najlepiej jak się da brzmieć w 2020 roku. Nie jest to zbyt "fresh, cool & trendy", ale z pewnością "oldschool, underground & cvlt". Oczywiście każdy chciałby, aby heavy metal podążał właśnie w takim kierunku i aby kolejne pokolenia kopiowały mistrzów właśnie w taki sposób. Nasuwają się jednak pytania, w jaki sposób zespół miałby zaproponować coś nowego bez odrzucania starych wzorców? W jaki sposób miałby trafić do szerszego grona odbiorców w czasach gdy większość młodzieży słucha hip-hopmetalu? W jaki sposób heavy metal miałby pozostać głosem młodego pokolenia a nie głosem dziadków i pradziadków? W jaki sposób grupa osób mogłaby zaangażować się w pełni w granie metalu 7 dni w tygodniu pomimo immanentnego braku perspektyw na utrzymywanie się z tego? Jeżeli uznamy, że metal ma być niekomercyjną formą sztuki, to w efekcie zespoły będą mieć 4 dobre płyty na przestrzeni 40 lat i będą grać koncerty nie więcej niż dwadzieścia-kilka dni w roku, no bo przecież każdy ma pracę w tygodniu. Mindless Sinner nie odrobią czasu, który już upłynął. Tobie, drogi czytelniku, dobrze radzę, posłuchaj teraz Mindless Sinner "Poltergeist", pójdź na ich koncert, pokaż znajomym, cieszcie się tym. (5) Sam O'Black Molly Hatchet - Battleground 2019 Steamhammer/SPV

Uwielbiam ten zespół, nawet nie pamiętam dlaczego. Ale... Do tej pory wspominam, jakie wrażenie wywierały na mnie okładki tego

taki surowy, germański thrash trzeciego sortu. Pewnie na koncercie brzmi on znacznie lepiej, ale w wersji studyjnej niczym nie zachwyca, cyfrowe postukiwanie perkusji w najszybszych partiach też nie jest atutem - lepiej sięgnąć po stare płyty Destruction. (2) zespołu, które utrzymane były w stylistyce fantazy, a wykonane były przez artystów pokroju Franka Frazetta lub Borisa Vallejo. Zresztą nadal się tego trzymają. Później wciągnęła mnie ich muzyka. To co grali i grają nazywają southern rock ale grany jest z takim hard rockowym feelingiem, że trudno być wobec niego obojętnym. Po prostu sięgając po każdy stary czy nowy album Molly Hatchet mam gwarancje, że spędzę sporo czasu przy dobrej muzyce. Nie inaczej jest jeśli chodzi o albumy "Live". Jeszcze nie słyszałem i nie widziałem ich "występów", które mi się zupełnie nie podobały. Sięgając po "Battleground" byłem zrelaksowany i wyluzowany, bo wiedziałem co otrzymam. Pozwoliło mi to od pierwszego dźwięku bawić się i uczestniczyć w show tego zespołu. Molly Hatchet miał w swojej historii wiele trudnych momentów, tracił bardzo ważnych muzyków, ale wychodził z tych problemów zawsze zwycięsko i chwała mu za to! Muzycy grają od ponad czterdziestu, lat więc w ich profesjonalizm nie ma co wątpić. W dodatku wyróżniają się tym, że mimo upływu tych wszystkich lat zachowują wigor i ducha z czasów młodości. No i na koniec, obojętnie co wciągną do swojej koncertowej setlisty, to i tak uzyskasz kolejną gwarancję, że będziesz się świetnie bawił. "Battleground" na dwóch płytach mieści niespełna sto minut muzyki. Praktycznie jest to przekrój przez cały repertuar zespołu z pewnym wyłomem na cztery studyjne albumy, między "Take No Prisoners" a "Lightning Strikes Twice", które nie mają swoich przedstawicieli. Za to każdy inny ma choć po jednym kawałku, a takie "Flirtin' with Disaster" (chyba ich najlepszy album) oraz "Justice" mają ich po kilka. Po prostu nóżka przytupuje przez całość albumu. "Battleground" udowadnia, że magia southern rocka ciągle trwa. (5) \m/\m/ Moon Chamber - Lore Of The Land 2019 No Remorse

Moon Chamber to kolejna międzynarodowa suprgrupa. Nas oczywiście najbardziej interesuje fakt, że śpiewa w niej Marta Gabriel (Crystal Viper), ale równie istotny jest tu udział gitarzysty Roba Bendelowa, znanego z Saracen, legendy nurtu NWOBHM. Skład dopełniają klawiszowiec tego zespołu

Paul Bradder, perkusista Pagan Altar Andy Green i basista Richard Bendelow. Zbieżność nazwisk nie jest tu przypadkowa, ale na płycie słychać basowe partie w wykonaniu Marty. Nie wiem kto odpowiada za kompozycje, ale sporo w nich nawiązań do twórczości Saracen, czy szerzej archetypowego doom/hard'n'heavy z przełomu lat 70. i 80. minionego wieku, kiedy po eksplozji hard rocka pozostasły już tylko nieliczne zespoły, a metal kształtował dopiero swą tożsamość. Taki jest choćby "De Temporum Ratione" z melodyjnym refrenem i zadziornym śpiewem, równie udany "When Stakes Are High" czy "Knight Errant (My Son)", ale "Lore Of The Land" ma też kilka innych oblicz. Sporo tu bowiem akustyczno-folkowego grania, z perełką w postaci "The Nine Ladies" na czele, balladowych wstawek oraz nawiązań do progresywnego rocka. Tu rządzą i dzielą singlowy "Ravenmaster" z klimatyczną solówką i klawiszowymi pasażami oraz majestatyczny "The Plague", numer nie gorszy od klasyków Pink Floyd z drugiej połowy lat 70. Marta też spiewa nieco inaczej, nie tak agresywnie jak w Crystal Viper, wykorzystując pełnię swego głosu, tak więc mniej niż: (5) nie będzie. Wojciech Chamryk

Mortal Infinity - In Cold Blood 2019 Self-Released

Mortal Infinity łupią thrash od dobrych 10 lat. Jedyny członek oryginalnego składu, wokalista Marc Doblinger musi być naprawdę maniakiem, bo nie zważając na nic prze do przodu, co 4-5 lat wydając kolejny album. "In Cold Blood" jest trzeci z kolei i firmuje go sam zespół - jak widać brak wydawcy nie jest tu żadną przeszkodą. Od razu nasuwa się jednak pytanie co jest z nim nie tak, skoro żadna z niemieckich wytwórni nie wykazała nim zainteresowania? Wszystko wydaje się być na pozór OK, ale z każdym kolejnym odsłuchem mankamenty są coraz bardziej słyszalne - to schematyczne, co najwyżej poprawne granie,

Wojciech Chamryk

Mortanius - Till Death Do Us Part 2019 Rockshots

Założycielami tego projektu są wokalista Lucas Flocco oraz basista Jesse Shaw. Muzycznie, panowie usadowili się w melodyjnym power metalu ale w tym europejskim odłamie. Chętnie kolaborują też z elementami melodyjnego progresywnego power metalu. Niestety wszystkie te ambitniejsze próby nikną w grzechach, które przykleiły się do włoskich i fińskich kapel tego nurtu na początku tego wieku, a tak chętnie eksploatowane są przez wspomnianych Amerykanów. Przede wszystkim Lucas i Jesse upodobali sobie rozbudowane formy muzyczne. Dziewięć, dziesięć, osiemnaście minut to prawdziwe kompozytorskie kolosy. Niestety panowie nie udźwignęli ciężaru podjętego wyzwania. Wszystkie z tych utworów ciągną się niemiłosiernie. Owszem sporo w tym niezłych momentów, ale drugie tyle jest zwykłej nudy. Dodatkowo dźwiękowo i aranżacyjnie jest dość ubogo. Mistrzowie ambitnego power metalu zabijają muzykę Mortanius swoją błyskotliwością oraz intensywnością. W tym amerykańskim projekcie dużo jest klawiszy, ich brzmienie nie zawsze jest trafione, ale najgorsze jest to, że to one rozdają karty. Poza tym nie jest to jakieś konkretne granie, tego jest niewiele, za to panoszą się wszelkie bezbarwne elektroniczne plamy. W momencie gdy pojawiają się - nielicznie - udane partie klawiszowe, to uzmysławiamy sobie, że ten muzyk jednak potrafi dobrze grać. Nie można mieć zastrzeżeń do basisty, który ma dość ciekawe partie oraz słychać go przez większość muzyki. Podobnie można ocenić gitarzystów. Sporo ich partii - i tych rytmicznych i tych solowych - jest naprawdę ciekawie zagranych. Niestety często giną w oparach dźwięków klawiszy i wokalu. Pod względem kompozytorskim trochę lepiej jest w rozpoczynającym i szybkim "Facing The Truth", choć ten kawałek też jest za długi. Co ciekawe Lucas i Jesse rozwlekli też cover, którym jest "Last Christmas". Tragedia, czyż

RECENZJE

159


nie? Niemniej, co by nie mówić o tej piosence to przynajmniej jest naprawdę dobrze napisana i to na tle muzyki Mortanius bardzo mocno rzuca się w uszy. Wokalista Lucas Flocco ma leciutki oraz dość wysoki głos i nim to dopełnia muzycznego "zniszczenia" na "Till Death Do Us Part". Żeby nie było, że nie może być gorzej, to panowie zaprosili do odśpiewania openera niejakiego Leo Figaro, który brzmi jakby przed rozpoczęciem śpiewania nałykał się helu. Za mikrofonem, na basie i gitarach grają konkretni ludzie. Niestety nie wiadomo kto stoi za partiami klawiszowymi i perkusją. Pozwala to domniemywać, że perkusja to sample, co słychać, choć ktoś się namęczył aby jak najmniej rzucało się to w uszy. Tak w ogóle produkcja tego przedsięwzięcia zdaje się, że to kwestia domowego studia i to nienajlepszego. Albo jeszcze inaczej, ktoś nie do końca potrafił ogarnąć tę sesję. Sumując bardzo ciężko przedrzeć się przez muzyczną wizję projektu Mortanius, a przynajmniej mnie sprawiało to dużą trudność. Jak ktoś chce przekonać się samemu to proszę bardzo, jednak ostrzegam, że lepiej zająć się innymi płytami z tego nurtu, z pewnością trafi się coś ciekawszego. (2) \m/\m/

Mysterizer - Invisible Enemy 2019 Inverse

Muzycy fińskiego Mysterizer zgłaszają za sprawą swego debiutanckiego albumu akces do wciąż rozrastającego się klubu pod nazwą "Nie przyjmujemy do wiadomości, że lata 80. skończyły się dawno temu". I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie "drobiazg" polegający na tym, że na "Invisible Enemy" nie znajdziemy literalnie jednego, własnego dźwięku - wszystko to klisze, kalki i mało udatne kopie, wykorzystane już wcześniej przez setki, jak nie tysiące innych zespołów. Są więc umiejętności, sprawny wokalista, niezłe brzmienie i nic poza tym. Polecam miłośnikom chóralnych zaśpiewów "oooo", bo są praktycznie w co drugim utworze i zabaw w odgadywanie "to zerżnęli od Maiden, to od Priest, a to żywcem motyw z..." - ale chyba nie mogło być inaczej, skoro panowie zaczynali w cover bandzie. (1) Wojciech Chamryk

Municipal Waste - The Last Rager 2019 Nuclear Blast

Mystery Blue - 8RED

Wyszła chłopakom ta najnowsza EP-ka. Jest krótko - 10 minut z niewielkimi sekundami, konkretnie i na temat. Thrashowy rzecz jasna, nikt już chyba po ekipie z Richmond nie spodziewa się jakiejś zaskakującej ewolucji. Łoją więc na "The Last Rager" na najwyższych obrotach, czasem tylko zwalnijąc, tak jak w utworze tytułowym, albo zaczynają w "Wave Of Death" zaskakująco wolno, by jednak szybko ten stan rzeczy zmienić. Świetny jest też "Car-Nivore (Street Meat)", kolejna petarda typu miks Exodus/ S.O.D., potwierdzająca, że warto czekać na kolejny album Amerykanów. Kolekcjonerów na pewno ucieszą różne wydania "The Last Rager", nie tylko na CD czy kasecie, ale też w kilku winylowych wariantach do wyboru - jak oldschool, to oldschool, tylko chyba wersji picture disc zabrakło. (4)

2019 Massacre

Wojciech Chamryk

160

RECENZJE

Mystery Blue to jeden z najbardziej zasłużonych zespołów francuskiego metalu. Założony w 1978 roku, w kolejnej dekadzie firmujący dwa albumy, a po sześcioletniej przerwie działający całkiem aktywnie do dnia dzisiejszego. Co jednak z tego, skoro najnowszy album "8RED" to może nie totalna wtopa, ale też nic nadzwyczajnego - aż dziwne, że ktoś z Massacre postanowił go wydać. "A modern production with a unique sound" oznacza bowiem dziwnie sterylny dźwięk, może i pasujący do nowoczesnych odmian metalu, ale tu niekoniecznie. Bzdurą są też słowa, że "8RED" to "a collection of unforgettable metal hymns", bo raptem trzy-cztery z utworów trzymają poziom. Aż dziwne, że Frenzy Philippon zdecydował się firmować takiego asłuchalnego gniota, bo początek płyty jest całkowicie na straty. Coś ciekawszego zaczyna się dziać na wysokości czwartego z kolei "Throwaway Society", całkiem udany jest dynamiczny "Vikings Of Modern Times", z

kolejnych czterech numerów też ze dwa mają w sobie tzw. "momenty", ale to zdecydowanie za mało na rok 2019, przy tak ogromnej konkurencji na metalowym rynku. Gwoździem do tej płytowej trumny jest wokalistka Nathalie Geyer. Nie wiem na jakiej zasadzie trafiła do Mystery Blue i utrzymuje się w tym zespole tak długo, ale jej nijaki, w większości utworów pozbawiony jakiejkolwiek mocy głos, nad wyraz irytuje i drażni - pora poszukać kogoś znacznie lepszego. (2) Wojciech Chamryk

Mystic Prophecy - Metal Division 2020 ROAR!

Poprzednia płyta "Monuments Uncovered" Niemcom nie wyszła, chociaż był to zbiór kultowych przebojów z różnych lat, od disco do hard rocka/metalu. Mystic Prophecy zamordowali je jednak bez litości, ale teraz wracają z tarczą, proponując jedną z najlepszych płyt w swej, całkiem już przecież obszernej, dyskografii. Nie wiem co jest tego przyczyną, ale "Metal Division" trzyma poziom od początku do końca, a spośród tych 11 utworów kilka to prawdziwe killery. Pierwszy to numer tytułowy sprawdźcie teledysk - surowy, mocarny i miarowy numer z patetycznym refrenem. W podobnym tempie utrzymany jest mroczny "Dracula", jak dla mnie najciekawszy utwór na tej płycie, z chóralnie skandowanym, wzbudzającym ciarki refrenem. A tuż obok czają się przecież jeszcze dynamiczne petardy w rodzaju "Eye To Eye", "Curse Of The Slayer" czy "Mirror Of A Broken Heart", ballady też kończą się solidnym uderzeniem, szczególnie "Die With The Hammer", no ale w końcu pod takim tytułem nie może skrywać się zwykła pościelówka. Wokalista Roberto Dimitri Liapakis też jest w formie, podobnie jak sekcja i gitarowy duet Markus Pohl - Evan K, tak więc z przyjemnością stawiam "Metal Division" zasłużone: (5). Wojciech Chamryk Nibiru Ordeal - Solar Eclipse 2019 Inverse

Nibiru Ordeal powstał w czasie wakacji 2006 roku, ale przez kilka ładnych lat był to bardziej projekt dwóch dzieciaków niż regularny zespół. Sytuacja zmieniła się w obecnej dekadzie: skrystalizował

się pełny skład, z czasem doszedł wokalista Andi Kravljaca i już z nim grupa nagrała debiutancki album. Pierwsze co zwraca uwagę to fakt, że "Solar Eclipse" trwa trochę ponad 80 minut - co prawda słucham tego materiału z promocyjnych plików, ale w sieci można znaleźć informację, że ukazał się on również na pojedynczym CD, który ponoć tyle muzyki zmieścić nie może. Może pewnym ułatwieniem był tu fakt, że Finowie grają niezbyt mocny power metal? Radzą sobie z nim jednak całkiem, całkiem: nie brzmią plastikowo, nie przesadzają też ze sztampowymi melodyjkami, a i wokalista ma kawał głosu, co jest chyba największym atutem zespołu. Trochę szkoda, że nie ma na tej płycie więcej utworów w rodzaju "Manual Of Life", śmielszego czerpania z mocnego, tradycyjnego heavy, porywanie się na kilkunastominutowe kolosy w rodzaju utworu tytułowego czy "Vortex Of The Dead Galaxies" też jest pewną przesadą, bo nie ma w nich aż tylu interesujących pomysłów, ale mimo wszystko Nibiru Ordeal mogą mówić o udanym debiucie. (4) Wojciech Chamryk

Nightwish - Decades: Live In Buenos Aires 2019 Nuclear Blast

Tuomas Holopainen zaczyna powielać biznesowy model kariery Steve'a Harrisa. Dlatego coraz rzadsze albumy studyjne Nightwish (niedługo minie pięć lat od premiery "Endless Forms Most Beautiful") zaczynają ginąć w natłoku produkowanych seryjnie kompilacji i koncertówek. Pół biedy, gdy są to wydawnictwa udane ("Showtime, Storytime"), pokazujące fińską grupę w pełni formy. "Decades: Live In Buenos Aires" jest jednak wydawnictwem wyłącznie dla najbardziej zagorzałych fanów Floor i spółki, typową zapchajdziurą w bardzo obszernej już dyskografii. Różnice repertuarowe, choćby w porównaniu z live "Vehicle Of Spirit" z 2016, są bowiem czysto kosmetyczne, sam zespół, chociaż gra zawodowo, to nie wznosi się na jakieś wyżyny, a i


wokalistka nie miała chyba najlepszego dnia. Fakt, argentyńska publiczność jest niesamowita i bardzo żywiołowa, od razu podchwytuje te najbardziej znane utwory w rodzaju "Wish I Had An Angel" czy intonuje Ole! Ole! Nightwish!, ale cała reszta jest co nawyżej poprawna. W dodatku ta koncertówka to prawdziwy kolos: 21 utworów trwa ponad dwie godziny, tak więc po zakończeniu dwóch ostatnich tasiemców "The Greatest Show On Earth" i "Ghost Love Score" mogłem tylko westchąć z ulgą. Wersja z obrazem jest pewnie ciekawsza, ale za "gołe" audio tylko: (2,5).

cie No Bros można usłyszeć solo trąbki, skrzypiec czy akordeonu, a to nie wszystkie nietypowe instrumenty wykorzystane w tym utworze. Fajna płyta weteranów w odmłodzonym składzie - warto posłuchać. (4,5) Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk Nocturnalia - III: Winter 2019 The Sign

No Bros - Export Of Hell 2019 Pure Steel

No Bros to niekwestionowana legenda austriackiego hard'n'heavy, jeden z prekursorów ciężkiego rocka w tamtym kraju, bo zaczynali pod inną nazwą jeszcze w pierwszej połowie lat 70. Dlatego świętują teraz 45-lecie i dobrze, że nie kolejną kompilacją czy składanką the best of, ale albumem z premierowymi utworami. Owszem, w wersji CD są trzy bonusowe powtórki z rozrywki, utwory "Holiday With HH" i "Black Maiden" No Bros z wczesnych lat 80. oraz "Little Boy" projektu lidera Schubert In Rock, ale ciekawostką jest fakt, że zostały nagrane z udziałem nowego wokalisty Waltera Stuefera. Nie ma też co ukrywać, że No Bros wciąż bardzo zapożyczają się u Deep Purple i Uriah Heep, chyba nawet bardziej niż przed laty, ale na szczęście grają z taką werwą i animuszem, że nie jest to w sumie większym problemem. Fajnie wzbogacają też swego siarczystego hard rocka o akcenty bluesowe ("This Is No Bros", "Alcohol And Bad Decisions"), progresywne ("Black Maiden"), a nawet jazz rockowe, trochę w duchu Ian Gillan Band ("Way Down To The Edelweiss"). Wokalista też często nawiązuje do najsłynniejszego frontmana Deep Purple, ale nie on pierwszy i zapewne nie ostatni, a do tego trzeba mieć jednak kawał głosu, żeby śpiewać tak jak Gillan choćby w utworze tytułowym czy David Byron z Heep w "Love Or Hate Me", gdzie nawet chórki kojarzą się jednoznacznie. Jest też numer perełka, "Thousand Years Of Austro Rock", nagrany z udziałem licznych wokalistów i instrumentalistów, reprezentujących różne gatunki i style muzyczne - dzięki temu pewnie po raz pierwszy na pły-

Spodziewałem się po trzecim już albumie tej szwedzkiej grupy znacznie więcej. Nie znaczy to rzecz jasna, że Nocturnalia ugrzęźli na jakichś artystycznych mieliznach, ale "III: Winter", a już szczególnie początek tej płyty, zdecydowanie rozczarowuje. Długaśny "The Calling" na początek brzmi bowiem niczym utwór Muse, ale z tych słabszych, a w dodatku utrzymany w klimatach retro. "Spell Of The Night" jest ciekawszy, szczególnie dla fanów klasycznego rocka lat 70., ale następny w kolejności "By Nature" to znowu klimaty Muse, przefiltrowane jednak przez nowe/ stare elementy przypomniane niedawno przez Royal Blood. Czyli zero zaskoczeń, a "Come Alive", kolejny siedmiominutowiec, to już nudy na pudy - coś z ballady, coś ze starego rocka, ale to typowe flaki z olejem, nic więcej. Jak by zaś na to nie patrzeć to już połowa płyty, robi się więc nie za wesoło... Na szczęście dalej jest już znacznie lepiej. "Forsaken" uderza szybkim tempem i hardrockową mocą, mimo tego, że sound tego albumu nie jest jakiś szczególnie ciężki, co potwierdza też "Beyond The White". Mocarny "Winter Hymn" to wypadkowa doom metalu/hard rocka spod znaku wczesnego Black Sabbath - aż szkoda, że kończy się tak szybko. Szybciutko dostajemy jednak finałowy "The Son", jak dla mnie perełkę "III: Winter", utwór na styku progresywnego rocka i balladowego grania Wishbone Ash, wzbogacony elementami psychodelii. Czyli strona A słabsza, strona B porywająca, więc po uśrednieniu: (4). Wojciech Chamryk Ogre - Thrice As Strong 2019 Cruz Del Sur Music

Od dobrych 20 lat - z krótką przerwą na oddech - panowie z Ogre robią swoje, grając archetypowego hard rocka. Taka postawa zasługuje na szacunek, bowiem nawet pobieżny przegląd sytuacji na amerykańskich listach przebojów uzmysławia jak dalekie są gusta tamte-

jszej publiczności od tego, czego słuchano powszechnie jeszcze w latach 70. i 80. ubiegłego wieku. Obecnie klasyczny rock czy hard 'n'heavy interesuje w USA nielicznych słuchaczy, podobnie zresztą jak w Europie czy innych częściach świata. Jednak każdy, kto zdecyduje się sięgnąć po "Thrice As Strong", piąty już studyjny album w dyskografii tria z Maine, na pewno nie będzie rozczarowany. Zespół sprawnie łączy w zwartą całość hardrockowe i metalowe patenty z dawnych lat, równie wiarygodnie brzmiąc w mocarnych, kojarzących się z wczesnym doom metalem walcach pokroju "The Future" jak też szybkich, kąśliwych numerach typu "Hive Mind", kojarzący się z najlepszymi latami UFO ery młodszego Schenkera. A to w żadnym razie nie wszystko, bo mamy tu jeszcze szybsze i wolniejsze utwory w duchu starego Black Sabbath, odniesienia do bluesa ("King Of The Wood") czy psychodelii ("Cyber-Czar") - może dzięki Cruz Del Sur Music Ogre zdołają wreszcie szerzej zaistnieć, bo niewątpliwie na to zasługują. (5) Wojciech Chamryk

Orodruin - Ruins Of Eternity 2019 Cruz Del Sur Music

Długie przerwy wydawnicze stają się obecnie w metalowym światku swoistą normą i pewnie taki stan rzeczy będzie się pogłębiać, wraz z ekspansją cyfrowych metod dystrybucji muzyki. Orodruin również wystawili cierpliwość swoich fanów na nielichą próbę, bowiem od premiery ich poprzedniego albumu minęło ponad 16 lat. W obecnych realiach muzycznych to szmat czasu, ale z drugiej strony zespół nigdy nie był jakoś szerzej znany, zaś fani metalu są bardziej stali w uczuciach. Zwolennicy debiutanckiej płyty "Epicurean Mass" na pewno więc sięgną po "Ruins Of Eternity", młodsi słuchacze też nie powinni się wahać, bo to podręcznikowy wręcz przykład tego, jak grać klasyczny heavy/doom metal w duchu lat 70. i 80. Zespół potwierdza w tych mocarnych, suro-

wych, pełnych dostojeństwa i melancholii utworach, że nie bez powodu fani określają go legendą amerykańskiego doom metalu fakt, dorobek Orodruin nie jest zbyt imponujący na tle dyskografii choćby Pentagram, Saint Vitus czy The Obsessed, ale ich muzyka jest równie efektowna. Z jednej strony archetypowa, bazująca na dokonaniach mistrzów gatunku z Black Sabbath posępny, złowieszczy "Forsaken", bardziej melodyjny "Letter Of Life's Regret", ale też świeża i porywająca energią, tak jak w chwilami szybszych, bardziej dynamicznych utworach w rodzaju "Into The Light Of The Sun" czy "Hell Frozen Over". (5) mogę więc dać bez żadnej przesady, oby tylko na kolejną płytę panowie nie kazali nam czekać przez kolejne kilkanaście lat... Wojciech Chamryk

Planet Hell - Mission Two 2019 Mad Lion

Już debiut Planet Hell "Mission One" był płytą znakomitą, ale teraz Przemek Latacz i spółka proponują dzieło jeszcze bardziej dopracowane i urozmaicone, tym razem już w pełni zespołowe. Katowicka formacja gra progresywny death metal na poziomie dostępnym nielicznym wybrańcom, nieustannie poszukując i eksperymentując, a do tego łącząc solidny, metalowy cios z urozmaiconym, zaawansowanym technicznie graniem. Na takie podejście stać tylko największych wizjonerów, by przypomnieć choćby płyty Death, Cynic czy Atheist, że nie wspomnę już o ulubieńcach Przemka z Voivod. O dosłownych, muzycznych wpływach nie ma tu rzecz jasna mowy, ale to ta sama ścieżka twórczych eksperymentów, chęć ciągłego rozwoju i wyjścia poza gatunkowe getto do krainy jeszcze bardziej fascynujących, nowych i oryginalnych dźwięków. Dlatego "Mission Two" zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem, ciągle odkrywam na niej coś nowego i równie fascynującego, w tym patenty nie mające absolutnie nic wspólnego z metalem, błyskotliwe rozwiązania aranżacyjne, jak również czyste, zaskakujące wokale Przemka - to niby tylko niewiele ponad 40 minut muzyki, ale pomysłami z "Mission Two" spokojnie można by obdzielić i kilkanaście albumów. Zaciekawia też

RECENZJE

161


Przemkowa interpretacja "Solaris" Stanisława Lema, co pewnie również zachęci sporo zwolenników naszego klasyka S-F do sięgnięcia po tę płytę. W dodatku wydaną równie efektownie co debiut: w książkowym formacie digibooka A5, bogato ilustrowanego, z tekstami i ich tłumaczeniami. Zespół już zapowiada "Mission Three", inspirowaną "Summa Technologiae" Lema, czyli już po doborze tematu widać, że nie zamierza spoczywać na laurach czy sięgać do oczywistych pomysłów. "Mission One" dałem w recenzji (6), ale "Mission Two" bije ją na głowę, tak więc najzwyczajniej zabrakło mi już skali, zresztą jakiekolwiek notki i oceny w przypadku takiej(!) muzyki nie mają większego sensu. Wojciech Chamryk

Power Theory - Force Of Will 2019 Pure Steel

Power metal ma się w Stanach Zjednoczonych całkiem nieźle. Nie mam tu rzecz jasna na myśli strony komercyjnej, ale pod względem artystycznym tamtejsze zespoły zdecydowanie dają radę, potwierdzając, że osiągięcia z lat 80. nie są już tylko i wyłącznie zamierzchłą przeszłością. Jedną z młodszych grup kultywujących z powodzeniem dawne tradycje jest Power Theory z Pensylwanii. Na jej czwarty album fani musieli trochę poczekać, ale mało który zespół po zmianach składu, z roszadą za mikrofonem włącznie, jest w stanie pracować błyskawicznie. Ważne, że nowy wokalista Jim Rutherford bez problemu wpasował się w zespół, dzięki czemu "Force Of Will" tylko zyskuje. Jak dla mnie minusem tej płyty jest tylko cyfrowe, pozbawione mocy dawnych nagrań brzmienie, ale cała reszta trzyma już poziom. Przeważają tu szybkie, dynamiczne utwory, ze świetnym "Spitting Fire" z wokalnym udziałem Pieta Sielcka na czele, ale zespół nie zapomina też o balladach ("Albion") czy nieco lżejszych kompycjach w rodzaju "Bringer Of Rain" stanowiących przeciwwagę dla pełnych patosu numerów typu "If Forever Ends Today". (5) zasłużona.

muzyką Thin Lizzy i Wishbone Ash. Do Polski zespół przyjechał po raz pierwszy 2 listopada 2019r. i wystąpił w krakowskim klubie Zaścianek wraz z rodzimymi kapelami: Axe Crazy oraz Roadhog. W 2019 roku przypada 40-ta rocznica powstania nowej fali brytyjskiego heavy metalu (NWOBHM), tak więc Praying Mantis ma co świętować. Obecnie grupa koncertuje w składzie: Tino Troy - gitara, chóry; Chris Troy - gitara basowa, chóry; John "Jaycee" Cuijpers główny wokal; Andy Burgess gitara; Hans in 't Zandt - perkusja, chóry. "Keep It Alive" to kolejny album koncertowy legendy NW OBHM Praying Mantis, który został wydany 6 grudnia 2019r. przez Frontiers Records. CD + DVD nagrano 28 kwietnia 2018r. na piątej edycji festiwalu Frontiers Rock w Mediolanie we Włoszech. "Keep It Alive" zawiera największe hity grupy: "Captured City", "Panic In The Streets", "Children Of The Earth". Pojawiają się również utwory z ostatniej płyty Praying Mantis pt. "Gravity" wydanej w 2018r. tj. "Keep It Alive", "Mantis Anthem". Zazwyczaj nie przepadam za nagraniami z koncertów, ponieważ po pierwsze reakcje publiczności przeważnie zakłócają odsłuch utworów, a po drugie brakuje tego specyficznego koncertowego klimatu, gdy człowiek podryguje w rytm muzyki wraz z dzikim tłumem pozostałych fanów zespołu. Jednak album "Keep It Alive" pozytywnie mnie zaskoczył. Publiczność w żaden sposób nie przeszkadza w odbiorze poszczególnych utworów, słychać i widać, że muzycy świetnie się bawią podczas występu, czego dowodem jest m.in. odśpiewanie "sto lat" dla Tino Troya. Ponadto po tylu latach obecności na scenie Preying Mantis nadal brzmią świetnie, a ich gitarowe riffy wciąż fascynują. (4,5) Simona Dworska

napiszę, że to pochodzący z Danii zespół hard/heavymetalowy, który powstał w 1981 roku z inicjatywy wokalisty Ronniego Atkinsa oraz gitarzysty Kena Hammera. Obecni członkowie grupy to: Ronnie Atkins - wokal; Ken Hammer gitara; Rene Shades - gitara basowa; Allan Tschicaja - perkusja; Chris Laney - klawisze, gitara. Grupa 8 listopada br. za pośrednictwem Frontiers Records wydała 16-ty już album studyjny pt. "Undress Your Madness". Produkcją zajął się Jacob Hansen. Perkusistą podczas nagrań był Allan Sorensen, który w lipcu br. odszedł z zespołu. Jego miejsce zajął Allan Tschicaja, który już wcześniej grał z Pretty Maids. Pretty Maids jest "sprawdzoną firmą" już od lat 80-tych i od tego czasu regularnie wydaje płyty (pierwszy album grupy pt. "Red, Hot and Heavy" ukazał się w 1984r.). "Undress Your Madness" słuchałam kilkukrotnie i za każdym razem z przyjemnością utwory są bardzo melodyjne, rytmiczne, mają chwytliwe refreny, a teksty, których autorami są Ronnie Atkins i Ken Hammer, dają do myślenia. Jeśli komuś podobały się wcześniejsze albumy grupy tj. "Motherland" (2013), "Louder Than Ever" (2014) czy "Kingmaker" (2016), to znajdzie tu coś dla siebie. Zespół nadal w większym stopniu pozostaje w klimacie melodyjnego hard rocka jedynie z domieszką heavy. Trochę cięższych brzmień z ostrymi riffami możemy usłyszeć w utworach "If You Want Peace (Prepare For War)" i "Slavedriver". Album pokazuje, że chrapliwy głos Ronniego Atkinsa w dalszym ciągu brzmi dobrze, a Ken Hammer wciąż potrafi przygotować interesujące solo na gitarze. Do tego należy jeszcze dodać mocno brzmiące bębny, miarowe tony basu oraz elektroniczny dźwięk klawiszy. Oczywiście na płycie nie mogło również zabraknąć ballad drapieżnej "Will You Still Kiss Me (If I See You In Heaven)" oraz spokojniejszej, bardziej komercyjnej "Strength Of A Rose". Słuchając "Undress Your Madness" początkowo można mieć wrażenie, że "to już gdzieś było", ale mimo wszystko album jest wart uwagi każdego fana hard and heavy. Pretty Maids nadal są w formie, aż chce się zarzucić włosami, a nogi same podrygują w rytm muzyki. (5) Simona Dworska Prime Creation - Tears Of Rage 2019 Self-Releses

Wojciech Chamryk Praying Mantis - Keep It Alive 2019 Frontiers

Praying Mantis to brytyjski zespół grający melodyjną odmianę rocka/metalu. Wyróżniają go harmonicznie zgrane gitary i urozmaicone linie wokalne zainspirowane

162

RECENZJE

Pretty Maids - Undress Your Madness 2019 Frontiers

Pretty Maids prawdopodobnie nie trzeba nikomu przedstawiać, ale żeby formalności stało się za dość,

Nie pamiętam czy słyszałem debiutancki album tego szwedzkiego zespołu, ale nawet jeśli nie, to po zapoznaniu się z jego następcą "Tears Of Rage" absolutnie nie mam takiego zamiaru. Prime Creation grają bowiem mdły, nudny i tak monotonny heavy metal, że z każdym kolejnym utworem moje

zdziwienie, że firmują ten materiał tak doświadczeni muzycy, było coraz większe. Na dobrą sprawę to gdyby nie wokalista Esa Englund ($ilverdollar, Hellshaker) byłoby tu naprawdę marniutko, bo w większości utworów tylko on przyciąga uwagę - o ile oczywiście nie wpadnie na pomysł "ubarwienia" tego czy owego numeru growlingiem, pasującym tu niczym pięć do nosa. Plusy to "Walk Away", surowy, dynamiczny kawałek z zadziornym śpiewem i fajna, patetyczna ballada "Endless Lanes". Reszta to jakieś syntetyczne, pozbawione mocy parodie power metalu, nawiązania do popu z nowomodną, pulsującą elektroniką w tle czy pseudo przebojowe refreny - podziękuję więc, bo na taki "metal" jestem już najwyraźniej za stary . (1) Wojciech Chamryk

Pripjat/Hell:on - A Glimpse Beyond 2019 The Trawling Chaos

Split to forma wydawnictw bardzo popularna w metalowym podziemiu. Mnie, podobnie jak bootlegi, nie za bardzo odpowiadają. Po "A Glimpse Beyond" sięgnąłem dzięki Pripjat, niemieckiemu zespołowi z korzeniami sięgającymi Ukrainy. Na tej płytce odnajdziemy ich cztery nowe utwory plus intro. Wszystkie z nich to wściekły i wrzaskliwy thrash, ale napisany i zagrany w sposób przemyślany, precyzyjny a zarazem interesujący. Składa się to na naprawdę wyśmienity materiał. Tym większy żal, że nie jest to samodzielna EPka, chyba, że muzycy nagrali już kolejny album, a te kompozycje stanowią jego część. Gdyby tak było mógłbym muzykom Pripjat wybaczyć. Uzupełnieniem tego splitu są nagrania ukraińskiego death-metalowego Hell:on. Jeżeli dobrze sprawdziłem są to również nowe i niepublikowane do tej pory nagrania. Ukraińcy również stawiają na wściekłość, ale ta ich pasja strasznie mnie wynudziła. Nie powiem, w "Spreading Chaos" wykorzystali a la orientalny temat na bazie którego stworzyli wyśmienite akustyczne zwolnienie, natomiast w "B.S.B." muzycy próbowali wykre-


ować mroczny i tajemniczy klimat. Jednak to za mało aby zainteresować, kogoś, kto na co dzień nie słucha death-thrashu. Zdecydowanie wolę Pripjat, którzy udowodnili, że warto na nich stawiać jeśli chodzi o młode pokolenie kapel thrash metalowych. Ze względu na formułę splitu bez oceny. \m/\m/

Quayde LaHüe - Love Out Of Darkness 2019 Adult Fantasy

"Love Out Of Darkness" jest długograjającym debiutem tej amerykańskiej grupy, ale gra w niej aż 3/5 składu Christian Mistress, też śpiewa dziewczyna, a stylistyka jest również podobna - hard'n' heavy na modłę przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku. Jennie Fitton jednak daleko do poziomu Christine Davis, a i nowa muzyka Wulfa, Diedricha i Storey'a też niczym szczególnym nie zachwyca płyty Christian Mistres, zwłaszcza "Possession", jako całość podobały mi się znacznie bardziej. Nie znaczy to rzecz jasna, że na "Love Out Of Darkness" nie ma dobrych utworów: surowy opener "Give Me Your Love (Don't Take Mine)" jest całkiem całkiem, "It Still Burns" również, podobnie jak dynamiczny "Heart Of Stone". Reszta materiału jest już jednak jakaś taka bezbarwna i wymuszona, szczególnie w utworach niepotrzebnie chyba rozwlekanych do ponad pięciu minut. "Before The Storm" to ni pop, ni ballada - trwa niby tylko 4'25, ale też wlecze się w nieskończoność; średnio wypada też rock'n'rollowa stylizacja "Right To Rock", bo jednak Joan Jett nawet na słabszych płytach wypadała w tej konwencji znacznie lepiej. Quayde LaHüe mają więc potencjał, jest na na tej płycie kilka przebłysków, ale jednak spodziewałem się po "Love Out Of Darkness" czegoś więcej. (3) Wojciech Chamryk Quiet Riot - Hollywood Cowboys 2019 Frontiers

Reaktywowane przez Frankiego Banaliego w 2010 roku Quiet Riot miało cały czas pod górkę. Na samym początku problem z wokalistą (Mark Huff wyleciał za zapominanie tekstu i przez trzy koncerty zastępował go Keith St. John, po czym został wymieniony na Scotta Vokouna, a ten - na Jizziego Pearla). W 2014 roku wychodzi

Quiet Riot "10", lecz jedynie w plikach mp3. Zespół się dziwi, dlaczego niefizyczny album się nie sprzedaje, więc po paru miesiącach można go dostać tylko na torrentach. Jizzy odchodzi, a do składu dołącza Seann Nicols i z tym panem zespół nagrywa "Road Rage". Płyta jest gotowa do wydania, lecz Seann wylatuje, gdyż upomina się o godziwą zapłatę za koncerty i ma uwagi co do jakości miksu. Na jego miejsce wskakuje młody James Durbin, który przepisuje teksty oraz linie wokalne i słyszymy go w ten sposób na "Road Rage". Lineup wydaje się stabilny, więc po wydaniu koncertówki "One Night in Milan" (którą zresztą opisywałem), zespół bierze się za pracę nad kolejnym albumem. Czy tutaj również coś poszło nie tak? Otóż jak podejrzewacie - tak. Owszem, James bez problemu nagrał z zespołem album, lecz postanowił opuścić skład we wrześniu chcąc skupić się na swojej karierze solowej. Problem w tym, że premiera "Hollywood Cowboys" miała miejsce w listopadzie. Przez ten czas na miejsce wokalisty powrócił Jizzy Pearl, a Frankie Banali powrócił po paru miesiącach za perkusję, gdyż od maja na koncertach zastępowali go Johnny Kelly i Mike Dupke. Jak się okazało dopiero niedawno Frankie opuszczał koncerty z powodów zdrowotnych - dopadł go rak wątroby. Zbaczam jednak z dzisiejszego tematu, którym jest album "Hollywood Cowboys" najnowszy album Riotów. Jak prezentuje się na tle poprzedniego wydawnictwa oraz albumów ze ś.p. Kevinem DuBrowem? Płytkę otwierają trzy utwory, które były jednocześnie singlami promującymi płytę przed premierą. Niestety, wypadają co najwyżej przeciętnie. "Don't Call It Love" jest strasznie zamulaste i gdy ukazało się 27 sierpnia na YouTubie - przesłuchałem, wyłączyłem i zapomniałem, że w ogóle wyszło. Riff przewodni brzmi jak żywcem wyjęty z "Saints of Los Angeles" od Motley Crue, choć konia z rzędem dla tego, kto go usłyszy, ale czemu, to o tym potem. Drugi z singli - "In the Blood" - został okraszony teledyskiem pijącym do niskobudżetowych westernów XX wieku, jak "The Good, The Bad, The Ugly". Teledysk ładny, choć utwór przeciętny. Refren co prawda może zostać w głowie, lecz ostatnie, co mi przychodzi do głowy to to, że jest to Quiet Riot - w stylu zespołu nie pozostało nic charakterystycznego, co identyfikowało go w latach 80.,

a później 90. Sytuację próbuje ratować kawałek numer trzy (i zarazem drugi wydany singiel) "Heartbreak City". Tutaj możemy zaznajomić się z syndromem, który dopadł utwory na tej płycie "Zacznij się super, a potem rób co chcesz". Kawałek zaczyna się świetne i zaczyna bujać słuchacza, lecz po chwili odpuszcza i zaczyna się rozpływać. Takie nie wiadomo co. Sytuację płyty ratuje utwór #4 i tym samem pierwszy nie-singiel "The Devil You Know" - wreszcie szybka i zwarta kompozycja, która może wpaść w ucho. Jest to chyba mój ulubiony kawałek z płyty wzbogacony dźwiękami Hammondów Neila Citrona, który również produkował ten album. Jest to także ostatni tekst spod pióra Jacoba Buntona, gdyż na tym albumie znajdziemy kilku autorów słów. Kolejnym z nich jest Neil Turbin (tak - ten były wokalista Anthraxu z pierwszej płyty), który zapewnił nam kawałek "Change Or Die" kompozycja fajna i jedna z lepszych na płycie. Turbin napisał dla zespołu utwór #7 - "Insanity" - słychać to dobrze, gdyż oba te utwory są szybkie, a linia wokalu jest bliska Neilowej. "Szaleństwo" samo w sobie jest również bardzo fajnym kawałkiem, a w obu kawałkach w chórkach usłyszymy również Neila Turbina. Rodzynkiem na płycie jest kompozycja #6 - "Roll On". Jest to bowiem klasyczny bluesowy kawałek napisany tym razem przez Augusta Younga. Nie pasuje on kompletnie do stylistyki płyty i innych utworów, lecz gdybyśmy zagłębili się w historię koncertową Quiet Riot i zamiłowania Kevina DuBrowa do zespołów takich jak choćby Humble Pie czy Small Faces, dojdziemy do wniosku, że "Roll On" równie dobrze mogłoby się znaleźć na poprzednich albumach grupy jeszcze za życia frontmana. Solidna porcja bluesa od klasycznego zespołu heavymetalowego. Niestety, chwalenie tej płyty kończy się z kawałkiem "Hellbender", którego słowa zostały nam zapewnione tym razem już przez Jamesa Durbina (i tak do końca). Utwór okej, ale nic poza tym - jedynie refren może zostać przez chwilę w głowie, ale nic szczególnego. Tak samo z kolejnym utworem - "Wild Horses". Zapadł mi w pamięci jedynie dlatego, że linia wokalu w zwrotce bardzo przypomina mi "Monkey Business" od Danger Danger. "Holding On" natomiast wyparłem z pamięci utwór do przewinięcia. Sytuację ratuje trochę "Last Outcast" - spoko kawałek z fajnym beatem perkusji i szybkim refrenem - jeśli zdecydujecie się na odsłuch albumu, to warto sprawdzić. Wydawnictwo zamyka "Arrows and Angels" i podobnie, jak choćby "Wild Horses" jest totalnie bezpłciowa i nie do zapamiętania. Tytuł pamiętam jedynie dlatego, że kojarzy mi się z "Beggars and Thieves" z "Rehab" - tamten ka-

wałek również był przeciętny, ale dzięki wokalowi DuBrowa potrafił zostać w pamięci. Nie wiem, co mam zrobić z tym albumem. Ponownie dostaliśmy coś, co nie brzmi jak Quiet Riot i coś, co jest strasznie źle zmiksowane. Tak, jak w przypadku poprzednich płyt, opiekę nad albumem sprawował przyjaciel Frankiego Neil Citron i znów niestety położył sprawę. Wokal i perkusja są wyciągnięte zbyt "do przodu" zagłuszając kompletnie riffy gitary i linie basu, które nikną w tle. Przez ten zabieg kawałki tracą na mocy i piosenki, które mogłyby kopać tyłki, są jedynie dobrymi pozycjami. Nie pomaga również wokal Jamesa, który owszem - jest dobry, ale kompletnie nie pasuje do zespołu i ma zbyt mało mocy w kawałkach, której tej mocy potrzebują. Wszystko sprawia, że płyta jest bezpłciowa oraz nudna i mimo, że jestem wielkim fanem Quiet Riot, to płytę przesłuchałem jedynie kilka razy i wątpię, że będę do niej regularnie wracał. Nie mam w niej żadnego punktu zaczepienia i nie, nie jestem zakażony wirusem "bez Kevina nie ma QR" płytę z Paulem Shortino ubóstwiam, a wokaliści tacy, jak Mark Huff czy Scott Vokoun świetnie wpasowywali się wokalnie na koncertach. Niestety, ale w tej płycie (jak i w poprzedniej) zabrakło mocy i pomysłów od duetu DuBrow Cavazo, którzy w latach od 1983 do 2003, prawie, że nieprzerwanie nadawali, wraz z Frankiem za garami, wyraz temu zespołowi. Pozostaje liczyć na to, że przy następnym albumie (jeśli takowy powstanie), za produkcję weźmie się kto inny, a wokalista zapewni odpowiednią moc piosenkom, które się tam znajdą. (2.5) Maciej Uba

Rage - Wings Of Rage 2020 Steamhammer/SPV

Która to już płyta Rage? Hmmm, sam już szczerze mówiąc straciłem rachubę. Jednakże w przypadku tego zespołu ilość zazwyczaj idzie w parze z jakością. Tym razem Peavy Wagner również nie zawiódł swoich słuchaczy. Słowo "rage" w tytule sugeruje (a Peavy to potwierdza), iż od strony muzycznej album ten miał z samego swojego założenia kwintesencją stylu grupy, takim Rage w pigułce. Czy owe założenie udało sie zrealizować? A owszem. Już utwór otwierający całość zatytułowany "True" pokazuje nam to, co zarówno w stylu Rage, jak i całym niemieckim heavy/ po-

RECENZJE

163


wer metalu najlepsze. Więcej przykładów? Proszę bardzo. Taki "Tomorrow" to utwór, który posiada dość chwytliwe melodie i ma w sobie pewne echa stylistyki Judas Priest. Solówka jednakże już przypomina jednoznacznie, że mamy do czynienia z naszymi sąsiadami zza Odry. Kolejny przykład kwintesencji stylu to utwór "Shine The Light", dość epicki, balladowy i chwytający za serce (mimo tej kiczowatości charakterystycznej dla tego gatunku). Moją uwagę zwrócił jeszcze kawałek "Tomorrow", zwłaszcza ten chóralny śpiew na początku oraz w refrenie. Poza tym na "Wings Of Rage" Peavy i chłopaki otwarcie wracają do swojej przeszłości. Bo jakże inaczej nazwać utwór o dość tajemniczym tytule "HTTS 2.0". Okazuje się jednak, że jest to nic innego jak nowa wersja kawałka "Higher In The Sky". Trzeba przyznać, że w tym wcieleniu ta piosenka nabrała pewnej nowej mocy. Cóż można jeszcze można o tym krążku napisać... Starych fanów przekonywać nie trzeba, natomiast ci młodsi, którzy zespołu nie znają mogą ten album potraktować jako początek swojej przygody z muzyką Rage. (5) Bartek Kuczak

metalu. Wyobraźcie sobie, że gdzieś na początku lat osiemdziesiątych Joey DeMaio spotyka Toma Arayę i po paru głębszych postanawiają stworzyć sobie wspólny projekt. Wyszło by coś w stylu Risen Prophecy właśnie. A to nie wszystko. Dodajmy do tego szczyptę riffów w stylu Led Zeppelin... Mieszanka wybuchowa, nieprawdaż? "Voices From The Dust" zawiera długie i dość rozbudowane kompozycje. Pewne ozdobniki dodają im sporej dramaturgii. Jeśli chodzi o to, to owe budowanie chłopaki mają opanowane do perfekcji. Instrumentalne intro zatytułowane "Summoning Whispers" może być lekko mylące, gdyż po tej nastrojowej melodyjce mamy już nawałnice w formie kawałka "The Flames Of Conummation". Więcej heavy metalu znajdziemy na przykład w takich kawałkach, jak "The Tower in Shinar" (trochę słyszalne wpływy Manilla Road) czy kończącym "Vengeance from Above". Generalnie można posłuchać. (4) Bartek Kuczak

Ripper - Sensory Stagnation 2019 Unspeakable Axe

Na najnowszym MLP Ripper w żadnym razie nie zamierzają zwalniać. Death/thrash w ich wykonaniu jest więc wciąż ostry, szaleńczy i totalnie bezkompromisowy, zresztą chilijskie zespoły już nas do tego przyzwyczaiły. Fakt, poza nawalanką na najwyższych obrotach nie ma w tych utworach praktycznie niczego innego, ale w tej stylistyce chłopaki są naprawdę dobrzy i trzeba im to oddać. Poza intro "Dissociation" mamy tu cztery właściwe utwory. Najlepiej bronią się numer tytułowy z basową solówką i rozpędzony na maksa, gniewny "Terror Streets", ale fani takiego podziemnego metalu pewnie i tak łykną ten materiał w całości, poza wersją cyfrową dostępny też na CD i kasecie. (3,5) Wojciech Chamryk Risen Prophecy - Voices From The Dust 2019 Metal On Metal

Brytyjski Risen Prophecy to zespół, który w ciekawy sposób łączy epickość wczesnego Manowar z elementami thrashu oraz speed

164

RECENZJE

Ritual Steel - V 2019 Pure Steel

Okładka jakby mroczniejsza od wcześniejszych, ale muzycznie Ritual Steel wciąż kultywuje tradycje germańskiego metalu lat 80. Jest więc surowo i mocno, z konkretnymi riffami i dobrze brzmiącą perkusją, ale nie brakuje też melodii i całkiem chwytliwych refrenów. Dobrymi przykładami takiego podejścia są "Does Tomorrow Exist", rozpędzone, dla mnie najciekawsze na tej płycie "Civil Unrest" i "Doomonic Power" czy mroczny "The Ritual Steel Hammer". Sven Böge oszczędnie dozuje krótkie, przemyślane w każdej nucie solówki, wokale Johna Casona to też mistrzostwo - mają chłopaki pecha, że nie mogli zacząć grać tak z 15 lat wcześniej, bo byliby teraz pewnie w zupełnie innym miejscu. Nie ma też co ukrywać, że w kilka utworów wkradło się zbyt dużo monotonni, co szczególnie doskwiera w "Kingdom Of Death", ale jako całość "V" i tak jest udanym albumem wartym uwagi. (4,5) Wojciech Chamryk

Rob Halford - Celestial 2019 Legacy Sony Music

Anglosaskie kolędy, piosenki bożonarodzeniowe i pastorałki znałam już w dzieciństwie. Oczywiście nie znałam ich tekstów ani na jotę tak jak polskich kolęd, ale zawsze przyjemnie kojarzyły mi się ze świętami (nie znałam, o rozumieniu oczywiście też nie ma mowy, bo któż w dzieciństwie rozumiał i polskie kolędy z ich "atoli" czy "rąbek z głowy zdjęła"). I o ile polskie kolędy nigdy nie brzmiały dobrze w popowych czy rockowych aranżacjach, te anglosaskie, choć często równie stare (bo nawet z XIX wieku) miały wrodzoną zdolność dopasowywania się do współczesnych rytmów. Prawdopodobnie wynika to z faktu, że nasze rozumienie muzyki rozrywkowej ma korzenie we właśnie anglosaskiej, nie europejskiej muzyce tradycyjnej. I oto nadchodzi Halford. Bez ekipy Judas Priest, bez muzyków "solowego Halforda". Siada wraz z rodziną (bratem i bratankiem), kumplami... i kolęduje. Tak, Halford nagrywa płytę, na której poza dwoma numerami własnego pomysłu (w tym jednym klasycznie heavymetalowym) znajdują się same kolędy. Można odebrać ją jako nierówną, podejrzanie różnorodnie zaaranżowaną. Można, wszak znajdują się na niej aranżacje od od klasycznej, jak w "Noel", która z powodzeniem wybrzmiałaby w kościele, po metalową jak w przypadku "Joy to the World" czy "Good King Wenceslas". Można, ale moim zdaniem wartość tego krążka leży w jego charakterze. To rodzinne kolędowanie, najlepsze miejsce dla tego typu utworów. Warto spojrzeć na "Celestial" nie jak na kolejny heavymetalowy szczebel w solowej karierze Halforda, ale właśnie jak na kameralne granie dla siebie. Na małe zaproszenie Halforda do swojego świata. Nie ciągnie Was? Spróbujcie. Kilkadziesiąt lat temu nikt by nie uwierzył, że potężny wokal Judas Priest zaśpiewa nam XIX-wieczną pieśń o Maryi rodzącej Jezusa w Betlejem. (4) Strati RPWL - Live From Outer Space 2019 Self-Released

RPWL to zespół znany, lubiany i doceniany w środowisku polskich fanów rocka progresywnego. Gdy sięgam po ich płyty zawsze zaskakuje mnie ile w ich muzyce inspiracji Pink Floydami (raczej tymi już bez Rogera Watersa). Jednak w wykonaniu Niemieckich muzyków

to żadna ujma, tym bardziej, że dzięki kreowaniu niezwykłej atmosfery, klimatu i nastroju bardzo szybko zapomina się o tej specyfice RPWL. Ostatnie płyty Niemców to concept-albumy, niezwykle malownicze i wciągające. W zasadzie większość z nich ma swoje koncertowe odpowiedniki. Nie inaczej jest w wypadku "Live From Outer Space", bowiem na pierwszym dysku odegrana jest wersja "live" krążka "Tales From Outer Space". A znajduje się na nim występ formacji zarejestrowany 7 kwietnia 2019 roku w holenderskim Zoetermeer, w klubie De Boerderij. Atmosfera muzyki i koncertu znakomicie oddaje przesłanie samego konceptu albumu. Jedyną różnicą jest to, że kompozycje są trochę inaczej zaaranżowane i bardziej się rozrastają. Drugi dysk tego wydawnictwa zawiera wybór utworów z wcześniejszych płyt z "Hole In The Sky", "Roses", "Unchain The Earth", czy też "Masters Of World" na czele. Także całość prezentuje się wyśmienicie. Myślę, że każdy fan RPWL będzie usatysfakcjonowany tym albumem. Dodatkowo "Live From Outer Space" ma swoja wersję winylową, a także DVD, więc każdy z adoratorów Niemców w zależności od swoich preferencji będzie mógł zadowolić każdy ze swoich zmysłów od słuchu po wzrok. (4) \m/\m/

Running Wild - Crossing The Blades 2019 SPV/Steamhammer

EPka "Crossing The Blades" to zapowiedź nowego albumu żywej legendy Running Wild. Jej zawartość niczym nie zaskakuje i jest to pierwszy plus. Kawałki utrzymane są w typowej konwencji tego zespołu, acz pozbawione są wigoru znanego nam z pierwszych płyt. Nie od dziś wiadomo, że wilk morski stracił już kły, a kąsanie protezą nie jest już takie straszne. Co by nie pisać, lepiej słuchać takiego prostszego Runninga niż plastikowego potworka z niedawnych dokonań Pana Kasparka. Kolejno "Crossing The Blades", "Stargazed" i "Ride On The Wildside" nie wy-


chodzą z roli i słucha się ich bardzo dobrze. W sumie więcej od tego zespołu już nie wymagam. O dziwo również nieźle wypadł cover z repertuaru Kiss czyli "Strutter". Rock'n'Rolf udanie zaadoptował ten kawałek na potrzeby pirackiej załogi. Gdyby Rolfowi Kasperkowi udało się przygotować resztę kompozycji w podobny sposób, powiem, że nagrał dobrą płytę. A EPka "Crossing The Blades" właśnie to anonsuje. \m/\m/

R.U.S.T.X - Center Of The Universe 2019 Pitch Black

Poprzednia płyta tej cypryjskiej, rodzinnej grupy "T. T. P. M." była udana, tak więc chętnie odpaliłem kolejny materiał R.U.S.T.X. "Center Of The Universe". Grupa z powodzeniem podąża na tej płycie obraną już wcześniej ścieżką, z pasją i dużą estymą grając klasyczny hard'n' heavy z przełomu lat 70. i 80. Świetnie pokazuje to już opener "Defendre Le Rock"; dość surowy, ale melodyjny, z zadziornym śpiewem. Wokalnie udzielają się tu zresztą wszyscy członkowie zespołu, czyli trzy głosy męskie i Katerina, grająca również na instrumentach klawiszowych. Wpływa to całkiem korzystnie na zróżnicowanie partii wokalnych, choćby w dynamicznym, kojarzącym się z Rainbow lat 80. "Running Man" czy bardziej melodyjnym, mającym w sobie coś z Van Halen - te klawisze - "Endless Skies", gdzie z kolei mamy duet. Podobnie jest w tytułowym, balladowym i najdłuższym na płycie utworze tytułowym, w klimaty AOR/późne Van Halen uderza również "Wake Up". Są też dwa bonusy CD: rozpędzony, surowy brzmieniowo "Dirty Road" i "Band On The Run", fajnie przearanżowana przeróbka przeboju The Wings ex Beatlesa - zaczynająca się balladowo, dalej dynamiczna, z solówką fortepianu. Fajnie gra ta familia Xanthou, warto dać jej szansę! (5) Wojciech Chamryk Sacrifizer - La Mort Triomphante 2019 Dying Victims Productions

Groźny image, takież pseudonimy, ale debiutancka EP-ka tego francuskiego kwintetu to kawał solidnego speed metalu. Takiego bardziej w stylu pierwszych płyt Slayer, Destruction czy Sodom, w dodatku z odniesieniami do thrash czy black metalu, słyszalnego szczegól-

torem jest Tim LeNoir, który pracował również dla Guns N' Roses czy Rolling Stones. Myślę, że "Katharsis" to aktualnie lektura obowiązkowa dla wielbicieli hard rocka i wszelkich jego odmian. (4) \m/\m/ nie w opętańczych wokalach Sexumera. Nie brakuje też nawiązań do bardziej tradycjnego heavy, przede wszystkim w mrocznym, najnowszym "Morbid Envenomation". Najnowszym, bo to wydanie "La Mort Triomphante" jest akurat wznowieniem materiału, pierwotnie składającego się z sześciu utworów. Dodatki to trzy numery z kasetowego demo "Night Of The Razors", brzmiące znacznie surowiej, chociaż w żadnym razie nie odstające stylistycznie i rzeczony już "Morbid Envenomation", więc obie strony winylowego krążka zostały zapełnione siarczystą muzyką w dawnym stylu - nową i ekscytującą gdzieś w okolicach roku 1983, teraz już po prostu ponadczasową i ciągle aktualną. (4,5) Wojciech Chamryk

Salem UK - Win Lose Or Draw 2019 Dissonance

Cztery studyjne krążki w niecałe siedem lat to naprawdę niezły wynik, zdecydowanie bliższy realiom muzycznego biznesu lat 70. czy 80. niż tym obecnym, ale w końcu Salem jest zespołem zakorzenionym w tej prehistorycznej już epoce. Szkoda tylko, że w porównaniu z ubiegłorocznym "Attrition" jest znacznie słabiej, wręcz nudno, tak jakby zespołowi skończyły się już pomysły. Owszem, wciąż nie brakuje tu udanych nawiązań do czasów świetności Nowej Fali Brytyjskiego Metalu w postaci rozpędzonego "Censored", równie dynamicznego utworu tytułowego czy balladowego "Blind", ale w innych uworach Salem bardzo spuścił z tonu, proponując jakieś rozrzedzone popłuczyny, które raczej nie miałyby szans wejść na poprzednie płyty. Być może to skutek zmian składu, bo jednak zastąpić taki gitarowy duet jak Mark Allison/ Paul Macnamara to nie lada wyzwanie, tym bardziej jednym tylko instrumentalistą. Simon Saxby też nie zawsze staje na wysokości zadania, zbyt często brzmiąc niczym sterany życiem Ozzy ("Victorious"), tak więc "Win Lose Or Draw" dotrze pewnie do tych najbardziej fanatycznych fanów NW OBHM. (2) Wojciech Chamryk

Santa Cruz - Katharsis 2019 M-Theory Audio

Nie pamiętam co i jak ale przeglądając YouTube natknąłem się na któryś z kawałków Santa Cruz. Zapamiętałem nazwę oraz to, że grają dość sympatyczny glam metal. No i pomyślałem, że jak nadarzy się okazja warto o nich coś skrobnąć. Taką okazją stała się ich najnowsza płyta "Katharsis". Finowie działają od 2007 roku nagrali do tej pory cztery albumy, omawiany "Katharsis" jest właśnie tym czwartym. Liderem zespołu jest Arttu Kuosmanen, który ukrywa się za pseudonimem Archie Cruz. Archie przede wszystkim jest wokalistą i kompozytorem ale także gra na gitarach. Przystępując do nagrywania najnowszej produkcji zaangażował zupełnie nowych muzyków. Być może z tego powodu w ich muzyce pojawiło się sporo współczesnych brzmień, ale ciągle punktem wyjściowym jest amerykański glam lat 80. Można byłoby teraz wypisać spore grono tych kapel, które niewątpliwe inspirowały i inspirują Archiego, ale muzyk ten osiągnął pułap, gdzie komponuje już muzykę wysoce zainfekowaną własnym spojrzeniem na dźwięki. Pewnie stąd też współczesne spojrzenie na hard rocka oraz fascynacja nowoczesnymi i alternatywnymi brzmieniami rockowometalowymi. Ogólnie kawałki z "Katharsis" tryskają energią. Z pośród nich można wybrać sobie sporo tych ulubionych. Biorąc z brzegu, opener "Changing Of Seasons", który łączy tradycję glam i współczesnego grania. Następny bujający już w pełni nowoczesny "Bang Bang". Czy też singlowy, trochę stonowany, trochę alternatywny ale na wskroś glamowy "Into The War". W ten sposób można wybierać do samego końca krążka. Po prostu jest z czego wybierać. Poza tym Archie pisze również świetne balladowe utwory, tak jak "I Want You To Mean It". Mamy też cover "Time After Time", który jak dla mnie wypadł blado. Niemniej fani hard rocka i glamu we współczesnym wydaniu będą zadowoleni, a nawet może zachwyceni tym albumem. Brzmienie i produkcja wydaje się w porządku. Zajmował się tym Kane Churko (Five Finger Death Punch, Ozzy Osbourne, Papa Roach), który dopisany jest także jako współautor kompozycji. Jednak w brzmieniu czasami tak bywa, że dźwięki wydają się lekko przytłumione, co nie do końca mnie odpowiada. Na koniec zwrócę jeszcze uwagę na okładkę, jej au-

Sascha Paeth's Master Of Ceremony - Signs Of Wings 2019 Frontiers

Sascha Paeth's Master Of Ceremony to nowy projekt, prawdopodobnie wymyślony na potrzeby Frontiers Records. Dzięki czemu jest duże prawdopodobieństwo, że ten pomysł jeszcze trochę poegzystuje. Niestety jest to formacja z kobietą za mikrofonem, co mnie od razu negatywnie nastawia do całości materiału. Dzięki Sachy prawdopodobnie muzyka Master Of Ceremony ma sporo gitar. Dość solidnie wygląda też sekcja rytmiczna, w postaci gry basisty André Neygenfinda (Avantasia) i perkusisty Felixa Bohnke (Edguy). Czasami brzmi to, jakby prawdziwy heavy metal został wciśnięty w przyciasne ubranko utkane z melodyjnego power metalu. Najlepszymi przykładami w tym wypadku są otwierający "The Time Has Come" i kawałek z konkretnym ciosem "Sick". Jednak przytłaczająca większość "Signs Of Wings", to wpadający w ucho i łatwy melodyjny power metal, który przypomina mieszankę produkcji znanych nam z płyt Within Temptation, Tarji i innych. Słowem taka papka tych wszystkich kapel z paniami za mikrofonem. W tym wypadku, nawet tytułowy utwór "Signs Of Wings", który chciał zabrzmieć najbardziej dojrzale, nie sprostał zadaniu. Wyróżniają się tyko dwa utwory, rytmiczny, z ciekawą melodią i harmoszką w tle, "Radar" oraz najlepiej skrojony przebój "Where Woukd It Be". Pewnym "odkryciem" zespołu jest wokalistka Adrienne Cowan. Ci co uwielbiają śpiew pań w mocniejszym i melodyjnym graniu będą zachwyceni. Dla mnie brzmi ona jak wszystkie inne, nic specjalnego, tak jak cała płyta "Signs Of Wings". Szkoda tylko Saschy Paetha, bowiem potrafi kreować znacznie ciekawszą muzykę, ale na tę nie ma takiego popytu, jak choćby na kolejny zespolik z damskim głosem. (3) \m/\m/

RECENZJE

165


Savage Master - Myth, Magic And Steel 2019 Shadow Kingdom

Savage Master nie zmieniają się. Wciąż grają jakby trwał w najlepsze rok 1983, a w zestawieniach "Kerrang!" czy "Hit Parader" z tamtego okresu mogliby śmiało rywalizować z Bitch, Hellion, Riot czy Cirith Ungol. Dodajcie do tego słyszalne inspiracje brytyjskim metalem z czasów świetności NW OBHM i wszystko będzie jasne jeśli ktoś szuka w metalu nowości, ceni eksperymenty czy poszukiwania, to "Myth, Magic And Steel" może odpuścić już na starcie, bo niczego dla siebie na tej płycie nie znajdzie. Wszelkiej maści oldschoolowcy spod znaku hard'n' heavy będą za to zachwyceni, bowiem prosta, surowa, ale całkiem też przy okazji melodyjna muzyka Savage Master trafia idealnie w punkt, a Stacey Peak śpiewa zadziornie, niczym Betsy czy Ann Boleyn za najlepszych lat. Dopełnia to wszystko okładka w klimacie fantasy (Mike Hoffman), a poza wersją cyfrową trzeci album Savage Master można zafundować sobie również na longplayu, kompakcie i kasecie - jak ma być klasycznie, to bez półśrodków. (5) Wojciech Chamryk

Screamer - Highway Of Heroes 2019 The Sign

Wydawałoby się, że tak niedawno ukazał się debiutancki album Screamer "Adrenaline Distraction", a tu proszę, Szwedzi grają już od 10 lat i właśnie wypuszczają czwartą płytę długogrającą. Poprzednia, "Hell Machine" sprzed dwóch lat, najwyraźniej skrystalizowała obecny skład zespołu, który teraz, bez kompleksów i żadnych obiekcji, robi to, co potrafi najlepiej - gra oldschoolowy metal w duchu przełomu lat 70. i 80. Dlatego "Highway Of Heroes" na pewno znudzi i rozczaruje zwolenników nowoczesności w ciężkim wydaniu, ale zafascynuje za to zwolenników wczesnej NWOB HM czy europejskiej sceny metalowej tak do 1984 roku, kiedy to nie tylko niemieckie, ale też belgijskie, holenderskie czy szwedzkie

166

RECENZJE

zespoły pojawiały się niczym grzyby po deszczu, ale wiele z nich wspominamy, a przede wszystkim z przyjemnością słuchamy, do dnia dzisiejszego. Co ważne Screamer potrafi też zabrzmieć nader konkretnie, bo nośne refreny nie wykluczają mocarnej sekcji i surowych riffów, a i Andreas Wikström też ma kawał głosu - ręczę, że gdy posłuchacie choćby "Ride On", "Rider Of Death" czy "Caught In Lie", to już się od tej płyty nie uwolnicie. (5) Wojciech Chamryk

Secret Chapter - Chapter One 2019 Crime

Secret Chapter to nowa nazwa na scenie heavy/power metalowej. Norwegowie istnieją ledwo dwa lata i już mogą pochwalić się debiutem. Tworzą go muzycy mało znani ale na koncie mają współtworzenie m.in. takich kapel jak Withem, Maraton, Wild'n'Wicked, Intruder. Poza tym mogą pochwalić się współpracą z Ronni Le Tekro (TNT), Tony Millsem (TNT), Matsem Levenem (Yngwie Malmsteen, Candlemass), Pagan's Mind, Samanthą Fox oraz Circus Maximus. Co do inspiracji chętnie powołują się na klasyczny repertuar Judas Priest, Accept, a także na TNT i Queensryche, a nawet Deep Purple. Po części jest to prawda ale sprawę rozjaśnia pierwszy kawałek z albumu "Chapter One", którym jest "Baptized In Ecstasy". Generalnie słuchając go mam wrażenie, że jest to bardziej melodyjne wcielenie HammerFall. Właśnie przez pryzmat takiego power metalu Norwegowie podają nam swoją muzykę. Do tego dodają jeszcze pewne elementy zaczerpnięte z melodyjnego progresywnego power metalu a także hard rocka (szczególnie w sposobie wykorzystania klawiszy). W ten sposób otrzymujemy heavy/power metal w stylu Secret Chapter. Jednak to, że Norwegowie postawili na bardzo melodyjną wersję swojej muzyki nie oznacza, że jest ona źle skomponowana, zagrana czy też nagrana. Jest wręcz odwrotnie, w/g mnie jest wszystko zrobione z dużą klasą. Tego przywołanego "hammerfallowego" wpływu na "Chapter One" jest więcej, bo odnajdziemy go także w utworach "The Great Escape" i "Introspection". Żeby nie było, że muzycy Secret Chapter są gołosłowni, dla przykładu powołam dwie kompozycje. Pierwsza to "Humen Centipede" w której odnajdziemy ślady Judas Priest

zmieszane z wpływami Uriah Heep. Druga to "One Night Ain't Enough" gdzie z pewnością jest coś z Accept. Natomiast album wieńczy jako bonus cover zespołu TNT siarczyście zagrany "Everyone's A Star". Te wszystkie przeróżne inspiracje odnajdziemy w każdym z kawałków. Jednak nie można też odmówić norweskim muzykom własnej inwencji, bo to dzięki niej ich muzyka otrzymuje taki a nie inny kształt. Jednak najbardziej melodyjnym i chyba większym hiciorem tego krążka jest "Heavy Metal Love Affair". On z kolei może kojarzyć się z najlepszymi power balladowymi kawałkami Def Leppard. Ma też jeszcze fatalne skojarzenia, bowiem klawiszowe aranżacje przypominają pewien "słynny świąteczny przebój" ale może to tylko udzieliła mi się przedświąteczna atmosfera. Zwolennicy heavy/poweru z łatwością odnajdą się w propozycji Secret Chapter, nawet mimo tego, że Norwegowie proponują jej wersje bardziej nośną i melodyjną. Zaś przeciwników na pewno nic tu nie przyciągnie, nawet te klasyczne odnośniki, tym bardziej, że muzyka Norwegów jest bardzo melodyjna. (4) \m/\m/

Serpent Warning - Pagan Fire 2019 Topillo

Serpent Warning grają doom metal w wydaniu najbardziej klasycznym z możliwych, kontynuacją w prostej linii dokonań ojców i mistrzów gatunku z Black Sabbath. Płyt nie wydają zbyt często - "Pagan Fire" jest dopiero drugim albumem w ich dyskografii - ale jak już wejdą do studia na dłużej, to jest czego posłuchać. Patos, dostojeństwo, długie, rozbudowane kompozycje, ultraciężkie riffy i wysoki głos Jimiego Lehtijoki to znaki rozpoznawcze fińskiej formacji, miód na serce fanów takiego grania. A dochodzą do tego jeszcze słyszalne wpływy tradycyjnego heavy, zarówno takiego spod znaku Cirith Ungol, jak i formacji nurtu NWOBHM, są echa klasycznego hard rocka - takie numery jak "Orient Eyes" czy "From The Deep Below" tylko na tym zyskują. Ciekawie rozwija się też finałowy "August 1972", od klimatycznej ballady do niezłego przyspieszenia, kolejny dowód, że doom metal wcale nie musi być powolny. (5) Wojciech Chamryk

Shadow Warrior - Return Of The Shadow Warrior 2019 BVB Promotion

Shadow Warrior powstał na początku 2019 roku, a już mamy możliwość słuchania ich debiutanckiej EPki "Return Of The Shadow Warrior". Dodam, że zespół został założony w Lublinie, należy do nurtu NWOTHM i za mikrofonem ma wokalistkę. Przesłuchując kolejnych pięć kompozycji, w głowie słuchacza przewijają się skojarzenia z Judas Priest, Saxon, Iron Maiden, Tokyo Blade, Angel Witch itd. Ogólnie NWOBHM. Jednak gdy docieramy do singlowego "Wind Of The Gods" jesteśmy już pewni, że największy wpływ na lubelskich muzyków miał Iron Maiden. Niemniej Shadow Warrior to nie ekipa "kopistów", bowiem do muzyki dodają wiele swojego talentu, umiejętności, a przede wszystkim serducha. Co stawia ich wśród załóg prawdziwych i szczerych w tym co tworzą. Generalnie nie ma co czepiać się do poszczególnych utworów. Każdy z nich naszpikowany jest świetnymi i ostrymi riffami oraz melodiami, tak jak to powinno być w wypadku tradycyjnego heavy metalu. Np. taki "Wind Of The Gods" od pierwszego przesłuchania nie daje człowiekowi spokoju. Co nie znaczy, że innych kawałków też sobie nie nucisz pod nosem. Poza tym wszystkie pięć utworów jest znakomicie zagrane, ale to nie powinno dziwić, bowiem muzycy od lat grali i tworzyli muzykę. Większość ekipy Shadow Warrior wcześniej współtworzyła folkowy Black Velvet Band, a wokalistka przez jakiś czas śpiewała w znanym nam Highlow. Jak już wspomniałem o Annie Kłos to trzeba zaznaczyć, że to bardzo mocny punkt tej kapeli. Ma znakomity głos, wyśmienity feeling i świetne eksponuje melodie. Brzmienie i produkcja jest nienajgorsza, choć płyta nagrywana była w małym lubelskim studio Wesoła 24. Bardzo ważne w wypadku "Return Of The Shadow Warrior" są teksty, które nawiązują do kultury Kraju Kwitnącej Wiśni. W podobnej estetyce przygotowana jest też szata graficzna EPki. Wszystko to tylko podkreśla charakter debiutu Shadow Warrior, więc nie dziwcie się, że kapela szybko zdobywa popularność. Jeżeli jesteście fanami klasycznego heavy metalu, a szczególnie nurtu NWOTHM, to radzę Wam, żebyście zainteresowali się tym zespołem. (4,6) \m/\m/


Silent Call - Windows 2019 Rockshots

Silent Call to szwedzki prog-metalowy zespół, który działa od roku 2006, a "Windows" to ich czwarty pełny album studyjny. To trochę dziwne, bo nie przypominam sobie, żeby któreś z wcześniejszych wydawnictw zawitało do naszej redakcji. Przesłuchując ich ostatni album mogę stwierdzić, że zespół plasuje się gdzieś po środku całej sceny progresywnego metalu. Co nie oznacza, że Szwedzi to jacyś słabeusze. Znakomicie poruszają się po rejonach wytyczonych przez gatunek, kierując się ku bardziej melodyjnemu prog-powerowi. Dość chętnie korzystają też z estetyki hard'n'heavy. Po prostu mają swoje pomysły i muzyczną wizję, którą z wdziękiem i pewnym rozmachem realizują. Na krążku świetnie brzmi gitara i solówki. Zresztą w muzyce Silent Call ma sporo do powiedzenia. Klawisze choć są wyraźnie słyszalne, to nie starają się wybijać przed szereg. Głównie wspierają pozostałe instrumenty, czasami eksponując swoje partie, ale jedynie w momentach gdy jest to niezbędne. Przypomina mi to sposób w jakim wykorzystywano Hammondy i ogólnie klawisze w hard rocku. Oba instrumenty są też głównymi kreatorami jeśli chodzi o treść, jak i aurę muzyczną tego albumu. Pewnie są osadzone w sekcji rytmicznej, która swoją bezpośredniością i pewną prostotą niezawodnie toruje im drogę w ich muzycznej opowieści. Świetnie odnajduje się też wokalista Göran Nyström, który w niektórych momentach brzmi jak Jorn Lande. Silent Call ma wszystko, co potrzebuje formacja progresywnego metalu, jednak jest coś, co nie pozwala im się przebić do elity tego nurtu. Zbyt wiele jest zespołów, które penetrują ten świat muzyczny i po prostu Szwedzi zbyt mocno kojarzą się z tym, co już nieraz słyszeliśmy. Także sięgnięcie po "Windows" nie będzie jakimś rozczarowaniem, a może tak być, że znajdą się tacy, co lepiej odnajdą się w muzycznym zaciszu Szwedów. (3,7) \m/\m/ Silver Talon - Becoming a Demon 2019 Self-Released

Zupełnie fajny zespół, Spellcaster rozpadł się jakiś czas temu na dwie inne formacje: goth-heavy-punkowy Idle Hands oraz kontynuujący schedę heavy metalu Silver Talon. Mnie osobiście Spellcaster

"kupił" bardzo zgrabnym połączeniem chwytliwych melodii z shreddowymi łamańcami w warstwie gitarowej. Całość tchnęła klimatem klasycznego, amerykańskiego heavy metalu. Choć Silver Talon jest kontynuacją Spellcaster, muzycy dokonali kilku radykalnych zmian. Coś, co dla mnie było zaletą kapeli, czyli mocny, czysty wokal, okazało się dla Silver Talon symbolem lukru i kiczu. I tak "melodyjne" wokale Tylera Loney'a zostały zastąpione przez Wyatta Howella, który śpiewa głęboko, z manierą Owensa czy Ronny'ego Hemlina. Z dawnych elementów charakteryzujących Spellcaster zostało ciekawe, momentami zaczerpnięte z Cacophony riffowanie, płynące solówki i nośne, melodyjne wstawki, takie jak początek "Warriors End". Nie mówiąc o już o tym, że w środku kawałka "Silver Talon" pojawia się niemal taki sam riff jak ten rozpoczynający spellcasterowy "I Live Again". Choć debiut Silver Talon to ledwie kilka kawałków (EPka liczy 6 pełnoprawnych numerów), nie da się zlekceważyć tego wydawnictwa świetnie brzmi, dużo się na nim dzieje, słychać dojrzałość kompozycyjną, poszanowanie dla tradycyjnego heavy metalu. I mimo że jest to "ledwie debiutancka EP", zagrał na niej gościnnie Jeff Loomis. (4,3) Strati

Sinner - Santa Muerte 2019 AFM

Ech, gdzie te czasy, gdy Sinner serwował płyty jak marzenie, wypełnione ostrą, melodyjną muzyką. OK, w 1987 zanotowali niezgorszą wtopę w postaci LP "Dangerous Charm", ale był to bodaj jedyny ich wypadek przy pracy przez blisko 40 lat istnienia. Teraz jednak Matt Sinner ma na głowie nie tylko Primal Fear, ale też udziela się w innych zespołach, tak więc "Santa Muerte" jako całość nie powala. W dodatku płyta jest trochę niespójna, bo śpiewa oczywiście sam lider, wspiera go, pozyskana niedawno, Giorgia Colleluori, a Sascha Krebs odpowiada za chórki. Nowy nabytek świetnie wypada w dynami-cznym openerze "Shine On", ale

klasą samą w sobie są partie Giorgii w coverze "Death Letter", bluesowym utworze Sona House'a i z gościnną solówką Magnusa Karlssona (Primal Fear, Allen/Lande). Skoro o gościach mowa, to w "Fiesta Y Copas" popisuje się Ronnie Romero, czyli namaszczony przez samego Człowieka w Czerni spadkobierca wielkiego R. J. Dio, a w utrzymanym w klimacie Thin Lizzy "What Went Wrong" udziela się Ricky Warwick, czyli frontman obecnego wcielenia tej grupy, zwącego się Black Star Riders. Są też fajne duety ("Last Exit Hell", kolejny hołd dla Thin Lizzy "Lucky 13"), ale całość "Santa Muerte", chociaż to klasowe granie na poziomie, nie porywa, nie wywołuje takich emocji jak "Danger Zone" czy "The Nature Of Evil"... (3,5) Wojciech Chamryk

SL Theory - Cipher 2019 ROAR!

SL Theory to nieznany mi do tej pory grecki zespół, którego dokonania można zlokalizować gdzieś na skrzyżowaniu stylów, AOR, progresywny rock i hard rock. Ich muzyka bardzo kojarzy mi się z mistrzami z Magnum, którzy bardzo umiejętnie łączą wszystkie trzy wspomniane kierunki, ale także z Kansas, Styx, Foreigner, a nawet Queen. W muzyce SL Theory jest tyle samo gracji, dostojeństwa, artyzmu, kunsztu, maestrii, profesjonalizmu itd., co w dopiero wspomnianych kapelach. Jednak Grecy jeszcze mocniej podkreślają wszelkie odcienie nastroju i emocji. Ich kompozycje oraz sposób grania na instrumentach odzwierciedlają starą szkolę takiego grania, także fani rocka z przełomu lat 70./80, gdzie oprócz pewnego ciężaru królowały harmonie i melodie, powinni być zachwyceni. Oczywiście Grecy dodają siebie i swoje postrzeganie dźwięków, czasami też troszkę się wyłamują przemycając ciekawe wypady w stronę bluesa czy funky. Ale to w tej muzyce też już było. Z początku "Cipher" nie zachwyca, jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem zyskuje coraz więcej, aż w głowie zapadają te najciekawsze fragmenty albo całe utwory. Mnie najbardziej do gustu przypadły przeszywający i przyprawiający o dreszcze "If It Wasn't For You" oraz równie emocjonujący i bardziej dynamiczny "If You Saw Me Dead". Niemniej dużą satysfakcję daje cały album. Jak dla mnie ma on - a także sam zespół ogromny potencjał i oby Grecy go

wykorzystali. Żeby z każdym następnym krążkiem zbliżali się do poziomu i osiągnięć swoich idoli. Natomiast ja namawiam Was wszystkich czytających tę recenzję do dania szansy SL Theory ich albumowi "Cipher" oraz muzyce. (4) \m/\m/

Slayer - The Repentless Killogy 2019 Nuclear Blast

W roku 1984, pomiędzy pierwszym a drugim albumem studyjnym, Slayer wydał LP "Live Undead", gdzie część materiału została co prawda nagrana live, ale w studio i z minimalnym udziałem publiczności. Siedem lat później nie pozostawili już jednak w tej kwestii żadnych niedomówień podwójnym "Decade Of Aggression", jednym z najlepszych albumów koncertowych w historii metalu. Aż dziwne, że później dyskografia amerykańskiej grupy powiększała się tylko o wydawnictwa koncertowe w wersji video, jak na przykład "War At The Warfield", chociaż w sumie fani zbierający koncertówki audio tej grupy mieli i tak obfite łowy dzięki piratom. Teraz "pożegnalny" album Slayer, zarejestrowany 5 sierpnia 2017 roku w Los Angeles, ukazał się również jako 2CD oraz 2LP. Fani na pewno łykną to wydawnictwo bez żadnych zastrzeżeń, jednak "The Repentless Killogy" nie porywa. Surowe, niemal bootlegowe brzmienie nie jest tu największym mankamentem, problem ma Tom Araya już w 10 w kolejności "Mandatory Suicide" jego głos wyraźnie słabnie, by z każdym kolejnym utworem potwierdzać, że frontman Slayera faktycznie powinien wybrać się już na emeryturę - fakt, że nie ma jeszcze 60-tki, ale w tej estetyce brzmieniowej realia wyglądają inaczej niż przy śpiewaniu rocka, bluesa, jazzu czy nawet tradycyjnego metalu. Fajna jest za to tracklista, 20 wyselekcjonowanych numerów z lat 1983-2015. "War Ensemble", "Dead Skin Mask", "Seasons In The Abyss", "South Of Heaven", "Raining Blood", "Chemical Warfare" czy "Angel Of Death" to przecież thrashowe klasyki pierwszej wody, kamienie milowe gatunku. Może trochę szkoda, że zespół nie poszperał bardziej w przeszłości, ale zważywszy na niedomagania wokalisty i fakt, że mamy tych starszych numerów bez liku na wcześniejszych wydawnictwach live, a "The Repentless Killogy" i tak trwa blisko półtorej godziny, jest całkiem nieźle. Tylko czy aku-

RECENZJE

167


rat żegnanie się raptem tylko "niezłą" płytą live to godne pożegnanie zespołu, który potrafił zabijać na żywo? (3,5) Wojciech Chamryk

Understanding". Singlowy "Cold" to już wręcz klimaty ogniskowo-harcerskie, melodyjny pop przeważa też w "The Raven Still Flies With You", z refrenem w stylu HIM na czele. I chociaż mamy też w tym długim utworze również progresywne patenty pod Marillion, podobnie zresztą jak w "Whirlwind", to jednak całość "Talviyö" jest nad wyraz przeciętna - to taki ugrzeczniony metal bez mocy i pazura. (2)

szczą jako pełnoprawna płyta. Pożyjemy zobaczymy, a tym czasem, jak ktoś jest maniakiem progresywnego grania, powinien zapamiętać tę nazwę i tak, jak ja, rozejrzeć się za wydanymi już krążkami tj. "Discovery" i "Grave New World", bo singiel "Hourglass" wystawia muzyce Soundscape, jak najbardziej zasłużoną wysoką ocenę. (4,5) \m/\m/

Wojciech Chamryk Sodom - Out Of The Frontline Trench 2019 Steamhammer/SPV

Tom, w pewnych kręgach Angelripperem zwany, chyba sobie upodobał krótkie wydawnictwa. "Out Of The Frontline Trench" to chyba trzecia EP-ka Sodom z rzędu. Cóż minusem jest fakt, że przy takich wydawnictwach zawsze jakiś lekki niedosyt zostaje. Z drugie zaś strony jest co prawda krótko, ale za to szybko i konkretnie. Co tym razem nam chłopaki zaoferują? Mamy trzy nowe kawałki, o których szczerze nie ma co pisać elaboratów. Po prostu konkretne thrashowe przyłożenie, z których gdzieś tam z głębi wychylają się blackowe elementy (jakkolwiek członkowie Sodom by się od tego nie odcinali). To oczywiście nie wszystko. Tom funduje nam nową wersję klasyka "Agent Orange" (która niewiele, jeśli w ogóle różni się od pierwowzoru) oraz koncertowe wykonanie "Bombenhagel". Te dwa wspomniane utwory to raczej ciekawostki dla fanów.(4) Bartek Kuczak

Sonata Arctica - Talviyö 2019 Nuclear Blast

Sonata Arctica to jeden z tych zespołów, które nie zdołały przekonać mnie do siebie. "Ecliptica" i coś jeszcze kurzą się więc gdzieś w czeluściach półek, nowsze płyty Finów też w żadnym razie mnie nie wzruszały. Z najnowszą, jubileuszową, bo w końcu 10, "Talviyö" będzie pewnie podobnie, bo to lukrowany power metal, za jakim nie przepadam. Niejednokrotnie bywa bowiem tak, że w nagraniach komercyjnych przecież zespołów AOR/hard z lat 80. jest więcej mocy niż w metalu Sonata Arctica, czego ostatecznym potwierdzeniem jest "The Last Of The Lambs", rzecz bardziej w stylu alternatywnego popu niż jakiegokolwiek metalu, podobnie jak "A Little Less

168

RECENZJE

SpiteFuel - Flame To The Night 2019 Black Sunset/MDD

Soundscape - Hourglass 2019 Angel Thorne Music

Soundscape to kapela, która powstała w roku 1995, a powołana została przez Roba Thorne. Ogólnie jest to odskocznia Roba od codziennych obowiązków w jego podstawowym zespole Sacred Oath. Nie dziwcie się, więc, że przez ćwierć wieku muzycy nagrali jedynie dwie długogrające płyty oraz dwa single, gdzie omawiany "Hourglass" jest tym ostatnim. Nie przypominam sobie abym słyszał "Discovery" (1997) i "Grave New World" (2009) niemniej aktualny singiel zawiera muzykę, która jest ciekawym zderzeniem amerykańskiego power metalu z progresywnym metalem. Pierwsze, co uderza nas po włączeniu singla to, że tytułowy utwór "Hourglass" atakuje nas mocnym i mrocznym power metalem. Jednak nie jestem tym zaskoczony, jakby niebyło Rob właśnie czymś podobnym zajmuje się na co dzień w Sacred Oath. Poza tym pozostali muzycy Soundscape to też byli muzycy tej kapeli - przynajmniej większość - i wiedzą co jest na rzeczy. Jednak w te power metalową estetykę wtłoczone są ciekawie zagrane i technicznie elementy progresywnego metalu. Pierwsze skojarzenie to oczywiście Dream Theater ale są też pewne odniesienia do Rush. Właśnie tak m/w wybrzmiewa cała muzyka Soundscape. Z tym, że począwszy od "Insatiable" coraz mocniej przebija się bardzo klimatyczny i świetnie technicznie zagrany progresywny metal aby w "Paradox" zabrzmieć wręcz jak jeden z zagubionych kawałków wspominanego już Dream Theater. Soundscape, jak sygnalizowałem to odskoczni i ciekawostka, ale świetnie wymyślona i zagrana, przez co godna uwagi. Jak sami muzycy kapeli podkreślają nie zamierzają pracować nad nowym, całym albumem, wolą co jakiś czas wypuścić singla lub EPkę, a później może połączą to w całość i wypu-

SpiteFuel po zmianie wokalisty doświadczonego Stefana Zörnera zastąpił dotąd raczej nieznany Philipp Stahl - utknęli w miejscu. Fakt, heavy metal w ich wydaniu wcześniej też nie porywał niczym szczególnym, ale było to solidne, niemieckie granie na całkiem niezłym poziomie. Trzeci album "Flame To The Night" ukazuje jednak grupę w kryzysie, na swoistym rozdrożu. W żadnym razie nie jest to wina nowego frontmana, bo Stahl śpiewa ostro i z nerwem, ma też niezły dół, który wykorzystuje w mocniejszych, wręcz ekstremalnych jak na tę stylistykę, partiach. Kuleje jednak sama muzyka: już pierwszy po intro "Stand Your Ground" pokazuje, że panowie ugrzęźli w schematach, kopiując na potęgę Ozzy'ego Osobourne'a i stare płyty Helloween, a dalej wcale nie jest lepiej. Po nijakim "Machines" wybrzmiewa więc popowy "Trick Or Treat", który w notatkach podsumowałem tylko jednym, za to wszystko mówiącym słowem "kupa". "Firewater" brzmi niestety bardzo podobnie i równie kulawo, "Two-Faced" jest równie monotonny, aż robi się smutno, że muzycy z takim stażem firmują asłuchalnego, pozbawionego metalowego uderzenia gniota, skierowanego najwidoczniej do wszystkich, czyli tak naprawdę do nikogo... (1) Wojciech Chamryk Starborn - Savage Rage 2019 Iron Shield

"Savage Rage" to debiutancka płyta długogrająca Brytyjczyków ze Starborn. Muzykę zespołu można opisać jako nawiązanie do NWOB HM z lekko tu i ówdzie słyszalnymi elementami europejskiego power metalu. Zespół czerpie pełnymi garściami ze stylistyki Iron Maiden (dość rozbudowane utwory, zmiany tępa, budowanie nastroju itp). Najlepsze numery na

tym krążku? Zdecydowanie wyróżnia się otwierający mroczny (nawet lekko niepokojący) prawie ośmiominutowy "Existence Under Oath". Jest to dość ciekawe wprowadzenie w album. Zabieg ten od razu skojarzył mi się z ostatnim studyjnym albumem Maidenów i otwierającym go "If Eternity Should Fail". Wyróżnia się także półballadowy "I Am The Clay". Tutaj w zwrotce zastosowano zabieg wysokiego śpiewu na tle samejgitary basowej niczym w sabbathowym "Heaven And Hell" (chociaż nie oszukujmy się, Bruce Turnbull nie jest Rnnie Jamesem Dio). Reszta to przyzwoity heavy metal. Przyzwoity, ale nie wyróżniający się jednakże niczym specjalnym pośród setek podobnych wydawnictw. Nie mniej jednak start zły nie jest, zobaczymy co będzie później. (3,5) Bartek Kuczak

Steve Grimmett's Grim Reaper At The Gates 2019 Dissonance

Steve Grimmett jest nie do zdarcia: nawet amputacja nogi nie zdołała powstrzymać go przed nagraniem kolejnej płyty. Co ważne "At The Gates" jest albumem trzymającym poziom, chociaż firmujący go artysta jest weteranem z 40-letnim stażem na metalowej scenie. Cieszy, że jeden z najlepszych wokalistów nurtu NWOBHM, znany nie tylko z Grim Reaper, ale też Chateaux, Onslaught, Lionsheart czy działalności solowej jest wciąż w formie. Może nie ma tu zaskoczeń i zawartość "At The Gates" nie powala tak jak LP's Grim Reaper z lat 80., ale sporo na tej płycie udanych utworów. Zaciekawia już tytułowy opener: mroczny, ale z melodyjnym refrenem. "Venom" atakuje równie nośnym refrenem, ale jak całość jest bardziej dynamiczny i zdecydowanie surowszy brzmieniowo - słychać, że to gra brytyjska kapela. Potem tempo trochę spada, ale nie poniżej wysokiego poziomu, by z szóstym w kolejności "Rush" wszystko wróciło do bardzo wysokiej normy. Z kolei w "Only When I Sleep" Grimmett chyba najdobitniej potwierdza, że szósty krzyżyk na kar-


ku nie wpłynął negatywnie na jego głos - wyciąga niczym 35 lat temu, a i w niższych rejestrach też nie wypada gorzej, co słychać w "Line Them Up" i wyżyłowanym na maksa śpiewie w "Shadow In The Dark". Jeśli więc ktoś ceni tego wokalistę czy generalnie lubi klimaty Nowej Fali Brytyjskiego Metalu, to nie może "At The Gates" przegapić. (5) Wojciech Chamryk

Stormburner - Shadow Rising 2019 Pure Steel

Debiut Szwedów to płyta dla fanów Wizard, Jack Starr's Burning Star i Manowar. Choć logo i duża ilość wrzasków może w pierwszej chwili nakierowywać słuchacza na muzykę pokroju Riot City, całość zdecydowanie mocniej wpisuje się w "potężną" estetykę true heavy metalu. Dodatkowo, sposób śpiewania Micke'go Starka - pominąwszy falsety i krzyki - zwłaszcza wraz z towarzyszącymi mu chórkami kojarzy się z wokalami Svena D'Anny. Estetykę "true heavy metalu" podkręca okładka namalowana przez Kena Kelly'ego oraz teksty niczym z generatora. Są rzecz jasna lepsze od tego, co reprezentuje Majesty i... lepiej korespondują z pochodzeniem zespołu. Sami muzycy podkreślają, że śpiewanie o wierzeniach wikingów jest częścią ich tradycji. Fakt, żaden Wizard czy inny Stormwarrior nie jest tak "uprawniony" do tej tematyki jak Szwedzi. Mimo, że można Stormburnerowi zarzucić generyczność, płyty "Shadow Rising" słucha się świetnie. Jest bardzo dobrze zrobiona, świetnie brzmi, ma duży ładunek energii i jest kopalnią dobrych melodii. Choć na krążku dominują średnie tempa doskonale eksponujące masywne riffy, kończy się on balladową manifestacją gatunku. "Ode to War" jest wręcz hołdem dla manowarowych, podniosłych hymnów. Są na nim zarówno potężne chóry jak i majestatyczny refren, ciekawe aranżacje ozdobników czy krzyki w stylu Adamsa. Ciekawe jest to, że tak dobry i porządnie zrobiony album pojawił się nagle, bez uprzedzenia. Oto debiutanci wydają świetnie zrobiony krążek, okraszony okładką stworzoną ręką kultowego grafika. Cóż, poprzeczka postawiona wysoko! (4,5) Strati

Stormwarrior - Norsemen 2019 Massacre

Taka okładka już była. Różnica taka, że większość okładek Stormwarrior malował Uwe Karczewski, a ta po raz pierwszy w dziejach ekipy Ramckego jest autorstwa Andreasa Marschalla. Podobieństwo okładki "Norsemen" do "Heading Northe" raczej nie jest przypadkowe i ma podkreślać wierność tradycji heavy metalu i tematyce skandynawskiej. Taka płyta też była. Można zarzucać Stormwarriorowi pożeranie własnego ogona, ale prawda taka, że chyba nikt od Stormwarrior niczego innego nie oczekuje. Ja też. Byłabym bardzo zawiedziona, gdyby Lars Ramcke nagrał płytę bez słyszalnych inspiracji Running Wild i Gamma Ray i nie o wikingach. Coś, co nieco wyróżnia ten krążek na tle pozostałych. to bardziej podniosły klimat niż poprzednio. O ile wcześniej pojawiały się majestatyczne momenty w rodzaju motywów z "Holy Cross" czy "Wolven Nights", tym razem nie tylko przewijają się one częściej, ale całość ma bardziej podniosłą atmosferę. Choć płyta tradycyjnie opiera się na klasycznie heavymetalowym, dynamicznym niemieckim riffowaniu, przenikają ją epickie motywy w "Freeborn", "Storm of the North" czy "Sword of Walhalla" (posłuchajcie końcówki!). Oczywiście koncepcję ogonożercy podważa także trend w jakim Stormwarrior ewoluuje: im późniejsze płyty, tym ich brzmienie jest mniej surowe. Co nie oznacza oczywiście, że Lars zrezygnował z szybkich, gęstych i ostrych riffów, które zawsze były cechą charakterystyczną Stormwarrior. Podziwiam go za wytrwałość, wierność i hołdowanie pierwotnie wybranym "wartościom". Niejeden zespół albo w obawie przed wypaleniem porzuca swój styl i tematykę, albo pozostawia je, ale każda płyta jest coraz gorszą kserokopią poprzedniej. Stormwarrior wciąż nagrywa solidne płyty nie tracąc swojego charakteru. (4,3) Strati Suicidal Angels - Years Of Aggression 2019 NoiseArt

Ten grecki zespół to już uznana firma w thrashowym światku, jeden ze sprawców renesansu popularności takiego grania w ostatnich latach. I tak jak byli jednak zaliczani do grona zespołów solidnych, ale jednak co najwyżej drugoligo-

wych, to z wydaniem przed trzema laty "Division Of Blood" zdecydowanie pozbyli się już tej łatki, a najnowszym "Years Of Aggression" dowalili jeszcze bardziej. Tytuł nie kłamie, chłopaki łoją bowiem na najwyższych obrotach, niczym w czasach największej świetności gatunku, a i o melodiach czy dopracowanych solówkach też nie zapominają. Czasem zabrzmią jak Slayer ("Born Of Hate"), gdzie indziej ("The Roof Of Rats") słychać wpływy Kreatora, ale czerpać z takich wzorców to żadna ujma, szczególnie gdy dodaje się aż tyle od siebie - "Years Of Aggression" świetny, wart rekomendacji album. (5)

utworów wyraźną dynamiką wyróżnia się "Silent Masquerade". Natomiast kończący album "Shadow Play" udanie łączy tą subtelniejszą i bardziej emocjonalną naturę Tarji z tą mocną i zadziorną. Ogólnie muzyka na "In The Raw" stanowi bardzo ciekawą, a niekiedy intrygującą zawartość, jednak jej walory stają się jasne dopiero po wielokrotnym wysłuchaniu. Nie wszyscy mogą wykazać się odpowiednią cierpliwością. Niemniej mimo tych konkretnych muzycznych wartości, podczas słuchania tego krążka, przychodzi także do głowy pytanie, czy tak wyśmienity głos ma wystarczająco dobrą oprawę. Niestety równie często zjawia się odpowiedź, że jednak nie, że zostając w Nightwish artystycznie zyskałaby zdecydowanie więcej. Z drugiej strony, słuchając "In The Raw" ma się przekonanie, graniczące z pewnością, że Tarja czuje się świetnie, a na pewno znakomicie radzi sobie w każdym fragmencie tej płyty. Tak czy siak, fani Tarji nie będą nią zawiedzeni. (3,7)

Wojciech Chamryk

Tarja - In The Raw 2019 earMusic

A la operowy głos Tarji Turunen jest powszechnie znany. Nim to zdobyła niemałe grono fanów śpiewając w Nightwish. Jednak od kilkunastu lat pracuje już na swoje konto. Na solowych wydawnictwach odnalazła się w melodyjnym rockowo-metalowym graniu, z wyraźnymi wpływami symfoniki i współczesnego, nowego grania. Najnowszy krążek otwiera utwór "Dead Promises" właśnie w takim stylu ale w dynamicznej i mocnej odsłonie. W podobnej konwencji utrzymane są dwa kolejne kawałki, "Goodbye Stranger" i "Tears in Rain". Charakteryzują się one większa bezpośredniością, melodyjnością, pewną prostotą i ogólnie przebojowością. Jednak prawdziwa twarz Tarji na "In The Raw" to utwory wolne, klimatyczne i przenikliwe. Niemniej w tych siedmiu kompozycjach na próżno szukać jakiejś jednowymiarowości, każdy z nich jest inny i dotyczy się odmiennych emocji. "Railroads" to w miarę prosty, wolny i melodyjny utwór, za to z pewny dreszczykiem emocji i utrzymany w przebojowej estetyce. "You and I" ma w sobie zdecydowanie najwięcej liryzmu. "The Golden Chamber: Awaken/ Loputon yö/ Alchemy" to chyba najlepiej zaaranżowana kompozycja tego krążka w stylu symfonicznym. Wśród niniejszego bloku wolnych

\m/\m/

Terminus - A Single Point Of Light 2019 Cruz Del Sur Music

Cztery lata po debiutanckim albumie "The Reaper's Spiral" Terminus wracają z jeszcze lepszym "A Single Point Of Light". Pierwszą płytę firmował pełny skład, za kolejny materiał odpowiadają niemal w 100 % już tylko wokalista James Beattie i multinistrumentalista David Gillespie. Efekt to 42 minuty epickiego metalu w najlepszej tradycji przełomu lat 70. i 80.: mocarnego, monumentalnego, ale też i melodyjnego. Czasem bardziej archetypowego, z początków nurtu NWOBHM ("As Through A Child's Eyes"), gdzie indziej zakorzenionego już bardziej w brzmieniu Iron Maiden z okresu LP's "Piece Of Mind" czy "Powerslave" ("Flesh Falls From Steel"), ale w równym stopniu atrakcyjnego. Świetny jest też zróżnicowany, skrzący się różnymi barwami "Mhira, Tell Me The Nature Of Your Existence", perfekcyjnie uderza rozpędzony, oldschoolowy opener "To Ash, To Dust", a wieńczy dzieło epicki - ponad 10 minut - "Spinning Webs, Catching Dreams": (5) jak najbardziej zasłużone. Wojciech Chamryk

RECENZJE

169


Tezura - Voices 2019 Self-Released

Czterech młodych ludzi z Monachium założyło w ubiegłym roku thrashowy zespół, a demo "Voices" jest ich debiutanckim wydawnictwem. I wszystko fajnie, tylko ten ich thrash ma zbyt wiele wspólnego z metalcore, tak więc może i zainteresuje ich rówieśników, ale nie takiego starszego pana jak ja. Bo chociaż w żadnym razie nie pokrzykuję jak niektórzy, że Metallica skończyła się na "Kill' 'Em All" a po roku 1986 w thrashu nie nagrano już niczego ciekawego, bo to wierutne bzdury, to jednak pewne proporcje i minimum klasycznego stylu powinny być zachowane, a tu ich po prostu nie ma. Są za to sztampowe, amatorskie numery z melodyjnymi refrenami i częstym dwugłosem: niski ryk/czystszy, bardziej melodyjny śpiew i okazjonalne blasty. Jak już chłopaki biorą się na serio za klasyczny thrash, tak jak w "Sun", to mimo pewnych przebłysków jest on zbyt ugrzeczniony, nie brzmi też za mocno. Na plus na pewno niektóre solówki czy solidne riffy, ale to zdecydowanie za mało by mówić o dopracowanych kompozycjach - zespół chyba za bardzo pospieszył się z wypuszczeniem tego materiału. (1,5) Wojciech Chamryk

The Dark Element - Songs the Night Sings 2019 Frontiers

Jesienią 2017r. była wokalistka zespołu Nightwish Anette Olzon i były gitarzysta grupy Sonata Arctica Jani Liimatainen połączyli siły, aby w ramach projektu The Dark Element solidnie zamieszać na metalowym rynku muzycznym. Utalentowany duet poszedł za ciosem i 8 listopada 2019r. nakładem Frontiers Records ukazał się ich drugi album "Songs the Night Sings" z jedenastoma świeżymi energetycznymi kawałkami. Nowy krążek promują między innymi takie utwory jak tytułowy "Songs the Night Sings" i "Not Your Monster". Otwierający płytę kawałek "Not Your Monster" nie bez powodu został wybrany na singla - to jedna z najmocniejszych

170

RECENZJE

piosenek z albumu, w której Anette pokazuje, że nie tylko ma kawał dobrego głosu, ale też umie przekazać nim solidną dawkę emocji. Właśnie tym zaskarbiła sobie sympatię fanów Nightwish, więc miło usłyszeć, że siedem lat po opuszczeniu zespołu nie wyszła z wprawy. "Songs the Night Sings" to przede wszystkim bardzo chwytliwy refren, ale też znakomita gitarowa solówka w wykonaniu Janiego. Ten gość naprawdę wymiata, a Sonata Arctica powinna żałować, że straciła taką muzyczną perełkę! Docenić należy też świetną pracę perkusisty Rolfa Pilve'a, szczególnie w utworze "When It All Comes Down", który śmiało można nazwać jednym z najlepszych na krążku. Anette prezentuje tu wachlarz swoich wokalnych możliwości, a przy tym jej głos znakomicie współbrzmi z mocną, choć chwilami zwalniającą linią melodyczną. Po tak dynamicznej serii kawałków "Silence Between the Words" przynosi przyjemne orzeźwienie trochę lżejszym brzmieniem. Wokal Anette przypomina nam tu jeszcze czasy, kiedy przed dołączeniem do Nightwish występowała w szwedzkiej rockowej kapeli Alyson Avenue. W "Pills on My Pillow" tempo znów przyspiesza, a w samym utworze możemy usłyszeć nie tylko znany nam już dobrze głos Anette Olzon, ale też Janiego Liimatainena jako wokal wspierający. Trochę szkoda, że tak mało męskiego wokalu na płycie, ale na szczęście Jani znakomicie sprawdza się jako gitarzysta. Szósty kawałek "To Whatever End" okazuje się z kolei przejmującą balladą z mocniejszym uderzeniem w refrenie, a w takich klimatach wokal Olzon zawsze sprawdzał się znakomicie. I tym razem była wokalistka Nightwish nas nie zawodzi! Kolejny utwór z płyty, czyli "The Pallbearer Walks Alone", zaskakuje nas niesamowitymi muzycznymi zwrotami akcji, zamaszystymi gitarowymi riffami i ostrą perkusyjną nawalanką. "Get Out of My Head" podtrzymuje dobre wrażenie, a we wpadającym w ucho refrenie Anette ma okazję pokazać rockowy pazur i pełen wachlarz swoich muzycznych możliwości. "If I Had a Heart" i nieco mocniejszy "You Will Learn" to znów przede wszystkim solidna dawka emocji i świetnego gitarowego brzmienia Janiego, ale najlepsze dopiero przed nami. Zamykający album "I Have to Go" to trzyminutowa perełka, całkowicie odmienna od stylistyki całego krążka. Dostrzec można w nim silną inspirację muzyką jazzową, a wielbicielom Nightwish na pewno przypomni się kawałek "Slow Love Slow" z płyty Nightwish "Imaginaerum". Sam właśnie w takim brzmieniu najbardziej lubię Anette, więc ten kawałek to dla mnie miła niespodzianka. Genialne zwieńczenie świetnego krążka! Swoim pierwszym albumem The

Dark Element bardzo wysoko podniósł poprzeczkę, ale nowym krążkiem konsekwentnie trzyma poziom. Na "Songs the Night Sings" znajdziemy nie tylko kawałki w klimacie metalu symfonicznego, lecz również utwory rockowe, a nawet nieco jazzujące. Anette i Jani wiedzą, kiedy trochę zwolnić, a kiedy przyspieszyć, aby cały czas trzymać słuchacza w napięciu. Nie ma na tej płycie słabych kawałków, chociaż przy drugiej płycie spodziewałem się jeszcze więcej zaskoczeń. Mam jednak nadzieję, że doczekamy się jeszcze trzeciej odsłony The Dark Element, która w pełni zaspokoi moje oczekiwania. (5,5) Marek Teler

The Fall Of Patriarchy - First Cats Behind The Fences 2019 Self-Released

The Fall Of Patriarchy nie mogą poszczycić się jakimś imponującym stażem, ale grać potrafią, czego dowodów na EP "First Cats Behind The Fences" nie brakuje. Podstawą jest tu siarczysty thrash/crossover, szczególnie w utworach trwających poniżej minuty, z petardą w postaci "El Bato" na czele. Chłopaki też jednak całkiem fajnie kombinują, zaczynając "Nuclear Bitch" iście sabbathowym riffem lub łącząc w "Maryjaku" proste, energetyczne granie, czerpiące z punk rocka z uderzeniem godnym wczesnego Motörhead. Z racji czasu trwania - 11:39 - tych osiem utworów mija rzecz jasna błyskawicznie, ale dzięki temu zabiegowi chce się też do "First Cats Behind The Fences" wracać, przy czym tytułowe powiedzenie sprawdza się doskonale. (4)

pada on nad wyraz oryginalnie. I nie chodzi tu tylko o image wokalistki Screaming Loz Sutch czy równie oryginalne pseudonimy czterech pozostałych muzyków. The Neptune Power Federation łączą bowiem z ogromną swobodą, na pozór bardzo od siebie odległe, światy popu, rocka i metalu we wszystkich możliwych odmianach, czerpiąc z nich inspiracje do stworzenia wielowątkowych, zakręconych kompozycji. Już opener "Can You Dig?" w całej rozciągłości potwierdza prawdziwość tego twierdzenia, bo to ni glam rock, ni metal, ale już za chwilę robi się jeszcze dziwniej i ciekawiej, gdyż "Watch Our Masters Bleed" zaczyna się od partii a cappella, już po chwili można zastanawiać się czy nie jest to aby przypadkiem płyta Blondie. Gdy uderza riff robi się mocno, hardrockowo, a intensywnej końcówki mogliby pozazdrościć Australijczykom muzycy klasycznego składu Motörhead. The Neptune Power Federation nieźle też łoją w "Flying Incendiary Club For Subjugating Demons" i w sabbsowym "Rat Queen", by w "Bound For Hell" nader sprawnie przerzucić się na mrocznego bluesa, zaś w "Pagan Inclinations" rocka progresywnego (te organy, łącznie z solówką!), ale cały czas o hard rockowej proweniencji. Świetny jest też "The Reaper Comes For Thee", heavy rock, ale o progresywnym posmaku, totalny oldschool w najlepszym wydaniu - może w kilkuzdaniowym opisie brzmi to nader dziwnie, ale z płyty brzmi już jak należy, o czym na pewno warto przekonać się samodzielnie. (5) Wojciech Chamryk

Toxikull - Cursed and Punished Wojciech Chamryk

The Neptune Power Federation Memoirs Of A Rat Queen 2019 Cruz Del Sur Music

Dziwna nazwa, odjazdowy tytuł, a muzycznie jest tu równie ciekawie. Nie słyszałem wcześniejszych płyt tego australijskiego zespołu, ale wygląda na to, że trzeba będzie nadrobić te zaległości, bowiem na "Memoirs Of A Rat Queen" wy-

2019 Metal On Metal

NWOTHM kojarzyło się do niedawna głównie z Szwecją i ostatnio Kanadą. Fala najlepszego metalu na świecie widać zatacza coraz szersze kręgi. Toxikull sam przyznaje, że jego kraj jest odcięty od reszty świata i słucha się w nim głównie tego, co było popularne dekadę temu w Europie Środkowej. Buduje jednak podziemie i przywraca klasyczny heavy metal do łask. Ten kraj to Portugalia, przez większość z Was pewnie kojarzony z Ironsword (przeczytajcie wywiad z Toxikull, ma ciekawą opinię o tej kapeli). Drugi krążek Toxikull brzmi jak spóźniony wystrzał po Szwecji. Zespół nie tylko czerpie z klasycznego metalu lat 80., ale też z jego godnych, skan-


dynawskich następców współczesnej doby. W Toxikull znajdziecie i rozdarty speed á la wczesny Enforcer i wrzaski przeszywające płynące riffy, niczym w Portrait. Płyta Toxikull nade wszystko reprezentuje speed heavy metal, przetykany tu i ówdzie thrashową nutą (jak w tytułowym numerze "Cursed and Punished"). Krążek okrasza surowe brzmienie trafnie korespondujące z gęstym riffowaniem. Te zresztą sieczą bez wytchnienia, kroku czy raczej biegu dotrzymują im opętańczo wystrzeliwane słowa przez wokalistów. Nie jest to jednak płyta kupująca słuchacza jedynie "brutalnością". Jest na niej masa melodyjnych solówek, chwytliwych melodii, a całość pławi się w dusznym, podniosłym nastroju "oldschoolowego" heavy metalu. Doczekaliśmy się genialnych czasów. Jeszcze dekadę temu nie napisałabym "jeden z wielu klasycznych heavymetalowych zespołów, jakich wiele". Dziś możemy niemal przebierać w tego rodzaju kapelach. Nie wiem, jak Was, ale mnie to niezmiernie cieszy. (4,3)

trojów i pasjonującymi melodiami oraz jest ciekawie zaaranżowana. No i co najważniejsze, mimo że formacja odwołuje się do całej spuścizny melodyjnego power metalu, to interpretuje ją po swojemu. Wykonanie i warsztat muzyków jest również na wysokim poziomie. Także estetom muzyka Trend Kill Ghosts powinna przypaść do gustu. Brazylijczycy zadbali też o pewne atrakcje, i tak w "Ghost's Revolution" gościnnie zaśpiewał Ralf Scheepers, a na "Promise" zaśpiewał pan Raphael Dantas, którego znamy m.in. z projektu SoulSpell oraz pani Lucia Ricardo z symfoniczno-metalowego Evendusk. Jedynie co mnie brakuje to pewnej witalności, która towarzyszyła na początku temu stylowi. Jak na razie odtworzenie lub nadanie innej żywiołowości zdaje się niemożliwe. Ci co tęsknią za power metalem z przełomu wieków powinni jak najbardziej zapoznać się z debiutem Trend Kill Ghosts. Nie powinni być rozczarowani. (4) \m/\m/

Strati

Turbokill - Vice World Trend Kill Ghosts - Kill Your Ghosts 2019 Self-Released

Trend Kill Ghosts to brazylijski zespół, który założył gitarzysta Rogerio Oliveira w roku 2018. W niecały rok formacja nagrała swój debiutancki album, omawiany właśnie "Kill Your Ghosts". Takie szybkie działanie było możliwe dzięki temu, że Oliveira w pierwszym zamyśle miał nagrać solowy album. Do zaśpiewania w jednym z utworów zaprosił Diogo Nunesa. Ten tak zachwycił się piosenką i resztą materiału, że namówił Oliveire aby zarzucił solowy projekt a powołał kapelę. W ten oto sposób mamy Trend Kill Ghosts i jego debiut. Muzyka, która znalazła się na "Kill Your Ghosts" to, jak sami muzycy określają, powrót do korzeni melodyjnego power metalu. Znajdziemy w niej pływy różnych zespołów, ale jak dla mnie, na pierwszy plan wysuwa się Sonata Arctica (z najlepszych jej chwil), Edgay czy Angra. Od czasu do czasu przeleci coś znanego z Helloween lub repertuaru, gdzie rządzą kobiety, w stylu Edenbridge czy Epica. Power metal Brazylijczyków jest dość bezpośredni ale na pewno nie prostacki, a wręcz czasami ma ambitne zacięcie. Także w każdej z kompozycji dzieje się dość sporo, ma przynajmniej kilka motywów, operuje zmianami nas-

2019 Steamhammer/SPV

Debiut Niemców to płyta poprawna, dobrze zrobiona, fajnie zaśpiewana. Sęk w tym, że tak niecharakterystyczna i banalna, że wiem, iż do niej nie będę wracać. Krążek reprezentuje klasyczny, ale nie retro heavy metal, z drobną nutą hard'n'heavy (słyszalną np. w "Global Monkey Show"). W większej części można go porównać do Riot czy Firewnd, choć jest niespodzianka w postaci kawałka "Turbokill", który przez wzgląd na riffowanie niesie ze sobą skojarzenie z... Judas Priest. "Vice World" ma dwie duże zalety. Jedną z nich jest energia. Towarzyszy ona przez większość czasu słuchania krążka i nie spada nawet w bardziej melodyjnych fragmentach. Druga, to zgrabne połączenie dynamiki i mocy z wspomnianą melodyjnością to znaczy, że nie znajdziecie w Turbokill takich kompozycyjnych kwiatków, jak swego czasu w Rage, gdy całkiem mocnym kawałkom towarzyszyły miękkie, festynowe refreny. Tutaj oba elementy dobrze ze sobą grają sprawiając, że płyty dobrze się słucha. Riffy tną klasycznie - czasem bardziej judasowo, czasem bardziej w stylu Helloween - dzięki przejrzystemu brzmieniu wydają się ostre i przenikliwe. Melodyjność zaś Turbokill uzyskuje głównie dzięki liniom wokalnym. Dodatkową, trzecią

już, zaletą jest sam wokalista, którego możecie kojarzyć z Apha Tiger - Stephan Dietrich, który udanie łapie balans między agresywnymi i melodyjnymi fragmentami linii wokalnych. Obiektywnie patrząc, płyta jest naprawdę w porządku. To nie wina zespołu, że przed nimi było i wśród nich jest tyle podobnych kapel. (4) Strati

Tygers of Pan Tang - Ritual 2019 Mighty Music

Gdy rzucimy hasło "zespoły z fali NWOBHM", pierwsze co nam przychodzi na myśl to metalowe giganty pokroju Judas Priest, Iron Maiden czy Saxon. Tych zespołów było jednak o niebo więcej. Ba, wiele z nich przetrwało próbę czasu i tworzy nadal. Mówię tutaj chociażby o Diamond Head, Praying Mantis czy Tygers of Pan Tang. Ten ostatni, znany z chociażby Johna Sykesa w lineupie i debiutu "Wild Cat", mimo dość niestabilnego składu w latach 80. i rozpadzie w latach 90. nadal tworzy i 22.11.2019 roku wydał przez Mighty Music swój nowy album "Ritual". Jest to już drugi album z Mickym Crystalem na gitarze. Czas sprawdzić jak prezentuje się najnowsze dzieło brytyjskich tygrysów. Album otwiera kawałek "Worlds Apart", który zapadł mi w pamięci już od pierwszego przesłuchania. Świetny otwieracz płytki i mam nadzieję, że znajdzie się w tygrysiej setliście. Równie chwytliwy jest kolejny utwór - "Destiny". Następny, który zapadł mi w pamięci i jest mocną stroną albumu, a w szczególności refren - myślę, że ten kawałek również chętnie będzie odśpiewywany wraz z zespołem na koncertach. Następne w kolejce jest "Rescue Me" - kompozycja ta przywiodła mi na myśl "Metal Gods" Judas Priest - wszystko to przez ciężki beat perkusji i soczyste riffy gitar. Jest to również następna solidna pozycja ze świetnymi chórkami w refrenie. Będę strasznie monotematyczny przywołując kolejny utwór "Raise Some Hell", gdyż jest to znów naprawdę dobry metalowy kawałek zamykający się w 3 minutach. Czytałem niegdyś wywiad z pewnym zespołem, który oceniał jakość swoich utworów poprzez pryzmat tego, czy dobrze się przy nim jeździ autem. "Raise Some Hell" to kawałek, przy którym zasuwanie po autostradzie to czysta przyjemność. Kolejna kompozycja - "Spoils of War" - nieco zwalnia tempo i znów przyjdzie nam poczuć metalowy

ciężar. Z tego utworu najbardziej zapamietam refreny ze świetną perkusją Craiga Ellisa. Nie jest to, co prawda mój ulubiony utwór, ale jak najbardziej jest on warty przesłuchania. Następny utwór wybrano na pierwszego singla promującego płytę i nie dziwię się, bo jest to jeden z najlepszych utworów na płycie. "White Lines" ukazało się 27.09.2019 roku na 12-calowym winylu w limitowanej edycji 500 sztuk. Warto też nadmienić, że na B-Sidzie znalazł się utwór "Don't Touch Me There", czyli jeden z najstarszych Tygrysów. "White Lines" otrzymało również teledysk, więc polecam się zaznajomić. Przyszedł czas na balladę i to nie byle jaką! "Words Cut Like Knives" to cudowna kompozycja pełna solówek, zarówno spokojniejszych, jak i mocniejszych momentów oraz ze świetnymi słowami. Jedna z moich ulubionych piosenek na albumie. Przechodzimy do drugiego singla, który ukazał się 17 października 2019 - "Damn You!" Kiedy po raz pierwszy słuchałem płyty, był to mój kandydat na singla - jak widać się nie myliłem! Utwór bardzo chwytliwy i liczę, że również znajdzie się na setliście koncertowej. Następny utwór to klasyczny heavymetalowy kawałek-ballada o tytule "Love Will Find a Way". Konkretna piosenka z bardzo fajnymi solówkami, choć nie wyróżnia się niczym szczególnym. Podobnie mam z kolejną - "The Art Of Noise". Kawałek jak najbardziej solidny, choć nie zapadł mi w pamięci tak, jak poprzednie. Płytkę zamyka "Sail On", który w klimatyczny sposób zaprasza nas do morskich podróży. Jest to także bardzo dobre zakończenie płyty, które trwa ponad 7 minut i jest najdłuższą kompozycją na wydawnictwie. Najnowsze dzieło Tygers of Pan Tang pod tytułem "Ritual" to bardzo solidna płyta, którą z czystym sumieniem mogę polecić każdemu - zarówno fanom zespołu i płyt "Crazy Nights" czy "Spellbound", jak i słuchaczom nie znającym jeszcze zespołu. Rob Weir (gitarzysta i założyciel) twierdzi, że jest to jak na razie najlepsza płyta zespołu i według mnie ma dużo racji. Mam nadzieję, że będziemy mogli okazję zobaczyć niebawem zespół w Polsce i usłyszeć kilka z tych utworów na żywo. (5) Maciej Uba Ural - Just For Fun 2019 Violent Creek

To drugi album włoskich thrashers i nispełna pół godziny ostrej, całkiej interesującej muzyki. Nie ma co prawda przed czym padać tu na kolana, ale "Just For Fun" to solidne granie, na pewno interesujące dla fanów Municipal Waste czy Suicidal Angels. Szybkie, pełne mocy i dość oszczędnie zaaranżowane utwory na amerykańską modłę lat 80. są tu podstawą, ale ze-

RECENZJE

171


spół potrafi też zaskoczyć nietuzinkowymi pomysłami, szczególnie w instrumentalnym "Preludio" czy "Crossearth" z partią czerpiącą z flamenco. Dlatego słucha mi się "Just For Fun" bardzo dobrze - na razie jest może bez rewelacji, ale zespół ma perspektywy, więc: (3,5). Wojciech Chamryk

Unbound - Prophecy 2019 Self-Released

Unbound to hiszpański zespół, który istnieje od 2006 roku i do tej pory nagrał dwa albumy. "Nightmares" (2009) oraz właśnie omawiany "Prophecy" (2019). Wydając płyty co dekadę nie ma co marzyć od podbiciu jakiejkolwiek sceny. Być może wystarczy im wspólne muzykowanie, a jak ktoś jeszcze czasem poklepie po plecach to tym lepiej. Nie wiem co grali na ich dużym debiucie ale na najnowszej płycie mamy do czynienia z solidnym i dość mocnym heavy/ power metalem. Żadne tam pitupitu tylko przyzwoity tradycyjny heavy metal. Owszem ich utwory oraz wizja tej klasycznej formy ciężkiego grania nie powala na kolana ale również wstydu nie przynosi. Te trzy kwadranse z "Prophecy" mijają dość wartko, kawałki są również dość szybkie i zwarte, prą zawsze do przodu. Co nie znaczy, że są wszystkie z pod jednej sztancy. Jedynie "Never be the Same" pretenduje do power ballady. Melodie miłe dla ucha tylko ułatwiają odsłuch całej płyty. Szkoda, że czasem Hiszpanie nie potrafią pokazać charakteru byłoby może nawet zaskakująco dobrze. A tak ciężko wyróżnić, którykolwiek kawałek. Łatwiej jest wskazać na któryś z fragmentów czy patentów. Jednak w żaden sposób to nie wyróżnia muzyki Unbound. Po prostu Hiszpańscy muzycy nagrali porządną płytę z solidnym heavy/power metalem.(3)

żony w roku 2010, który do tej porty wydał dwa albumy "Torn Apart" (2014) i "This Fear" (2019). Na metal-archives.com obok ich nazwy widnieje thrash/ groove metal i właśnie ten thrash przyciągnął mnie do tej kapeli. Niestety na "This Fear" króluje groove. Płytę rozpoczyna intro, które w zamiarach miało bawić i zapraszać do zapoznania się z zawartością. Niestety mnie nie rozbawiło, a wręcz dało do myślenia czy w ogóle warto kontynuować słuchanie. Po intro rozpoczyna sie blok trzech masywnych, ciętych i wrzaskliwych kawałków w stylu groove. Jakieś echa thrash metalu są słyszalne, ale niewiele zmieniają w ogólnym przekazie. Niestety ten trzypak zlał mi się w jednolitą masę. Przy okazji piątego kawałka "Final Solution" nadchodzi przełamanie. Jest w nim więcej thrashu ale nadal przeważa formuła groove. Po "Final Solution" następuje kolejny podobny kawałek, gdzie egzystują w zgodzie oba wpływy. Natomiast w przypadku dwóch następnych kompozycji przeważa thrash metal. W sumie "Dead End Evolution" i "Dementia" są nawet całkiem-całkiem. Tak jakby przebijały przez nie wpływy Sodom/Slayer. Płytę zamykają dwa kawałki, które ponownie łączą w sobie oba nurty. Także na nowym albumie Austriaków przeważa groove i w zasadzie na tej odmianie skupiają się muzycy Uzziel. Z tego powodu trudno mi zaopiniować ten krążek. Owszem mogę napisać, że jego zawartość mi zupełnie nie leży i nie podoba się. Nie znaczy to, że dla fana groove może być ona znośna a może nawet bardzo dobra. I to właśnie ktoś z tego grona powinien przybliżyć Wam tę płytę. Ja jedynie dodam, że całość brzmi dobrze, w niewielkich porywach wręcz wyśmienicie, to jednak za mało aby z czystym sumieniem rekomendować Wam "This Fear". (3) \m/\m/

\m/\m/ Vandallus - Outbreak

Uzziel - This Fear

2019 Mercinary

2019 Saol

Uzziel to austriacki zespół zało-

172

RECENZJE

Amerykanie z Vandallus na swym trzecim już albumie wciąż grają

archetypowe, archaiczne wręcz hard'n'heavy. Z komercyjnego punktu widzenia jest to wielce nierozważne, ale nigdzie nie jest powiedziane, że wszyscy parający się muzyką mieszkańcy Stanów Zjednoczonych muszą grać wyłącznie to, co akurat jest na topie. "Outbreak" jest więc krótkim - niewiele ponad pół godziny - zwartym materiałem, który bez problemu mógłby ukazać się jakieś 30-40 lat temu. Stylistycznie to po protu ciężki rock/heavy metal z elementami AOR, tak od Mountain, przez Riot aż do Survivor drugiej połowy lat 80., kiedy Jim Peterik i spółka próbowali wstrzelić się w hairmetalowy nurt. Sporo tu więc fajnych melodii i chwytliwych refrenów, zresztą do dwóch wyróżniających się utworów, tytułowego i "Barricade" powstały teledyski, od razu więc można stwierdzić, czy warto dać tym muzycznym wandalom szansę - według mnie na pewno na nią zasługują. (4) Wojciech Chamryk

Va Rocks - I Love Va Rocks 2019 Metalville

Szwedki z Va Rocks nagrały kolejny album. Nie słyszałem wcześniej tego zespołu, ale widząc w składzie same kobiety słusznie domyśliłem się, że będzie to coś ze stylistyki tak ostatnio modnego klasycznego rocka. I faktycznie, trio pod wodzą Idy Svensson Vollmer łoi całkiem fajnie, proponując niespełna półgodzinną, udaną płytę. Słucha się tych dziewięciu właściwych utworów bardzo fajnie, bo liderka zdziera gardło, gitary brzmią soczyście, sekcja nie odstaje ani na cal, a przebojowości też poszczególnym piosenkom nie brakuje. Wszystko to utrzymane jest w stylistyce The Runaways czy solowych płyt Joan Jett, Girlschool, Rock Goddess, The Ramones, wczesnego AC/DC oraz najmłodszego w tym gronie i najbardziej popowego The Donnas, ale są też ciekawostki. I tak rock'n'rollowy "Hit The Road" dopełnia partia knajpianego w klimacie piana, "Here Comes Trouble" ma w sobie coś z ducha zadziorności wczesnych The Beatles, a finałowa ballada "Never In A Million Years" nie tylko pozbawiona jest partii perkusji, ale bazuje na brzmieniu... kontrabasu, na którym Johan Barnd-Linden gra też smyczkiem. Nie wiem czy to przypadkiem akurat te trzy utwory wieńczą "I Love Va Rocks", będąc niejako zapowiedzią rozwoju zespołu w przyszłości, ale i tak warto przyglądać się kolejnym poczynaniom Va

Rocks, grają bowiem klasycznego rocka na luzie, z ogromną pasją, ale też na poziomie, co w dobie syntetycznie generowanych dźwięków jest niewątpliwym atutem. (4,5) Wojciech Chamryk

Vanden Plas - The Ghost Xperiment - Awakening 2019 Frontiers

Odkąd poznałem Niemców zawsze z chęcią sięgam po ich dowolny album. Vanden Plas za każdym razem proponuje progresywny metal, na niezmiennie wysokim poziomie, wypełniony niezwykłą i przemyślaną muzyką, mieniąca się wszelkimi barwami emocji oraz kontrastami nastrojów. Jednak przede wszystkim nie zapomina o wspaniałych melodiach, w odróżnieniu do ich niedoścignionego wzoru jakim jest Dream Theater, który przez lata zapamiętał się w zawiłościach struktur muzycznych i wirtuozerskich popisach. Owszem przy każdym kolejnym albumie Vanden Plas człowiek coś tam znalazł i kręcił nosem ale w głównej mierze były i są to szczegóły, które nie wpływają na jego ogólny i bardzo dobry odbiór. Tak jest właśnie z "The Ghost Xperiment - Awakening". Od początku porywa, i muzyka, i melodie. Z czasem wychwytuje się klimat płyty, która jest moim zdaniem ciut bardziej stonowana i przepełniona większą dozą melodii, przez co ma w sobie więcej melancholii. Płyta to kolejna porcja solidnego i soczystego progresywnego metalu z jego głównego nurtu, bogato aranżowana i ozdobiona orkiestracjami (choć tym razem w mniejszym stopniu). Podobnie jak w przypadku poprzednich płyt, "The Ghost Xperiment" słucha się znakomicie w całości. Zaczynając od rozwrzeszczanego otwierającego "Cold December Night", po przez krzepki i płynący "The Phantoms of PrendsToi-Garde", kończąc na epickiej kompozycji tytułowej "The Ghost Xperiment". Druga część tytułu tej płyty, "Awakening" podsuwa myśl, że mamy do czynienia z kolejną tematyczną serią. I tak jest w istocie, tym razem będzie to trylogia. A, że rozszyfrowanie zawartego na płycie Vanden Plas opowiadania, to zawsze duża frajda i zabawa, to tym razem, zapraszam do rozwikłania zagadki samemu. Vanden Plas to marka wśród fanów progresywnego metalu i ich nowa propozycja skierowana jest właśnie do nich. Nie sądzę aby ktoś jeszcze zainteresował się "The Ghost Xperiment - Awakening", a szko-


da. (5) \m/\m/

Velvet Viper - The Pale Man Is Holding A Broken Heart 2019 Massacre

Ktoś pamięta jeszcze ten niemiecki zespół, zważywszy, że ostatnią płytę wydał, bagatela, w 1992 roku? Okazało się jednak, że owszem, a poza tym wokalistka Jutta Weinhold jest przecież znana z działalności solowej czy z płyt Breslau i Zed Yago. Velvet Viper w początku lat 90 był kontynuacją stylu właśnie tej formacji, proponując równie mroczny, patetyczny heavy metal z dramatycznym śpiewem, ale w erze dominacji grunge i tym podobnych gatunków nawet w Niemczech nie miał szans na jakąkolwiek racjonalną działalność. Wznowił ją jednak niedawno i w zreformowanym, bardzo odmłodzonym składzie nagrał już dwie płyty. Jeśli ktoś przed laty lubił "Pilgrimage" Zed Yago, "Velvet Viper" czy "The 4th Quest For Fantasy", to 11 utworów składających się na "The Pale Man Is Holding A Broken Heart" na pewno go nie rozczaruje. Jutta, mimo siódmego krzyżka na karku, wciąż bowiem śpiewa niczym nawiedzona wiedźma, a muzycznie też jest całkiem zacnie i tak jak kiedyś. Może czasem nawet mocniej i mroczniej ("One Eyed Ruler" nieco w duchu Black Sabbath) czy szybciej (bardzo dynamiczny "Confuse And Satisfy"), ale to dobrze, że grupa nie myśli tylko o powielaniu starych patentów. Mamy za to znowu nawiązania do twórczości Ryszarda Wagneram ("Götterdämmerung"), Yutta sięga też w tekstach do Szekspira, nordyckiej mitologii czy biblijnych opowieści. Czyli w sumie bez zaskoczeń, ale to udany powrót. (4,5) Wojciech Chamryk

Vision Divine - When All The Heroes Are Dead 2019 Scarlet

Dziękować Bogom, że co jakiś czas zdarzają się takie płyty, jak "When All The Heroes Are Dead". Vision Divine od swoich początków zawsze była na pograniczu

ambitnego melodyjnego power metalu a jego wersją progresywnego metalu z pewną dozą symfoniki. Tak też prezentuje się ich najnowszy krążek ale jakby w jego optymalnej fenomenalnej formie. Muzyka, którą muzycy tego zespołu na nim zebrali, czaruje od samego początku do samego końca. Nie bardzo wiadomo co tak urzeka, czy to melodie, czy to struktura albumu i poszczególnych kompozycji, czy też świetna dyspozycja wszystkich muzyków. Na pewno wszystko to razem i z osobna, z dodatkiem weny i chwili czasu, która dopadła ten zespół. Niewątpliwy udział w tym ma kolejny, nowy wokalista Ivana Giannini, znany ze śpiewania w power metalowym Derdian. Jego głos, melodie, wyobraźnia, sprawiły się na "When All The Heroes Are Dead" wręcz fantastycznie. Dzięki niemu człowiek nie wie kiedy zaprzestać słuchania tego albumu. Podobnie jest z muzyką, choć nie ma w niej wiele zawiłych struktur, a na pewno jest więcej prostych i bezpośrednich rozwiązań, to gromadzi w sobie tyle emocji i niesamowitego klimatu, że całą płytę słuchamy z zapartym tchem. Muzycy, choć nie zatracają się we własnych umiejętnościach, to zachwycają nas swoją wyważoną wirtuozerią, jeśli chodzi o gitary i klawisze ale także o sekcje rytmiczną, bowiem i perkusja i bas mają swoje momenty na tym krążku. Jednak wpływ na to ostatnie ma także świadomość, że tym razem za bębnami siedzi nikt inny, jak Mike Terrana. Z takimi płytami jak "When All The Heroes Are Dead" jest duży problem, bowiem ciężko z niej wybrać coś wyjątkowego. Tak jak wspominałem albumu słucha się w całości i jednym haustem. Może to być każda z kompozycji, sugestywna i w pełnej krasie prezentująca zespół "3 Men Walk On The Moon", wyróżniająca się klimatem i wyśmienitą zwrotką "When All The Heroes Are Dead", najbardziej balladowa "While The Sun Is Turning Black", najprostsza i bezpośrednia "The King Of The Sky", czy rewelacyjna "Angel of Revenge". Nawet może być nią "The Nihili Propaganda", którą większość wypełnia narracja w języku włoskim. Nie wiele dopowiem o brzmieniu i produkcji, bowiem obie wyśmienicie dopełniają wrażliwość, pomysł i piękno zawarte na tej płycie. Bez dwóch zdań "When All The Heroes Are Dead" to wyśmienity album, dla maniaków dobrego melodyjnego power metalu ale także melodyjnego prog-poweru. Jak dla mnie ten album może konkurować nawet z "Human" Szwedów z Darkwater. (5) \m/\m/ Vogelfrey - Nachtwache 2019 Metalville

Folk metal to wciąż dość popularna

odmiana ostrzejszego grania, a obok zespołów skandynawskich prym wiodą tu zespoły niemieckie. Jednym z najpopularniejszych wśród nich jest Vogelfrey z Hamburga: istniejący od 15 lat, mający na koncie cztery albumy studyjne oraz wydawnictwa koncertowe. Teraz grupa Jannika Schmidta dołączyła do nich najnowszy "Nachtwache" i fani będą pewnie tą produkcją zachwyceni. Szybkie, skoczne i całkiem przebojowe utwory, tak jak promowany teledyskiem "Ära des Stahls" czy "Spieglein, Spieglein" są bowiem tylko jedną stroną tej płyty, wcale nie najciekawszą. Znacznie lepiej wypadają bowiem według mnie te utwory, w których zespół łączy średniowieczne klimaty z mrocznym, metalowym brzmieniem ("Schüttel dein Haupt") czy ekstremalnym wręcz uderzeniem ("Alptraum"), nierzadko z wykorzystaniem różnych etnicznych instrumentów. Jest tu też w znacznej części akustyczna, patetyczna ballada "Midwinter", "Walhalla" to murowany przebój, z kolei "Auf St. Pauli" jest popisem skrzypka i wiolonczelistki, bardzo też zresztą aktywnych i w kilku innych utworach. W "Magst Du Mittelalter?" śpiewa z kolei gościnnie Chris Harmas (Lord Of The Lost) i gdyby nie to, że mamy też na "Nachtwache" wypełniacze w rodzaju "Metamnesie", byłoby nawet więcej niż tylko: (4). Wojciech Chamryk

Vortex - Them Witches 2019 Gates Of Hell

Weterani z Vortex nieźle zaskoczyli. I nie chodzi tu nawet o fakt wydania przez nich kolejnej płyty, skoro w ostatnich kilkunastu latach wcale ich fanom nie żałowali, zarówno tych z premierowym, jak i archiwalnym materiałem, czy podkreślenia tym wydawnictwem 40lecia zespołu. Istotne jest to, że na "Them Witches" składają się utwory powstałe w roku 1987, napisane z myślą o drugim albumie grupy. Jak wiadomo do jego nagrania nigdy nie doszło, ale pozostały nagrania demo w końcu lider grupy Martjo Brongers natknął się na

nie przy porządkowaniu swego muzycznego archiwum. Panowie szybko podjęli decyzję, że nagrają ten materiał na nowo i tak oto 10 starych-nowych utworów ujrzało światło dzienne, a szósty album Vortex jest tak naprawdę drugim, jeśli weźmiemy pod uwagę datę powstania zamieszczonych na nim utworów. Jasnym też jest, że to logiczna kontynuacja stylistyki z MLP "Metal Bats" oraz pierwszego LP "Open The Gate": surowy, chociaż nie pozbawiony melodii heavy, typowy dla lat 80. Trochę obawiałem się, czy współczesna produkcja będzie dla niego właściwa, ale zespół nie "przedobrzył" i pod tym względem też jest dobrze - tak jak te nowsze płyty Vortex mnie nie zachwycały, to tę wspominkową chętnie postawię obok najstarszych pozycji w dyskografii Holendrów. (5) Wojciech Chamryk

Wardress - Dress For War 2019 Self-Releases

Wiadomo, że z racji wieku i dorastania w czasach, kiedy tradycyjny metal dopiero raczkował i stawał się potęgą, takie właśnie dźwięki są mi najbliższe. Nie oznacza to jednak, że jestem totalnie bezkrytyczny, a wszystko opatrzone nalepką "80's" ma u mnie z miejsca zapewnione najwyższe noty. Korzenie Wardress sięgają bowiem co prawda połowy tamtej dekady, ale nie poszły za tym wtedy żadne konkrety w postaci płyt. Niedawno grupa reaktywowała się z inicjatywy dawnego wokalisty Ericha Eysna, wydając własnym sumptem w minimalnym nakładzie debiutancki album "Dress For War". I dobrze, że to limit, bo dawno nie słyszałem tak bezpłciowego i amatorskiego grania - tradycyjny metal w wykonaniu Wardress jest w większości przypadków po prostu żenujący. Gdyby nie rozpędzony, nośny "Atrocity" i hymniczny "Metal League" nie byłoby tu na czym zawiesić ucha. Fajnie, że starsi panowie znowu grają, przypomniając sobie czasy młodości, ale to wszystko już było, w dodatku zwykle w znacznie lepszym wykonaniu - nawet tak glanowany kiedyś za wydany w roku 1984 LP "All I Want" Thunder to przy Wardress mistrzostwo świata... (1) Wojciech Chamryk Warrior Path - Warrior Path 2019 Symmetric

Warrior Path odkryłam przez zu-

RECENZJE

173


pełny przypadek przeszukując youtube w poszukiwaniu czegoś ciekawego do posłuchania z gatunku hard and heavy. Warrior Path to zespół pochodzący z greckich Aten. Pierwszy (i jak na razie jedyny) album grupy ukazał się 1 marca 2019r., nosi tytuł po prostu "Warrior Path" i został wydany przez grecką wytwórnię płytową Symmetric Records. Zespół powstał dzięki gitarzyście i tekściarzowi Andreasowi Sinanoglou, stałym członkiem zespołu jest również Dave Rundle, który gra na perkusji. Gościnnie na albumie zagrali Yannis Papadopoulos (wokal) występujący w Beast In Black i Bob Katsionis (gitara, gitara basowa, klawisze) muzykujący także m.in. w zespole Firewind oraz Hristos-Valentinos Petevis (skrzypce). Inspirację dla zespołu stanowią tacy artyści jak: Manowar, Riot, Crimson Glory, Iron Maiden, Manilla Road, Warlord, Battleroar, Running Wild, Bathory. Wydawałoby się, że na "arenie" epic heavy-power metalu nie można już stworzyć niczego oryginalnego, jednakże płyta Warrior Path całkowicie podważa tę hipotezę. Członkowie zespołu mówią, że tworzą muzykę "sercem i duszą" czego świetnym przykładem jest powyższy album, który po prostu ma "to coś". Warrior Path fundują nam długą podróż w świecie fantasy przy akompaniamencie szybkich gitarowych rytmów, wspaniałych solówek Adreasa Sinanoglou i Boba Katsionisa, jak również melodyjnego wokalu, tworzących harmonię z gitarą akustyczną. Cały album zawiera 10 utworów, które całkowicie pochłaniają słuchacza. Płytę rozpoczyna świetny "Riders Of The Dragons", który pokazuje jak umiejętnie muzycy potrafili zestawić spokojniejsze, melodyjne partie z bardziej energetycznymi dźwiękami. Na płycie oprócz "galopujących" rytmów można znaleźć również ballady "Black Night", "Dying Bird Of Prey" oraz najbardziej wzruszającą "Valhalla, I'm Coming". Mam nadzieję, że to nie koniec muzycznej przygody z Warrior Path i zespół dalej będzie tworzył w duchu heavy/power metalu. (5,5) Simona Dworska Wreck-Defy Pain

- Remnants Of

2019 Inverse

Wreck-Defy na dobrą sprawę można by spokojnie nazwać supergrupą. Dlaczego? Aaron Randall,

174

RECENZJE

Greg Christian i Alex Marquez. Mówią Wam coś te nazwiska? Przypuszczam, że tak. Na czele grupy stoi jednak mniej znany muzyk, gitarzysta Matt Hanchuck. Przede wszystkim podziw dla Matta, że potrafił ściągnąć tak zasłużonych i renomowanych muzyków. Jak to się przekłada na poziom krążka? Otóż Wreck-Defy zdaję się być bardzo zainspirowany. Spójrzmy chociażby na takie kawałki, jak "Killing The Children" czy "Broken Peace". Już same tytuły mogą budzić skojarzenia. Muzycznie jednakże "Remnants Of Pain" jest albumem nieco bardziej urozmaiconym. Mamy na przykład dość rockendrollowy, mający moim zdaniem nawet lekki komercyjny potencjał "Looking Back" czy też wzruszające ballady "The Divide" oraz "Angels And Demons". W tekstach Matt natomiast porusza tematy dość poważne jak przemoc, wojna, ludzka psychika czy zbytnie panoszenie się i nadużywanie władzy przez organizacje religijne. Cóż, jako aktywny żolnierz walczący na froncie swoje zapewne widział. Dobrze, że chociaż potrafi to wykorzystać w jakiś pozytywny sposób. Chociażby tworząc takie płyty, jak "Remnants Of Pain". (4) Bartek Kuczak

Alcatrazz - The Official Bootleg Box Set 1983-1986 - Live - Demos - Rehearsals

ci są to różne pomysły w dodatku nie zawsze uporządkowane. "The Official Bootleg Box Set 19831986 - Live - Demos - Rehearsals" to box dla kolekcjonerów, w dodatku dla tych, którzy chcą mieć wszystko danego artysty. Dla mnie najciekawsze są bootlegi koncertów z Malsteenem. Reszta tylko mnie umęczyła, jednak decyzja o zakupieniu danego tytułu należy tylko do was.

2018 HNE

Graham Bonnet od kilku lat działa pod nazwą Graham Bonnet Band, ale niedawno ożywił również Alcatrazz. Może to też oznacza, że niedługo usłyszymy ich nowy materiał. A, że Bonnet w GBB poczyna sobie bardziej niż przyzwoicie, budzi to również pewne nadzieje, co do nowej propozycji Alcatrazz. Zanim to jednak nastąpi HNE Recordings zaprasza do zapoznania się z boxem zawierającym nieoficjalne materiały, głównie tzw. bootlegi. Ciekawostką jest to, że na tych płytach uwieczniony jest udział Yngwie Malmsteena. Fakt w 1984 roku oficjalnie ukazał się album koncertowy "Live Sentence - No Parole from Rock'n' Roll" ale z pewnością nie zaspokoił on głodu poznania fanów Alcatrazz i Yngwie Malmsteena. Niniejszy box "The Official Bootleg Box Set 1983-1986" zawiera aż trzy dyski z zarejestrowanymi koncertami, w których brał udział Malmsteen. Wszystkie trzy pochodzą z występów, które Alcatrazz zagrał w marcu 1984 roku gdzieś w Texasie. Wszystkie też mają podobny repertuar, dyski różnią się szczegółami jeśli chodzi o dobór nagrań czy wykonania. No cóż kapela miała wtedy jedynie do ogrania debiut "No Parole from Rock'n'Roll" plus przeboje Rainbow z czasów, gdy śpiewał w nim Bonnet. Niestety te trzy krążki zawierają nagrania w typowo bootlegowej jakości. Jedynie można się domyślać, że zespół był w wyśmienitej formie. Kolejne dwie płyty to próbne miksy ogrywanych utworów, wersje demo czy też nagrania z prób. Oba zbiory pochodzą z roku 1983 i są prawdopodobnie zarejestrowane przed lub w trakcie nagrywania debiutu. Nagrania z pierwszego z wspomnianych dwóch dysków jakościowo są znacznie lepsze od bootlegów. Natomiast próby z drugiej płyty są o jakości porównywalnej do tych z bootlegów. Większość nagrań tego zbioru jest w wersjach bez wokali. Jedynie w drugiej części drugiej płyty słyszmy śpiew Bonneta, a raczej się go domyślamy, bo jest jeszcze gorszej jakości, jak samo brzmienie instrumentów. Ogólnie obie płyty to największe wyzwanie tego boxu, bardzo ciężko je przesłuchać w całości. Ostatnią płytę wypełniają nagrania, które pochodzą z okresu przygotowawczego do albumu "Dangerous Games". W większoś-

\m/\m/

Alien Force - Hell And High Water 2019 High Roller

Muzyka ma dawać radość. Tak myślę. W końcu bardzo szeroko pojęta muzyka rozrywkowa to też rock. A ten z kolei chwyta pod swoje skrzydła takie twory jak hard rock czy heavy metal. Lubię więc płyty, które zwracają swoją uwagę nie tylko kunsztem wykonawczym. Ba, nie zawsze muzycy muszą prezentować poziom z innej galaktyki. Żelaznym punktem nagrań jednak musi być to coś, co zazwyczaj mierzone jest przez unoszenie się kącików ust. W przypadku niedawno wznowionego przez High Roller Records debiutu duńskiego Alien Force uniosły się dość wysoko. Ta licząca sobie dziewięć utworów płyta to bardzo zgrabnie zagrany heavy metal. Z pewną dozą przestrzeni, co dało efekt muzyki przystępnej. Na "Hell And High Water" nie ma mowy o jakichś karkołomnych szaleństwach. To granie podobne do tego, jakie prezentowały grupy z Wielkiej Brytanii. Takie duńskie NWOBHM. Zresztą wprawne ucho wychwyci wpływy chociażby Saxon czy Judas Priest. Muzyka jaka wyszła spod palców braci Rasmussen (Henrik na gitarze, Michael - perkusja) oraz Franka East grającego na basie być może nie jest jakoś specjalnie odkrywcza. Słuchając jednak "Hell And High Water" dziś trzeba mieć na względzie to, jak w połowie lat 80. grano heavy metal. Nie ma potrzeby myślę tego tłumaczyć. Skład dopełnia, dysponujący czystym i charyzmatycznym wokalem, Peter Svale Andersen. Tym też mnie Alien Force kupił - zawsze żywiej reaguję na albumy z takim mocnym i charakternym śpiewem. Można się spodziewać, że kryją się za tym melodie, a jak kiedyś się przyznawałem, jestem skrytym fetyszystą takie sposobu pisania numerów. Album to żwawy i dający dużo przyjemności. Obcowanie z "Hell And High Water" to miła podróż w czasie. Możliwe, że spe-


cjalnie nie wniesie nic nowego, ale okaże się podgrzaniem sentymentów. Dla tych, którzy są jednak zbyt młodzi (w tym autor), album będzie na pewno świetną alternatywą na te wszystkie "bardziej znane" zespoły. Dla wszystkich wnikliwych reedycja HRR zawiera dodatkowo utwory demo i plakat. Ładny gest. Adam Widełka

Altered State - Altered State 2019 Pure Steel

Widniejąca wyżej nazwa jest pewnie znana zaprzysięgłym fanom amerykańskiego metalu, bowiem śpiewał w niej Norman "Ski" Kiersznowski, udzielający się przecież na "Ascend From The Cauldron" Deadly Blessing, a przed kilku laty ukazała się kompilacja "Winter Warlock", zawierająca jedyne demo Altered State z 1991 roku, dopełnione czterema nagranami z próby. Teraz ten materiał wyszedł na LP, tyle, że z inną okładką i pod zmienionym tytułem. I dobrze, bo to analogowo nagrane utwory, perfekcyjnie pasujące do tego nośnika, a muzycznie też jest zacnie, gdyż grupa preferowała US power/ thrash o nieco progresywnym i epickim zabarwieniu. Z jednej strony ostry i siarczysty ("Mental Rage", "Off With His Head", "Another Meaningless Death"), z drapieżnym śpiewem, ale niepozobawiony też partii balladowych ("Judge For Yourself"), mocarnych zwolnień ("Winter Warlock") czy aranżacyjnych smaczków ("Leading Me Blindly"). Nagrania z prób brzmią oczywiście surowiej, ale to i tak całkiem niezła jakość. Tak więc jeśli ktoś ceni długogrający debiut Deadly Blessing, to powinien też sobie sprawić tę kompilację. (4)

watnych zbiorów gitarzysty grupy, Tony Bartona. O samej załodze wiadomo niewiele. Tworzyli ją bracia Tony i Ian Bartonowie oraz Karl Chester (gitara) i Steve Walker (perkusja). Całość liczy sobie około dwudziestu pięciu minut. Dość zgrabnie, choć to normalna długość mini albumu. Kompozycje utrzymane są w klasycznym, angielskim stylu. Assasin to jeden z tych zapomnianych zespołów z słynnego nurtu NWOBHM. Mimo, że muzycznie naprawdę nie jest źle, to po odsłuchu pojawia się uczucie niedosytu. Wszystko kończy się trochę zbyt szybko i chciałoby się trzymać w łapach ich regularny album. Utwory są żwawe i okraszone mięsistym brzmieniem. Nad instrumentami unosi się melodyjny wokal Iana Bartona, a często jego brat pomaga mu w chórkach. Generalnie "Lonely Southern Road" to paręnaście minut fajnej podróży w czasie. Materiał jest spójny, energiczny i po czasie naprawdę dobrze się tego słucha. Bardzo motoryczne riffy, sekcja pracująca oszczędnie ale solidnie trzymająca rytm i wspomniany już, charakterny głos, budują soczysty angielski klimat. Sprawia to, że ta pozycja to jazda obowiązkowa dla wszystkich maniaków starodawnego heavy metalu. Adam Widełka

muzyki, niezleżnie od tego, czy pisali o "Calamity" na łamach zinów czy w magazynach traktujących o rocku. Minęło 25 lat i nic się w tej materii nie zmieniło, materiał słupskiej wtedy grupy wciąż robi ogromne wrażenie. Po jeszcze ciut nieporadnym demo "Forbidden Personality" i już znacznie bardziej dopracowanym i jednorodnym stylistycznie "Necronomical Exmortis" Betrayer poświęcił więcej czasu na stworznie kolejnego materiału, dla wielu fanów najlepszego w dyskografii grupy. Wciąż słychać w nim echa dokonań Slayera, ale połączone z brzmieniami z Florydy rodem - w porównaniu z płytami Deicide czy Morbid Angel nasi wcale jednak nie stali na przegranej pozycji, o żadnym imitowaniu też nie ma tu mowy. Efekt to zwarty, bardzo przemyślany i intensywny materiał, niewiele ponad dwa kwadranse kipiącego energią deathu. Szaleńcze czady w rodzaju "After Death" czy "In Sacrifice" dopełniają tu nieco wolniejsze, mroczniejsze kompozycje, z których wyróżnia się "Before Long You Will Die" - mocarny, ciężki numer niczym z death/doomowej stylistyki, również przecież święcącej wtedy tryumfy. Tym większa szkoda, że już rok po wydaniu tej świetnej płyty po zespole pozostało tylko wspomnienie i nie wykorzystał wielkiej szansy na coś więcej niż tylko lokalna kultowość - przykład Vader pokazuje, że było to możliwe. Na szczęście Betrayer wznowił działalność, wciąż nagrywa, a "Calamity" pozostaje perełką w jego dorobku - tym bardziej wartościową, że jej brzmienie (Tomasz Bonarowski i Adam Toczko, Modern Sound Studio) też zniosło próbę czasu.

tę muzykę w domu w postaci zgrabnej antologii. To jedna z tych załóg, które miały duży potencjał. Przynajmniej jeśli opieramy osąd na tym, z czym mamy do czynienia na "After The Fox". Bardzo żwawe granie inspirowane klasyką hard rocka. Widać, że chłopaki z Crucifixion byli pilnymi uczniami Motorhead czy Thin Lizzy. Szkoda, że nie doczekali się pełnego albumu, bo kawałki jakie pisali ociekają energią i zmyślnymi melodiami. Na pewno ich LP odcisnąłby jakieś piętno na początku lat 80, albo chociażby zrobiłby małe zamieszanie w połowie tamtej dekady, depcząc po piętach grupom pokroju Raven czy Tank. Dzierżąc w dłoniach "After The Fox" mamy kontakt z kawałkiem historii. Gdyby nie takie wydawnictwa to pewnie Crucifixion zniknęłoby z radarów jakiegokolwiek zainteresowania. A tak możemy w dowolnej chwili przywołać ducha początku nurtu NWOBHM i nasmarować uszy gęstym heavy metalem. Motoryczna sekcja przypominająca sportowe auto na autostradzie, gitary prujące powietrze chwytliwymi riffami, a wszystko spowija wyraźny śpiew z chrypką. Może na pierwszy kontakt muzyka Crucifixion nie wygląda na oryginalną, jednak czym dłużej gościć będzie w odtwarzaczu, tym mocniej będzie wgryzać się w głowę niczym wściekła ryjówka. Krążek "After The Fox" to udana pozycja, która pewnie nie pozostawi obojętnym żadnego szanującego się fana angielskiego, choć nie tylko, heavy metalu. Co prawda najwięcej smaków będą mieli do odkrycia fanatycy wyspiarskiego stylu grania, jednak myślę, że ta muzyka powinna trafić do każdego chętnego na nietuzinkowy hard'n'heavy.

Wojciech Chamryk Adam Widełka

Betrayer - Calamity 2019 Thrashing Madness

Wojciech Chamryk Assasin - Lonely Southern Road 2019 High Roller

W maju 2019 roku nakładem nieocenionej firmy High Roller Records wyszła reedycja materiału brytyjskiej grupy Assasin w formacie płyty winylowej. Pod tytułem "Lonely Souther Road" jako mini album ukazało się pięć utworów oryginalnie pochodzących z pry-

Debiutancki album Betrayer to już klasyka naszego death metalu, dobrze więc, że "Calamity" jest znowu oficjalnie dostępne na CD oraz po raz pierwszy na LP. Nie bez powodu w momencie premiery w swej dystrybucji miała tę płytę niemiecka, bardzo już wtedy silna na europejskim rynku, firma Nuclear Blast. Recenzenci też w 1994 roku dostrzegali walory tej

Crucifixion - After The Fox 2019 High Roller

Crucifixion to kolejna grupa z zapomnianych annałów historii NW OBHM. Działała w latach 1979 1984, a w sieci można natrafić na informację, że jest w stanie zawieszenia. Nie wiadomo czy w ogóle powstanie jak fenix z popiołów, ale możemy dzięki High Roller Records i płycie "After The Fox" mieć

Cutty Sark - Die Tonight / Heroes 2019 Golden Core

Zespół został założony w drugiej połowie lat 70. przez basistę Helge Maiera. Muzycy Cutty Sark zaczęli od grania hard rocka aby skierować się w stronę heavy metalu. W takiej stylistyce jest już nagrane pierwsze wydawnictwo EPka

RECENZJE

175


"Hard Rock Power" ale brzmienie i styl zespołu w pełni wykształciło się na dwóch pierwszych albumach "Die Tonight" (1984) i "Heroes" (1985). Obie płyty charakteryzuje moc oraz niepowtarzalna atmosfera. Muzyka wydaje się dość prosta, nieskomplikowana ale jest zróżnicowana, ciekawie zaaranżowana i przede wszystkim zagrana z wielkim zaangażowaniem i szczerością. Brzmienie jest dość mocne i surowe, zaś muzykę wypełnia pasja, żarliwość a nawet pewna dzikość. Kompozycje mimo zróżnicowania są dopracowane i przemyślane. Znakomicie sprawdzają się wszystkie utwory i te wolniejsze i te szybsze. Wokalista wybornie dopełnia muzykę Niemców, a jego głos jest mocny, surowy, ekspresyjny i prezentuje pełna paletę swoich walorów. Słuchając obie płyty jedna po drugiej, intryguje spójność tych materiałów, choć zdaje się, że muzyka z "Heroes" jest ciutkę lepsza od tej z "Die Tonight". Lecz to tylko moje odczucie, a tak ogólnie oba albumy są na wysokim poziomie i szkoda, że tylko wtedy one powstały. Porównanie ich ze sobą ułatwia nam nowe wydanie tych krążków. Tym razem ukazały się na jednym dysku i są firmowane przez Golden Core Records, gdzie swój mastering obu materiałów przygotował Andreas "Neudi" Neuderth. A jak pewnie się przekonaliście jest to człowiek godny zaufania. Sięgając po ten zestaw możecie być pewni, że otrzymacie niczym nie zmącony heavy metal, pełen mocy i wigoru oraz kipiącą emocjami klasykę niemieckiej szkoły ciężkiego grania. Na koniec dodam, że w roku 1998 formacja reaktywowała się na krótko poczym równie szybko zakończyła działalność. W tym zrywie nie brał udział jedynie założyciel zespołu Helge Maier, ale za to muzycy pozostawił po sobie krążek "Regemeration". Niestety do tej pory nie udało mi sie go usłyszeć. Podsumowując, jeżeli jeszcze do tej pory nie słyszeliście Cutty Sark, czas aby to zmienić. Szkoda tylko, że to wydawnictwo nie wyszło z oryginalnymi obwolutami, ale na prawa autorskie nie ma rady. \m/\m/

Dark Wizard - Evil Spirits 2019 Golden Core

Dark Wizard to holenderski zespół heavy metalowy, który powstał w roku 1983. W pierwszym roku zarejestrował aż cztery dema pczym nagrał EPkę "Reign Of

176

RECENZJE

Evil" (1985) oraz pełny album stdyjny "Devil's Victim" (1984), aby w końcu przestał działać. Ich muzyka to konkretny heavy metal nawiązujący do NWOBHM, a szczgólnie do Iron Maiden tego z Paulem DiAnno na wokalu. Wystarczy posłuchać rozpoczynającego to wydanie "Mortal Agony" a będziecie wiedzieć o czym piszę. Co prawda ja słyszę najwięcej Ironów ale ogólnie Holendrzy swoja muzykę mocno oparli o cały wspomniany nurt. Ich muzyka jakoś nie specjalnie się spieszy, ale to nie znaczy, że jest zupełnie wolna czy pozbawiona wigoru. Co to, to nie! Niemniej z tego powodu muzyka Holendrów, jej niektóre fragmenty lekko przypominają Black Sabbath, choć bardziej na miejscu byłyby porównania do Brocas Helm czy nawet Manilla Road. Jednak trudno odnaleźć w muzyce Dark Wizard konkretne nawiązania do epickiego metalu, bardziej tu chodzi o bardzo mroczną i pokręconą atmosferę. Jeżeli już jesteśmy przy tym temacie to, muzykom Dark Wizard bardzo zależało na zbudowaniu klimatu horroru nie tylko po przez muzykę ale także po przez opowieści a nawet inscenizacje wizualne. Być może, co niektórym skojarzy się to z Mercyful Fate, nie jest to w stu procentach trafne porównanie ale trop na pewno został podjęty. W muzyce Holendrów świetnie wypadają gitary Hansa Pola i Marcela De Groota, nie tylko operują przednimi riffami i solówkami, ale także doskonale radzą sobie rytmicznie. Gra perkusisty Tony White'a wydaje się prosta ale nieraz zaskakuje i intryguje. Za to basista Kees Reinders często potrafi wyjść z typowej roli podkładacza rytmu i jest w tym znakomity. Szczególnym jest także wokalista Berto Van Veen. Mnie momentami kojarzy się z PaulemDiAnno. Podobało mi się czyjeś porównanie do Rock'n' Rolfa. Za to rozbawiło mnie zestawienie go z Udo Dirkschneiderem, który brał lekcje u Dio. Jednak z tego wszystkiego wyłania się nam jakiś prawdziwy obraz Reindersa. Niemniej wokalista miał jeszcze wyjątkową cechę, co jakiś czas - ni z tego ni z owego uderzał w wysokie tony. Wtedy ta cecha wielu wkurzała, teraz pewnie też ktoś się zirytuje. Mnie to w ogóle nie rusza, a wręcz uwielbiam to co robi ten śpiewak. Na "Evil Spirits" (tytuł wzięty od jednej z najlepszych kompozycji tego zespołu) znalazły się kolejno krążek "Devil's Victim" oraz EPpka "Reign Of Evil". Całość uzupełnia utwór "MH17" z 2019 roku oraz dwa koncertowe rarytasy z początku kariery. Wszystko zaś jest zremasterowane przez Neudiego, który jak zwykle zadbał o jak najlepszy komfort odsłuchania krążka. Kapela do niedawna była nie aktywna ale bodajże w roku 2016 wróciła do żywych. W jej skład weszła

stara sekcja rytmiczna oraz nowy gitarzysta Marcel Hop i wokalista Egbert Berenst. W tym samym roku wyszła kompilacja "Early Spells", która jest jakimś zestawieniem utworów z wczesnych dem. Natomiast w roku 2018 wyszła płyta "Close in the Dark". Niestety do tej pory nie udało mi się zapoznać się z jej zawartością. Wracając jeszcze do "Evil Spirits" prawdopodobnie ze względu na prawa autorskie okładka tego wydawnictwa różni się od oryginałów, choć repliki okładek obu krążków znajdziemy w środku. No cóż, zwolennicy heavy metalu z lat 80. powinni znać nazwę Dark Wizard i ich muzykę. Jeżeli nie macie tych płyt na oryginalnych wydaniach to "Evil Spirits" na pewno jest ich udanym substytutem. \m/\m/

acji z końca lat 80. Wydali swoją drugą płytę w takiej formie, w jakiej powinna się ukazać. Wrócili do tytułu "Sovereign Remendy", z oryginalną okładką, oraz z utworami w kolejności, które były ustalone przed oddaniem do publikacji. Muzykom udało się zrealizować to w roku 2004. W tym czasie do koncertowej setlisty dołączyli więcej kompozycji właśnie z tego krążka. Dowodem na to jest właśnie wspomniana na początku płyta "Elixir Live". I tak właśnie domknęła się całość tej opowieści czyli boxu "The Remedy". Historia ta lepiej jest opisana w nocie, którą znajdziecie w książeczce. A co z muzyką? Klasyczne NWOBHM, świetny tradycyjny heavy metal, doskonale brzmiący, z ciekawymi kompozycjami, z wybornymi melodiami, perfekcyjnie współgrającymi gitarami, wyraźną sekcją oraz śpiewny acz mocnym wokalem. Wszystko co świadczy o tym, że Elixir należał do wyróżniających się kapel z tego nurtu. Jak ktoś nie ma na swoje półce tych płyt Elixir, może śmiało sięgnąć po to wydanie. \m/\m/

Elixir - The Remedy 2019 HNE

Wydawnictwa HNE w przygniatającej przewadze są przemyślane i świetnie przygotowane. Pozornie te trzy albumy z boxu "The Remedy" nie maja ze sobą nic wspólnego. "Lethal Potion" był wydany w 1990 roku, "Sovereign Remendy" w roku 2004, a koncertówka "Elixir Live" w roku 2005. Aby wyjaśnić sprawę trzeba wrócić się do wydania przez zespół debiutu "The Son Of Odin" (1986). Po jego publikacji Elixir przygotowywał się do nagrania i wydania jego zastępcy. Wszystko szło powoli ale do przodu. Zmiana perkusisty mogła też wpłynąć na wolniejszą działalność. Tym bębniarzem został, nie kto inny a Clive Burr. W końcu w roku 1988 album był gotowy do publikacji i miał ukazać się jako "Sovereign Remendy". Niestety nic z tego nie wyszło, z różnych przyczyn. Wszystko to źle wpłynęło na muzyków i Elixir przeszedł do historii. Niemniej ludzie, którzy zainwestowali w tę płytę nie poddali się i wprowadzając swoje pomysły, m.in. zmieniając kolejność utworów, projektując inną okładkę, wydali nagrania jako "Lethal Potion" w roku 1990. Nie wiem na co im się to zdało, bo jakby nie było formacja nie działała i w żaden sposób nie mogła promować tego wydawnictwa. Minęła dekada a okazało się, że fani coraz chętniej wracają do tego co było kiedyś, czyli do tradycyjnego heavy metalu. Muzycy tworzący Elixir postanowili o powrocie na scenę. Jednak jednym z warunków udanego powrotu, było wrócenie do sytu-

Essential NWOBHM - The Best Of Neat Records 2019 Golden Core/ZYX Music

Składanek, które tyczyły się NWO BHM, a także wytworni, która propagowała tę muzykę, czyli Neat Records było bez liku. Przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie, także pomysł Andreasa "Neudi" Neudertha niczym nowym nie jest. Jednak z racji samej osoby Neudiego i jego podejścia do tematu, to ta kompilacja zyskuje i zasługuje na wyróżnienie. To, że NWOBHM to wielobarwna scena to już chyba wie każdy, choć czasami mam wrażenie, że niektórzy chcieliby aby była postrzegana tylko przez pryzmat Iron Maiden czy Saxon. Neudi przygotował dwadzieścia nagrań, różnych zespołów, a każdy gra na swój sposób. W dodatku popracował nad ich brzmieniem i masteringiem tak, że słucha się ich z przyjemnością. Z pewnością każdy kto zna w miarę temat, rozróżnia również zespoły, które znalazły się w tym zestawie. Jedne są bardziej znane, inne mniej. Wymieńmy kilka z nich: Raven, Fist, Blitzkrieg, Jaguar, Persian Risk, Saracen czy Cloven Hoof. Jednak słuchając całości nie można powiedzieć, że któryś z kawałków jest słaby. Świadczy to o potencjale tej sceny oraz o tym, że te formacje, które osiągnęły sukces,


Tyrant - Legions Of The Dead 2018/1985 Shadow Kingdom

Tyrant to zespół, który chyba jest prze zemnie najmniej osłuchanym z nurtu US Metalu. Niemniej o grupie powinno się pamiętać, bo jest warta tego świadectwa. Rok 1985 to czas szybkich zmian w heavy metalu, z którymi Tyrant nie chciał się zabrać. Takich zespołów w Stanach w tym czasie było dość sporo, a i tak Tyrant jawi się na ich tle, jak coś z innej bajki. Pierwsze co w nas uderza to wokal Glena May'a. Bardzo mocny, imponujący, dumny, pełen emocji oraz potrafiący wyciągnąć bardzo wysoko. Do tego dorzuca wrzaski i krzyki czym bardzo wyróżnia się, przynajmniej tak jest na omawianym albumie "Legions Of The Dead". Trochę przypomina to Harry Conklina ale może to tylko moje skojarzenie. Nie inaczej jest z gitarzystą Rocky Rockwellem, który wymyśla wyśmienite riffy i muzyczne tematy, z pewnymi epickimi akcentami, imponuje zwinnością, różnorodnością, chwytliwością, dramaturgią itd. Basista Greg May jest doskonale osadzony w muzyce kapeli i perfekcyjnie zna miejsce swojego instrumentu w strukturach utworu. Perkusista Rob Roy czaruje nas swoimi doskonałymi umiejętnościami, dynamiką, wielobarwnością i mocnymi uderzeniami. Płyta zaczyna się "Warriors of Metal" dość bezpośrednim utworem, za to z chwytliwym i typowo hymnicznym dla heavy metalu charakterze. Wyśmienita rzecz dla każdego maniaka tradycyjnego heavy metalu. "Fall into the Hands of Evil" jest ciut bardziej stonowane ale równie łatwo w pada w ucho. Natomiast od "The Batle Of Armageddon" formacja zaczyna blok trzech wielobarwnych kompozycji, w których wybrzmiewa charakter muzyki Tyrant, a są to specyficzne wpływy epickiego heavy metalu lekko zmiksowane z doomowymi inspiracjami, oparte na fundamencie wspomnianego tradycyjnego heavy metalu. Przynajmniej to tak dla mnie brzmi. Jak dla mnie, jest to rzecz jedynie słyszana w kompozycjach tego zespołu. Opisując ten blok trzeba wspomnieć, że utwory "Legions of the Dead" i "Listen to the Preacher" przecięte są trochę irytującą miniaturą muzyczną "Tyran's Revelation". Wraz z "Knight of Darkness" i "Thru the Night" zespół wraca do bezpośredniego heavy/power metalowego ataku. Poczym na "Sacrifice" ponownie odnajdujemy specyficzny muzy-

czny świat Tyrant jeszcze bardziej podszyty emocjami oraz podany w swoistym klimacie. Natomiast płytę wieńczy dość szybki "Time is Running Low", który jest zderzeniem bezpośredniego hymnicznego heavy metalu z jego mocną epicką odsłoną. Na koniec podkreślę jeszcze specyficzny klimat całości muzyki, charakteryzuje go mroczna, mistyczna a wręcz złowroga i upiorna atmosfera, co już dokumentnie nie pozwala na pomylenie Tyranta z innymi kapelami. Muzyka na tym albumie brzmi ciężko i intensywnie ale pozostawia każdy instrument i wokal wyraźnie słyszalny. Oczywiście niesie również specyficzny i niepodrabialny klimat tamtego czasu. Kilku słowy, "Legions Of The Dead" to kolejna perełka US Metalu tamtych czasów.

Tyrant - Too Late To Pray 2018/1987 Shadow Kingdom

"Too Late To Pray" to bezpośrednia kontynuacja swojego poprzednika, ale jeszcze lepsza, bardziej przemyślana i dopracowana. Na tej płycie, pierwsze, co uderza to również wokal Glena May'a. Nadal operuje barytonem ale również imponuje falsetami, choć wrzasków typowych z "Legions Of The Dead" jest już mniej. Głos Glena jest wciąż potężny, mocny, surowy, imponujący, ekspresyjny i prezentuje pełna paletę swoich walorów, dzięki czemu w zwolnieniach wypada równie majestatycznie. Po prostu jest prawdziwym przewodnikiem tego albumu. Gitarzysta Rocky Rockwellem również pozostaje mistrzem miażdżących riffów i niedoścignionych solówek. Nie inaczej jest z panami z sekcji rytmicznej Gregiem May'em i G. Stanley'em Burtis'em, których gra nie tylko uwypukla walory kolegów z kapeli ale także muzyczne wartości całości albumu. Pod względem muzyczny "Too Late To Pray" w porównaniu z debiutem jawi się jako bardzo jednorodny i spójny materiał, natomiast same kompozycje są bardzo skondensowane, gęste, ubite wręcz przytłaczające, co jeszcze bardziej podkreśla ich prawie apokaliptyczne przesłanie. Utwory utrzymane są gównie w średnim tempie, są jednocześnie agresywne i potężne, z ciężkimi jak diabli riffami oraz porywającymi solówkami. Ozdobione wyśmienitym wrzaskiem i falsetami Glena May'a. Zwalniają tylko przy kawałkach, jak "Valley of Death" oraz "Babylon". Pozostają również przy mrocznym i misty-

cznym przesłaniu, znanym z "Legions Of The Dead". W ten sposób specyficzny stylistyczny zlepek heavy/power metalu z epickimi i doomowymi ideami, jeszcze intensywniej napiera na siebie, zdecydowanie podkreślając indywidualność, osobliwość oraz unikatowość podejścia muzyków Tyrant do swojego heavy metalu. Ze względu na wspomnianą muzyczną kondensację bardzo trudno wybrać swój ulubiony fragment czy nawet utwór tego albumu. Bo mogą to być proste strzały jak "Eve of Destruction" czy też z "maidenowym" początkiem "The Nazrene", którym nie ustępują tyłowy "Too Late To Pray" czy następujący zaraz po nim "Beyond the Grave". Mogą to być też wspomniane wolniejsze, przez co wyróżniające się kompozycje "Valley of Death" i "Babylon" ale może być nim też "Beginning of the End", który w swoim doomowym majestacie ma piorunujące przyspieszenie w środku kompozycji. Naprawdę jest z czego wybierać. Produkcja "Too Late To Pray" jest równie udana co debiut a może nawet ciut lepsza. Jednak, co by nie pisać o "Legions Of The Dead" i "Too Late To Pray", to najlepszą pozycję amerykańskiego Tyranta trzeba szukać właśnie wśród nich. A jeszcze lepszym rozwiązaniem jest wielbić obie płyty, bowiem każda z nich to perełka US Metalu błyszcząca się własnym blaskiem.

Tyrant - King Of Kings 2018/1996 Shadow Kingdom

"King Of Kings" wydano niemal dekadę po "Too Late To Pray" i pokazało zupełnie inny zespół. Niestety nie bardzo wiem czemu kapela przez tak długi czas milczała i dlaczego w tak niekorzystnym momencie wróciła do życia. Na pewno nie jest to Tyrant znany z dwóch pierwszych albumów. Nałożyło się na to kilka czynników. Głównym jest produkcja, a jest ona bardziej nowoczesna ale w żaden sposób nie pomogła muzyce Tyranta. Najbardziej stracił na niej bas i wokal Glena May'a. Jego głos na "King Of Kings" nie ma tej mocy i dumy, którą znamy z pierwszych płyt, a co gorsza nie wierci tak uszu falsetami i wrzaskami jak wcześniej. Być może głos Glena w pewnym stopniu stracił swoje walory, jakby niebyło latka minęły niemiłosiernie. Za to swoją wartość zachowała gitara Rocky Rockwella, a zyskała perkusja, tym razem Toma Meadowsa. Niestety zmieniły się też kompozycje. Prze-

de wszystkim są prostsze ale też zabrakło im charakteru i intensywności, którymi wcześniej zaskarbiły sobie u nas swoje uznanie. Oczywiście są utwory, które próbują podtrzymać klasę znaną nam z wcześniejszych płyt. Wymienię tytułowy "King of the Kings", podtrzymujący epicko heavy metalowy ogień, doomowy "Ancient Fire", bezpośredni i bardziej prosty ale za to zadziorny "Nowhere to Run", najbardziej dumy i w stylu starego Tyranta, "Tighten The Vice" czy też wieńczący i najbardziej gniewny "War". Do tych pozytywów dorzuciłbym jeszcze "Coast to Coast", który z znakomitej, akustycznej gitarowej części przechodzi w bardziej elektryczną, dumną i ekscytującą. Niestety przez tę dekadę milczenia uleciały pewne walory tego zespołu ale w ostatecznym rozrachunku album "King Of Kings" nie jest czymś zupełnie złym. Spokojnie może konkurować on z wieloma współczesnymi produkcjami z tego stylu. Poza tym wiem, że z czasem zespół okrzepłby i w kwestii muzyki i brzmienia. Recenzując wydawnictwa Tyrant, korzystam z publikacji, które ukazały się w amerykańskim Shadow Kingdom Records. Każda ich reedycja Tyrant opatrzona jest w dość sporą ilość bonusów. Do "King Of Kings" dołączone są covery klasyków, które wylądowały na różnego rodzaju tributach. Te pojawiały się tam pewnie w celu podtrzymania w nowym stuleciu zainteresowania kapelą. Na końcu tych przeróbek jest "Children of the Grave" Sabbsów, gdzie nowy Tyrant zabrzmiał wyśmienicie, nawet wokal Glena May'a. Chociaż swoich walorów z pierwszych płyt nie zaprezentował nawet tutaj. Sam Tyrant próbuje jakoś egzystować, tak jak pisałem od czasu do czasu pojawia się na jakiejś prestiżowej składance, sporadycznie występuje na festiwalach, w tym na Keep it True (2009). Przez ten czas doszło też do dwóch zmian personalnych. Nowym perkusistą został Ronnie Wallace (w 2010 roku) zaś nowym śpiewakiem jest teraz Robert Lowe (2017), którego najbardziej znamy z Solitude Aeturnus i Candlemass. Ostatnio pojawiły się informacje o nowej płycie, niestety bez konkretów. Otoczenia zespołu nie minęły też przykre wydarzenia, chociażby w 2019 zmarł perkusista z debiutanckiego albumu, Rob Roy. Nie mam pojęcia co czeka dalej tę kapelę, ale "Legions Of The Dead" i "Too Late To Pray" bez dwóch zdań należy znać. \m/\m/

RECENZJE

177


musiały mocno napracować się i mieć masę szczęścia, że się w ogóle wybiły. Myślę, że każdy fan NWO BHM z chęcią będzie sięgał po zestaw przygotowany Neudiego. Ale to nie wszystko. Andreas nie tylko skupił się na doborze nagrań i ich przygotowaniu. Przygotował okładkę, która nawiązuje do oryginalnych grafik wytwórni, naszywkę z logo Neat Records i charakterystyczną grafiką, czyli pięść z kciukiem do góry. Poza tym postarał się o historię Neat Records napisaną przez Johna Tuckera, mini wywiad z Keith'em Nicholem, producentem i reżyserem dźwięku z Impulse Studios, które nagrywało dla Neat Records. A także opisał każdy z kawałków, a czasami poprosił o komentarz, któregoś z muzyków. Dla przykładu John Gallager opowiedział o ich kawałku "Imquisitor". To wszystko umieścił w bogato ilustrowanej 24-stronicowej książeczce. "Essential NW OBHM - The Best Of Neat Records" to fajna sprawa dla kolekcjonerów i znawców tematu. \m/\m/

Girl - Sheer Greed 2019 HNE Recordings

Girl to zespół, który powstał w Londynie w 1979 roku. Pozostawił po sobie dwa studyjne albumy "Sheer Greed" (1980) i "Wasted Youth" (1982). Natomiast zaliczany jest do glam rocka, hard rocka, glam metalu a także do NWOB HM. Jednak najbardziej znany jest z tego, że jego byli muzycy później współtworzyli bardziej znane zespoły. A mowa o gitarzyście Philu Collenie, który dołączył do Def Leppard oraz o wokaliście Philu Lewisie, który nawiązał współpracę z L.A. Guns. Muzyczny świat Girl wynikał bezpośrednio z klasycznego rocka, o czym świadczy chociażby wykorzystanie na "Sheer Greed" coveru The Kings "You Really Got Me". Jednak pełno w nim odniesień do glam rocka, który chętnie wykorzystywał wtrącenia znane z muzyki popularnej, pop, reggae ("Passing Clouds") czy karaibskich rytmów ("Strawberries"). Sporo w nim także lekkich naleciałości punkowych, a w takim "Lovely Lorraine" nawet dość zauważalnych. By w końcu całość w wyraźny sposób podkreślić hard rockową estetyką, stąd też wykorzystanie utworu Kiss "Do You Love Me". W takim miszmaszu przychylnym dla ucha przeciętnego słuchacza nie trudno było o przeboje, chociażby "My Number"

178

RECENZJE

czy "Heartbreak America". Mnie jednak podobają się te nieliczne dość ostre kawałki, jak "Hollywood Tease", który Phil Lewis później wykorzystał w L.A. Guns. Uzupełnieniem tego wydania jest druga płyta z nagraniami "live" zatytułowana "Live In Osaka '82". Był to czas gdy formacja promowała już swój drugi album "Wasted Youth", stąd też w setliście jest pewnego rodzaj "the best of" obydwu studyjnych krążków. Sama jakość koncertu ma sporo do życzenia i bardziej przypomina "pirata", choć trzeba przyznać, że to całkiem niezły bootleg. Jedyne co bardzo denerwuje to, że w ogóle nie słychać publiczności. Ogólnie całkiem niezła ciekawostka. Koncert ten był wydany swego czasu na samodzielnej płycie. Tak w ogóle Girl ma kilka takich wydawnictw, więc ich czasy koncertowania są dość dobrze udokumentowane. Historia Girl trochę przypomina mi karierę kapeli The Babys, z tym, że Girls działało gdy chwała glam rocka dawno minęła a amerykańskiego glam metalu miała niedługo nadejść. Natomiast The Babys działało w czasie prosperity glam rocka ale do ery glam metalu było jeszcze daleko. No i co by nie pisać, muzyka The Babys miła i ma więcej klasy niż młodszych rodaków z Girl, ale o tym niedługo przy okazji opisania boxu podsumowującego całość kariery The Babys. Wracając do Girl, na pewno zespół i jego dokonania powinno się znać. Inna sprawa czy należy mieć ich muzykę na swojej półce. Tę kwestię powinni bardziej rozważać zwolennicy glam rocka i metalu niż maniacy NWO BHM, ale to tylko moje zdanie, wszelako gusta są różne. \m/\m/

Gladiator - Eternal Torment/ Show Your Force

cze lepszy materiał "Show Your Force", też nie rozszedł się w jakimś oszałamiającym nakładzie, to jeszcze zespół rozpadł się wkrótce potem, by koniec końców przekształcić się w Holy Death. Stare nagrania jednak pozostały i w końcu doczekały się kompaktowej premiery. Młodsi słuchacze mogą być rozczarowani jakością dźwięku, bo nawet ten oficjalny materiał z roku 1992 nie poraża, ale kto pamięta czasy ntych kopii i ciągłe przegrywanie czego się da, tudzież nieustanne poszukiwanie czystych taśm, błyskawicznie załapie ten klimat. Na "Show Your Force" składa się sześć utworów, z czego dwa nagrano w wersjach instrumentalnych: szybkich, surowych i bezkompromisowych, łączących speed i thrash metal z blackiem lat 80. W takiej estetyce zespół czuje się najlepiej (balladowy wstęp "Wiecznej udręki" jest dość koślawy) i łoi bezlitośnie, aż łezka się w oku kręci. Kolejny materiał zarejestrował już w 3/5 inny skład, bo z poprzedniego ostali się tylko perkusista Gerard Niemczyk i gitarzysta Tomasz Łabuda. Najważniejsza zmiana to oczywiście ta za mikrofonem, bowiem Necronosferatusa Guardian Luciferisa zastąpił Paweł: obdarzony wyższym głosem, preferujący mniej ekstremalne, chociaż też ostre partie. Być może dlatego w nowych utworach pojawiło się więcej melodii, chociaż to wciąż nieźle dający po uszach speed/ thrash. Są też ciekawostki, bo "Fuck 'N' Roll" faktycznie ma w sobie coś z dynamiki rocka z połowy lat 50., a miniatura "Xenophoby" to faktycznie prztyczek w nos dla wszelkiej maści ksenofobów posłuchacie, zrozumiecie dlaczego. Są też dwa koncertowe bonusy, potwierdzające, że u schyłku działalności Gladiator szedł jeszcze bardziej w kierunku surowego, mocnego grania w klasycznym stylu, ale wtedy taka muzyka nie miała rzecz jasna szans. Książeczka tego wznowienia zawiera długi wywiad z muzykami oraz wiele archiwalnych fotografii, tak więc słuchając można oddać się wspomnieniowej lekturze, bądź poznać historię grupy. (najwyższa nota, jak zawsze w przypadku naszej rodzimej klasyki).

2019 Thrashing Madness

Po ponad 40 płytach przypominających najlepsze lata polskiego metalu w podziemnym wydaniu, egzystujących dotąd najczęściej tylko na kasetach klasycznych albumach czy demach z lat 80. i 90. Leszek Wojnicz-Sianożęcki zdecydował się w końcu wydać obie demówki krakowskiego Gladiator, zespołu w którym zaczynał swą wokalną drogę. To bardzo trafna decyzja, bowiem nie dość, że świetne demo "Eternal Torment" z roku 1989 nie było szerzej znane, a jego następca, wydany trzy lata później przez Baron Records, jesz-

Wojciech Chamryk Imperator - Ceremonies From Beyond Time 2019 Thrashing Madness

Ta podwójna kompilacja zbiera archiwalne materiały koncertowe legendarnego Imperatora. Część z nich ukazała się już wcześniej w różnych wersjach bądź krążyła między fanami lub była dostępna w sieci, ale na oficjalnie wydanych płytach CD i DVD oficjalnie ujrzała światło dzienne po raz pierwszy. Dysk audio to blisko trzy kwadranse muzyki. Podstawą jest

koncert z Tarnowa z grudnia 1991 roku. Ukazuje on zespół Bariela w bardzo ciekawym momencie, bowiem raptem miesiąc wczesniej do składu dołączył drugi gitarzysta Quack. Koncertowe aranże materiału z wydanego wtedy niedawno LP "The Time Before Time" zyskały więc na intensywności, bo co dwie gitary to nie jedna. Jakość nagrania jest rzecz jasna bootlegowa, ale nie najgorsza, a "Necronomicon", "External Extinction" czy "Ancient Race" kopią jak trzeba. Dobrze, że ten materiał, wydany przed kilku laty jako dodatek do magazynu "Oldschool Metal Maniac", ukazał się oficjalnie, tym bardziej, że wzbogaca go jedyny w swoim rodzaju bonus, solowe demo Bariela z roku 1987: bardziej ciekawostka niż pełnoprawne wydawnictwo, opętańcze wersje numerów choćby Possessed czy Sodom, ale warte poznania, a dla kolekcjonerów bezcenne. Płyta DVD trwa blisko 80 minut i zawiera dwa koncerty. Ten bydgoski z 30. września 1990 roku jest lepszej jakości, zarówno audio, jak i video. Są zbliżenia na muzyków, jakieś próby kombinowania podczas nagrywania, a pod sceną kłębi się szalony tłum entuzjastycznie reagujących na poszczególne utwory maniaków. Jednak to koncert z 24. sierpnia roku następnego jest tu daniem głównym, bo to zapis występu Imperatora podczas festiwalu "S'thrash'ydło" w Ciechanowie. Była to premiera "The Time Before Time", tak więc Bariel, Mefisto i Carol grali przede wszystkim numery z tej płyty, którą można było też wtedy kupić za jedyne 45 tysięcy starych złotych, czyli równowartość trzech pirackch kaset. Szkoda, że kamera była ustawiona tak, że obejmowała tylko fragment sceny, a Carola zasłaniał baner z logo imprezy i jest praktycznie niewidoczny, poza fragmentem swojej perkusji, ale to i tak bezcenny dokument. Szalejący i ustawicznie wskakujący na scenę fani, skandowanie "Imperator! Imperator!", chociaż słychać też głosy "Wypierdalać!", na bis "Circle Of The Tyrants" Celtic Frost, wykonany w poszerzonym składzie 35 minut mija błyskawicznie. Książeczka "Ceremonies From Beyond Time" zawiera wywiad z Barielem oraz mnóstwo archiwalnych materiałów, a całość jest wydana bardzo starannie, tradycyjnie w jewel case, żadnych digipacków. Starsi maniacy pewnie nader chętnie przytulą więc to wydawnictwo, a młodsi, zafascynowani Imperatorem po niedawnej reaktywacji


grupy, też być może skuszą się na tę lekcję muzycznej historii. Wojciech Chamryk

mes" (1983) to jedna z najlepszych płyt spod znaku NWOBHM. Szczerze polecam tym, którzy jeszcze się wahają, bo maniakom gatunku nie muszę nic mówić. Oni, zakładam, mają "Opening The Enclosure" już dawno na półce. Adam Widełka

Jaguar - Opening The Enclosure 2019 High Roller

Nie lubię kompilacji. Nie leżą mi zestawy utworów stworzone przez kogoś innego. Zresztą już kiedyś o tym wspominałem. Zaznaczyłem też, że czasem robię wyjątki. Niedawno zdarzył się kolejny, kiedy w ręce wpadł mi materiał "Opening The Enclosure" brytyjskiej grupy Jaguar. Oj piękny to jest zestaw! Dość często różne zespoły wydają na nowo swoje archiwalne nagrania. Pochodzący z Bristolu potężny kocur też nie pozostał na ten trend obojętny. Kompakt i bogato wydane wersje winylowe to tak naprawdę wyciągnięte z odmętów historii ich kawałki jeszcze z pierwszym wokalistą, Robem Reissem. Cztery ostatnie z dziesięciu są już z tym, który dzierżył mikrofon na "Power Games" czyli Paulem Marellem, z którym wyszedł już singiel przed LP czyli "Axe Crazy". Oryginalnie utwory od jeden do siedem były na trzech płytkach demo - "6 Track Demo" (1980), "March 1980 Demo" (1980) oraz "Jaguar" (1981). Oczywiście pozycja "Open The Enclosure" dostępna jest dzięki nieocenionej firmie High Roller Records. Od razu po brzmieniu można zweryfikować, że są to kawałki pochodzące jeszcze sprzed debiutu, ale uspokajam - słucha się tego świetnie! Jak na tamte czasy to całość jest bardzo selektywna. Zresztą brzmienie brzmieniem, ale sam materiał to kapitalne strzały! Już też kiedyś wspominałem, że cenię sobie brytyjskie granie i mogę z ręką na sercu napisać, że właśnie za takie mógłbym skoczyć w ogień! Każdy numer na "Opening The Enclosure" to solidna dawka energii, melodii i nietuzinkowych rozwiązań aranżacyjnych. Kompozycje oparte są na starej szkole hard rocka i jednocześnie bije z nich entuzjazm poznawania przez muzyków nowych możliwości (jak na przełom lat 70 / 80). Szczerze to z tymi nagraniami mógłby mieć problem stanąć w szranki niejeden oficjalny długograj. Zaletą takich kompilacji jest też niewątpliwie fakt, że poznać można proces ewolucji kapeli. Pokazują nam one w jaki sposób hartowała się stal. W przypadku Jaguar po sesjach demo było jasne, że to grupa z wielkim potencjałem. Udowodniła to na swoim debiucie, bo "Power Ga-

Killer - Volum One - The Mausoleum Years 1981-1990 2019 HNE

Belgijski Killer to zespół, który zasługuje na wsparcie w każdej chwili i nie tylko za sprawą sentymentów i nostalgii ale przede wszystkim za ich heavy metal, szczególnie ten, który powstał w latach 80. Przy dacie powstania Killer są pewne nieścisłości, jedne źródła podają rok 1979 inne rok 1980. Za to niema wątpliwości, że formację założyli Paul "Shorty" Van Camp (gitara i śpiew) oraz "Fat Leo" (perkusja). Po jakimś czasie do współpracy namówili śpiewającego basistę "Spooky'ego". Po domknięciu składu w szybkim tempie powstaje materiał na duży debiut zespołu, "Ready For Hell" (1980). Zawarta na nim muzyka znakomicie pasuje do określenia "uboższy braciszek Motorhead". Choć Belgowie zawzięcie wypierali się tych inspiracji, to w ich muzyce jest pełno zmetalizowanego rock'n'rolla rodem z katalogu Lemmy'ego i spółki. Lecz to nie jedyne wpływy w muzyce Belgów, bowiem dość łatwo jest wyłapać także naleciałości innych brytyjskich kapel ale tym razem z nurtu NWOBHM. Kawałki, które znalazły się na "Ready For Hell" są całkiem niezłe, proste acz pełne wigoru. Stanowią one dość wyrównany zbiór, choć takie "Ready For Hell", "Killer", "Laws Are Made To Break" czy "Dressed To Kill" już wtedy przesądzały o solidnym fundamencie koncertowego repertuaru. Inną cechą charakterystyczną dla Killer jest dwugłos, różnych ale równie zachrypniętych i pijackich głosów Shorty'ego i Spookyego. Największą wadą "Ready For Hell" jest niestety brzmienie i można je określić jedynie jako poprawne. Mimo wszystko Belgowie wypuścili bardzo solidny album, który stał się znaczącą podstawą do niezłej kariery. Drugi album "Wall Of Sound" (1982) nagrywany jest z nowym bębniarzem, został nim Robert "Double Bear" Cogen. Kolejne zmiany to lepsze i mocniejsze brzmienie oraz lepsze kawałki. Kompozycje zachowują wszystkie walory z debiutu, a nawet zyskują je-

szcze więcej wigoru, oraz dzięki brzmieniu są zdecydowanie twardsze. Do najlepszych utworów należą "Wall Of Sound", "Blinded" i "Hellbreaker". Natomiast "Kleptomania" to w zasadzie pierwszy przebój Belgów. Ukoronowaniem tej części kariery Killer jest ich trzeci krążek "Shock Waves" (1984). Wniósł on kolejną poprawę w sferze brzmienia, dzięki któremu zespól uzyskał jeszcze masywniejszy sound. Poprawiły się też kompozycje oraz w muzyce po raz pierwszy przewagę zyskały wpływy europejskiego heavy metalu (cokolwiek to znaczy). Do solidnej podstawy na pewno należą "In The Name Of The Law", "Blood On The Chains" i "Time Bomb". Chociaż do tej grupy dołożyłbym jeszcze instrumentalny "King Kong", mimo, że ogólnie rożni się klimatem. Natomiast do tych najlepszych zaliczyłbym tytułowy "Shock Waves" i "Scarrecrow". Szczególnie "Shock Waves" przypadł mi do gustu, bowiem wyróżnia się udaną pracą gitar i świetną partią perkusji. Ogólnie album ten uzyskał największy rozgłos i stanowił znakomitą odskocznie do dalszej kariery. Nadmienić jeszcze wypada, że polscy fani bardzo dobrze znają tę płytę, a to dlatego, że ukazała się ona w Polsce dzięki Klubowi Płytowemu "Razem". Kolejnym krokiem miał być album koncertowy. W tym celu nawet zarejestrowania występy na żywo. Niestety los potoczył tak wydarzenia, że wszelkie plany odnośnie płyty "live" wzięły w łeb. Zachowały się jedynie cztery utwory, które stanowią bonusy "Shock Waves". Box kończy album "Fatal Attraction" (1990). Na płycie tej pojawił się nowy perkusista Rudy Simmons i drugi gitarzysta Jan Van Springel. Na "Fatal Attraction" zespół jeszcze bardziej poszedł w stronę europejskiego heavy metalu, choć prostota kompozycji oraz "motorhedowskie" wpływy ciągle pozostały. Bardzo dobrze prezentuje się gitarowy duet, aż dziw człowieka bierze, że Shorty może tak udanie współpracować z innym gitarzystą. Wyjątkowo dobrze brzmi również dwugłos Shorty'ego i Spooky'ego. Niestety lepsze studio pozbawiło muzyki Killer tej naturalnej szorstkości i surowości. Ogólnie "Fatal Attraction" to niezły album ale trudno jest wskazać nawet na te solidne kompozycje. Na samym początku recenzji wspomniałem, że Killer wart jest wszystkiego jeśli chodzi o ciągłe przypominanie o tym zespole. Nie mam pojęcia, czy macie ich albumy na swoich półkach ale jeżeli nie, to powinniście zaopatrzyć się w box proponowany przez HNE. Moim zdaniem warto. Na okładce boxu widnieje napis Volume One, więc jest nadzieja, ze HNE zamknie całą dyskografię tego zespołu w dwóch boxach. Jakby nie liczyć pozostało jeszcze trzy albumy do odświeżenia, więc

jest to możliwe do ogarnięcia. \m/\m/

Lionsheart - Heart Of The Lion 2019 Dissonance

Steve'a Grimmetta znamy głównie z Grim Reaper, teraz tę działalność kontynuuje pod rozszerzoną nazwą Steve Grimmett's Grim Reaper. Ale nie obce są nam jego dokonania pod szyldem Onslaught czy też Steve Grimmett/ Grimmett. Co niektórzy wiedzą także o jego poczynaniach w Lionsheart, z tym, że dotarcie do ich płyt nie jest tak łatwe. Dlatego pewnie z radością przyjmą inicjatywę Dissonance Productions, czyli niniejszy box o tytule "Heart Of The Lion", albowiem zawiera on wszystkie wydawnictwa, które ukazały się do tej pory pod szyldem Lionsheart. Znajdziemy w nim następujące płyty "Lionsheart" (1992), "Pride In Tact" (1994), "Under Fire" (1988), "Rising Sons - Live In Japan" (2002) oraz "Abyss" (2004). Muzycznie Lionsheart to rejony hard'n'heavy, wobec którego, często w moich ustach pojawia się określenie "Whitesnake na sterydach", dotyczy się to samej muzyki jak śpiewu Steve'a Grimmetta, który swoim głosem wstrzela się w to co wyczyniał David Coverdale. Słychać to w każdym z albumów Lionsheart ale szczególnie w pierwszych trzech. Jednak oprócz odniesienia do Whitesnake i pozostałych kapel "purpurowej" rodziny, odnajdziemy inspiracje inną familią tj. Scorpions, UFO czy MSG, a także odniesienia do NWOBHM z Grim Reaper na czele. Pierwsze trzy albumy "Lionsheart", "Pride In Tact" i "Under Fire" są wyjątkowo wyrównane, wręcz ma się wrażenie, że powstały w tym samym czasie i nagrane zostały przez tego samego producenta w tym samym studio. Zawierają kawał świetnego hard'n'heavy w stylu Whitesnake z roku 1987, jednak z ostrzejszym i bardziej zadziornym pazurem. Być może innym też tak się skojarzyło i przez to zespół nie potrafił przebić się do grona kapel mainstreamowych. Na "Under Fire" pojawiło się pewno novum bowiem zespół wplótł w swoja muzykę elementy współczesne, coś na kształt groove. Najwyraźniej słyszymy to w utworze "Go Down", w innych kawałkach elementy te pojawiają się z rzadka tudzież od czasu do czasu. Natomiast na płycie "Abyss" górę wzięły wpływy NWOBHM, chociaż nie, bardziej zrównowa-

RECENZJE

179


Riot - The Official Bootleg Box Set Volume 1. 1976-1980 2017 HNE

Znam ludzi, którzy z zamiłowaniem kolekcjonują bootlegi. Mają je w przeróżnych formatach. Wśród nich widziałem przepięknie wydane cacka, których nie powstydziliby się oficjalni wydawcy. Jakość tych nagrań jest przeróżna, ale nie mają co równać się do oficjalnych koncertowych wydawnictw. Jednak mogę to zrozumieć, sam przecież swego czasu zasłuchiwałem się kasetami z nagraniami z prób przeróżnych zespołów, a to też był sport ekstremalny. Niemniej cała sprawa dawno mnie minęła i nie przepadam ani za bootlegami, ani za rehersalami. Dlatego do "The Official Bootleg Box Set Volume 1. 1976-1980" nie podchodziłem z entuzjazmem. Na sześciu dyskach, zebrano różne materiały z różnych okresów czasu i miejsc. Pierwsze z nagrań odbywały się w małych klubach, a ostatni występ, zarejestrowany został na Monsters Of Rock w Castle Donington w 1980 roku. Pierwsze są marnej jakości, a ostatni z wymienionych materiałów dźwiękowych jest zdecydowanie najlepszy. Mimo wad brzmieniowych, nagrana muzyka w prawdziwy sposób relacjonuje nam jak brzmiały pierwsze koncerty tego zespołu. Możemy zorientować się także, jak zmieniał się ich repertuar wraz z wydawanymi kolejno albumami. Większość nagrań wykorzystywanych w koncertowym secie pochodzi z dwóch pierwszych krążków "Rock City" i "Narita". Jak wiadomo bardzo ważnych dla historii heavy metalu. Na początku muzycy uzupełniali swój repertuar coverami np. "Shoot Shoot" (UFO), "Fox On The Run" (The Sweet) czy "Higway Star" (Deep Purple). Mieli także specjalnie przygotowany medley czy też popisy solowe. Można też wyłapać iż z początku ich muzyka była inspirowana nie tylko NWOBHM* ale hard rockiem, blues rockiem i rockiem pokroju Cream, Montrose czy Ten Years After. Z łatwością można też zorientować się, że na gitarzystów mieli

180

RECENZJE

wpływ ówczesne tuzy gitary, Eric Clapton, Ronnie Montrose czy Rick Derringer. Z czasem muzycy swoja muzykę przekuli w heavy metal, power metal czy też speed metal. Co jest już do wychwycenia właśnie na wspomnianych albumach "Rock City" i "Narita". Ze względów nostalgicznych i historycznych ten box ma rację bytu, na nowo możemy nacieszyć się grą nieodżałowanych Mark'a Reale'a czy też wokalami Guy'a Speranza. Co więcej, tym co z głowy dawno uleciał kawałek "Rock City", gwarantuję, że po przesłuchaniu tego wydawnictwa na nowo w niej zagości. Natomiast na pocieszenie tym co za mało Riot, dodam, że powinni spodziewać się kolejnej części tego boxu. Sugeruje to "Volume 1" w tytule. Hear No Evil/Cherry Red charakteryzują się dużą jakością swoich poczynań. Ci co przygotowali te wszystkie materiały do wydania, włożyli w to dużo czasu i serca. Jednak coraz mniej podobają mi się ich poczynania estetyczne. Okładki płyt z tego wydawnictwa jak dla mnie są słabe. Grafiki nie ratuje nawet pomysł, że układając po kolei płyty otrzymujemy logo Riot. W tym wypadku przydałby się grafik z dobrymi pomysłami, takimi estetycznie nawią-zującymi do hard'n'heavy, ogólnie zdecydowanie lepszymi niż tymi proponowanymi nam teraz. Niemniej "The Official Bootleg Box Set Volume 1. 1976-1980" to ważna pozycja dla fana tego zespołu, lecz żaden mus.

Riot - The Official Bootleg Box Set Volume 2 1980-1990 2018 HNE

W 2017 roku HNE Recordigs wypuściło box "The Official Bootleg Box Set Volume 1 1976-1980". Nie bardzo przypadło mi do gustu to wydawnictwo, a to dlatego, że składało się na nie kilka bootlegów wątpliwej jakości, w dodatku podanych w dość nędznej oprawie graficznej. Jeśli chodzi o grafikę, to w wypadku części drugiej nic się nie zmieniło, natomiast znacznie poprawiła się jakość co niektórych bootlegów.

I tak, box zaczyna się dwoma mocnymi wejściami, na pierwszym i drugim dysku znalazły się rejestracje z koncertów z tourne po Wielkiej Brytanii. Pierwszy pochodzi z Menchesteru (13 październik 1981), drugi natomiast z Ipswich (14 październik 1981). Riot był świeżo po wydaniu swojego trzeciego albumu studyjnego "Fire Down Under", dlatego też repertuar tych występów to większość kawałków właśnie z tego krążka. Wśród nich nalazły się też "Road Racin'" z "Narita" oraz kawałki z debiutu "Overdrive", "Warrior" i tytułowy "Rock City". Bez dwóch zdań, chyba najciekawsza ramówka koncertowa Riot w ogóle. Oczywiście słyszymy, że to surowe nagrania live, trochę w nich błędów i niedoróbek technicznych, ale wszystko brzmi w miarę selektywnie. No i co najważniejsze Riot został uchwycony w wybornej formie. Być może są to jedne z ważniejszych dokumentów tego zespołu, bo niezakłamanych studyjną obróbką. Kilku słowy te oba krążki to udany materiał live, jak na standardy bootlegu w ogóle. Na trzeci krążek trafiły nagrania z show, które odbyło się w tym samym roku, ale tym razem pochodzą ze Stanów, a dokładnie z Cleveland. Tracklista tego koncertu jest wydłużona o trzy utwory, w porównaniu do tej z Brytanii. Dodatkowo znalazły się kawałki "Feel The Same", "Don't Bring Down" i "No Lies", a także znalazł się czas na popisy czyli gitarowe solo. Niestety nagrania te są słabej jakości. Kolejny dyski i kolejny koncert zarejestrowany w USA, tym razem latem 1982 roku w Nowym Jorku. Jest to mieszanka utworów z wtedy najświeższego ich krążka "Restless Breed" i garści wczesnych "hitów". Niestety trudno je docenić, bowiem ich jakość jest mało perfekcyjna. Piąty dysk zawiera nagrania z desek Paramount Theater z Staten Island, jednej z dzielnic Nowego Jorku. Tym razem koncert odbył się w roku 1983. Był to czas promocji "Born In America", więc na scenie wykorzystano też utwory z tego albumu. Stosunkowo jest ich nie wiele, bowiem tym razem postanowiono na wyeksponowanie wcześniejszego materiału. Przyniosło to dobre efekty, bo koncert brzmi wyśmienicie. Tym bardziej, że dźwięk całości jest również nie najgorszy. Jednak prawdziwą rewelację przynosi krążek

oznaczony numerem sześć. Nagrania pochodzą z koncertu, który Riot dał w Japoni, w Osace w roku 1990. Był to rok wydania "The Privilege of Power" i z tej płyty dość sporo nagrań trafiły do repertuaru wspominanego show. W dodatku jakość nagrań, a także całego występu, winduje tę płytę do miana "gwoździa" programu całego boxu. W sumie, mimo. że to bootleg, ten dysk zasługuje aby zaistnieć swoim własnym życiem. Może ktoś, kiedyś wpadnie na taki pomysł. Całe to wydawnictwo zamyka płyta, która skupia na sobie wszelkiej maści nagrania, głównie nigdy niepublikowane traki z okresu przygotowywania krążka "Fire Down Under". Przeważają brzmienia a la demo czyli bardzo surowe i toporne. W sumie są to rarytasy i ciekawostki ale tylko dla najbardziej zagorzałych fanów Riot. Sumując "The Official Bootleg Box Set Volume 2 1980-1990" jest na pewno ciekawsza od swojej pierwszej części. Niemniej nie zmieni to faktu, ze trafi do największych koneserów dokonań amerykańskiej kapeli. Reszta powinna pozostać przy oficjalnych wydawnictwach Riot.

Riot - Live In America - The Official Bootleg Box Set Volume 3. 1981-1988 2019 HNE

Zdaje się, że nieoficjalnych nagrań Riot nie ma końca. Inaczej nie byłoby trzeciej części "The Official Bootleg Box Set" z głównym tytułem "Live In America". Tym razem w boxie znajdziemy sześć dysków. Pierwszy z nich obejmuje rejestracje koncertu zagranego gdzieś w Nowym Jorku we wrześniu roku 1981. Po raz kolejny przekonuję się, że repertuarowo wtedy była to petarda, okres wydania "Fire Down Under" uzupełniony kilkoma nagraniami z poprzedzających go równie udanych płyt "Rock City" i "Narita". Jedyny szkopuł, że ta rejestracja ma to słabe bootlegowe brzmienie. Niestety pozostałe krążki są w tej samej jakości. No, może jedne ciut gorsze inne ciut lepsze, ale ciągle w bootlegowych standardach. Żaden niestety nie wyróżnia się na plus,


dlatego ta część tej serii wydaje się najgorszą jak do tej pory. Krążek numer dwa to zapis koncertu z San Francisko z grudnia roku 1983. Był to czas wydania "Born In America", dlatego większość tego koncertu wypeł-niały kawałki z tej płyty. Uzu-pełniały je jedynie dwa utwory z poprzedzającego "Restless Breed", a kończył swoisty greatest hits w postaci kompozycji "Swords And Tequilla", "War-rior", "Outlaw" i "Alter Of The King". Dysk numer trzy to z kolei show z Nowego Meksyku, które było wystawione w styczniu 1984 roku. W czasie tego koncertu zespół zagrał praktycznie ten sam repertuar, jak na omawianej drugiej płycie, jedy-nie zrezygnował z kompozycji "Heavy Metal Machine" oraz z sola na perkusji. Praktycznie po-dobny repertuar znalazł się też na krążku numer cztery. Został poddany jedynie małemu liftingowi, a to już wystarczyło, że inaczej się go odbierało. Nagrań dokonano w Los Angeles w kwietniu 1986 roku. Płyta z numerem piątym to już zapis występu w Hallettsville w sierpniu roku 1988. I jak ktoś zbiera wszystko, co dotyczy się Riot, to z pewnością skojarzy, że ten koncert jest dostępny na innym wydawnictwie, a mianowicie na "Archives Volume Three: 1987-1988" firmowanym przez High Roller Records. Z tym, że niemiecka wytwórnia wypuściła to w wersji DVD. Box uzupełnia dysk ze zbiorem różnych nagrań w wersji demo, wszystkie są w wersji instrumentalnej, są wa-rianty bardziej akustyczne lub bardziej elektryczne, tam gdzie gitara ma podkład klawiszy i ba-su albo grane jest już w pełnym zespołowym garniturze, ale odnajdziemy też muzykę w wersji syntezatorowej, czy też gitarową wprawkę samego Marka Reale. Całość w jakości wersji demo ale znacznie lepszej od tych wszystkich bootlegów. Dodam jeszcze, że na płytach, jeden, cztery i pięć z tego boxu dokładano też od dwóch do trzech utworów w wersjach demo. Ta część jest dla najtwardszych maniaków Riot. \m/\m/

żyły się one z tymi "białowężowymi" motywami. Wszystkie te albumy studyjne zawierają na prawdę kawał dobrego hard'n'heavy, jedynym niedociągnięciem, może być brak wyróżniających się hitów, mimo, że muzycy Lionsheart dość często sięgali po utwory balladowe. Aczkolwiek dla wiernych fanów tradycyjnych odmian heavy metalu nie będzie to stanowiło przeszkody. Box uzupełnia koncertówka "Rising Sons - Live In Japan". Do tej pory nawet nie zdawałem sobie o jej istnieniu. W sumie byłoby lepiej, żebym pozostał w takiej błogiej nieświadomości. Bowiem owe nagrania "live" to nie inaczej, jak ordynarny bootleg, w dodatku o kiepskiej jakości. Zdaje sobie sprawę, że każdy zespół chce mieć swoje "Made In Japan" jednak nie za wszelką cenę. Szkoda tego "Rising Sons" bowiem nie da się go słuchać, co mocno irytuje, a z drugiej strony człowiek podświadomie czuje, że kapela była w wybornej formie. Wystarczyło tylko przygotować się do takiej akcji. Dodam jeszcze, że Lionsheart odwiedził w Japonie zaraz po wydaniu debiutu, więc repertuar stanowi jego całość oraz dwa największe hity Grim Reaper "Rock You To Hell" oraz "See You In Hell". Box "Heart Of The Lion" do polecenia dla fanów twórczości Steve'a Grimmetta, hard'n'heavy, NWOBHM i okolic. \m/\m/

przy okazji słuchania tych nagrań, miałem wrażenie efektu obcowania z płytą winylową a nie z CD. Inne emocje, które wywołują te nagrania, to żal, że nie usłyszymy na żywo Marka Sheltona. Na marginesie, w sieci częściej spotykam melancholijne wspomnienia o Sharku niż np. o Mr. Kilmisterze. Wracając do tematu. Nagrania te są świadectwem umiejętnego prezentowania się Manilla Road na deskach sceny. Uderza też wrażenie, że wtedy prezencja zespołu i jego brzmienie nie wiele różniło się, od tego co przedstawiał sobą we współczesnych czasach. Ciekaw jestem, czy macie podobne wrażenie. Ogólnie oceniając, ten pierwszy dysk wart jest zachodu każdego fana Manilli i ustawienia go na półce. Inaczej jest z drugim dyskiem. Andreas umieścił na nim różne rarytasy. Są to wyciągnięte z zakamarów i nigdzie nie publikowane nagrania. Niektóre to dosłownie kompozycje, które nigdy nie miały nawet swojego tytułu. Niestety nie wszystkie mają zadowalającą jakość. Najwidoczniej współczesna technika jeszcze nie potrafi robić cudów, choć i tak stara spełnić wiele naszych zachcianek. Sumując ta część jest dla kolekcjonerów, którzy zbierają wszystko co ma logo Manilla Road. Generalnie nie ma ciśnienia aby koniecznie mieć u siebie "Roadkill Tapes & Rarities", jej brak nie powinien być jakąś ujmą czy też plamą na honorze. \m/\m/

Manilla Road - Roadkill Tapes & Rarities 2019 Golden Core

Do końca nie orientuję się, jak bardzo zaangażowany był Andreas "Neudi" Neuderth w reedycje płyt Manilla Road wydanych dla Golden Core Records ale ogólnie trzymał pieczę nad tymi wydawnictwami. Nie inaczej jest z "Roadkill Tapes & Rarities". On to przygotowywał nagrania do tej publikacji, w zasadzie dając im nowe życie. Opracował też książeczkę, w której umieścił swoje, a także innych komentarze, w tym Randy Foxe'a i Ricka Fishera. Oprócz tego znalazło się na niej wiele innych ciekawostek. Podstawą tego wydania są taśmy z okresu przygotowania "Roadkill". Repertuar pokrywa się z oryginałem tej koncertówki lecz Neudi odnalazł szerszą listę utworów, którą możemy usłyszeć w omawianym tytule. Facet dużo serca włożył również w oczyszczenie tych nagrań i nadanie im odpowiedniego brzmienia. Jak dla mnie Neudi ma do tego smykałkę, bo

Morbid Saint - Spectrum Of Death 2019/1990 High Roller

Debiut długogrający Morbid Saint to rzecz mocna. Ten trwający pół godziny materiał przelatuje przez głowę niczym wiązka elektryczności, pustosząc wszystko, co napotka na swojej drodze. Po odsłuchu "Spectrum Of Death" jesteśmy całkowicie sparaliżowani. Ten album załogi z Wisconsin (USA) to jeden z znakomitych przykładów, jak powinno grać się thrash metal. Te trzydzieści dwie minuty to istna wścieklizna. Mordercze tempa atakują nasz umysł i zostawiają po nim raptem garstkę popiołu. Mamy do czynienia z podręcznikowym wręcz uosobieniem thrash metalu. Gitary niczym karabiny miotają tysiące pocisków na sekundę. Sekcja uwija się jak w ukropie serwując obłąkane kanonady. Momentami pozwalają sobie

na jakieś ustępstwa od reguły, jakieś nieznaczne zmiany rytmu czy gdzieniegdzie ciekawe solo. Głównie jednak "Spectrum Of Death" to krążek dla spragnionych plugastwa, szorstkości i wszelkiej maści maniaków jazdy bez trzymanki. Przed odsłuchem koniecznie zapnijcie pasy. Autorzy najnowszej reedycji, firma High Roller Records, nie pokusiła się jak to ma w zwyczaju, o dodanie jakichś dodatkowych nagrań. Być może wyszli z założenia, że kolejne minuty tak opętanej muzyki mogłyby okazać się dla słabszych słuchaczy po prostu śmiertelne. Mówiąc jednak poważnie to Morbid Saint stworzyli jedną z najlepszych płyt thrash metalu w historii. Koniec i kropka. Adam Widełka

Razor - Custom Killing 2019/1987 High Roller

W końcu się za to wzięli. Już dawno powinny pojawić się na rynku dobrze zrobione reedycje kanadyjskiego Razor. Ta grupa po prostu na to zasługuje. Od 1984 proponuje szaleńczy speed/thrash metal i tak naprawdę nie popełniła w swoim ferworze żadnej gafy. Jako pierwszą, mam nadzieję, że nie ostatnią, została wznowiona "Custom Killing" z 1987 roku przez niezawodne High Roller Records. Oj pędzą chłopaki na złamanie karku. Ten album wręcz ocieka szybkością. Zresztą jak większość muzyki podpisanej przez Razor. Nazwa w końcu zobowiązuje. Nie bez kozery mówi się - ostry jak brzytwa. Zwracają jednak uwagę dwa kawałki mające ponad dziesięć minut. Pozwalają sobie w nich panowie spod herbu liścia klonu sporo pokombinować. Łączą zgrabnie wściekłe riffy z budowaniem klimatu. Pojawiają się zwolnienia i nastrojowe zagrywki. Brzmi to smacznie i pozwala choć przez chwilę odpocząć biednej szyi. Płyta "Custom Killing" kąsa niemiłosiernie gęstym brzmieniem. Wylewają się na nas prędkie riffy a sekcja pracuje jakby zamiast mięśni napędzał ją agregat. Bardzo łatwo się w tej muzyce zatracić. Moment nieuwagi i już opętani szybkostrzelnymi numerami dewastujemy kanapę, fotele czy jesteśmy o krok od wyrzucenia telewizora przez okno. Zostajemy poddani bezczelnej chłoście. Czuć od tej muzyki cholerną szczerość i moc pozwalającą kruszyć mury. Każdy kawałek naładowany jest tak wielką dawką energii, że osoby z większą

RECENZJE

181


wrażliwością mogą do końca nie dotrwać. W każdym calu "Custom Killing" to jawne morderstwo w biały dzień. Perfekcyjnie zaplanowana zbrodnia na zmysłach i psychice. Dlatego pewnie włodarze HRR nie dodali, jak mają to w zwyczaju, garści bonusów. Zdali sobie chyba sprawę, że podstawowa zawartość w zupełności wystarczy. Adam Widełka

nacznie podpowiada, że muzycy zaprezentowali się wtedy wybornie. Mnie jednak jest strasznie żal, że manegement nie postarał się wtedy o profesjonalną rejestrację dźwięku i obrazu jednego z koncertów w Japonii, które odbyły się w roku 1990. Z tego co pamiętam, to na "The Official Bootleg Box Set Volume 2" znalazł się booteg koncertu z 1990 roku ale za to z Osaki. Ta rejestracja również sugerowała, że formacja była w wysokiej formie. Także Riot ma czego żałować, a my z nimi. Przy opisywaniu części trzeciej napomknąłem, ze "czwórka" będzie już tą ostatnią, a tu proszę, będziemy czekali przynajmniej jeszcze na jedną. Wcale z tego powodu nie smucę się. \m/\m/

Riot - Archives Volume Four: 1988-1989 2019 High Roller

Czwarta część tej niezwykle udanej serii dotyczy lat 1988-1989. Z tego tytułu można byłoby się doszukiwać nawiązań do studyjnego albumu "Thundersteel", koncertówki "Live" a także "Privilage Of Power", który ukazał się już w 1990 roku. Jednak odniesienia do "Thundersteel" i "Privilage Of Power" mieliśmy już na poprzedniej części "Archives". W tym wypadku mamy jedynie alternatywne nagrania z krążka "Privilage Of Power". Pierwsza część dysku audio to surowe wersje kompozycji z wspomnianej dopiero co płyty. Do tego mamy alternatywną wersje coveru "Smoke On The Water" Deep Purple, oraz cztery kawałki z tzw. "4-Track Demo". Kończy go kilkunasto-minutowa wersja "Maryanne", gdzie Tony Moore kilka krotnie i to pod rząd próbuje nagrać ostateczną wersję wokalną tego utworu. Strasznie wkurzająca sprawa. Natomiast wcześniejsze kompozycje brzmią wybornie, szczególnie te w surowej wersji. Właśnie to jest sednem tej serii i dla tych kawałków warto zadbać aby to wydawnictwo znalazło się na naszych półkach. Uzupełnieniem tej publikacji jest oczywiście dysk DVD. Zawiera on rejestracje koncertu z Kobe w Japonii z 14 czerwca roku 1990. Jest to bardzo bootlegowa wersja wizualna. Nagrywał to ktoś z publiczności na kamerze VHS. Niestety ten ktoś nie potrafił stabilnie utrzymać kamery i obraz wygląda jak zabawa lusterkiem w "zajączka", do tego, chaotycznie manewruje przybliżaniem i oddalaniem, także oglądając tę rejestrację, ciągle mam obawy czy nie nabawię się choroby lokomocyjne. Okresy stabilizacji są rzadkie i bardzo krótkie. Do jakości obrazu dostosował się również dźwięk, ogólnie jest bardzo bootlegowy. Niemniej rozumiem czemu to wideo opublikowano. Riot był w wyśmienitej formie, a wyobraźnia jednoz-

182

RECENZJE

Samson - Look To The Future, Refugee & P.S... 2018 HNE

Być może ktoś czytał w poprzednim numerze recenzje boxu "Mr Rock And Roll: Live 1981-2000" zespołu Samson. Wspomniana była w niej płyta "Live At The Marquee", która firmowała nazwa Paul Samson's Empire. Był to album, w którym Paul skierował zespół w stronę bardziej melodyjną i komercyjną. Nie był to jedyny taki ruch tego gitarzysty. Pod koniec lat 80. zebrał on nowy skład, w którym brali udział Peter Scallan (wokal), Dave Boyce (bas), Charlie MacKenzie (perkusja) oraz Toby Sadler (klawisze). Z nimi to nagrał album, który miał być następcą "Joint Forces", a zawierał on cały wachlarz kawałków, które wpisują się w melodyjny metal ocierający się o hard rock i AOR. Niestety nie znalazł on uznania wśród ewentualnych wydawców. Ta wersja nigdy nie ujrzała światła dziennego, a została dopiero opublikowana właśnie w niniejszym boxie. Uzyskała ona tytuł "Look To The Future". Nagrania wspomnianej sesji uzupełniały dwa kawałki z innej sesji, która nosiła nazwę "Ignition". Swego czasu o takim graniu mówiło się "ameryka", bo tam bardzo lubiano właśnie takie lekkie metaliczne granie. No i Paul Samson z zespołem znakomicie wpisywali się w taką estetykę. Takie "Love This Time" czy "Tomorrow" spokojnie mogłyby znaleźć się na amerykańskich listach przebojów. Mimo, że sesja nie zyskała uznania, Paul Samson nie poddał się. Wrócił do studia, usiadł ponownie nad miksami, wysunął ciut

gitary do przodu, trochę ukrył klawisze, niektóre kawałki odrzucił, kilka dograł, na pewno na nowo nagrał bas, zmienił kolejność kawałków i doprowadził, że nagrania zostały w końcu wydane. Tak oto powstała płyta, którą znamy pod tytułem "Refugee". No i szczerze powiedziawszy, starania Paula przyniosły efekt, płyta nabrała trochę charakteru a także zyskała pazurka, choć wydaje się, że to najbardziej przyjazna płyta dla słuchacza wydana pod szyldem Samson lub Paul Samson. Uzupełnieniem tego dysku są nagrania z Friday Rock Show audycji Tommy Vance, która była wytransmitowana gdzieś w 1989 roku na falach stacji BBC. HNE Recordings realizując jakiś pomysł, zawsze bardzo go precyzyjnie przygotowują tak, żeby zawsze miał ręce i nogi. Jeżeli zaprezentowanie obok siebie "Look To The Future" i "Refugee" ma sens, to na umieszczenie w tym boxie albumu "P.S..." nie ma wyjaśnienia. Tym bardziej, że krążek firmuje szyld Paul Samson. A może po prostu chodzi o to, że trzeba było jakoś zakończyć cykl zbiorów z Samsonem w roli głównej... Na tę niedoróbkę można przymknąć oko, tym bardziej, że to pożegnalny album Paula oraz udany powrót do korzeni. "P.S..." to bardzo solidne łojenie z jednym ciętym kawałkiem "Brand New Day", całkiem niezłymi "When Tomorrow Comes" i "Gettin' Ready" na czele. Przy nagrywaniu płyty w bardzo dobrej formie byli Paul Samson oraz wokalista Nicky Moore. Tym bardziej żal, bo gdyby nieoczekiwana i przedwczesna śmierć Samsona, co jakiś czas można było mieć na naprawdę solidne heavy metalowe granie. Minusem "P.S..." jest brzmienie, przytłumione, mało selektywne, ogólnie niezbyt udane. Mimo wszystko myślę, że fani Samson skuszą się na "Look To The Future, Refugee & P.S..." chociażby z powodu zawartości "Look To The Future". Mało znane nagrania zawsze są magnesem nie do przezwyciężenia. \m/\m/

SBB - Pop Session 1977 2019 Universal Music

Od pewnego czasu Universal Music rozpoczął wydawanie nigdy niepublikowanych koncertów zespołu SBB, głównie z pierwszego najlepszego okresu. Wydaje mi się to zdecydowanie dobrym pomysłem, gdyż nie dość, że faktycznie SBB to najlepszy polski zespół

progresywno-rockowy, publikujący w latach 70. niesamowitą muzykę, która do dziś robi wrażenie, to jakość tych nagrań jest na wysokim poziomie, nie jakieś tam bootlegowe standardy. Przynajmniej tak jest w wypadku przesłuchiwanej przeze mnie "Pop Session 1977". Zanim napiszę parę słów o samej zawartości wspomnę o samym SBB w związku moją osobą. Były momenty, że ten zespół był dla mnie bardzo ważny i praktycznie towarzyszył mi codziennie. Były też niemałe okresy, gdzie w ogóle nie sięgałem po ich muzykę. Po prostu zmieniały się moje muzyczne priorytety, a i muzyki do słuchania było coraz więcej. Jednak powroty do dokonań tego śląskiego zespołu, zawsze sprawiały mi olbrzymią przyjemność. Muzyka SBB to głównie rozbudowane elektroniczne pejzaże przepełnione melancholią zmieszane z intrygującym klimatem. Ta elektronika często wspierana jest przez niesamowite brzmienia Hammondów, co nie dość, że nadaje jeszcze większego smaku muzyce to także dodaje jej klasy. Niemniej SBB przecież to zespół rockowy i drugim podstawowym składnikiem ich muzyki to mocny rock progresywny. Specyficzny, bo pełno w nim odniesień do muzyki klasycznej, jazzowej, bluesowej, psychodelicznej, a przede wszystkim do soczystego hard rocka. O dziwo w muzyce ślązaków nie brakuje także wpadających w ucho melodii. Muzycy SBB swoje dźwięki przeważnie zamykali w dłuższych formach, nie rzadko sięgając po suity, co na koncertach dawało im pole do popisu przy okazji improwizacji. Oczywiście przy takiej muzyce niebagatelne są umiejętności poszczególnych instrumentalistów. Nie bez znaczenia jest także głos Józefa Skrzeka, który świetnie pasuje do tej muzyki. A taką cechą wyróżniającą się dla jego wokali, przynajmniej dla mnie, było sięganie po różne rodzaje wokaliz. Świetna sprawa! "Pop Session" to był kultowy i prestiżowy PRL-owski festiwal, gdzie starano przedstawiać najciekawsze polskie zespoły rockowe ale także zagraniczne (głównie z bloku wschodniego). Po kilku edycjach przeniesiono go z Sopotu do Jarocina, ale to już inna historia. Niemniej występ SBB w 1977 na "Pop Session" było dużym wydarzeniem dla miłośników ambitnego rocka. Formacja kierowana przez Skrzeka była po wydaniu albumów "SBB" (1974), "Nowy horyzont" (1975), "Pamięć" (1976) oraz "Ze słowem do ciebie biegnę" (1977). Część repertuaru z tego koncertu pochodzi z tych płyt ale są też kompozycje w wersji "eksportowej" czy też inne utwory, wtedy nie uwiecznione na winylowym nośniku. W ten sposób formacja zbudowała wyśmienite i zagrane z rozmachem show, wyplenione wielobarwną muzyką, która swoimi


dźwiękami dotyka subtelnych, jak i tych złych emocji, co miało swoje odzwierciedlenie w dynamice poszczególnych utworów. Kilku słowy niezapomniana godzina dla tych, co wówczas uczestniczyli w tym koncercie, a teraz przypomnana przez Universal Music. Przeżycie tym większe, gdyż zespół wystąpił jako duet (bez Antymosa) ale absolutnie stanął na wysokości zadania. Zdaję sobie sprawę, że dzięki tej inicjatywie wytwórnia przysparza fanom nie lada kłopotu, bowiem coraz trudniej będzie skompletować dyskografię SBB, ale sądząc po zawartości "Pop Session 1977", zdecydowanie warto przypominać takie koncerty. Ogólnie bardzo dobry pomysł Universal Music i bardzo dobra pozycja dla fanów SBB. \m/\m/

Shock Treatment - Binary Fall Out 2019 High Roller

Shock Treatment to angielska grupa działająca w latach 19791981. Wydali, niestety, tylko jeden singiel pod tytułem "The Mugger" na siedmiocalówce w 1980 roku. Dzięki maniakom z High Roller Records po czterdziestu latach winyl z tym materiałem znów można, przynajmniej przez dłuższą chwilę, spokojnie kupić. Później nie wiadomo, bo jak to HRR ma w zwyczaju, rzecz jest limitowana. Tylko 350 kopii. Cóż, bielszy odcień białego kruka. Dwa utwory, które zostały zarejestrowane oryginalnie to "The Mugger" i "Nuclear Warfare". Jako trzeci na "Binary Fall Out" znalazł się "Mr. Computa". Może na początku lat 80. "leczenie szokowe" (tłumacząc nazwę grupy) poprzez takie dźwięki naprawdę działało, ale dziś, kiedy już w muzyce metalowej było już chyba wszystko, jest to co najwyżej parę pokrytych kurzem melodii. Choć nie można odmówić kompozycjom tajemniczości, klimatu czy też nawet lekkiego zacięcia spod znaku rock 'n' rolla. Całe 18 minut "Binary Fall Out" to dość złowieszcze podanie angielskiego grania z etykiety NWOB HM, które w warstwie tekstowej snuje post apokaliptyczne wizje. Ciężko tutaj coś więcej pisać, tym bardziej nie będę silić się na jakieś dyrdymały. Po ten 12" winyl śmiało mogą sięgnąć zarówno zagorzali fani brytyjskiego metalu, jak i wszyscy ci, którzy lubią w muzyce coś więcej niż tylko bezpardonowe brnięcie naprzód. Na-

turalnie nie jest propozycja zawierająca w sobie jakieś wysublimowane, intelektualne granie, ale Shock Treatment byli na swój sposób tak oryginalni, że po latach ich utwory raczej ciekawią niż śmieszą. Adam Widełka

Stonefield - Mystic Stories 2019 BSC Music

Nie bardzo chciałem wziąć się za recenzje tej płyty. Miała to być nieznana mi szwajcarska kapela grająca progresywnego rocka z końca lat 80. Tak przynajmniej rzuciło się mi w oczy i nie za bardzo mnie to zachęciło. Kiedy jednak trzeba było się nią zająć, przeżyłem miłe rozczarowanie. Zacznijmy jednak od początku. Historia Stonefield rozpoczęła się w 1984 roku w Winterthur w Szwajcarii. Grupę zakładają trzej przyjaciele Juan Carlos Aneiros (Hammond i klawisze), Manuel Rodriguez (gitary) i Alberto Chenevard (bas), a ich kierunkiem miał być hard rock, którego korzenie sięgałyby Rainbow, Black Sabbath (z czasów z Dio) oraz Uriah Heep. Wkrótce do formacji dołącza perkusista Brain Reber i wokalista Guido Ganderem. Tego ostatniego dość szybko zastępuje Ebby Paducha. Też w takim składzie nagrywają kolejno EPkę "The Eyes Of The Dawn" (1988) i album "Light Of Lies" (1990). Niestety współpraca z Paduchą kończy się również dość szybko. Szwajcarzy jeszcze próbują kontynuować karierę z Matthiasem Strübi, byłym wokalistą zespołu China, ale w końcu się poddają. No i żal. Wróćmy jednak do "Mystic Stories". Jeżeli czegoś nie przekręciłem Manuel Rodriguez odnalazł taśmy matki obydwu płyt Stonefield i zaczął nad nimi pracować. Niestety wszystkiego nie udało się odrestaurować, bowiem nie wszystkie fragmenty nośnika przetrzymały próbę czasu. Natomiast z tego co udało się odratować powstała właśnie omawiana płyta. Ogólnie jest to wybór kompozycji z obu płyt Stonefield poddanych obróbce przy pomocy współczesnych możliwości studia, co prawda domowego ale zawsze. W sumie wyszło to całkiem nieźle, jednak nie dało się zatuszować błędów przy produkcji tych wydawnictw w latach 80. Jak się porówna inne produkcje z tamtego okresu to słychać, że brzmienie muzyki Stonefield jest płaskie a instrumenty nie brzmią w pełni i nie są uwypuklone. Natomiast muzycznie

jest na prawdę wybornie. Tak jak Szwajcarzy zapowiadali tak też zrobili. Po swojemu przedstawili oni wizję ambitnego hard rocka, którego inspiracje sięgały wspomnianych Rainbow, Black Sabbath oraz Uriah Heep. Chociaż najwłaściwiej byłoby wymienić Deep Purple. Jednak największym osiągnięciem Szwajcarów jest kompozycja "The Eyes Of The Dawn", która pochodzi z ich pierwszej EPki. Nawiązuje ona do Black Sabbath z okresu "Heaven And Hell". Naprawdę świetna sprawa. Zanim nie włączyłem "Mystic Stories" nie wiedziałem co traciłem. Mimo że nagrania Stonefield nie rozpieszczają brzmieniowo to warto je znać. Teraz pozostaje dotrzeć do oryginałów "The Eyes Of The Dawn" i "Light Of Lies" oraz żałować, że Swajcarzy nie pozostawili po sobie więcej muzyki. \m/\m/

Styx - Equinox / Crystal Ball 2019 BGO

Wraz z latami 80. Styx stał się dostarczycielem przebojów dla wszelkich amerykańskich stacji radiowych. Podobnie, jak niedawno opisywany przeze mnie REO Speedwagon. Wymienię dwa z nich akurat tyle pamiętam - "Boat On The River" oraz "Mr. Roboto", które były utrzymane w stylu amerykańskiego AORu. Jednak wraz z komercyjnymi sukcesami oraz nowym lżejszym i wyłagodzonym brzmieniem, muzycy Styx nie zapomnieli o swoich ambitnych i progresywnych korzeniach. Takim przykładem jest album koncepcyjny "Paradise Theatre" z roku 1981. Wcześniej jednak Amerykanie byli oddani rockowej progresji i fani tego nurtu uwielbiali ich albumy. W tym moja osoba również. Przyznam się, że bardzo dawno nie słuchałem tego zespołu i to w wersji z lat 70. Taką okazją stała się publikacja wytwórni BGO Records, która specjalizuje się w przypominaniu starych kapel oraz kumulowaniu na jednym wydawnictwie kilka albumów danego wykonawcy. Tym razem jest to Sytx i jego zremasterowane płyty "Equinox" (1975) oraz "Crystal Ball" (1976). Na obu albumach formacja jawi się jako kapela, która preferuje rocka progresywnego z domieszką melodyjnego rocka i hard rocka. Oczywiście jakaś namiastka AORu też jest ale to głównie ze względu niezwykłą melodykę muzyki tego zespołu. Mimo, że muzycy pisali muzykę bardzo różnorod-

ną, to spinała je właśnie melodyjność, wokalne harmonie, chórki, ciekawe i ambitne granie oraz przede wszystkim ogromne pokłady wszelkiej dźwiękowej emocji. Muzyków tego zespołów wyróżnia również niebywale sprawny warsztat, dzięki któremu wszystkie kompozycje są wyśmienicie odegrane. Niezwykłe jest to, że mimo upływu - prawie czterech i pół dekady muzyka a nawet produkcja nie pachnie "myszką". Jest po prostu aktualna nawet na nasze współczesne czasy. Zadziwiające jest też to, że mimo, iż na dysku zestawione są dwa różne albumy, to oba pięknie ze sobą komponują się muzycznie. Myślę, że współczesny słuchacz nie zorientuje się, że muzyka pochodzi z dwóch oddzielnych muzycznych bytów. Być może to wynika też z tego, że swego czasu bardzo dużo słuchałem Amerykanów, a muzyka z obu płyt jest mi doskonale znana i bardzo szybko sobie ją przypomniałem. W dodatku, może trafiła w moje zapotrzebowanie dzięki czemu z lubością oddałem się takiej ogromnej dawce muzyki (prawie 70 minut). Albumy Styx zawsze słuchało się w całości, szczególnie te wcześniejsze i prawdopodobnie ta ich spójność utrudnia mi ocenę, która część danego krążka jest lepsza lub gorsza. Z tego powodu nie będę próbował typować, które kompozycje są warte większej uwagi na "Equinox" czy też na "Crystal Ball". Fanów progresywnego rocka nie ma co namawiać na zapoznanie się z tym zespołem. Myślę, że znają go doskonale, choć z drugiej strony był taki czas, że kapela ta stała się przysłowiowym "chłopcem do bicia". Niemniej może zdarzy się, że ktoś nie ma obu omawianych płyt, więc trafia się okazja aby uzupełnić tę lukę w swojej kolekcji. Młodsi adepci progresywnego grania, którzy nie znają Styx tym bardziej powinni nadrobić tę lukę w wiedzy. \m/\m/

Styx - The Grand Illusion / Edge Of The Century 2019 BGO

To, że BGO Records do jednego wydawnictwa pakuje po kilka albumów, prawdopodobnie wynika z prawnych i finansowych ograniczeń. Niemniej wytwórnia ta dba o to, aby ich wydawnictwa miały jakiś konkretny sens, czyli tak, jak w poprzednim wypadku, gdy na dysku znalazły się dwa kolejne krążki Styx. Tym razem nie widzę ani zamysłu, ani rozsądku. Obok

RECENZJE

183


siebie mamy dwa albumy "The Grand Illusion" i "Edge Of The Century". Pierwszy jest z roku 1977, drugi natomiast z roku 1990. Mało tego, oba albumy różnią się nie tylko okresem wydania ale również stylistycznie. Żadną linią obrony nie może być to, że każdy album jest na oddzielnym dysku. Widać tak miało być. "The Grand Illusion" to jeden z lepszych albumów Amerykanów. W porównaniu z "Equinox" i "Crystal Ball" ma zdecydowanie lepsze brzmienie oraz produkcję. Poza tym muzycy na tej płycie osiągnęli swoje szczyty możliwości. Jak muzyka na "Equinox" i "Crystal Ball" była wyśmienita to ta na "The Grand Illusion" jest wręcz fantastyczna. Po prostu uwielbiam ten album. Amerykanie skroili muzykę na własną miarę, gdzie uwypuklili wszystkie swoje walory, generalnie wpadającą w ucho progresję, która nie można pomylić z niczym innym. Te wartości stały się też ich przekleństwem. Mam nadzieję, że upływający czas pozwolił na dostrzeżenie bezzasadności tych wszystkich uszczypliwości pod adresem tego zespołu, szczególnie odnośnie właśnie tego okresu. Sam album słucha się niesamowicie dobrze, może nie zawiera tak bardzo wyrafinowanej muzyki, jakby to najbardziej zagorzalsi wielbiciele progresywnego rocka chcieliby, ale czy każda progres musi być aż tak zawiły? Moim zdaniem muzycy Styx udowodnili, że tak nie musi być, aby muzyka niosła również znamiona ambicji. W roku wydania album wylansował dwa przeboje "Come Sail Away" oraz "Fooling Yourself", uzyskał nakład niewyobrażalny dla współczesnych zespołów, stał się wręcz nieosiągalnym wzorcem dla siebie samych. Chociaż w roku 1978 formacja wydała płytę "Pieces Of Eight", która utrzymywała poziom "The Grand Illusion", a nawet wyglądała na jeszcze bardziej zwartą i trochę ostrzejszą. Szkoda, że szefostwo BGO nie zdołało zestawić tych dwóch albumów. Myślę, że dla fanów byłoby to najlepsze rozwiązanie. Za to na drugim dysku znalazł sie krążek "Edge Of The Century". Kapela wraz z płytami "Cornerstone" (1979) i "Kilroy Was Here" (1983) zdecydowanie skierowała się w kierunku AORu i ogólnie mainstreamowego rocka. Muzycy zrezygnowali z ciekawych choć nieskomplikowanych kompozycji za to z bogatą i ciekawa aranżacją na rzecz zupełnie prostych i tandetnych piosenek. Nie powiem, swego czasu słuchało się "Cornerstone" i "Kilroy Was Here" ale te płyty przynosiły tylko samą przyjemność słuchania, żadnych ekscytacji czy też emocji, jak w przypadku wspomnianej "The Grand Illusion". Niestety "Edge Of The Century" jest kontynuacją obranej komercyjnej drogi przez zespół. Czasami pobrzmiewają w niej echa da-

184

RECENZJE

wnych dni chwały ale raczej muzycy skupili się na tym, żeby ich muzyka stała się przyswajalna dla szerszego grona słuchaczy ale także niosła dobry poziom muzyczny i pewną klasę. I tak mi się wydaje, że właśnie tym albumem zbliżyli się do obranego kierunku. Po prostu zaczęli grać zwykłego acz przemyślanego rocka, wykorzystując cechy, które wypracowali we wczesnym okresie kariery. Owszem trochę żal starego wcielenia Styxu, które w dodatku niosło charakter oryginalności. Jednak przyjmując nowe oblicze kapeli człowiek dostanie dość spory frajdy przy zagranym całkiem nieźle wpadającym w ucho klasycznym rocku, który nieraz potrafi uciec także w stronę hard rocka ("World Tonite"). Po prostu jeżeli masz ochotę na dobre niezobowiązujące rockowe granie to "Edge Of The Century" zdecydowanie do tego się nadaje. Sumując to wydawnictwo, gdyby był to sam "The Grand Illusion" lub dzielił to wydawnictwo z płytą "Pieces Of Eight", można byłoby go wam polecić. Niestety "Edge Of The Century" psuje tę koncepcję, bo to zwykła rockowa propozycja do posłuchania, choć na niezłym poziomie. \m/\m/

Vectom - Speed Revolution 2019/1985 High Roller

Vectom to jeden z starodawnych przedstawicieli niemieckiej sceny speed metalu. Kapela dziś mocno zapomniana chociaż w latach aktywności wydała dwa albumy. Pierwszy - "Speed Revolution" ukazał się w 1985 roku, a następca "Rules Of Mystery" rok później. Oba zostały nagrane w stałym składzie: Wolfgang Sonhutter (perkusja), Horst Gotz (gitara), Stefan Kroll (gitara), Ralf Simon (bas) oraz Christian Bucher (wokal). Dzięki firmie High Roller Records jest okazja, by zdmuchnąć pokaźną warstwę kurzu z tej muzyki. Album "Speed Revolution" nagrany był według sztywnych zasad speed metalu. Od razu wyłapać można różnicę między Niemcami a USA naszym zachodnim sąsiadom brak plastyczności i przestrzeni. Bliżej Vectom do okręgówki thrashu. Ich muzyka jest szorstka jak papier ścierny. Wokal niczym gwóźdź rani nasze uszy. Szybkie tempa po latach brzmią trochę archaicznie. Jest oczywiście w tym troszkę uroku, ale Vectom nie ma żadnych solidnych argumentów, żeby powędro-wać na wyższą półkę. To bard-

zo poprawny speed metal nadszarpnięty przez upływający czas. Jest szybko i do przodu, ale cały czas odnoszę wrażenie, że nad wszystkim ciąży niemiecka toporność. Płyta, mimo tytułu, żadnej rewolucji nie przynosi. Jak dla mnie Vectom krążkiem "Speed Revolution" plasuje się gdzieś w czołówce trzeciej ligi z bardzo widocznymi szansami na awans. Jako kawał historii - owszem, chętnie poznałem i posłuchałem. Niestety jest więcej albumów, z którymi ten wyraźnie przegrywa. Pomijając dawkę energii i prędkości są po prostu ciekawsze. Adam Widełka

Vectom - Rules Of Mystery 2019/1986 High Roller

Nie lubię takich sytuacji, kiedy słuchając po sobie krążków jednej formacji, muszę się solidnie wysilać, żeby znaleźć jakiekolwiek oznaki progresu. Jakiekolwiek pozytywy, które utwierdzą mnie w przekonaniu, że warto dać tej muzyce szansę. Wiadomo, że każdy gatunek rządzi się swoimi prawami i też nie oczekuję, że grupa drastycznie zmieni sposób grania. Natomiast jeśli obcując z dwoma krążkami odnoszę wrażenie, że tak naprawdę wciąż słucham jednego - to dla mnie po prostu strata czasu. No a tak właśnie zdarzyło mi się niedawno kiedy miałem przyjemność (hm?) odsłuchiwać dwa albumy niemieckiej formacji Vectom. W sumie jeśli z "Speed Revolution" (1985) i "Rules Of Mystery" (1986) powstałby materiał wspólny to mogłoby to jakoś wyglądać z twarzą. Niestety "dwójka" to po prostu kontynuacja grania z debiutu. Nawet trochę bardziej melodyjna. Takie jałowe szarpanie strun bez pomysłów, jakie mogłyby powalić na kolana. Jak i w przypadku "Speed…" to i tutaj mamy po prostu poprawny speed metal. Na plus mogę napisać, że nagrania z "Rules Of Mystery" to już nie okręgowy thrash, tylko próba pokazania się z innej, ciekawszej strony. Jednak tych fragmentów jest zdecydowanie za mało i całość, jak dla mnie, się nie broni. Fajnie, że High Roller Records wznawia takie krążki jak "Rules Of Mystery" bo przynajmniej można posłuchać kawałka historii niemieckiej sceny speed metalu. Można również przekonać się co powodowało, że niektóre albumy przepadały w odmętach przeszłości. Adam Widełka

Witch Cross - Fighting Back The Studio Anthology 1983-1985 2019 High Roller

Dobrze pamiętam jak jakiś czas temu zawładnął mną debiutancki krążek Witch Cross "Fit For Fight". Duńska kapela stworzyła bardzo ciekawą płytę, na której proponowała świetnie brzmiący heavy metal. Teraz ukazuje się nakładem High Roller Records ciekawa pozycja - "Fighting Back: The Studio Anthology 19831985". Wbrew temu co sugeruje tytuł to nie jest żaden boks (bo też nie miałoby się za bardzo co w nim znaleźć) ale zawierająca dziewięć utworów kompaktowa płyta. Zawartość to nagrania, jakie pojawiały się w okolicach wydania długograja. Otwierają ją dwa strzały z pierwszego 7" singla "Are You There / No Angel". Potem możemy posłuchać, jak zespół brzmiał na krążku demo z 1985 roku. Co ciekawe, te kompozycje powinny trafić na następcę "Fit For Fight". Jednak, jak wiadomo, kolejny długogrający materiał Witch Cross wypuścił w 2013 roku i nie było na nim żadnego z tych, jakie możemy usłyszeć na "Fighting Back…". Cóż, bywa i tak. Wracając do muzyki, to duńska kapela nie zamierzała znacząco zmieniać swojego stylu względem debiutu. Kawałki jakie, być może, szykowali na kolejny album, są bardzo zbliżone stylistycznie do tego, co tak mocno urzekło mnie jakiś czas temu. To solidny heavy metal z charakterystycznym, mocnym wokalem. Świeży w swoim wyrazie, zawierający sporą dawkę energii ale i przemyślenia. Można powiedzieć, że po czasie brzmi nadal aż nadto przyzwoicie. Być może Witch Cross nigdy nie będzie znany w nie wiadomo jak szerokim gronie, ale na pewno swoich zagorzałych fanów ma. To w sumie dla nich wyprodukowano "Fighting Back…". No i dla tych wszystkich, którzy uwielbiają taplać się w odmętach heavy metalowej historii, takie kompilacje zawsze są smaczne. Adam Widełka


R.E.O. Speedwagon - The Erly Years 1971-1977 2018 HNE

Pamięta ktoś takie hity, jak "Keep on Loving You", "Don't Let Him Go", "Can't Fight This Feeling" czy " Keep the Fire Burning". Na początku lat 80. dość często puszczano je także w polskim radio. Taki "Keep the Fire Burning" nawet wylądował na liście przebojów programu trzeciego. Czasami mam takie fazy, że okrutnie ciągnie mnie do czegoś, co nie koniecznie mieści się w głównym nurcie moich zainteresowań. Kiedyś było tak z wykonawcami glam rockowymi typu, Suzie Quatro, The Sweet czy Slade, choć to można jakoś zrozumieć. No, ale taka komercja typu R.E.O. Speedwagon... Jednak moja przygoda z tą formacją rozpoczęła się od albumu koncertowego "Live: You Get What You Play For" (1977). Zawierał on muzykę, którą określa się jako southern rock. Ten termin jest dość pojemny, bowiem mieszczą się w nim zespołu od The Eagles, po przez Lynyrd Skynyrd do Molly Hatchet. Ogólnie jest to rock albo hard rock z amerykańskim podejściem, gdzie jest mnóstwo odniesień do country, folku, bluesa czy rock'n'rolla. R.E.O. Speedwagon był tym przedstawicielem, co bardziej postawił na hard rocka. "Live: You Get What You Play For" wtedy nie powalił mnie na kolana ale na tyle mnie zainteresował, że postanowiłem zapoznać się szerzej z tym zespołem. Niestety lata osiemdziesiąte zmieniły oblicze zespołu, co ostudziło moje zapały i tak z dekady na dekadę, ta bliższa znajomość z R.E.O. Speedwagon oddalała się. Aż HNE Recordings postanowił przybliżyć sylwetkę tego zespołu w dwóch boxach. Pierwszy z nich dotyczy lat 1971-1977 i jest to ten okres, w którym zespół oddał się hard rockowi w amerykańskim wydaniu. Pierwszy album Amerykanów został wydany w roku 1971, ale początki bandu sięgają roku 1967. Natomiast nazwa zespołu pochodzi od nazwy ciężarówki REO Speed Wagon produkowanej przez

firmę REO Motor Car Company. "R.E.O. Speedwagon" nagrywali Gary Richrath (gitara), Gregg Philbin (bas), Alan Gratzer (perkusja), Neil Doughty (klawisze) i Terry Luttrell (śpiew). Już na samym początku kapela jasno określiła się co zamierza grać, była to mieszanka rocka i hard rocka z różnymi amerykańskimi dodatkami, w stylu country czy bluesa. Tak, coś pomiędzy Grand Funk Railroad, Lynyrd Skynyrd czy Molly Hatchet. Na debiucie R.E.O. Speedwagon można odnaleźć również bardziej popowe wpływy w stylu The Eagles ale także brytyjskiego hard rocka w odniesieniu do Deep Purple czy Uriah Heep. Do tego formacja potrafiła jeszcze jednoznacznie zadeklarować się co do rock'n'rolla. Muzyka ta ma też klimat lat 70. jest to coś, co kojarzy się z hipisowskim ruchem. Wydaje mi się, że wiąże się to z brzmieniem, wtedy w ten sposób właśnie nagrywano. Jak dla mnie "R.E.O. Speedwagon" to bardzo ciekawy materiał, warty częstszego odsłuchu. Rok później wydany "R.E.O./T.W.O." przynosi zmianę na stanowisku wokalisty, zostaje nim niejaki Kevin Cronin, który grał również na gitarze. Kevin śpiewał melodyjniej od Terry'ego Luttrella ale mieścił się w kanonie wokalistów z tamtej epoki. On też wprowadził specyficzne linie wokalne, które stały się w latach 80. znakiem rozpoznawczym dla tej kapeli. Muzycznie to kontynuacja rozpoczętej drogi, czyli southern rock/hard rock, z mocnym akcentem na rock'n'rolla. Główną rolę pełnił on w dwóch kawałkach "Little Queenie" (autorstwa Chucka Berry' ego) i "Flash The Queen"... pianino, saksofon, mocny rockowy sound, kilku słowy pełną gębą southern rock. Na drugim albumie dość mocno akcentowane są też wpływy progresywnego rocka, głównie słyszymy to w "Begin Kind (Can Hurt Someone Sometomes)" ale także coś niecoś znajdziemy w "Like You Do". Natomiast w "Golden Country" zdecydowanie pobrzmiewają inspiracje brytyjskim hard rockiem. "R.E.O./T.W.O." poza niezłym repertuarem, wyróżnia się ciut lepszym brzmieniem i tak jak pisałem, pojawił się po raz pierwszy bardzo ważny muzyk dla tej formacji, wokalista Kevin Cronin. Na trzecim albumie "Ridin' The Storm Out" (1973) kolejne zaskoczenie. Za

mikrofonem pojawia się nowy wokalista Mike Murphy. Jego głos jest bardziej surowy i naturalny oraz z ciut większą charyzmą. Ten album ma jeszcze bardziej dopracowane brzmienie, ale mam wrażenie, że przez to muzyka straciła na hard rokowej szorstkości i bardziej podryfowała w rockowe rejony. W dodatku niektóre fragmenty obarczono lekkimi naleciałoścami country czy też soul. Ogólnie nie jest to zły album, choć ostatni utwór, najbardziej popowy "Without Expression (Don't Be The Man)", ledwo da się wysłuchać w całości. Wśród bonusów do tego krążka są dołączone m.in. dwa utwory "Ridin' The Storm Out" i "Son Of A Poor Man" w wykonaniu Kevina Cronina. Jak dla mnie oba brzmią lepiej niż te z Murphy'em. Kolejna płyta "Lost In A Dream" (1974) podtrzymuje zmiany rozpoczęte na "Ridin' The Storm Out". Jeśli chodzi o brzmienie. Dalej też śpiewa Mike Murphy. Za to co do muzyki to powrót do rock'n'rolla, i ostrzejszego rocka oczywiście w z amerykańskim posmakiem. Jak dla mnie zdecydowanie lepiej jest słuchać tego albumu. O dziwo sporą część tych utworów napisał właśnie Mike Murphy. Na wydanym rok później "This Time We Mean It" (1975) muzycy osiągają apogeum swojej współpracy. W końcu w pełni czuć między nimi nić porozumienia, owocuje to bardziej witalną muzyką. Po prostu docierają się z Mikem. Zaś sama muzyka znalazła kompromis pomiędzy wszystkim składowymi, które wpletli muzycy w swoje inspiracje, pozostawiając akcent ma pop rockowe elementy w stylu Joe Cockera. Najlepiej słychać to w otwierającym "Reelin'". Po prostu dobre rockowe granie z amerykańskim feelingiem. Tym bardziej nieoczekiwanie na płycie "R.E.O." (1976) ponownie witamy Kevina Cronina. Zespół powraca do swoich korzeni, mocno podkreślając charakter southern rocka i hard rocka. Jednak alians z muzyką popową nie pozostał bez wpływu na muzykę R.E.O., bowiem większość kompozycji to balladowo podobne utwory, w których odnajdziemy sporo pianina, fortepianu i akustycznych gitar. Pojawia się także przebój, jest nim "Keep Pushin'", który staje się pierwowzorem do mega hitów z lat 80. Jednak trzeba podkreślić, że wszystko ma mocny temperament south-

ern rockowy. Albumem "R.E.O." zespół ostatecznie wypracował swój własny styl, a także stworzył bazę do tego co będzie działo się w latach ich największych sukcesów. Niniejszy box kończy album koncertowy "Live: You Get What You Play For" (1977). Wypełniają go głównie nagrania z płyt, gdzie śpiewał Kevin Cronin, czyli "R.E.O./T.W.O." i "R.E.O.". Utwory z tych albumów plus coś z pierwszego i trzeciego, świetnie się skomponowały i uzupełniły tworząc ekscytujący i bardziej elektryczny program koncertowy. Box "The Erly Years 1971-1977" jasno pokazały, że warto było cofnąć się w czasie poznać wczesne dokonania tej kapeli. Jeżeli ktoś lubi southern rocka powinien poznać też tę część kariery R.E.O. Speedwagon, jak dla mnie to taki łącznik pomiędzy Lynyrd Skynyrd a Molly Hatchet.

R.E.O. Speedwagon - Classic Years 1978-1990 2018 HNE

Myślę, że jak ktoś zna R.E.O. Speedwagon z przebojów "Keep on Loving You", "Don't Let Him Go", "Can't Fight This Feeling" czy "Keep the Fire Burning", to będzie bardzo mocno zdziwiony wcześniejszymi albumami, a w szczególności pierwszymi dwoma ("R.E.O. Speedwagon" i "R.E.O./T.W.O."), gdzie rządzi mocny southern rockowy sznyt. Jednak te wpływy i korzenie moim zdaniem nigdy nie zniknęły z muzyki tego zespołu. Wręcz twierdzę, że Amerykanie grali cały czas tak samo, a to, że na przełomie lat 70. i 80. zaczęli brzmieć inaczej zawdzięczają przypadkowi, który skwapliwie wykorzystali. Po pierwsze zmieniała się wtedy technologia, w życie śmiało wkraczała technika cyfrowa, nie do końca umiano się nią posługiwać, czego efektem były wypieszczone i wyłagodzone produkcje rockowe. Po drugie lata 80. coraz mocniej stawiały na komercyjny blichtr, w który śmiało wkraczali wszyscy, co byli na topie. Nie zawsze to przynosiło dobre rezultaty, ale... Na "nowy" R.E.O. Speedwagon i ich przeboje bardzo

RECENZJE

185


mocno się zżymałem, ale teraz bardzo chętnie sięgam po te nagrania. Porównując je z produktami dzisiejszego mainstreamu to, mają klasę nieosiągalną dla współczesnych topowych artystów. Tylko żal, że takich kapel dzisiaj nie ma. Za nim przejdę o omawiania poszczególnych płyt. Napiszę o ważnym fakcie, który wydarzył się w Sergach zespołu. Odszedł jeden z założycieli R.E.O., basista Gregg Philbin. Jego miejsce zajął Bruce Hall. Wraz z płytą "R.E.O." (1976) do zespołu powrócił Kevin Cronin, myślę, że to jego osoba była powodem, że zespół obrał taki kierunek muzyczny a nie inny. Płytę rozpoczynał dynamiczny ale zarazem melodyjny "Keep Pushin'". Praktycznie ówczesny przebój Speedwagonów. Utwór ten stał się bazą do pisania kolejnych hitów ale także do wszystkich innych dynamicznych kawałków. Bo muzycy R.E.O. nie unikali tej formy wyrazu tak jak to było na wspomnianym krążku z roku 1976, gdzie większość muzyki zdominowały a la balladowe kompozycje. Wręcz stało się odwrotnie, bo na "You Can Tune But You Can't Tuna Fish" (1978) dominują właśnie dynamiczne kawałki. Zanim jednak rozpiszę się o tej płycie, wspomnę, że Amerykanie w nowym zestawie personalnym ponownie nagrywają album koncertowy "Live Again" (1978). Zawiera on repertuar zbliżony do tego z "Live: You Get What You Play For", ale zdaje się, zarejestrowano na nim występ, gdzie muzycy zagrali koncert jeszcze z większym wigorem. Album ten nie jest wytłoczony na oddzielnym krążku a właśnie dołączony jako materiał bonusowy do "You Can Tune But You Can't Tuna Fish". Pewnie, taki pomysł włodarzy HNE Recordings. Wracając do "You Can Tune..." rozpoczyna go przebój, dynamiczny "Roll With The Chains". Takich kawałków na tej płycie jest większość, nie są utrzymane tylko w rockowej konwencji ale czasami potrafią zahaczyć ostrym prawie heavy metalowym pazurem. Sporo w nich też rock'n'rolla. Jak dla mnie to, dla tego zespołu bardzo ważny element całej muzycznej układanki. Wśród tych kawałków znajdziemy inne wpadające w ucho hity, chociażby taki "Runnin' Blind". Uzupełniają je te bardziej balladowe utwory, gdzie jest więcej fortepianu, akustycznych gitar itd.

186

RECENZJE

One też mają melodie, które łatwo się nuci. Te dwa bieguny są bardzo fajnie ze sobą zbilansowane, także "You Can Tune But You Can't Tuna Fish" słucha się naprawdę dobrze. Brzmienie i produkcja nabrała także większej ogłady, instrumenty są dopieszczone, także wpływy souther rocka rozmywają się na rzecz stylu, który określa się mianem AOR. Nikogo nie powinno dziwić, że w takiej estetyce i w takiej formie Amerykanie z R.E.O. Speedwagon osiągnęli sukces. "Nine Lives" (1979) rozpoczyna się dość ostro, z pewnością "Heavy On Your Love" to całkiem niezły przedstawiciel hard'n'heavy. Ogólnie ta płyta jest dość mocno czadowa, nawet w najbardziej chwytliwym "Only The Strong Survive" gitary nieźle pohukują. Natomiast kawałek, który był kreowany na przebój mimo elementów calypso to po prostu rock'n'roll. Zresztą do niego ten zespół bardzo mocno lgnie, bo znowu wykorzystali kawałek Chucka Berry'ego, tym razem "Rock & Roll Music". Także R.E.O. lżej lub mocniej czaduje przez całe "Nine Lives". A jedynym balladowym kawałkiem jest "I Need You Tonight". No i dochodzimy do "Hi Infidelity" (1980). Przebój za przebojem, hit za hitem, a takie "Don't Let Him Go", "Keep On Loving You" czy "Tough Guys" biją się do dzisiaj o miano mega hitów. Popularność R.E.O. Speedwagon eksplodowała! Jak ktoś chciałby dowiedzieć coś o tej bardziej komercyjnej części kariery Amerykanów wystarczy mu sięgnąć właśnie po "Hi Infidelity". Posłucha i wszystko będzie jasne. Niech o sukcesie tego albumu świadczy też bonusowy dysk, który zawiera różne wersje utworów znanych nam właśnie z "Hi Infidelity". Każdy następny album R.E.O. to tylko podtrzymanie tego co Amerykanie osiągnęli tym krążkiem, to różne wersje i wariacje na wymyśloną przez siebie muzykę. Trzeba im przyznać, że potrafili długo utrzymać jej świeżość. "Good Trouble" (1982) rozpoczynają się kolejnym mega hitem "Keep The Fire Burnin'". Reszta kompozycji już nie jest tak intensywnie przebojowa jak na poprzecznice. Jednak to nadal świetna muzyka, melodyjna, rockowa, z komercyjnym sznytem, mimo wszystko czasami z pazurkiem, a na pewno z jasnymi odniesieniami do southern rocka. Tak też jest z kolejnymi

płytami. "Wheels Are Turnin'" (1984) utrzymany jest na tym samy poziomie, choć ten zawiera dwa super przeboje "One Lonely Night" oraz "Can't Fight This Feeling". Niestety na "Life As We Know It" (1987) już nie było takich hitów w ogóle. Oczywiście muzyczny poziom został utrzymany, na pewno każda z kompozycji dała się nucić, tym bardziej, że większość z nich była albo stonowana albo utrzymana w konwencji balladowej. Niestety popularność zespołu wyhamowywała. Nic nie trwa wiecznie, a tym bardziej sukces w show businessie. Takie sytuacje nieraz powodowały, że nawet z najlepszych muzycznych formacji jedni sami odchodzili, drugich wyrzucano. Nie ominęło to R.E.O. Speedwagon i odchodzą długoletnie podpory tego zespołu perkusista Alan Gratzer i gitarzysta Gary Richrath. Nowymi muzykami zostają perkusista Bryan Hitt, gitarzysta Dave Amato i klawiszowiec Josse Harms. Z takimi uzupełnieniami grupa nagrywa "The Earth, A Small Man, His Dog And A Chicken" (1990). To kolejna dobra płyta i nic więcej. Na pewno jest bardziej czadowa w stosunku do poprzedniej ale po raz kolejny muzycy nie potrafili stworzyć kawałka na miarę "Keep On Loving You". Box zamyka album koncertowy "Live - 1980-1990". W oficjalnych informacjach nie znalazłem tego tytułu. Przypuszczam, że to kompilacja na potrzeby tego boxu. Nagrania pochodzą z różnych okresów oraz miejsc. Jeśli chodzi o repertuar to praktycznie taki Greatest Hits. Siedemnaście utworów, około 80 minut muzyki, większość to faktyczne hity. Wersje "live" uświadamiają, że Speedwagon to zespół rockowy z krwi i kości, a nie jakiś plastikowy twór studyjny i jeden z ważniejszych walorów tego krążka. Natomiast minusami są, przede wszystkim jego długość oraz brak spójności, to że kawałki pochodzą z różnych koncertów, nie dają tej atmosfery jednego show. Mimo wszystko bardzo dobre podsumowanie tego okresu tego bandu. Brak sukcesu komercyjnego "The Earth, A Small Man, His Dog And A Chicken" spowolniło działalność zespołu. Tym bardziej buło ono odczuwalne i widoczne, gdyż publiczność lat 90. słuchała już zupełnie innej muzyki. Jednak R.E.O. ciągle działało,

koncertowało choć zdecydowanie rzadziej, wydali też jeden album studyjny "Building The Bridge" (1996). W nowym wieku z kapeli dzieje się lepiej, więcej koncertuje choć nie tak jak w czasach świetności. W pierwszej dekadzie udało sie też nagrać kolejny album "Find Your Own Way Home" (2007). Pojawił się też krążek z nagraniami świątecznymi, ale przez ten czas zdecydowanie więcej wyszło ich kompilacji w przeróżnym zestawie ich hitów i innych nagrań. W sumie nie słyszałem tych wydawnictw ale jestem pewien ich jakości i poziomu. Nie wiem jak wielu z was będzie chciało stanąć twarzą w twarz z komercyjną odsłoną R.E.O. Speedwagon. Jednak trzeba choć trochę lubić takie granie. Niemniej jak macie choć trochę wolnego czasu to spróbujcie poznać ten okres Amerykanów, nie jest to co was może odwieść od heavy metalu ale może otworzyć nową muzyczną sferę, którą warto będzie poznać, do czego zachęcam. \m/\m/




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.